Jadalnia
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Jadalnia
Całkiem spore pomieszczenie bezpośrednio przylegające do kuchni. Łączy je przejście pozbawione drzwi. Ściany są tu jasne, kremowe, a duże okno otwiera się na główną część ogrodu; w oddali można dostrzec także zarys kurnika. Pierwsze skrzypce gra tu duży stół wykonany z ciemnego, starego drewna. Jedna z jego nóg nie trzyma pionu, ale zazwyczaj podłożony jest pod nią zwinięty pergamin, by całość konstrukcji zbytnio nie dygotała; blatowi towarzyszy kilka wysiedzianych krzeseł i wazon na świeże, zmieniane co kilka dni kwiaty. W szafie w jednym z rogów jadalni można znaleźć zastawy.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Trixie Beckett dnia 29.08.21 15:01, w całości zmieniany 1 raz
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nie skarżył się na swój los, będąc potulnym, jak baranek akceptował wszystko to, co kolejne dni, tygodnie i lata przynosiły. Karmiąc się tym i mając nadzieję, że wszechświat doskonale wiedział, co robi, trwał w przekonaniu, że wszystko da się odwrócić, że jego nauka i rozległa wiedza pozwolą mu cofnąć cały czas i powstrzymać ją przed ucieczkę. Miał trzydzieści cztery lata, gdy zabrała mu Rosemary, zostawiając Beatrix w swojej kołysce, rozmarzoną i rozbujaną. Uciekła następnego dnia. Nie był dobrym mężem, ani dobrym ojcem, znikał na całe dnie i zapomniał o własnej rodzinie, gdy w grę wchodziła praca. I co miał jej powiedzieć? Tyle lat już zastanawiał się nad powodem, dla którego to zrobiła i zdecydowała porzucić się najmłodszą córeczkę, kradnąc starszą. Chociaż podświadomie dokładnie rozumiał, o co chodziło, tak nie dopuszczał tego do siebie. Rosemary była owocem ich miłości, dzieckiem czasów, gdy nie byli sobie obowiązkiem, a... A czym właściwie byli? Stara potańcówka huczała w tle, obraz ciemnych oczów prześladował jego myśli, ale próżno było szukać odpowiedzi czym właściwie byli. Oddanymi sobie kochankami, złączonymi w jedność sercami, czy może małżeństwem, które doskonale się uzupełniało? Tańczyli, jak zagrają krople dni i koleje losu, ale teraz tęsknił do łzy szczęścia, spływającej po policzku w dniu, gdy dowiedział się, że Mary urodzi córkę. Jeszcze jeden taki dzień, jeszcze jeden dzień pełen radości, gdzie będzie mógł nosić ją na rękach, jeszcze tylko raz... Pozostała mu ona. Młodsza, pozostawiona przez matkę, na jego barkach. Na barkach, na których ją nosił, tych, którymi ściągał z najwyższych półek zabawki, tych, które od ciężaru pracy opadały, byleby tylko zapewnić jej najpiękniejsze życie bez ani jednej troski. Zostali sami dwadzieścia trzy lata temu, Mary podjęła tę decyzję samotnie, zostawiając zaledwie kilka słów. Odchodzę, zaopiekuj się małą. Nigdy nie kochała Beatrix, dla niej zawsze była owocem nieudanego związku, rutyny i bólu, jaki przeżywała w tym małżeństwie. Była impulsem, który doprowadził do jej ucieczki, powodem, przez który zrozumiała, jak bardzo potrzebuje być wolna. Teraz Stevie patrzył w oczy swojej córki, widząc w nich swoje własne. Czy byli aż tak podobni? Pozostawieni przez kobietę, która przysięgała im miłość, dopóki śmierć ich nie rozłączy? I rozłączyła... W końcu rozłączyła, zostawiając na tym świecie samotne trzy dusze. To Trixie przesądziła o wszystkim i... I nigdy nie mógłby być bardziej wdzięczny, że pojawiła się na świecie. Nikogo nie kochał tak mocno jak jej i nic nie było na świecie równie ważne. Czemu potrzebował tak wiele lat, by uświadomić sobie to, co przecież zawsze wiedział? Gdzie kończył się świat, a zaczynało niebo? Nie był w tym wszystkim bez winy. Ile miał grzechów, któż to wie? A teraz, pierwszy raz od kiedy dotknął pierwszej książki do numerologii, od kiedy poznał liczbę jeden, wyjątkowo nie miał ochoty na liczenie. Żadnego nie powinna mu darować, żadnej tajemnicy i żadnego sekretu, których przez tyle długich lat nie był w stanie powiedzieć głośno. Lecz dość już tego, słabł z każdym dniem. Umrzeć mógł jutro w drodze do Walii, albo pojutrze pod ciężarem czarnomagicznej mocy. To życie minie jak zły sen, jaki tragifarsa i komediodramat. Lecz póki co musiał trwać w zamęcie, bo taki już był jego łzawy los. - Poczekaj... - wyszeptał, gdy córka odsunęła się na pół kroku w tył, łamiąc ich bliskość i nabierając dystansu. Nie mógł na nią naciskać i zmuszać, by słuchała, ale miał tak wiele do wyjawienia, tak potężny ciężar, który płynął wraz z gorzką śliną na język. Ona nie wiedziała, co się stało, nie znała kolei losu Mary Jo i powodów. Przecież nie mógł ot tak złamać jej serca, a jednak zasługiwała na tę wiedzę, na prawdę i na ostateczny dar od losu, jakim było zerwanie tajemnicy. - Byłaś mała... - powiedział spokojnie. - Miałaś zaledwie dzień, gdy odeszła - nie był w stanie patrzyć jej w oczy, zniżył wzrok gdzieś na posadzkę, na wymyte, ale porysowane deski zdobiące podłogę i ręcznie tkany dywan, który zrobiła. - Nie poradziłaby sobie z wami obiema sama - głos miał cichy i mętny, ale emocje aż z niego kipiały. Tyle bólu i tęsknoty, tyle żałości i pragnienia, aby to wszystko okazało się złym snem, który przyśnił mu się dwadzieścia trzy lata temu. Nie kochała mnie - chciał rzec, ale nie mógł się przemóc. Nie kochała go, ale przecież powinna kochać ją... Powinna. On nie zasługiwał na jej uczucie, nie po tym, gdy nie poświęcił jej ani krzty uwagi, ale ona powinna być całym jej światem, a jednak... Zostawiła ich oboje, zabierając jedyną część ich życia, na którą jeszcze mogła patrzeć. - Zmarła - nie chciał mówić, że był to Londyn, że był to mały magiczny hotel, tak podejrzany i dziwny, że mogło się tam dziać wszystko, co najgorsze, a to bolało jeszcze bardziej. Mówili, że popełniła samobójstwo i w to usilnie próbował wierzyć, nie mogąc dopuścić do samego siebie faktu, że ktokolwiek mógłby zrobić jej krzywdę, zranić ją. Ją i... Ją i Rosemary. - Zmarły obydwie - to już nie była prawda. - A przynajmniej tak sądziłem, ale... - czy mógł aż tak zaufać Julianowi? Młody chłopak nigdy, by go nie okłamał, ale to była zaledwie wizja. Może płynna, może rozmyta i fałszywa? Nikt nie był nieomylny, a jednak... Rozpalona nadzieja kuła w serce, gdy podniósł wzrok i ponownie spojrzał Beatrix w oczy. - To potężny dar, widzieć przyszłość, ale jeszcze potężniejszy dzielić się nią z tymi, których dotyczy - był mu wdzięczny, chociaż pożegnał wtedy całe dotychczasowe kłamstwa, którymi sam siebie karmił. Wygodne i łatwe. - Nie wiem, gdzie jest teraz i nie wiem, czy żyje - wystąpił o krok do przodu, odważnie, pełen determinacji. - Beatrix, jesteś największym moim darem - i wdzięczny jestem, że mi Ciebie nie odebrała, że mogę cieszyć się, że jesteś częścią mnie samego. - Chciałem cię uchronić - przed żalem, przed bólem i potworną nienawiścią, jaką mogłaś teraz poczuć. Czy znienawidziła go tak samo, jak nienawidziła jej? A może bardziej? Szum wiatru za oknem wpuścił przez nieszczelną framugę trochę zimnego powietrza, a zasłona zafalowała. Nie umiał powiedzieć nic więcej, odsłaniając przed córką wszystkie swoje karty i każdy najmniejszy sekret, oczekiwał na najgorsze. Na cios w twarz, na splunięcie, na krzyk i na słowa mające potwierdzić to, czego najmocniej się bał. Stał tam w oczekiwaniu jak na ścięcie, z trzęsącymi się powiekami i suchym gardłem. Cisza piszczała w uszach, karmił się nią, umierał w niej.
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
Zaledwie dzień. Dziewięć miesięcy spędzonych w matczynym łonie stało się przekleństwem tej kobiety, wycisnęło z niej spotęgowaną nienawiść, zmusiło do tego, by dobę później dokonała wyboru i zniknęła, pozostawiając po sobie dziewczynkę, w której swą decyzją zaszczepiła wstręt. Poczucie permanentnego odrzucenia. Poczucie permanentnej niedoskonałości. Dzieci z Doliny Godryka wracały po zabawach do swoich mam czekających w drzwiach, wołających na obiad - a ona? Witała ją pani Cattermole, pochylona ciężarem lat, pomarszczona, uśmiechnięta, o łagodnych dłoniach plotących warkocze: ale nigdy nie wróciła do matuli ganiącej za ubłocone buty czy rozdartą kolejną parę rajstop. Dlaczego? Dlaczego to właśnie ona przelała czarę goryczy swoim istnieniem i zachęciła ją do rozmycia się w tajemnicy niewypowiedzianej setki słów? Była przeklęta. Nie Mary Jo, a Beatrix Beckett. Zrozumiała to dzisiaj - wsłuchana w truciznę opowieści obdzierającej prawdę z lepkich warstw kłamstw. Od momentu narodzin skazana na przeistoczenie się w czyjeś rozczarowanie, czyjeś złamane serce, czyjąś samotność rosnącą pod skórą jak choroba, czyjeś cierpienie trwające lata, całe dekady - jak mogła więc spojrzeć znów w lustro? Co tam zobaczy? Twarz pogodnej dziewczyny z nadzieją spoglądającej w przyszłość, czy oczy potwora, który pozbawił ojca jego ukochanej żony? Słyszała kiedyś o klątwach. O tym, jak okrutni czarodzieje zsyłają na kogoś mentalną pożogę - i tym właśnie stała się dla swojej rodziny, najwyraźniej. Dlatego mnie nie chciałeś, tato? Na początku? Żadne z tych pytań nie przecisnęło się przez zaciśnięte bólem gardło, gdy cofnęła się znowu, w tyle za sobą odnajdując gdzieś krzesło, na którego siedzenie opadła bezwładnie, czując, że był to ostatni moment nim nogi odmówią posłuszeństwa. Nie poradziłaby sobie, więc porzuciła jedno z dzieci tuż po narodzinach? Jaką kobietą trzeba być, by to uczynić? Jak odrażającą osobą, by wybrać spomiędzy dwóch córek, podczas gdy jedna, ledwie narodzona, jak nigdy potrzebowała matczynej bliskości? Wszystko stało się jasne. Na domysły padły promienie słońca pełnej świadomości. Niechęć rozkwitająca przez lata w sercu Trixie była odwzajemniona. Mary Jo Beckett zapewne nawet nie spojrzała przez ramię na Warsztat gdy uciekała z jego bezpiecznego ciepła, by pomyśleć o najmłodszej pociesze - zawahać się, przemyśleć raz jeszcze swoją destrukcyjną decyzję. Całe życie myślałam, że to ja nienawidzę ciebie. Tymczasem tak naprawdę to ty nienawidziłaś mnie.
Zmarła - i dobrze. Ale dlaczego coś w piersi znów zakuło gwałtownie? Dlaczego łzy stały się gęstsze, gorętsze, coraz bardziej zagubione? Przecież nie miała nad czym płakać, za czym. Stało się dobrze. A jednak... Gdzieś na dnie swojej świadomości, spętanej absolutnym wyparciem, wciąż liczyła, że pewnego dnia matka stanie w drzwiach, przeprosi, będzie błagać o jej wybaczenie z szeroko otwartymi ramionami gotowymi zamknąć ją w wyczekiwanym uścisku. Ta wizja ze snów, z koszmarów, o których nie wspominała ni słowem, już nigdy miała się nie ziścić. Obrócona do ojca bokiem, z twarzą schowaną w dłoniach, pragnęła jedynie zapomnieć. Nigdy tego ranka nie wstać z łóżka, nie założyć wełnianych skarpet, nie zatopić się w przyjemnej gładkości szlafroka, która teraz wręcz dręczyła skórę smaganą dreszczami, drażniła, zbyt łagodna, zbyt miła, jak pocieszający dotyk matczynej dłoni sunącej po ramionach. Trixie szarpnęła więc kołnierz swojego okrycia, mocno, wręcz brutalnie, byle tylko pozbyć się fantomowej obecności szyszymory zrodzonej z jej snów. Nie dotykaj mnie. Nie chcę być twoją częścią. Nie chcę twoich genów, nie chcę widzieć twojego odbicia, gdy patrzę w lustro, nie chcę już słyszeć jak bardzo podobna do ciebie jestem. Czy ja też pewnego dnia porzucę swoje dziecko? Och, przecież od zawsze obawiała się mieć własnych dzieci - ale dopiero teraz pojęła dlaczego. Uśpione w podświadomości lęki stały się namacalne, wręcz materialne, wdzierając szpony w chude ciało i rozrywając je na strzępy. Nie mogę mieć dzieci. Nie mogę narazić ich na samotność. Strata była zbyt głęboka, zbyt niszcząca.
Widzieć przyszłość, na dźwięk tych słów jej zaciśnięte oczy otwarły się gwałtownie i znów obróciła głowę w kierunku numerologa; nie patrzył już na nią, uciekł spojrzeniem, jak uciekał od niej zawsze. - Wiesz to od wróżbity? - spytała głucho; Julienie, czemu mi to zrobiłeś? Nie wystarczyło ci wyznanie mi prawdy o smutku trawiącym mojego ojca? Zdradzili ją, wszyscy. Przyjaciele. Rodzina. Ci, którym ufała, dla których była w stanie poświęcić własne życie w wojnie toczącej się za oknem, choć wojna przecisnęła się z wiatrem przez nieszczelną okienną ramę i wdarła się do nozdrzy wraz z zimowym powietrzem, nie kojąc, a dławiąc. Jesteś moim największym darem. Chciałem cię uchronić. Dla jednego dar, dla drugiej przekleństwo, zadra pomiędzy sercami tańczącymi w płomiennej miłości, powód, dla którego rozpadła się idylla pchająca mężczyznę w zdradliwe objęcia żalu i tęsknoty - Trixie odetchnęła szybciej, kręciła głową, oczy znów mając zamknięte; nie mów, już nic nie mów. - Jak mogę być darem? - wykrztusiła tak cicho, że słowa te równie dobrze mogły rozmyć się w dźwięku trzepoczącej firany. Dudniące głucho palce, długie, smukłe, uderzały w blat stołu, gdy opadła nań jedna z rąk, pełne złości, pełne rozczarowanie - i nie minęła chwila jak dopadły wazonu z ostatnim letnim kwiatem, ciskając nim o ścianę. Poderwała się wtedy na równe nogi, parująca gorącem momentalnie przejmującej kontrolę agresji, czegoś, co tłumiła na co dzień w obawie przed jej monstrualnym głodem - ale teraz nie hamowała tego uczucia, nie miała już siły. Znów szarpnięty w dół kołnierz zbiegł się z drugim ramieniem sięgającym po krzesło, tylko po to, by pchnąć je przed siebie, zrobić cokolwiek, by ulżyć pragnieniu: by ten sam ból zadać Mary Jo Beckett. Ale nie mogła tego zrobić. Nie mogła. Matki nie było obok nich, jej szyi, na której zacisnąć można by dłonie, jej włosów, za które można by targać, jej twarzy, którą można by uderzyć. - Jeśli jest coś jeszcze... - wydyszała potem, słaba, opadająca energetycznie na dno potężnego oceanu, gdzie nie widać było już światła. Trixie odwróciła się powoli do ojca, podeszła do niego - chciała wbić paznokcie w policzek, ukarać, odpłacić za lata kłamstw i niewinności, której teraz jej pozbawiał - ale i tego nie mogła zrobić. Drżąca dłoń zatrzymała się kilka cali od zmarszczonej skóry boku jego twarzy. Jesteś moim największym darem. To nie on ją zostawił, nie na zawsze. Wrócił do niej. A teraz wracał w pełni, obnażając cierpienie, o którym mówił jej Julien. - Powiedz mi teraz - zażądała, poprosiła, z policzkami mokrymi od łez; wbrew pragnieniom złej córki, dotknęła go delikatnie. Pogładziła polik, zamiast uderzyć w niego otwartą dłonią. Nie. Nie będę potworem, za którego miała mnie Mary Jo Beckett. Nie pozwolę jej smakować słodkiej satysfakcji. Krew płynąca z przegryzionej wargi zdążyła zaschnąć już na brodzie, ale oddech wciąż katował swoim ciężarem, zmusił ją do ponownego oparcia się o tę przeklętą framugę wejścia do spiżarni, gdzie Trixie przymknęła oczy i zatraciła się w ciemności. Rosemary. Nawet imię zbliżało tę istotę do ich matki, zapewniwszy emblemat ulubionego dziecięcia. Od początku była na wygranej pozycji - nie Beatrix, a Rosemary kołysana do snu przez okrutną Mary. Łzy pociekły znów, choć nie były już tak gęste, tak palące jak wcześniej - a po prostu smutne. Nucące hymn o porzuceniu i odrzuceniu. - Ja - zaczęła głosem drżącym, niepewnym, po długiej chwili ciszy, która równie dobrze okazać się mogła całą wiecznością, - wolę być z tobą - przyznała w bólu. Żałuję, że to nie mnie wybrała, ale to ty mnie nie odrzuciłeś. Wróciłeś do mnie. Po pierwszych latach zagubienia i zatracenia w rozpaczy, wróciłeś, kiedy potrzebowałam cię najbardziej. Kalejdoskop przekręcił się znowu, tworząc nową konstelację; była zmęczona refleksją, wyciągnęła więc jedynie ręce do ojca, jak dziecko proszące o to, by zamknąć je w objęciu. Wybaczam ci. - Nigdy więcej kłamstw. Nigdy więcej tajemnic - wyszeptała błagalnie. Spróbujemy jeszcze raz. Wykorzystamy ostatnią szansę.
Zmarła - i dobrze. Ale dlaczego coś w piersi znów zakuło gwałtownie? Dlaczego łzy stały się gęstsze, gorętsze, coraz bardziej zagubione? Przecież nie miała nad czym płakać, za czym. Stało się dobrze. A jednak... Gdzieś na dnie swojej świadomości, spętanej absolutnym wyparciem, wciąż liczyła, że pewnego dnia matka stanie w drzwiach, przeprosi, będzie błagać o jej wybaczenie z szeroko otwartymi ramionami gotowymi zamknąć ją w wyczekiwanym uścisku. Ta wizja ze snów, z koszmarów, o których nie wspominała ni słowem, już nigdy miała się nie ziścić. Obrócona do ojca bokiem, z twarzą schowaną w dłoniach, pragnęła jedynie zapomnieć. Nigdy tego ranka nie wstać z łóżka, nie założyć wełnianych skarpet, nie zatopić się w przyjemnej gładkości szlafroka, która teraz wręcz dręczyła skórę smaganą dreszczami, drażniła, zbyt łagodna, zbyt miła, jak pocieszający dotyk matczynej dłoni sunącej po ramionach. Trixie szarpnęła więc kołnierz swojego okrycia, mocno, wręcz brutalnie, byle tylko pozbyć się fantomowej obecności szyszymory zrodzonej z jej snów. Nie dotykaj mnie. Nie chcę być twoją częścią. Nie chcę twoich genów, nie chcę widzieć twojego odbicia, gdy patrzę w lustro, nie chcę już słyszeć jak bardzo podobna do ciebie jestem. Czy ja też pewnego dnia porzucę swoje dziecko? Och, przecież od zawsze obawiała się mieć własnych dzieci - ale dopiero teraz pojęła dlaczego. Uśpione w podświadomości lęki stały się namacalne, wręcz materialne, wdzierając szpony w chude ciało i rozrywając je na strzępy. Nie mogę mieć dzieci. Nie mogę narazić ich na samotność. Strata była zbyt głęboka, zbyt niszcząca.
Widzieć przyszłość, na dźwięk tych słów jej zaciśnięte oczy otwarły się gwałtownie i znów obróciła głowę w kierunku numerologa; nie patrzył już na nią, uciekł spojrzeniem, jak uciekał od niej zawsze. - Wiesz to od wróżbity? - spytała głucho; Julienie, czemu mi to zrobiłeś? Nie wystarczyło ci wyznanie mi prawdy o smutku trawiącym mojego ojca? Zdradzili ją, wszyscy. Przyjaciele. Rodzina. Ci, którym ufała, dla których była w stanie poświęcić własne życie w wojnie toczącej się za oknem, choć wojna przecisnęła się z wiatrem przez nieszczelną okienną ramę i wdarła się do nozdrzy wraz z zimowym powietrzem, nie kojąc, a dławiąc. Jesteś moim największym darem. Chciałem cię uchronić. Dla jednego dar, dla drugiej przekleństwo, zadra pomiędzy sercami tańczącymi w płomiennej miłości, powód, dla którego rozpadła się idylla pchająca mężczyznę w zdradliwe objęcia żalu i tęsknoty - Trixie odetchnęła szybciej, kręciła głową, oczy znów mając zamknięte; nie mów, już nic nie mów. - Jak mogę być darem? - wykrztusiła tak cicho, że słowa te równie dobrze mogły rozmyć się w dźwięku trzepoczącej firany. Dudniące głucho palce, długie, smukłe, uderzały w blat stołu, gdy opadła nań jedna z rąk, pełne złości, pełne rozczarowanie - i nie minęła chwila jak dopadły wazonu z ostatnim letnim kwiatem, ciskając nim o ścianę. Poderwała się wtedy na równe nogi, parująca gorącem momentalnie przejmującej kontrolę agresji, czegoś, co tłumiła na co dzień w obawie przed jej monstrualnym głodem - ale teraz nie hamowała tego uczucia, nie miała już siły. Znów szarpnięty w dół kołnierz zbiegł się z drugim ramieniem sięgającym po krzesło, tylko po to, by pchnąć je przed siebie, zrobić cokolwiek, by ulżyć pragnieniu: by ten sam ból zadać Mary Jo Beckett. Ale nie mogła tego zrobić. Nie mogła. Matki nie było obok nich, jej szyi, na której zacisnąć można by dłonie, jej włosów, za które można by targać, jej twarzy, którą można by uderzyć. - Jeśli jest coś jeszcze... - wydyszała potem, słaba, opadająca energetycznie na dno potężnego oceanu, gdzie nie widać było już światła. Trixie odwróciła się powoli do ojca, podeszła do niego - chciała wbić paznokcie w policzek, ukarać, odpłacić za lata kłamstw i niewinności, której teraz jej pozbawiał - ale i tego nie mogła zrobić. Drżąca dłoń zatrzymała się kilka cali od zmarszczonej skóry boku jego twarzy. Jesteś moim największym darem. To nie on ją zostawił, nie na zawsze. Wrócił do niej. A teraz wracał w pełni, obnażając cierpienie, o którym mówił jej Julien. - Powiedz mi teraz - zażądała, poprosiła, z policzkami mokrymi od łez; wbrew pragnieniom złej córki, dotknęła go delikatnie. Pogładziła polik, zamiast uderzyć w niego otwartą dłonią. Nie. Nie będę potworem, za którego miała mnie Mary Jo Beckett. Nie pozwolę jej smakować słodkiej satysfakcji. Krew płynąca z przegryzionej wargi zdążyła zaschnąć już na brodzie, ale oddech wciąż katował swoim ciężarem, zmusił ją do ponownego oparcia się o tę przeklętą framugę wejścia do spiżarni, gdzie Trixie przymknęła oczy i zatraciła się w ciemności. Rosemary. Nawet imię zbliżało tę istotę do ich matki, zapewniwszy emblemat ulubionego dziecięcia. Od początku była na wygranej pozycji - nie Beatrix, a Rosemary kołysana do snu przez okrutną Mary. Łzy pociekły znów, choć nie były już tak gęste, tak palące jak wcześniej - a po prostu smutne. Nucące hymn o porzuceniu i odrzuceniu. - Ja - zaczęła głosem drżącym, niepewnym, po długiej chwili ciszy, która równie dobrze okazać się mogła całą wiecznością, - wolę być z tobą - przyznała w bólu. Żałuję, że to nie mnie wybrała, ale to ty mnie nie odrzuciłeś. Wróciłeś do mnie. Po pierwszych latach zagubienia i zatracenia w rozpaczy, wróciłeś, kiedy potrzebowałam cię najbardziej. Kalejdoskop przekręcił się znowu, tworząc nową konstelację; była zmęczona refleksją, wyciągnęła więc jedynie ręce do ojca, jak dziecko proszące o to, by zamknąć je w objęciu. Wybaczam ci. - Nigdy więcej kłamstw. Nigdy więcej tajemnic - wyszeptała błagalnie. Spróbujemy jeszcze raz. Wykorzystamy ostatnią szansę.
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Zdawało się, jakby dziś włamał się tu złodziej, odbierając całą nadzieję, którą Stevie krył pod sercem na nieznaną przyszłość. Gdyby personifikacja każdego lęku faktycznie przyszła tu i próbowała coś mu odebrać, oddałby i używany kożuch z baranicy i buty z cholewami i wszystkie galeony i nawet złotą obrączkę, którą nieprzerwanie przez ostatnie dwadzieścia trzy lata nosił na serdecznym palcu. Wszystko, byleby tylko ochronić najcenniejsze co mu pozostało, własną córkę. Mógł przechodzić zimę spowity tylko w nadzieję, chodzić boso, głodny i zmęczony. Żywić się dobrą myślą i ogrzewać wiarą. Pochodził z rodziny katolickiej, matka co dzień wypowiadała pobożne życzenia do kogoś, kogo traktowała za stwórcę, jednak sceptyczny, typowo naukowy umysł numerologa, już od najmłodszych lat kazał mu kwestionować te półprawdy, ostatecznie preferując naukę, nad życzeniami. Teraz jednak jedynym co miał, co ktoś wyrywał mu z dłoni, było zaufanie, że los się odmieni, a świat pogrąży w pokoju. Złodzieje nadziei zdawali się nie słuchać i porywali ostatnie okruchy z Warsztatu w Dolinie Godryka. Pozostawiali jedynie pustkę i ból, w której trwał, obserwując własną córkę, jak przez mgłę. Zbyt wiele już stracił. W pogoni za niepewnym jutrem i za tym, żeby coś do chleba, zapomniał żyć. To z tego powodu między Steviem, a Mary Jo nie było na ich koniec już ani ciepła, ani aksamitu słodkich słów. Beznadziejność zamieszkała w ich sercach, a z tego powstał ostatni owoc małżeństwa, zanim postanowiła odebrać mu najstarszą ich pociechę. A jednak nie potrafił wyrzucić jej z własnego serca, czuł się niczym dureń, bo doprowadził do sytuacji, gdy jego rodzona córka nie dbała o siebie, tylko o niego. Nie rosła w siłę, tylko pomagała mu. Przecież chciał dla niej jak najlepiej, tak więc czemu tyle lat żył w kłamstwie. Zaczął kwestionować pod językiem czy aby na pewno ją ochronił tamtego dnia, gdy postanowił nie zdradzać jej prawdy. Nie musieli rozmawiać o celach, z tych żalów już nie miało nie przybyć, więc po co było się na darmo żalić? Chciał chwycić ją za ramiona, porozmawiać o niej, zapewnić, że nic złego się nie stanie. Albo usiąść na ławie i porozmawiać o niczym, traktując to jako sposób na przetrwanie tego czasu. Zdawało się jednak, że zaraz mu się rzuci do gardła, ale był na to gotowy. Mógł ścierpieć każdą jej reakcję, będąc jej winnym, a potem pozostawić za sobą dzień niepotrzebnych upokorzeń. Jutro znowu musiał wstać i iść się zabijać, o tę Anglię, o tę misję, o przyszłość. Gdzieś odpłynął spokojny sen, ale do końca dnia jeszcze zostało wiele godzin. Ktoś tak wymyślił cały świat, żeby nie wiedzieć, co przyniesie noc i czym skończy się każdy rozpoczęty dzień. Można widzieć dno i od dna odbić się, wmawiając sobie, że jeszcze jedna noc, jeszcze jeden dzień. Nie odpowiedział na pytanie, Julien powiedział to niemal miesiąc temu, ale on wolał milczeć, aż do dzisiaj, gdy coś pękło i na zawsze uciekło. Gdy mydlana bańka musiała zostać rozerwana, po to, aby prawdziwe barwy tego świata dostrzeżone zostały przez oczy jego ukochanej córki. Nie zdążył odpowiedzieć i na kolejne zadane, bo głuchy dźwięk rozbijanego o podłogę wazonu wleciał do jego uszu. Cisnęła nim w złości, nie zapanowała nad tym i wyrzuciła złą emocję, zamieniając ją w potrzaskaną porcelanę, która rozsypała się po jadalni. Ostatni kwiat poleciał zaś bezszelestnie pod jej nogi, swoimi płatkami nie czyniąc jednak radości. On nie ruszył się na krok, nie sięgnął po różdżkę, gotowy przyjąć jej ciosy, jeśli tego dziś potrzebowała, świadomy, dlaczego jej reakcja nie mogła być inna. Przesunięte krzesło zapiszczało w uszach, gdy opadało w dół, wybijając z łączeń nóg kilka drzazg, wprost na potłuczoną porcelanę. Było coś jeszcze, było wiele rzeczy, które powinna tu dziś usłyszeć, ale on milczał jak grób. Było coś jeszcze, ale to było czymś niepewnym. Umieszczonym w liście, który odnalazł zbyt późno, wspomnieniem sprzed czterdziestu lat, gdy to wiejskie potańcówki zdawały się przysłaniać cały świat, a siano w stodole robiło za najlepsze łóżko. Płakała tak bardzo, wylewała z siebie ciepłe łzy, które lecąc po twarzy, sprawiały, że pękało mu serce. Każdy ojciec tak by się czuł, a zwłaszcza gdy był ojcem samotnym, żyjącym z córką, która od początku skazana była tylko na niego. Była jego wolnością, ale to on był jej więzieniem. Przymknął oczy, gdy zbliżała się do jego twarzy dłoń córki, w oczekiwaniu na wymierzony policzek nie zapłakał jednak. Oczekiwał, najzwyklej oczekiwał. Nie odpowiedział wiec po raz kolejny, milcząc jak zaklęty, chociaż umysł sam podsuwał listę tematów wartych poruszenia, zdradzenia jej prawdy, tyle że ta prawda osłaniałaby jej twardą powłokę, krnąbrną nastoletnią duszę, która zdawała się nie chcieć dorastać. Przecież nie mógłby jej tego zrobić i tak zbyt wiele już wycierpiała. Spoglądał więc z góry w ciemne oczy córki, we własne odbicie w nich, kiwając głową w akceptacji jej prośby, choć już teraz łamał tę obietnicę. - Ja... Ja muszę jej poszukać - wypowiedział spokojnie, chwytając za dłoń Trixie, aby chociaż w ten sposób ją uspokoić. Nie mógł zostawić Rosemary, skoro żyła w tym podłym świecie, to potrzebował odnaleźć ją i zabezpieczyć, stworzyć jej dom. Wciąż do starego serca nie dochodziło, że to możliwe, ale umysł nakazywał działać, tak samo jak zawsze. Nie było więc odwrotu, przyrzekł sobie, że ją odnajdzie. Największym marzeniem jednak teraz było to, aby Beatrix pragnęła tego samego, aby dostrzegła tę szansę, którą widział on. Szansę, którą odebrano im dwadzieścia lat temu. - Opowiem ci wszystko, gdy tylko będziesz na to gotowa - spokój był wyczuwalny w jego łamiącym się głosie, zdradzającym własne słabości, tak długo skrywane pod sercem. - Gdy tylko będziesz tego chciała - spuścił głowę w dół, a drgająca powieka zapiekła.
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
Wiedziała przecież, że to usłyszy. Właśnie to. Muszę jej poszukać, muszę ją odnaleźć, muszę sprowadzić ją z powrotem w moje objęcia, pod moje bezpieczne skrzydło - i pójdę potem na wojnę, a ją zostawię z tobą, byś stworzyła dla niej dom wedle mojego wyobrażenia. Wiedziała, więc dlaczego wnętrze zapiekło tępym bólem rozczarowania? Łzy nieprzerwanie ciekły ciurkiem po policzkach, gorące, pełne słono-gorzkiego smaku dziecka obdzieranego z mylnych przekonań, wprowadzanego do realiów nigdy dotąd nieujawnionych prawd, podczas gdy ciemne oczy wpatrywały się w te błękitne, bezszelestnie prosząc je o litość. Ale on podjął tę decyzję. Zrobił to bez niej, wiedziony ojcowskim instynktem i egoistyczną pobudką tęsknoty za utraconą córeczką, która z pewnością będzie jeszcze bardziej niż Trixie przypominać Mary Jo; a może właśnie na to liczył? Skoro ona okazała się zbyt podobna do niego samego, nagle zapragnął odzyskać pierwiastek scalający go w jedność z okropną żoną. Natomiast ona, ona na co liczyła? Na to, że słodkie słowa o tym, jakim to darem okazała się być dla rodzica, zbliżą ich do siebie jeszcze bardziej? Nie, to wszystko - miało ich od siebie odseparować, jak niegdyś cisza separowała ich w tym samym domu, jego wpychając w objęcia pracy, ją - pani Cattermole. Jestem taka głupia.
Nie odsunęła dłoni gdy zamknął ją w uścisku swoich własnych, znajomych, spracowanych i suchych; odjęła jedynie spojrzenie, kierując je gdzieś w bok, choć trudno było mówić o jakimkolwiek postrzeganiu otaczającego ją świata. Trix zatraciła się we własnych myślach. W miejscu, gdzie była prawdziwie, szczerze bezpieczna. Ciemności skrupulatnie tłumionych emocji i tęsknot do czegoś, co nigdy nie będzie mieć miejsca; gdyby mogła, pozwoliłaby ciału zatopić się w ciemnej purpurze tego samotnego oceanu niosącego ją donikąd w stanie absolutnej nieważkości, byle tylko uchronić się od nadchodzących dni, jakie ojciec zaplanował bez niej. Znowu. Zawsze. Wybaczała mu, robiła to za każdym razem, licząc ślepo, że tym razem staną się zespołem - ale wówczas rzeczywistość truła ją od środka, odbierając resztkę sił potrzebnych do tego, by przetrwać. By się nie rozpaść. Wybaczała mu. I wybaczać będzie dalej. Bo ona była jego wolnością, ale on był jej więzieniem, był wszystkim co posiadała na własność - a i to niedługo dobiegnie końca. Dwójka przerodzi się w trójkę, jeśli tylko szeptem wypowiadane do Merlina życzenie znajdzie odzwierciedlenie w tkanej z niewiadomej przyszłości. - Boję się - wyszeptała nagle, przerywając ciężką ciszę, która zaległa między nimi jak choroba trawiąca dysfunkcyjny organizm. Było to najodważniejszym, co tylko mogła uczynić. Przyznać się przed samą sobą do współmiernej słabości. - Że pokochasz ją bardziej ode mnie - że już kochasz ją bardziej ode mnie. Oddech przyspieszył, stał się głębszy, ale wdychane powietrze nie przynosiło płucom ukojenia, zupełnie jakby zabrakło w nim tlenu, dławiąc zamiast łagodzić. Kolana chudych nóg drżały, w każdej chwili grożąc poddaniem się brzemieniu, które opadało na jej wątłe ramiona, przygniatając, niszcząc i zalewając toksyczną żółcią; kiedy ostatnim razem tak bardzo tęskniła do zapatrzonej w nią pani Cattermole? - Będzie czymś, co dopiero poznasz. Co będziesz odkrywać. Dwadzieścia trzy lata nadrabiania zaległości, miłości, tęsknoty za nią, za tym, co było kiedyś... - Uspokojone poprzednio łzy zagalopowały ponownie. Nie miała już siły - walczyć, prosić się o miłość, o akceptację, o uznanie, przytłoczona tak potężną paniką; Trixie osunęła się mizernie w dół framugi i pozwoliła ciału opaść na chłodną podłogę, kolana podsunąwszy pod brodę, po to, by rękoma móc opleść dygoczące z emocji i zimna nogi. Dwadzieścia trzy lata do nadrobienia z kimś, kto, jeśli wciąż żywy, był daleko - podczas gdy ona była zaledwie obok, cały czas wierna jak pies, ale znajoma i niezaskakująca. Czy chciała słuchać dalszych tłumaczeń? Nigdy więcej kłamstw, prosiła. Nigdy więcej tajemnic. Jednak strach obezwładniał do kości, sprawiał, że pragnęła jedynie przysłonić uszy dłońmi i udać, że rozmowa ta nie miała między nimi miejsca - choć była tak potrzebna i w rzeczywistości oczyszczająca podświadomość z podejrzeń, że pod warstwą zwyczajnej codzienności kryło się coś jeszcze. - P-pom-mogę ci je-ej poszuka-ać - wydukała przez zalewające ją łzy i ogień ściskający gardło od środka. Jeśli to miało sprawić, że ich rodzina stanie się szczęśliwsza. Że ojciec przestanie wodzić tęsknym spojrzeniem za pięścią olbrzyma mogącą położyć kres jego uwikłanemu w smutek istnieniu. - Op-owiedz m-mi - wszystko, jestem gotowa, chcę tego, dobij mnie, dobij, miejmy już to za sobą. A jednocześnie - nie dobijaj. Pozwól mi to przetrawić, oswoić się z myślą, że znów będę musiała się tobą dzielić, jeśli ona, jeśli Rosemary okaże się żywa. Ciało przeszywały konwulsje rzewnego płaczu, szlochała w swoje kolana, przerażona jak nigdy dotychczas, przekonana, że to oznaczało odsunięcie jej w cień, na drugi plan - mimo wszelkich dotychczasowych zapewnień o miłości. O tym, jak była ważna. Zrobisz to, tato?
Nie odsunęła dłoni gdy zamknął ją w uścisku swoich własnych, znajomych, spracowanych i suchych; odjęła jedynie spojrzenie, kierując je gdzieś w bok, choć trudno było mówić o jakimkolwiek postrzeganiu otaczającego ją świata. Trix zatraciła się we własnych myślach. W miejscu, gdzie była prawdziwie, szczerze bezpieczna. Ciemności skrupulatnie tłumionych emocji i tęsknot do czegoś, co nigdy nie będzie mieć miejsca; gdyby mogła, pozwoliłaby ciału zatopić się w ciemnej purpurze tego samotnego oceanu niosącego ją donikąd w stanie absolutnej nieważkości, byle tylko uchronić się od nadchodzących dni, jakie ojciec zaplanował bez niej. Znowu. Zawsze. Wybaczała mu, robiła to za każdym razem, licząc ślepo, że tym razem staną się zespołem - ale wówczas rzeczywistość truła ją od środka, odbierając resztkę sił potrzebnych do tego, by przetrwać. By się nie rozpaść. Wybaczała mu. I wybaczać będzie dalej. Bo ona była jego wolnością, ale on był jej więzieniem, był wszystkim co posiadała na własność - a i to niedługo dobiegnie końca. Dwójka przerodzi się w trójkę, jeśli tylko szeptem wypowiadane do Merlina życzenie znajdzie odzwierciedlenie w tkanej z niewiadomej przyszłości. - Boję się - wyszeptała nagle, przerywając ciężką ciszę, która zaległa między nimi jak choroba trawiąca dysfunkcyjny organizm. Było to najodważniejszym, co tylko mogła uczynić. Przyznać się przed samą sobą do współmiernej słabości. - Że pokochasz ją bardziej ode mnie - że już kochasz ją bardziej ode mnie. Oddech przyspieszył, stał się głębszy, ale wdychane powietrze nie przynosiło płucom ukojenia, zupełnie jakby zabrakło w nim tlenu, dławiąc zamiast łagodzić. Kolana chudych nóg drżały, w każdej chwili grożąc poddaniem się brzemieniu, które opadało na jej wątłe ramiona, przygniatając, niszcząc i zalewając toksyczną żółcią; kiedy ostatnim razem tak bardzo tęskniła do zapatrzonej w nią pani Cattermole? - Będzie czymś, co dopiero poznasz. Co będziesz odkrywać. Dwadzieścia trzy lata nadrabiania zaległości, miłości, tęsknoty za nią, za tym, co było kiedyś... - Uspokojone poprzednio łzy zagalopowały ponownie. Nie miała już siły - walczyć, prosić się o miłość, o akceptację, o uznanie, przytłoczona tak potężną paniką; Trixie osunęła się mizernie w dół framugi i pozwoliła ciału opaść na chłodną podłogę, kolana podsunąwszy pod brodę, po to, by rękoma móc opleść dygoczące z emocji i zimna nogi. Dwadzieścia trzy lata do nadrobienia z kimś, kto, jeśli wciąż żywy, był daleko - podczas gdy ona była zaledwie obok, cały czas wierna jak pies, ale znajoma i niezaskakująca. Czy chciała słuchać dalszych tłumaczeń? Nigdy więcej kłamstw, prosiła. Nigdy więcej tajemnic. Jednak strach obezwładniał do kości, sprawiał, że pragnęła jedynie przysłonić uszy dłońmi i udać, że rozmowa ta nie miała między nimi miejsca - choć była tak potrzebna i w rzeczywistości oczyszczająca podświadomość z podejrzeń, że pod warstwą zwyczajnej codzienności kryło się coś jeszcze. - P-pom-mogę ci je-ej poszuka-ać - wydukała przez zalewające ją łzy i ogień ściskający gardło od środka. Jeśli to miało sprawić, że ich rodzina stanie się szczęśliwsza. Że ojciec przestanie wodzić tęsknym spojrzeniem za pięścią olbrzyma mogącą położyć kres jego uwikłanemu w smutek istnieniu. - Op-owiedz m-mi - wszystko, jestem gotowa, chcę tego, dobij mnie, dobij, miejmy już to za sobą. A jednocześnie - nie dobijaj. Pozwól mi to przetrawić, oswoić się z myślą, że znów będę musiała się tobą dzielić, jeśli ona, jeśli Rosemary okaże się żywa. Ciało przeszywały konwulsje rzewnego płaczu, szlochała w swoje kolana, przerażona jak nigdy dotychczas, przekonana, że to oznaczało odsunięcie jej w cień, na drugi plan - mimo wszelkich dotychczasowych zapewnień o miłości. O tym, jak była ważna. Zrobisz to, tato?
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Całe życie uciekał. Najpierw od starszych w wiejskiej szkółce, których wyjątkowo bawiły dziwne talenty Steviego, o których w tamtym momencie nie wiedział, że są magiczne. Potem uciekał przed odpowiedzialnością, jakiej wymagało bycie mężem. Zamykał się w pracowni, wmawiając sobie i innym, że przecież właśnie w ten sposób dba o żonę i córkę. Skupiał się na pracy i niczym więcej, jakby to ona była sensem istnienia, a rodzina jedynie elementem tła, zbyt angażującym, aby skupić na niej pełną uwagę, gdy do wykonania miał zlecenia. Potem zaś uciekał przed Trixie, będąca personifikacją każdego jego strachu, który i tak się ziścił. Kochał córkę nad życie, zrobiłby zresztą wszystko, dosłownie wszystko, aby tylko ją ochronić, zapewnić szczęście i radość. Była jego oczkiem w głowie, nadzieją, cudem, który pozostawiła mu łaskawa żona, a jednak aż po dziś dzień, przypominała mu właśnie o niej. Była pozorną nagrodą, wybrykiem w zbyt spracowanych dłoniach i anomalia w ułożonym życiu, które tak naprawdę przecież nie było jego własnym życiem, a jedynie bańką pełną nieścisłości. Była nerwowym tikiem, oczami Mary Jo, zgryźliwym przypomnieniem, największym ciepłem, bandażem na połamany kark, cudem i wybrykiem natury jednocześnie, bezcennym skarbem, kamieniem u szyi, muzyką w rytmie rock'n'rolla, moją wolnością. Tu nie był potrzebny poeta, ni wiersze, bo trzeba było załatać to co stare, aby móc iść równiej. Powiedz mi Beatrix, jak mam tak długo wytrzymać, gdy zima i mrozy, i mrozy, i zima? Odsunęła wzrok i przecież tego mógł się spodziewać, znów zawodząc własne dziecko słowami, które piętnowały jego charakter i wypalały znamię na sercu młodszej córki. Nawet jeśli analizował zbyt długo własne działania i roztapiał się w postanowieniach, bezsenne noce spędzając na rozplątywaniu myśli, to wszelkie postanowienia zdały się na nic, gdy jego Trixie cierpiała i przerażona była tym, co mogło nastąpić. Ale jak postąpić inaczej, gdy chodzi o dziecko? O jego własne dziecko? - Kocham ją, tak jak ciebie - mówił powoli, głosem zawijającym się w supeł głęboko w gardle. - Dlatego muszę to zrobić - bo właśnie wtedy, gdyby zostawił ją w tym świecie, mając świadomość, nawet jeśli nie pewność, ale zwykłą świadomość, że żyje, to wybrałby jedną nad drugą. Czym zawiniła Rosemary, że to on był ojcem, który nie dał jej ciepła. Zdjęcia stojące na komodzie w salonie, te same, które stały tam od ponad dwudziestu lat przedstawiały, jak trzyma ją na rękach, gdy stoją na dewońskim klifie, jak razem z Mary świętują jej pierwsze urodziny, na których zjawił się jedynie na kilkanaście minut, zjeść kawałek tortu i wrócić do pracowni. Pozowane ujęcia w czerni i bieli, które były kolejnym kłamstwem, nieplanowaną tragedią mącącą w głowie najmłodszej, oszustwem zbyt słodkim, aby się do niego przyznać. Znów więc potok łez wyleciał z jej oczu, a on gdy serce instynktownie kazało schować ją we własnych objęciach, ale nie zdążył, bo jej ciało głucho gruchnęło o podłogę, zmarznięte i zmęczone. Nie wahał się, usiadł obok, wyciągając dłonie w przód, nie pozwalając jej odpłynąć potokiem łez. Zaciskał więc jej głowę i serce we własnych ramionach, nie dopuszczając zewnętrznego i obcego świata w ich mały, smutny i zadręczony. Szum mroźnego styczniowego wiatru przeciskał się przez pozornie szczelnie szyby, a może to nie on, a może to zwykły ból? Nie puścił jej, trzymając, tak jak wtedy, gdy wrócił do domu po kolejnych tygodniach poszukiwań Mary Jo, tyle że tym razem Mary Jo już nie było na świecie, umknęła niczym babie lato, popłynęła w chmury, tańcząc, jak piórko, jak popiół. Nie uciszał łkania, zwyczajnie trzymał ją mocno, kołysząc się lekko, to w prawo, to w lewo, to w prawo, to w lewo, czekając na wyrok, na werdykt i na ostateczny cios, jeśli tylko taki miał nastąpić. Gdy więc zamiast tego padły słowa zwiastujące nadzieję, nawet jeśli pozornie niebezpieczne, to jednak napawające swoistym szczęściem, uścisk nie zelżał. Usta więc przyłożył do czubka głowy dziecka, pilnując, aby rozpuścił on każde zmartwienie. - Nie jestem dobrym ojcem, Trixie - wypowiedział spokojnie, a złamany głos tym razem nie uwiązł w gardle. Zasługiwała na prawdę. - Nie miałem odwagi, zatraciłem się w pracy - sama doskonale wiedziała w jaki sposób, ją przecież też ją dotknęło, gdy zbyt cenny był czas spędzony przy świstoklitkach i numerologicznych obliczeniach, a ten, który miał dać jej, wzbudzał zbyt wielkie obawy. - Urodziła się Rosemary, a ja zapomniałem o nich obydwu. Po trzech latach na świat przyszłaś ty i przysięgam ci... Przysięgam, że chciałem być dla was lepszy - ale nie zdążyłem. Nie dano mi szansy, którą sam wcześniej zmarnowałem. Ostatnie powody, dla których mogła przy mnie być, były nieistotne, bo przez trzy długie lata nie miały dla mnie znaczenia. - Odeszła następnego dnia, zabrała Rose, a potem... Potem próbowałem jej szukać, ale bezskutecznie. Aż w końcu odeszła na zawsze - do tej pory nie były znane mu dokładnie powody, nigdy też zresztą nie odnalazł ciała, nie pochował jej, nie przygotował ceremonii, na jaką zasłużyła. Zrujnował młodość piękniej dziewczyny, skazując na swoje towarzystwo, a właściwie jego brak. Do tej pory nie rozumiał, co w nim widziała, co w tym wszystkim ciemne oczy Mary Jo uznały za prawdę. - Poddałem się wiele lat temu, Trixie - wiem, że to widzisz, nawet jeśli milczymy. - Ale muszę o nią walczyć, muszę... - uścisk ramion powoli zelżał, gdy dłonie wyciągał w stronę jej twarzy, mokrej od łez, unosząc ją w górę, tak, aby spojrzeć jej w oczy. Gest odważny i szczególnie strachliwy zarazem. W swoich oczach w jej obliczu szukał zrozumienia, potwierdzenia wcześniejszych słów, były dla niego wszystkim. Decyzje trudniejsze niż obietnice. - Możemy znowu być rodziną - wyszeptał w końcu. Zimna podłoga nie orzeźwiała, ale pusty żołądek już nie dawał o sobie znać, ściśnięty na wysokości serca, poplątany razem z płucami i dobijający się mózgu, błagający o zdrowy rozsądek.
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
Jak mógł kochać Rosemary tak jak ją samą? Ostatnim razem ujrzał jej trzyletnią twarz, wysłuchał barwy dziecięcego głosu, wtedy była niewinna, owszem, ale jak było teraz? Równie dobrze stać mogła na drugim, przeciwległym końcu barykady, zachwycona działaniami ministerstwa pod rządami Cronusa Malfoya i czarnoksiężnika, którego tytułu nie chciała wspominać - jakim cudem numerolog szczycił się pewnością, że zasługiwała na jego miłość? Że jej potrzebowała, pragnęła? Nie znasz jej, tato, nie znasz, ale stawiasz ją na równi ze mną. Coś w tym ślepym, bezinteresownym ojcowskim uczuciu zakłuło nieprzyjemnie w piersi, coś zapiekło w słonym smaku łez zalewających twarz i choć chciała wrzeszczeć, nie wypowiedziała na ten temat ani jednego słowa. To doprowadziłoby ich donikąd - a dróg mieli wiele, stojąc na rozstaju, rozdrożu, niepewni, w którą ścieżkę skręcić, by dotrzeć do namiastki zaburzonego spokoju. Trzęsła się. Trzęsła, ale nie z zimna, nie z głodu, zamiast tego po prostu z emocji, których nie doświadczyła nigdy dotąd; dlaczego nie była wystarczająca? Dlaczego na niej nie mogła zakończyć się ta zagmatwana historia ciszy, kłamstw, poszukiwań, ułudy i sennych koszmarów?
Chciałem być dla was lepszy. Ale znów - na chęciach się skończyło, bo gdy przewrotny los zdecydował obedrzeć męża z kobiecej pomocy, ten, zamiast skupić się na ledwie narodzonym niemowlęciu, ruszył w świat, by ścigać swoją ulotną ukochaną. A do spełnienia postanowienia wystarczyło jedynie, by z męża stał się ojcem. By z naukowca stał się panem domu. By z niewiadomej stał się obecnością. W swoich wspomnieniach niechybnie powracał do pierwszych kroczków stawianych przez rozchwianą Rosemary, ale gdzie był wtedy, gdy to Beatrix dreptała niepewnie po deskach starej podłogi, podtrzymywana fantomowymi dłońmi pani Cattermole? Gdzie był kiedy to Beatrix wypowiadała swoje pierwsze słowo? Słowo, które nic miało wspólnego z mama czy dada. Och, gdyby tylko zrozumiała na jak przegranej pozycji względem swojej starszej siostry znalazła się w ciągu pierwszych miesięcy, lat swojego życia - to zniszczyłoby ją doszczętnie. Ale Stevie jej tego oszczędził. W ostatnim akcie łaski niedopowiedzenia nie wyjawił wszystkich sekretów, choć o to właśnie prosiła, pewna, że da radę przełknąć ich gorzki smak.
Gwałtowny oddech przetaczał się przez jej ciało niczym paraliżujące zaklęcie, do tego stopnia, że świat przed oczyma zaczynał być mętny. Niewyraźny, nieskładny, jakby obracała się zbyt szybko wokół własnej osi i odczuła tego pierwsze efekty. Pragnęła jedynie - właśnie, czego? W głowie szalała nienazwana dotąd prośba, potężna enigma o nierozszyfrowanym kodzie, bo i zabrakło jej informacji do rozpoznania obcego szyfru. I brakowało też tlenu, mimo łapczywości jego chwytania. W jednej chwili, jeszcze zanim sięgnął po jej twarz i poprosił, by uniosła głowę, wszystko wokół stało się wrogiem. Warsztat okazał się domem widma zagubionego w czasie i przestrzeni tak wiele lat temu. Zastawę dotykały dłonie, których ciepła on poszukiwał o poranku i po zmroku. Na kanapach drzemały kobiety nigdy niewyplenione ze wspomnień. A ona - dbała o ten relikt przeszłości jak o własne miejsce na ziemi, najważniejsze, najpiękniejsze, dla siebie, ale i dla niego, dla ojca, nieświadoma, że w jego mniemaniu - na pewno - powinna była robić to teraz Rosemary... Ale gdy wreszcie spojrzała ku górze i odnalazła wzrokiem niebieskie tęczówki, gdy do uszu dotarł pełen nadziei głos, nadziei, której nie słyszała od niego tak długo - czy mogła pozwolić, by podobne myśli zatruły ją od środka? Nie pierwszy raz rezygnowała z samej siebie po to, by sprowadzić uśmiech na usta numerologa. Nie pierwszy raz - i nie ostatni, przyrzekła sobie w duchu, sięgnąwszy po jedną z jego dłoni, by przysunąć jej wierzch do swoich zroszonych łzami ust.
- To t-trudne - zęby znów szczęknęły o siebie w niemocy, Trixie zacisnęła powieki, próbując uspokoić drżące mięśnie, żuchwę, szczękę, byle tylko nie rozpaść się niczym feniks, którego jedynym przeznaczeniem było już obrócić się w popiół. Nie chciała tego. Nie chciała odradzać się po szarpnięciach bólu zrozumienia, nie: musiała zostać właśnie tą Trixie, którą była w tym momencie, musiała pamiętać, że wszystko to miało miejsce. - Ja... Nie wiem, cz-czy będę umiała. Ale postaram się. Postaram się - mówiła cicho, pociągnąwszy nosem. Była taka zmęczona. Łzami wyduszanymi z oczu, konwulsjami organizmu, galopującymi myślami, które nie pozostawiały cienia złudzeń, że jeszcze kiedyś będzie normalnie, beztrosko. Pokryte cierpkim dreszczem ręce znów wysunęły się w stronę czarodzieja i przyciągnęły go bliżej, niejako zmuszając, błagając, by przylgnął do niej i zamknął ją w uścisku, odgrodził od wniosków, które były złe, krzywdzące, zgubne; ale nie mogła uciec przed nimi w pełni. - Poszukamy Rosemary - wyszeptała, poszukamy, nawet jeśli zniszczymy w procesie moje własne serce, wydrzemy je z mojej piersi, - Ale... Nie pomogę ci sz-szukać jej. Nie wybaczę. Nie po-... Nie potrzebowała mnie wtedy, nas, więc ja nie potrzebuję jej dzisiaj, nie chcę j-jej - nieistotne po czyjej stronie leżała wina, nieistotne jak wyglądała geneza decyzji o porzuceniu dzieciątka i męża niespełniającego wymagań. Mary Jo Beckett byłaby dla niej martwa nawet jeśli w rzeczywistości wciąż chodziłaby o własnych siłach po tej ziemi; pewnego dnia pogrzebane zostanie o niej każde wspomnienie na cmentarzu korzeni Beatrix Beckett. Ale ty, Rosemary, jeśli wciąż żyjesz, och, obyś była tego wszystkiego warta. Chaosu, wywrócenia mojego świata do góry nogami, zdrady, zadry, kłamstwa i prawdy, która nie przyniosła katharsis, wręcz przeciwnie: przygniotła za to ciężarem tysiąca nadwyrężonych gramofonów. Trixie przesunęła się w końcu na ziemi, zimnej, dziwnie lodowatej, próbowała podnieść się na chybotliwych nogach, niepewna dokąd zamierzała iść, co zrobić; wiedziała jedynie, że trwanie tu przeistoczyłoby ją w lodową figurę niezdolną już nigdy do ruchu. Wsparła się więc o ojcowskie ramię. Jedną dłoń ułożyła na jego barku, a drugą wytyczała szlak w górę framugi białych drzwi, z trudem przełykając ślinę. - Herbaty - poprosiła słabo, od środka cała pokryta szronem. Osiadł na każdym narządzie. Przyprószył zmysły. Herbaty. Ciepła.
zt x2
[bylobrzydkobedzieladnie]
Chciałem być dla was lepszy. Ale znów - na chęciach się skończyło, bo gdy przewrotny los zdecydował obedrzeć męża z kobiecej pomocy, ten, zamiast skupić się na ledwie narodzonym niemowlęciu, ruszył w świat, by ścigać swoją ulotną ukochaną. A do spełnienia postanowienia wystarczyło jedynie, by z męża stał się ojcem. By z naukowca stał się panem domu. By z niewiadomej stał się obecnością. W swoich wspomnieniach niechybnie powracał do pierwszych kroczków stawianych przez rozchwianą Rosemary, ale gdzie był wtedy, gdy to Beatrix dreptała niepewnie po deskach starej podłogi, podtrzymywana fantomowymi dłońmi pani Cattermole? Gdzie był kiedy to Beatrix wypowiadała swoje pierwsze słowo? Słowo, które nic miało wspólnego z mama czy dada. Och, gdyby tylko zrozumiała na jak przegranej pozycji względem swojej starszej siostry znalazła się w ciągu pierwszych miesięcy, lat swojego życia - to zniszczyłoby ją doszczętnie. Ale Stevie jej tego oszczędził. W ostatnim akcie łaski niedopowiedzenia nie wyjawił wszystkich sekretów, choć o to właśnie prosiła, pewna, że da radę przełknąć ich gorzki smak.
Gwałtowny oddech przetaczał się przez jej ciało niczym paraliżujące zaklęcie, do tego stopnia, że świat przed oczyma zaczynał być mętny. Niewyraźny, nieskładny, jakby obracała się zbyt szybko wokół własnej osi i odczuła tego pierwsze efekty. Pragnęła jedynie - właśnie, czego? W głowie szalała nienazwana dotąd prośba, potężna enigma o nierozszyfrowanym kodzie, bo i zabrakło jej informacji do rozpoznania obcego szyfru. I brakowało też tlenu, mimo łapczywości jego chwytania. W jednej chwili, jeszcze zanim sięgnął po jej twarz i poprosił, by uniosła głowę, wszystko wokół stało się wrogiem. Warsztat okazał się domem widma zagubionego w czasie i przestrzeni tak wiele lat temu. Zastawę dotykały dłonie, których ciepła on poszukiwał o poranku i po zmroku. Na kanapach drzemały kobiety nigdy niewyplenione ze wspomnień. A ona - dbała o ten relikt przeszłości jak o własne miejsce na ziemi, najważniejsze, najpiękniejsze, dla siebie, ale i dla niego, dla ojca, nieświadoma, że w jego mniemaniu - na pewno - powinna była robić to teraz Rosemary... Ale gdy wreszcie spojrzała ku górze i odnalazła wzrokiem niebieskie tęczówki, gdy do uszu dotarł pełen nadziei głos, nadziei, której nie słyszała od niego tak długo - czy mogła pozwolić, by podobne myśli zatruły ją od środka? Nie pierwszy raz rezygnowała z samej siebie po to, by sprowadzić uśmiech na usta numerologa. Nie pierwszy raz - i nie ostatni, przyrzekła sobie w duchu, sięgnąwszy po jedną z jego dłoni, by przysunąć jej wierzch do swoich zroszonych łzami ust.
- To t-trudne - zęby znów szczęknęły o siebie w niemocy, Trixie zacisnęła powieki, próbując uspokoić drżące mięśnie, żuchwę, szczękę, byle tylko nie rozpaść się niczym feniks, którego jedynym przeznaczeniem było już obrócić się w popiół. Nie chciała tego. Nie chciała odradzać się po szarpnięciach bólu zrozumienia, nie: musiała zostać właśnie tą Trixie, którą była w tym momencie, musiała pamiętać, że wszystko to miało miejsce. - Ja... Nie wiem, cz-czy będę umiała. Ale postaram się. Postaram się - mówiła cicho, pociągnąwszy nosem. Była taka zmęczona. Łzami wyduszanymi z oczu, konwulsjami organizmu, galopującymi myślami, które nie pozostawiały cienia złudzeń, że jeszcze kiedyś będzie normalnie, beztrosko. Pokryte cierpkim dreszczem ręce znów wysunęły się w stronę czarodzieja i przyciągnęły go bliżej, niejako zmuszając, błagając, by przylgnął do niej i zamknął ją w uścisku, odgrodził od wniosków, które były złe, krzywdzące, zgubne; ale nie mogła uciec przed nimi w pełni. - Poszukamy Rosemary - wyszeptała, poszukamy, nawet jeśli zniszczymy w procesie moje własne serce, wydrzemy je z mojej piersi, - Ale... Nie pomogę ci sz-szukać jej. Nie wybaczę. Nie po-... Nie potrzebowała mnie wtedy, nas, więc ja nie potrzebuję jej dzisiaj, nie chcę j-jej - nieistotne po czyjej stronie leżała wina, nieistotne jak wyglądała geneza decyzji o porzuceniu dzieciątka i męża niespełniającego wymagań. Mary Jo Beckett byłaby dla niej martwa nawet jeśli w rzeczywistości wciąż chodziłaby o własnych siłach po tej ziemi; pewnego dnia pogrzebane zostanie o niej każde wspomnienie na cmentarzu korzeni Beatrix Beckett. Ale ty, Rosemary, jeśli wciąż żyjesz, och, obyś była tego wszystkiego warta. Chaosu, wywrócenia mojego świata do góry nogami, zdrady, zadry, kłamstwa i prawdy, która nie przyniosła katharsis, wręcz przeciwnie: przygniotła za to ciężarem tysiąca nadwyrężonych gramofonów. Trixie przesunęła się w końcu na ziemi, zimnej, dziwnie lodowatej, próbowała podnieść się na chybotliwych nogach, niepewna dokąd zamierzała iść, co zrobić; wiedziała jedynie, że trwanie tu przeistoczyłoby ją w lodową figurę niezdolną już nigdy do ruchu. Wsparła się więc o ojcowskie ramię. Jedną dłoń ułożyła na jego barku, a drugą wytyczała szlak w górę framugi białych drzwi, z trudem przełykając ślinę. - Herbaty - poprosiła słabo, od środka cała pokryta szronem. Osiadł na każdym narządzie. Przyprószył zmysły. Herbaty. Ciepła.
zt x2
[bylobrzydkobedzieladnie]
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Ostatnio zmieniony przez Trixie Beckett dnia 11.10.21 20:03, w całości zmieniany 1 raz
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Zamarznięte fałdy śniegu załamywały się rytmicznie pod naporem zimowych trzewików, a mróz przeszywał aż do kości. Pierzyna bieli otuliła Dolinę Godryka roztaczając weń niemalże iluzjoniczny spokój. Jedynie ciemny dym unoszący się z kominów domostw zdradzał, że miasteczko całkiem nie wymarło. Nikt nie opuszczał bezpiecznych schronień jeśli nie musiał, uliczki ziały pustką, a zasłony skrzętnie skrywały tajemnice domostw. Niemalże do tego przywykła - mrożącego krew w żyłach spokoju. Wszakże wiedziała, że nikt tu nie był spokojny. Jeszcze niedawno w Stafford zapłonęły stosy podrzegane przez sojuszników nowego Ministerstwa Magii. Chociaż Dolinę i Stoke-on-Trent dzieliły dziesiątki mil, a granice Somerst chronione były mocą sojuszy bytujących tu rodów - nikt nie mógł złożyć im obietnicy, że za kilka tygodni nie staną w obliczu tej samej tragedii. Tym razem tutaj. Tym razem na tyle blisko, aby poczuć swąd palonych ciał.
Przyprawiający o szaleńcze bicie serca huk rozniósł się echem, gdy ogromny splot lodowych sopli zerwał się z dachu. Zacisnęła palce na różdżce, niemalże machinalnie. Tym razem jednak dotyk magnoliowego drewna wcale nie przyniósł otuchu. I co byś zrobiła, Rose - podsumował złośliwy głos z wnętrza umysłu. Ten, który szydził z niej coraz częściej, że ćwiczy obronę zbyt rzadko, że czas wcale nie jest jej sojusznikiem i jeśli chce przeżyć bezpośrednią sytuację zagrożenie, musi oddać temu więcej. Znacznie więcej niż miała do zaoferowania.
Jeszcze tylko kilka kroków. Kilka uderzeń o zlodowaciałą powierzchnię ścieżki. Niewiele dzieliło ją od przekroczenia granic domostwa Beckettów. Drogę już znała, przemierzyła ją zaledwie kilka dni temu, gdy spotkali się tu wszyscy, aby dumać nad ich przyszłymi działaniami. Wtedy też nie miała do zaproponowania zbyt wiele, pole jej ekspertyzy sięgały dziedziny odrębnej od tych badanych przez nich. Zamiast tego zainteresowały ją działania młodej krawcowej - córki gospodarza domu.
Chociaż niuanse wyszywania magicznych szat były jej dość obce, chciała dziś zgłębić chociaż skrawek tej wiedzy. W ich czasach tak bardzo potrzebnej.
Nie musiała długo czekać zanim twarzy dziewczyny wychyliła się zza drzwi Warsztatu. - Wybacz, że się spóźniłam, Beatrix. Musiałam przyjąć jeszcze jednego pacjenta - powiedziała, przekraczając próg domu, ściągając z siebie materiał ciężkiego, przesiąkniętego zimnem płaszcza. Wnętrze zapraszało ciepłem. - Przyniosłam kawę zbożową, dość ciężko dostać dobrą herbatę - uśmiechnęła się do dziewczyny. Nie chciała przychodzić z pustymi rękami. Ceny rosły, a zimą wszystko było cięższe do zdobycia. - Dziękuję, że zgodziłaś mi się pomóc. Wzięłam ze sobą kilka materiałów i bardzo bym chciała, żebyś opowiedziała mi o tych zaszywkach - dodała po chwili, przelotnie poprawiając pasma ciemnych włosów, które uciekły z kok w trakcie szybkiego marszu. - Jak sobie radzicie? Wspominaliście o przygotowaniach do nauczania dzieci?
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
Jadalnia
Szybka odpowiedź