Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Derbyshire
Samotna łódka
AutorWiadomość
Samotna łódka
W pobliżu Hopton, na jeziorze Carsington od północnej strony, przy brzegu szeroko porośniętymi można znaleźć stary pomost, a przy nim, zacumowaną błękitną łódkę. Miejscowi mawiają, że znajduje się tam od wielu lat. Wokół miejsca krąży legenda, że raz do roku, w czasie przesilenia wiosennego łódka wypływa na środek jeziora. A szumiące wokół drzewa i woda, rozgrywają piękna, lecz smutną melodię. Mawia się, że to duch kobiety odwiedza miejsce w którym tragicznie zginął jej mąż, ratując tego dnia jej życie.
2 listopada
R&M
Czasami potrzebowała ciszy. Chociaż żyła rozmową i każda dawała coś nowego, to ceniła momenty, w których mogła poświęcić chwilę na samotność. Derbyshire ostatnimi dniami buzowało od ludzkich zgromadzeń, a pracownicy Peak District mieli ręce pełne roboty. Do Hopton wybrała się zatem po odpoczynek, ale to przypadek przywiódł Ronję do starego pomostu, porośniętego suchymi krzewami. Listopadowa pogoda bezlitośnie targała brzegiem jej grubych spodni o szerokich nogawkach i ciepłym płaszczem, którego używała tylko do podróży w miejscu pracy. W rezerwacie wszystko stawało się prostsze, jaśniejsze do wykonania wobec perspektywy powrotu do rodzinnego Londynu i prywatnych zleceń. Brązowooka mogła skupić uwagę na precyzyjnych czynnościach kompletowania apteczek w cieplarni, zamiast ciężkiej atmosfery gabinetu na przedmieściach. R&M
Gładka tafla jeziora ukazała przed kobietą swoją tajemnicę, kiedy tuż przy brzegu wyłoniła się na widok niewielka łódka. Fancourt słyszała opowieści z nią związane, ciche podszepty wspomnień o duchu kobiety tęskniącej za swoją wielką miłością. Czarownica nie potrzebowała jej obecności, gdy do odpowiedniej atmosfery zupełnie wystarczające był delikatny szum wiatru w koronach drzew i łagodne zmarszczki fal. Przebrnąwszy przez wysokie trawy, dotarła wreszcie do piaszczystego pasa tuż przy linii wody i po kilku głębokich oddechach wreszcie zamknęła na chwilę oczy. Ostatnio wiele się działo w życiu Fancourt, a praca pochłaniała każdą wolną cząstkę ducha. W samotności ćwiczyła obronę nad czarną magią, wciąż frustrując się niemiłosiernie swoimi brakami w tej dziedzinie. Nie była urodzonym wojownikiem, każda kolejna poprawka wymagał ogromnego wysiłku i często wielokrotnych, żmudnych powtórzeń. W dodatku, chociaż o tym nie wspominała nikomu, co jakiś czas pojawiały się na horyzoncie upiorne mary dotyku meduzy. Chłodne opuszki palców u rąk, twardy kręgosłup i pozostawione na ułamek sekundy bez czucia stopy. Jej mała tajemnica, taka, o której najchętniej zapomniałaby na zawsze. Dla próby Fancourt przeciągnęła się w obie strony, unosząc dłonie wysoko, a nogę wyrzucając w bok. Nie były to idealne warunki do ćwiczenia wushu, toteż dość szybko porzuciła ten pomysł, skupiając się zamiast tego na dziwnie znajomej sylwetce, ledwo dostrzegalnej w oddali. Nie spodziewała się, że zastanie tutaj kogoś bliskiego swojej pamięci tak szybko, mimo że cichy głos podpowiadał jej prawdopodobieństwo połączenia niewyraźnych rysów z nazwiskiem cisnącym się na usta. Fancourt pamiętała wszystkich swoich pacjentów dobrze, zwłaszcza jednak dużą wagę przywiązywała do wspomnień przypadków, z którymi styczność miała jeszcze podczas swojego pobytu w ministerstwie. Z wielu powodu to właśnie tamte rozmowy, wyrzuty i nierzadko okrzyki, zapadły w pamięć najbardziej, oferując najwięcej cennych lekcji dla swojej profesji.
Wyglądało na to, że nawet gdy ona sama poszukiwała ciszy, tamta nie zamierzała zjawić się na zawołanie. Nie była pewna z kim ma do czynienia, ale instynkt rozkazywał się mieć na baczności. Zgodnie z zarządzeniami nestora Greengrassów, pracownicy rezerwatu mieli za zadanie ponad wszystko obronę tych ziem przed niepokojącymi wizytorami, a Fancourt nie zamierzała brać obietnicy na darmo. Uważnie obserwując okolicę, analizowała, czy ma do czynienia zaledwie z jednostką, a może tak naprawdę samotna przystań nie była już tak opuszczonym miejscem, jak początkowo się jej wydawało.
quiet. composed. grateful. disciplined
do not underestimate my heart, it is a fortress, a stronghold that cannot be brought down, it has fought battles worth fighting, and saved loved ones worth defending, the day you think it a weakness, is the day
you will burn
you will burn
Ronja Fancourt
Zawód : magipsychiatra, uzdrowiciel
Wiek : 30/31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
battles may be fought
from the outside in
but wars are won
from the inside out
from the outside in
but wars are won
from the inside out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Ronja Fancourt' has done the following action : Rzut kością
'Zdarzenia' :
'Zdarzenia' :
2.11
Nie powinno się prowadzić patroli samotnie, ale aurorów nie było na tyle wielu, by pozwolić sobie na luksus prowadzenia każdego zwiadu w parze. Nawet jeśli plany zakładały działanie w grupie, to pilniejsze sprawy często wzywały kolegów gdzie indziej. W październiku Michael sam rozmontował stałe dyżury i wezwał kilku aurorów do pilnej ewakuacji mugoli z nieroztropnie wybranej kryjówki w Kent, o której dowiedział się całkowitym przypadkiem. Jego dzisiejszy partner, Fudge, był gdzieś nagle potrzebny, a Tonks nie wnikał gdzie - wystarczyło mu zapewnienie, że on sam może kontynuować zaplanowany zwiad w Derbyshire, że nie przyda się nigdzie indziej. Wojna uniemożliwiała zachowanie takiego porządku jak dawniej, wszystkich wzywały nagłe sprawy, jeśli nie zawodowe, to prywatne. Mieli przecież rodziny, znajomych, przyjaciół, wszystkich narażonych na niebezpieczeństwo z powodu ich własnej lojalności względem Longbottoma. Lojalności bezinteresownej, bo od pierwszego kwietnia stracili przecież swoje ministerialne wypłaty - a Michael podejrzewał, że część kolegów zaginionych w akcji nie tyle zaginęła, co nie mogła pracować za darmo. Jemu poza pracą, ojcem i rodzeństwem nie pozostało już nic, a Tonksowie nie zamierzali uciekać z kraju - ale jak sam by się zachował, gdyby miał żonę, dzieci, możliwość ewakuacji? Nie wiedział. Nie zamierzał oceniać.
Niewielkie wysepki na jeziorze Carsington mogły być dobrą kryjówką dla ludzi Malfoya, potencjalnym zarzewiem zamętu w Derbyshire, ale Tonksem kierowały jedynie strategiczne podejrzenia, nawet nie poszlaki. Miał zamiar dyskretnie sprawdzić to miejsce, nie spodziewając się ataku - i zamierzając w razie czego uniknąć walki, nie będzie przecież pchał się na grupę wrogów samemu.
Nie jesteś przecież sam, moglibyśmy bawić lepiej niż z Fudge'm. Zacisnął mocniej szczękę, usiłując ignorować podszepty jakiejś innej, obcej części własnej jaźni. Fenrir, wewnętrzny wilk, uporczywie podsuwał mu wspomnienie tego, jak we wrześniu rozszarpał (rozszarpali?) grupę morderców, jak w wilkołaczej formie dał radę trzem czujnym czarodziejom. Myśli płynęłyby dalej - ku gorzkiej świadomości, że tamto uczucie było całkiem satysfakcjonujące, że choć bał się przemian jak ognia to w sumie chętnie wymierzyłby komuś tak sprawiedliwość, że może w głębi podświadomości cieszył się z nagłej nieobecności Fudge'a i możliwości samotnego działania... - ale Michael stłumił je szybko, okupując samokontrolę znajomym bólem głowy. Jego spojrzenie skrzyżowało się zresztą z kimś stojącym w oddali. Odruchowo sięgnął po różdżkę, jak zawsze na widok nieznajomych, choć bystry wzrok rozpoznał przecież w kobiecej sylwetce kogoś znajomego. Zanim Tonks zdążył dopasować twarz do nazwiska, zobaczył coś jeszcze. I zarazem poczuł coś jeszcze, ten znajomy, upiorny chłód. Pamiętał go z ulic Londynu, ale przede wszystkim z wyprawy do Azkabanu. Nigdy go nie zapomni.
Nigdy nie zapomni też pocałunku dementora, którego był tam świadkiem - sparaliżowany strachem, niezdolny jakkolwiek zareagować, zepchnięty do roli biernego tchórza. Ktoś obcy stracił duszę na jego oczach i tłumaczenia, że może to był prawdziwy przestępca wcale nie pomagały - puste oczy tamtego więźnia prześladowały Michaela w koszmarach w śnie i na jawie, a wyrzuty sumienia powracały niczym bumerang.
Teraz zaś strach i posępna aura dementora sparaliżowały go dosłownie na sekundę - i oto koszmar rozgrywał się jeszcze raz, kilkanaście metrów przed nim, przy kolejnej osobie.
Z lodowatego odrętwienia wyrwał go gorący gniew - nie pozwoli, by t o spotkało kogoś jeszcze. Silniejszy niż gniew mógł być jeszcze atawistyczny instynkt samozachowawczy, bo w głębi duszy Michael wiedział przecież, że nie udźwignie ciężaru kolejnej duszy utraconej na jego oczach, że dosłownie tego nie przeżyje. Już teraz ciężar tamtego wspomnienia go przygniatał, czasami tak mocno, że Tonks musiał odpędzać od siebie myśli samobójcze. (W tym akurat druga jaźń pomagała, Fenrir zbyt kochał życie, by rozważać jego zakończenie).
Z całej siły spróbował się skupić na szczęśliwych, ciepłych wspomnieniach - dawał przecież radę nawet w Azkabanie, dopóki nie pokonała go chwilowo beznadzieja tamtego miejsca. Najpierw przywołał chwile z dzieciństwa, beztroskie zabawy z rodzeństwem (ale jego rodzeństwo mogło nie przeżyć tej wojny), potem sięgnął po świeższy moment wesela Anthony'ego Macmillana, ostatnią chwilę beztroskiej zabawy jaką pamiętał, szczęśliwych i bezpiecznych przyjaciół i ciepły smak ognistej whiskey (ale ich też mogła pochłonąć wojna), wreszcie - w chwili desperacji i za sprawą jakiegoś wilczego podszeptu - skupił się po prostu na widoku rozgwieżdżonego nieba, konstelacji pięknych i niezmiennych i budzących niejasne poczucie szczęścia.
-Expecto Patronum. - wyszeptał, gdy tylko na sercu zrobiło mu się cieplej, chcąc posłać świetlistegoowczarka wilka na ratunek kobiecie.
reaguję równocześnie z Ronją, bo po Azkabanotraumie nie czekałbym czy sama zdąży wyczarować patronusa!
st Zakonu 35
Nie powinno się prowadzić patroli samotnie, ale aurorów nie było na tyle wielu, by pozwolić sobie na luksus prowadzenia każdego zwiadu w parze. Nawet jeśli plany zakładały działanie w grupie, to pilniejsze sprawy często wzywały kolegów gdzie indziej. W październiku Michael sam rozmontował stałe dyżury i wezwał kilku aurorów do pilnej ewakuacji mugoli z nieroztropnie wybranej kryjówki w Kent, o której dowiedział się całkowitym przypadkiem. Jego dzisiejszy partner, Fudge, był gdzieś nagle potrzebny, a Tonks nie wnikał gdzie - wystarczyło mu zapewnienie, że on sam może kontynuować zaplanowany zwiad w Derbyshire, że nie przyda się nigdzie indziej. Wojna uniemożliwiała zachowanie takiego porządku jak dawniej, wszystkich wzywały nagłe sprawy, jeśli nie zawodowe, to prywatne. Mieli przecież rodziny, znajomych, przyjaciół, wszystkich narażonych na niebezpieczeństwo z powodu ich własnej lojalności względem Longbottoma. Lojalności bezinteresownej, bo od pierwszego kwietnia stracili przecież swoje ministerialne wypłaty - a Michael podejrzewał, że część kolegów zaginionych w akcji nie tyle zaginęła, co nie mogła pracować za darmo. Jemu poza pracą, ojcem i rodzeństwem nie pozostało już nic, a Tonksowie nie zamierzali uciekać z kraju - ale jak sam by się zachował, gdyby miał żonę, dzieci, możliwość ewakuacji? Nie wiedział. Nie zamierzał oceniać.
Niewielkie wysepki na jeziorze Carsington mogły być dobrą kryjówką dla ludzi Malfoya, potencjalnym zarzewiem zamętu w Derbyshire, ale Tonksem kierowały jedynie strategiczne podejrzenia, nawet nie poszlaki. Miał zamiar dyskretnie sprawdzić to miejsce, nie spodziewając się ataku - i zamierzając w razie czego uniknąć walki, nie będzie przecież pchał się na grupę wrogów samemu.
Nie jesteś przecież sam, moglibyśmy bawić lepiej niż z Fudge'm. Zacisnął mocniej szczękę, usiłując ignorować podszepty jakiejś innej, obcej części własnej jaźni. Fenrir, wewnętrzny wilk, uporczywie podsuwał mu wspomnienie tego, jak we wrześniu rozszarpał (rozszarpali?) grupę morderców, jak w wilkołaczej formie dał radę trzem czujnym czarodziejom. Myśli płynęłyby dalej - ku gorzkiej świadomości, że tamto uczucie było całkiem satysfakcjonujące, że choć bał się przemian jak ognia to w sumie chętnie wymierzyłby komuś tak sprawiedliwość, że może w głębi podświadomości cieszył się z nagłej nieobecności Fudge'a i możliwości samotnego działania... - ale Michael stłumił je szybko, okupując samokontrolę znajomym bólem głowy. Jego spojrzenie skrzyżowało się zresztą z kimś stojącym w oddali. Odruchowo sięgnął po różdżkę, jak zawsze na widok nieznajomych, choć bystry wzrok rozpoznał przecież w kobiecej sylwetce kogoś znajomego. Zanim Tonks zdążył dopasować twarz do nazwiska, zobaczył coś jeszcze. I zarazem poczuł coś jeszcze, ten znajomy, upiorny chłód. Pamiętał go z ulic Londynu, ale przede wszystkim z wyprawy do Azkabanu. Nigdy go nie zapomni.
Nigdy nie zapomni też pocałunku dementora, którego był tam świadkiem - sparaliżowany strachem, niezdolny jakkolwiek zareagować, zepchnięty do roli biernego tchórza. Ktoś obcy stracił duszę na jego oczach i tłumaczenia, że może to był prawdziwy przestępca wcale nie pomagały - puste oczy tamtego więźnia prześladowały Michaela w koszmarach w śnie i na jawie, a wyrzuty sumienia powracały niczym bumerang.
Teraz zaś strach i posępna aura dementora sparaliżowały go dosłownie na sekundę - i oto koszmar rozgrywał się jeszcze raz, kilkanaście metrów przed nim, przy kolejnej osobie.
Z lodowatego odrętwienia wyrwał go gorący gniew - nie pozwoli, by t o spotkało kogoś jeszcze. Silniejszy niż gniew mógł być jeszcze atawistyczny instynkt samozachowawczy, bo w głębi duszy Michael wiedział przecież, że nie udźwignie ciężaru kolejnej duszy utraconej na jego oczach, że dosłownie tego nie przeżyje. Już teraz ciężar tamtego wspomnienia go przygniatał, czasami tak mocno, że Tonks musiał odpędzać od siebie myśli samobójcze. (W tym akurat druga jaźń pomagała, Fenrir zbyt kochał życie, by rozważać jego zakończenie).
Z całej siły spróbował się skupić na szczęśliwych, ciepłych wspomnieniach - dawał przecież radę nawet w Azkabanie, dopóki nie pokonała go chwilowo beznadzieja tamtego miejsca. Najpierw przywołał chwile z dzieciństwa, beztroskie zabawy z rodzeństwem (ale jego rodzeństwo mogło nie przeżyć tej wojny), potem sięgnął po świeższy moment wesela Anthony'ego Macmillana, ostatnią chwilę beztroskiej zabawy jaką pamiętał, szczęśliwych i bezpiecznych przyjaciół i ciepły smak ognistej whiskey (ale ich też mogła pochłonąć wojna), wreszcie - w chwili desperacji i za sprawą jakiegoś wilczego podszeptu - skupił się po prostu na widoku rozgwieżdżonego nieba, konstelacji pięknych i niezmiennych i budzących niejasne poczucie szczęścia.
-Expecto Patronum. - wyszeptał, gdy tylko na sercu zrobiło mu się cieplej, chcąc posłać świetlistego
reaguję równocześnie z Ronją, bo po Azkabanotraumie nie czekałbym czy sama zdąży wyczarować patronusa!
st Zakonu 35
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 43
'k100' : 43
Czas zwolnił. Pod jej stopami ziemia zamarzła, a żywe istoty w trawach i drzewach zamilkły. Ledwo wystające zza chmur słońce ostatecznie ugięło się pod naporem przeciwnika, a na świecie i w sercu Ronji zapanowała ciemność. Czarna płachta faluje na wietrze, zwiastując wysłannika śmierci, a po kręgosłupie przebiega lodowaty dreszcz. Jest sama, zawsze była i nic tego nie zmieni. Sama również umrze, patrząc wprost w oblicze zakapturzonej pustki. Mierzy go wzrokiem, czując, jak zimnem wypełnia się każda jej cząstka. To nie jest chwalebne odejście, należne dla tej, która, chociaż posiadła sekrety wielu innych, nigdy nie zdołała zrozumieć swoich własnych. Na rzęsach osiada szron, a ona myśli o swojej rodzinie. Może od zawsze była tak pusta jak teraz, próbując z całych sił wypełnić niemoc swoim samozaparciem. Umiała kłamać, nawet do lustra pokazujące odbicie osoby równie złamanej, a może nawet bardziej, od swoich pacjentów. Tęskniła za bratem, tym samym, który bez słowa wyzbył się jej towarzystwa, najbliższą z więzi zamieniając na nowe życie z dala od niej. Nie była go godna. Tak jak godna nie była żadnych z uczuć. Łudziła się troską o innych, roztaczała opiekę nad Faeleen, chociaż prawda tak bardzo różniła się od wyobrażeń. Nie miała nikogo, sama była nikim. Ot jednym tchnięciem, muśnięciem wiatru ledwie przebiegającego po istnieniach innych ludzi.
Wita śmierć godnie, tak jak starego przyjaciela o oczach czarnych jak smoła, a dojrzeć może w nich tylko swoje smutki. Krew bryzga ze wszystkich stron, w powietrzu czuć zapach siarki ogniomiotów, nie może się ruszyć tak samo jak pamiętnego majowego wieczoru. Szyja skamieniała w bezruchu, jest rzeźbą w każdej chwili gotową do wybuchu, jak marnie skończy w ziemi. Nie chciała być prochem, wiedziała, że nie powstanie już nigdy.
Im bliżej niej jest mroczna postać, tym mniej pamięta. Kim była przed spotkaniem? Czy miała przyjaciół, czy była ich godna? Wszystko zdaje się szarzeć, pozostałości rzeczywistości odklejają się od ścian niczym płaty wysłużonej farby. Właściwie, łapie się na tym, że wie coraz mniej. Jaki jest sens tego starcia, gdy jasne jest od początku, kto trzyma w rękach władzę. Korona z kości zbliża się nie ubłagalnie, Ronja unosi jednak lewą dłoń, trzymając w niej swoją różdżkę. Święte drzewo w drżącej dłoni kobiety wydziela intensywny zapach znajomego pochodzenia, a to pozwala brązowookiej na ostateczny ukłon przed finałem tańca ze śmiercią. W huraganie myśli, siłą przebija się przez blednące zapomnienie, wyciągając z ramion tego pierwotnego zła ostatnie ziarno jej piasku.
Są w domu rodzinnym, miały może kilkanaście lat, gdy na ścianie pokoju dostrzega ogromną zmierzchnicę. Teraz, już rozumie, że to było przeznaczenie, miały się spotkać tam od zawsze. Chociaż z krzykiem wybiegła na korytarz, a radosny śmiech bliźniaka echem odbijał się od portretów dziadków, Faeleen była przy niej, obejmowała ze zrozumieniem i w delikatnych rękach trzymała niewinną, uskrzydloną istotę. Kocha ich wszystkich, ten strach przezwyciężyła.
- Expecto Patronum. - Nie mówiła głośno. Dźwięki zmywały się w jeden głuchy szmer, kiedy z gardła wydobyło się coś, co można uznać za inkantację zaklęcia. Melodyjny szept bez większego sensu, ostatnia próba obrony przed nieuniknionym. Po bladym policzku Fancourt spłynęły pojedyncze łzy, łagodnym półkolem omijając nos, aż po drżące usta i podbródek.
Tafla jeziora mieni się blaskiem, kiedy spod czubka różdżki wybucha finezja świetlistej zmierzchnicy, zwiastunki śmierci, która gotowa jest walczyć na wezwanie swej właścicielki. Coś jednak jest inne, do jej słonecznych skrzydeł dołącza bowiem sylwetka postawnego wilka, by w równym szeregu razem odepchnąć mroczną istotę. Dementor wydaje z siebie przeraźliwy skowyt, a może jest to jedynie imaginacja Ronji, kiedy w ułamku sekundy czarna jaźń znika równie szybko jak się pojawiła, pozostawiając jedynie dwójkę dobrych duchów radośnie przebiegających obok niej. Fancourt oddycha ciężko, grzbietem dłoni ocierając łzę, aby następnie obrócić się napięcie i skierować różdżkę w przeciwną stronę.
- Kto tam jest? - Starała się brzmieć spokojnie, ale nic nie mogło zamaskować ewidentnego strachu minionymi wydarzeniami w głosie kobiety. Wzrok padł wreszcie na sylwetkę postawnego mężczyzny, właściciela wilczego patronusa, którego instynkt uzdrowiciela finalnie mógł w stanie przyporządkować do zamierzchłych czasów pracy dla Ministerstwa. Z westchnięciem ulgi, opuściła różdżkę, wciąż jednak nie chowając ją za pasek. Michael Tonks? Tak musiał mieć na imię, nic innego bowiem nie przychodziło do głowy Fancourt, wraz ze stojącym przed nią zbuntowanym aurorem. - Chyba powinnam podziękować za pomoc. O ile nie było to jedynie preludium do samodzielnego rozprawienia się ze mną. - Odeszła na kilka kroków od pomostu, powoli zbliżając się do nowoprzybyłego, a zarazem chcąc znaleźć się jak najdalej od miejsca całego zajścia.
|rzut na Expecto Patronum
Wita śmierć godnie, tak jak starego przyjaciela o oczach czarnych jak smoła, a dojrzeć może w nich tylko swoje smutki. Krew bryzga ze wszystkich stron, w powietrzu czuć zapach siarki ogniomiotów, nie może się ruszyć tak samo jak pamiętnego majowego wieczoru. Szyja skamieniała w bezruchu, jest rzeźbą w każdej chwili gotową do wybuchu, jak marnie skończy w ziemi. Nie chciała być prochem, wiedziała, że nie powstanie już nigdy.
Im bliżej niej jest mroczna postać, tym mniej pamięta. Kim była przed spotkaniem? Czy miała przyjaciół, czy była ich godna? Wszystko zdaje się szarzeć, pozostałości rzeczywistości odklejają się od ścian niczym płaty wysłużonej farby. Właściwie, łapie się na tym, że wie coraz mniej. Jaki jest sens tego starcia, gdy jasne jest od początku, kto trzyma w rękach władzę. Korona z kości zbliża się nie ubłagalnie, Ronja unosi jednak lewą dłoń, trzymając w niej swoją różdżkę. Święte drzewo w drżącej dłoni kobiety wydziela intensywny zapach znajomego pochodzenia, a to pozwala brązowookiej na ostateczny ukłon przed finałem tańca ze śmiercią. W huraganie myśli, siłą przebija się przez blednące zapomnienie, wyciągając z ramion tego pierwotnego zła ostatnie ziarno jej piasku.
Są w domu rodzinnym, miały może kilkanaście lat, gdy na ścianie pokoju dostrzega ogromną zmierzchnicę. Teraz, już rozumie, że to było przeznaczenie, miały się spotkać tam od zawsze. Chociaż z krzykiem wybiegła na korytarz, a radosny śmiech bliźniaka echem odbijał się od portretów dziadków, Faeleen była przy niej, obejmowała ze zrozumieniem i w delikatnych rękach trzymała niewinną, uskrzydloną istotę. Kocha ich wszystkich, ten strach przezwyciężyła.
- Expecto Patronum. - Nie mówiła głośno. Dźwięki zmywały się w jeden głuchy szmer, kiedy z gardła wydobyło się coś, co można uznać za inkantację zaklęcia. Melodyjny szept bez większego sensu, ostatnia próba obrony przed nieuniknionym. Po bladym policzku Fancourt spłynęły pojedyncze łzy, łagodnym półkolem omijając nos, aż po drżące usta i podbródek.
Tafla jeziora mieni się blaskiem, kiedy spod czubka różdżki wybucha finezja świetlistej zmierzchnicy, zwiastunki śmierci, która gotowa jest walczyć na wezwanie swej właścicielki. Coś jednak jest inne, do jej słonecznych skrzydeł dołącza bowiem sylwetka postawnego wilka, by w równym szeregu razem odepchnąć mroczną istotę. Dementor wydaje z siebie przeraźliwy skowyt, a może jest to jedynie imaginacja Ronji, kiedy w ułamku sekundy czarna jaźń znika równie szybko jak się pojawiła, pozostawiając jedynie dwójkę dobrych duchów radośnie przebiegających obok niej. Fancourt oddycha ciężko, grzbietem dłoni ocierając łzę, aby następnie obrócić się napięcie i skierować różdżkę w przeciwną stronę.
- Kto tam jest? - Starała się brzmieć spokojnie, ale nic nie mogło zamaskować ewidentnego strachu minionymi wydarzeniami w głosie kobiety. Wzrok padł wreszcie na sylwetkę postawnego mężczyzny, właściciela wilczego patronusa, którego instynkt uzdrowiciela finalnie mógł w stanie przyporządkować do zamierzchłych czasów pracy dla Ministerstwa. Z westchnięciem ulgi, opuściła różdżkę, wciąż jednak nie chowając ją za pasek. Michael Tonks? Tak musiał mieć na imię, nic innego bowiem nie przychodziło do głowy Fancourt, wraz ze stojącym przed nią zbuntowanym aurorem. - Chyba powinnam podziękować za pomoc. O ile nie było to jedynie preludium do samodzielnego rozprawienia się ze mną. - Odeszła na kilka kroków od pomostu, powoli zbliżając się do nowoprzybyłego, a zarazem chcąc znaleźć się jak najdalej od miejsca całego zajścia.
|rzut na Expecto Patronum
quiet. composed. grateful. disciplined
do not underestimate my heart, it is a fortress, a stronghold that cannot be brought down, it has fought battles worth fighting, and saved loved ones worth defending, the day you think it a weakness, is the day
you will burn
you will burn
Ronja Fancourt
Zawód : magipsychiatra, uzdrowiciel
Wiek : 30/31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
battles may be fought
from the outside in
but wars are won
from the inside out
from the outside in
but wars are won
from the inside out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Świetlisty wilk zaszarżował z impetem na dementora, a Michael odczuł chwilową ulgę. To wystarczy, to wystarczy na jedną bestię. Zwłaszcza, że - ku zdziwieniu Tonksa - do jego patronusa dołączyła srebrna... ćma? Zaatakowana kobieta najwyraźniej nie straciła czujności, ani woli życia, ani szczęścia. Nawet najszczęśliwszy człowiek ledwo wytrzymywał jednak spotkanie z dementorem, więc auror spojrzał na niedoszłą ofiarę z mimowolnym podziwem i szczerą ulgą, które odczułby normalnie...
...oraz ze wzmożoną czujnością, która towarzyszyła mu od początku wojny ilekroć spotykał kogoś, kogo nie powinien lekceważyć.
Dementor uciekł, ale Michael wcale nie opuścił różdżki. Jedynie mocniej zacisnął na niej palce, tak jakby ten prosty gest - znalezienie nowego zagrożenia - mógł pchnąć jego myśli na jakiś konkretny tor i przyćmić zwierzęcy strach, który nadal rozsadzał go od środka. Poczucie ulgi, że kobieta przeżyła, nie było wystarczająco silne by pokrzepić Tonksa po bezpośredniej konfrontacji z największą traumą. Tym razem nie zawiódł, tym razem okazał się silny, tym razem przywołał szczęśliwe wspomnienia - ale dlaczego nie udało mu się ocalić tamtego człowieka wtedy, dlaczego, dlaczego, dlaczego?
Gdy się odezwała i podeszła bliżej, w jego oczach pojawił się wreszcie błysk rozpoznania. Ronja Fancourt, magipsychiatra, z którą spędził kilka(naście?) męczących i bezowocnych sesji.
Wtedy nie był jeszcze gotowy na terapię - mogła go zapamiętać jako pacjenta nieufnego, trochę upartego i wypierającego wszelkie postępy. Desperacko pragnął skupić się na pracy i to skuteczne wykonywanie zawodu było wtedy jego priorytetem. Zarazem, uwadze Ronji nie mogło pewnie umknąć, że pomimo pragnienia powrotu do normalnego życia, jej pacjent zachowywał się jakby nie wierzył, że kiedykolwiek może wieść normalne życie, jakby traktował egzystencję po ugryzieniu jako pustą zastępczą skorupę dla tego, co dawniej. W trakcie terapii skupiał się zresztą na tu i teraz, wypierając konfrontację z dawnymi traumami. Dlatego magipsychiatrom mogło być trudno domyślić się jak bardzo likantropia naruszyła nie tylko jego ciało, co całą konstrukcję psychiczną, choć Fancourt zdążyła pewnie wysnuć kilka wniosków lub własnych teorii. Czy zachowała je dla siebie...?
Teraz desperacko terapii potrzebował, ale wcale nie zobaczył w brunetce dawnego lekarza. Wiedział, że powinien w niej za to widzieć ofiarę dementora. Spytać, jak się ma, czy jest ciała. Powiedzieć, że rozumie.
Nie umiał mówić o emocjach, nie umiał pytać - pewnie zresztą już to o nim wiedziała. Głos uwiązł mu w gardle, bo zamiast ofiary, mimowolnie widział w niej osobę, jaką zapamiętał.
Pracownicę Ministerstwa Magii.
Sam był pracownikiem Ministerstwa Magii, niegdyś wszyscy byli dla niego jedną, wielką społecznością. Teraz jednak dzielili się na dwie kategorie - podobne jemu, upadłe dusze, oraz wrogów. W głębi duszy wiedział, że wszędzie pomiędzy kryją się odcienie szarości, że wielu czarodziejów czystej krwi zachowało pracę w Ministerstwie, bo wybór między terrorem a biedą wcale nie jest prosty. W głębi duszy wiedział, że nie ma pojęcia, jak potoczyło się jej życie ani co robi w Derbyshire - i że dementor pewnie nie zaatakowałby jej, gdyby czynnie sprzyjała nowej władzy.
Ale nie mógł opuścić różdżki, nie mógł, dopóki się nie upewni. Nie dopilnuje muru, samoobrony, własnych granic.
-Fancourt. - wychrypiał dziwnie szorstkim głosem, wbrew ludzkiemu odruchowi zatroszczenia się o (wcale nie bezbronną) kobietę, trochę wbrew sobie. -Nie poznajesz mnie? I sama mi powiedz, mam mieć powody się z tobą rozprawić? - uniósł lekko różdżkę, tak by mieć ją na celowniku. -Żadnych gwałtownych ruchów, dopóki nie dowiem się, dla kogo teraz pracujesz. - ostrzegł, znacząco. Wiedział, że nie była głupia. Jeśli go poznała, to jego lojalności i pracy mogła się sama domyślić.
Teraz, stojąc blisko, mogła też uważniej się mu przyjrzeć. Choć starał się skupić na niej wzrok, to spojrzenie miał rozbiegane, a dłonie lekko mu drżały. Nie wyglądał, jak doświadczony auror, który rozprawiał się z dementorem, a raczej jak człowiek, który starał się zamaskować, że cała ta scena wstrząsnęła nim równie mocno jak samą Ronją. O ile rok temu maskował niechęć do terapii uprzejmością, a w melancholijnych oczach tliło się jeszcze trochę ciepła, o tyle teraz widać było w nim jakiś nowy rys zacięcia, bezwzględności.
Dzikości.
...oraz ze wzmożoną czujnością, która towarzyszyła mu od początku wojny ilekroć spotykał kogoś, kogo nie powinien lekceważyć.
Dementor uciekł, ale Michael wcale nie opuścił różdżki. Jedynie mocniej zacisnął na niej palce, tak jakby ten prosty gest - znalezienie nowego zagrożenia - mógł pchnąć jego myśli na jakiś konkretny tor i przyćmić zwierzęcy strach, który nadal rozsadzał go od środka. Poczucie ulgi, że kobieta przeżyła, nie było wystarczająco silne by pokrzepić Tonksa po bezpośredniej konfrontacji z największą traumą. Tym razem nie zawiódł, tym razem okazał się silny, tym razem przywołał szczęśliwe wspomnienia - ale dlaczego nie udało mu się ocalić tamtego człowieka wtedy, dlaczego, dlaczego, dlaczego?
Gdy się odezwała i podeszła bliżej, w jego oczach pojawił się wreszcie błysk rozpoznania. Ronja Fancourt, magipsychiatra, z którą spędził kilka(naście?) męczących i bezowocnych sesji.
Wtedy nie był jeszcze gotowy na terapię - mogła go zapamiętać jako pacjenta nieufnego, trochę upartego i wypierającego wszelkie postępy. Desperacko pragnął skupić się na pracy i to skuteczne wykonywanie zawodu było wtedy jego priorytetem. Zarazem, uwadze Ronji nie mogło pewnie umknąć, że pomimo pragnienia powrotu do normalnego życia, jej pacjent zachowywał się jakby nie wierzył, że kiedykolwiek może wieść normalne życie, jakby traktował egzystencję po ugryzieniu jako pustą zastępczą skorupę dla tego, co dawniej. W trakcie terapii skupiał się zresztą na tu i teraz, wypierając konfrontację z dawnymi traumami. Dlatego magipsychiatrom mogło być trudno domyślić się jak bardzo likantropia naruszyła nie tylko jego ciało, co całą konstrukcję psychiczną, choć Fancourt zdążyła pewnie wysnuć kilka wniosków lub własnych teorii. Czy zachowała je dla siebie...?
Teraz desperacko terapii potrzebował, ale wcale nie zobaczył w brunetce dawnego lekarza. Wiedział, że powinien w niej za to widzieć ofiarę dementora. Spytać, jak się ma, czy jest ciała. Powiedzieć, że rozumie.
Nie umiał mówić o emocjach, nie umiał pytać - pewnie zresztą już to o nim wiedziała. Głos uwiązł mu w gardle, bo zamiast ofiary, mimowolnie widział w niej osobę, jaką zapamiętał.
Pracownicę Ministerstwa Magii.
Sam był pracownikiem Ministerstwa Magii, niegdyś wszyscy byli dla niego jedną, wielką społecznością. Teraz jednak dzielili się na dwie kategorie - podobne jemu, upadłe dusze, oraz wrogów. W głębi duszy wiedział, że wszędzie pomiędzy kryją się odcienie szarości, że wielu czarodziejów czystej krwi zachowało pracę w Ministerstwie, bo wybór między terrorem a biedą wcale nie jest prosty. W głębi duszy wiedział, że nie ma pojęcia, jak potoczyło się jej życie ani co robi w Derbyshire - i że dementor pewnie nie zaatakowałby jej, gdyby czynnie sprzyjała nowej władzy.
Ale nie mógł opuścić różdżki, nie mógł, dopóki się nie upewni. Nie dopilnuje muru, samoobrony, własnych granic.
-Fancourt. - wychrypiał dziwnie szorstkim głosem, wbrew ludzkiemu odruchowi zatroszczenia się o (wcale nie bezbronną) kobietę, trochę wbrew sobie. -Nie poznajesz mnie? I sama mi powiedz, mam mieć powody się z tobą rozprawić? - uniósł lekko różdżkę, tak by mieć ją na celowniku. -Żadnych gwałtownych ruchów, dopóki nie dowiem się, dla kogo teraz pracujesz. - ostrzegł, znacząco. Wiedział, że nie była głupia. Jeśli go poznała, to jego lojalności i pracy mogła się sama domyślić.
Teraz, stojąc blisko, mogła też uważniej się mu przyjrzeć. Choć starał się skupić na niej wzrok, to spojrzenie miał rozbiegane, a dłonie lekko mu drżały. Nie wyglądał, jak doświadczony auror, który rozprawiał się z dementorem, a raczej jak człowiek, który starał się zamaskować, że cała ta scena wstrząsnęła nim równie mocno jak samą Ronją. O ile rok temu maskował niechęć do terapii uprzejmością, a w melancholijnych oczach tliło się jeszcze trochę ciepła, o tyle teraz widać było w nim jakiś nowy rys zacięcia, bezwzględności.
Dzikości.
Can I not save one
from the pitiless wave?
A więc w istocie był to Tonks. Bardziej drapieżny, o aurze przesyconej strachem i przemocą, ale Tonks. Zmierzchnica wiła się wokoło postawnego wilka, kiedy Ronja skupiła wzrok na dłoni Michaela, zaciśniętej z dziwną determinacją na różdżce. Nie zapominała swoich pacjentów. Dla każdego z nich miała specjalnie wybrane miejsce w umyśle, to zarezerwowane ściśle dla analizy sytuacji, obserwacji gestów, cichy kąt bez możliwości okazania współczucia. Z aurorami takimi jak on ścierała się wówczas na co dzień, z ich strony zamiast zaklęć, znajdując nierzadko ignorancję, lekceważące kpiny i niedowiarków. Nie chcieli przyznać nawet najmniejszych błędów, odsłonić swoje słabości w obawie, że jeśli pozna je ktoś inny niż oni sami, staną się prawdziwsze. Głównie dlatego nie było w Fancourt pragnienia darzenia takich ludzi niechęcią. Złamano ich dawno temu, zatem cokolwiek co napędzało dziką pogoń za kolejnym dniem, nie mogło być zlekceważone. Bo nie wierzyli w uzdrowienie, może nawet powoli zapominali, jak kiedyś czuli wszystko na równi z każdym. Ich rozum pozbywał się tych połączeń, które nie wydawały się potrzebne do codziennych zadań, a to z kolei prowadziło do utraty wielu wartościowych rezolucji. Jedną z nich była nadzieja na lepsze jutro. Na lepszą wersję siebie. Nie idealną, ale chociaż o jedną wyrządzoną krzywdę mniej, pogodzoną ze światem. Przekrzywiła głowę w bok, lustrując mężczyznę z zaciekawieniem.
- A ty poznajesz siebie Michaelu? - Spytała miękko, podchodząc jeszcze bliżej, jednocześnie chowając różdżkę za pas, a obie dłonie układając tak, by Michael widział, iż nic w nich nie trzyma. Ronja nie miała pojęcia, z jakimi okropieństwami musiał mieć styczność Michael, ale czymkolwiek by one nie były, zdawały się nie opuszczać jego persony, niczym cień uczepiony żarłocznymi pazurami jego ramienia. - Możemy porozmawiać, ale nie będę dywagować z kimś, kto mierzy do mnie z różdżki. Chyba że jestem jakiegoś rodzaju zagrożeniem dla ciebie, to z kolei tworzy pytanie, po co mi pomagać? - Wciąż jeszcze po plecach przebiegał dreszcz, a gęsia skórka na całym ciele upewniała Ronję, że nie śniła. Naprawdę przetrwała spotkanie z dementorem, żeby potem zginąć od zaklęcia znerwicowanego byłego aurora.
Nie ulegało wątpliwości, że był niebezpieczny. Bardziej niż kiedykolwiek, ponieważ zdawał się nie być do końca w stanie uchwycić momentu zmiany. Jak szorstko brzmiał jego niegdyś uprzejmy głos, jak oczy zamiast ze znajomym zrozumieniem, patrzyły na Fancourt i widziały nie człowieka, ale potencjalnego wroga. Coś w spojrzeniu Ronji posmutniało tylko odrobinę, w melancholijnym zrozumieniu żywych konsekwencji wciągających ją w swoje otchłanie wojny.
Długi czas minął od ich bezowocnych sesji i chociaż nie sposób było wyciągnąć konkretne wnioski, nie potrzebowała być specjalistą, żeby dostrzec złamanie Michaela Tonksa. Rozprysnął się na tysiąc kawałków i tylko ta obca dzika siła trzymała go w ryzach. Strach było pomyśleć, co zdecyduje zrobić z nim następnym razem.
- Peak District. Nie pracuję dla Ministerstwa, bo o to chciałeś zapytać. Już nie. - Nie odkąd wróciła zza granicy z wydłużonym wyrokiem śmierci, w postaci swojej choroby. Nie było sensu trzymać go w niepewności, a tym bardziej niepotrzebnie bardziej denerwować. Jeśli ta informacja miała ukoić chociaż odrobinę podejrzenia czarodzieja, to zamierzała mu jej udzielić. Niewielka cena jaką poniesie samodzielnie, bez ryzyka narażenia kogokolwiek innego na szkodę. Swoją własną rodzinę pragnęła obronić przed konsekwencjami decyzji tych wychodzących na ulice, zatem o ile pozostawali bezpieczni w Londynie, czy rezerwacie, ona sama mogła działać na własną rękę. A on? Musiał mieć bliskich, zakładała, że i dla nich walczył. Dla dobra walczył, ale w czyje imię zabijał, tego Fancourt nie była pewna.
- A ty poznajesz siebie Michaelu? - Spytała miękko, podchodząc jeszcze bliżej, jednocześnie chowając różdżkę za pas, a obie dłonie układając tak, by Michael widział, iż nic w nich nie trzyma. Ronja nie miała pojęcia, z jakimi okropieństwami musiał mieć styczność Michael, ale czymkolwiek by one nie były, zdawały się nie opuszczać jego persony, niczym cień uczepiony żarłocznymi pazurami jego ramienia. - Możemy porozmawiać, ale nie będę dywagować z kimś, kto mierzy do mnie z różdżki. Chyba że jestem jakiegoś rodzaju zagrożeniem dla ciebie, to z kolei tworzy pytanie, po co mi pomagać? - Wciąż jeszcze po plecach przebiegał dreszcz, a gęsia skórka na całym ciele upewniała Ronję, że nie śniła. Naprawdę przetrwała spotkanie z dementorem, żeby potem zginąć od zaklęcia znerwicowanego byłego aurora.
Nie ulegało wątpliwości, że był niebezpieczny. Bardziej niż kiedykolwiek, ponieważ zdawał się nie być do końca w stanie uchwycić momentu zmiany. Jak szorstko brzmiał jego niegdyś uprzejmy głos, jak oczy zamiast ze znajomym zrozumieniem, patrzyły na Fancourt i widziały nie człowieka, ale potencjalnego wroga. Coś w spojrzeniu Ronji posmutniało tylko odrobinę, w melancholijnym zrozumieniu żywych konsekwencji wciągających ją w swoje otchłanie wojny.
Długi czas minął od ich bezowocnych sesji i chociaż nie sposób było wyciągnąć konkretne wnioski, nie potrzebowała być specjalistą, żeby dostrzec złamanie Michaela Tonksa. Rozprysnął się na tysiąc kawałków i tylko ta obca dzika siła trzymała go w ryzach. Strach było pomyśleć, co zdecyduje zrobić z nim następnym razem.
- Peak District. Nie pracuję dla Ministerstwa, bo o to chciałeś zapytać. Już nie. - Nie odkąd wróciła zza granicy z wydłużonym wyrokiem śmierci, w postaci swojej choroby. Nie było sensu trzymać go w niepewności, a tym bardziej niepotrzebnie bardziej denerwować. Jeśli ta informacja miała ukoić chociaż odrobinę podejrzenia czarodzieja, to zamierzała mu jej udzielić. Niewielka cena jaką poniesie samodzielnie, bez ryzyka narażenia kogokolwiek innego na szkodę. Swoją własną rodzinę pragnęła obronić przed konsekwencjami decyzji tych wychodzących na ulice, zatem o ile pozostawali bezpieczni w Londynie, czy rezerwacie, ona sama mogła działać na własną rękę. A on? Musiał mieć bliskich, zakładała, że i dla nich walczył. Dla dobra walczył, ale w czyje imię zabijał, tego Fancourt nie była pewna.
quiet. composed. grateful. disciplined
do not underestimate my heart, it is a fortress, a stronghold that cannot be brought down, it has fought battles worth fighting, and saved loved ones worth defending, the day you think it a weakness, is the day
you will burn
you will burn
Ronja Fancourt
Zawód : magipsychiatra, uzdrowiciel
Wiek : 30/31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
battles may be fought
from the outside in
but wars are won
from the inside out
from the outside in
but wars are won
from the inside out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Wzdrygnął się lekko na dźwięk zbyt przenikliwego pytania, niechcianych zgłosek. Słowa, choć były tylko słowami, zabolały mocniej niż chciałby przyznać. Ostatnio, bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, nie wiedział kim właściwie był. Zdawał sobie sprawę, że czasem bywał kimś innym, ale niegdyś łudził się, że jedynie podczas pełni księżyca albo przebłysków wyrzutów sumienia. Ronja nie znała go zresztą, gdy zaczął powoli tracić kontrolę - gdy potwór przebudził się najpierw w reakcji na Crucio, potem w chwili żałoby po aresztowanej siostrze, potem w chwili zagrożenia życia, a potem... potem przestał już liczyć. Mówił kiedyś na terapii, że nigdy nie pozwoli wilczej naturze zapanować nad własnym ciałem w chwili negatywnych emocji. Nie dość, że nie dotrzymał tamtego postanowienia to nie przewidział, że wilcza jaźń może przejąć coś więcej niż samo ciało...
Niegdyś starannie maskował niechęć do podobnych magipsychoterapeutycznych dociekań, do udawanego zrozumienia. Teraz nie było już sensu udawać - wolał zamaskować własny strach w reakcji na jej słowa, mimowolnie przyjmując na twarz pogardliwy grymas, na który w cywilizowanej sytuacji nigdy by sobie nie pozwolił.
-To czas i miejsce na takie pytania? - parsknął z lekką drwiną, tak jakby podświadomie chciał się odegrać za te wszystkie chwile, gdy siedział w jej gabinecie i udawał nadzieję, postęp, normalność. Jakaś jego część - w dodatku ta rozsądniejsza, mniej dzika, ludzka - miała ochotę z rozpaczą wytknąć Ronji, że w c a l e nie pomogła.
Było tylko gorzej.
To jednak nie był czas ani miejsce na rozgoryczone wyznania. Przez krótką chwilę nie była już jego byłą magipsychiatrą, nie była niedoszłą ofiarą dementora, była niewiadomą. A niepewność równała się teraz z nieufnością, z antagonizmem. Nigdy nie byli tak blisko, nigdy nie zaufał jej na tyle (choć własnemu magipsychiatrze ponoć powinno się ufać), by witać ją teraz jak przyjaciółkę. Na szczęście, wykazała się rozsądkiem, a ten do niego docierał.
Czasem.
Opuścił różdżkę, choć nie miał zamiaru jej chować. Wokół mogły się czaić dementor, demony, wrogowie. Nawet, jeśli Fancourt nie była żadnym z nich.
-Tak, o to chciałem zapytać. - potwierdził cieplejszym tonem, zmuszając usta do bladego, przepraszającego uśmiechu. Peak District, nie pracowała już dla Ministerstwa, zaatakował ją dementor - analizował w głowie. Tak, to miało sens. Nie trzymał już różdżki tak kurczowo, spoglądając na Ronję jak na innego człowieka i jakby sam stał się właśnie innym człowiekiem. Jakby zniknął jakiś mur, jakby sam Michael potrzebował rozróżnienia "my" i "oni" aby zdobyć się na chwilę normalności.
-Sama rozumiesz. - wtrącił, wytłumaczył, stwierdził? Zawiesił głos w pytającej nucie - rozumiała? Że teraz polowano na niego, tak jak on niegdyś polował na czarnoksiężników? Niegdyś nie pozwalał jej na żadne próby zrozumienia, ale teraz sam poszukał jej spojrzenia, jakby chcąc je tam odnaleźć. Nie jestem potworem, jeszcze nie. Jestem na patrolu, jestem ostrożny. Pragnę krwi, ale nie twojej.
-Czyli dla Greengrassów. - dodał, jakby do siebie. -Może dlatego dementor zwrócił na ciebie uwagę. - wymamrotał, choć była to czysta hipoteza. Lord Greengrass opowiedział się w końcu przeciwko polityce Ministerstwa. -Jak się czujesz? - kilkoma szybkimi krokami pokonał ostatni dystans między nimi, żeby uważniej się jej przyjrzeć. Dopiero teraz pozwolił sobie na troskę, tak jakby przypominał sobie o ludzkich odruchach stopniowo, dopiero gdy niebezpieczeństwo ustało.
On czuł się koszmarnie, a dłonie nadal lekko mu drżały. Lewą wcisnął do kieszeni, a prawą, wraz z różdżką, opuścił.
Niegdyś starannie maskował niechęć do podobnych magipsychoterapeutycznych dociekań, do udawanego zrozumienia. Teraz nie było już sensu udawać - wolał zamaskować własny strach w reakcji na jej słowa, mimowolnie przyjmując na twarz pogardliwy grymas, na który w cywilizowanej sytuacji nigdy by sobie nie pozwolił.
-To czas i miejsce na takie pytania? - parsknął z lekką drwiną, tak jakby podświadomie chciał się odegrać za te wszystkie chwile, gdy siedział w jej gabinecie i udawał nadzieję, postęp, normalność. Jakaś jego część - w dodatku ta rozsądniejsza, mniej dzika, ludzka - miała ochotę z rozpaczą wytknąć Ronji, że w c a l e nie pomogła.
Było tylko gorzej.
To jednak nie był czas ani miejsce na rozgoryczone wyznania. Przez krótką chwilę nie była już jego byłą magipsychiatrą, nie była niedoszłą ofiarą dementora, była niewiadomą. A niepewność równała się teraz z nieufnością, z antagonizmem. Nigdy nie byli tak blisko, nigdy nie zaufał jej na tyle (choć własnemu magipsychiatrze ponoć powinno się ufać), by witać ją teraz jak przyjaciółkę. Na szczęście, wykazała się rozsądkiem, a ten do niego docierał.
Czasem.
Opuścił różdżkę, choć nie miał zamiaru jej chować. Wokół mogły się czaić dementor, demony, wrogowie. Nawet, jeśli Fancourt nie była żadnym z nich.
-Tak, o to chciałem zapytać. - potwierdził cieplejszym tonem, zmuszając usta do bladego, przepraszającego uśmiechu. Peak District, nie pracowała już dla Ministerstwa, zaatakował ją dementor - analizował w głowie. Tak, to miało sens. Nie trzymał już różdżki tak kurczowo, spoglądając na Ronję jak na innego człowieka i jakby sam stał się właśnie innym człowiekiem. Jakby zniknął jakiś mur, jakby sam Michael potrzebował rozróżnienia "my" i "oni" aby zdobyć się na chwilę normalności.
-Sama rozumiesz. - wtrącił, wytłumaczył, stwierdził? Zawiesił głos w pytającej nucie - rozumiała? Że teraz polowano na niego, tak jak on niegdyś polował na czarnoksiężników? Niegdyś nie pozwalał jej na żadne próby zrozumienia, ale teraz sam poszukał jej spojrzenia, jakby chcąc je tam odnaleźć. Nie jestem potworem, jeszcze nie. Jestem na patrolu, jestem ostrożny. Pragnę krwi, ale nie twojej.
-Czyli dla Greengrassów. - dodał, jakby do siebie. -Może dlatego dementor zwrócił na ciebie uwagę. - wymamrotał, choć była to czysta hipoteza. Lord Greengrass opowiedział się w końcu przeciwko polityce Ministerstwa. -Jak się czujesz? - kilkoma szybkimi krokami pokonał ostatni dystans między nimi, żeby uważniej się jej przyjrzeć. Dopiero teraz pozwolił sobie na troskę, tak jakby przypominał sobie o ludzkich odruchach stopniowo, dopiero gdy niebezpieczeństwo ustało.
On czuł się koszmarnie, a dłonie nadal lekko mu drżały. Lewą wcisnął do kieszeni, a prawą, wraz z różdżką, opuścił.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Kłamałaby, mówiąc, że jej to nie ruszyło. Bo mimo wszystkich tych okoliczności, wciąż Tonksa pamiętała przede wszystkim jako swojego dawnego pacjenta. Tak podchodziła do nich wszystkich, spotykanych na swojej drodze w najmniej spodziewanych sytuacjach, chodzące dowody tego jak często nie potrafiła osiągnąć upragnionego celu. Fancourt zawodziła jak każdy inny, jednak to właśnie porażki w jej zawodzie dało się odczuć najmocniej. Uzdrowiciel popełniający błąd przy leczeniu mógł uśmiercić pacjenta i chociaż zarzut taki miał śmiertelne konsekwencje, to jednak na tym błędzie się kończył. Ronja, przy braku sukcesu w terapii nie mogła zrobić nic innego, niż obserwować jak jej rozmówca ucieka od rzeczywistości, coraz głębiej zapadając w odmętach swoich demonów. Co więcej, żył dalej, nawet jeśli jakaś jego część umarła. Gdyby nie roztrzęsienie po spotkaniu dementora, z pewnością wysnułaby konkretniejsze wnioski, przywiązała baczniejszą uwagę do szczegółów, ponieważ jednak Fancourt była zaledwie marnym człowiekiem, prócz rozmowy z mężczyzną, musiała panować również nad swoimi zszarganymi zajściem emocjami.
- Każda pora jest dobra na zadawanie pytań. Nawet na sekundę przed katastrofą. - Odparła na wydechu, ignorując ewidentną drwinę w głosie Michaela. Myślami wróciła do ministerialnego gabinetu, gdzie ściskała kurczowo pióro w dłoni, łamiąc się duchem nad tym, że przecież nie będzie w stanie mu pomóc. Ani jemu, ani nikomu innemu. Co w końcu ktoś taki jak ona wiedział o tamtych problemach? Z jakiegoś powodu, wspomnienia tamej wersji siebie, dużo młodszej i bardziej zagubionej, sprawiały, że Ronja czuła się bardziej odsłonięta niż zazwyczaj. Zmiana w wizerunku czarnowłosej miała z biegiem lat nieco pozytywniejszy wydźwięk niż ta, jakiej doszukała się w obliczu swojego rozmówcy. Cierpiała, bała się, ale panowała nad tym. Jeszcze. On musiał zobaczyć o jedną rzecz za wiele. - Ostatnimi czasy łapię się na tym, że im więcej wiem, tym mniej rozumiem. - Odpowiedziała, unosząc dłonie do skroni i pocierając je okrężnymi ruchami. Zaraz jednak, na powrót skupiła uwagę na blondynie, przyglądając się mu z zainteresowaniem.
- Nigdy wcześniej nie zetknęłam się z dementorami, zwłaszcza tutaj, aż ciężko uwierzyć, że czają się nawet w Derbyshire. - Brutalna realizacja, otworzyła oczy Ronji na zagrożenie, głównie dlatego, iż widziała je tuż przed sobą. Zazwyczaj starała się mieć na baczności, ale bezpieczne mury rezerwatu, łatwo uśpiły czujność kobiety, nawet w tych momentach gdy opuszczała je za pracą. Przełożeni z pewnością nie będą zadowoleni, gdy przekaże im wieści, chociaż odpędzenie dementora teraz, oznacza, że raczej nie natknie się na czarną marę żaden zwykły mieszkaniec.
- A ty? Nie przypominam sobie, żebyś zawitał do Peak District w ostatnim czasie, co zatem sprowadza cię do tego miejsca? - Badawczy ton głosu nie mógł umknąć towarzyszowi Ronji, ale akurat tym przejmowała się najmniej. Miała w końcu, czysto teoretycznie, większe prawa do zadawania pytań dotyczących tych ziem, niż on. Mięśnie stężały nieco, gdy Michael zamknął dzielący ich dystans, ale nie dała po sobie znać odczuwanego dyskomfortu. Zdawał się rozluźnić nieco, ale oryginalne uwagi, jakie zdążyła przyuważyć, nie zniknęły. Może kiedyś pracowali razem, była aurorem, jednak obecnie nie wiedzieli o sobie nic. Czym się zajmował? Dlaczego tu był? Objęła się ramionami, chcąc zapewnić sobie, chociaż odrobinę więcej ciepła, a zarazem dodać otuchy. - Na tyle dobrze, na ile mogę się czuć w tej sytuacji. Było blisko.
Za blisko. Po raz kolejny Ronja uświadomiła sobie, jak ważna jest umiejętność stałego ćwiczenia swoich zdolności magicznych, zwłaszcza w czasach, gdzie zazwyczaj powinna być przygotowana na to, że tylko ona sama może zapewnić sobie bezpieczeństwo. - Naprawdę dziękuję za pomoc, gdybym była sama a patronus się nie udał, mogło skończyć się dużo gorzej. - Ostatnie słowa wymamrotała bardziej do siebie, nie chcąc nawet pobieżnie wizualizować możliwych skutków nieudanego zaklęcia. - Mam tylko nadzieję, że nie przeraziłam cię zbytnio. - Na ustach zamajaczył lekki uśmiech, ale oczy utkwione miała na prawej dłoni mężczyzny, chociaż spuszczona w dół, wciąż ledwo zauważalnie drżała.
- Każda pora jest dobra na zadawanie pytań. Nawet na sekundę przed katastrofą. - Odparła na wydechu, ignorując ewidentną drwinę w głosie Michaela. Myślami wróciła do ministerialnego gabinetu, gdzie ściskała kurczowo pióro w dłoni, łamiąc się duchem nad tym, że przecież nie będzie w stanie mu pomóc. Ani jemu, ani nikomu innemu. Co w końcu ktoś taki jak ona wiedział o tamtych problemach? Z jakiegoś powodu, wspomnienia tamej wersji siebie, dużo młodszej i bardziej zagubionej, sprawiały, że Ronja czuła się bardziej odsłonięta niż zazwyczaj. Zmiana w wizerunku czarnowłosej miała z biegiem lat nieco pozytywniejszy wydźwięk niż ta, jakiej doszukała się w obliczu swojego rozmówcy. Cierpiała, bała się, ale panowała nad tym. Jeszcze. On musiał zobaczyć o jedną rzecz za wiele. - Ostatnimi czasy łapię się na tym, że im więcej wiem, tym mniej rozumiem. - Odpowiedziała, unosząc dłonie do skroni i pocierając je okrężnymi ruchami. Zaraz jednak, na powrót skupiła uwagę na blondynie, przyglądając się mu z zainteresowaniem.
- Nigdy wcześniej nie zetknęłam się z dementorami, zwłaszcza tutaj, aż ciężko uwierzyć, że czają się nawet w Derbyshire. - Brutalna realizacja, otworzyła oczy Ronji na zagrożenie, głównie dlatego, iż widziała je tuż przed sobą. Zazwyczaj starała się mieć na baczności, ale bezpieczne mury rezerwatu, łatwo uśpiły czujność kobiety, nawet w tych momentach gdy opuszczała je za pracą. Przełożeni z pewnością nie będą zadowoleni, gdy przekaże im wieści, chociaż odpędzenie dementora teraz, oznacza, że raczej nie natknie się na czarną marę żaden zwykły mieszkaniec.
- A ty? Nie przypominam sobie, żebyś zawitał do Peak District w ostatnim czasie, co zatem sprowadza cię do tego miejsca? - Badawczy ton głosu nie mógł umknąć towarzyszowi Ronji, ale akurat tym przejmowała się najmniej. Miała w końcu, czysto teoretycznie, większe prawa do zadawania pytań dotyczących tych ziem, niż on. Mięśnie stężały nieco, gdy Michael zamknął dzielący ich dystans, ale nie dała po sobie znać odczuwanego dyskomfortu. Zdawał się rozluźnić nieco, ale oryginalne uwagi, jakie zdążyła przyuważyć, nie zniknęły. Może kiedyś pracowali razem, była aurorem, jednak obecnie nie wiedzieli o sobie nic. Czym się zajmował? Dlaczego tu był? Objęła się ramionami, chcąc zapewnić sobie, chociaż odrobinę więcej ciepła, a zarazem dodać otuchy. - Na tyle dobrze, na ile mogę się czuć w tej sytuacji. Było blisko.
Za blisko. Po raz kolejny Ronja uświadomiła sobie, jak ważna jest umiejętność stałego ćwiczenia swoich zdolności magicznych, zwłaszcza w czasach, gdzie zazwyczaj powinna być przygotowana na to, że tylko ona sama może zapewnić sobie bezpieczeństwo. - Naprawdę dziękuję za pomoc, gdybym była sama a patronus się nie udał, mogło skończyć się dużo gorzej. - Ostatnie słowa wymamrotała bardziej do siebie, nie chcąc nawet pobieżnie wizualizować możliwych skutków nieudanego zaklęcia. - Mam tylko nadzieję, że nie przeraziłam cię zbytnio. - Na ustach zamajaczył lekki uśmiech, ale oczy utkwione miała na prawej dłoni mężczyzny, chociaż spuszczona w dół, wciąż ledwo zauważalnie drżała.
quiet. composed. grateful. disciplined
do not underestimate my heart, it is a fortress, a stronghold that cannot be brought down, it has fought battles worth fighting, and saved loved ones worth defending, the day you think it a weakness, is the day
you will burn
you will burn
Ronja Fancourt
Zawód : magipsychiatra, uzdrowiciel
Wiek : 30/31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
battles may be fought
from the outside in
but wars are won
from the inside out
from the outside in
but wars are won
from the inside out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Niespodziewanie, przez jego twarz przemknął blady uśmiech. Była odważna, tak szybko i z takim spokojem odpowiadając na drwinę. A on zawsze cenił brawurę, nawet trochę wbrew sobie. W jej gabinecie dopuszczał do siebie podobnych myśli, tak jakby szacunek wobec własnego magipsychiatry miał mu zaszkodzić, skłonić do zdjęcia maski. A może to ona wypowiadała się wtedy rozważniej? Nie pamiętał, cały dystans budował przecież w swojej podświadomości. Chciał przecież, by mu pomogła - a zarazem nie chciał, albo po prostu się bał.
Nawet teraz splatały się w nim sprzeczne uczucia - ulga, że przeżyła i nikła radość na widok znajomej twarzy i na wieść, że stoją po tej samej stronie. Strach, roztrzęsienie i wyrzuty sumienia po ataku dementora, upiorne wspomnienie pocałunku, któremu nie zdołał zapobiec. I wreszcie, chyba najmniej (a może najbardziej?) racjonalny żal, że wcale nie pomogła mu zapanować nad psychiką, pretensje do samego siebie, że jej na to nie pozwolił, rozgoryczenie, że wszystko było jeszcze gorsze niż gdy widzieli się ostatnio. Zawiódł siebie, w jakimś sensie zawiódł też ją. Przemienił się w potwora, nie panując nad własnymi emocjami, już kilkukrotnie. I czuł już, że wilk drzemie w jego umyśle zawsze, a nie tylko w wilczym ciele. Też wiedział o samym sobie coraz więcej, ale rozumiał coraz mniej.
Na szczęście, cudze potrzeby zawsze odciągały go od własnych emocji. Był przecież aurorem. Myślał altruistycznie (kiedyś) i zadaniowo (nadal).
-Nigdy...? - wyrwało mu się. Spojrzał na Ronję badawczo, usiłując doszukać się w niej oznak rozbicia - nie dość, że pierwszy raz zetknęła się z dementorem to jeszcze bestia chciała ją pocałować. Jak na sytuację, trzymała się całkiem dobrze - ochroniły ją szczęśliwe wspomnienia, wpływ dementora był krótki? A może ratowała samą siebie fasadą opanowania, jak on sam? Nagle poczuł, że może łączy ich odrobinę więcej niż niegdyś zakładał. -Weź eliksiry uspokajające po fakcie. To... wróci, ich wpływ. - doradził spontanicznie, niespodziewanie zamieniając się z nią rolami. Żaden z niego magipsychiatra, ale przez cały miesiąc leczył się z wyprawy do Azkabanu i nadal nie czuł się dobrze. Może ona dojdzie do siebie szybciej, może wystarczy eliksir i spokojny wieczór. Oby. -Nie dziękuj. - przerwał, trochę nerwowo, trochę szorstko. -Widziałem... widziałem już pocałunek dementora, nie zdążyłem wtedy zareagować. - przyznał, bardziej szczerze niż podczas jakiejkolwiek sesji terapeutycznej i przygryzł lekko wargę, wzruszając ze wstydem ramionami. Czy zrozumiała? Że nie chronił tylko jej, ale też siebie?
-Patroluję, w ramach pracy. - wymownie zniżył głos, rozglądając się czujnie i próbując opanować drżenie dłoni. -Odprowadzę cię do Peak District, szukałem tutaj ludzi Malfoya, a nie dementora... Nie powinnaś chodzić sama, nie po tym. - zaproponował, choć w gruncie rzeczy zadecydował za Ronję, kierowany lojalnością wobec samego lorda Greengrassa oraz wobec potrzebującej (jego zdaniem) pomocy kobiety. Obejrzał się przez ramię na damę w opałach i ruszył w kierunku lasu. Patrol chwilowo poczeka.
Patrol jednak nie czekał. Gdy znaleźli się na ścieżce, Michael dał gestem dłoni znać Ronji by była cicho i zaczął uważnie nasłuchiwać. Coś było nie tak. Nie mógł określić, co - na początku zaalarmował go chyba zapach, którego nie potrafił określić. Nie nauczył się jeszcze w pełni świadomie wykorzystywać nadwrażliwego wilkołaczego węchu na swoją korzyść, ale miał uporczywe wrażenie, że nie są tutaj sami. Potem usłyszał szmer, wśród drzew. Zwolnił kroku, gdy między drzewami rozbrzmiały ściszone, choć zaaferowane głosy.
-Myślisz, że ten dementor doprowadzi nas do szlam?
-Skąd mam wiedzieć? Od dementora lepiej trzymajmy się z daleka, wcale nie chciałem na niego wpadać. Mamy zadanie do wykonania.
Jeden z nich wydawał się znajomy - do tego stopnia znajomy, że Tonks gestem nakazał Fancourt się zatrzymać. Niech się lepiej ukryje, on sam... musiał to sprawdzić.
Salvio Hexia - pomyślał, kreśląc różdżką linię na leśnej ścieżce i próbując rzucić niewerbalne zaklęcie i odgrodzić Fancourt od całej sceny. Następnie ostrożnie ruszył w kierunku intruzów, aż z daleka, wśród drzew, mignęła mu twarz jednego. Z daleka, ale ją rozpoznał.
Zamarł, przypomniawszy sobie, jak był świadkiem polowania tego mężczyzny na jakąś mugolską rodzinę w wiosce Tinworth, jak w lipcu zostawił go tam na pewną śmierć.
Nie miał już wątpliwości, że właśnie faktycznie znalazł ludzi Malfoya. Spojrzenie mus twardniało, obejrzał się na Fancourt raz jeszcze.
"Znam go" - mogła odczytać Ronja z jego ruchu warg. Mina nie pozostawiała wątpliwości, w jakim kontekście. A potem przeniósł wzrok w kierunku dwójki nieznajomych, postanawiając dokończyć to, co zaczął.
W tym momencie mężczyźni umilkli, orientując się, że mają towarzystwo.
rzut na spostrzegawczość
po poście Ronji idziemy uczyć się mechaniki do szafki!
Phillip Greyback, stary znajomy, zaatakuje Michaela, uroki 15, opcm 15, cm 5, sprawność 5, zwinność 5
Johnny Silverback będzie atakował Ronję, uroki 10, opcm 10, cm 5, sprawność 5, zwinność 5
rzucam na Salvio Hexia (niewerbalne, +15)
Nawet teraz splatały się w nim sprzeczne uczucia - ulga, że przeżyła i nikła radość na widok znajomej twarzy i na wieść, że stoją po tej samej stronie. Strach, roztrzęsienie i wyrzuty sumienia po ataku dementora, upiorne wspomnienie pocałunku, któremu nie zdołał zapobiec. I wreszcie, chyba najmniej (a może najbardziej?) racjonalny żal, że wcale nie pomogła mu zapanować nad psychiką, pretensje do samego siebie, że jej na to nie pozwolił, rozgoryczenie, że wszystko było jeszcze gorsze niż gdy widzieli się ostatnio. Zawiódł siebie, w jakimś sensie zawiódł też ją. Przemienił się w potwora, nie panując nad własnymi emocjami, już kilkukrotnie. I czuł już, że wilk drzemie w jego umyśle zawsze, a nie tylko w wilczym ciele. Też wiedział o samym sobie coraz więcej, ale rozumiał coraz mniej.
Na szczęście, cudze potrzeby zawsze odciągały go od własnych emocji. Był przecież aurorem. Myślał altruistycznie (kiedyś) i zadaniowo (nadal).
-Nigdy...? - wyrwało mu się. Spojrzał na Ronję badawczo, usiłując doszukać się w niej oznak rozbicia - nie dość, że pierwszy raz zetknęła się z dementorem to jeszcze bestia chciała ją pocałować. Jak na sytuację, trzymała się całkiem dobrze - ochroniły ją szczęśliwe wspomnienia, wpływ dementora był krótki? A może ratowała samą siebie fasadą opanowania, jak on sam? Nagle poczuł, że może łączy ich odrobinę więcej niż niegdyś zakładał. -Weź eliksiry uspokajające po fakcie. To... wróci, ich wpływ. - doradził spontanicznie, niespodziewanie zamieniając się z nią rolami. Żaden z niego magipsychiatra, ale przez cały miesiąc leczył się z wyprawy do Azkabanu i nadal nie czuł się dobrze. Może ona dojdzie do siebie szybciej, może wystarczy eliksir i spokojny wieczór. Oby. -Nie dziękuj. - przerwał, trochę nerwowo, trochę szorstko. -Widziałem... widziałem już pocałunek dementora, nie zdążyłem wtedy zareagować. - przyznał, bardziej szczerze niż podczas jakiejkolwiek sesji terapeutycznej i przygryzł lekko wargę, wzruszając ze wstydem ramionami. Czy zrozumiała? Że nie chronił tylko jej, ale też siebie?
-Patroluję, w ramach pracy. - wymownie zniżył głos, rozglądając się czujnie i próbując opanować drżenie dłoni. -Odprowadzę cię do Peak District, szukałem tutaj ludzi Malfoya, a nie dementora... Nie powinnaś chodzić sama, nie po tym. - zaproponował, choć w gruncie rzeczy zadecydował za Ronję, kierowany lojalnością wobec samego lorda Greengrassa oraz wobec potrzebującej (jego zdaniem) pomocy kobiety. Obejrzał się przez ramię na damę w opałach i ruszył w kierunku lasu. Patrol chwilowo poczeka.
Patrol jednak nie czekał. Gdy znaleźli się na ścieżce, Michael dał gestem dłoni znać Ronji by była cicho i zaczął uważnie nasłuchiwać. Coś było nie tak. Nie mógł określić, co - na początku zaalarmował go chyba zapach, którego nie potrafił określić. Nie nauczył się jeszcze w pełni świadomie wykorzystywać nadwrażliwego wilkołaczego węchu na swoją korzyść, ale miał uporczywe wrażenie, że nie są tutaj sami. Potem usłyszał szmer, wśród drzew. Zwolnił kroku, gdy między drzewami rozbrzmiały ściszone, choć zaaferowane głosy.
-Myślisz, że ten dementor doprowadzi nas do szlam?
-Skąd mam wiedzieć? Od dementora lepiej trzymajmy się z daleka, wcale nie chciałem na niego wpadać. Mamy zadanie do wykonania.
Jeden z nich wydawał się znajomy - do tego stopnia znajomy, że Tonks gestem nakazał Fancourt się zatrzymać. Niech się lepiej ukryje, on sam... musiał to sprawdzić.
Salvio Hexia - pomyślał, kreśląc różdżką linię na leśnej ścieżce i próbując rzucić niewerbalne zaklęcie i odgrodzić Fancourt od całej sceny. Następnie ostrożnie ruszył w kierunku intruzów, aż z daleka, wśród drzew, mignęła mu twarz jednego. Z daleka, ale ją rozpoznał.
Zamarł, przypomniawszy sobie, jak był świadkiem polowania tego mężczyzny na jakąś mugolską rodzinę w wiosce Tinworth, jak w lipcu zostawił go tam na pewną śmierć.
Nie miał już wątpliwości, że właśnie faktycznie znalazł ludzi Malfoya. Spojrzenie mus twardniało, obejrzał się na Fancourt raz jeszcze.
"Znam go" - mogła odczytać Ronja z jego ruchu warg. Mina nie pozostawiała wątpliwości, w jakim kontekście. A potem przeniósł wzrok w kierunku dwójki nieznajomych, postanawiając dokończyć to, co zaczął.
W tym momencie mężczyźni umilkli, orientując się, że mają towarzystwo.
rzut na spostrzegawczość
po poście Ronji idziemy uczyć się mechaniki do szafki!
Phillip Greyback, stary znajomy, zaatakuje Michaela, uroki 15, opcm 15, cm 5, sprawność 5, zwinność 5
Johnny Silverback będzie atakował Ronję, uroki 10, opcm 10, cm 5, sprawność 5, zwinność 5
rzucam na Salvio Hexia (niewerbalne, +15)
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 60
'k100' : 60
Doskonale potrafiła przedłużyć nieunikniony moment załamania. Chociaż rozsądek chciał z całych sił być już w bezpiecznych murach Peak District, cała reszta musiała trzymać się na nogach, zachowując stonowany wyraz twarzy. Okolica na szczęście wydawała się spokojna, cicha aż do przesady, tylko ledwo słyszalny chlupot zabrużdżonego falami jeziora świadczył o upływającym dookoła nich czasie. Michael wydawał się zaskoczony jej postawą, a może odkryciem, że nie miała uprzedniej styczności z dementorami? Dziwne, do jakiego stopnia normalności doszli niektórzy z czarodziejów, by obecność tak mrocznej istoty stanowiła często obserwowane zjawisko w czyimkolwiek życiu. Nie dziwne, przykre i przerażające. Jak daleko granice przytomności umysłu dało się naciągnąć? W którym momencie normalność nie mogła już być normalnością, a wszelkie próby udawania miały zakończyć się straceniem zmysłów. Kiwnęła głową na niespodziewaną radę mężczyzny, która tylko dodatkowo upewniła ją, że znał się na tym konkretnym przypadku. - Zastanowię się co robić kiedy wrócimy do rezerwatu, tam będą warunki do uspokojenia się. - Przytaknęła, ucinając temat. Konsekwencje napotkania dementora z pewnością staną się problemem, ale krótki okres styczności i szybka reakcja powinny ułatwić uspokojenie nerwów. - Wszyscy zawodzimy, a stawki stają się tylko większe. Nie zawsze jesteśmy w stanie pomóc, nawet jeśli chcemy z całych sił. - Odparła, zastanawiając się, czy na myśli ma również własne wrażenia odnośnie dawnych sesji z Tonksem. Była dużo młodsza, mniej doświadczona, ale silnie wierzyła, że postąpiłaby dokładnie tak samo. Żałowanie minionych czynów nie przyniesie nikomu ulgi, a wręcz przeciwnie, może dostarczyć poczucia wina im obu.
- Pracy? - Uniosła lekko brew, niepewna co miał na myśli. Lord Greengrass wyraził zgodę na patrolowanie granic rezerwatu, ale z jej wiedzy, dotyczyła ona jedynie sprawnych jego pracowników, a nie postronnych osób. Czyżby Zakon Feniksa łączyły bardziej zażyłe stosunki z jej miejscem pracy, niż początkowo przypuszczała? - Doceniłabym troskę, gdyby brzmiała adekwatnie do tego pojęcia, mam wrażenie, że… - Nie dokończyła myśli, momentalnie milknąc, uciszona gestem dłoni Michaela. Ruszył do przodu ścieżki, wcześniej zakreślając różdżką na ścieżce linię. Fancourt wydobyła swoją własną zza pasa, dosłownie w tym samym momencie gdy jej towarzysz potwierdził niewypowiedziane obawy. Co prawda najpierw natknął się na Ronję, ale najwidoczniej pojawienie się dementora nie było odosobnionym zjawiskiem. Mieli towarzystwo. Towarzystwo, które w ułamek sekundy zorientowało się w obecności czarodzieja, natomiast nie zdołało zauważyć samej Fancourt.
| idziemy tutaj do szafki
- Pracy? - Uniosła lekko brew, niepewna co miał na myśli. Lord Greengrass wyraził zgodę na patrolowanie granic rezerwatu, ale z jej wiedzy, dotyczyła ona jedynie sprawnych jego pracowników, a nie postronnych osób. Czyżby Zakon Feniksa łączyły bardziej zażyłe stosunki z jej miejscem pracy, niż początkowo przypuszczała? - Doceniłabym troskę, gdyby brzmiała adekwatnie do tego pojęcia, mam wrażenie, że… - Nie dokończyła myśli, momentalnie milknąc, uciszona gestem dłoni Michaela. Ruszył do przodu ścieżki, wcześniej zakreślając różdżką na ścieżce linię. Fancourt wydobyła swoją własną zza pasa, dosłownie w tym samym momencie gdy jej towarzysz potwierdził niewypowiedziane obawy. Co prawda najpierw natknął się na Ronję, ale najwidoczniej pojawienie się dementora nie było odosobnionym zjawiskiem. Mieli towarzystwo. Towarzystwo, które w ułamek sekundy zorientowało się w obecności czarodzieja, natomiast nie zdołało zauważyć samej Fancourt.
| idziemy tutaj do szafki
quiet. composed. grateful. disciplined
do not underestimate my heart, it is a fortress, a stronghold that cannot be brought down, it has fought battles worth fighting, and saved loved ones worth defending, the day you think it a weakness, is the day
you will burn
you will burn
Ronja Fancourt
Zawód : magipsychiatra, uzdrowiciel
Wiek : 30/31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
battles may be fought
from the outside in
but wars are won
from the inside out
from the outside in
but wars are won
from the inside out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Pojedynek w jaki wdał się Michael i Ronja powoli zmierzał ku końcowi, a wszystko wskazywało na to, że rozstrzygnie się on na korzyść aurora i uzdrowicielki. Stary znajomy Tonksa, Greyback, który został przez niego porażony prądem, teraz leżał na ziemi, kompletnie nieświadomy gdzie dokładnie podziali się przeciwnicy. Znikając za barierą Salvio Hexia, zostali sami z Silverbackiem. Wypowiedziany czar, który miał odebrać przeciwnikowi różdżkę, nie zadziałał jednak zgodnie z planem. Być może Michael nie był wystarczająco skupiony, a być może ponowne spotkanie z dementorem zadziałało na niego mocniej niż mógł się tego spodziewać. Różdżka Michaela zawibrowała, a mężczyzna mógł poczuć jak niewidzialna siła wyrywa mu przedmiot z dłoni i wyrzuca go na odległość kilkunastu metrów do tyłu, za barierę Salvio Hexia, prosto pod twarz Greybacka, którego ciało zostało zwęglone od uderzenia pioruna i ledwo dyszał.
- Greyback! - rozległ się głos, którego nie mógł rozpoznać ani Michael ani Ronja. - Trzymaj się! Gdzie oni są? Gdzie Silverback? - trzeci mężczyzna biegł do leżącego i wykrwawiającego się powoli szmalcownika. - Homenum Revelio - wypowiedział inkantację.
| Jest to interwencja Mistrza Gry w związku z wyrzuceniem przez Michaela krytycznej jedynki.
| Michael, Twoja różdżka znalazła się obok Greybacka, do którego biegnie właśnie Brownback. Dzieli ich dokładnie taka sama odległość jak Was.
Mistrz Gry pozwoli sobie zostać z Wami i kontynuować rozgrywkę, a także przejąć postacie NPC. Na odpis macie 24h. W razie pytań zapraszam do Aquili.
| Greyback: żywotność 44/200, (rana III stopnia, poparzenie, martwica kości)
Silverback: żywotność 100/100, pod Petrificusem (ST przełamania: 100)
Brownback: żywotność 80/80
Homenum Revelio, wybudzenie z Petrificusa
- Greyback! - rozległ się głos, którego nie mógł rozpoznać ani Michael ani Ronja. - Trzymaj się! Gdzie oni są? Gdzie Silverback? - trzeci mężczyzna biegł do leżącego i wykrwawiającego się powoli szmalcownika. - Homenum Revelio - wypowiedział inkantację.
| Jest to interwencja Mistrza Gry w związku z wyrzuceniem przez Michaela krytycznej jedynki.
| Michael, Twoja różdżka znalazła się obok Greybacka, do którego biegnie właśnie Brownback. Dzieli ich dokładnie taka sama odległość jak Was.
Mistrz Gry pozwoli sobie zostać z Wami i kontynuować rozgrywkę, a także przejąć postacie NPC. Na odpis macie 24h. W razie pytań zapraszam do Aquili.
| Greyback: żywotność 44/200, (rana III stopnia, poparzenie, martwica kości)
Silverback: żywotność 100/100, pod Petrificusem (ST przełamania: 100)
Brownback: żywotność 80/80
Homenum Revelio, wybudzenie z Petrificusa
Wszystko działo się tak szybko. W takich momentach Ronja dziękowała za wieloletnie ćwiczenia koncentracji, pomagające zachować jasność umysłu. Poparzony mężczyzna leżał na ziemi, z ranami wymagającymi natychmiastowego opatrzenia jeśli miał przeżyć. Nie on jednak był ich głównym zmartwieniem. Zmarszczyła brwi w odpowiedzi na słowa Tonksa. Była spokojna. Spokojna na tyle, na ile mógł być spokojny ktoś, kto towarzyszył w bezpośrednim starciu, mogącym doprowadzić do czyjejś śmierci. Widywała ją już wcześniej, za każdym razem bolejąc nad brakiem wyczucia dla drugiego istnienia. - Unieszkodliwić? To cud, jeśli on przeżyje takie obrażenia. - Nie wiedziała, czy był w stanie odczytać z jej wyrazu twarzy, jak bardzo nie aprobowała całego zajścia. Obrona rzadko kiedy równała się z ostatecznym rozwiązaniem, jakim było odebranie czyjegoś życia. Ronja, póki co wierzyła, iż Tonks nie dążył do tego od początku walki, ale uwadze kobiety nie uszedł zmieniający się wyraz twarzy Michaela, kiedy rzucał tamto zaklęcie. Dziki. Niebezpieczny.
Dalszą dyskusję przerwała, widząc jak różdżka aurora, wyrywa się z jego dłoni i ląduje na ziemi. W tym samym czasie, niespodziewanie, do całego zajścia dołączyła kolejna osoba. Obcy mężczyzna, najwyraźniej zaznajomiony ze szmalcownikami. Fancourt nie czekała na nic więcej. - Petrificus Totalus - Skierowała różdżkę na przybyłego czarodzieja, mając nadzieję, że zatrzyma go w porę.
| bonus 28 z Magicus Extremos
Dalszą dyskusję przerwała, widząc jak różdżka aurora, wyrywa się z jego dłoni i ląduje na ziemi. W tym samym czasie, niespodziewanie, do całego zajścia dołączyła kolejna osoba. Obcy mężczyzna, najwyraźniej zaznajomiony ze szmalcownikami. Fancourt nie czekała na nic więcej. - Petrificus Totalus - Skierowała różdżkę na przybyłego czarodzieja, mając nadzieję, że zatrzyma go w porę.
| bonus 28 z Magicus Extremos
quiet. composed. grateful. disciplined
do not underestimate my heart, it is a fortress, a stronghold that cannot be brought down, it has fought battles worth fighting, and saved loved ones worth defending, the day you think it a weakness, is the day
you will burn
you will burn
Ronja Fancourt
Zawód : magipsychiatra, uzdrowiciel
Wiek : 30/31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
battles may be fought
from the outside in
but wars are won
from the inside out
from the outside in
but wars are won
from the inside out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Samotna łódka
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Derbyshire