Kuchnia
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
Kuchnia
Znajdująca się zaraz przy wejściu do domu kuchnia posiada aż dwa wyjścia na front i tyły domu - a raczej okalającego go ganku. Duże okna wpuszcza wiele światła do pomieszczenia, rozpościerając widok na malownicze otoczenie. Nie jest przesadnie duża. Na jej środku ustawiony został gruby, ciosany stół, wykonany przed laty przez ojca czwórki Tonksów. Pod ścianami ustawiono kilka drewnianych szafek z balatami pozwalającym na gotowanie. Czarny piec pozwala na przygotowywanie posiłków, jednocześnie ogrzewając pomieszczenie.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Czuła się, jakby znajdowała się w śnie. Śnie dziwacznie ralnym, ale tak bardzo odbiegający od rzeczywistości, która przebijała się przez jej wspomnienia. Tak prawdziwa, tak bardzo dokładna, ta, której sama była winna. Nie mogła od niej uciec. Nadal je widziała - a może nie nadal, a niezmiennie, każdego mijającego dnia - ciała przyjaciół z zastygłymi wyrazami twarzy. Wpatrujące się nieokreślony punkt. Z twarzami zastygłymi w ostatnim wyrazie twarzy. Strużkami krwi rozlewającej się wokół. Jej świat mienił się kolorami czerwieni i brunatu.
Nie dowierzała.
W to, że żyli. Nie ufała własnym oczom, mimo, że widziała swojego brata, codziennie jasne tęczówki odnajdywały te należące do Vincenta. Ale zdawali się prawdziwie jedynie w tych momentach w których rzeczywiście była w stanie ich zobaczyć. Dotknąć. Poczuć. Czasem musiała się upewnić, niepewnie dłonią dotykając ramienia. Przekonać samą siebie, że ich realność nie była jedynie wytworem jej chorej głowy.
Wiedziała, że gdzieś po drodze oszalała. Co najmniej częściowo. Mieszała niektóre fakty, nie będąc w stanie ich odpowiednio dopasować. Ciągle zastanawiała się która z wizji rzeczywistości była prawdziwa, a która jedynie urojona i niezmiennie ich słyszała. Głosy, jakby znajome, a jednocześnie obce. Mówiące czasem gdzieś obok, a nie raz do niej bezpośrednio. Wydawały się odważniejsze, kiedy zostawała sama odbierając jakiekolwiek skupienie. Naprawdę próbowała, ale marazm dopadał ją częściej, odnajdując wspólny język ze strachem i niepewnością. Niekiedy nie umiała ich znieść, padających słów, szeptów, głosów, których właścicieli nie odnajdywała, mimo usilnego starania. Brakowało jej chęć, dawnej wiary, zakopała wszystkie pokłady siły i niezłomności które miała. Została złamana, a teraz chyba się poddawała. Walcząca wewnątrz potrzeba odwdzięczenia się i jednoczesnej niechęci. Próbowała zjadać posiłki, jednak nieprzyzwyczajony żołądek sprawiał, że część z nich zwracała. Próbowała ćwiczyć dłonie, jednak frustracja szybko ją zgarniała. Czasem płakała w poduszkę, nie potrafiąc sobie poradzić z ilością bólu, pretensji do samej siebie, bezsilności, którą znów odczuwała. Nie umiała spoglądać innym w twarz, a może zwyczajnie nie chciała.
Dzisiejszy dzień nie był inny, próbowała czytać, zabić jakoś czas. Zająć jakoś myśli. Kawałek dalej leżały pergaminy z koślawymi liniami nie składające się w nic. Nie mogła się skupić. Co chwilę je słyszała. Powtarzające się jak mantrę słowa. Padające gdzieś za nią. Odwracała głowę, nie natrafiając na nic. W końcu przestała sobie z nimi radzić. Uniosła niesprawne dłonie zasłaniając uszy, próbując odciąć się od niechcianych głosów, zamykając oczy, chyba trochę drżała, biorąc wdech w płuca. Serce tłukło się okropnie w klatce na tyle, że z początku nie zauważyła pojawienia się jednostki obok. Oprzytomniała po chwili, unosząc na nią jasne tęczówki. Nie poruszyła się jednak.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Ostatnio zmieniony przez Justine Tonks dnia 15.04.21 1:17, w całości zmieniany 1 raz
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
3?
Zawsze gdzieś w niej głęboko, tkwiła ta irracjonalna obawa, że ludzie, na których jej zależało mogą zniknąć z dnia na dzień. Sukcesywnie rosła, a w ostatnich tygodniach była tak wielka, że trudno jej było odnaleźć pewność i stałość wśród ludzi, którzy ją naprawdę, realnie otaczali. Patrzyła w oczy Billy'ego, Lydii, Josepha, mamy i bała się, że jeśli tylko przymknie powieki na chwilę, straci ich, zgubi bezpowrotnie. Bała się tez, że nie odnajdzie drogi do nich, zgubi się po drodze. Zostanie sama. Sama jak palec. W koszmarach towarzyszyło jej ptasie krakanie, towarzyszyły puste spojrzenia i płacz znikąd, z miejsc, do których nie była w stanie dotrzeć, których nie widziała. Roznosił się echem po kamiennych ścianach. Nie potrafiła dość do siebie. Roztrzęsiona, zapłakana budziła się ze snów, w swoim pustym łóżku, pustym pokoju, do którego wróciła w sierpniu, kiedy Tonks została zatrzymana.
Nie było dnia, w którym o niej nie myślała, w którym nie walczyła z wyrzutami sumienia, myślami biegnącymi do zimnego, ponurego Azkabanu i pozostawionej samej sobie przyjaciółki. Im głębiej analizowała jej sytuacje tym podlej i fatalniej się czuła. Chciała działać, chciała reagować tak szybko jak Mike, ale wiedziała, że pośpiech był złym doradcą — musieli zaufać Longbottomowi, zrobić to wtedy, kiedy przyjdzie na to odpowiednia pora. Kiedy ten dzień nadszedł, nie czuła się wcale lepiej. Zdenerwowanie towarzyszyło jej aż do chwili, w której nie zobaczyła jej w szpitalu polowym — zmizerniałej, wygłodzonej, zniszczonej. Serce pękało jej na pół, ból — silniejszy od tego, który czuła fizycznie i bardziej przerażający od wspomnień o dementorach, wstrząsał jej ciałem. Ale była. Przywrócili ją. Choć wiedziała, że była rozdarta; że tam, w tych podziemiach zostawiła jakąś część dawnej siebie.
Kiedy źle się czuła, kiedy było jej przykro i smutno — piekła na potęgę. Coraz trudniej było o zdobycie podstawowych produktów, nie wiedząc co zrobić z rękami zajmowała się cerowaniem i zbieraniem warzyw w ogrodzie z mamą. Czuła się jak chodząca mikstura buchorożca, wiedziała, że kiedyś pęknie, ale nie wiedziała, kiedy to nastąpi i kto przy tym ucierpi. Zwlekała z wizytą, chcąc dać jej przestrzeń, trochę spokoju. Wiedziała, że musi odpocząć, była też pod dobrą opieką. Do Somerset przybyła w nerwach, przemierzając ścieżkę, którą ostatni raz uciekała przed wilkołakiem, prosto do domu przyjaciół. Nie bała się, że go spotka. Nie bała się jego ani tego, jak niezręcznie mogłoby wyglądać ich spotkanie. Bała się spotkania z nią. I tego, jak zareaguje, kiedy ją w końcu zobaczy. I kiedy weszła do kuchni, ściskając w dłoni koszyk z chlebem i pigwami, które dla niej przyniosła, poczuła jak do oczu napływają jej łzy. Stała tak przez chwilę, nie potrafiąc wydusić z siebie ani jednego słowa. Kruszyna, chudzina. Niczym dziecko. Ledwie ją poznała, ale przecież nie mógł tu być nikt inny. I kiedy się odwróciła poczuła, że wszystko w niej puszcza. Łzy spłynęły po policzkach same, niewiadomo kiedy. Zostawiła koszyk po drodze i podeszła do niej, by objąć ją mocno, zakleszczyć na niej palce, na jej drobnych ramionach, kościstych plecach. Chciała jej powiedzieć wszystko, ale nie była w stanie wydusić nawet słowa. Po prostu zaczęła płakać głośno, głaskała ją po włosach czule.
| rzucam na skutki po Tower...
Zawsze gdzieś w niej głęboko, tkwiła ta irracjonalna obawa, że ludzie, na których jej zależało mogą zniknąć z dnia na dzień. Sukcesywnie rosła, a w ostatnich tygodniach była tak wielka, że trudno jej było odnaleźć pewność i stałość wśród ludzi, którzy ją naprawdę, realnie otaczali. Patrzyła w oczy Billy'ego, Lydii, Josepha, mamy i bała się, że jeśli tylko przymknie powieki na chwilę, straci ich, zgubi bezpowrotnie. Bała się tez, że nie odnajdzie drogi do nich, zgubi się po drodze. Zostanie sama. Sama jak palec. W koszmarach towarzyszyło jej ptasie krakanie, towarzyszyły puste spojrzenia i płacz znikąd, z miejsc, do których nie była w stanie dotrzeć, których nie widziała. Roznosił się echem po kamiennych ścianach. Nie potrafiła dość do siebie. Roztrzęsiona, zapłakana budziła się ze snów, w swoim pustym łóżku, pustym pokoju, do którego wróciła w sierpniu, kiedy Tonks została zatrzymana.
Nie było dnia, w którym o niej nie myślała, w którym nie walczyła z wyrzutami sumienia, myślami biegnącymi do zimnego, ponurego Azkabanu i pozostawionej samej sobie przyjaciółki. Im głębiej analizowała jej sytuacje tym podlej i fatalniej się czuła. Chciała działać, chciała reagować tak szybko jak Mike, ale wiedziała, że pośpiech był złym doradcą — musieli zaufać Longbottomowi, zrobić to wtedy, kiedy przyjdzie na to odpowiednia pora. Kiedy ten dzień nadszedł, nie czuła się wcale lepiej. Zdenerwowanie towarzyszyło jej aż do chwili, w której nie zobaczyła jej w szpitalu polowym — zmizerniałej, wygłodzonej, zniszczonej. Serce pękało jej na pół, ból — silniejszy od tego, który czuła fizycznie i bardziej przerażający od wspomnień o dementorach, wstrząsał jej ciałem. Ale była. Przywrócili ją. Choć wiedziała, że była rozdarta; że tam, w tych podziemiach zostawiła jakąś część dawnej siebie.
Kiedy źle się czuła, kiedy było jej przykro i smutno — piekła na potęgę. Coraz trudniej było o zdobycie podstawowych produktów, nie wiedząc co zrobić z rękami zajmowała się cerowaniem i zbieraniem warzyw w ogrodzie z mamą. Czuła się jak chodząca mikstura buchorożca, wiedziała, że kiedyś pęknie, ale nie wiedziała, kiedy to nastąpi i kto przy tym ucierpi. Zwlekała z wizytą, chcąc dać jej przestrzeń, trochę spokoju. Wiedziała, że musi odpocząć, była też pod dobrą opieką. Do Somerset przybyła w nerwach, przemierzając ścieżkę, którą ostatni raz uciekała przed wilkołakiem, prosto do domu przyjaciół. Nie bała się, że go spotka. Nie bała się jego ani tego, jak niezręcznie mogłoby wyglądać ich spotkanie. Bała się spotkania z nią. I tego, jak zareaguje, kiedy ją w końcu zobaczy. I kiedy weszła do kuchni, ściskając w dłoni koszyk z chlebem i pigwami, które dla niej przyniosła, poczuła jak do oczu napływają jej łzy. Stała tak przez chwilę, nie potrafiąc wydusić z siebie ani jednego słowa. Kruszyna, chudzina. Niczym dziecko. Ledwie ją poznała, ale przecież nie mógł tu być nikt inny. I kiedy się odwróciła poczuła, że wszystko w niej puszcza. Łzy spłynęły po policzkach same, niewiadomo kiedy. Zostawiła koszyk po drodze i podeszła do niej, by objąć ją mocno, zakleszczyć na niej palce, na jej drobnych ramionach, kościstych plecach. Chciała jej powiedzieć wszystko, ale nie była w stanie wydusić nawet słowa. Po prostu zaczęła płakać głośno, głaskała ją po włosach czule.
| rzucam na skutki po Tower...
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
The member 'Hannah Wright' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 6
'k6' : 6
Miarowe tykanie zegara obijało się wewnątrz jej czaszki. Raz za razem, upiornie wyznaczając mijające sekundy. Pobijając dźwięk głosów, które otaczały ją wokół. Nie wiedziała gdzie zniknęła Kerrie, ani gdzie w tej chwili był Mike. Vincent musiał wyjść, kiedy spała. Wiedziała, że starali się nie zostawiać jej samej, sama nie chciała. A jednocześnie nie pragnęła niczego ponad to, by pozostać tylko ze sobą.
Ale one ciągle jej towarzyszyły, głosy, szepty, krzyki wtedy kiedy nie było nikogo innego, one zawsze były obok. Zawsze wiedziały kiedy wyłonić się z mroków jej własnego umysły.
Ale czy na pewno?
Czy na pewno były jedynie tym, wyobrażeniem, czymś co wytworzyło się w jej głosie, umyśle, podświadomości. Marami odwiedzającymi ją wtedy, kiedy wszyscy strażnicy na chwilę spuścili ją z oka. Nadal była zamknięta, mimo że nie otaczały ją już kolumny panoptikonu. Ograniczał ją jej własny strach, który sprawiał że bezpieczne były granice postawionego przez nią samą zaklęcia. Ale nawet w domu nie czuła się swobodnie. W ciemności, cieniach przemykających po ścianach widziała sylwetki, sylwetki, które posiadały własne głosy. Które mówiły do niej, prosiły, mamiły, oskarżały, pogrążały. Nadchodziły z różnych stron, ciemnych zakamarków znajomego domostwa - a może jedynie z czeluści jej własnego umysły. Kazała im odejść, zostawić ją samą. Czasem krzyczała, próbując przekrzyczeć to, co i tak wracało za każdym razem, kiedy zostawała sama.
Oszalała.
Dłonie zakrywały twarz, a długie, kościste palce z siłą przesuwały się w dół, próbując znaleźć jakikolwiek rodzaj ulgi. Ale tej nic nie dawało. Prawie nic. Bo głosy - jak wiele akurat jej nie nawiedzało cichły, wycofywały się, kiedy obok był ktoś inny.
Tylko czy na pewno?
A może wszystko to co widziała, co czuła, co dotykała, co chłonęła każdym zmysłem było kolejnym wyobrażeniem by poradzić sobie jakoś z tym, gdzie była. Może nadal stała z dłońmi ku górze, przywieszona do sufitu łańcuchem, a wszystko to co widziała, wszystko wokół było jedynie wymysłem. Jej własnym. Bo przecież widziała, widziała dokładnie jak umarli. Raz na raz oglądała to ponownie, kiedy przymykała powieki, kiedy brała kolejny oddech. Niczego nie była już pewna. Nie ufała niczemu, nawet własnemu odbiciu w lustrze.
Uniosła dłonie zasłaniający uszy, próbując oddzielić się od ogarniającego ją zewsząd chaosu zlepionych głosów, kiedy się nasilały nie rozróżniała już kolejnych słów, próśb wyrzutów. Dopiero skrzypnięcie jednej z desek w kuchni sprawiło że drgnęła. Zabrzmiało donośnie, wyraźnie, dokładnie, jakby samo rzucało jej linię, proponowało pomoc, wyciągnięcie.
Uniosła spojrzenie, rozdygotane serce nadal próbowało wyrwać się z klatki piersiowej, nawet nie wiedziała kiedy przyspieszyło tak okropnie, że aż bolała ją cała klatka piersiowa. Zamknęła książkę i podniosła się spoglądając w kierunku znajomej jednostki. Serce tłukło się w rytm tego samego zegara. Ale nie ruszyła się. Po prostu stała, milcząco wpatrując się w przyjaciółkę. W jej żywą twarz.
Czekała, statycznie, tylko pozornie spokojnie, bo w jakiś sposób obawiała się spotkań. Kolejnych spojrzeń, tego co miała w nich zobaczyć, albo tego, co już widziała i zobaczy ponownie. Mętne spojrzenie, prawie puste, nieobecne jeszcze wpatrywało się w znajomą sylwetkę. Czekała, choć sama nie wiedziała na co. Chyba ten jeden raz ciesząc się, że nie jest w stanie nic powiedzieć i tak nie wiedziała, jakie zdanie powinna wypowiedzieć jako pierwsze.
Ciepłe znajome ramiona zacisnęły się wokół niej, a ona mimowolnie - zamiast się im poddać zesztywniała - nadal nie wierzyła, mimo, że czuła ciepło obejmujących ją ramion. Oddech, który krążył obok, mokre łzy które stawały na kawałek skóry. Po prostu stała z dłońmi opuszczonymi wzdłuż ciała, przymykając powieki, przyjmując gesty na które nie zasługiwała. Próbowała je odegnać, emocje, bała się, że jeśli też zacznie, może już nie przestać. A nie mogła płakać. Bo płacz przynosił ulgę. Ulgę, na którą nie zasługiwała. Jej broda zadrżała mimowolnie.
Ale one ciągle jej towarzyszyły, głosy, szepty, krzyki wtedy kiedy nie było nikogo innego, one zawsze były obok. Zawsze wiedziały kiedy wyłonić się z mroków jej własnego umysły.
Ale czy na pewno?
Czy na pewno były jedynie tym, wyobrażeniem, czymś co wytworzyło się w jej głosie, umyśle, podświadomości. Marami odwiedzającymi ją wtedy, kiedy wszyscy strażnicy na chwilę spuścili ją z oka. Nadal była zamknięta, mimo że nie otaczały ją już kolumny panoptikonu. Ograniczał ją jej własny strach, który sprawiał że bezpieczne były granice postawionego przez nią samą zaklęcia. Ale nawet w domu nie czuła się swobodnie. W ciemności, cieniach przemykających po ścianach widziała sylwetki, sylwetki, które posiadały własne głosy. Które mówiły do niej, prosiły, mamiły, oskarżały, pogrążały. Nadchodziły z różnych stron, ciemnych zakamarków znajomego domostwa - a może jedynie z czeluści jej własnego umysły. Kazała im odejść, zostawić ją samą. Czasem krzyczała, próbując przekrzyczeć to, co i tak wracało za każdym razem, kiedy zostawała sama.
Oszalała.
Dłonie zakrywały twarz, a długie, kościste palce z siłą przesuwały się w dół, próbując znaleźć jakikolwiek rodzaj ulgi. Ale tej nic nie dawało. Prawie nic. Bo głosy - jak wiele akurat jej nie nawiedzało cichły, wycofywały się, kiedy obok był ktoś inny.
Tylko czy na pewno?
A może wszystko to co widziała, co czuła, co dotykała, co chłonęła każdym zmysłem było kolejnym wyobrażeniem by poradzić sobie jakoś z tym, gdzie była. Może nadal stała z dłońmi ku górze, przywieszona do sufitu łańcuchem, a wszystko to co widziała, wszystko wokół było jedynie wymysłem. Jej własnym. Bo przecież widziała, widziała dokładnie jak umarli. Raz na raz oglądała to ponownie, kiedy przymykała powieki, kiedy brała kolejny oddech. Niczego nie była już pewna. Nie ufała niczemu, nawet własnemu odbiciu w lustrze.
Uniosła dłonie zasłaniający uszy, próbując oddzielić się od ogarniającego ją zewsząd chaosu zlepionych głosów, kiedy się nasilały nie rozróżniała już kolejnych słów, próśb wyrzutów. Dopiero skrzypnięcie jednej z desek w kuchni sprawiło że drgnęła. Zabrzmiało donośnie, wyraźnie, dokładnie, jakby samo rzucało jej linię, proponowało pomoc, wyciągnięcie.
Uniosła spojrzenie, rozdygotane serce nadal próbowało wyrwać się z klatki piersiowej, nawet nie wiedziała kiedy przyspieszyło tak okropnie, że aż bolała ją cała klatka piersiowa. Zamknęła książkę i podniosła się spoglądając w kierunku znajomej jednostki. Serce tłukło się w rytm tego samego zegara. Ale nie ruszyła się. Po prostu stała, milcząco wpatrując się w przyjaciółkę. W jej żywą twarz.
Czekała, statycznie, tylko pozornie spokojnie, bo w jakiś sposób obawiała się spotkań. Kolejnych spojrzeń, tego co miała w nich zobaczyć, albo tego, co już widziała i zobaczy ponownie. Mętne spojrzenie, prawie puste, nieobecne jeszcze wpatrywało się w znajomą sylwetkę. Czekała, choć sama nie wiedziała na co. Chyba ten jeden raz ciesząc się, że nie jest w stanie nic powiedzieć i tak nie wiedziała, jakie zdanie powinna wypowiedzieć jako pierwsze.
Ciepłe znajome ramiona zacisnęły się wokół niej, a ona mimowolnie - zamiast się im poddać zesztywniała - nadal nie wierzyła, mimo, że czuła ciepło obejmujących ją ramion. Oddech, który krążył obok, mokre łzy które stawały na kawałek skóry. Po prostu stała z dłońmi opuszczonymi wzdłuż ciała, przymykając powieki, przyjmując gesty na które nie zasługiwała. Próbowała je odegnać, emocje, bała się, że jeśli też zacznie, może już nie przestać. A nie mogła płakać. Bo płacz przynosił ulgę. Ulgę, na którą nie zasługiwała. Jej broda zadrżała mimowolnie.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Dłonie zaciskały się na jej ramionach, przytrzymywały ją, bo sama nie uchwyciła się jej w żaden sposób. Może podświadomie bała się, że upadnie, że runie pod ciężarem tego objęcia, spróbuje się wyswobodzić, ale nic podobnego się nie stało. Po prostu stała, niczym słup. Sztywna, zimna, nieruchoma. W pierwszej chwili zupełnie jej to nie przeszkadzało, zdawała się nie zwracać na to uwagi, pozwalając, by emocje zalały ją całą, a łzy zrodziły płacz, szarpane urwanymi oddechami ciało drżało, ale uścisk, w którym zamknęła przyjaciółkę nie zelżał ani trochę. Płakała, bo nie miała siły się powstrzymać. Płakała, bo chciała wyrzucić z siebie ten ból, tęsknotę i niepewność, która towarzyszyła jej od końca sierpnia, od dnia porwania, aż do chwili, w której ją zobaczyła w Oazie, ledwie przypominająca siebie. kruchą, chudą, delikatną, wątłą, jak źdźbło trawy wyciągnięte z wody, lejące się przez palce, które je trzymały. Dopiero kiedy się uspokoiła, siąknęła nosem, wytarła go rękawem swetra, nie chcąc wyglądać jak posmarkana dziewczynka, poczuła sztywność jej ramion, a potem ujrzała upór na jej twarzy. Walczyła — ale nie z nią, sama ze sobą. Wiedziała, że po tym wszystkim czuła się głupio. Miała do siebie żal. Oni wszyscy narażali dla niej życie. Z tym brzemieniem nie mogła jej pomóc, nie mogła zabrać tego ciężaru z jej barków, ale mogła spróbować wszystkie pozostałe.
Uśmiechnęła się do niej ciepło, dłoń unosząc do jej twarzy, by pogłaskać czule jej zapadnięty policzek.
— Wyglądasz jak kupa nieszczęść, Tonks. Coś ty robiła przez ostatnie dwa tygodnie? Vincent cię nie karmił? — spytała i siąknęła nosem. Powolnym, delikatnym ruchem palców, odsunęła jasne kosmyki z jej twarzy i zaczesała jej za ucho. — Przyniosłam ci świeży chleb i pigwy. Możesz je zostawić w chłodnym miejscu, Kerstin mogłaby zrobić z nich konfiturę, albo nalewkę, wystarczy tylko trochę cukru. Nalewka świetnie się sprawdza na przeziębienie, osłabienie. Byłaby idealna na zimę.— Odsunęła się od niej, by wrócić po koszyk i zacząć wyciągać z niego to, co przyniosła. — Masz ochotę coś zjeść? — Zerknęła na nią, a później zastanowiła się chwilę. Nie chciała pytać o oczywistości. Jak się czuje, jak przez to przebrnęła. Kiedy na nią patrzyła widziała wodospad niekończących się wyrzutów sumienia. Przygryzła policzek od środka, próbując nie pozwolić łzom spłynąć znów po policzkach. — Vincent opowiadał ci o Oazie? Wiem, że nie możesz mówić, ale możesz przytakiwać. Albo zaprzeczać. Najlepiej to przynieść pergamin i pióro. Nie myśl, że jesteś usprawiedliwiona tym…— urwała, gryząc się w język. — Ludzie powoli przygotowują się do zimy. Zabrałam się za szycie, ale marnie mi idzie. Przerabiamy materiały na coś, co nada się dla potrzebujących. Jest ich coraz więcej. Niektórzy już śpią na plaży. Billy cały czas pomaga przy budowie domów, rosną jak grzyby po deszczu, widziałaś? Ale to wciąż za mało miejsca dla nich wszystkich. Przydałoby się je jakoś powiększyć od środka, by mogły pomieścić więcej osób. — Podeszła do niej, zerkając przelotnie na książkę.— Masz jakąś herbatę? Albo kawę? — spytała ją i od razu ruszyła w stronę szafek, zaczynając je otwierać i zamykać w poszukiwaniu produktów. — To wymaga chyba jakiś umiejętności transmutacji. Ciągle ćwiczę, wiesz?— zatrzymała się na moment, by na nią spojrzeć. — Czasem na Wyspie Sztormów próbuję powtórzyć zaklęcia, które widziałam podczas pojedynku w towarzystwie Steffa. Nie jest to zbyt łatwe, ale nie poddaję się. Poza tym, po powrocie z Tower postanowiłam coś. — Zatrzymała się na moment w swoich poszukiwaniach. Zamknęła szafki i zerknęła na Just. — Nauczę się teleportacji łącznej. Kiedy tam byłam, kiedy próbowaliśmy wyciągnąć te kobiety, które były tam uwięzione, czułam się… Taka bezsilna. A do tego zamiast pomagać, psułam. W którymś momencie…— zawahała się, spuszczając wzrok. Zrezygnowała z tego pomysłu, kręcąc głowa. — W Oazie jest kobieta, która to potrafi. Rozmawiałam z nią, obiecała, że mnie nauczy. Wstępnie już zaczęłyśmy o tym rozmawiać, mówiła mi co i jak, ale minie sporo czasu zanim to opanuję. Myślę, że następnym razem… — znów urwała i spojrzała na Just. [/b]— Kąpałaś się już dziś? Mogłabym ci umyć włosy, jeśli nie czujesz się na siłach [/b]— zaproponowała, podchodząc do niej bliżej.
Uśmiechnęła się do niej ciepło, dłoń unosząc do jej twarzy, by pogłaskać czule jej zapadnięty policzek.
— Wyglądasz jak kupa nieszczęść, Tonks. Coś ty robiła przez ostatnie dwa tygodnie? Vincent cię nie karmił? — spytała i siąknęła nosem. Powolnym, delikatnym ruchem palców, odsunęła jasne kosmyki z jej twarzy i zaczesała jej za ucho. — Przyniosłam ci świeży chleb i pigwy. Możesz je zostawić w chłodnym miejscu, Kerstin mogłaby zrobić z nich konfiturę, albo nalewkę, wystarczy tylko trochę cukru. Nalewka świetnie się sprawdza na przeziębienie, osłabienie. Byłaby idealna na zimę.— Odsunęła się od niej, by wrócić po koszyk i zacząć wyciągać z niego to, co przyniosła. — Masz ochotę coś zjeść? — Zerknęła na nią, a później zastanowiła się chwilę. Nie chciała pytać o oczywistości. Jak się czuje, jak przez to przebrnęła. Kiedy na nią patrzyła widziała wodospad niekończących się wyrzutów sumienia. Przygryzła policzek od środka, próbując nie pozwolić łzom spłynąć znów po policzkach. — Vincent opowiadał ci o Oazie? Wiem, że nie możesz mówić, ale możesz przytakiwać. Albo zaprzeczać. Najlepiej to przynieść pergamin i pióro. Nie myśl, że jesteś usprawiedliwiona tym…— urwała, gryząc się w język. — Ludzie powoli przygotowują się do zimy. Zabrałam się za szycie, ale marnie mi idzie. Przerabiamy materiały na coś, co nada się dla potrzebujących. Jest ich coraz więcej. Niektórzy już śpią na plaży. Billy cały czas pomaga przy budowie domów, rosną jak grzyby po deszczu, widziałaś? Ale to wciąż za mało miejsca dla nich wszystkich. Przydałoby się je jakoś powiększyć od środka, by mogły pomieścić więcej osób. — Podeszła do niej, zerkając przelotnie na książkę.— Masz jakąś herbatę? Albo kawę? — spytała ją i od razu ruszyła w stronę szafek, zaczynając je otwierać i zamykać w poszukiwaniu produktów. — To wymaga chyba jakiś umiejętności transmutacji. Ciągle ćwiczę, wiesz?— zatrzymała się na moment, by na nią spojrzeć. — Czasem na Wyspie Sztormów próbuję powtórzyć zaklęcia, które widziałam podczas pojedynku w towarzystwie Steffa. Nie jest to zbyt łatwe, ale nie poddaję się. Poza tym, po powrocie z Tower postanowiłam coś. — Zatrzymała się na moment w swoich poszukiwaniach. Zamknęła szafki i zerknęła na Just. — Nauczę się teleportacji łącznej. Kiedy tam byłam, kiedy próbowaliśmy wyciągnąć te kobiety, które były tam uwięzione, czułam się… Taka bezsilna. A do tego zamiast pomagać, psułam. W którymś momencie…— zawahała się, spuszczając wzrok. Zrezygnowała z tego pomysłu, kręcąc głowa. — W Oazie jest kobieta, która to potrafi. Rozmawiałam z nią, obiecała, że mnie nauczy. Wstępnie już zaczęłyśmy o tym rozmawiać, mówiła mi co i jak, ale minie sporo czasu zanim to opanuję. Myślę, że następnym razem… — znów urwała i spojrzała na Just. [/b]— Kąpałaś się już dziś? Mogłabym ci umyć włosy, jeśli nie czujesz się na siłach [/b]— zaproponowała, podchodząc do niej bliżej.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Po prostu stała. Stała, nie poruszając żadną cześcią ciała. Czując wyraźnie obejmujące ją ramiona przyjaciółki. Ciężar, który osiadał na niej samej. Walkę, której nie mogła przegrać. Łzy, których nie zamierzała wypuścić. Nie chciała, nie mogła, nie powinna. Więc po prostu stała z przymkniętymi powiekami, z każdą kolejną chwilą zaciskając dłonie w pięści, czując jak paznokcie wbijając się w wewnętrzną stronę dłoni przynosząc ból. Ból, remedium, niewidzialna pomoc, nowa prosta pionowa. Coś namacalnego, coś realnego, coś przypominającego o tym, że jeszcze żyje. Jednoczesna kara i wybawienie.
Nie przerywała Hannah, czekała aż nie wyrzuci z siebie wszystkiego tego, co zalęgło się głęboko w środku, co zbierało się przez ostatnie godziny, dni minuty. Przyjmowała to, kolejne łzy, kolejny ciężar, mając nadzieję, że będzie chociaż w tym stanie go odjąć choć odrobinę. Nie umiała jednak - unieść dłoni, oddać gestu, którym obejmowała ją właśnie ona. Czekała, nie przerywając, nie pośpieszając. Dostrzegając w końcu jak odsuwa się, ocierając nos rękawem swetra. Milcząco patrzyła na kolejne gesty, ruchy, w końcu spojrzenie z którym skrzyżowała swoje własne.
W pierwszy odruchu cofnęła się ledwie o milimetry, ale upewniwszy się, że dłoń należy do Hannah, nie zaskoczona gestem pozwoliła, by jej dotknęła. Przymknęła oczy, biorąc spazmatyczny wdech przez nosa. Wypuszczając powietrze ustami, wraz z nimi otwierając niebieskie tęczówki. Pierwsze słowa uniosły jej brwi. Wywróciła oczami na padające stwierdzenia. Wyglądała jak kupa nieszczęść. Ale Vincent nie popuszczał jej nawet jednego posiłku, choć jedzenie ich, regularnie w podawanej wielkości było ciężkie. Jej żołądek przyzwykł do niewielkiej ilości chleba i wody. Kiedy pierwszy raz zjadła więcej, chwilę później znajdowała się w łazience zwracając to, co dopiero przyjęła. Organizm odrzucał zbyt dużą ilość, mimowolnie zmuszając ją do niechcianej reakcji. Tak mijały kolejne dnie, na walce o jeden kęs więcej, bez zwracania wszystkiego ledwie po połknięciu. Na ciągłym zaciskaniu dłoni na glinianej kulce w próbie zmuszenia ich do zrobienia czegokolwiek.
Patrzyła, jak Hannah oddala się, sięga po koszyk. Wodziła za nim wzrokiem, słuchając padających słów. Kiedy wypadło ku niej pytanie pokręciła przecząco głową. Nie miała ochoty. Nie była głodna. Jedzenie było dla niej kolejną walką, kolejną przeprawą, wyzwanie, testem, nie chciała podejmować się go teraz.
Najpierw przytaknęła głową, później zaprzeczyła gestem, ostatecznie wzruszyła ramionami, kiedy pytanie o Oazę zawisło między nimi. Nie była pewna, o co konkretnie pyta Wright. Ani pewna, czy Vincent mówił jej o tym, o co ona właśnie pytała. Mogła, rzeczywiście mogła przytakiwać, mogła też przynieść pióro i pergamin - choć pisać nadal nie była w stanie. Nie ruszyła od razu słuchając kolejnego zdania, badając twarz przyjaciółki niebieskimi oczami. Kiedy urwała skinęła krótko głową przechodząc do szafki w korytarzu z której wyciągnęła kałamarz i pergaminy z nimi wracając do kuchennego stołu. Położyła je na nim, słuchając dalej padającego sprawozdania. Pokręciła przecząco głową. Nie widziała nowych domów. W Oazie nie wychodziła poza prowizoryczny szpital, by później przejść prosto do domu obłożonego zaklęciem. Nie chciała, nie mogła - jeszcze nie, poruszać się po Oazie. Skinęła głową, w odpowiedzi na kolejne pytanie. Patrząc jak Hannah otwiera kolejne szafki, znajdowała się już obok tej której szukała, dlatego Justine usiadła na krześle przy stole, odwracając je kopnięciem w stronę Wright, jedną z bosych stóp podciągnęła na siedzenie i na nim ułożyła brodę słuchając. Uniosła rękę z wyciągniętym ku górze kciukiem. Dobrze? Co więcej mogła pokazać. Dopiero kiedy zatrzymała się, zamykając szafki i spoglądając na nią złapała jej spojrzenie. Jej brwi uniosły się ku górze w krótkim zaskoczeniu. Wskazała najpierw na siebie, potem na głowę, a później na Hannah. Też myślała jakiś czas temu o teleportacji łącznej. Mogła okazać się pomocna. Z wysiłkiem dźwignęła usta ku górze i skinęła krótko głową. Będzie dobrze, Hannah, nie ma rzeczy, której nie zrobisz jeśli raz sobie to założysz.
Kolejne pytanie zaskoczyło ją trochę. Po krótkiej chwili pokręciła przecząco głową. odpowiadając na pierwsze z pytań. Zmrużyła odrobinę brwi, wzdychając po krótkiej chwili, by jednak skinąć głową. Nie było gorszego uczucia, niż brak możliwości zajęcia się samym sobą. Lubiła być niezależna, samodzielna. Ostatni czas był dla niej szczególnie trudny, kiedy odkryła do jak wielu rzeczy potrzebne są sprawne dłonie.
Nie przerywała Hannah, czekała aż nie wyrzuci z siebie wszystkiego tego, co zalęgło się głęboko w środku, co zbierało się przez ostatnie godziny, dni minuty. Przyjmowała to, kolejne łzy, kolejny ciężar, mając nadzieję, że będzie chociaż w tym stanie go odjąć choć odrobinę. Nie umiała jednak - unieść dłoni, oddać gestu, którym obejmowała ją właśnie ona. Czekała, nie przerywając, nie pośpieszając. Dostrzegając w końcu jak odsuwa się, ocierając nos rękawem swetra. Milcząco patrzyła na kolejne gesty, ruchy, w końcu spojrzenie z którym skrzyżowała swoje własne.
W pierwszy odruchu cofnęła się ledwie o milimetry, ale upewniwszy się, że dłoń należy do Hannah, nie zaskoczona gestem pozwoliła, by jej dotknęła. Przymknęła oczy, biorąc spazmatyczny wdech przez nosa. Wypuszczając powietrze ustami, wraz z nimi otwierając niebieskie tęczówki. Pierwsze słowa uniosły jej brwi. Wywróciła oczami na padające stwierdzenia. Wyglądała jak kupa nieszczęść. Ale Vincent nie popuszczał jej nawet jednego posiłku, choć jedzenie ich, regularnie w podawanej wielkości było ciężkie. Jej żołądek przyzwykł do niewielkiej ilości chleba i wody. Kiedy pierwszy raz zjadła więcej, chwilę później znajdowała się w łazience zwracając to, co dopiero przyjęła. Organizm odrzucał zbyt dużą ilość, mimowolnie zmuszając ją do niechcianej reakcji. Tak mijały kolejne dnie, na walce o jeden kęs więcej, bez zwracania wszystkiego ledwie po połknięciu. Na ciągłym zaciskaniu dłoni na glinianej kulce w próbie zmuszenia ich do zrobienia czegokolwiek.
Patrzyła, jak Hannah oddala się, sięga po koszyk. Wodziła za nim wzrokiem, słuchając padających słów. Kiedy wypadło ku niej pytanie pokręciła przecząco głową. Nie miała ochoty. Nie była głodna. Jedzenie było dla niej kolejną walką, kolejną przeprawą, wyzwanie, testem, nie chciała podejmować się go teraz.
Najpierw przytaknęła głową, później zaprzeczyła gestem, ostatecznie wzruszyła ramionami, kiedy pytanie o Oazę zawisło między nimi. Nie była pewna, o co konkretnie pyta Wright. Ani pewna, czy Vincent mówił jej o tym, o co ona właśnie pytała. Mogła, rzeczywiście mogła przytakiwać, mogła też przynieść pióro i pergamin - choć pisać nadal nie była w stanie. Nie ruszyła od razu słuchając kolejnego zdania, badając twarz przyjaciółki niebieskimi oczami. Kiedy urwała skinęła krótko głową przechodząc do szafki w korytarzu z której wyciągnęła kałamarz i pergaminy z nimi wracając do kuchennego stołu. Położyła je na nim, słuchając dalej padającego sprawozdania. Pokręciła przecząco głową. Nie widziała nowych domów. W Oazie nie wychodziła poza prowizoryczny szpital, by później przejść prosto do domu obłożonego zaklęciem. Nie chciała, nie mogła - jeszcze nie, poruszać się po Oazie. Skinęła głową, w odpowiedzi na kolejne pytanie. Patrząc jak Hannah otwiera kolejne szafki, znajdowała się już obok tej której szukała, dlatego Justine usiadła na krześle przy stole, odwracając je kopnięciem w stronę Wright, jedną z bosych stóp podciągnęła na siedzenie i na nim ułożyła brodę słuchając. Uniosła rękę z wyciągniętym ku górze kciukiem. Dobrze? Co więcej mogła pokazać. Dopiero kiedy zatrzymała się, zamykając szafki i spoglądając na nią złapała jej spojrzenie. Jej brwi uniosły się ku górze w krótkim zaskoczeniu. Wskazała najpierw na siebie, potem na głowę, a później na Hannah. Też myślała jakiś czas temu o teleportacji łącznej. Mogła okazać się pomocna. Z wysiłkiem dźwignęła usta ku górze i skinęła krótko głową. Będzie dobrze, Hannah, nie ma rzeczy, której nie zrobisz jeśli raz sobie to założysz.
Kolejne pytanie zaskoczyło ją trochę. Po krótkiej chwili pokręciła przecząco głową. odpowiadając na pierwsze z pytań. Zmrużyła odrobinę brwi, wzdychając po krótkiej chwili, by jednak skinąć głową. Nie było gorszego uczucia, niż brak możliwości zajęcia się samym sobą. Lubiła być niezależna, samodzielna. Ostatni czas był dla niej szczególnie trudny, kiedy odkryła do jak wielu rzeczy potrzebne są sprawne dłonie.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Kiedy Justine przyniosła pióro i kałamarz, przesunęła je bliżej niej, posyłając wymowne, przeciągłe spojrzenie. Nie mogła jej pozwolić się załamać, zamknąć w sobie. To, co zrobiła było głupie, bezmyślne. Naraziła nie tylko siebie, ale i mnóstwo ludzi, ale wszystko zakończyło się pomyślnie, a ona była tu cała.
— Będziesz pisać — zawyrokowała i dla potwierdzenia pokiwała głową. — Wiem, że może ci to sprawiać trudność, ale... musisz ćwiczyć. Trenować dłonie. Nie możesz tego zlekceważyć teraz. — Nie żartowała. Wierzyła, że bezczynność i odpoczynek nic jej nie dadzą, musiała działać, ruszać się, próbować wrócić do sprawności sprzed wydarzeń, które złamały jej serce — miała nadzieję, nie złamały ducha. Uśmiechnęła się, kiedy przyjaciółka wskazała na siebie na wspomnienie o teleportacji łącznej. — To trudne, prawda? Przesiedziałyśmy mnóstwo czasu u niej przed chatą. Wiem, jakie ryzyko to ze sobą niesie i trochę mnie to przeraża. Myśl, że od twojego jednego działania, ruchu różdżką i skupienia zależą losy innych. A wiesz, że czasem ciężko mi się skupić — mruknęła, przysiadając na jednym z krzeseł przy stole i westchnęła, oparłszy na dłoni brodę. Nie mogła skorzystać z przywileju udania się do ministerstwa magii i podjęcia kilkunastotygodniowego kursu. Jej twarz zdobyły listy gończe, nigdy by stamtąd ni wyszła. Miała świadomość, że przez to jej nauka będzie z pewnością dłuższa i nigdy nie otrzyma żadnego dokumentu, który potwierdzałby jej umiejętności — a te? Jakie mogły być? A jednak po powrocie z Tower myślała o tym bardzo intensywnie. Wiedziała, że gdyby umiała to robić, mogłaby ocalić znacznie więcej istnień. — Mamy zacząć w przyszłym tygodniu. Rozmawiałam już z mamą, powiedziałam jej, że będę w domu później. Muszę wygospodarować na to dodatkowy czas, a teraz, odkąd mieszkam znowu w domu...— zawahała się, spoglądając na nią przez moment. Czy Just wiedziała o tym, co wydarzyło się tuż po jej zatrzymaniu? Mike jej powiedział? — Muszę jej pomagać. Nie ma już tyle sił, co wcześniej. — Spuściła na moment wzrok na blat, ale szybko go uniosła, by spojrzeć na przyjaciółkę. Pokręciła głową, nie chciała się kąpać, ale szybko zmieniła zdanie. — Przygotuje wodę, a ty chodź.— Złapała ją za rękę i poprowadziła do łazienki, delikatnie obejmując jej dłoń. — W Oazie są źródła, które pomagają dojść do siebie. Może powinnaś skorzystać z dobrodziejstw wody?— zerknęła na nią, po czym już w łazience odkręciła kran, pod który podsunęła dłoń, by sprawdzić temperaturę. — Byłaś nad stawem? Jest przepiękny. Woda w nim też jest przyjemna. Kąpałam się tam. Właściwie kąpaliśmy z Billym, przypomniał mi jak się pływa.— Uśmiechnęła się na samo wspomnienie, a na jej policzki wstąpił rumieniec. — Mieszkając w Londynie zupełnie odzwyczaiłam się od takich rzeczy. Gotowa. Pomóc ci?— Wyprostowała się i spojrzała na przyjaciółkę, oferując pomoc w zdjęciu ubrań. — Pójdę po garnuszek, ok?
— Będziesz pisać — zawyrokowała i dla potwierdzenia pokiwała głową. — Wiem, że może ci to sprawiać trudność, ale... musisz ćwiczyć. Trenować dłonie. Nie możesz tego zlekceważyć teraz. — Nie żartowała. Wierzyła, że bezczynność i odpoczynek nic jej nie dadzą, musiała działać, ruszać się, próbować wrócić do sprawności sprzed wydarzeń, które złamały jej serce — miała nadzieję, nie złamały ducha. Uśmiechnęła się, kiedy przyjaciółka wskazała na siebie na wspomnienie o teleportacji łącznej. — To trudne, prawda? Przesiedziałyśmy mnóstwo czasu u niej przed chatą. Wiem, jakie ryzyko to ze sobą niesie i trochę mnie to przeraża. Myśl, że od twojego jednego działania, ruchu różdżką i skupienia zależą losy innych. A wiesz, że czasem ciężko mi się skupić — mruknęła, przysiadając na jednym z krzeseł przy stole i westchnęła, oparłszy na dłoni brodę. Nie mogła skorzystać z przywileju udania się do ministerstwa magii i podjęcia kilkunastotygodniowego kursu. Jej twarz zdobyły listy gończe, nigdy by stamtąd ni wyszła. Miała świadomość, że przez to jej nauka będzie z pewnością dłuższa i nigdy nie otrzyma żadnego dokumentu, który potwierdzałby jej umiejętności — a te? Jakie mogły być? A jednak po powrocie z Tower myślała o tym bardzo intensywnie. Wiedziała, że gdyby umiała to robić, mogłaby ocalić znacznie więcej istnień. — Mamy zacząć w przyszłym tygodniu. Rozmawiałam już z mamą, powiedziałam jej, że będę w domu później. Muszę wygospodarować na to dodatkowy czas, a teraz, odkąd mieszkam znowu w domu...— zawahała się, spoglądając na nią przez moment. Czy Just wiedziała o tym, co wydarzyło się tuż po jej zatrzymaniu? Mike jej powiedział? — Muszę jej pomagać. Nie ma już tyle sił, co wcześniej. — Spuściła na moment wzrok na blat, ale szybko go uniosła, by spojrzeć na przyjaciółkę. Pokręciła głową, nie chciała się kąpać, ale szybko zmieniła zdanie. — Przygotuje wodę, a ty chodź.— Złapała ją za rękę i poprowadziła do łazienki, delikatnie obejmując jej dłoń. — W Oazie są źródła, które pomagają dojść do siebie. Może powinnaś skorzystać z dobrodziejstw wody?— zerknęła na nią, po czym już w łazience odkręciła kran, pod który podsunęła dłoń, by sprawdzić temperaturę. — Byłaś nad stawem? Jest przepiękny. Woda w nim też jest przyjemna. Kąpałam się tam. Właściwie kąpaliśmy z Billym, przypomniał mi jak się pływa.— Uśmiechnęła się na samo wspomnienie, a na jej policzki wstąpił rumieniec. — Mieszkając w Londynie zupełnie odzwyczaiłam się od takich rzeczy. Gotowa. Pomóc ci?— Wyprostowała się i spojrzała na przyjaciółkę, oferując pomoc w zdjęciu ubrań. — Pójdę po garnuszek, ok?
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Nie bardzo rozumiała w jakim celu Hannah potrzebowała akurat tych dwóch rzeczy. Jej dłonie nadal nie słuchały, dlatego kiedy wracała z przedmiotami przyciskała je przedramionami do ciała zerkając jeszcze w kierunku przyjaciółki kontrolnie, kiedy dość pokracznie odkładała je na stół. Złapała spojrzenie Wright, ale nic w jej twarzy nie drgnęło. Nie uniosła zaczepnie brwi, nie dźwignęła kącika ust, po prostu przesunęła jasnymi tęczówkami po twarzy przyjaciółki w oczekiwaniu na odpowiedź. Brew dopiero drgnęła, kiedy pomiędzy nie wypadło jedno krótkie stwierdzenie.
Będziesz pisać. Spojrzała na Hannah, a potem na rozłożony na stole papier i kałamarz, by potem zerknąć na jeszcze zasinione nadgarstki. Trudność… cóż, tego jednego była pewna. Musiała ćwiczyć, ale zaciskanie dłoni na otrzymanej glinie zdawało się… łatwiejsze. Spodziewała się, że pisanie obudzi w niej frustrację, upuszczała przedmioty, rozbijała je o posadzkę, kiedy chwyt dłoni był jeszcze zbyt słaby. W końcu westchnęła siadając przy stole i rozkładając dłonie na boki. Co miała pisać? Pytanie bezgłośnie rozbrzmiało w jej głowie.
Kiwnęła potakująco głową na wypowiedziane słowa odnośnie teleportacji. Tak, teleportacja - nawet indywidualna nie należała do najprostszych kiedy dochodziło do stresowej sytuacji. Łączna była o tyle trudniejsza, że niejako brało się odpowiedzialność za inną jednostkę, istotę, którą postanowiło się przenieść razem ze sobą. Spojrzała na pustą kartkę przed sobą, unosząc wzrok na Hannah kiedy usiadła obok niej. Przeniosła go zaraz na okno, wpatrując się w szarugę która rozpościerała się dalej. Hipnotyzująco pociągła, niespokojna, jak droga na której miało spotkać cię coś złego. Zgubiła się, głos przyjaciółki docierał do niej jak z oddali. Słyszała go, ale nie słuchała wpatrując się w krople, które zaczęły uderzać w szybę. Z jednej strony ciężko było jej spoglądać w twarz przyjaciółki, przebywać obok czując, że nie zasłużyła na to, co otrzymywała, zawsze zbyt samolubna i egoistyczna z drugiej zdawała się potrzebować innej obecności jak powietrza, kiedy ktoś był obok cienie szepczące w jej kierunku słowa, wykrzykujące wersy cichły. Chociaż na chwilę dając odpoczynek zmęczonej głowie. A mimo to, jej skupienie było ulotne, chwile uwagi umykały szybko. Nie czuła na sobie spojrzenia, zajęta wędrująca po szybie kroplą, zapadająca się w sobie dalej mimo bliskości innej osoby.
Zamrugała kilka razy znajdując się przy kolejnym temacie - bo taki był, prawda? Dłoń na ręce wyciągnęła ją na powierzchnię. Posłusznie podniosła się, stawiając kolejne kroki w kierunku łazienki. Drgnęła kiedy na wierzch wypadła Oaza. Nie mogła tam pójść. Nie umiała jeszcze. Nie chciała. Nie była pewna, czy jest w stanie spojrzeć tym wszystkim ludziom w oczu. Czasem, kiedy spoglądała na własne dłonie widziała na nich krew. Pokręciła więc przecząco głową, mimowolnie cofając się o krok. Nie powinna, nie zasłużyła na to, żeby korzystać z tego, co wyspa miała do zaoferowania.
W końcu poddała się, skinąwszy krótko głową. Tak, potrzebowała pomocy. Dłonie nie pracowały, miały problem z odciąganiem gumki spódnicy, czy rozpięciem większych guzików. Inaczej nie mogła, musząc korzystać z pomocy innych. Co dla niej, samodzielnej przez taki czas, było jeszcze bardziej frustrujące - przygryzła dolną wargę, spoglądając gdzieś na ścianę - a czasem, niesamowicie krępujące.
Będziesz pisać. Spojrzała na Hannah, a potem na rozłożony na stole papier i kałamarz, by potem zerknąć na jeszcze zasinione nadgarstki. Trudność… cóż, tego jednego była pewna. Musiała ćwiczyć, ale zaciskanie dłoni na otrzymanej glinie zdawało się… łatwiejsze. Spodziewała się, że pisanie obudzi w niej frustrację, upuszczała przedmioty, rozbijała je o posadzkę, kiedy chwyt dłoni był jeszcze zbyt słaby. W końcu westchnęła siadając przy stole i rozkładając dłonie na boki. Co miała pisać? Pytanie bezgłośnie rozbrzmiało w jej głowie.
Kiwnęła potakująco głową na wypowiedziane słowa odnośnie teleportacji. Tak, teleportacja - nawet indywidualna nie należała do najprostszych kiedy dochodziło do stresowej sytuacji. Łączna była o tyle trudniejsza, że niejako brało się odpowiedzialność za inną jednostkę, istotę, którą postanowiło się przenieść razem ze sobą. Spojrzała na pustą kartkę przed sobą, unosząc wzrok na Hannah kiedy usiadła obok niej. Przeniosła go zaraz na okno, wpatrując się w szarugę która rozpościerała się dalej. Hipnotyzująco pociągła, niespokojna, jak droga na której miało spotkać cię coś złego. Zgubiła się, głos przyjaciółki docierał do niej jak z oddali. Słyszała go, ale nie słuchała wpatrując się w krople, które zaczęły uderzać w szybę. Z jednej strony ciężko było jej spoglądać w twarz przyjaciółki, przebywać obok czując, że nie zasłużyła na to, co otrzymywała, zawsze zbyt samolubna i egoistyczna z drugiej zdawała się potrzebować innej obecności jak powietrza, kiedy ktoś był obok cienie szepczące w jej kierunku słowa, wykrzykujące wersy cichły. Chociaż na chwilę dając odpoczynek zmęczonej głowie. A mimo to, jej skupienie było ulotne, chwile uwagi umykały szybko. Nie czuła na sobie spojrzenia, zajęta wędrująca po szybie kroplą, zapadająca się w sobie dalej mimo bliskości innej osoby.
Zamrugała kilka razy znajdując się przy kolejnym temacie - bo taki był, prawda? Dłoń na ręce wyciągnęła ją na powierzchnię. Posłusznie podniosła się, stawiając kolejne kroki w kierunku łazienki. Drgnęła kiedy na wierzch wypadła Oaza. Nie mogła tam pójść. Nie umiała jeszcze. Nie chciała. Nie była pewna, czy jest w stanie spojrzeć tym wszystkim ludziom w oczu. Czasem, kiedy spoglądała na własne dłonie widziała na nich krew. Pokręciła więc przecząco głową, mimowolnie cofając się o krok. Nie powinna, nie zasłużyła na to, żeby korzystać z tego, co wyspa miała do zaoferowania.
W końcu poddała się, skinąwszy krótko głową. Tak, potrzebowała pomocy. Dłonie nie pracowały, miały problem z odciąganiem gumki spódnicy, czy rozpięciem większych guzików. Inaczej nie mogła, musząc korzystać z pomocy innych. Co dla niej, samodzielnej przez taki czas, było jeszcze bardziej frustrujące - przygryzła dolną wargę, spoglądając gdzieś na ścianę - a czasem, niesamowicie krępujące.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Wiedziała, że jest z nią źle. Nie była w stanie ani pisać, ani rzucać zaklęć, była obolała. Minie mnóstwo czasu, zanim wróci do swojej formy. Ale nie to było najgorsze, a utrata tego blasku w jej oczach, smutek i bezsens. Zupełnie tak, jakby nie było już dziewczyny, którą znała. Traumatyczne przeżycia zmieniają ludzi, sprawiają, że podlegają bezpowrotnym zmianom, bo przebyte doświadczenia tak silnie ukorzeniają się w ich tożsamości. I choć wiedziała już, że zmiana była niemożliwa do powstrzymania, nie potrafiła się z tym pogodzić, pozwolić jej, by to coś — ta ciemność — ją zjadła. Więc gdy tylko pokręciła głową na samo wspomnienie Oazy, westchnęła cicho.
— Just... — zaczęła, nie do końca wiedząc jak powinna to wszystko powiedzieć. Nie zastanawiając się nad tym zbyt długo, odezwała się znów:— Wiem, że ci głupio. Słusznie... — dodała szybko, ale zaraz wyraz twarzy jej złagodniał. W jej oczach błyszczało ciepło o troska. — Ale nie jesteśmy w stanie cofnąć czasu, zmienić tego, co już się wydarzyło. Unikaniem tego... Nie jesteś taka, wiem przecież. Jesteś wojowniczką, buntowniczką. Wiesz dobrze, że ucieczką przed tym niczego nie zmienisz, przedłużysz tylko okres czasu przed tym, co i tak nadejdzie. Będziesz musiała się z tym zmierzyć, a czas nie sprawi, że będziesz na to lepiej przygotowana. Im szybciej zaczniesz, tym szybciej będziesz mogła przystąpić do działania. Do odbudowy. Do naprawy. Jesteś potrzebna, nam wszystkim. Sprawna, zwarta i gotowa. Nie pomożesz nikomu tkwiąc tu, w domu. Nie pomożesz tym przede wszystkim sobie. — Ujęła jej dłoń i bardzo delikatnie rozprostowała jej palce, tuż po tym jak odłożyła garnuszek na ziemi, przy wannie. — Daj — poprosiła delikatnie, pomagając jej ze wszystkimi guzikami. — I przestań się tak zachowywać, rozbierałaś się dla tuzina facetów, chyba cię to nie krępuje, gdy to robię?— spytała zaczepnie, próbując ściągnąć na siebie, jej nieobecne spojrzenie. — Hej — szepnęła, przestając ją rozbierać. — Będzie lepiej, zobaczysz. Wiem, że nie lubisz prosić o pomoc. I nie lubisz być od nikogo uzależniona, więc potraktuj to jak... zabawę! Jeśli masz się poczuć swobodniej to mogę poudawać Vincenta, jestem pewna, że świetnie mi to wyjdzie.— zażartowała, uśmiechając się szeroko. Pomogła jej z gumką spódnicy, zsuwając ją jej na biodra, tak, by resztę mogła zrobić sama i poczekała, aż wejdzie do wanny wypełnionej gorącą wodą. Klękła obok na ziemi, garnuszkiem nabierając nieco ciepłej wody i namaczając jej włosy. — Muszę ci coś powiedzieć, Tonks— zaczęła powoli, w kocu puszczając garnuszek, by zebrać mydło, namydlić dłonie, a potem pianę wmasować w jej jasne włosy. — Kiedy to cię złapali, nie mogłam się pozbierać. Musiałam też opuścić Wrzosową Przystań.— Zerknęła na nią niepewnie, może powinna jej powiedzieć o Michaelu, ale przecież miała nikomu nie mówić. Już i tak złamała raz dane słowo. — Billy napisał do mnie list, nie wiedział o tobie, był wstrząśnięty ścięciem tego gracza. Odnalazłam go. To znaczy nie do końca, nigdzie nie mogłam go znaleźć. W końcu zobaczyłam go dryfującego na wodzie, byłam przekonana, że utonął. I jakoś mnie zaćmiło z tego wszystkiego, zapomniałam, że był świetnym pływakiem. No i postanowiłam go ratować... Tyle, że zapomniałam, że... ja nie potrafię. No i ostatecznie to on mnie wyciągnął z wody... Nie wiem, jak to się stało, ale wtedy w złości... Wszystko mu powiedziałam. — Przerwała na chwilę, zanurzając dłonie w wodzie i sięgając po garnuszek, żeby zabrać się za spłukiwanie wody. — O tym, co do niego czuję. Że go kocham.
— Just... — zaczęła, nie do końca wiedząc jak powinna to wszystko powiedzieć. Nie zastanawiając się nad tym zbyt długo, odezwała się znów:— Wiem, że ci głupio. Słusznie... — dodała szybko, ale zaraz wyraz twarzy jej złagodniał. W jej oczach błyszczało ciepło o troska. — Ale nie jesteśmy w stanie cofnąć czasu, zmienić tego, co już się wydarzyło. Unikaniem tego... Nie jesteś taka, wiem przecież. Jesteś wojowniczką, buntowniczką. Wiesz dobrze, że ucieczką przed tym niczego nie zmienisz, przedłużysz tylko okres czasu przed tym, co i tak nadejdzie. Będziesz musiała się z tym zmierzyć, a czas nie sprawi, że będziesz na to lepiej przygotowana. Im szybciej zaczniesz, tym szybciej będziesz mogła przystąpić do działania. Do odbudowy. Do naprawy. Jesteś potrzebna, nam wszystkim. Sprawna, zwarta i gotowa. Nie pomożesz nikomu tkwiąc tu, w domu. Nie pomożesz tym przede wszystkim sobie. — Ujęła jej dłoń i bardzo delikatnie rozprostowała jej palce, tuż po tym jak odłożyła garnuszek na ziemi, przy wannie. — Daj — poprosiła delikatnie, pomagając jej ze wszystkimi guzikami. — I przestań się tak zachowywać, rozbierałaś się dla tuzina facetów, chyba cię to nie krępuje, gdy to robię?— spytała zaczepnie, próbując ściągnąć na siebie, jej nieobecne spojrzenie. — Hej — szepnęła, przestając ją rozbierać. — Będzie lepiej, zobaczysz. Wiem, że nie lubisz prosić o pomoc. I nie lubisz być od nikogo uzależniona, więc potraktuj to jak... zabawę! Jeśli masz się poczuć swobodniej to mogę poudawać Vincenta, jestem pewna, że świetnie mi to wyjdzie.— zażartowała, uśmiechając się szeroko. Pomogła jej z gumką spódnicy, zsuwając ją jej na biodra, tak, by resztę mogła zrobić sama i poczekała, aż wejdzie do wanny wypełnionej gorącą wodą. Klękła obok na ziemi, garnuszkiem nabierając nieco ciepłej wody i namaczając jej włosy. — Muszę ci coś powiedzieć, Tonks— zaczęła powoli, w kocu puszczając garnuszek, by zebrać mydło, namydlić dłonie, a potem pianę wmasować w jej jasne włosy. — Kiedy to cię złapali, nie mogłam się pozbierać. Musiałam też opuścić Wrzosową Przystań.— Zerknęła na nią niepewnie, może powinna jej powiedzieć o Michaelu, ale przecież miała nikomu nie mówić. Już i tak złamała raz dane słowo. — Billy napisał do mnie list, nie wiedział o tobie, był wstrząśnięty ścięciem tego gracza. Odnalazłam go. To znaczy nie do końca, nigdzie nie mogłam go znaleźć. W końcu zobaczyłam go dryfującego na wodzie, byłam przekonana, że utonął. I jakoś mnie zaćmiło z tego wszystkiego, zapomniałam, że był świetnym pływakiem. No i postanowiłam go ratować... Tyle, że zapomniałam, że... ja nie potrafię. No i ostatecznie to on mnie wyciągnął z wody... Nie wiem, jak to się stało, ale wtedy w złości... Wszystko mu powiedziałam. — Przerwała na chwilę, zanurzając dłonie w wodzie i sięgając po garnuszek, żeby zabrać się za spłukiwanie wody. — O tym, co do niego czuję. Że go kocham.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Nigdy nie było wątpliwości co do tego, co było gorsze: rany na ciele, czy rany na duchu? Odpowiedź, była tylko jedna. Znajdowała się wśród wszystkich tych, którzy posmakowali jednych i drugich. Wśród wszystkich tych, którzy nie byli już tacy sami jak wcześniej. Wszystkich tych, którzy brutalnie zostali złamani, rozbici na zbyt wiele kawałków, by dało się z nich złożyć jedną i tą samą całość. Który raz jej dusza się rozpadła? Po raz który ciało próbowało się zrehabilitować po ciężkich próbach, na które je wystawiała. Którym je poddała. Jak długo jeszcze będzie w stanie iść dalej. I… czy w ogóle powinna? Czy było jeszcze o co się starać? O co walczyć? Może lepiej byłoby gdyby…
Cztery litery, składające się na zdrobnienie jej imienia, przyciągnęły znów zagubione na innym aspekcie spojrzenie. Zapatrywała się w puste przestrzenie, trwając tak w zawieszeniu. Czekając… sama już nie wiedziała na co. Myśli w jej głowie, cienie na zewnątrz, nic i tak nie chciało dać jej spokoju.
Nie była taka? A co jeśli właśnie była? Jeśli była największym tchórzem z nich wszystkich tylko udającą odważną. Która atakowała pierwsza w obawie, że ktoś ujrzy jej własny strach. Może to wszystko było tylko grą. Niczym więcej ponad to. Czymkolwiek to było. Nie była taka. Nie była taka. Ale jaka właściwie była? Potrzebna? Czy na pewno? Poradzili sobie tyle czasu bez niej, dlaczego teraz mieliby nie zrobić tego samego. Dać sobie radę, jakoś, tak po prostu. Kiedyś ją to uderzyło. Nie kiedyś, a dokładnie wiedziała kiedy - kiedy zabito jej matkę. Wtedy sobie to uświadomiła. Świat nie staje w miejscu by odbyć żałobę za straconą duszą. Nie patrzy na tych, co po niej cierpią, po prostu idzie dalej. Tak zwyczajnie, jakby nic z ludzkich problemów nigdy go nie dotykało.
Nie pomożesz tym sobie.
On była ostatnią osobą, której chciała pomagać. Powinna cierpieć. Cierpieć, cierpieć, cierpieć, bo tylko w bólu zdawała się odnajdywać ostatnie resztki trzeźwości i realności. Poza tym, należało jej się. Wykrzywiła odrobinę usta. By w końcu westchnąć, poddając się. Próba sprzeczania się z Hannah, bez możliwości wypowiedzenia jakiś argumentów i tak była skazana na porażkę. Nawet ze słowami było ciężko.
Pozwoliła więc złapać się za dłoń, spoglądając na te należąca do niej jak i na swoją własną. Patrzyła na rozprostowywane palce w milczeniu. Odwróciła spojrzenie na bok, kiedy Hannah zajmowała się kolejnymi guzikami.
Rozbierała? Może i tak. Tylko dlaczego właściwie? Żeby coś poczuć, czy żeby nie czuć nic w ogóle. W poszukiwaniu czegoś nieokreślonego, co od zawsze pozostawało poza zasięgiem jej dłoni. A może… A może żeby w ten absurdalny sposób udowodnić coś sobie. Udowodnić sobie, że ktoś… ją chciał. Choćby na chwilę. Choćby ulotnie. Nie była naiwna, wiedziała, że to nic nie znaczące kilka chwil. Może dlatego wtedy było warto?
Nie opierała się, ale chyba nie chciała, żeby zobaczyła je wszystkie. Przecinające się różowe bruzdy na brzuchu, nierówne linie po wewnętrznych stronach dłoni. Ugryzienia po kłach na plecach. Dopiero kiedy wspomniała Vincenta wzrok zwrócił się na nią, a jedna z brwi ledwo drgnęła do góry. Pokręciła przecząco głowa, wolała chyba jednak… tego nie widzieć. Koślawo, ledwie, dźwignęła odrobinę kąciki ust w odpowiedzi, które zaraz opadły na poprzednie miejsce. Zsunęła z bioder spódnicę, teraz wszystko już było widoczne. Weszła do wanny, podciągając kolana pod siebie. Nie specjalnie, jednocześnie zakrywając blizny na brzuchu. Ułożyła podbródek na kolanach wpatrując się przed siebie. Słuchała kolejno padających słów, brakowało jej obecności na co dzień. Ale przekrzywiła głowę dopiero później. Dopiero dalej, kiedy zawahała się. Chyba były podobne. Nie potrafiły inaczej, niż jednocześnie broniąc się i walcząc. Nawet, jeśli szło o uczucia. Odnalazła jej spojrzenie i skinęła powoli głową. Dobrze. W końcu. Nareszcie.
I co było dalej?
W oczach zalśniło pytanie.
Cztery litery, składające się na zdrobnienie jej imienia, przyciągnęły znów zagubione na innym aspekcie spojrzenie. Zapatrywała się w puste przestrzenie, trwając tak w zawieszeniu. Czekając… sama już nie wiedziała na co. Myśli w jej głowie, cienie na zewnątrz, nic i tak nie chciało dać jej spokoju.
Nie była taka? A co jeśli właśnie była? Jeśli była największym tchórzem z nich wszystkich tylko udającą odważną. Która atakowała pierwsza w obawie, że ktoś ujrzy jej własny strach. Może to wszystko było tylko grą. Niczym więcej ponad to. Czymkolwiek to było. Nie była taka. Nie była taka. Ale jaka właściwie była? Potrzebna? Czy na pewno? Poradzili sobie tyle czasu bez niej, dlaczego teraz mieliby nie zrobić tego samego. Dać sobie radę, jakoś, tak po prostu. Kiedyś ją to uderzyło. Nie kiedyś, a dokładnie wiedziała kiedy - kiedy zabito jej matkę. Wtedy sobie to uświadomiła. Świat nie staje w miejscu by odbyć żałobę za straconą duszą. Nie patrzy na tych, co po niej cierpią, po prostu idzie dalej. Tak zwyczajnie, jakby nic z ludzkich problemów nigdy go nie dotykało.
Nie pomożesz tym sobie.
On była ostatnią osobą, której chciała pomagać. Powinna cierpieć. Cierpieć, cierpieć, cierpieć, bo tylko w bólu zdawała się odnajdywać ostatnie resztki trzeźwości i realności. Poza tym, należało jej się. Wykrzywiła odrobinę usta. By w końcu westchnąć, poddając się. Próba sprzeczania się z Hannah, bez możliwości wypowiedzenia jakiś argumentów i tak była skazana na porażkę. Nawet ze słowami było ciężko.
Pozwoliła więc złapać się za dłoń, spoglądając na te należąca do niej jak i na swoją własną. Patrzyła na rozprostowywane palce w milczeniu. Odwróciła spojrzenie na bok, kiedy Hannah zajmowała się kolejnymi guzikami.
Rozbierała? Może i tak. Tylko dlaczego właściwie? Żeby coś poczuć, czy żeby nie czuć nic w ogóle. W poszukiwaniu czegoś nieokreślonego, co od zawsze pozostawało poza zasięgiem jej dłoni. A może… A może żeby w ten absurdalny sposób udowodnić coś sobie. Udowodnić sobie, że ktoś… ją chciał. Choćby na chwilę. Choćby ulotnie. Nie była naiwna, wiedziała, że to nic nie znaczące kilka chwil. Może dlatego wtedy było warto?
Nie opierała się, ale chyba nie chciała, żeby zobaczyła je wszystkie. Przecinające się różowe bruzdy na brzuchu, nierówne linie po wewnętrznych stronach dłoni. Ugryzienia po kłach na plecach. Dopiero kiedy wspomniała Vincenta wzrok zwrócił się na nią, a jedna z brwi ledwo drgnęła do góry. Pokręciła przecząco głowa, wolała chyba jednak… tego nie widzieć. Koślawo, ledwie, dźwignęła odrobinę kąciki ust w odpowiedzi, które zaraz opadły na poprzednie miejsce. Zsunęła z bioder spódnicę, teraz wszystko już było widoczne. Weszła do wanny, podciągając kolana pod siebie. Nie specjalnie, jednocześnie zakrywając blizny na brzuchu. Ułożyła podbródek na kolanach wpatrując się przed siebie. Słuchała kolejno padających słów, brakowało jej obecności na co dzień. Ale przekrzywiła głowę dopiero później. Dopiero dalej, kiedy zawahała się. Chyba były podobne. Nie potrafiły inaczej, niż jednocześnie broniąc się i walcząc. Nawet, jeśli szło o uczucia. Odnalazła jej spojrzenie i skinęła powoli głową. Dobrze. W końcu. Nareszcie.
I co było dalej?
W oczach zalśniło pytanie.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
25.02
Wszystko było już spakowane. Nie miał wielu rzeczy, a to co było w pokoju to tak naprawę tylko leżało i się kurzyło. Książki już wszystkie przeczytał kilkakrotnie, innych rzeczy nie potrzebował. Zabrał tylko pościel, swoje ubrania i kilka drobiazgów, no i oczywiście rzeczy Puszka, no psiak bez swojej ulubionej poduszki to przecież nie zaśnie. W każdym razie wszystko zmieściło mu się w duży plecak i torbę.
Wszystko miał już ustalone z Herbertem. Był mu wdzięczny, że ten go przyjmie na jakiś czas. Nie chciał mu długo siedzieć na głowie, naprawdę miał nadzieję, że to chwilowe, że w końcu uda mu się znaleźć jakąś porządną racę i będzie mógł sobie coś wynająć jakieś małe mieszkanko.
W domu nie było nikogo, więc było mu łatwiej. Najgorzej gdyby spotkał Kerstin, wiedział, że byłoby mu ciężko jakby tak na niego spojrzała tymi niebieskimi oczętami. Tak było lepiej dla nich wszystkich. Wolał mieszkać z przyjacielem, niż z ludźmi, którzy stali mu sie kompletnie obcy.
Puszek przysiadł przy jego nodze i zadarł mordkę, kiedy Gabriel nachylał się nad stołem pisząc coś na kartce. Nie wiedział co napisać, wszystko zostało powiedziane wcześniej. Westchnął i odłożył pióro.
- Chodź kolego, nic tu po nas. - poklepał już sporawego szczeniaka po łbie, po czym poprawił torbę na ramieniu i z pupilem przy nodze wyszedł z domu.
Na kuchennym stole zostawił kartkę mówiącą:
zt
Wszystko było już spakowane. Nie miał wielu rzeczy, a to co było w pokoju to tak naprawę tylko leżało i się kurzyło. Książki już wszystkie przeczytał kilkakrotnie, innych rzeczy nie potrzebował. Zabrał tylko pościel, swoje ubrania i kilka drobiazgów, no i oczywiście rzeczy Puszka, no psiak bez swojej ulubionej poduszki to przecież nie zaśnie. W każdym razie wszystko zmieściło mu się w duży plecak i torbę.
Wszystko miał już ustalone z Herbertem. Był mu wdzięczny, że ten go przyjmie na jakiś czas. Nie chciał mu długo siedzieć na głowie, naprawdę miał nadzieję, że to chwilowe, że w końcu uda mu się znaleźć jakąś porządną racę i będzie mógł sobie coś wynająć jakieś małe mieszkanko.
W domu nie było nikogo, więc było mu łatwiej. Najgorzej gdyby spotkał Kerstin, wiedział, że byłoby mu ciężko jakby tak na niego spojrzała tymi niebieskimi oczętami. Tak było lepiej dla nich wszystkich. Wolał mieszkać z przyjacielem, niż z ludźmi, którzy stali mu sie kompletnie obcy.
Puszek przysiadł przy jego nodze i zadarł mordkę, kiedy Gabriel nachylał się nad stołem pisząc coś na kartce. Nie wiedział co napisać, wszystko zostało powiedziane wcześniej. Westchnął i odłożył pióro.
- Chodź kolego, nic tu po nas. - poklepał już sporawego szczeniaka po łbie, po czym poprawił torbę na ramieniu i z pupilem przy nodze wyszedł z domu.
Na kuchennym stole zostawił kartkę mówiącą:
Zróbcie z moim pokojem co chcecie.
G.
G.
zt
Between life and death
you will find your true self, you will know what you are and what you never expected to be
Gabriel Tonks
Zawód : Szpieg
Wiek : 32
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony - no nie powiedziałbym.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Justine nie wierzyła, że świat przystanąłby na moment, by spojrzeć na umierającą czarownicę, ale Hannah była pewna, że jej świat nie tylko zatrzymałby się, ale i runął, gdyby stanęła przed żałobna, koszmarną rzeczywistością. Nie mogłaby, nie potrafiłaby jej pożegnać. Nie potrafiła pogodzić się z tym, co wydarzyło się na placu. Martwiła się o nią, myślała o niej, tęskniła — martwiła jednak najbardziej. O to, co jej zrobią, o to jak da radę to przetrzymać. Wierzyła, że da radę, a kiedy wróciła wstąpiła w nią złość za jej bezmyślność i narażanie się w taki sposób. Nie była gotowa na to, by się z nią żegnać, ale Zakon Feniksa od dawna był jej częścią. Wiedziała, jak wiele każdy z nich musi poświęcić i na jak wielkie poświęcenie być gotów, kiedy nadejdzie odpowiednia chwila. Ta wiedza nie sprawiała wcale, że było łatwiej. Wywoływała po prostu częściej uczucie niepokoju, że mogło stać się coś złego. Trwała wojna, potwory rodziły się coraz częściej i były coraz gorsze. A jednak myśl, że mogłaby ją stracić nią wstrząsnęła.
Wstrząsnęły nią także jej blizny. Ciało przypominające połatany szwajcarski ser, rozpadający się płot, walące mury. Nie umiała kłamać, a całe to przerażenie, ból i współczucie wypełzło na jej twarzy jak robak, choć próbowała się uśmiechnąć i ukryć zbierające się w oczach łzy.
— No już, usiądź wygodnie... — zaproponowała, opuszczając spojrzenie na wodę. Myła jej włosy, gładziła jej ramiona, skórę z czułością siostry, która próbowała o nią zadbać najlepiej jak potrafiła. Milczała przez chwilę, próbując zebrać myśli; płucząc jej włosy, które pokryły się mydlaną pianą z jej dłoni, a później zalały znów wodą, oblepiając szyję, ramiona. Złapała jej spojrzenie, kiedy popatrzyła na nią wyczekująco. Wzruszyła ramionami. Chciała ukryć przed nią lekkie ukłucie nadziei, że może to jakoś miało szansę zmienić ich relację, może jakimś trafem mógłby odpowiedzieć jej to samo. — I jest w porządku. Nic się nie zmieniło. Na szczęście. — Ukłucie zawodu nie było silne. Bała się też, że własnymi słowami wszystko zniszczy, całą ich znajomość. — Wciąż jesteśmy przyjaciółmi i jest dobrze. — Uśmiechnęła się szerzej, odkładając garnuszek na bok, by złapać jej włosy i lekko wykręcić z nich wodę. — Zrobię ci coś do jedzenia, chcesz? Wiem, że nie masz na nic ochoty, ale może ugotujemy jakąś zupę. Łatwo ci będzie ją zjeść, będzie pożywna i zdrowa — zapewniła ją, wstając, by chwycić za ręcznik, który rozłożyła szeroko. — Chodź — Wyciągnęła rękę ku niej, by mogła się oprzeć, choćby i całym ciężarem ciała na niej, wychodząc z wanny. By nie upadła, nie poślizgnęła się. — A jutro może pójdziemy na spacer? Co ty na to? Przejdziemy się po wybrzeżu, może znajdziemy jakiś glony — mruknęła, marszcząc nos. Otuliła ją ręcznikiem. Just była malutka, mogła zamknąć ją w objęciu, przyciskając policzek do jej głowy. — Kocham cię, Tonks. Wszyscy cię kochamy. Pamiętaj o tym — szepnęła cicho, mocniej naciągając ręcznik na jej plecy, gdzie spływała stróżkami woda z jej włosów.
Wstrząsnęły nią także jej blizny. Ciało przypominające połatany szwajcarski ser, rozpadający się płot, walące mury. Nie umiała kłamać, a całe to przerażenie, ból i współczucie wypełzło na jej twarzy jak robak, choć próbowała się uśmiechnąć i ukryć zbierające się w oczach łzy.
— No już, usiądź wygodnie... — zaproponowała, opuszczając spojrzenie na wodę. Myła jej włosy, gładziła jej ramiona, skórę z czułością siostry, która próbowała o nią zadbać najlepiej jak potrafiła. Milczała przez chwilę, próbując zebrać myśli; płucząc jej włosy, które pokryły się mydlaną pianą z jej dłoni, a później zalały znów wodą, oblepiając szyję, ramiona. Złapała jej spojrzenie, kiedy popatrzyła na nią wyczekująco. Wzruszyła ramionami. Chciała ukryć przed nią lekkie ukłucie nadziei, że może to jakoś miało szansę zmienić ich relację, może jakimś trafem mógłby odpowiedzieć jej to samo. — I jest w porządku. Nic się nie zmieniło. Na szczęście. — Ukłucie zawodu nie było silne. Bała się też, że własnymi słowami wszystko zniszczy, całą ich znajomość. — Wciąż jesteśmy przyjaciółmi i jest dobrze. — Uśmiechnęła się szerzej, odkładając garnuszek na bok, by złapać jej włosy i lekko wykręcić z nich wodę. — Zrobię ci coś do jedzenia, chcesz? Wiem, że nie masz na nic ochoty, ale może ugotujemy jakąś zupę. Łatwo ci będzie ją zjeść, będzie pożywna i zdrowa — zapewniła ją, wstając, by chwycić za ręcznik, który rozłożyła szeroko. — Chodź — Wyciągnęła rękę ku niej, by mogła się oprzeć, choćby i całym ciężarem ciała na niej, wychodząc z wanny. By nie upadła, nie poślizgnęła się. — A jutro może pójdziemy na spacer? Co ty na to? Przejdziemy się po wybrzeżu, może znajdziemy jakiś glony — mruknęła, marszcząc nos. Otuliła ją ręcznikiem. Just była malutka, mogła zamknąć ją w objęciu, przyciskając policzek do jej głowy. — Kocham cię, Tonks. Wszyscy cię kochamy. Pamiętaj o tym — szepnęła cicho, mocniej naciągając ręcznik na jej plecy, gdzie spływała stróżkami woda z jej włosów.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Ostatecznie, jednak była egoistką. Czas nie stawał w miejscu i szedł dalej. Ale ona nie pomyślała nawet o tych, których pozostawiły za sobą. Nie zastanowiła się nad tym, czy ktoś cierpiałby, gdyby jej nie było. Jej wzrok był skupiony tylko w jednym punkcie i tylko w jedną stronę. Powinna była chyba? Ale nie czuła się winna i może to właśnie było najgorsze. To, że była tak zwyczajnie nie wdzięczna za uczucia, za przyjaciół, którzy byli wokół. W jakiś sposób trochę rozumiała Skamandera. To jak mówił o uczuciach jak o słabości. O czymś, co powstrzymywało, co kazało powrócić. Dla niej to wszystko było jak sinusoida. Budowała mury, które waliły się potem w mgnieniu oka. Stawiała ściany, niepewna słuszności tego wyboru.
Wahała się chwilę kiedy Hannah zaproponowała kąpiel. Nie ze wstydu, tego od zawsze jej brakowało. Ale wielu z blizn które nosiła, jej ciemne dobre oczy nie widziały. Nie chciała, żeby żałowała tego, co było już tylko przeszłością. Tego, co było w jakiś sposób symbolem i wyborem, który podjęła całkowicie świadomie. I w końcu zobaczyła w jej oczach to, czego właśnie najbardziej nie chciała. Przerażenie, może obrzydzenie, współczucie, którego nie chciała. Ale próżno było doszukiwać się w twarz Justine jakiejś emocji. Po prostu stała, patrząc na zbierając się w jej oczach łzy i nieudane próby uniesienia warg. W końcu odwróciła wzrok na bok, walcząc z chęcią uniesienia dłoni i objęcia się tak, by zakryć blizny na brzuchu. By zakryć którekolwiek z nich. Ruszyła się wchodząc do wanny. Podciągając nogi pod brodę i na nich ją opierając. Przymknęła oczy. Drgnęła, kiedy poczuła dotyk na ramionach, marszcząc brwi. To nie byli strażnicy. A mimo to, na krótko chwilę zrobiło jej się niedobrze, a ciało spięło się przyspieszając tętno. Zacisnęła nie funkcjonujące odpowiednio palce najmocniej jak mogła na nodze. Wciągając powietrze przez nos. Była w domu. Musiała do tego przywyknąć, tutaj nic jej nie groziło. Wyznanie które padło było jak lina, rzucona do dołu w który spadała. Chwyciła się jej więcej najmocniej jak potrafiła, wykazując spojrzeniem zainteresowanie. Odwracając głowę. Odnajdując czekoladowe spojrzenie przyjaciółki. Ale pierwsze milczące spojrzenie nie zapowiadało nic dobrego. Wykrzywiłam usta w niezadowoleniu. Skupienie się na temacie, wymagało od niej wiele wysiłku. Traciła koncentrację, gubiła wypowiadane ku sobie słowa. Ale w tym jednym temacie - tak ważnym dla niej, chciała być uważna, obecna, gotowa. I jest w porządku. Sobie nie były w stanie kłamać. Czytały z siebie wzajemnie najlepiej. Była w podobnym miejscu już wcześniej. Było w porządku tylko tyle, że nie odsunął jej od siebie. Ale wszystko inne nie było dobrze. Głupek. Usta ułożyły się w słowa, a oczy wywróciły z manierą. Willam Moore był idiotą, który odwracał się od tego, co było zawsze obok niego. Nie próbowała odpowiedzieć uśmiechem na jej uśmiech, bo nie było powodów żeby unosić usta. Robiła się zła - na nią i za nią jednocześnie. Była hipokrytką, bo kiedy Skamander zostawił ją z tym samym cieszyła się, że nie odsunął całkiem. Ale będąc obok, raniła siebie tylko bardziej. Nie chciała, żeby Hannah cierpiała. Nie zasłużyła na to, po prostu. Patrzyła jak zmieniła temat, wodząc za nią wzrokiem ze zmarszczonymi lekko brwiami. Wzięła głębszy wdech w usta kiedy wywołała ją do wyjścia. Wspierając się i przyjmując pomoc podniosła się wychodząc. Nic nie próbowała przekazać, spoglądając gdzieś w bok. Nie potwierdziła chęci jedzenia, ani nie wyraziła gestem zgody na spacer. Jej zaprzeczenie i tak nie zatrzymałby Wright. Kiedy poczuła jej ramiona znów się spięła. Zastygła. Po kilku długich sekundach unosząc chorą rękę, jedną, którą objęła ją nieporadnie.
Może to właśnie było najgorsze. Dostawać miłość, na którą nie zasłużyło się wcale. Skinęła jednak sztywno głową, czując gulę w gardle i nachodzące do oczu łzy. Czasem się cieszyła, że nie musi znaleźć powodów własnego milczenia.
zt
Wahała się chwilę kiedy Hannah zaproponowała kąpiel. Nie ze wstydu, tego od zawsze jej brakowało. Ale wielu z blizn które nosiła, jej ciemne dobre oczy nie widziały. Nie chciała, żeby żałowała tego, co było już tylko przeszłością. Tego, co było w jakiś sposób symbolem i wyborem, który podjęła całkowicie świadomie. I w końcu zobaczyła w jej oczach to, czego właśnie najbardziej nie chciała. Przerażenie, może obrzydzenie, współczucie, którego nie chciała. Ale próżno było doszukiwać się w twarz Justine jakiejś emocji. Po prostu stała, patrząc na zbierając się w jej oczach łzy i nieudane próby uniesienia warg. W końcu odwróciła wzrok na bok, walcząc z chęcią uniesienia dłoni i objęcia się tak, by zakryć blizny na brzuchu. By zakryć którekolwiek z nich. Ruszyła się wchodząc do wanny. Podciągając nogi pod brodę i na nich ją opierając. Przymknęła oczy. Drgnęła, kiedy poczuła dotyk na ramionach, marszcząc brwi. To nie byli strażnicy. A mimo to, na krótko chwilę zrobiło jej się niedobrze, a ciało spięło się przyspieszając tętno. Zacisnęła nie funkcjonujące odpowiednio palce najmocniej jak mogła na nodze. Wciągając powietrze przez nos. Była w domu. Musiała do tego przywyknąć, tutaj nic jej nie groziło. Wyznanie które padło było jak lina, rzucona do dołu w który spadała. Chwyciła się jej więcej najmocniej jak potrafiła, wykazując spojrzeniem zainteresowanie. Odwracając głowę. Odnajdując czekoladowe spojrzenie przyjaciółki. Ale pierwsze milczące spojrzenie nie zapowiadało nic dobrego. Wykrzywiłam usta w niezadowoleniu. Skupienie się na temacie, wymagało od niej wiele wysiłku. Traciła koncentrację, gubiła wypowiadane ku sobie słowa. Ale w tym jednym temacie - tak ważnym dla niej, chciała być uważna, obecna, gotowa. I jest w porządku. Sobie nie były w stanie kłamać. Czytały z siebie wzajemnie najlepiej. Była w podobnym miejscu już wcześniej. Było w porządku tylko tyle, że nie odsunął jej od siebie. Ale wszystko inne nie było dobrze. Głupek. Usta ułożyły się w słowa, a oczy wywróciły z manierą. Willam Moore był idiotą, który odwracał się od tego, co było zawsze obok niego. Nie próbowała odpowiedzieć uśmiechem na jej uśmiech, bo nie było powodów żeby unosić usta. Robiła się zła - na nią i za nią jednocześnie. Była hipokrytką, bo kiedy Skamander zostawił ją z tym samym cieszyła się, że nie odsunął całkiem. Ale będąc obok, raniła siebie tylko bardziej. Nie chciała, żeby Hannah cierpiała. Nie zasłużyła na to, po prostu. Patrzyła jak zmieniła temat, wodząc za nią wzrokiem ze zmarszczonymi lekko brwiami. Wzięła głębszy wdech w usta kiedy wywołała ją do wyjścia. Wspierając się i przyjmując pomoc podniosła się wychodząc. Nic nie próbowała przekazać, spoglądając gdzieś w bok. Nie potwierdziła chęci jedzenia, ani nie wyraziła gestem zgody na spacer. Jej zaprzeczenie i tak nie zatrzymałby Wright. Kiedy poczuła jej ramiona znów się spięła. Zastygła. Po kilku długich sekundach unosząc chorą rękę, jedną, którą objęła ją nieporadnie.
Może to właśnie było najgorsze. Dostawać miłość, na którą nie zasłużyło się wcale. Skinęła jednak sztywno głową, czując gulę w gardle i nachodzące do oczu łzy. Czasem się cieszyła, że nie musi znaleźć powodów własnego milczenia.
zt
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
1.07
Wrócił do domu później niż zwykle, a choć zjadł już śniadanie to nogi odruchowo poniosły go do kuchni. Wiedział, że nie ma co spodziewać się tam cudów - jeśli Kerrie coś gotowała to już się spóźnił, a poza tym prawdopodobieństwo znalezienia w spiżarni nowych produktów było niezwykle małe. To prędzej odruch, albo zwodnicza nadzieja.
Powinien iść na polowanie. Albo może w lasach rosną już... co mogło w nich rosnąć? Nie puści Kerrie do lasu samej, ale mógłby znaleźć czas by pozbierać z nią owoce. Tak, zrobi to wszystko po pełni. Może nawet naprawi kurnik? Od dawna nie miał tylu planów, tyle energii. Nawet wesoło pogwizdywał, nieświadomie. Nabrał złudnego przekonania, że jest sam i wejdzie do domu niezauważony - o tej porze Oliver zwykle bywał w sklepie, a Kerrie zwykle słyszał jak była w kuchni (bo gotowała albo zmywała), a Just spędzała więcej czasu w pracy niż w domu (podobnie jak on, ale tej wiosny - ona jeszcze więcej).
Przystanął raptownie w progu kuchni, bo zadumany nad własnymi planami - w pierwszej chwili prawie jej nie zauważył. Zamrugał. Widzieli się wczoraj, gdy wychodził z domu wczesnym wieczorem w tych samych spodniach i tej samej koszuli.
Pomiętej koszuli. Wygładził ją nerwowo, choć przecież nie miał się czego wstydzić, po pierwsze był dorosły, a po drugie tylko przespał się gdzie indziej. Innym domownikom bez mrugnięcia okiem powiedziałby, że był na patrolu albo w Plymouth - ale Just wiedziała, że w tym tygodniu nie miał nocnych patroli.
-Cześć. -rzucił nonszalancko, bo nie było w ogóle o co być zakłopotanym, to pewnie tylko jego wyrzuty sumienia za naigrywanie się z niej i Vincenta przed paroma miesiącami. -Jadłaś już? - w lepszych czasach mogliby wypić razem kawę, ale tą dało się dostać tylko w Plymouth.
-Umm. - otworzył szafkę, żeby zająć czymś ręce.
W szafce były kubki.
Patrzył na nie przez kilka sekund, a potem nalał sobie wody, choć nie był spragniony.
Uniknął jej wzroku.
-To ja - zawahał się, przeczesał włosy palcami. -Pójdę. - się przebrać, na przykład. I wyprasować koszulę, choć gdyby to była koszula pomięta w pracy to mógłby poprosić o to Kerrie - ale wolał sam.
Zresztą, do pracy nie chodził w swojej najlepszej koszuli.
Wrócił do domu później niż zwykle, a choć zjadł już śniadanie to nogi odruchowo poniosły go do kuchni. Wiedział, że nie ma co spodziewać się tam cudów - jeśli Kerrie coś gotowała to już się spóźnił, a poza tym prawdopodobieństwo znalezienia w spiżarni nowych produktów było niezwykle małe. To prędzej odruch, albo zwodnicza nadzieja.
Powinien iść na polowanie. Albo może w lasach rosną już... co mogło w nich rosnąć? Nie puści Kerrie do lasu samej, ale mógłby znaleźć czas by pozbierać z nią owoce. Tak, zrobi to wszystko po pełni. Może nawet naprawi kurnik? Od dawna nie miał tylu planów, tyle energii. Nawet wesoło pogwizdywał, nieświadomie. Nabrał złudnego przekonania, że jest sam i wejdzie do domu niezauważony - o tej porze Oliver zwykle bywał w sklepie, a Kerrie zwykle słyszał jak była w kuchni (bo gotowała albo zmywała), a Just spędzała więcej czasu w pracy niż w domu (podobnie jak on, ale tej wiosny - ona jeszcze więcej).
Przystanął raptownie w progu kuchni, bo zadumany nad własnymi planami - w pierwszej chwili prawie jej nie zauważył. Zamrugał. Widzieli się wczoraj, gdy wychodził z domu wczesnym wieczorem w tych samych spodniach i tej samej koszuli.
Pomiętej koszuli. Wygładził ją nerwowo, choć przecież nie miał się czego wstydzić, po pierwsze był dorosły, a po drugie tylko przespał się gdzie indziej. Innym domownikom bez mrugnięcia okiem powiedziałby, że był na patrolu albo w Plymouth - ale Just wiedziała, że w tym tygodniu nie miał nocnych patroli.
-Cześć. -rzucił nonszalancko, bo nie było w ogóle o co być zakłopotanym, to pewnie tylko jego wyrzuty sumienia za naigrywanie się z niej i Vincenta przed paroma miesiącami. -Jadłaś już? - w lepszych czasach mogliby wypić razem kawę, ale tą dało się dostać tylko w Plymouth.
-Umm. - otworzył szafkę, żeby zająć czymś ręce.
W szafce były kubki.
Patrzył na nie przez kilka sekund, a potem nalał sobie wody, choć nie był spragniony.
Uniknął jej wzroku.
-To ja - zawahał się, przeczesał włosy palcami. -Pójdę. - się przebrać, na przykład. I wyprasować koszulę, choć gdyby to była koszula pomięta w pracy to mógłby poprosić o to Kerrie - ale wolał sam.
Zresztą, do pracy nie chodził w swojej najlepszej koszuli.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Kuchnia
Szybka odpowiedź