Salon
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Salon
Jak tu ciepło o każdej porze roku! W zimie niemal cały czas palone jest drewno w kominku, który roztacza dookoła przyjemny gorąc przechodzący na resztę pomieszczeń w Warsztacie. Ściany wyłożone są nieco już przytartą ale wciąż śliczną zieloną tapetą, a kanapy zostały obite florystycznym materiałem, by dopełniać wręcz ogrodowego wystroju. Na okno można zaciągnąć bladopomarańczowe firany sięgające drewnianej podłogi, a na szafkach przy ścianie można dopatrzeć się wielu rodzinnych fotografii - przedstawiają one pana Becketta z córką, czasem też Trixie z panią Cattermole albo całą ich trójkę.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Otworzył szerzej oczy, niezdolny do zatuszowania zaskoczenia, które było wynikiem tego, że jego syn także zdecydował się zachować pozory uprzejmości. Zielony mu pasuje? Spojrzał na nowy sweter z dozą podejrzliwości, aby ostatecznie skapitulować. Justine rzuciła mu koło ratunkowe w postaci wypowiedzi, do jakiej z łatwością mógł się odnieść. Temat walki był mu najbardziej znajomy spośród poruszonych tego wieczora kwestii. Gotów był odpowiedzieć coś, co dałoby podwaliny do tworzenia planu działania, jednak stanowcza odmowa Vincenta zasznurowała mu usta. Chyba jego syna nie do końca wiedział z kim ma do czynienia, zapewne uczucia przesłaniały mu istotę sprawy.
Jeszcze chwycił kawałek makowca i konsumował go nad talerzykiem, aby nie nakruszyć na dywan, ale zbyt łapczywie wziął pierwszego kęsa, potem zbyt łapczywie go połknął. Odkaszlnął sucho, złapał za swoja szklankę z kompotem. Może to ta szklaneczka bimbru wypita w kuchni była zwodnicza? Poluzował krawat, odpiął pierwszy guzik koszuli, czując się tak bardzo spiętym. A kiedy odnalazł wreszcie spojrzeniem swojego druha – tegozdrajcę wspaniałego człowieka, co pozwolił mu odejść do młodych i wyjść przy tym na bałwana, bo jak zwykle nie wiedział, co powiedzieć powinien – jakoś w mig zrozumiał, że ten stał się jakiś nieswój. Przeszedł do drugiego pomieszczenia, a Kieran poderwał się i ruszył za nim, bo jakoś nie uśmiechało mu się siedzieć w pojedynkę nad jedzeniem. Nie mógł kryć, że poczęstunek był tym, na co czekał, chciał w końcu zjeść coś aromatycznego, lecz nie przybył po to, aby się nażreć bez okazania wdzięczności. Też chciał pogadać, w ostateczności posiedzieć jako ten mrukliwy wujek, którego nikt dla własnego dobra nie zaczepia.
Lubił to pomieszczenie, zwłaszcza znajdujące się pod sufitem niezabudowane belki stropowe, które miło komponowały się z zieloną tapetą, kominkiem, nawet z wzorzystymi kanapami. Opadł na drugi fotel jakoś tak ciężko, bez grama gracji czy wyczucia, ale ta szorstkość ruchów była podyktowana jego aparycją. Choćby się starał – zwijał, wyginał, nadwyrężał – jego wielkie cielsko nigdy nie opadnie lekko niczym piórko, nawet jeśli kilka kilogramów mu ubyło. Ale czuł, że powoli odbudowuje swoją kondycję. W trudnych czasach całkiem rozsądnie wyznaczał racje żywnościowe z tych składników, do jakich docierał raz na jakiś czas. Nie kręcił nosem, nie wybrzydzał, nawet nawykł do lekko przypalonych lub niedogotowanych posiłków. Mógłby dać sobie rękę uciąć, że nikt lepiej nie obierze od niego ziemniaka! Każdego ranka ćwiczył ciało, wykonywał przysiady, skłony, pompki, pajacyki, robił przebieżkę wokół domu. Na jednym z drzew w lesie powiesił worek i puszczał go mocno, aby wymijać go i tym samym ćwiczyć refleks. Całkiem jednak zapominał o zwinności w tej chwili, gdy miał sztywne do bólu ramiona.
Mimowolnie intensywne spojrzenie poświęcił młodemu blondynowi. Vincent i Justine przynieśli. Nie mógł zignorować tego, że kolejny już raz ktoś łączył tę dwójkę razem lub traktował jako jeden byt. Jakież to dziwne. Niepokojące poniekąd, ale przede wszystkim bardzo dziwne. O niczym nie wiedział, w sumie miał prawo nie wiedzieć i nie powinien chcieć wiedzieć. Stevie domyślał się wcześniej, że tę dwójkę coś łączy? Ach, właściwie na głowie miał własną córkę. Czy to już wiek amorów? Ten etap nie był mu znany, skoro nie dawał Jackie prawa do słabości, również do lokowania głębszych uczuć w jakąkolwiek relację.
– Beatrix to bardzo utalentowana i młoda czarownica – oczywiście, że musiał podkreślić sprawę wieku, to było bardzo ważna, aby wszystkim obecnym w salonie jegomościom uzmysłowić, że panny Beckett nie można ukrzywdzić. – Tak dobrych potraw dawno nie jadłem.
Na wszelki wypadek utrzymał spojrzenie na panu Moore, potem na panu Sprout, a na sam koniec zerknął na Vincenta, gdy tylko dostrzegł, że ten nie omieszkał uczynić to samo. Nawet w święta nie potrafili stanąć twarzą w twarz i porozmawiać.
– A jabłecznika w sumie nie skosztowałem. Powinienem, ale makowiec jakoś miałem pod ręką. Kompot też wyśmienity. Czy dobrze wyczułem w nim korzenną nutę? A może to po makowcu?
Socjalizowanie się było trudniejsze niż przypuszczał.
Jeszcze chwycił kawałek makowca i konsumował go nad talerzykiem, aby nie nakruszyć na dywan, ale zbyt łapczywie wziął pierwszego kęsa, potem zbyt łapczywie go połknął. Odkaszlnął sucho, złapał za swoja szklankę z kompotem. Może to ta szklaneczka bimbru wypita w kuchni była zwodnicza? Poluzował krawat, odpiął pierwszy guzik koszuli, czując się tak bardzo spiętym. A kiedy odnalazł wreszcie spojrzeniem swojego druha – tego
Lubił to pomieszczenie, zwłaszcza znajdujące się pod sufitem niezabudowane belki stropowe, które miło komponowały się z zieloną tapetą, kominkiem, nawet z wzorzystymi kanapami. Opadł na drugi fotel jakoś tak ciężko, bez grama gracji czy wyczucia, ale ta szorstkość ruchów była podyktowana jego aparycją. Choćby się starał – zwijał, wyginał, nadwyrężał – jego wielkie cielsko nigdy nie opadnie lekko niczym piórko, nawet jeśli kilka kilogramów mu ubyło. Ale czuł, że powoli odbudowuje swoją kondycję. W trudnych czasach całkiem rozsądnie wyznaczał racje żywnościowe z tych składników, do jakich docierał raz na jakiś czas. Nie kręcił nosem, nie wybrzydzał, nawet nawykł do lekko przypalonych lub niedogotowanych posiłków. Mógłby dać sobie rękę uciąć, że nikt lepiej nie obierze od niego ziemniaka! Każdego ranka ćwiczył ciało, wykonywał przysiady, skłony, pompki, pajacyki, robił przebieżkę wokół domu. Na jednym z drzew w lesie powiesił worek i puszczał go mocno, aby wymijać go i tym samym ćwiczyć refleks. Całkiem jednak zapominał o zwinności w tej chwili, gdy miał sztywne do bólu ramiona.
Mimowolnie intensywne spojrzenie poświęcił młodemu blondynowi. Vincent i Justine przynieśli. Nie mógł zignorować tego, że kolejny już raz ktoś łączył tę dwójkę razem lub traktował jako jeden byt. Jakież to dziwne. Niepokojące poniekąd, ale przede wszystkim bardzo dziwne. O niczym nie wiedział, w sumie miał prawo nie wiedzieć i nie powinien chcieć wiedzieć. Stevie domyślał się wcześniej, że tę dwójkę coś łączy? Ach, właściwie na głowie miał własną córkę. Czy to już wiek amorów? Ten etap nie był mu znany, skoro nie dawał Jackie prawa do słabości, również do lokowania głębszych uczuć w jakąkolwiek relację.
– Beatrix to bardzo utalentowana i młoda czarownica – oczywiście, że musiał podkreślić sprawę wieku, to było bardzo ważna, aby wszystkim obecnym w salonie jegomościom uzmysłowić, że panny Beckett nie można ukrzywdzić. – Tak dobrych potraw dawno nie jadłem.
Na wszelki wypadek utrzymał spojrzenie na panu Moore, potem na panu Sprout, a na sam koniec zerknął na Vincenta, gdy tylko dostrzegł, że ten nie omieszkał uczynić to samo. Nawet w święta nie potrafili stanąć twarzą w twarz i porozmawiać.
– A jabłecznika w sumie nie skosztowałem. Powinienem, ale makowiec jakoś miałem pod ręką. Kompot też wyśmienity. Czy dobrze wyczułem w nim korzenną nutę? A może to po makowcu?
Socjalizowanie się było trudniejsze niż przypuszczał.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
W milczeniu czekał na to aż pan Beckett zareaguje na jego obecność. Może jego obawy okazały się bezpodstawne i ostatecznie został zaproszony do salonu.
— Dziękuję panu, panie Beckett — Zaproszenie go tutaj stanowiło bardzo miły gest. Usiadł na wskazanej przez gospodarza kanapie. Powiódł spojrzeniem za wstającym z fotela i kierującym się do komody starszym mężczyzną.
— Literatura science-fiction nie jest mi obca. Czytał pan Wyspę doktora Moreau? Nie będzie to pierwsza książka autorstwa mugolskiego pisarza. Lepiej się nie afiszować z posiadaniem i czytaniem takiej literatury — Przyznał z niezbyt dobrze ukrywanym zakłopotaniem. Nie wiedział, czy ich gusta się pokrywają w kwestii science-fiction czy ta różnica zdań będzie stanowić podłoże do prowadzenia ciekawej dyskusji. Z zainteresowaniem spoglądał na te obie puszki. Zostały otwarte i skierowane w jego stronę. Na moment powrócił pamięcią do rodzinnego domu. U ojca palenie fajki stanowiło prawdziwy rytuał.
— Dziękuję panu za propozycję. Muszę jednak odmówić. Proszę się nie krępować — Grzecznie, ale stanowczo odmówił. Nie palił. Choć nie miał nic przeciwko temu, by gospodarz pykał sobie fajkę w jego obecności. W końcu to on był gościem, a nie odwrotnie. Znacznie przychylniej spoglądał na serwowany alkohol.
— Wydawał mi się odpowiedni — Przyznał. Przecież to był najlepszy prezent dla kogoś, kogo się nie znało. Docenił kolejny przejaw uprzejmości gospodarza i chętnie napije się whisky.
— Bardzo dobrze. Ten wieczór uznaję za bardzo udany — Odparł z uśmiechem. Z początku było parę drobnych zgrzytów, ale one odeszły w niepamięć. Nie padły też kolejne pytania dotyczący jego życia. — Świetnie sobie poradziła z tym wszystkim. Jeszcze raz dziękuję za prezent — Pochwalił umiejętności organizacyjne i kucharskie Trixie. Szczerze to dawno nie jadł nic równie dobrego. Potrafi gotować, ale nie przygotuje nic wyszukanego.
— Oczywiście — Przystał na to. Sięgnął również po szklankę z whisky. — Pańskie zdrowie — Wystosował prosty toast, po którego wzniesieniu napił się trunku. Pozwolił myślom płynąć swobodnie, sobie na delektowanie się tym trunkiem. Niech się dzieje, co chce. Nagłe pojawienie się Castora, skupiło jego uwagę na tym młodzieńcu. Jego obecność w niczym mu przeszkadzała, ale jednak spojrzał pytająco na pana Becketta. To od niego zależało, kto zasiądzie w tym salonie. uśmiechnął się mimo woli słysząc jak Castor namawia ojca Beatrix na kawałek szarlotki. Te kawałki makowca niewątpliwie były dla niego.
Bardzo dobrze, że również do nich dołączył Vincent. Uderzyło go to jak jego znajomy czuje się tutaj nad wyraz swobodnie, oglądając zdjęcia domowników. To było poza jego zasięgiem. Przynajmniej na razie. Ostatni dołączył Kieran. Nie żeby się z nim nie zgadzał, ale to podkreślenie sprawy wieku było jego zdaniem nie tyle zbędne, co niewłaściwe. Zignorował to spojrzenie. Największe znaczenie dla niego miał głos pana Becketta. Napił się whisky.[bylobrzydkobedzieladnie]
— Dziękuję panu, panie Beckett — Zaproszenie go tutaj stanowiło bardzo miły gest. Usiadł na wskazanej przez gospodarza kanapie. Powiódł spojrzeniem za wstającym z fotela i kierującym się do komody starszym mężczyzną.
— Literatura science-fiction nie jest mi obca. Czytał pan Wyspę doktora Moreau? Nie będzie to pierwsza książka autorstwa mugolskiego pisarza. Lepiej się nie afiszować z posiadaniem i czytaniem takiej literatury — Przyznał z niezbyt dobrze ukrywanym zakłopotaniem. Nie wiedział, czy ich gusta się pokrywają w kwestii science-fiction czy ta różnica zdań będzie stanowić podłoże do prowadzenia ciekawej dyskusji. Z zainteresowaniem spoglądał na te obie puszki. Zostały otwarte i skierowane w jego stronę. Na moment powrócił pamięcią do rodzinnego domu. U ojca palenie fajki stanowiło prawdziwy rytuał.
— Dziękuję panu za propozycję. Muszę jednak odmówić. Proszę się nie krępować — Grzecznie, ale stanowczo odmówił. Nie palił. Choć nie miał nic przeciwko temu, by gospodarz pykał sobie fajkę w jego obecności. W końcu to on był gościem, a nie odwrotnie. Znacznie przychylniej spoglądał na serwowany alkohol.
— Wydawał mi się odpowiedni — Przyznał. Przecież to był najlepszy prezent dla kogoś, kogo się nie znało. Docenił kolejny przejaw uprzejmości gospodarza i chętnie napije się whisky.
— Bardzo dobrze. Ten wieczór uznaję za bardzo udany — Odparł z uśmiechem. Z początku było parę drobnych zgrzytów, ale one odeszły w niepamięć. Nie padły też kolejne pytania dotyczący jego życia. — Świetnie sobie poradziła z tym wszystkim. Jeszcze raz dziękuję za prezent — Pochwalił umiejętności organizacyjne i kucharskie Trixie. Szczerze to dawno nie jadł nic równie dobrego. Potrafi gotować, ale nie przygotuje nic wyszukanego.
— Oczywiście — Przystał na to. Sięgnął również po szklankę z whisky. — Pańskie zdrowie — Wystosował prosty toast, po którego wzniesieniu napił się trunku. Pozwolił myślom płynąć swobodnie, sobie na delektowanie się tym trunkiem. Niech się dzieje, co chce. Nagłe pojawienie się Castora, skupiło jego uwagę na tym młodzieńcu. Jego obecność w niczym mu przeszkadzała, ale jednak spojrzał pytająco na pana Becketta. To od niego zależało, kto zasiądzie w tym salonie. uśmiechnął się mimo woli słysząc jak Castor namawia ojca Beatrix na kawałek szarlotki. Te kawałki makowca niewątpliwie były dla niego.
Bardzo dobrze, że również do nich dołączył Vincent. Uderzyło go to jak jego znajomy czuje się tutaj nad wyraz swobodnie, oglądając zdjęcia domowników. To było poza jego zasięgiem. Przynajmniej na razie. Ostatni dołączył Kieran. Nie żeby się z nim nie zgadzał, ale to podkreślenie sprawy wieku było jego zdaniem nie tyle zbędne, co niewłaściwe. Zignorował to spojrzenie. Największe znaczenie dla niego miał głos pana Becketta. Napił się whisky.[bylobrzydkobedzieladnie]
I want to feel the sun shine
On my face like a new day's just begun
And I'll steal a moment's fun
And reflect on all those days long dead and gone
On my face like a new day's just begun
And I'll steal a moment's fun
And reflect on all those days long dead and gone
Ostatnio zmieniony przez Volans Moore dnia 26.12.21 22:55, w całości zmieniany 1 raz
Volans Moore
Zawód : Smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Oh I still can remember a time when it wasn't like this
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
OPCM : 19 +3
UROKI : 15 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kiwnął głową na słowa Volansa, bo Wyspę doktora Moraue czytał przeszło czterdzieści lat wcześniej, gdy to do wiejskiej szkoły dowieziono książki. Zakradali się tam w wakacje z Pearl, przesiadując w malutkiej biblioteczce stworzonej z zaledwie dwóch regałów. On czytał jej na głos powieści, ona zasypiała na miękkim dywanie i tak mijało gorące lato 1917 roku. Chciałoby się uśmiechnąć na samo wspomnienie. - Tak, wiele lat temu... To ciekawa powieść, choć przyznam, że nigdy nie byłem fascynatem zwierzęcych opowieści - już wystarczyło mu kilka ptaków w domu, zwierzoludzie wydawali się być szczególnym utrapieniem. Jakby taka Trixie nagle zmieniła się w kaczkę, to by dopiero było zamieszania. - Kiedyś rozważałem ją w kontekście animagii. Dawno nie wracałem do tekstu, ale na tamten stan mojej wiedzy teoria, że mieszkańcy byli w istocie mistrzami transmutacji, nie wydała mi się niemożliwa - w końcu czarodzieje byli wszędzie, również pośród mugoli, przynajmniej wiele lat temu... Dzisiaj... Dzisiaj nie. Volans miał rację, lepiej było się nie afiszować. Przyjął od mężczyzny odmowę zapalenia tytoniu z fajki, samodzielnie jednak swoją odpalając i pozwalając, by chmura dymu wydobyła się z jego płuc. Nie robił tego często, ot tak, od okazji. Zastanawiające było słowo odpowiedni w odniesieniu do prezentu. Odpowiedni do czego? Do pierwszego spotkania? Do przedstawienia swoich zamiarów? Do spytania o jej rękę? Nie chciał podejmować tego tematu tutaj i przy tej okazji, zwłaszcza że mężczyzna nie wydawał się skory do wyznania prawdy, co tak naprawdę zamierza. Stevie Beckett był jednak zwyczajnie tolerancyjnym człowiekiem na konserwatywnych zasadach. Dołączający powoli Castor, Vincent i Kieran wypełniali tę przestrzeń tworząc prawdziwie męski wieczorek. - Śmiało - uśmiechnął się do syna przyjaciela, dym nie był tu częsty, ale okazja była wyjątkowa. Chwaląc Trixie czuł dumę, w końcu to jego córka potrafiła zrobić to wszystko sama. Była wybitną gospodynią i tak jak potwierdził Kieran, bardzo młodą, o czym musiał pamiętać Volans, o ile rzeczywiście miał wobec niej jakieś plany. - Czasem nawet nie zauważamy, jak dorastają - powiedział zauważając, jak ten zerka na Vincenta. Nie dogadywali się, nie byli zgodni, a na to było ciężko patrzeć. Zwłaszcza gdy ich rodziny żyły w przyjaźni, a dzieci jednego i drugiego mówiły do nich wujku. Kto by pomyślał te czterdzieści, albo trzydzieści lat temu, że skończy w jednym salonie z Kieranem Rineheartem, paląc fajkę i uznając go za jednego z tych ludzi, do których ma właściwie bezgraniczne zaufanie, nawet pomimo ostrego charakteru. Podsunął w jego stronę pudełko z fajkami i tytoń, żeby skorzystał gdy chce, to samo zresztą mógł zrobić Castor i Vincent, który chyba wolał własne papierosy. - O dziękuję - uśmiechnął się do Sprouta. - Na razie wystarczy mi fajka, ale jedz śmiało. Widzę, że ci smakuje - fajkę wsadził akurat do ust i pociągnął parę razy, wypuszczając chmurę jasnego dymu i mrugając do Castora, który potrzebował napełnić brzuch. Na zdrowie! Żołądek ściskał się w nerwach po informacji, jaką usłyszał od Juliena, a której dalej nie mógł przetrawić. Gałązka rozmarynu spoczywała teraz na stoliku, niedaleko puszki z tytoniem, ale przecież nikt stąd nie mógł jej rozpoznać... Niepełną prawdę znał jedynie Kieran. Wzrok przeniósł na Vincenta, który akurat sięgał po zdjęcie w ramce. - Oh to... - jedno z tych, które było tajemnicą. - To niedaleko klifów Moor Sand w Devon - wypowiedział, przełykając głośniej ślinę. Na zdjęciu była również Mary Jo. Zmarła żona trzymała tam na rękach córeczkę, miała wtedy roczek. I nie była nią Beatrix... Stevie odwrócił wzrok na Kierana, wypuszczając nieco głośniej powietrze. On wiedział... Wiedział, że żona odeszła zaledwie dzień po urodzeniu Trixie, że tamta dziewczynka ma na zdjęciu kilkanaście miesięcy, że paląca tajemnica powinna zostać tajemnicą. - Powinniście... Powinieneś się tam kiedyś wybrać - pomylił się, zamyślony w przeświadczeniu, że skoro Vincent przyprowadził tu dzisiaj Justine, to nie mogło być to przypadkowe spotkanie. Nie powinien jednak komentować, nie w ten sposób. - To co, panowie? - uniósł do góry szklankę ze szkocką, upewniając się, że każdy, kto chciał się napić, miał swoją w dłoniach. - Za dobry rok - wzniósł krótki toast.
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
Salon wypełniał się jakże znakomitymi gośćmi, z których Castor — na swe nagle odkryte nieszczęście — był najbardziej smarkaty. A jednak możliwość posiedzenia, nawet chwilowego, z dorosłymi (cholera, sam był przecież dwa lata po dwudziestych pierwszych urodzinach, nie powinien tego przeżywać w ten sposób, ale z drugiej strony kolejnym najmłodszym w pomieszczeniu człowiekiem był chyba Volans, z którym dzieliło go ponad siedem lat), stanowiła dla niego niezwykłą wręcz nobilitację. Czy gołym okiem było widać, że czuje się u Beckettów niemalże znakomicie? Pełny żołądek, czas wolny od trosk i nawet z kogoś tak marnie wyglądającego jak Castor Sprout dało się zrobić młodzieńca o wesołym wejrzeniu i naiwnie—dziecięcej twarzy.
A jakież było jego zdziwienie, gdy najpierw poczuł na sobie ciężar spojrzenia pana Rinehearta. W tamtej chwili świat się dla niego zatrzymał, choć serce poderwało się do nierównych uderzeń, a antracytowe tęczówki ukazały się w całej swej okazałości, bo oczy otworzył szeroko, zaskoczony i jednocześnie oczekujący. Oczekujący reprymendy oczywiście, bo mimikę miał pan Rineheart kamienną nie tylko w trudności przekazywania emocji, ale i w odbiorze. Z drugiej jednak strony nie warto było pokładać wielkich nadziei w próby ocenienia charakteru z samego tylko pierwszego wrażenia. Castor serce miał co prawda duże, lecz z natury gołębie i lękliwe. Nietrudno było go po prostu wystraszyć.
Tymczasem, gdy w pomieszczeniu znów rozbrzmiał głos starszego (Castor zastanawiał się w myślach, czy pan Rineheart nie mógł przypadkiem chodzić do szkoły z jego własnym ojcem) mężczyzny, nie spodziewał się, że poruszy akurat temat ciasta i kompotu.
J e g o (słodki Merlinie w morelach!) kompotu.
— Za korzenną nutę odpowiedzialny jest i makowiec i to, że owoce były suszone — odezwał się nieśmiało, lecz udało mu się wykrzesać z siebie wystarczająco dużo odwagi, by na kilka drobnych sekund zawiesić spojrzenie na twarzy Szefa Biura Aurorów. Posłał mu przy tym uśmiech, który w swej niepewności mógłby chwycić za serce chyba każdą starszą kobietę, lecz na nieszczęście, nie było tu żadnej pani, która mogłaby Castorowi pomatkować. Twarde, męskie towarzystwo. Na kompociane sentymenty miejsce może być w kuchni, ale i to nie było do końca pewne.
A jednak jakieś przyjemne ciepło, chyba duma, wystąpiła na jego lico, bo wyprostował się na swym miejscu, ściskając w ręku zdobyczną, post—mikołajową parasolkę.
Słysząc grzeczną odmowę wujka Steviego, nie był w stanie naciskać dalej. Vincent również wydawał się niezainteresowany ciastem, uwagę przenosząc na jakieś zdjęcie, którego obecność w tym pokoju była tak naturalna, że Castor po prostu wyrzucał go poza granicę rzeczy naprawdę interesujących. Zawsze przecież mógł do niego podejść i przyjrzeć się uwiecznionym na fotografii osobom.
Póki co chwycił kawałek szarlotki, który zamierzał skonsumować samodzielnie, zaś talerzyk z makowcem przesunął dość wymownie przed Volansa.
— Smacznego — powiedział cicho, szturchając jednocześnie Moore'a łokciem. Już na pierwszy rzut oka widać było, że należał do ludzi wyjątkowo przejętych, Castor zaś był świadomy przyczyn takiego obrotu sprawy. Nie oznaczało to jednak, że musiał trzymać się formalności równie mocno. Wujek Stevie, jak go znał, ucieszyłby się, że goście doceniają potrawy przyszykowane przez jego córkę.
Po pochłonięciu kolejnego już — Trzeciego? Czwartego? Stracił już rachubę — kawałka szarlotki, całą uwagę skupiając na przesunięte pudełko z fajkami. Ostrożnie chwycił jedną z nich w dłonie, oglądając ją uważnie. W jego domu nikt nigdy nie palił. Na dobrą sprawę nie był nawet szczególnie przyzwyczajony do obecności dymu innego niż kadzidłowego, lecz hej. Jeżeli gospodarz coś proponuje, niegrzecznie było odmawiać. Problem pojawiał się dopiero w tym, że nieobeznany z działaniem fajki Castor nie miał pojęcia jak się nią obsługiwać.
Przeczekawszy moment na toast, który wzniósł na równi z resztą (starając się przy tym nie krzywić, szczególnie gdy alkohol przepływał przez jego gardło, jednocześnie drażniąc nadwrażliwy nos swym intensywnym zapachem), uznał, że nie mógł już dłużej zwlekać z uzyskaniem odpowiedzi na nurtujące go pytanie.
Zrobił więc to, co robił w podobnych sytuacjach zawsze. W panu Beckett widział bowiem swojego drugiego ojca, nawet jeżeli robił to zupełnie podświadomie. Podniósł się więc ze swojego miejsca, a wciąż obracając fajkę w dłoniach, zatrzymał się wreszcie po prawej od fotela, który zajmowany był przez pana domu. Ukucnął więc obok, a dzięki swojemu raczej słusznemu wzrostowi (choć przy Kieranie każdy wydawał się zabawnie mały) wystawał całkiem sporo ponad podłokietnik.
— Jak to działa, wujku? — spytał wreszcie, a jasne brwi zmarszczył w szczerym zamyśleniu. Musiała być przecież na to jakaś metoda. Ale czy fajkę stworzył czarodziej, czy mugol... Tego nie mógł określić ze stuprocentową pewnością.
A jakież było jego zdziwienie, gdy najpierw poczuł na sobie ciężar spojrzenia pana Rinehearta. W tamtej chwili świat się dla niego zatrzymał, choć serce poderwało się do nierównych uderzeń, a antracytowe tęczówki ukazały się w całej swej okazałości, bo oczy otworzył szeroko, zaskoczony i jednocześnie oczekujący. Oczekujący reprymendy oczywiście, bo mimikę miał pan Rineheart kamienną nie tylko w trudności przekazywania emocji, ale i w odbiorze. Z drugiej jednak strony nie warto było pokładać wielkich nadziei w próby ocenienia charakteru z samego tylko pierwszego wrażenia. Castor serce miał co prawda duże, lecz z natury gołębie i lękliwe. Nietrudno było go po prostu wystraszyć.
Tymczasem, gdy w pomieszczeniu znów rozbrzmiał głos starszego (Castor zastanawiał się w myślach, czy pan Rineheart nie mógł przypadkiem chodzić do szkoły z jego własnym ojcem) mężczyzny, nie spodziewał się, że poruszy akurat temat ciasta i kompotu.
J e g o (słodki Merlinie w morelach!) kompotu.
— Za korzenną nutę odpowiedzialny jest i makowiec i to, że owoce były suszone — odezwał się nieśmiało, lecz udało mu się wykrzesać z siebie wystarczająco dużo odwagi, by na kilka drobnych sekund zawiesić spojrzenie na twarzy Szefa Biura Aurorów. Posłał mu przy tym uśmiech, który w swej niepewności mógłby chwycić za serce chyba każdą starszą kobietę, lecz na nieszczęście, nie było tu żadnej pani, która mogłaby Castorowi pomatkować. Twarde, męskie towarzystwo. Na kompociane sentymenty miejsce może być w kuchni, ale i to nie było do końca pewne.
A jednak jakieś przyjemne ciepło, chyba duma, wystąpiła na jego lico, bo wyprostował się na swym miejscu, ściskając w ręku zdobyczną, post—mikołajową parasolkę.
Słysząc grzeczną odmowę wujka Steviego, nie był w stanie naciskać dalej. Vincent również wydawał się niezainteresowany ciastem, uwagę przenosząc na jakieś zdjęcie, którego obecność w tym pokoju była tak naturalna, że Castor po prostu wyrzucał go poza granicę rzeczy naprawdę interesujących. Zawsze przecież mógł do niego podejść i przyjrzeć się uwiecznionym na fotografii osobom.
Póki co chwycił kawałek szarlotki, który zamierzał skonsumować samodzielnie, zaś talerzyk z makowcem przesunął dość wymownie przed Volansa.
— Smacznego — powiedział cicho, szturchając jednocześnie Moore'a łokciem. Już na pierwszy rzut oka widać było, że należał do ludzi wyjątkowo przejętych, Castor zaś był świadomy przyczyn takiego obrotu sprawy. Nie oznaczało to jednak, że musiał trzymać się formalności równie mocno. Wujek Stevie, jak go znał, ucieszyłby się, że goście doceniają potrawy przyszykowane przez jego córkę.
Po pochłonięciu kolejnego już — Trzeciego? Czwartego? Stracił już rachubę — kawałka szarlotki, całą uwagę skupiając na przesunięte pudełko z fajkami. Ostrożnie chwycił jedną z nich w dłonie, oglądając ją uważnie. W jego domu nikt nigdy nie palił. Na dobrą sprawę nie był nawet szczególnie przyzwyczajony do obecności dymu innego niż kadzidłowego, lecz hej. Jeżeli gospodarz coś proponuje, niegrzecznie było odmawiać. Problem pojawiał się dopiero w tym, że nieobeznany z działaniem fajki Castor nie miał pojęcia jak się nią obsługiwać.
Przeczekawszy moment na toast, który wzniósł na równi z resztą (starając się przy tym nie krzywić, szczególnie gdy alkohol przepływał przez jego gardło, jednocześnie drażniąc nadwrażliwy nos swym intensywnym zapachem), uznał, że nie mógł już dłużej zwlekać z uzyskaniem odpowiedzi na nurtujące go pytanie.
Zrobił więc to, co robił w podobnych sytuacjach zawsze. W panu Beckett widział bowiem swojego drugiego ojca, nawet jeżeli robił to zupełnie podświadomie. Podniósł się więc ze swojego miejsca, a wciąż obracając fajkę w dłoniach, zatrzymał się wreszcie po prawej od fotela, który zajmowany był przez pana domu. Ukucnął więc obok, a dzięki swojemu raczej słusznemu wzrostowi (choć przy Kieranie każdy wydawał się zabawnie mały) wystawał całkiem sporo ponad podłokietnik.
— Jak to działa, wujku? — spytał wreszcie, a jasne brwi zmarszczył w szczerym zamyśleniu. Musiała być przecież na to jakaś metoda. Ale czy fajkę stworzył czarodziej, czy mugol... Tego nie mógł określić ze stuprocentową pewnością.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Przygaszone światło, dźwięk trzaskającego kominka działał niezwykle kojąco. Specyficzna woń rozpalonego tytoniu, wnikała we wrażliwe nozdrza, tworząc tajemniczą, otumaniającą aurę. Lubił topić się w szarawym, gryzącym dymie ziołowej używki, którą przetrzymywał w wysłużonym, podrapanym, pudełeczku. Słysząc wyraźne zezwolenie, kiwnął głową w geście podziękowania i bez wahania, ujął skręconą bibułkę wkładając ją między spierzchnięte wargi. Pstryknięcie palcami zapaliło wątłą iskrę, wydobyło szałwiowy posmak, którego nie mógł sobie odmówić. Zaciągnął się porządnie opierając się o brązowy kant jednego z drewnianych regałów. Spod przymrużonych powiek obserwował całość przytulnego salonu skupiając się na konkretnych jednostkach. Błękitne tęczówki na krótki moment, skrzyżowały się z surowym brązem milczącego ojca. Nie rozszyfrował przemawiającego przekazu, koncentrując się na przyjemnym wystroju. Czy powinni nawiązać kłamliwą nić porozumienia? Udawać, że wszystko jest w porządku w obliczu przyjacielskiego zaproszenia? Na jakie tematy mogliby porozmawiać, nie mając o sobie najmniejszego pojęcia? Westchnął przeciągle, czując ciężar ów niewyjaśnionych konfliktów. Pociągając filtr, odbił się od chwilowego przystanku, przechadzając się po pomieszczeniu. Jego uwaga skupiła się na mnogich ramkach poustawianych na wąskich półkach; czy rodziciel siedzący tuż obok zadbał o pozostawienie tak cennych pamiątek? Jedno z nich przykuło jego uwagę szczególnie. Zmarszczył brwi, uniósł przedmiot, demonstrując go w stronę Pana Becketta. Nie miał pojęcia, iż właśnie w tej jednej chwili poruszył niewygodne, tajemnicze wspomnienie, zakleszczone w podświadomości gospodarza: – Moor Sand… – powtórzył zaintrygowany, unosząc jedną brew do góry. – Myślałem, że dobrze znam Anglię. Z tej perspektywy, wyglądają jak zagraniczny obiekt. – stwierdził otwarcie, odstawiając ramkę. Zaciągnął się ostatnim buchem i kontynuował ciszej: – Stawiałem na Francję. Ale kto wie… Może kiedyś uda mi się tam pojechać. – zakończył z wątłym uśmiechem, posyłając mężczyźnie wyrozumiałe spojrzenie. Nie uczestniczył w toaście, od pewnego czasu znał swoje możliwości. Zbyt duża ilość wyskokowych trunków, przyczyniała się do utraty świadomości, godności i kontaktu ze światem. Jeszcze przez dłuższy czas pozostawali w gościnnej części domostwa. Pochłonięci intrygującymi dyskusjami, mogli choć na moment oderwać się od krwawej, wojennej rzeczywistości. Nie mogli zapomnieć o tragedii rozgrywającej się w każdej, upływającej sekundzie. Gdy przemiły wieczór dobiegał końca, postanowił odnaleźć swą wybrankę, uraczoną litrami smakowej nalewki i wybornego miodu. Nie mógł zahamować rozbawienia widząc te zaczerwienione policzki, błyszczące źrenice, niepewny krok, który kierowała w stronę korytarza: – Tej pani już wystarczy. – zapowiedział do jej słodkich towarzyszek, wyciągając z jej dłoni szklaneczkę niedopitego alkoholu. Pozwolił, aby ujęła go w talii, opierając na nim swój ciężar. Był niezwykle rozczulony, a uśmiech nie schodził mu z twarzy. Pomógł założyć zimowy płaszcz i na odchodne zwrócił się do zaprzyjaźnionej rodziny: – Bardzo dziękujemy wam za zaproszenie. To była wspaniała wigilia. Dziękujemy za poczęstunek, prezenty… – westchnął – – Za wszystko. – uścisnął dłoń wujka i delikatnie przytulił Trixie, odbierając niewielką paczkę z zapakowanym jedzeniem. - Do szybkiego zobaczenia. Mam nadzieję, że w niedługim czasie, będę mógł zaprosić was do Irlandii. - zapowiedział. - Dom nie jest jeszcze gotowy na przyjęcie większej ilości gości, ale pracuję nad tym. Do zobaczenia! - wychodzili stąd ze sporą ilością tobołków, których nie mógł się spodziewać. Żegnając pozostałych, weszli w lodowatą noc pełną uroku i niesamowitej magii. Lampy nie zgasły, śnieg mienił się błyszczącymi drobinami. Sąsiedzi ustroili nadworne drzewka podkreślające ważność ów uroczystości. Dwójka przybyszów wyglądała tak beztrosko, swobodnie, uroczo. Decydując się na krótki spacer pełen krzywych kroków, śmiechu i tumanów śniegu, kończyli świąteczne przyjęcie.
| zt, dziękuję
| zt, dziękuję
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Z nieukrywanym zainteresowaniem słuchał pana Becketta. Naprawdę było miło porozmawiać o książkach i wielu innych rzeczach, odprężyć się.
— Całkowicie to rozumiem, nie każdemu one odpowiadają — Przyznał z uśmiechem. Pomimo dość mrocznej tematyki, książka zasłużyła na jego uznanie. Zwierzęta stanowiły istotny element jego życia i nie chciał by to się zmieniło. Uniósł jedną z brwi, słysząc wysnute przez pana Becketta rozważania na temat rzeczonej książki w kontekście animagii.
— Ta teoria nie wydaje się taka nieprawdopodobna, jak o tym myślę — Przytaknął. Będzie musiał sięgnąć po tę książkę i rozważyć jej treść w kontekście tej teorii. Będzie to ciekawe doświadczenie. Chętnie wróciłby do tej rozmowy, gdy już wyciągnie znacznie więcej wniosków. To zdecydowanie była doskonała okazja do rozmowy oraz wyśmienity powód do spotkania. W tym momencie pan Beckett był osobą, z którą chciał utrzymywać neutralne albo nawet przyjazne relacje. Czas pokaże, czy uda mu się tego dokonać. Nie wybiegał aż tak daleko w przyszłość. Z zadowoleniem przysłuchiwał się tym wszystkim rozmowom, poniekąd pozwalając na to, by kolejne słowa przepływały wokół niego. Zwłaszcza, że miał przed sobą talerzyk z makowcem.
— Dziękuję — Wymruczał w stronę Castora. Nic nie mógł poradzić na to, że uwielbiał domową kuchnię. Jego przyszła żona powinna umieć dobrze gotować. Nie tylko na co dzień, ale i od święta. To przecież czas, kiedy można zjeść więcej, niż się powinno.
— Za dobry rok! — Ten toast wydał mu się bardzo odpowiedni, dlatego nieznacznie uniósł w górę dłoń dzierżącą szklankę wypełnioną alkoholem. Kolejny łyk tego trunku podrażnił swoim ogniem jego przełyk. Gdy ten cudowny wieczór dobiegł końca, również na niego przyszła pora. Podobnie, jak Vincent i Justine, postanowił podziękować swoim gospodarzom za gościnę, wspaniały wieczór i prezenty. Za te dwie ostatnie rzeczy również gościom.
— Na mnie już pora. Dziękuję za zaproszenie. To był wspaniały wieczór. Pod każdym względem. Za wszystko jeszcze raz dziękuję — Na pożegnanie uścisnął dłoń pana Becketta. Następnie pożegnał jego córkę. Nie zapomniał też o pozostałych gościach. — Do widzenia panie Beckett. Do zobaczenia, Trixie — Po tych słowach opuścił ich dom, niosąc wszystkie otrzymane drobiazgi. To był naprawdę udany wieczór, podczas którego zapomniał o wszystkich troskach.
| zt
— Całkowicie to rozumiem, nie każdemu one odpowiadają — Przyznał z uśmiechem. Pomimo dość mrocznej tematyki, książka zasłużyła na jego uznanie. Zwierzęta stanowiły istotny element jego życia i nie chciał by to się zmieniło. Uniósł jedną z brwi, słysząc wysnute przez pana Becketta rozważania na temat rzeczonej książki w kontekście animagii.
— Ta teoria nie wydaje się taka nieprawdopodobna, jak o tym myślę — Przytaknął. Będzie musiał sięgnąć po tę książkę i rozważyć jej treść w kontekście tej teorii. Będzie to ciekawe doświadczenie. Chętnie wróciłby do tej rozmowy, gdy już wyciągnie znacznie więcej wniosków. To zdecydowanie była doskonała okazja do rozmowy oraz wyśmienity powód do spotkania. W tym momencie pan Beckett był osobą, z którą chciał utrzymywać neutralne albo nawet przyjazne relacje. Czas pokaże, czy uda mu się tego dokonać. Nie wybiegał aż tak daleko w przyszłość. Z zadowoleniem przysłuchiwał się tym wszystkim rozmowom, poniekąd pozwalając na to, by kolejne słowa przepływały wokół niego. Zwłaszcza, że miał przed sobą talerzyk z makowcem.
— Dziękuję — Wymruczał w stronę Castora. Nic nie mógł poradzić na to, że uwielbiał domową kuchnię. Jego przyszła żona powinna umieć dobrze gotować. Nie tylko na co dzień, ale i od święta. To przecież czas, kiedy można zjeść więcej, niż się powinno.
— Za dobry rok! — Ten toast wydał mu się bardzo odpowiedni, dlatego nieznacznie uniósł w górę dłoń dzierżącą szklankę wypełnioną alkoholem. Kolejny łyk tego trunku podrażnił swoim ogniem jego przełyk. Gdy ten cudowny wieczór dobiegł końca, również na niego przyszła pora. Podobnie, jak Vincent i Justine, postanowił podziękować swoim gospodarzom za gościnę, wspaniały wieczór i prezenty. Za te dwie ostatnie rzeczy również gościom.
— Na mnie już pora. Dziękuję za zaproszenie. To był wspaniały wieczór. Pod każdym względem. Za wszystko jeszcze raz dziękuję — Na pożegnanie uścisnął dłoń pana Becketta. Następnie pożegnał jego córkę. Nie zapomniał też o pozostałych gościach. — Do widzenia panie Beckett. Do zobaczenia, Trixie — Po tych słowach opuścił ich dom, niosąc wszystkie otrzymane drobiazgi. To był naprawdę udany wieczór, podczas którego zapomniał o wszystkich troskach.
| zt
Volans Moore
Zawód : Smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Oh I still can remember a time when it wasn't like this
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
OPCM : 19 +3
UROKI : 15 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Podziękował przyjacielowi za tytoń, jakoś nigdy go do niego nie ciągnęło, choć niektórzy aurorzy zachwalili go jak najlepszy sposób na poprawę wydolności płuc. Cóż, nie znał się na tych sprawach, zwyczajnie było mu szkoda galeonów na podobną fanaberię. Tym razem był częstowany, darowanym ponoć się nie gardzi, Kieran mimo to wstrzymał się od poszerzania swoich horyzontów, jeśli szło o używki. W wystarczającym stopniu zadowalał go ciężar szklanki w dłoni. Smakowity kompot ruszył za nim z jadalni do salonu, choć bezwiednie złapał naczynie. I tak dobrze, że w drugiej ręce nie niósł talerza z ciastem, tego wieczoru nie potrafił nie ulec potrzebom swoich kubków smakowych.
Spojrzał na młodego Summersa z uwagą i zwyczajnie mu przytaknął, tak po prostu, naprawdę nie wiedząc co jeszcze dodać w temacie kompotu. Na swoje nieszczęście z wiekiem stał się mniej zaradny w trakcie prostych rozmów. Teraz może należało powiedzieć coś o pogodzie? Na zewnątrz leżał śnieg, to nie było nic odkrywczego. Warto było pochwalić starania młodzieńca, to bardzo miłe, że pofatygował się, aby cokolwiek przynieść, kiedy w zimę tym bardziej trudno było zadbać o zapasy. Tylko właściwą osobą do mówienia takich rzeczy był gospodarz, Stevie z całą pewnością już na wstępie, po przekroczeniu progu, powiedział co trzeba i to jak najbardziej serdecznym tonem.
Na rozpoczęty toast uniósł szklankę i popił go smacznym kompotem, kończąc go w mgnieniu oka. Czas płynął mu leniwie, kiedy siedział w szerokim fotelu i obserwował towarzystwo. Jakoś tak dziwnie było cieszyć się cudzym szczęściem, ale nie miał własnego, z czym się pogodził przez te wszystkie lata. Satysfakcję sprawiała mu trudna profesja, nie każdy był zdolny gnać za najgorszymi zwyrodnialcami.
Wszyscy stopniowo zaczęli opuszczać ciepłe domostwo, Vincent również wyszedł w towarzystwie Tonks. To go mimo wszystko gryzło, że przez cały wieczór nie zamienił z nim zdania. Co najwyżej łapali się wzajemnie na posyłaniu sobie spojrzeń, wstydząc się ich jednak nie przed sobą, co przed całym towarzystwem. Kieran przeszedł do jadalni, zgarnął jeszcze kawałek serniczka, a potem pożegnał się z Trixie, z lekkim skrępowaniem pozwalając się uściskać i nawet uścisk odwzajemniając. Stevie zaproponował mu nocleg, auror jednak nie chciał go kłopotać. Poklepał przyjaciela po ramieniu i w końcu wyszedł na mróz, aby teleportować się w okolice własnego domostwa.
| z tematu
Spojrzał na młodego Summersa z uwagą i zwyczajnie mu przytaknął, tak po prostu, naprawdę nie wiedząc co jeszcze dodać w temacie kompotu. Na swoje nieszczęście z wiekiem stał się mniej zaradny w trakcie prostych rozmów. Teraz może należało powiedzieć coś o pogodzie? Na zewnątrz leżał śnieg, to nie było nic odkrywczego. Warto było pochwalić starania młodzieńca, to bardzo miłe, że pofatygował się, aby cokolwiek przynieść, kiedy w zimę tym bardziej trudno było zadbać o zapasy. Tylko właściwą osobą do mówienia takich rzeczy był gospodarz, Stevie z całą pewnością już na wstępie, po przekroczeniu progu, powiedział co trzeba i to jak najbardziej serdecznym tonem.
Na rozpoczęty toast uniósł szklankę i popił go smacznym kompotem, kończąc go w mgnieniu oka. Czas płynął mu leniwie, kiedy siedział w szerokim fotelu i obserwował towarzystwo. Jakoś tak dziwnie było cieszyć się cudzym szczęściem, ale nie miał własnego, z czym się pogodził przez te wszystkie lata. Satysfakcję sprawiała mu trudna profesja, nie każdy był zdolny gnać za najgorszymi zwyrodnialcami.
Wszyscy stopniowo zaczęli opuszczać ciepłe domostwo, Vincent również wyszedł w towarzystwie Tonks. To go mimo wszystko gryzło, że przez cały wieczór nie zamienił z nim zdania. Co najwyżej łapali się wzajemnie na posyłaniu sobie spojrzeń, wstydząc się ich jednak nie przed sobą, co przed całym towarzystwem. Kieran przeszedł do jadalni, zgarnął jeszcze kawałek serniczka, a potem pożegnał się z Trixie, z lekkim skrępowaniem pozwalając się uściskać i nawet uścisk odwzajemniając. Stevie zaproponował mu nocleg, auror jednak nie chciał go kłopotać. Poklepał przyjaciela po ramieniu i w końcu wyszedł na mróz, aby teleportować się w okolice własnego domostwa.
| z tematu
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Strona 2 z 2 • 1, 2
Salon
Szybka odpowiedź