Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Cheshire
Las Beeston
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Las Beeston
Wioskę oraz Zamek Beeston oddziela kilkanaście kilometrów lasu, w którym wielu mugoli zarzekało się ujrzeć duchy. W każdej pogłosce jest trochę prawdy, a przecież te istoty są silnie związane z rodem Rowle, który nie życzy sobie obecności mugoli w pobliżu ich posiadłości. Od strony wioski las zamieszkują typowo niemagiczne rośliny i zwierzęta, im bliżej jednak do chronionego potężną magią zamku, tym robi się on gęstszy i ciemniejszy. Tam, na naszej drodze spotkać możemy również magiczne gatunki, jak na przykład powszechne w Cheshire kuguchary oraz, oczywiście, wszelkiej maści straszydła i zjawy. Z tego względu Las Beeston budzi grozę w niektórych mieszkańcach, a przekazywane z pokolenia na pokolenie opowieści wspominają o wilkołakach, które podobno zamieszkiwały go dziesiątki lat temu. W lesie, trochę bliżej jego niemagicznej części znajduje się ciemne jezioro o prawie niezmąconej tafli. Niemagicznych przebywających w jego pobliżu przechodzą dreszcze i zwykle w tym miejscu zawracają w kierunku wioski. Las najlepiej odwiedzać po południu, gdyż rano często okrywa go gęsta mgła.
Każdego tłumaczenia słuchał cierpliwie, wciąż nie zstępując z konia, a w swej wyższości nad nimi pozostając. Ten stał spokojnie, posągowo, nie kręcił się nad to i oczekiwał na dalsze komendy ze strony lorda. Wpierw zmierzył wzrokiem myśliwego. Brązowy kożuch i czapka, czarne spodnie. W białym śniegu był odkryty, żałośnie widoczny dla zwierzyny i drapieżników. Kusza przerzucona przez plecy jasno sugerowała, że albo las miał słusznie za wroga, albo znalazł się tu, aby zapolować na zwierzynę. Ten las nie był dla obcych. Mierząc mężczyznę spojrzeniem, ostatecznie nie zasugerował mu zmiany odzienia, w duszy rozbawiony.
Wtem przyszły kolejne słowa, nader wyjątkowe. Kłamał. Jedną rzeczą było to, że nieumiejętnie. Sir Rowle nigdy nie nauczył się tej sztuki na najwyższym poziomie, bo i nie miał potrzeby, ale zdecydowanie potrafił owe dostrzec, gdy padało z wyjątkowo niepewnych ust. Drugą jednak sprawą, znacznie dziwniejszą i wręcz rozkoszną było nie to, jak mówił te słowa, a co dokładnie mówił. Lord nie zdradził jednak po sobie nic, twarz jego rzadko okazywała emocje inne niż rozbawienie, lub złość. Zapamiętał wszystko to, co powiedział myśliwy, a następnie pokiwał głową w udanym zrozumieniu. Na słowa cholerny las zaś narosła w nim złość, którą przez lata wyrzeczeń, chował w swym gniewie pod powłoką.
Kobieta mówiła więcej, skąd pochodzi, wskazując na wioskę ze studzienką i zgromadzeniami. Zapewne jedną z dziesięciu tysięcy w Anglii. Zaraz potem padła jednak nazwa wioski Beeston, na co mężczyzna zareagował natychmiastowym objaśnienie, gdzie znajduje się owa. Dużo wiedział jak na obcego z Lancaster, co w tym lesie chodził odkryty i z kuszą, a do lorda ziem Cheshire nie odezwał się z szacunkiem. Nie mógł być miejscowym, jeśli ignorował w swych słowach obecność Rowla. Kręcił się tu już wcześniej? Las go nie zgubił?
Albert wciąż jednak milczał, przysłuchując się rozmowie tej dwójki, gdy zza krzaka wyrósł mężczyzna, którego wcześniej tam nie widział. Krzykliwy, głośny i ściągający na siebie uwagę zwierzyny. Widać przybył tu losowo, tak samo jak pozostała dwójka. Starowinka wyglądała na chorą i zmęczoną, jednak ci dwaj zdawali się być szczególnie niestrudzeni, tropiąc kobietę przez długie godziny. Jak ważna dla nich była? W istocie prawdziwi dżentelmeni. Ich wersje się zgadzały, ale sprawa była nader dziwna, chociaż ten drugi brzmiał nieco bardziej wiarygodnie. Wciąż trzymał jednak posągową twarz, a złamany przed laty nos i orli profil spoglądał z góry na ten jakże osobliwy obrazek. I to wszystko w nawiedzonym lesie Beeston, z którego duchy przeganiają obcych. Cóż, przynajmniej miał już pełen obraz tej szczególnej sytuacji.
Nie odpowiedział na zadanie pytanie słownie, lecz w samym spojrzeniu młodszy mężczyzna mógł wyczuć, że w istocie dobrze trafił z wypowiedzianym głośno nazwiskiem. — Śmiem stwierdzić, że brak kuszy przy mym boku, a także odpowiedniego stroju nie dały panu jasności, że nie poluję tu dziś — odpowiedział od niechcenia, wzrokiem podążając w stronę starowinki, jej zmarzniętych policzków i sinych ust. Co najmniej kilka godzin minęło od kiedy była w cieple. Liche ubranie nie kryło przed zimą stulecia, która spowiła Anglię. — Lancaster...? Aj aj aj — zacmokał kilkukrotnie w stronę kobiety, a uśmieszek na jego twarzy zelżał, miejsca dając sztucznej cierpliwości i wyrozumiałości. — Długa droga za tobą, babciu. Dobre 60, albo i 70 mil — a wypowiadając ostatnie zdanie, wzrokiem powrócił do mężczyzny, który śmiał kłamać. — Dla dorosłego człowieka to dobry dzień ciągłej drogi bez przerw. Dla takiej starowinki jak ona — dwa. Zdechłaby, nim przekroczyłaby granice „cholernego” lasu — uśmiechnął się już szerzej, teraz wzrokiem obejmując także drugiego nieznajomego, który wspomniał, że robił też przerwy. O ile oni jeszcze mogli się tak kręcić, chociaż nie wyglądali na takich, co spędziliby w drodze kilka dni, tak kobieta byłaby szybko martwa. Była zagubiona, widocznie spędziła tu dużo czasu, las mamił jej głowę. Sir Albert pokręcił lekko brodą w wyrazie dezaprobaty dla kiepskich kłamstw obydwojga mężczyzn. Nie bał się. Nie musiał. Był w swoim domu i to on znał go nader dobrze.
— Wsi Beeston jest wiele, babko — z powrotem zwrócił się do kobiety. — Norfolk, Bedfordshire... A może mieścina w Nottinghamshire? Jak się nie mylę? — tu kolejnym razem spojrzał na Bastiena, jak też nazwał go drugi mężczyzna. Widać znał topografie kraju nad wyraz dobrze, tak więc mógł potwierdzić jego słowa. — I oczywiście ta za lasem, dziwnym trafem ta, której pani szuka, czyż nie? — nie okazywał żadnej więcej wyrozumiałości dla tych perfidnych kłamstw, nie zsiadł też z konia, a wnioski nasuwały się tu mu same. Głos jakby się zmienił, z cynicznego, stał się chłodny, lecz spokojny o dziwo. Nie obawiał się o życie czy zdrowie tej kobiety, był w stanie puścić ich dalej, aby wyszli z lasu, ale oszustwo prosto w oczy? Tego nie miał zamiaru tolerować na swoim terenie. Nie zadał już ani jednego pytania, przyglądał się tylko, obserwując reakcję kobiety i mężczyzn na swoje słowa.
Wtem przyszły kolejne słowa, nader wyjątkowe. Kłamał. Jedną rzeczą było to, że nieumiejętnie. Sir Rowle nigdy nie nauczył się tej sztuki na najwyższym poziomie, bo i nie miał potrzeby, ale zdecydowanie potrafił owe dostrzec, gdy padało z wyjątkowo niepewnych ust. Drugą jednak sprawą, znacznie dziwniejszą i wręcz rozkoszną było nie to, jak mówił te słowa, a co dokładnie mówił. Lord nie zdradził jednak po sobie nic, twarz jego rzadko okazywała emocje inne niż rozbawienie, lub złość. Zapamiętał wszystko to, co powiedział myśliwy, a następnie pokiwał głową w udanym zrozumieniu. Na słowa cholerny las zaś narosła w nim złość, którą przez lata wyrzeczeń, chował w swym gniewie pod powłoką.
Kobieta mówiła więcej, skąd pochodzi, wskazując na wioskę ze studzienką i zgromadzeniami. Zapewne jedną z dziesięciu tysięcy w Anglii. Zaraz potem padła jednak nazwa wioski Beeston, na co mężczyzna zareagował natychmiastowym objaśnienie, gdzie znajduje się owa. Dużo wiedział jak na obcego z Lancaster, co w tym lesie chodził odkryty i z kuszą, a do lorda ziem Cheshire nie odezwał się z szacunkiem. Nie mógł być miejscowym, jeśli ignorował w swych słowach obecność Rowla. Kręcił się tu już wcześniej? Las go nie zgubił?
Albert wciąż jednak milczał, przysłuchując się rozmowie tej dwójki, gdy zza krzaka wyrósł mężczyzna, którego wcześniej tam nie widział. Krzykliwy, głośny i ściągający na siebie uwagę zwierzyny. Widać przybył tu losowo, tak samo jak pozostała dwójka. Starowinka wyglądała na chorą i zmęczoną, jednak ci dwaj zdawali się być szczególnie niestrudzeni, tropiąc kobietę przez długie godziny. Jak ważna dla nich była? W istocie prawdziwi dżentelmeni. Ich wersje się zgadzały, ale sprawa była nader dziwna, chociaż ten drugi brzmiał nieco bardziej wiarygodnie. Wciąż trzymał jednak posągową twarz, a złamany przed laty nos i orli profil spoglądał z góry na ten jakże osobliwy obrazek. I to wszystko w nawiedzonym lesie Beeston, z którego duchy przeganiają obcych. Cóż, przynajmniej miał już pełen obraz tej szczególnej sytuacji.
Nie odpowiedział na zadanie pytanie słownie, lecz w samym spojrzeniu młodszy mężczyzna mógł wyczuć, że w istocie dobrze trafił z wypowiedzianym głośno nazwiskiem. — Śmiem stwierdzić, że brak kuszy przy mym boku, a także odpowiedniego stroju nie dały panu jasności, że nie poluję tu dziś — odpowiedział od niechcenia, wzrokiem podążając w stronę starowinki, jej zmarzniętych policzków i sinych ust. Co najmniej kilka godzin minęło od kiedy była w cieple. Liche ubranie nie kryło przed zimą stulecia, która spowiła Anglię. — Lancaster...? Aj aj aj — zacmokał kilkukrotnie w stronę kobiety, a uśmieszek na jego twarzy zelżał, miejsca dając sztucznej cierpliwości i wyrozumiałości. — Długa droga za tobą, babciu. Dobre 60, albo i 70 mil — a wypowiadając ostatnie zdanie, wzrokiem powrócił do mężczyzny, który śmiał kłamać. — Dla dorosłego człowieka to dobry dzień ciągłej drogi bez przerw. Dla takiej starowinki jak ona — dwa. Zdechłaby, nim przekroczyłaby granice „cholernego” lasu — uśmiechnął się już szerzej, teraz wzrokiem obejmując także drugiego nieznajomego, który wspomniał, że robił też przerwy. O ile oni jeszcze mogli się tak kręcić, chociaż nie wyglądali na takich, co spędziliby w drodze kilka dni, tak kobieta byłaby szybko martwa. Była zagubiona, widocznie spędziła tu dużo czasu, las mamił jej głowę. Sir Albert pokręcił lekko brodą w wyrazie dezaprobaty dla kiepskich kłamstw obydwojga mężczyzn. Nie bał się. Nie musiał. Był w swoim domu i to on znał go nader dobrze.
— Wsi Beeston jest wiele, babko — z powrotem zwrócił się do kobiety. — Norfolk, Bedfordshire... A może mieścina w Nottinghamshire? Jak się nie mylę? — tu kolejnym razem spojrzał na Bastiena, jak też nazwał go drugi mężczyzna. Widać znał topografie kraju nad wyraz dobrze, tak więc mógł potwierdzić jego słowa. — I oczywiście ta za lasem, dziwnym trafem ta, której pani szuka, czyż nie? — nie okazywał żadnej więcej wyrozumiałości dla tych perfidnych kłamstw, nie zsiadł też z konia, a wnioski nasuwały się tu mu same. Głos jakby się zmienił, z cynicznego, stał się chłodny, lecz spokojny o dziwo. Nie obawiał się o życie czy zdrowie tej kobiety, był w stanie puścić ich dalej, aby wyszli z lasu, ale oszustwo prosto w oczy? Tego nie miał zamiaru tolerować na swoim terenie. Nie zadał już ani jednego pytania, przyglądał się tylko, obserwując reakcję kobiety i mężczyzn na swoje słowa.
Dziady, duchy, rody nasze prosimy, prosimy
Do wieczerzy, miejsca, ognie palimy, palimy
I zwierzynie dzisiaj ładnie ścielimy, ścielimy
Żeby słowa nam od przodków mówiły, mówiły
Albert Rowle
Zawód : zarządca terenów łowieckich Delamere
Wiek : 38
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
The more a thing is perfect, the more it feels pleasure and pain.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Dla staruszki z pewnością było to w jakiś sposób dość dziwaczne przeżycie – nie dość, że droga do domu wyślizgiwała się z jej pamięci, to teraz spotkała nie jednego, ale aż trzech zabłąkanych wędrowców, którzy nagle postanawiali mówić o czymś, co zupełnie nie budziło w niej zrozumienia, sprawiało, że zamiast rozjaśniać sytuację, wszystko wydawało się jeszcze bardziej skomplikowane. Spoglądała na wszystkich tu zgromadzonych, usiłując jak najprędzej przypomnieć sobie, gdzie dokładnie był jej dom. Wrażenie w tym wypadku zacierało się tym mocniej, o ile bardziej usiłowała przypomnieć sobie i uświadomić sytuację, która mogłaby w tym momencie polepszyć tę niezręczną atmosferę. Niezręczną dla niej, bo w końcu nie do końca zrozumiałą dla niej atmosferę można by kroić nożem, gdy starszy już umysł, gubiący fakty, skojarzenia i wszystko, o czym było wiadome, że wydawało się pewnością.
- Drodzy panowie, zupełnie nie wiem, o czym tu teraz mowa. Kości już nie te, człowiek ledwie z jednego miejsca się porusza do drugiego, gdzie tam mnie do innych hrabstw, a zwłaszcza w taką pogodę. Córkę byłam odwiedzić, ale nawet przy drogach tych samych to śnieg ledwie popada i człowiek się gubi. A to przecież tak łatwo przy tych drzewach. – Staruszka wydawała się mniej zmartwiona nawiedzeniami i upiorami, jednak nie ze względu na swoje niedoskonałości, ale ze względu na wiek. Toczyła się wojna, wszędzie były ważne problemy, jednak mając tyle lat, gdzie ciało już niedomagało, szykowanie się na śmierć było ledwie kwestią chwili.
- Nie wiem, co to za licho, czasem podszept, ale czy to rozsądek człowieka, czy to coś innego, kto wie, co między drzewami czeka. – Teraz coś zaświeciło w jej spojrzeniu, jakieś zrozumienie, gdy tylko znów uniosła spojrzenie na siedzącego na koniu mężczyznę. – Szanowny lord wybaczy staruszce. Tak nieroztropna, tak zabłąkana. Człowiek powinien rozpoznawać od razu. – Przecież to lord Rowle, a ona orientowała się dopiero teraz? Teraz naprawdę czuła się absolutnie zażenowana.
- Drogi lordzie, ze wsi zza lasu właśnie wracam. A teraz…zazwyczaj przechodziłam przez rzekę, taką większą, nie te pomniejsze. – Doprecyzowała jeszcze co pytała, bo nieznajomy który napotkał ją jako pierwszy chciał jeszcze poznać szczegóły. – Ale…nazwa/// miała coś…z kolorem może? Nie kojarzę już tak dobrze, panie, bardziej miasto mogę opisać. Niewiele nas tam jest, ot, kilkanaście domków na krzyż, teraz jednak w zimę to się trochę zjechało, więc nieco ludniej, kiedy młodzież pomaga starym.
- Drodzy panowie, zupełnie nie wiem, o czym tu teraz mowa. Kości już nie te, człowiek ledwie z jednego miejsca się porusza do drugiego, gdzie tam mnie do innych hrabstw, a zwłaszcza w taką pogodę. Córkę byłam odwiedzić, ale nawet przy drogach tych samych to śnieg ledwie popada i człowiek się gubi. A to przecież tak łatwo przy tych drzewach. – Staruszka wydawała się mniej zmartwiona nawiedzeniami i upiorami, jednak nie ze względu na swoje niedoskonałości, ale ze względu na wiek. Toczyła się wojna, wszędzie były ważne problemy, jednak mając tyle lat, gdzie ciało już niedomagało, szykowanie się na śmierć było ledwie kwestią chwili.
- Nie wiem, co to za licho, czasem podszept, ale czy to rozsądek człowieka, czy to coś innego, kto wie, co między drzewami czeka. – Teraz coś zaświeciło w jej spojrzeniu, jakieś zrozumienie, gdy tylko znów uniosła spojrzenie na siedzącego na koniu mężczyznę. – Szanowny lord wybaczy staruszce. Tak nieroztropna, tak zabłąkana. Człowiek powinien rozpoznawać od razu. – Przecież to lord Rowle, a ona orientowała się dopiero teraz? Teraz naprawdę czuła się absolutnie zażenowana.
- Drogi lordzie, ze wsi zza lasu właśnie wracam. A teraz…zazwyczaj przechodziłam przez rzekę, taką większą, nie te pomniejsze. – Doprecyzowała jeszcze co pytała, bo nieznajomy który napotkał ją jako pierwszy chciał jeszcze poznać szczegóły. – Ale…nazwa/// miała coś…z kolorem może? Nie kojarzę już tak dobrze, panie, bardziej miasto mogę opisać. Niewiele nas tam jest, ot, kilkanaście domków na krzyż, teraz jednak w zimę to się trochę zjechało, więc nieco ludniej, kiedy młodzież pomaga starym.
I show not your face but your heart's desire
Dobiegający z oddali głos dotarł do uszu Sebastiana w bardzo dogodnym momencie, biorąc pod uwagę sytuację, w której się znalazł. Powinien jednak rozważyć tożsamość osoby go nawołującej, tym bardziej, że musiała go znać. Podczas konwersacji z jaśnie panem nie padło jego imię ani jego zdrobnienie. Niemożliwe więc, że ten mężczyzna usłyszał je dopiero teraz.
— Tak! Tutaj! — Zawołał w odpowiedzi. Być może nie będzie tego żałować. W pewnym sensie musiał zaufać temu mężczyźnie, aczkolwiek zaufanie to coś, czym niechętnie obdarzał kogokolwiek. Tak było bezpiecznej. Jednym uchem słuchał słów tego mężczyzny, który zdawał się mu pomagać. A już na pewno okazywał się bardziej rozmowny od niego. Tak wywnioskował na podstawie wszystkich wypowiedzianych słów. Zarówno do kobiety, jak i mężczyzny, który okazał się być lordem. Ta informacja niewiele zmieniła w jego postawie. Nie pochylił głowy i nie zgiął też kręgosłupa w niskim ukłonie. To nie leżało w jego naturze.
Nie miał jednak powodu by wygłosić jakiś kąśliwy komentarz pod adresem lorda. Przynajmniej w tym momencie. Zapewne to kwestia czasu aż do tego dojdzie. Taki już po prostu był i zbyt łatwo wpadał w tarapaty. W większości przypadków potrafił wyjść z nich obronną ręką. Pozostawał świadom tego, że to niezbyt udolne kłamstwo może wpędzić go w jedną z tych sytuacji, nawet pomimo nieoczekiwanego wsparcia, którego udzielił mu ten człowiek zanim się teleportował z tego lasu.
Za najlepsze wyjście z tej sytuacji uznał dążenie do opuszczenia tego cholernego lasu wraz ze staruszką po to by mógł wskazać jej drogę do domu. Kobieta miała rodzinę, do której mogła wrócić. Miał swoje powody, by nie zostawić jej na pewną śmierć w tym lesie. Poza tym chciał trafić do jakieś gospody i spędzić tam czas nad kuflem piwa. Każda chwila spędzona w tym lesie sprawiała, że się nie zbliżał do osiągnięcia tego celu.
— Nie myli się pan. Wszystkie te wszystkie wsi są znacząco oddalone od tej za lasem — Odrzekł tym samym, pełnym obojętności i znużenia głosem. Nie nosił ze sobą map i polegał na własnej pamięci. Według słów lorda kobieta nie dałaby rady dotrzeć tutaj z Lancaster, a co dopiero z Beeston leżących w wspomnianych hrabstwach. Zmiana w głosie jeźdźca była poniekąd słyszalna. Nie ufał nieznajomym i po tym jeźdźcu spodziewał się wszystkiego.
— Mieszka pani w Brassey Green? — Swoją wypowiedź okrasił kolejnym ni to pomrukiem, ni to warknięciem. Im więcej zadawał pytań, tym mniej otrzymywał konkretnych odpowiedzi. Opis licha, miejsca zamieszkania kobiety, ta rzeka niczym każda większa rzeka w Anglii i nazwa, którą najwyraźniej musiał zgadnąć. Opis miasta też nie wnosił wiele do całej sprawy. Z tego, co pamiętał... Brassey Green znajdowało się około półtora mili od tego zamku i otaczającego go lasu. To mogło być właściwe miejsce.
— Jeśli pani sobie nie przypomni nazwy miasta, będę musiał odprowadzić panią do domu córki w Beeston. Z tym nie powinno być kłopotu. Choć niewątpliwie poszłoby sprawniej, gdyby lord Rowle dopomógł — Poinformował znów kobietę, posyłając też uważne spojrzenie mężczyźnie na koniu.
— Tak! Tutaj! — Zawołał w odpowiedzi. Być może nie będzie tego żałować. W pewnym sensie musiał zaufać temu mężczyźnie, aczkolwiek zaufanie to coś, czym niechętnie obdarzał kogokolwiek. Tak było bezpiecznej. Jednym uchem słuchał słów tego mężczyzny, który zdawał się mu pomagać. A już na pewno okazywał się bardziej rozmowny od niego. Tak wywnioskował na podstawie wszystkich wypowiedzianych słów. Zarówno do kobiety, jak i mężczyzny, który okazał się być lordem. Ta informacja niewiele zmieniła w jego postawie. Nie pochylił głowy i nie zgiął też kręgosłupa w niskim ukłonie. To nie leżało w jego naturze.
Nie miał jednak powodu by wygłosić jakiś kąśliwy komentarz pod adresem lorda. Przynajmniej w tym momencie. Zapewne to kwestia czasu aż do tego dojdzie. Taki już po prostu był i zbyt łatwo wpadał w tarapaty. W większości przypadków potrafił wyjść z nich obronną ręką. Pozostawał świadom tego, że to niezbyt udolne kłamstwo może wpędzić go w jedną z tych sytuacji, nawet pomimo nieoczekiwanego wsparcia, którego udzielił mu ten człowiek zanim się teleportował z tego lasu.
Za najlepsze wyjście z tej sytuacji uznał dążenie do opuszczenia tego cholernego lasu wraz ze staruszką po to by mógł wskazać jej drogę do domu. Kobieta miała rodzinę, do której mogła wrócić. Miał swoje powody, by nie zostawić jej na pewną śmierć w tym lesie. Poza tym chciał trafić do jakieś gospody i spędzić tam czas nad kuflem piwa. Każda chwila spędzona w tym lesie sprawiała, że się nie zbliżał do osiągnięcia tego celu.
— Nie myli się pan. Wszystkie te wszystkie wsi są znacząco oddalone od tej za lasem — Odrzekł tym samym, pełnym obojętności i znużenia głosem. Nie nosił ze sobą map i polegał na własnej pamięci. Według słów lorda kobieta nie dałaby rady dotrzeć tutaj z Lancaster, a co dopiero z Beeston leżących w wspomnianych hrabstwach. Zmiana w głosie jeźdźca była poniekąd słyszalna. Nie ufał nieznajomym i po tym jeźdźcu spodziewał się wszystkiego.
— Mieszka pani w Brassey Green? — Swoją wypowiedź okrasił kolejnym ni to pomrukiem, ni to warknięciem. Im więcej zadawał pytań, tym mniej otrzymywał konkretnych odpowiedzi. Opis licha, miejsca zamieszkania kobiety, ta rzeka niczym każda większa rzeka w Anglii i nazwa, którą najwyraźniej musiał zgadnąć. Opis miasta też nie wnosił wiele do całej sprawy. Z tego, co pamiętał... Brassey Green znajdowało się około półtora mili od tego zamku i otaczającego go lasu. To mogło być właściwe miejsce.
— Jeśli pani sobie nie przypomni nazwy miasta, będę musiał odprowadzić panią do domu córki w Beeston. Z tym nie powinno być kłopotu. Choć niewątpliwie poszłoby sprawniej, gdyby lord Rowle dopomógł — Poinformował znów kobietę, posyłając też uważne spojrzenie mężczyźnie na koniu.
Sebastian Bartius
Zawód : Myśliwy, taksydermista
Wiek : 50
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Don’t shake me
Don’t make me bear my teeth
You really don’t wanna meet that guy
Don’t make me bear my teeth
You really don’t wanna meet that guy
OPCM : 14 +3
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 6
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 13
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Cała sytuacja była co najmniej surrealistyczna. Pojawienie się obcych na tym terenie, zagubiona starowinka i dziwne kłamstwa. Zbędne w tej sytuacji, a jednak tak obrzydliwie opuszczające usta brodatego mężczyzny. Nie przypominał mości lorda, nie był przygotowany na zimowe polowanie, przystrojony w ciemne kolory i zbytnio widoczny.
— Zamierza ignorować pan fakt, że próbuje mnie pan okłamać w żywe oczy? Nieuprzejmie... — uśmiechnął się nieco szerzej, odsłaniając białe zęby, rozbawiony. Nie takich atrakcji spodziewał się na ten dzień, jednak te musiały mu wystarczyć. A może... Kto wie? Może to w nich znajdzie zabawę? Mężczyzna twierdził, że kobieta przeszła z oddalonego o siedemdziesiąt mil Lancashire, udawał głupiego, nieudolnie kłamał i mieszał się we własnych opowieściach. Pojawienie się i tak samo szybkie zniknięcie drugiego człowieka jedynie zaalarmowało Adalberta, stał się nie tylko bardziej czujny, ale i znacznie mniej ufny, o ile jeszcze jakkolwiek można było obniżyć ten konkretny próg. Brew uniósł wyżej, kręcąc głową z niedowierzaniem.
— Panie Bastianie? Tak? — usłyszał, jak ma na imię wcześniej, nie zapomniał. — Imponująca orientacja przestrzenna. Jestem pod wrażeniem znajomości topografii tych terenów, wliczając w to malutkie wioseczki liczące ledwo trzy domy na krzyż — wzrokiem zmierzył mężczyznę z nieukrywanym pożałowaniem dla jego kłamstw. Powolne wysiedlanie stąd mugoli dopadło i Brassey Green. — Jest pan mieszkańcem tych terenów? W Delamere przydadzą mi się doświadczeni myśliwi, którzy nie zgubią swojej grupy. Niech pan nad tym pomyśli — spotkanie z panią Rookwood rano wystarczająco jasno wskazywało, że ktoś zawiódł, wypuszczając ją w tę stronę. Kobietom zresztą nie potrafił zaufać w kwestii polowań, jej zagubienie się na tym terenie nie było więc ani dziwne, ani szczególnie niespodziewane. Oczywiście nie miał pojęcia na temat rzeczywistych umiejętności tego człowieka i nie zamierzał się teraz nad tym zastanawiać. Prowadzenie rozległego lasu oznaczało szukanie wyjątkowej okazji, zwłaszcza gdy wciąż narastały koszta, a zyski płynące od zamożnych gości mu nie wystarczały. Wciąż chciał więcej. Być może ten człowiek lepiej polował, niż kłamał. Poprzeczka nie była zawieszona wysoko.
Tym razem spojrzał na kobietę z lekkim politowaniem, była stara, zmęczona i zmarznięta. Nie było mu jej żal, jednak nie było szczególną przyjemnością patrzenie na żałosne pojękiwania i zgubioną pamięć. Czy to las tak na nią wpłynął, czy to starość? W jej ciele mogło być dużo skaz, guzów, nadnerczy, bólu, zapomnień, starczości... Czy taki los czekał na każdego z nich? Nie. Miała rozrzedzoną krew, nie była Rowlem, nie była silna. Rozpoznała jednak jego bursztyn w oczach, lub może silną dłoń, albo uniesiony wysoko podbródek i złamany przed laty nos. — Za kanałem żeglownym jest cała linia gmin pomocniczych o przyrostkach „Green”... Brassey, Hand, Barrets... Wszystko to części Tarporley. Kanał żeglugowy nie jest jednak ani większą rzeką, ani tym bardziej w okolicy ciężko o takie — to teren leśny. Cała sytuacja była już nie tylko komiczna, ale i szczególnie irytująca. Wypuścił w końcu głośniej powietrze, obserwując z lekkim niedowierzaniem, w jaki sposób zwraca się do niego ten człowiek. Wystarczyłby jeden ruch różdżką w jego stronę, jedno wezwanie zwierzyny, jedna prośbą do ducha, a leżałby tuż obok tamtego zagryzionego jelenia.
— Ród Rowle od zawsze dbał o ten las — mówił spokojnie, gdy koń przestąpił dwa kroki w stronę starej kobiety, a potem nachylił się i wyciągnął w jej stronę dłoń, aby mogła go złapać. Był wystarczająco silny, aby wciągnąć ją na siodło. — Jakim byłbym panem na tych ziemiach, gdybym pozwolił tej biednej kobiecie przemierzać kolejne mile piechotą w wielkim mrozie? — kącikiem ust uśmiechnął się do mężczyzny. — Pan odnajdzie drogę sam, prawda? — upewnił się, bo na koniu nie było miejsca dla ich trojga. A nawet jeśli, to po cóż miałby na nim sadzać silnego i ewidentnie niezmęczonego mężczyznę? Jeśli zajdzie głębiej w las, tak duchy go znajdą.
— Zamierza ignorować pan fakt, że próbuje mnie pan okłamać w żywe oczy? Nieuprzejmie... — uśmiechnął się nieco szerzej, odsłaniając białe zęby, rozbawiony. Nie takich atrakcji spodziewał się na ten dzień, jednak te musiały mu wystarczyć. A może... Kto wie? Może to w nich znajdzie zabawę? Mężczyzna twierdził, że kobieta przeszła z oddalonego o siedemdziesiąt mil Lancashire, udawał głupiego, nieudolnie kłamał i mieszał się we własnych opowieściach. Pojawienie się i tak samo szybkie zniknięcie drugiego człowieka jedynie zaalarmowało Adalberta, stał się nie tylko bardziej czujny, ale i znacznie mniej ufny, o ile jeszcze jakkolwiek można było obniżyć ten konkretny próg. Brew uniósł wyżej, kręcąc głową z niedowierzaniem.
— Panie Bastianie? Tak? — usłyszał, jak ma na imię wcześniej, nie zapomniał. — Imponująca orientacja przestrzenna. Jestem pod wrażeniem znajomości topografii tych terenów, wliczając w to malutkie wioseczki liczące ledwo trzy domy na krzyż — wzrokiem zmierzył mężczyznę z nieukrywanym pożałowaniem dla jego kłamstw. Powolne wysiedlanie stąd mugoli dopadło i Brassey Green. — Jest pan mieszkańcem tych terenów? W Delamere przydadzą mi się doświadczeni myśliwi, którzy nie zgubią swojej grupy. Niech pan nad tym pomyśli — spotkanie z panią Rookwood rano wystarczająco jasno wskazywało, że ktoś zawiódł, wypuszczając ją w tę stronę. Kobietom zresztą nie potrafił zaufać w kwestii polowań, jej zagubienie się na tym terenie nie było więc ani dziwne, ani szczególnie niespodziewane. Oczywiście nie miał pojęcia na temat rzeczywistych umiejętności tego człowieka i nie zamierzał się teraz nad tym zastanawiać. Prowadzenie rozległego lasu oznaczało szukanie wyjątkowej okazji, zwłaszcza gdy wciąż narastały koszta, a zyski płynące od zamożnych gości mu nie wystarczały. Wciąż chciał więcej. Być może ten człowiek lepiej polował, niż kłamał. Poprzeczka nie była zawieszona wysoko.
Tym razem spojrzał na kobietę z lekkim politowaniem, była stara, zmęczona i zmarznięta. Nie było mu jej żal, jednak nie było szczególną przyjemnością patrzenie na żałosne pojękiwania i zgubioną pamięć. Czy to las tak na nią wpłynął, czy to starość? W jej ciele mogło być dużo skaz, guzów, nadnerczy, bólu, zapomnień, starczości... Czy taki los czekał na każdego z nich? Nie. Miała rozrzedzoną krew, nie była Rowlem, nie była silna. Rozpoznała jednak jego bursztyn w oczach, lub może silną dłoń, albo uniesiony wysoko podbródek i złamany przed laty nos. — Za kanałem żeglownym jest cała linia gmin pomocniczych o przyrostkach „Green”... Brassey, Hand, Barrets... Wszystko to części Tarporley. Kanał żeglugowy nie jest jednak ani większą rzeką, ani tym bardziej w okolicy ciężko o takie — to teren leśny. Cała sytuacja była już nie tylko komiczna, ale i szczególnie irytująca. Wypuścił w końcu głośniej powietrze, obserwując z lekkim niedowierzaniem, w jaki sposób zwraca się do niego ten człowiek. Wystarczyłby jeden ruch różdżką w jego stronę, jedno wezwanie zwierzyny, jedna prośbą do ducha, a leżałby tuż obok tamtego zagryzionego jelenia.
— Ród Rowle od zawsze dbał o ten las — mówił spokojnie, gdy koń przestąpił dwa kroki w stronę starej kobiety, a potem nachylił się i wyciągnął w jej stronę dłoń, aby mogła go złapać. Był wystarczająco silny, aby wciągnąć ją na siodło. — Jakim byłbym panem na tych ziemiach, gdybym pozwolił tej biednej kobiecie przemierzać kolejne mile piechotą w wielkim mrozie? — kącikiem ust uśmiechnął się do mężczyzny. — Pan odnajdzie drogę sam, prawda? — upewnił się, bo na koniu nie było miejsca dla ich trojga. A nawet jeśli, to po cóż miałby na nim sadzać silnego i ewidentnie niezmęczonego mężczyznę? Jeśli zajdzie głębiej w las, tak duchy go znajdą.
Dziady, duchy, rody nasze prosimy, prosimy
Do wieczerzy, miejsca, ognie palimy, palimy
I zwierzynie dzisiaj ładnie ścielimy, ścielimy
Żeby słowa nam od przodków mówiły, mówiły
Albert Rowle
Zawód : zarządca terenów łowieckich Delamere
Wiek : 38
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
The more a thing is perfect, the more it feels pleasure and pain.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Zima nie była łaskawa dla żadnej żywej istoty – ale o tym nie trzeba było mówić doświadczonym łowcom, którzy wiele czasu spędzili na przemierzeniu terenów, zwłaszcza jeżeli to były tereny lasu Beeston. Tak dramatycznie bywało jeżeli chodziło o zimę nie było już dawno, ale pogoda w tym roku nie wydawała się odpuszczać, a i przez wzgląd na wojnę jedzenie i wszystko inne było większym problemem. Nawet zwykłe przejście z jednego miejsca do drugiego okazywało się wyzwaniem, takim jak dla tej biednej, starszej kobiety. Nie potrzebowała w końcu nic więcej nad to, aby w tym momencie dotrzeć do domu i przygotować się do spędzenia wieczoru we własnej chatce. Była tu w końcu od pokoleń i chyba niewiele więcej miało mieć na nią wpływ poza śmiercią. Wolała oczywiście nie umierać teraz, ale co miało mieć dla niej przeznaczone – czy kojarzył to może lord Rowle, nieznany mężczyzna Bastien czy coś jeszcze innego?
Nazwy padały dookoła, a jedna wydawała się mimo wszystko o wiele bardziej znajoma. Kobieta jeszcze bardziej zastanawiała się, co to miało dla niej oznaczać, ale w końcu jasna myśl przyszła do jej głowy, powodując delikatny uśmiech i udało się ostrożnie, powoli, dojść do miejsca jej zamieszkania…chyba, bo może to było tylko miejsce, które dokładnie kojarzyła? Ale przeczucie było silne, o wiele silniejsze, niż czuła je w tym momencie, dlatego chciała wskazać coś, co chociaż minimalnie brzmi jakby to rozpoznawała. Może tam ktoś będzie umiał wskazać, gdzie dokładnie mieszka kobieta? Albo po prostu da radę przechować ją na kilka chwil, zanim zimno obecnego dnia nie odpuści i nie będzie mogła już ruszyć w dalszą stronę. Albo najzwyczajniej w świecie wyśle sowę do kogoś bliskiego z prośbą o zaopiekowanie się kobietą. Ciężkie to były czasy, ale w małych miejscowościach, gdzie wszyscy znali wszystkich, trudniej było pomijać swoją obecność.
- Barrets Green brzmi bardzo znajomo, dlatego udałabym się tam, jeżeli tylko panowie wskażą mi kierunek. – Była dość zaskoczona, kiedy dojrzała wyciągniętą w jej stronę dłoń, ale ostrożnie przyjęła pomoc, nieco niezgrabnie ale wyjątkowo delikatnie wsiadając na koński grzbiet.
Nazwy padały dookoła, a jedna wydawała się mimo wszystko o wiele bardziej znajoma. Kobieta jeszcze bardziej zastanawiała się, co to miało dla niej oznaczać, ale w końcu jasna myśl przyszła do jej głowy, powodując delikatny uśmiech i udało się ostrożnie, powoli, dojść do miejsca jej zamieszkania…chyba, bo może to było tylko miejsce, które dokładnie kojarzyła? Ale przeczucie było silne, o wiele silniejsze, niż czuła je w tym momencie, dlatego chciała wskazać coś, co chociaż minimalnie brzmi jakby to rozpoznawała. Może tam ktoś będzie umiał wskazać, gdzie dokładnie mieszka kobieta? Albo po prostu da radę przechować ją na kilka chwil, zanim zimno obecnego dnia nie odpuści i nie będzie mogła już ruszyć w dalszą stronę. Albo najzwyczajniej w świecie wyśle sowę do kogoś bliskiego z prośbą o zaopiekowanie się kobietą. Ciężkie to były czasy, ale w małych miejscowościach, gdzie wszyscy znali wszystkich, trudniej było pomijać swoją obecność.
- Barrets Green brzmi bardzo znajomo, dlatego udałabym się tam, jeżeli tylko panowie wskażą mi kierunek. – Była dość zaskoczona, kiedy dojrzała wyciągniętą w jej stronę dłoń, ale ostrożnie przyjęła pomoc, nieco niezgrabnie ale wyjątkowo delikatnie wsiadając na koński grzbiet.
I show not your face but your heart's desire
W obecnej sytuacji miał pewną świadomość absurdalności i prawdę mówiąc cała ta sytuacja coraz bardziej go znużyła. Coraz bardziej dotyczyło to również obecnego tu lorda, A jeśli bywał w gorszym humorze to lepiej było nie wchodzić mu w drogę. Nie był jednak zdenerwowany, by miało dojść do przemiany w wilkołaka. Lorda nie byłoby mu szkoda, za to zaatakowanie staruszki byłoby bardzo niefortunne. Nie wyszłaby z tego cało. Cała ta sytuacja wymagała od niego nie lada zaangażowania, w które zapewne ciężko byłoby uwierzyć jego bliskim.
— Nie słynę z uprzejmości — Oznajmił mrukliwie, faktycznie ignorując ten fakt. Zdecydowanie uczucia tego człowieka leżały poza jego zainteresowaniem. Czy to ignorowanie nieudolnej próby okłamania go w żywe oczy wpędzi go w kłopoty to się okaże. Czekał na rozwiązanie tej sprawy.
— Swego czasu dużo podróżowałem po Wielkiej Brytanii i zatrzymywałem się w różnych miejscach, wybierając takie właśnie mieściny — Odrzekł poważnie, nie traktując słów jeźdźca jako pochwałę jego znajomości topografii tych terenów. Jeździec wciąż nie sprawiał wrażenia zadowolonego z bycia nieudolnie okłamywanym. To, co powiedział było już prawdą. Takie wioseczki zwykle leżały blisko lasów, a one stanowiły najlepszy dla niego nocleg. Było to związane z jego zawodem oraz likantropią. Przed tą całą szopką zwaną wojną czarodziejów było inaczej. Wysiedlanie mugoli nie należało do jego zmartwień. Jeszcze zajazd Pod Gruszą nie zamienił się całkowicie w schronisko dla ofiar wojny i innych beznadziejnych przypadków. Był temu przeciwny. Ci wszyscy nieszczęśnicy zagrażali bezpieczeństwu jego rodziny i oznaczali tylko kłopoty. Na tym polu nie zgadzał się ze swoją kuzynką. Powinni zamknąć zajazd.
— Tak. Tylko wędrowcem. Wydaje mi się, że w rzeczywistości nie brakuje panu doświadczonych myśliwych. Jednak rozważę pana propozycję — Nic nie szkodziło mu tego rozważyć, aczkolwiek inaczej widział swoją obecność na tych terenach łowieckich i chociaż było teraz trochę ciężko to nieszczególnie rozważał przeprowadzkę do sąsiedniego hrabstwa oraz zrezygnowanie z istotnej części swojego życia na rzecz bycia na każde skinienie jakiegoś arystokraty. Nie robił się coraz młodszy. A też priorytetem była ochrona jego rodziny.
Patrząc na kobietę nie był pewien, czy chciałby dożyć podobnej jej starości. Oznaczała ona bycie niedołężnym i zdanym na innych, doświadczanie litości z ich strony. Nienawidził, gdy ktoś nad nim się litował. Liczył na to, że uda się rozwiązać tę sytuację. To musiała być któraś z tych wiosek. Nie słynął z uprzejmości, ale też nie miał powodu, by określić tego czarodzieja jedną z wielu znanych mu obelg.
— A więc Barrets Green. Takim, za jakiego uzna pana rodzina tej kobiety. Tak — Stwierdził z ulgą i uśmiechnął się z zadowoleniem. W końcu ta cała szopka dobiegła końca i będzie mógł wyjść z tego cholernego lasu. Stracił tylko czas i znowu wróci do domu z pustymi rękami. Nie zabierze przecież ze sobą padliny. Zamierzał odwrócić się na pięcie i, nie oglądając się za siebie, odejść w swoją stronę.
— Nie słynę z uprzejmości — Oznajmił mrukliwie, faktycznie ignorując ten fakt. Zdecydowanie uczucia tego człowieka leżały poza jego zainteresowaniem. Czy to ignorowanie nieudolnej próby okłamania go w żywe oczy wpędzi go w kłopoty to się okaże. Czekał na rozwiązanie tej sprawy.
— Swego czasu dużo podróżowałem po Wielkiej Brytanii i zatrzymywałem się w różnych miejscach, wybierając takie właśnie mieściny — Odrzekł poważnie, nie traktując słów jeźdźca jako pochwałę jego znajomości topografii tych terenów. Jeździec wciąż nie sprawiał wrażenia zadowolonego z bycia nieudolnie okłamywanym. To, co powiedział było już prawdą. Takie wioseczki zwykle leżały blisko lasów, a one stanowiły najlepszy dla niego nocleg. Było to związane z jego zawodem oraz likantropią. Przed tą całą szopką zwaną wojną czarodziejów było inaczej. Wysiedlanie mugoli nie należało do jego zmartwień. Jeszcze zajazd Pod Gruszą nie zamienił się całkowicie w schronisko dla ofiar wojny i innych beznadziejnych przypadków. Był temu przeciwny. Ci wszyscy nieszczęśnicy zagrażali bezpieczeństwu jego rodziny i oznaczali tylko kłopoty. Na tym polu nie zgadzał się ze swoją kuzynką. Powinni zamknąć zajazd.
— Tak. Tylko wędrowcem. Wydaje mi się, że w rzeczywistości nie brakuje panu doświadczonych myśliwych. Jednak rozważę pana propozycję — Nic nie szkodziło mu tego rozważyć, aczkolwiek inaczej widział swoją obecność na tych terenach łowieckich i chociaż było teraz trochę ciężko to nieszczególnie rozważał przeprowadzkę do sąsiedniego hrabstwa oraz zrezygnowanie z istotnej części swojego życia na rzecz bycia na każde skinienie jakiegoś arystokraty. Nie robił się coraz młodszy. A też priorytetem była ochrona jego rodziny.
Patrząc na kobietę nie był pewien, czy chciałby dożyć podobnej jej starości. Oznaczała ona bycie niedołężnym i zdanym na innych, doświadczanie litości z ich strony. Nienawidził, gdy ktoś nad nim się litował. Liczył na to, że uda się rozwiązać tę sytuację. To musiała być któraś z tych wiosek. Nie słynął z uprzejmości, ale też nie miał powodu, by określić tego czarodzieja jedną z wielu znanych mu obelg.
— A więc Barrets Green. Takim, za jakiego uzna pana rodzina tej kobiety. Tak — Stwierdził z ulgą i uśmiechnął się z zadowoleniem. W końcu ta cała szopka dobiegła końca i będzie mógł wyjść z tego cholernego lasu. Stracił tylko czas i znowu wróci do domu z pustymi rękami. Nie zabierze przecież ze sobą padliny. Zamierzał odwrócić się na pięcie i, nie oglądając się za siebie, odejść w swoją stronę.
Sebastian Bartius
Zawód : Myśliwy, taksydermista
Wiek : 50
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Don’t shake me
Don’t make me bear my teeth
You really don’t wanna meet that guy
Don’t make me bear my teeth
You really don’t wanna meet that guy
OPCM : 14 +3
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 6
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 13
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Krótki śmiech, ledwie widoczny uśmiech na ogolonej twarzy o szerokiej szczęce i gładkie lisie spojrzenie, wilczym podszyte, spoglądało teraz na mężczyznę, zbyt butnego, aby pokłonić się panu na tych ziemiach. Dziesięć lat temu sir Rowle spojrzał by na to mniej przychylnie, sięgnął po różdżkę, zadał ból, dziś zaś... Dziś zaśmiał się krótko, w łaskawości kręcąc jedynie krótko głową na boki.
Kłamstwa w żywe oczy mogłyby działać jak płachta na byka, niewiele zresztą brakowało, by w swej agresji z laski wyciągnął drzewo judaszowca, wskazując w pierś mężczyzny i rzucając potworny czar. W zamian za to odznaczył się łaską, gładko sugerując zdobycie pracy w jego lasach. Nie był zainteresowany szczerze, lecz życie nauczyło już go łapać okazje, aby nie dopuszczać do sytuacji, w której traci złote galeony. — Wybornie, proszę z tego korzystać. Topografia Anglii w tych czasach wydaje się być nader przydatna — krótki uśmiech, gładkie parsknięcie i wkrótce zupełnie skończył temat, nieszczególnie ufając, że z podjętej rozmowy coś wyjdzie, będąc jednak gotów, by z człowieka skorzystać.
— Jestem człowiekiem, który potrafi liczyć pieniądze i widzi, gdzie leży okazja — bez cienia zwątpienia odparł wprost, nie zamierzał zresztą kryć się z tym co miało dla niego największe znaczenie. — Ale nie jestem żebrakiem — zakończył rozmowę, pozostawiając pełnie decyzji wobec swojej przyszłości temu Bastienowi, czy jak tam zwał się mężczyzna. Nieważne.
Starowinka, która cudem zajęła miejsce obok niego, miała jeszcze się przydać, miała stać się zwieńczeniem tego poranka, spędzonego w siodle, które teraz należało do niej. Był przecież człowiekiem, który w odpowiednim towarzystwie odznaczał się czymś na pozór kultury, zaś wśród ludzi takich jak oni... Czymś na pozór rozbawienia. Upewniając się jednak, że ta siedzi bezpiecznie, ostatni raz spojrzał na nieznajomego. — Niech pan uda się na zachód, stamtąd najszybsza droga do pola — a i tam bezpieczniej było i przyjemniej. — Teleportacja powinna być prosta, ale nie zagłębiałbym się na pana miejscu w ten las — krótki, wręcz ironiczny uśmiech spłynął na twarz mężczyzny. — Ja jestem jego gospodarzem, mary, które w nim czekają, są znacznie niebezpieczniejsze niż różdżka czy sztylet — duchy, przodkowie tej ziemi mieli swoje plany i tylko głupiec wchodziłby im w drogę. Kiwając krótko głową i upewniając się, że kobieta siedzi stabilnie, by nie przysporzyła mu kłopotu, pognał konia w bieg, zmierzając w sobie określonym celu, który miał stać się zwieńczeniem tego popołudnia.
zt wszyscy,
babcia i Albert jadą tutaj
Kłamstwa w żywe oczy mogłyby działać jak płachta na byka, niewiele zresztą brakowało, by w swej agresji z laski wyciągnął drzewo judaszowca, wskazując w pierś mężczyzny i rzucając potworny czar. W zamian za to odznaczył się łaską, gładko sugerując zdobycie pracy w jego lasach. Nie był zainteresowany szczerze, lecz życie nauczyło już go łapać okazje, aby nie dopuszczać do sytuacji, w której traci złote galeony. — Wybornie, proszę z tego korzystać. Topografia Anglii w tych czasach wydaje się być nader przydatna — krótki uśmiech, gładkie parsknięcie i wkrótce zupełnie skończył temat, nieszczególnie ufając, że z podjętej rozmowy coś wyjdzie, będąc jednak gotów, by z człowieka skorzystać.
— Jestem człowiekiem, który potrafi liczyć pieniądze i widzi, gdzie leży okazja — bez cienia zwątpienia odparł wprost, nie zamierzał zresztą kryć się z tym co miało dla niego największe znaczenie. — Ale nie jestem żebrakiem — zakończył rozmowę, pozostawiając pełnie decyzji wobec swojej przyszłości temu Bastienowi, czy jak tam zwał się mężczyzna. Nieważne.
Starowinka, która cudem zajęła miejsce obok niego, miała jeszcze się przydać, miała stać się zwieńczeniem tego poranka, spędzonego w siodle, które teraz należało do niej. Był przecież człowiekiem, który w odpowiednim towarzystwie odznaczał się czymś na pozór kultury, zaś wśród ludzi takich jak oni... Czymś na pozór rozbawienia. Upewniając się jednak, że ta siedzi bezpiecznie, ostatni raz spojrzał na nieznajomego. — Niech pan uda się na zachód, stamtąd najszybsza droga do pola — a i tam bezpieczniej było i przyjemniej. — Teleportacja powinna być prosta, ale nie zagłębiałbym się na pana miejscu w ten las — krótki, wręcz ironiczny uśmiech spłynął na twarz mężczyzny. — Ja jestem jego gospodarzem, mary, które w nim czekają, są znacznie niebezpieczniejsze niż różdżka czy sztylet — duchy, przodkowie tej ziemi mieli swoje plany i tylko głupiec wchodziłby im w drogę. Kiwając krótko głową i upewniając się, że kobieta siedzi stabilnie, by nie przysporzyła mu kłopotu, pognał konia w bieg, zmierzając w sobie określonym celu, który miał stać się zwieńczeniem tego popołudnia.
zt wszyscy,
babcia i Albert jadą tutaj
Dziady, duchy, rody nasze prosimy, prosimy
Do wieczerzy, miejsca, ognie palimy, palimy
I zwierzynie dzisiaj ładnie ścielimy, ścielimy
Żeby słowa nam od przodków mówiły, mówiły
Albert Rowle
Zawód : zarządca terenów łowieckich Delamere
Wiek : 38
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
The more a thing is perfect, the more it feels pleasure and pain.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
| 26.10?
Nie czuła się najlepiej, choć zrzucała to na karb dolegliwości ciążowych. Słyszała w przeszłości od nieco starszych kuzynek, że brzemienny stan prócz blasków niósł też cienie w postaci porannych mdłości, osłabienia i wahań nastrojów. Widocznie i ją musiało to w końcu dopaść. Dlatego też dużo wypoczywała, choć i w normalnym stanie nie należała do dam, które lubiły się nadmiernie przemęczać. Corinne była stereotypową lady, więc jej dni z reguły upływały na leżeniu, pachnieniu, grze na fortepianie, malowaniu, przesiadywaniu wśród róż, herbatkach i ploteczkach. Po Nocy Tysiąca Gwiazd ilość wydarzeń towarzyskich nie była wielka, choć i tak zaczynało się poprawiać w stosunku do tego co było w sierpniu, dlatego czasem przez ileś dni z rzędu nawet nie opuszczała Chateau Rose i jego przyległości.
Po obiedzie udała się do swych komnat, by odpocząć. Miała zamiar się zdrzemnąć, bo naprawdę nie czuła się dobrze, chyba zaczynała ją boleć głowa. Zdjęła buciki i ułożyła się na zdobionej kanapie, a służka okryła ją kocem, po czym wyszła, pozostawiając ją samą. Jej powieki opadły, oddech powoli zwalniał, aż zasnęła.
Przyśnił jej się las. Gęsty, mroczny i nieprzenikniony, przywodzący na myśl ten otaczający jej rodzinny zamek Ludlow, jednak inny. Nagle jednak jej śpiące ciało podskoczyło, a potem ze stłumionym hepnięciem znikło z kanapy…
Upadek na coś zimnego i mokrego brutalnie wyrwał ją z miękkiego kokonu senności. Corinne od razu otworzyła oczy i rozejrzała się, widząc wokół siebie… ponury, powoli pogrążający się w półmroku las; końcem października dni były coraz krótsze. Czy wciąż śniła? Otoczenie wydawało się jednak bardziej realne i namacalne niż wcześniej. Skąd się tu wzięła? Dlaczego akurat tutaj? Czy to były okolice Ludlow? Większość lasów była do siebie podobna, przynajmniej dla takiej salonowej damy jak ona, więc trudno jej było to stwierdzić. Czuła jednak narastający coraz większy strach i niepokój, nie podobała jej się ta sytuacja, ani trochę. Nie wiedziała, gdzie jest, czuła zbyt wielki niepokój by podjąć próbę teleportacji, to mogłoby się źle skończyć, zwłaszcza, że czarodziejką była mierną, zawsze o wiele większą uwagę przywiązywała do szlacheckich umiejętności oraz sztuki aniżeli do rozwijania się w magii, damie nie wypadało zbyt mocno interesować się nauką. To inni zawsze byli od tego, by robić rzeczy za nią i podsuwać wszystko pod nos, nikt nie uczył jej, jak radzić sobie samej.
W dodatku była ubrana nieodpowiednio do warunków, miała na sobie suknię, jedną z tych skromniejszych, które zwykła nosić w domowym zaciszu gdy nie planowała żadnych wyjść ani spotkań, nie miała też butów, bo zdjęła je przed położeniem się, i stała na mchu boso, czując jak coraz bardziej zimno jej w stopy. Była też owinięta kocem pod którym drzemała, przeniósł się wraz z nią, ale nie był dostatecznie gruby, by zapewnić jej ochronę przed późnopaździernikowym chłodem.
Wokół widziała tylko drzewa, żadnej żywej duszy, ani nawet zwierzęcia. Z jednej strony ich brak był niepokojący, z drugiej, wolałaby nie spotkać żadnego groźnego stworzenia bądź człowieka. Co jeśli w tych lasach mogliby się ukrywać krwiożerczy mugole? Przeraziła ją sama myśl o tym. Była tylko delikatną lady, nie potrafiła się bronić przed prawdziwym niebezpieczeństwem, bo wokół zawsze były otaczające opieką ramiona rodziny, a także czujne spojrzenia służby. A teraz była zupełnie sama w obcym miejscu, być może bardzo daleko od domu, i nie za bardzo wiedziała co robić. Nie mogła jednak w nieskończoność tak stać, musiała ruszyć, mimo że było jej zimno w stopy, a ich delikatna skóra nie była przystosowana do stąpania po korzeniach, szyszkach i innych szorstkich, twardych rzeczach. Krzywiła się z bólu i miała ochotę się po prostu rozpłakać, ale musiała odnaleźć jakąś czarodziejską siedzibę, a jeśli nie… To oby udało jej się uspokoić na tyle, żeby się teleportować, ale trudno było zachować spokój kiedy znajdowało się w nieznanej sobie sytuacji, i w dodatku, mimo że nic nie widziała, to miała dziwne wrażenie, jakby coś ją obserwowało. Zimny dreszcz przebiegł jej wzdłuż kręgosłupa, a kiedy nagle tuż nad głową usłyszała głośne pohukiwanie sowy, podskoczyła i krzyknęła.
Nie czuła się najlepiej, choć zrzucała to na karb dolegliwości ciążowych. Słyszała w przeszłości od nieco starszych kuzynek, że brzemienny stan prócz blasków niósł też cienie w postaci porannych mdłości, osłabienia i wahań nastrojów. Widocznie i ją musiało to w końcu dopaść. Dlatego też dużo wypoczywała, choć i w normalnym stanie nie należała do dam, które lubiły się nadmiernie przemęczać. Corinne była stereotypową lady, więc jej dni z reguły upływały na leżeniu, pachnieniu, grze na fortepianie, malowaniu, przesiadywaniu wśród róż, herbatkach i ploteczkach. Po Nocy Tysiąca Gwiazd ilość wydarzeń towarzyskich nie była wielka, choć i tak zaczynało się poprawiać w stosunku do tego co było w sierpniu, dlatego czasem przez ileś dni z rzędu nawet nie opuszczała Chateau Rose i jego przyległości.
Po obiedzie udała się do swych komnat, by odpocząć. Miała zamiar się zdrzemnąć, bo naprawdę nie czuła się dobrze, chyba zaczynała ją boleć głowa. Zdjęła buciki i ułożyła się na zdobionej kanapie, a służka okryła ją kocem, po czym wyszła, pozostawiając ją samą. Jej powieki opadły, oddech powoli zwalniał, aż zasnęła.
Przyśnił jej się las. Gęsty, mroczny i nieprzenikniony, przywodzący na myśl ten otaczający jej rodzinny zamek Ludlow, jednak inny. Nagle jednak jej śpiące ciało podskoczyło, a potem ze stłumionym hepnięciem znikło z kanapy…
Upadek na coś zimnego i mokrego brutalnie wyrwał ją z miękkiego kokonu senności. Corinne od razu otworzyła oczy i rozejrzała się, widząc wokół siebie… ponury, powoli pogrążający się w półmroku las; końcem października dni były coraz krótsze. Czy wciąż śniła? Otoczenie wydawało się jednak bardziej realne i namacalne niż wcześniej. Skąd się tu wzięła? Dlaczego akurat tutaj? Czy to były okolice Ludlow? Większość lasów była do siebie podobna, przynajmniej dla takiej salonowej damy jak ona, więc trudno jej było to stwierdzić. Czuła jednak narastający coraz większy strach i niepokój, nie podobała jej się ta sytuacja, ani trochę. Nie wiedziała, gdzie jest, czuła zbyt wielki niepokój by podjąć próbę teleportacji, to mogłoby się źle skończyć, zwłaszcza, że czarodziejką była mierną, zawsze o wiele większą uwagę przywiązywała do szlacheckich umiejętności oraz sztuki aniżeli do rozwijania się w magii, damie nie wypadało zbyt mocno interesować się nauką. To inni zawsze byli od tego, by robić rzeczy za nią i podsuwać wszystko pod nos, nikt nie uczył jej, jak radzić sobie samej.
W dodatku była ubrana nieodpowiednio do warunków, miała na sobie suknię, jedną z tych skromniejszych, które zwykła nosić w domowym zaciszu gdy nie planowała żadnych wyjść ani spotkań, nie miała też butów, bo zdjęła je przed położeniem się, i stała na mchu boso, czując jak coraz bardziej zimno jej w stopy. Była też owinięta kocem pod którym drzemała, przeniósł się wraz z nią, ale nie był dostatecznie gruby, by zapewnić jej ochronę przed późnopaździernikowym chłodem.
Wokół widziała tylko drzewa, żadnej żywej duszy, ani nawet zwierzęcia. Z jednej strony ich brak był niepokojący, z drugiej, wolałaby nie spotkać żadnego groźnego stworzenia bądź człowieka. Co jeśli w tych lasach mogliby się ukrywać krwiożerczy mugole? Przeraziła ją sama myśl o tym. Była tylko delikatną lady, nie potrafiła się bronić przed prawdziwym niebezpieczeństwem, bo wokół zawsze były otaczające opieką ramiona rodziny, a także czujne spojrzenia służby. A teraz była zupełnie sama w obcym miejscu, być może bardzo daleko od domu, i nie za bardzo wiedziała co robić. Nie mogła jednak w nieskończoność tak stać, musiała ruszyć, mimo że było jej zimno w stopy, a ich delikatna skóra nie była przystosowana do stąpania po korzeniach, szyszkach i innych szorstkich, twardych rzeczach. Krzywiła się z bólu i miała ochotę się po prostu rozpłakać, ale musiała odnaleźć jakąś czarodziejską siedzibę, a jeśli nie… To oby udało jej się uspokoić na tyle, żeby się teleportować, ale trudno było zachować spokój kiedy znajdowało się w nieznanej sobie sytuacji, i w dodatku, mimo że nic nie widziała, to miała dziwne wrażenie, jakby coś ją obserwowało. Zimny dreszcz przebiegł jej wzdłuż kręgosłupa, a kiedy nagle tuż nad głową usłyszała głośne pohukiwanie sowy, podskoczyła i krzyknęła.
Kobiecy krzyk potoczył się po pogrążonej w nieprzeniknionym mroku kniei, przykuwając jego uwagę. Do złudzenia brzmiał niczym głos młodej i mugolskiej kobiety, którą próbował doścignąć w tym lesie - w tym celu została wypuszczona ze swojej klatki i upolować. Była to prawdziwa łania, skoro do tej pory tego nie zrobił. Ewentualnie jego niedoszła ofiara zrobiła sobie krzywdę podczas uciekania przed nim, swoim oprawcą. Jeśli sobie złamała nogę podczas przedzierania się przez leśne ostępy i teraz leżała na ziemi to całe polowanie zakończy się niepowodzeniem i nie zdobędzie swojego trofeum.
Popędził swojego wierzchowca, kierując się w stronę, z którego dobiegł go kobiecy głos. Wypadłszy z pomiędzy drzew dostrzegł układające się w ludzki kształt plamy ciepła - pierścień z okiem ślepego okazywał się nieoceniony podczas polowań i poszukiwań intruzów, jeśli takowi zapuścili się na należące do Rowle'ów ziemie. Zatrzymał wierzchowca, usadawiając się głębiej w siodle i tym samym bardziej obciążając koński zad oraz mocniej docisnął kolana do falujących końskich boków. Chwycił sztywno wodze nad kłębem wierzchowca. Nie schodząc z siodła, dobył różdżki do oświetlenia postaci.
— Jak się tu znalazłaś, pani? Zostałaś zaatakowana przez mugoli albo mugolaków i szukałaś tu schronienia? Nie jesteś ranna? — Stojąca przed nim kobieta nie była łanią, którą starał się upolować - odróżniało je posiadane przez lady Rosier odzienie, nawet jeśli to była skromniejsza suknia i koc. Tamta była zupełnie naga. Postanawiając zejść z konia, wysunął lewą i prawą stopę ze strzemion, po czym pochylił się do przodu i po przełożeniu prawej nogi nad końskim zadem, ześlizgnął się na ziemię. Stanął przy lewym boku karego ogiera, który zarżał cicho.
— Jeśli pozwolisz to posadzę cię na końskim grzbiecie i zapewnię ci bezpieczną przeprawę przez ten las oraz gościnę w zamku Beeston do czasu przybycia twoich braci albo męża. — Zwrócił się do czarownicy mogącej być jego córką, a w rzeczywistości będącej jego krewniaczką. Przez to pokrewieństwo nie była obca i skoro już znalazła się na ich ziemiach to zasadne było udzielenie szlachetnie urodzonej damie gościny.
Popędził swojego wierzchowca, kierując się w stronę, z którego dobiegł go kobiecy głos. Wypadłszy z pomiędzy drzew dostrzegł układające się w ludzki kształt plamy ciepła - pierścień z okiem ślepego okazywał się nieoceniony podczas polowań i poszukiwań intruzów, jeśli takowi zapuścili się na należące do Rowle'ów ziemie. Zatrzymał wierzchowca, usadawiając się głębiej w siodle i tym samym bardziej obciążając koński zad oraz mocniej docisnął kolana do falujących końskich boków. Chwycił sztywno wodze nad kłębem wierzchowca. Nie schodząc z siodła, dobył różdżki do oświetlenia postaci.
— Jak się tu znalazłaś, pani? Zostałaś zaatakowana przez mugoli albo mugolaków i szukałaś tu schronienia? Nie jesteś ranna? — Stojąca przed nim kobieta nie była łanią, którą starał się upolować - odróżniało je posiadane przez lady Rosier odzienie, nawet jeśli to była skromniejsza suknia i koc. Tamta była zupełnie naga. Postanawiając zejść z konia, wysunął lewą i prawą stopę ze strzemion, po czym pochylił się do przodu i po przełożeniu prawej nogi nad końskim zadem, ześlizgnął się na ziemię. Stanął przy lewym boku karego ogiera, który zarżał cicho.
— Jeśli pozwolisz to posadzę cię na końskim grzbiecie i zapewnię ci bezpieczną przeprawę przez ten las oraz gościnę w zamku Beeston do czasu przybycia twoich braci albo męża. — Zwrócił się do czarownicy mogącej być jego córką, a w rzeczywistości będącej jego krewniaczką. Przez to pokrewieństwo nie była obca i skoro już znalazła się na ich ziemiach to zasadne było udzielenie szlachetnie urodzonej damie gościny.
When they turn down the lights
I hear my battle symphony
All the world in front of me
If my armor breaks
I'll fuse it back together
I hear my battle symphony
All the world in front of me
If my armor breaks
I'll fuse it back together
Leonhard Rowle
Zawód : Spirytysta, wróżbita
Wiek : 39
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
So what if you can see the darkest side of me?
No one will ever change this animal I have become
No one will ever change this animal I have become
OPCM : 10 +4
UROKI : 0
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5 +1
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Takie rzeczy do tej pory jej się nie działy, choć słyszała opowieści innych, że kiedyś zdarzyło im się znikać i pojawiać w różnych dziwnych miejscach bez udziału świadomej woli. Zwali to czkawką teleportacyjną; czy dokładnie to ją spotkało nie była pewna, nie znała się na magomedycynie. Tak czy inaczej, po Nocy Tysiąca Gwiazd działo się mnóstwo dziwnych, niezrozumiałych rzeczy, więc może nic nie powinno jej już dziwić… Tym bardziej że była w ciąży, może to też miało wpływ na to, że z jej magią działy się dziwne rzeczy?
Niezależnie jednak od tego, co ją tu teleportowało, czuła wypełniający ją lęk i niepokój. Była tylko delikatną damą, szklarniową różą, która niespecjalnie umiała samodzielnie radzić sobie z niebezpieczeństwami. Nigdy nie musiała tego robić, bo właściwie nigdy nie opuszczała posiadłości zupełnie sama, zawsze towarzyszył jej ktoś z rodziny lub przynajmniej służka. Samotnie wychodziła co najwyżej do ogrodów, nie wypuszczała się poza tereny posiadłości i jej przyległości bez towarzystwa. Dobrze wychowana dama nie podróżowała samotnie nawet w normalnych czasach, a co dopiero teraz. Czasy były zbyt niebezpieczne na jakiekolwiek samotne eskapady.
Oczywiście, że się bała, była w miejscu sobie nieznanym, nie wiedziała, jak daleko znajduje się od domu. Gdyby to były tereny Averych, byłaby szansa że je rozpozna i znajdzie drogę do Ludlow, gdzie panieński ród otoczyłby ją opieką i zatroszczyłby o dostarczenie jej z powrotem do nowej rodziny. Ale ten las wydawał się… inny. Było w nim coś dziwnego i niepokojącego, co tylko potęgowało jej strach. Serce mocno waliło w wątłej piersi, w jakimś przebłysku racjonalności starała się jednak nie poddać panice, choć czuła, że jest do niej coraz bliżej.
Nagle usłyszała coś, co brzmiało jak odgłos kopyt uderzających o ściółkę. Znała ten dźwięk, jako panna nie raz i nie dwa wybierała się z bratem na konne przejażdżki po lasach otaczających Ludlow. Przy nim zawsze czuła się bezpieczna, ale kim był ten, który nadchodził? Czy w ogóle był to czarodziej? Oby tak, wolałaby nie spotkać mugola, choć słyszała, że oni poruszali się metalowymi puszkami na kołach, które ohydnie warczały i pluły kłębami ciemnego dymu.
Kiedy przed jej oczami zmaterializował się wreszcie jeździec na koniu, podniosła wzrok, uważnie lustrując jego sylwetkę. Mężczyzna nie wyglądał na prostaczka ani tym bardziej mugola, jego odzienie i postawa zdradzały wysokie urodzenie. Poza tym wydawało jej się, że kiedyś już widziała jego twarz na salonach. Ona sama nie wyglądała tak dobrze jak tam, jej włosy były w lekkim nieładzie i w dodatku była boso, ale już sam zdobiony, haftowany w róże koc którym kurczowo się otuliła by nie zmarznąć, nie wyglądał jak okrycie byle szlamy. Także jej twarz pozostawała równie jasna i piękna jak zwykle, choć obecnie malował się na niej strach.
- Nie wiem dokładnie, jak się tu znalazłam. Byłam w swoich komnatach, udałam się na poobiedni spoczynek, a potem nagle obudziłam się tutaj, w tym lesie – odezwała się; zdawała sobie sprawę, jak dziwnie to brzmi, ale taka była prawda. Serce wciąż waliło jej w piersi, sytuacja była dla niej zupełnie nowa, a przez to niepokojąca. Także jej głos lekko drżał, częściowo z lęku, a częściowo z powodu chłodu. – Jesteśmy w Beeston? – zapytała; a więc zapewne miała do czynienia z jednym z lordów Rowle. W panującym półmroku nie od razu dostrzegła rodowe insygnia, jeśli takowe mężczyzna posiadał. Znała jednak dzieje rodów Skorowidzu, wiedziała jaki ród zamieszkiwał jakie hrabstwo i siedzibę. – Jak to dobrze, że się tu pojawiłeś, lordzie Rowle. Nie znam tych lasów i nie mam pojęcia, jak długo błądziłabym tutaj samotnie… - Może nawet nie udałoby jej się nigdy samodzielnie odnaleźć posiadłości Rowle’ów? Orientacja w terenie zdecydowanie nie była jej mocną stroną. Pewnie szybciej by całkiem spanikowała niż coś znalazła. – Oczywiście, całe szczęście za młodu nauczono mnie podstaw jeździectwa. Będę niezmiernie wdzięczna za pomoc. – Nie przerażała jej wizja znalezienia się na końskim grzbiecie, potrafiła się utrzymać w siodle, choć nigdy nie była ani w połowie tak dobra w jeździectwie jak jej brat czy ojciec. Poza tym to dużo lepszy i wygodniejszy sposób przemieszczania się, zwłaszcza gdy nie miało się butów. A nawet gdyby je posiadała, to kobiece pantofelki nie nadawały się do chodzenia po lesie. Była też dość zwinna i sprawna fizycznie dzięki długim godzinom poświęconym na naukę tańca, dlatego przy odrobinie pomocy nie miała problemu, by usadowić się na grzbiecie zwierzęcia, choć wciąż trochę trzęsła się z zimna. Choć nie znała mężczyzny dobrze, to wiedziała, że Rowle’owie byli sojusznikami Rosierów, więc nic nie powinno jej grozić i nie miała powodu, by nie wierzyć w jego zapewnienia o zabraniu jej do Beeston. O wiele bardziej musiałaby się bać, gdyby napotkała szlamę lub mugola.
Niezależnie jednak od tego, co ją tu teleportowało, czuła wypełniający ją lęk i niepokój. Była tylko delikatną damą, szklarniową różą, która niespecjalnie umiała samodzielnie radzić sobie z niebezpieczeństwami. Nigdy nie musiała tego robić, bo właściwie nigdy nie opuszczała posiadłości zupełnie sama, zawsze towarzyszył jej ktoś z rodziny lub przynajmniej służka. Samotnie wychodziła co najwyżej do ogrodów, nie wypuszczała się poza tereny posiadłości i jej przyległości bez towarzystwa. Dobrze wychowana dama nie podróżowała samotnie nawet w normalnych czasach, a co dopiero teraz. Czasy były zbyt niebezpieczne na jakiekolwiek samotne eskapady.
Oczywiście, że się bała, była w miejscu sobie nieznanym, nie wiedziała, jak daleko znajduje się od domu. Gdyby to były tereny Averych, byłaby szansa że je rozpozna i znajdzie drogę do Ludlow, gdzie panieński ród otoczyłby ją opieką i zatroszczyłby o dostarczenie jej z powrotem do nowej rodziny. Ale ten las wydawał się… inny. Było w nim coś dziwnego i niepokojącego, co tylko potęgowało jej strach. Serce mocno waliło w wątłej piersi, w jakimś przebłysku racjonalności starała się jednak nie poddać panice, choć czuła, że jest do niej coraz bliżej.
Nagle usłyszała coś, co brzmiało jak odgłos kopyt uderzających o ściółkę. Znała ten dźwięk, jako panna nie raz i nie dwa wybierała się z bratem na konne przejażdżki po lasach otaczających Ludlow. Przy nim zawsze czuła się bezpieczna, ale kim był ten, który nadchodził? Czy w ogóle był to czarodziej? Oby tak, wolałaby nie spotkać mugola, choć słyszała, że oni poruszali się metalowymi puszkami na kołach, które ohydnie warczały i pluły kłębami ciemnego dymu.
Kiedy przed jej oczami zmaterializował się wreszcie jeździec na koniu, podniosła wzrok, uważnie lustrując jego sylwetkę. Mężczyzna nie wyglądał na prostaczka ani tym bardziej mugola, jego odzienie i postawa zdradzały wysokie urodzenie. Poza tym wydawało jej się, że kiedyś już widziała jego twarz na salonach. Ona sama nie wyglądała tak dobrze jak tam, jej włosy były w lekkim nieładzie i w dodatku była boso, ale już sam zdobiony, haftowany w róże koc którym kurczowo się otuliła by nie zmarznąć, nie wyglądał jak okrycie byle szlamy. Także jej twarz pozostawała równie jasna i piękna jak zwykle, choć obecnie malował się na niej strach.
- Nie wiem dokładnie, jak się tu znalazłam. Byłam w swoich komnatach, udałam się na poobiedni spoczynek, a potem nagle obudziłam się tutaj, w tym lesie – odezwała się; zdawała sobie sprawę, jak dziwnie to brzmi, ale taka była prawda. Serce wciąż waliło jej w piersi, sytuacja była dla niej zupełnie nowa, a przez to niepokojąca. Także jej głos lekko drżał, częściowo z lęku, a częściowo z powodu chłodu. – Jesteśmy w Beeston? – zapytała; a więc zapewne miała do czynienia z jednym z lordów Rowle. W panującym półmroku nie od razu dostrzegła rodowe insygnia, jeśli takowe mężczyzna posiadał. Znała jednak dzieje rodów Skorowidzu, wiedziała jaki ród zamieszkiwał jakie hrabstwo i siedzibę. – Jak to dobrze, że się tu pojawiłeś, lordzie Rowle. Nie znam tych lasów i nie mam pojęcia, jak długo błądziłabym tutaj samotnie… - Może nawet nie udałoby jej się nigdy samodzielnie odnaleźć posiadłości Rowle’ów? Orientacja w terenie zdecydowanie nie była jej mocną stroną. Pewnie szybciej by całkiem spanikowała niż coś znalazła. – Oczywiście, całe szczęście za młodu nauczono mnie podstaw jeździectwa. Będę niezmiernie wdzięczna za pomoc. – Nie przerażała jej wizja znalezienia się na końskim grzbiecie, potrafiła się utrzymać w siodle, choć nigdy nie była ani w połowie tak dobra w jeździectwie jak jej brat czy ojciec. Poza tym to dużo lepszy i wygodniejszy sposób przemieszczania się, zwłaszcza gdy nie miało się butów. A nawet gdyby je posiadała, to kobiece pantofelki nie nadawały się do chodzenia po lesie. Była też dość zwinna i sprawna fizycznie dzięki długim godzinom poświęconym na naukę tańca, dlatego przy odrobinie pomocy nie miała problemu, by usadowić się na grzbiecie zwierzęcia, choć wciąż trochę trzęsła się z zimna. Choć nie znała mężczyzny dobrze, to wiedziała, że Rowle’owie byli sojusznikami Rosierów, więc nic nie powinno jej grozić i nie miała powodu, by nie wierzyć w jego zapewnienia o zabraniu jej do Beeston. O wiele bardziej musiałaby się bać, gdyby napotkała szlamę lub mugola.
Leonhard wysłuchał tego, co ma do powiedzenia Lady Rosier odnośnie sytuacji, w której się znalazła, a która wywoływała u niej strach. Z pewnością wolałaby się znaleźć na jakieś ukwieconej łące zamiast w tym lesie, w którym mogła paść ofiarą dzikich zwierząt i magicznych stworzeń oraz wszelkich straszydeł i zjaw. Na całe szczęście zdołała uniknąć kontaktu z mugolami, jeśli jeszcze jacykolwiek byli na tyle nierozważni aby zapuszczać się w ten las.
— Słyszałem o tego typu zjawiskach. Jak dotąd nie doświadczyłem ich osobiście. — Odpowiedział po przeanalizowaniu słów młodej damy. Nie było to zjawisko, którego chciał doświadczyć - gdyby jeszcze przeniosło go do jakiegokolwiek lasu to byłoby wszystko w porządku, ale istniały znacznie mniej przyjazne miejsca, niż knieja. Jak chociażby morze czy górskie szczyty.
— Tak, lady Rosier. — Tymi słowami potwierdził to, że znajdują się w Beeston. — Na szczęście nie będziesz mieć możliwości się o tym przekonać, lady. — Odpowiadając w ten sposób udało mu się uniknąć straszenia kobiety tym, że mogłaby nawet nie dotrzeć do zamku Beeston, zwłaszcza gdyby stanęła oko w oko jakimś straszydłem albo żywym stworzeniem, magicznym lub dzikim zwierzęciem.
— Preferujesz odbywanie konnych przejażdżek po włościach rodu twojego męża, lady? — Zapytał kobietę po tym, jak wyznała, że za młodu nauczono ją podstaw jeździectwa. Przekazanie podstaw jazdy konnej stało w sprzeczności z tym czego oni, jako Rowle'owie, uczyli swoje dzieci niezależnie od płci - podstawy to było za mało. Doskonale wiedział, że w większości rodów nie uczono tego dziewcząt albo - jeśli to już miało miejsce - dotyczyło wyłącznie podstaw.
Po tym jak podprowadził swojego konia bliżej niej, ułożył obie dłonie na wysokości talii lady Rosier i po uniesieniu jej ku górze sprawnie posadził ją bokiem w siodle. Nie było to damskie siodło, jednak nie powinno się jej nic stać - zaczął prowadzić swojego wierzchowca do samych bram zamku Beeston. W ten sposób trasa zajmie im nieco dłużej, niż zazwyczaj. Powodów, dla których nie pozwoliłby pokierować tym koniem było kilka: wierzchowiec należał do niego i bardzo dobrze znał jego temperament, wymagający odpowiedniej ręki. Po drugie, ona nie była odpowiednio ubrana do jazdy konnej i po trzecie, nie znała tych lasów tak jak on i pozostali Rowle'owie.
— Słyszałem o tego typu zjawiskach. Jak dotąd nie doświadczyłem ich osobiście. — Odpowiedział po przeanalizowaniu słów młodej damy. Nie było to zjawisko, którego chciał doświadczyć - gdyby jeszcze przeniosło go do jakiegokolwiek lasu to byłoby wszystko w porządku, ale istniały znacznie mniej przyjazne miejsca, niż knieja. Jak chociażby morze czy górskie szczyty.
— Tak, lady Rosier. — Tymi słowami potwierdził to, że znajdują się w Beeston. — Na szczęście nie będziesz mieć możliwości się o tym przekonać, lady. — Odpowiadając w ten sposób udało mu się uniknąć straszenia kobiety tym, że mogłaby nawet nie dotrzeć do zamku Beeston, zwłaszcza gdyby stanęła oko w oko jakimś straszydłem albo żywym stworzeniem, magicznym lub dzikim zwierzęciem.
— Preferujesz odbywanie konnych przejażdżek po włościach rodu twojego męża, lady? — Zapytał kobietę po tym, jak wyznała, że za młodu nauczono ją podstaw jeździectwa. Przekazanie podstaw jazdy konnej stało w sprzeczności z tym czego oni, jako Rowle'owie, uczyli swoje dzieci niezależnie od płci - podstawy to było za mało. Doskonale wiedział, że w większości rodów nie uczono tego dziewcząt albo - jeśli to już miało miejsce - dotyczyło wyłącznie podstaw.
Po tym jak podprowadził swojego konia bliżej niej, ułożył obie dłonie na wysokości talii lady Rosier i po uniesieniu jej ku górze sprawnie posadził ją bokiem w siodle. Nie było to damskie siodło, jednak nie powinno się jej nic stać - zaczął prowadzić swojego wierzchowca do samych bram zamku Beeston. W ten sposób trasa zajmie im nieco dłużej, niż zazwyczaj. Powodów, dla których nie pozwoliłby pokierować tym koniem było kilka: wierzchowiec należał do niego i bardzo dobrze znał jego temperament, wymagający odpowiedniej ręki. Po drugie, ona nie była odpowiednio ubrana do jazdy konnej i po trzecie, nie znała tych lasów tak jak on i pozostali Rowle'owie.
When they turn down the lights
I hear my battle symphony
All the world in front of me
If my armor breaks
I'll fuse it back together
I hear my battle symphony
All the world in front of me
If my armor breaks
I'll fuse it back together
Leonhard Rowle
Zawód : Spirytysta, wróżbita
Wiek : 39
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
So what if you can see the darkest side of me?
No one will ever change this animal I have become
No one will ever change this animal I have become
OPCM : 10 +4
UROKI : 0
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5 +1
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Corinne też by wolała nie doświadczyć, ale niestety los miał dla niej inne plany. Być może przez jakieś długofalowe skutki upadku komety, a może po prostu przez brzemienny stan. Tak czy inaczej cieszyła się, że została odnaleziona i miała nadzieję, że coś takiego więcej się nie powtórzy, bo wolała więcej nie opuszczać posiadłości wbrew swojej woli i być rzucana w obce sobie miejsca. Zbyt wiele stresu ją to kosztowało, a w ciąży nie powinna się denerwować. W ogóle nie chciała się denerwować, bo przecież była tylko delikatną szklarnianą różą, której miejsce było pod kloszem. Całe życie unikała wszystkiego, co zbyt trudne, nieprzyjemne i niebezpieczne. Nigdy nie lubiła kusić losu, szukać guza i łamać zasad. Zawsze była grzeczną dziewczynką, a potem przykładną młodą kobietą.
- Och, to naprawdę wielkie szczęście, że nie muszę samotnie przekonywać się, jak wielki i groźny jest ten las… Słyszałam, że ziemie waszego rodu zamieszkują rozmaite… zjawy. – A zdecydowanie wolałaby ich nie spotkać. Dzikich zwierząt też nie. Ani mugoli, choć wątpiła, by Rowle’owie pozwalali im panoszyć się w okolicach swej siedziby. Żaden szanujący się ród nie chciał mieć blisko mugoli. – Prawdę mówiąc, ostatni raz jeździłam konno jeszcze przed ślubem, na ziemiach mego panieńskiego rodu, w towarzystwie mego starszego brata. Po ślubie… Nie było ku temu odpowiedniej okazji. Nie mam też własnego wierzchowca. – U Rosierów oddawała się innym rozrywkom, nie miała więc jeszcze okazji do konnej przejażdżki. Między innymi dlatego, że nie miała z kim jej uskutecznić, bo Mathieu był ciągle zbyt zajęty sprawami rezerwatu. Dlatego spędzała czas albo w swych komnatach, w pokoju muzycznym, albo w ogrodach i rosarium. Tak na dobrą sprawę ostatnio siedziała w siodle parę tygodni przed swoim ślubem, który miał miejsce pod koniec czerwca, ale wciąż przecież pamiętała, jak się to robi. Jazda konna była jedną z niewielu aktywności, których uczono zarówno ją, jak i brata, choć jego oczywiście uczono tego bardziej dokładnie i miał lepsze od niej umiejętności jak na mężczyznę przystało. Ich nauki w dzieciństwie i wieku nastoletnim więcej miały rozbieżności niż punktów wspólnych, gdyż jego przysposabiano do męskich ról i przejęcia rodowej schedy, zaś ją do młodego zamążpójścia i bycia ozdobą męża i matką jego dzieci.
Pozwoliła, by ją podsadził. Było to nieco krępujące, jako że byli sobie tak na dobrą sprawę obcy, a obok nie było przyzwoitki, ale miała nadzieję, że nikt z jej nowej rodziny nie uznałby, że zrobiła coś niestosownego. Tym bardziej, że sytuacja była nietypowa, a lord Rowle był jej wybawcą, który pomagał jej w opałach, i nie kryło się za tym nic więcej. Była jednak drobna i dość lekka, więc pewnie nie odczuł jej ciężaru, zwłaszcza że była dość zwinna, by nie wisieć w jego rękach jak worek kartofli, a sama też sobie pomogła w zajęciu miejsca w siodle. Lepiej, że to on prowadził, bo nie znała ani tego zwierzęcia, ani tego terenu, więc wolała po prostu siedzieć i trzymać się. Owinęła się ciaśniej kocem, bo było jej zimno, miała nadzieję, że się nie przeziębi.
- Nie spotkamy tu teraz tych zjaw? Czy pojawiają się raczej w nocy? – zapytała dla pewności, kiedy gdzieś daleko w lesie usłyszała jakieś „hu-huuuu”, ale miała nadzieję, że to tylko jakaś sowa lub inne ptaszysko. – Mam nadzieję, że mój mąż i jego rodzina nie zdążą się zmartwić moim nagłym i nieplanowanym zniknięciem. Czy będę mogła skorzystać z kominka, aby przenieść się do Chateau Rose, lordzie Rowle? – zapytała; jeśli uda jej się szybko wrócić, to może nikt nie zauważy, że zniknęła. Oby tylko kominek wyrzucił ją w dobrym miejscu. Ale teleportacja była bardziej ryzykowna, w dodatku nie mogłaby się pojawić bezpośrednio w dworze, a w pewnej odległości od niego, i pokonywanie jej pieszo i na bosaka również nie było atrakcyjną opcją…
- Och, to naprawdę wielkie szczęście, że nie muszę samotnie przekonywać się, jak wielki i groźny jest ten las… Słyszałam, że ziemie waszego rodu zamieszkują rozmaite… zjawy. – A zdecydowanie wolałaby ich nie spotkać. Dzikich zwierząt też nie. Ani mugoli, choć wątpiła, by Rowle’owie pozwalali im panoszyć się w okolicach swej siedziby. Żaden szanujący się ród nie chciał mieć blisko mugoli. – Prawdę mówiąc, ostatni raz jeździłam konno jeszcze przed ślubem, na ziemiach mego panieńskiego rodu, w towarzystwie mego starszego brata. Po ślubie… Nie było ku temu odpowiedniej okazji. Nie mam też własnego wierzchowca. – U Rosierów oddawała się innym rozrywkom, nie miała więc jeszcze okazji do konnej przejażdżki. Między innymi dlatego, że nie miała z kim jej uskutecznić, bo Mathieu był ciągle zbyt zajęty sprawami rezerwatu. Dlatego spędzała czas albo w swych komnatach, w pokoju muzycznym, albo w ogrodach i rosarium. Tak na dobrą sprawę ostatnio siedziała w siodle parę tygodni przed swoim ślubem, który miał miejsce pod koniec czerwca, ale wciąż przecież pamiętała, jak się to robi. Jazda konna była jedną z niewielu aktywności, których uczono zarówno ją, jak i brata, choć jego oczywiście uczono tego bardziej dokładnie i miał lepsze od niej umiejętności jak na mężczyznę przystało. Ich nauki w dzieciństwie i wieku nastoletnim więcej miały rozbieżności niż punktów wspólnych, gdyż jego przysposabiano do męskich ról i przejęcia rodowej schedy, zaś ją do młodego zamążpójścia i bycia ozdobą męża i matką jego dzieci.
Pozwoliła, by ją podsadził. Było to nieco krępujące, jako że byli sobie tak na dobrą sprawę obcy, a obok nie było przyzwoitki, ale miała nadzieję, że nikt z jej nowej rodziny nie uznałby, że zrobiła coś niestosownego. Tym bardziej, że sytuacja była nietypowa, a lord Rowle był jej wybawcą, który pomagał jej w opałach, i nie kryło się za tym nic więcej. Była jednak drobna i dość lekka, więc pewnie nie odczuł jej ciężaru, zwłaszcza że była dość zwinna, by nie wisieć w jego rękach jak worek kartofli, a sama też sobie pomogła w zajęciu miejsca w siodle. Lepiej, że to on prowadził, bo nie znała ani tego zwierzęcia, ani tego terenu, więc wolała po prostu siedzieć i trzymać się. Owinęła się ciaśniej kocem, bo było jej zimno, miała nadzieję, że się nie przeziębi.
- Nie spotkamy tu teraz tych zjaw? Czy pojawiają się raczej w nocy? – zapytała dla pewności, kiedy gdzieś daleko w lesie usłyszała jakieś „hu-huuuu”, ale miała nadzieję, że to tylko jakaś sowa lub inne ptaszysko. – Mam nadzieję, że mój mąż i jego rodzina nie zdążą się zmartwić moim nagłym i nieplanowanym zniknięciem. Czy będę mogła skorzystać z kominka, aby przenieść się do Chateau Rose, lordzie Rowle? – zapytała; jeśli uda jej się szybko wrócić, to może nikt nie zauważy, że zniknęła. Oby tylko kominek wyrzucił ją w dobrym miejscu. Ale teleportacja była bardziej ryzykowna, w dodatku nie mogłaby się pojawić bezpośrednio w dworze, a w pewnej odległości od niego, i pokonywanie jej pieszo i na bosaka również nie było atrakcyjną opcją…
W pierwszej kolejności nieznacznie skinął głową na znak zgodności ze słowami jednej z Róź Rosierów. Doskonale wiedział, że młoda kobieta nie poradziłaby sobie w tym lesie, w którym czyhały na nią liczne zagrożenia ze strony dzikich zwierząt, magicznych stworzeń i potworów. Rosierowie traktowali swoje kobiety niczym delikatne kwiaty, pozbawione kolców róże. Z tego rodu wywodziła się jego matka, będąca już zwiędłym kwiatem o opadających, zasuszonych płatkach.
— Nie moim zamiarem straszenie cię, lady, jednak to prawda. Oprócz wszystkich... zjaw, występują magiczne stworzenia. Z pewnością wiesz, jakie gatunki magicznych zwierząt są powszechne w Cheshirze. — Postanowił temu nie zaprzeczyć, jednocześnie starając się sprawnie odciągnąć myśli czarownicy od wszystkich upiorów i duchów po to, aby nie zaczęła wszędzie ich dostrzegać - w każdym cieniu, poruszeniu gałęzi przez wiatr czy każdym trzasku i najmniejszym szeleście. To miejsce było pełne życia. Przekazy ustne o tym, że przed laty ten las zamieszkiwały wilkołaki były mu dobrze znane. Kuguchary stanowiły powszechny gatunek magicznych zwierząt w całym Cheshire. Mugole wyłącznie stanowili zwierzynę łowną i pożywienie dla psów.
— Powinnaś do tego wrócić w dogodnym dla siebie czasu, lady. — Odrzekł z wymownym westchnięciem. Powinnością arystokratek było odpowiednie zamążpójście i wydanie na świat męskiego potomka, gdyż córki były pośledniejsze i nie mogły dziedziczyć. Pod wieloma względami jazda konna służyła kobietom i nie powinny tego porzucać po przejściu spod ojcowskiej opieki pod władzę męża.
Podnoszona przez niego kobieta naprawdę okazała się drobna i lekka, toteż naprawdę uniesienie jej nie stanowiło dla niego najmniejszego problemu. Postanowił upewnić się, że czarownica względnie stabilnie i bezpiecznie siedzi w siodle mógł ruszyć ku posiadłości.
— Jeśli spotkamy to jestem w stanie sobie z nimi poradzić. Na niektóre można natrafić w dzień, na inne zaś w nocy. Pozostałe mogą być wytworami wyobraźni. Nie będzie kłamstwem stwierdzenie, że ten las potrafi zwodzić zmysły. — Podczas prowadzenia swojego wierzchowca ku zamkowi podtrzymał rozmowę z lady Rosier, która nie miała podstaw ku temu aby nie wierzyć jego słowom odnośnie wszystkich straszydeł, jakie zamieszkiwały las.
— Ich zaniepokojenie byłoby w pełni uzasadnione, z pewnością odetchną z ulgą jak tylko zobaczą cię całą i zdrową, pani. Oczywiście. Udostępnimy ci kominek w salonie. — Stwierdził w odpowiedzi. Skorzystanie z kominka stanowiło najszybszy i najbezpieczniejszy sposób przemieszczania się, co nie pozostawało bez znaczenia w obecnej sytuacji. Jemu także pozwoli oszczędzić to czas, który przeznaczy na wytropienie swojej łani.
— Nie moim zamiarem straszenie cię, lady, jednak to prawda. Oprócz wszystkich... zjaw, występują magiczne stworzenia. Z pewnością wiesz, jakie gatunki magicznych zwierząt są powszechne w Cheshirze. — Postanowił temu nie zaprzeczyć, jednocześnie starając się sprawnie odciągnąć myśli czarownicy od wszystkich upiorów i duchów po to, aby nie zaczęła wszędzie ich dostrzegać - w każdym cieniu, poruszeniu gałęzi przez wiatr czy każdym trzasku i najmniejszym szeleście. To miejsce było pełne życia. Przekazy ustne o tym, że przed laty ten las zamieszkiwały wilkołaki były mu dobrze znane. Kuguchary stanowiły powszechny gatunek magicznych zwierząt w całym Cheshire. Mugole wyłącznie stanowili zwierzynę łowną i pożywienie dla psów.
— Powinnaś do tego wrócić w dogodnym dla siebie czasu, lady. — Odrzekł z wymownym westchnięciem. Powinnością arystokratek było odpowiednie zamążpójście i wydanie na świat męskiego potomka, gdyż córki były pośledniejsze i nie mogły dziedziczyć. Pod wieloma względami jazda konna służyła kobietom i nie powinny tego porzucać po przejściu spod ojcowskiej opieki pod władzę męża.
Podnoszona przez niego kobieta naprawdę okazała się drobna i lekka, toteż naprawdę uniesienie jej nie stanowiło dla niego najmniejszego problemu. Postanowił upewnić się, że czarownica względnie stabilnie i bezpiecznie siedzi w siodle mógł ruszyć ku posiadłości.
— Jeśli spotkamy to jestem w stanie sobie z nimi poradzić. Na niektóre można natrafić w dzień, na inne zaś w nocy. Pozostałe mogą być wytworami wyobraźni. Nie będzie kłamstwem stwierdzenie, że ten las potrafi zwodzić zmysły. — Podczas prowadzenia swojego wierzchowca ku zamkowi podtrzymał rozmowę z lady Rosier, która nie miała podstaw ku temu aby nie wierzyć jego słowom odnośnie wszystkich straszydeł, jakie zamieszkiwały las.
— Ich zaniepokojenie byłoby w pełni uzasadnione, z pewnością odetchną z ulgą jak tylko zobaczą cię całą i zdrową, pani. Oczywiście. Udostępnimy ci kominek w salonie. — Stwierdził w odpowiedzi. Skorzystanie z kominka stanowiło najszybszy i najbezpieczniejszy sposób przemieszczania się, co nie pozostawało bez znaczenia w obecnej sytuacji. Jemu także pozwoli oszczędzić to czas, który przeznaczy na wytropienie swojej łani.
When they turn down the lights
I hear my battle symphony
All the world in front of me
If my armor breaks
I'll fuse it back together
I hear my battle symphony
All the world in front of me
If my armor breaks
I'll fuse it back together
Leonhard Rowle
Zawód : Spirytysta, wróżbita
Wiek : 39
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
So what if you can see the darkest side of me?
No one will ever change this animal I have become
No one will ever change this animal I have become
OPCM : 10 +4
UROKI : 0
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5 +1
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Jej pan ojciec wychowywał ją bardzo konserwatywnie, i już w dzieciństwie zauważyła, że jej nauki różnią się od tych, które otrzymywał brat. Nigdy jednak się nie buntowała, nie próbowała na siłę wymykać się do trolli czy robić innych rzeczy powszechnie uważanych za chłopięce. Kiedy jej brat uczył się jak obchodzić się z trollami, szermierki czy innych tego typu rzeczy, ona musiała uczyć się dygać, prosto i z gracją poruszać, tańczyć, malować i grać na instrumentach. Tylko nauka genealogii, historii rodów Skorowidzu oraz właśnie jazda konna były wspólne w ich rozkładzie dnia, choć tej ostatniej Corinne uczono mniej niż jej brata, bo uważano, że nie potrzebuje aż takich umiejętności jak on. Chciano jednak mimo wszystko, by posiadła podstawy tego eleganckiego, szlachetnego sportu rozwijającego wszechstronną sprawność ciała i uczącego obchodzenia się z wierzchowcami. W końcu na plebejskiej miotle damie nie wypadało zasiadać. Zdecydowanie chętniej poleciałaby na aetonanie niż na miotle, bo kto to widział żeby lady siedziała okrakiem na kiju jak jakaś prostaczka z gminu.
- Niestety, nie znam się na magicznych stworzeniach równie dobrze jak mój mąż czy brat – przyznała; jeśli chodzi o opiekę nad magicznymi stworzeniami, to jej wiedza pozostawała na typowo szkolnym poziomie. Umiała rozpoznawać najpowszechniejsze stworzenia i miała podstawową wiedzę na ich temat, ale już dokładne rozmieszczenie geograficzne nie było jej szczegółowo znane. W końcu w Hogwarcie zdecydowanie nie należała do pilnych uczennic, raczej do tych leniwych, które idą po linii najmniejszego oporu i przyswajają minimum niezbędne do zdobycia oceny „Zadowalającej”. Nigdy nie chciało jej się ślęczeć nad podręcznikami, wolała ploteczki z przyjaciółkami z innych szlachetnych rodów, czesanie włosów czy wylegiwanie się na poduchach, a jeśli już można było ją zobaczyć z książką, to zazwyczaj była to jakaś pozycja z literatury pięknej. Pilną naukę pozostawiała osobom niższego urodzenia, które miały zamiar po szkole podejmować jakąś karierę. Ona zaś nie potrzebowała być wykształcona, bo nie zamierzała nigdy pobrudzić sobie rąk, a do wyjścia za mąż, rodzenia dzieci i bycia ozdobą salonów wybitne stopnie i specjalistyczna naukowa wiedza nie były potrzebne. – Ale do jeździectwa zamierzam wrócić, gdy nadarzy się okazja i gdy lepiej poznam ziemie nowego rodu, choć pewnie raczej już po zimie... – Póki co takiej okazji nie było bo najpierw oswajała się z nowym miejscem i rolą, a ledwie półtora miesiąca po ślubie miała miejsce ta straszliwa sierpniowa tragedia z kometą, przez co wolała nie ryzykować przemieszczania się po częściowo uszkodzonych ziemiach hrabstwa. Gdy sytuacja trochę się uspokoiła to znowu zaczęło się już robić brzydko i zimno, w dodatku była w ciąży. Może więc wróci do tego dopiero w przyszłym roku, już po porodzie? W końcu na pewno będzie potrzebować dużo ruchu żeby odzyskać wspaniałą figurę!
Usiadła stabilnie w siodle. Czuła się już nieco spokojniejsza niż wcześniej, ale i tak wciąż nerwowo drgała na niepokojące dźwięki z otoczenia, wyobrażając sobie, jakie zjawy bądź stworzenia mogły czaić się w coraz bardziej gęstniejących ciemnościach. Jesienne dni były krótkie, a zmrok nastawał coraz szybciej… Pewnie faktycznie to ten las zwodził jej zmysły i pobudzał wyobraźnię?
- Może rzeczywiście tak jest, że wiele rzeczy tylko mi się wydaje… - przytaknęła; miała jednak nadzieję, że jeśli pojawi się jakieś realne zagrożenie (ale oby nie), to mężczyzna obroni ją przed nim. W rodzinnym domu zawsze powtarzano jej, że to mężczyźni są od tego, by bronić kobiet, dlatego nie uczono jej jak bronić się samej.
Miała też nadzieję, że rodzina męża nie będzie na nią zła. W końcu nie wymknęła się z posiadłości dobrowolnie, nigdy coś takiego nie przyszłoby jej do głowy, ale martwiła się, że ktoś może tak pomyśleć, że nie uwierzą jej w tą czkawkę teleportacyjną. Nie miała żadnego świadka swojego zniknięcia, bo nawet służki nie było wtedy obok. Co ona miała im powiedzieć, gdy już wyskoczy z kominka taka zziębnięta i bosa, ze śladami igliwia na ubraniach i we włosach? Oby nikogo akurat nie było w pobliżu kominka.
- Żywię nadzieję, że nie zdążą zauważyć, że mnie nie było. Nie chcę ich niepotrzebnie martwić. – Ani tym bardziej nie chciała by źle o niej pomyśleli. Oby do kolacji pozostawało dość czasu, by zdążyła się ogarnąć i wyczyścić, nie mogła pojawić się na posiłku taka brudna. – Kominek będzie więc dobrą i szybką opcją, nie chcę nadużywać lorda gościnności, zwłaszcza że pojawiłam się w sposób tak niespodziewany i nieplanowany. – Normalnie, jeśli przybywała do kogoś z wizytą, to czyniła to w sposób oficjalny i zapowiedziany, dzięki czemu druga strona mogła się na to przygotować. Ale dzisiejsze okoliczności typowe nie były, więc, skoro nie mogła przewidzieć że pojawi się na ziemiach Rowle’ów, to była gościem zupełnie nieplanowanym i być może przeszkodziła w czymś mężczyźnie. – Mam nadzieję, że moja następna wizyta w tym miejscu będzie wyglądać już całkowicie normalnie. – Kto wie, może kiedyś będzie mieć okazję przybyć tu z mężem? Jak już wynurzy się z rezerwatu, to zasadniczo powinni czasem odwiedzać posiadłości zaprzyjaźnionych z Rosierami rodów, a Corinne chciała poznawać krewnych i znajomych małżonka. – Czy jesteśmy daleko od dworu? – zapytała po chwili, nie wiedząc, w jakiej odległości się znajdowali, bo nie znała tych terenów. Starała się też nie wodzić wzrokiem zbyt daleko, by zmysły nie podpowiadały jej obrazów, które mogłyby ją wystraszyć. Wolała więc nie doszukiwać się między drzewami żadnych zjaw.
- Niestety, nie znam się na magicznych stworzeniach równie dobrze jak mój mąż czy brat – przyznała; jeśli chodzi o opiekę nad magicznymi stworzeniami, to jej wiedza pozostawała na typowo szkolnym poziomie. Umiała rozpoznawać najpowszechniejsze stworzenia i miała podstawową wiedzę na ich temat, ale już dokładne rozmieszczenie geograficzne nie było jej szczegółowo znane. W końcu w Hogwarcie zdecydowanie nie należała do pilnych uczennic, raczej do tych leniwych, które idą po linii najmniejszego oporu i przyswajają minimum niezbędne do zdobycia oceny „Zadowalającej”. Nigdy nie chciało jej się ślęczeć nad podręcznikami, wolała ploteczki z przyjaciółkami z innych szlachetnych rodów, czesanie włosów czy wylegiwanie się na poduchach, a jeśli już można było ją zobaczyć z książką, to zazwyczaj była to jakaś pozycja z literatury pięknej. Pilną naukę pozostawiała osobom niższego urodzenia, które miały zamiar po szkole podejmować jakąś karierę. Ona zaś nie potrzebowała być wykształcona, bo nie zamierzała nigdy pobrudzić sobie rąk, a do wyjścia za mąż, rodzenia dzieci i bycia ozdobą salonów wybitne stopnie i specjalistyczna naukowa wiedza nie były potrzebne. – Ale do jeździectwa zamierzam wrócić, gdy nadarzy się okazja i gdy lepiej poznam ziemie nowego rodu, choć pewnie raczej już po zimie... – Póki co takiej okazji nie było bo najpierw oswajała się z nowym miejscem i rolą, a ledwie półtora miesiąca po ślubie miała miejsce ta straszliwa sierpniowa tragedia z kometą, przez co wolała nie ryzykować przemieszczania się po częściowo uszkodzonych ziemiach hrabstwa. Gdy sytuacja trochę się uspokoiła to znowu zaczęło się już robić brzydko i zimno, w dodatku była w ciąży. Może więc wróci do tego dopiero w przyszłym roku, już po porodzie? W końcu na pewno będzie potrzebować dużo ruchu żeby odzyskać wspaniałą figurę!
Usiadła stabilnie w siodle. Czuła się już nieco spokojniejsza niż wcześniej, ale i tak wciąż nerwowo drgała na niepokojące dźwięki z otoczenia, wyobrażając sobie, jakie zjawy bądź stworzenia mogły czaić się w coraz bardziej gęstniejących ciemnościach. Jesienne dni były krótkie, a zmrok nastawał coraz szybciej… Pewnie faktycznie to ten las zwodził jej zmysły i pobudzał wyobraźnię?
- Może rzeczywiście tak jest, że wiele rzeczy tylko mi się wydaje… - przytaknęła; miała jednak nadzieję, że jeśli pojawi się jakieś realne zagrożenie (ale oby nie), to mężczyzna obroni ją przed nim. W rodzinnym domu zawsze powtarzano jej, że to mężczyźni są od tego, by bronić kobiet, dlatego nie uczono jej jak bronić się samej.
Miała też nadzieję, że rodzina męża nie będzie na nią zła. W końcu nie wymknęła się z posiadłości dobrowolnie, nigdy coś takiego nie przyszłoby jej do głowy, ale martwiła się, że ktoś może tak pomyśleć, że nie uwierzą jej w tą czkawkę teleportacyjną. Nie miała żadnego świadka swojego zniknięcia, bo nawet służki nie było wtedy obok. Co ona miała im powiedzieć, gdy już wyskoczy z kominka taka zziębnięta i bosa, ze śladami igliwia na ubraniach i we włosach? Oby nikogo akurat nie było w pobliżu kominka.
- Żywię nadzieję, że nie zdążą zauważyć, że mnie nie było. Nie chcę ich niepotrzebnie martwić. – Ani tym bardziej nie chciała by źle o niej pomyśleli. Oby do kolacji pozostawało dość czasu, by zdążyła się ogarnąć i wyczyścić, nie mogła pojawić się na posiłku taka brudna. – Kominek będzie więc dobrą i szybką opcją, nie chcę nadużywać lorda gościnności, zwłaszcza że pojawiłam się w sposób tak niespodziewany i nieplanowany. – Normalnie, jeśli przybywała do kogoś z wizytą, to czyniła to w sposób oficjalny i zapowiedziany, dzięki czemu druga strona mogła się na to przygotować. Ale dzisiejsze okoliczności typowe nie były, więc, skoro nie mogła przewidzieć że pojawi się na ziemiach Rowle’ów, to była gościem zupełnie nieplanowanym i być może przeszkodziła w czymś mężczyźnie. – Mam nadzieję, że moja następna wizyta w tym miejscu będzie wyglądać już całkowicie normalnie. – Kto wie, może kiedyś będzie mieć okazję przybyć tu z mężem? Jak już wynurzy się z rezerwatu, to zasadniczo powinni czasem odwiedzać posiadłości zaprzyjaźnionych z Rosierami rodów, a Corinne chciała poznawać krewnych i znajomych małżonka. – Czy jesteśmy daleko od dworu? – zapytała po chwili, nie wiedząc, w jakiej odległości się znajdowali, bo nie znała tych terenów. Starała się też nie wodzić wzrokiem zbyt daleko, by zmysły nie podpowiadały jej obrazów, które mogłyby ją wystraszyć. Wolała więc nie doszukiwać się między drzewami żadnych zjaw.
Wypowiedź chwilowo pozostającej pod jego pieczą doskonale wpisywała się w bycie stereotypową arystokratką i z tego względu zupełnie go nie zaskakiwała. Sam nie pozostawał ekspertem w dziedzinie magicznych stworzeń. Tylko z nielicznymi z nich miał styczność na co dzień i posiadał pewną wiedzę o występujących na rodowych włościach gatunkach magicznych stworzeń, z niektórymi z nich potrafił się obchodzić i, przede wszystkim, potrafił na nie polować.
— Z pewnością można ich uznać za prawdziwy autorytet, jak mniemam. — Podczas pokonywania trasy, jaka dzieliła ich od zamku Beeston w ten sposób podtrzymywał niezobowiązującą rozmowę z Rosierówną.
— Dover posiada odpowiednie tereny jeździeckie, także w miesiącach zimowych. Jednak różom zimno nie służy. — Jako wprawny jeździec doskonale wiedział, że włości Rosierów obfitują w przyzwoite szlaki konne. W jego dalszych słowach można było doszukać się subtelnego przytyku, nie mającego w sobie ani krztyny złośliwości. Wypowiedziane przez niego zdanie zdawało się nad wyraz trafnie oddawać rolę kobiet w tym rodzie, przy podkreślaniu ich delikatności i kruchości.
— Tak samo jest podczas spędzania nocy w posiadłości innego rodu. — Zwrócił się do czarownicy, wskazując na wpływ wyobraźni na poruszony przez niego aspekt. Osobiście nie doświadczał tego zjawiska. Zatrzymujący się w zamku Beeston arystokraci mogą mieć znaczne problemy z udaniem się na spoczynek, a to za sprawą rezydującego w tych murach poltergeista.
— Jeśli zauważyli twoje zniknięcie, lady, wyjaśnij im całe zdarzenie. — Pozwolił sobie na wymowne westchnięcie. Nawet jeśli obawy czarownicy wydawały się być uzasadnione, to jak większość (jeśli nie wszystkie kobiety) potrafiła skomplikować całą sprawę. Dzięki jego interwencji Corinne wróci całkowicie bezpieczna, cała i zdrowa. W jego mniemaniu brud stanowił jedynie drobną niedogodność i niewielką cenę za bezpieczeństwo.
— Jako włodarze tych ziem jesteśmy zobowiązani do zapewnienia bezpieczeństwo przebywającym na nich arystokratom i odpowiednio ich przyjęcia. Jesteśmy znacznie mniej pobłażliwi dla intruzów. — Leonhard podzielał stanowisko pozostałych członków rodu, zwłaszcza nestora, i wolał zapowiedziane wizyty zamiast bezceremonialnych wtargnięć. Odnaleziona przez niego Corinne zachowywała się stosownie do swojej pozycji, respektując typowe dla nich granice gościnności.
— Jeśli będziesz chciała udać się do Beeston wraz z mężem będziemy wyczekiwać waszej sowy. — Poinformował, oczywiście pozostawiając w gestii nestora decyzję co do odwiedzających ich arystokratycznych rodów.
— Nie jesteśmy, pani. Niebawem wyjdziemy tuż obok zamku. — Przekazał podczas kontynuowania drogi i rozmowy. Jakby na potwierdzenie tych słów w końcu pokonali granicę lasu, którego ściana przylegała do zamku. Powiódł swojego wierzchowca zamkowym przedpolem, ku otwartej dla niego bramie i zatrzymał się wraz z koniem dla zamkowym dziedzińcu. Pojawił się jeden ze stajennych po to aby zaprowadzić jego konia do stajni.
— Dotarliśmy. Teraz cię opuszczę z siodła. — Wypowiadając te słowa stanął przy boku konia i wyciągnął ku czarownicy ręce po to aby pomóc jej w opuszczeniu końskiego siodła. Mogła sama zdecydować, czy samodzielnie pokona odcinek dzielący ją od drzwi wejściowych, wspinając się po schodach i westybul do wskazanego przez niego salonu, czy potrzebuje w tym pomocy.
— Z pewnością można ich uznać za prawdziwy autorytet, jak mniemam. — Podczas pokonywania trasy, jaka dzieliła ich od zamku Beeston w ten sposób podtrzymywał niezobowiązującą rozmowę z Rosierówną.
— Dover posiada odpowiednie tereny jeździeckie, także w miesiącach zimowych. Jednak różom zimno nie służy. — Jako wprawny jeździec doskonale wiedział, że włości Rosierów obfitują w przyzwoite szlaki konne. W jego dalszych słowach można było doszukać się subtelnego przytyku, nie mającego w sobie ani krztyny złośliwości. Wypowiedziane przez niego zdanie zdawało się nad wyraz trafnie oddawać rolę kobiet w tym rodzie, przy podkreślaniu ich delikatności i kruchości.
— Tak samo jest podczas spędzania nocy w posiadłości innego rodu. — Zwrócił się do czarownicy, wskazując na wpływ wyobraźni na poruszony przez niego aspekt. Osobiście nie doświadczał tego zjawiska. Zatrzymujący się w zamku Beeston arystokraci mogą mieć znaczne problemy z udaniem się na spoczynek, a to za sprawą rezydującego w tych murach poltergeista.
— Jeśli zauważyli twoje zniknięcie, lady, wyjaśnij im całe zdarzenie. — Pozwolił sobie na wymowne westchnięcie. Nawet jeśli obawy czarownicy wydawały się być uzasadnione, to jak większość (jeśli nie wszystkie kobiety) potrafiła skomplikować całą sprawę. Dzięki jego interwencji Corinne wróci całkowicie bezpieczna, cała i zdrowa. W jego mniemaniu brud stanowił jedynie drobną niedogodność i niewielką cenę za bezpieczeństwo.
— Jako włodarze tych ziem jesteśmy zobowiązani do zapewnienia bezpieczeństwo przebywającym na nich arystokratom i odpowiednio ich przyjęcia. Jesteśmy znacznie mniej pobłażliwi dla intruzów. — Leonhard podzielał stanowisko pozostałych członków rodu, zwłaszcza nestora, i wolał zapowiedziane wizyty zamiast bezceremonialnych wtargnięć. Odnaleziona przez niego Corinne zachowywała się stosownie do swojej pozycji, respektując typowe dla nich granice gościnności.
— Jeśli będziesz chciała udać się do Beeston wraz z mężem będziemy wyczekiwać waszej sowy. — Poinformował, oczywiście pozostawiając w gestii nestora decyzję co do odwiedzających ich arystokratycznych rodów.
— Nie jesteśmy, pani. Niebawem wyjdziemy tuż obok zamku. — Przekazał podczas kontynuowania drogi i rozmowy. Jakby na potwierdzenie tych słów w końcu pokonali granicę lasu, którego ściana przylegała do zamku. Powiódł swojego wierzchowca zamkowym przedpolem, ku otwartej dla niego bramie i zatrzymał się wraz z koniem dla zamkowym dziedzińcu. Pojawił się jeden ze stajennych po to aby zaprowadzić jego konia do stajni.
— Dotarliśmy. Teraz cię opuszczę z siodła. — Wypowiadając te słowa stanął przy boku konia i wyciągnął ku czarownicy ręce po to aby pomóc jej w opuszczeniu końskiego siodła. Mogła sama zdecydować, czy samodzielnie pokona odcinek dzielący ją od drzwi wejściowych, wspinając się po schodach i westybul do wskazanego przez niego salonu, czy potrzebuje w tym pomocy.
Leonhard Rowle
Zawód : Spirytysta, wróżbita
Wiek : 39
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
So what if you can see the darkest side of me?
No one will ever change this animal I have become
No one will ever change this animal I have become
OPCM : 10 +4
UROKI : 0
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5 +1
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Las Beeston
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Cheshire