Kasyno Elizjum
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Kasyno Elizjum
Hazardowe królestwo pełne jest przepychu, które stanowi słodką obietnicę wielkich wygranych, a bogate wnętrza zostały urządzone z jak najlepszym smakiem, aby nie przytłaczać urodzajem, lecz cieszyć nim oczy. Pozłacane ściany zdobią wielobarwne freski i obrazy przedstawiające opowieści z mitologii greckiej, podłogi pokrywają czerwone dywany, gdzieniegdzie można ujrzeć marmurowe posągi zwiewnych nimf. Dla wszystkich gości dostępne są dwie duże sale gier, część restauracyjna oraz sala balowa, która otwierana jest na czas bankietów organizowanych na życzenie wpływowych przedstawicieli czarodziejskiej socjety. Do pozostałych sal, bardziej kameralnych, mają dostęp tylko osoby uprawnione, czyli najznamienitsi stali bywalcy, aby zapewnić im jak najlepsze warunki do dyskretnego omawiania różnych spraw przy spokojnej partyjce pokera, blackjacka czy magicznego oczka. W lokalu można też spróbować swojego szczęścia do kości oraz ruletki. Krupierzy przed rozpoczęciem pracy są sprawdzani pod względem tożsamości i przeszkoleni bardzo solidnie, aby szybko wykrywać oszustów.
8 VII 1958
Korek szampana wystrzelił pod sam sufit sali, oznajmiając wszystkim czyjeś zwycięstwo. Uciekający z butelki alkohol szybko został rozlany do kieliszków dzięki wprawnym ruchom kelnera. Czy to pokerowy układ kart okazał się szczęśliwy? Może ruletka dopomogła, stając się dla kogoś tym mistycznym kołem fortuny pełnym łaskawości i urodzaju? Na wszystko z kąta spoglądał posąg nimfy, jeden z wielu, a zaklęte w chłodnym marmurze piękno eterycznej istoty nie osądzało nikogo. Na kolejny ruch nie trzeba było długo czekać, ogromny sukces dał początek całej sekwencji małych zdarzeń, był już dla niektórych głównym powodem do wykonywania gestów i wypowiadania słów. Już jedna z czarownic w długiej sukni zbliżyła się do źródła zamieszania, dla siebie upatrując szansy na spijanie słodkiego nektaru z owocu cudzej glorii. Szczęśliwca zagadywał inny ze współgraczy dzielących ten sam stolik, już gotów zachęcić do stawiania nowych zakładów przy kolejnej partii, zanim ta się jeszcze na dobre rozpocznie. Wszystkiemu przyglądał się krupier, osoba z uprzejmym uśmiechem, lecz bez goszczących w nim emocji, z jakże bystrym spojrzeniem, które pomagało dzielić uwagę pomiędzy karty, żetony i graczy, aby żaden szczegół przypadkiem nie umknął. Ten smak sukcesu szybko przyciągnie innych, spragnionych szybkiego zysku, kiedy w rzeczywistości prawdopodobieństw wygranej wcale nie było tak wielkie.
Lord Bulstrode był świadom tego z jak wielką łatwością wszelkie mrzonki roztrzaskują się o twardą rzeczywistość. Zwyczajowo przechadzał się po głównej sali kasyna, jednak częściej można go było zobaczyć przy eleganckim barku, skąd przyglądał się gościom i przysłuchiwał ich zakładom. Personel również był obserwowany, w kasynie nie można sobie pozwolić na ślepe zaufanie, w trudnych czasach ludziom przychodzą różne głupoty do głowy. Ogłoszony rozejm pozwolił czarodziejskiemu społeczeństwu złapać oddech. Ruch w kasynie się wzmógł. Wejście eleganckiego lokalu nie było w żaden sposób oblegane, jednak gołym okiem można było zauważyć, że każdego wieczora przy stołach pojawia się jedna lub dwie osoby więcej niż zazwyczaj. Pomiędzy gronem stałych gości można było dostrzec nowe twarze, spośród których mniejsza część zdołała otrzymać rekomendacje od znanych już i szanowanych w tym przybytku gości. To nie był rzecz jasna nagły zryw, który objawiałby się drastycznym skokiem zysków, jednak obroty lekko wzrosły. Tym bardziej Sophos odczuwał potrzebę pochylenia się nad księgami rachunkowymi i przeanalizowania zgromadzonych w ostatnim tygodniu kwitów. Ostatnia dostawa drogich alkoholi została już sprawdzona i zaksięgowana w poniesione koszta usługi.
Przeszedł przez drugą salę, równie elegancką co ta pierwsza, w stronę prywatnej części kasyna, gdzie znajdował się również jego prywatny gabinet, nieopodal tego ojcowskiego – większego, czyli bardziej reprezentatywnego. Już dawno przestało mu przeszkadzać, że wielkość pomieszczeń jasno wskazuje na to, kto jest w tym miejscu zarządcą, a kto się od zarządcy uczy jako asystent. Finansowe aspekty prowadzenia kasyna były już mu dobrze znane, innych kwestii musiał jeszcze się nauczyć, co miało przyjść wraz z wprawą. Czarowanie klienteli wrodzonym urokiem nie było czymś trudnym, kiedy znaczną większość wywodzącą się z czystokrwistych rodzin kojarzył z salonów, prawdziwym wyzwaniem dla niego stanowiło zarządzanie personelem oraz obsługiwanie dłużników, aby obie strony nie straciły przy tym twarzy. Magiczne kontrakty znajdowały się w odpowiednio zaklętym sejfie, nie istniała możliwość, aby ktoś przypadkowy miał dostęp do zawartych w nich treści. Wszak w roli pożyczkodawcy może występować nie tylko Bank Gringott, oprocentowanie takowych niejednokrotnie może rosnąć, zaś niemożność polubownej spłaty zadłużenia ma prawo zakończyć się twardymi metodami windykacji. Pożyczkobiorcy nie byli jednak byle kim, to zazwyczaj osoby o godnych nazwiskach i na wysokich pozycjach społecznych, dla których niespłacona pomoc finansowa stanowi najgorszą plamę na honorze. Zazwyczaj pożyczka była impulsem spowodowanym rozwojem karcianej gry i jej wysokość nie przekraczała kwoty kilkudziesięciu galeonów.
Młody szlachcic rozsiadł się na wygodnym fotelu, po drodze chwytając za pióro, którego ostry koniec odruchowo zamoczył w kałamarzu. Na szerokim biurku znajdowały się całe stosy sporządzonych przez niego notatki. Zwinięte i rozłożone pergaminy zdominowały całą przestrzeń, wypełnione były przede wszystkim liczbami i przeprowadzonymi na nich działaniami. Tabele, wykresy, bardziej opisowe podsumowania dla danych ujętych w rozliczeniach. W komodzie za jego plecami wszystkie kwity były posegregowane do teczek – wypłaty dla pracowników w jednej, rachunki za dostarczone towary w drugiej, kontrakty z zaufanymi dostawcami w trzeciej, kopie sprawozdań finansowych z ostatnich kilku lat w czwartej, ewidencja środków trwałych w piątej. Dzięki dokładnej selekcji dokumentów czuł, że systematyzował również własną wiedzę, tym samym instynktowna priorytetyzacja informacji finansowych przychodziła mu z coraz większą łatwością. Jeszcze zerknął na ostatnie wydanie Walczącego Maga, zwyczajowo już śledził zmiany nastrojów społecznych, odnajdując ich odbicie w danych rynkowych. Czarodziejska społeczność znów zapłonęła entuzjazmem, ogłoszony rozejm i zbliżające się wielkimi krokami święto żniw odganiała od ludzi myśli o nieustannym zaciskaniu pasa.
Sophos kilkoma szybkimi ruchami znów posegregował własne zapiski, te poprawiane na bieżąco miały być podstawą do budowania tegorocznego rachunku zysków i strat. Rzecz jasna co kwartał wszystkie sporządzone przez niego raporty lądowały na biurku szanownego ojca, tym samym jego działania były kontrolowane. Była przed nim długa droga do zostania osobą decyzyjną, obecnie wpływ miał co najwyżej na łańcuch dostaw, który dla kasyna nie był głównym filarem działalności, ale miał wpływ na elegancką otoczkę – nastroje gości pomagał ratować alkohol i tytoń. Od prawie trzech lat z obsesyjną dokładnością pilnował wyniku finansowego kasyna i trafił na trudny czas, który niekoniecznie skłaniał ludzi do hazardu, choć niekiedy ucieka się w rozrywkę wszelkiej maści w trakcie kryzysu. Kasyno zaliczyła wzloty i upadki wraz z krajem, który najpierw trawiły anomalie, potem polityczne przewroty, a na sam koniec zaczął być męczony wojną. Oczyszczenie Londynu z mugolskiej hołoty było bardzo miłym akcentem, wręcz wyczekiwanym od wieków, jednak sytuacja zdawała się wymknąć spod kontroli, gdy zbrojne działania rozlały się poza stolicę. Właśnie te działania zawieszono z potrzeby celebrowania w pełni święta plonów.
Dochody z ruletki podskoczyły w ostatnich dniach, Sophosowi wystarczył rzut oka na jedną z wypełnionych stron dziennika sporządzanego na podstawie dobowych raportów krupierów z ostatniego tygodnia. Dziennik prowadził tylko on, zachowując przy tym porządek chronologiczny, dlatego każdy zapis numerował kolejno, a sumę tych zapisów podliczał na bieżąco. Nie dziwił się, że więcej informacji zwrotnych spłynęło od osób obsługujących ruletkę niż pokerowe stoliki, to była najprostsza gra hazardowa oferowana w kasynie Elizjum, gdzie zakłady początkowo zawsze były niewielkie i rosły stopniowo. Trzydzieści siedem numerów do obstawienia, od zera do trzydziestu sześciu, wybierasz jedną, dwie lub więcej z tych liczb, a potem czekasz, aż koło się zakręci. Jeśli wybierzesz raz i do tego prawidłowo, wygrywasz trzydziestosześciokrotność swojego zakładu. Matematyka oparta na losowości, lecz mało kto zawracał sobie głowę wyliczaniem prawdopodobieństwa, kiedy całkiem satysfakcjonująca była silna wiara we własny fart. Kasyno jako organizator gry dokłada wygraną albo inkasuje zakład, w końcu to nie instytucja charytatywna, tylko biznes. Wszystkie gry hazardowe są skonstruowane tak, aby działał mechanizm pozwalający zarobić organizatorowi, o czym Sophos lubił myśleć jako należnej prowizji. Doskonale obrazuje to przykład ruletki, której popularność urosła, można w niej wygrać, gracze mogą stosować różne mechanizmy – stawiać według własnego uznania na konkretne numery czy kolory, po prostu na dłuższą metę gra jest ustawiona niekorzystnie dla gracza.
Dziennik był tylko jednym z narzędzi, który miał pomóc w prowadzeniu głównej księgi rachunkowej poprzez śledzenie wszystkich poszczególnych zdarzeń wpływających na sytuację finansową kasyna. Sophos także przejął na siebie obowiązek prowadzenia ksiąg pomocniczych, gdzie jedna była całkowicie poświęcona rozliczaniom wynagrodzeń, inna ujmowała tylko rozliczanie dostaw (alkoholu, tytoniu i przekąsek). Wielokrotność prawie wszystkich zapisów pojedynczych zdarzeń nie frustrowała go za bardzo, przeciwnie, widział w tym rozsądne podejście mogące śledzić przepływ pieniądza. Głównym celem działalności kasyna był hazard, ale w ostatniej dekadzie jego ojciec zbudował osobne gałęzie obok tej głównej, gdzie jedną stanowiły oprocentowane pożyczki, drugą sportowe zakłady, a trzecią pozostałe inwestycje kierowane w rozwój rożnych przedsięwzięć, które mogły okazać się lukratywne. Ulokowany w coś interesującego pieniądz mógł się zwrócić na różne sposoby.
Całkiem pochłonęły go dokumenty, gdy do kolejnych zapisków wprowadzonych do dziennika przyporządkowywał dowody księgowe. Po jakimś czasie chwycił za czystą kartkę papieru i spisał na niej kilka przemyśleń dotyczących dalszych kroków do wzrostu popularności ruletki w kasynie, aby tę kwestię porządnie omówić z zarządcą w postaci jego ojca. Lord Ambrose Bulstrode z pewnością będzie miał powody do zadowolenia.
| z tematu, opowiadanie z pracą (~1280 słów)
Sophos Bulstrode
Zawód : asystent zarządcy kasyna Elizjum
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
we all wear masks
and the time comes when we cannot remove them without
removing some of our own skin
and the time comes when we cannot remove them without
removing some of our own skin
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
25 VII 1958
Wieczorne ciepło zdawało się wedrzeć w zakamarki kasyna, bo kilka dżentelmenów zdjęło marynarki, inni ograniczyli się do poluzowania krawatów. Odziane w piękne suknie panie, których szyje dumnie trzymały pion pomimo zwisających z nich ciężkiej biżuterii, dość dzielenie znosiły zarówno wysoką temperaturę, jak i męskie temperamenty. Lipiec okazał się wspaniały miesiącem dla kasyna Elizjum pod względem osiągniętych zysków, a pozostało jeszcze kilka dni tego miesiąca, podczas których istniała szansa na kolejne przychody. Do środka hazardowej świątyni zachodzili dobrze sytuowani czarodzieje, gotowi stracić kilka galeonów w perspektywie możliwej wygranej, zaś towarzyszące im czarownice posługiwały się niczym orężem swą nienaganną prezencją. Sophos z wielką przyjemnością uwzględniał w dzienniku kolejne zainkasowane zakłady, czasem mimowolnie rozmyślając nad tym, jaki to polityka miewa ogromny wpływ na poczynania jednostek. Rozejm wciąż trwał, festiwal lata zbliżał się do Londynu wielkimi krokami, brak krwawych bitew w ostatnim czasie pozwalał ludziom skierować się z lekkim sercem ku zabawie.
Czuł niemałą satysfakcję na myśl, że jego pomysł nie tylko wcielono w życie, ale również był on nad wyraz udany. Odpowiedział na potrzeby gości, tym razem biorąc pod uwagę tendencje nie stałych bywalców, lecz osób niemających wcześniej do czynienia z hazardem. Stojąc przy barowej ladzie skupiał wzrok na jednym ze stolików z ruletką otoczonym ciasno przez kobiece grono. Ruletka zyskiwała na popularności dzięki prostocie zasad, co bardzo chętnie Sophos podchwycił. Zamysł był prosty, pragnął zachęcić panie do gry, dlatego dwa pierwsze żetony o najniższej wartości były wręczane przed salą wprost do rąk tylko przedstawicielek płci pięknej. Mały podarek, przy wręczeniu którego życzono pomyślności i sugerowano zapoznanie się z ruletką. Kiedy dżentelmeni skupiali się na swoich własnych rozdaniach, pozbawione męskiej uwagi damy w końcu kierowały kroki ku ruletce, wiedzione do niej zazwyczaj przez nudę lub ciekawość, czasem przez zauważenie przy nim znajomej twarzy. Jeden z największych stolików z ruletką był szykowany wyłącznie dla pań, które pomiędzy zakładami mogły dowolnie dyskutować na tematy bliskie ich sercom. Nie było większej zachęty od odstąpienia ukochanych niż możliwość porównania własnego stroju z cudzymi. Rzecz jasna dwa żetony szybko się kończyły, więc kolejne nabywano przy kasie i w taki sposób liczba zakładów rosła, kiedy niedoświadczone graczki za najlepszą strategię obierały własną intuicję, co nie przynosiła wielkich wygranych. Partnerzy nie chcieli odrywać się od własnych gier, darowali małżonkom galeony wręcz z roztargnieniem, próbując odegnać je od siebie szybko i sprawnie, więc na dobrą sprawę mogli z początku nie być świadomi kiedy są narażani na stratę i jak wielką.
Donośny śmiechy rubasznego czarodzieja rozszedł się po całej sali, ściągając na niego masę spojrzeń i tylko przy dwóch pokerowych stolikach gracze trzymali się kurczowo swoich skonsternowanych min. Za nic mieli odgłos wielkiej wesołości, może nawet za dobrze go nie usłyszeli, zatroskani o swoje zakłady, a sytuacja rzeczywiście prezentowała się intensywnie nawet dla obserwatorów stojących z boku. Sophos wraz z innym osobami stał w pobliżu jednego z tych śmiertelnie poważnych stolików i chyba jako jedyny wykazywał zrozumienie dla całej sytuacji. Ktoś spasował, ktoś inny podbił zakład, jeszcze ktoś wyrównał, na końcu jeden z graczy zerkał na swoje karty po raz ostatni, być może analizując ryzyko i możliwość ogrania reszty. Dołączy do gry czy wycofa się z twarzą?
– Lordzie Sophosie, pan Crabbe prosi o rozmowę.
Stracił zainteresowanie rozgrywką, gdy przy jego boku pojawił się jeden z pracowników i przekazał mu informację dyskretnie ściszonym głosem. Oczywistym było, że czarodziej starszy, wytrawny już polityk, nie chce wcale mówić z nim, jednak od blisko tygodnia Sophos brał udział w biznesowych rozmowach swojego ojca. Ambrose Bulstrode musiał odnaleźć w oczach swojego syna rosnące ambicje, a wszystko dzięki jednej rozmowie tyczącej się przyszłości kasyna. Szlachcic z pewnością nie zamierzał rozstawać się szybko ze swoim małym imperium, lecz Elizjum mogło równie dobrze stać się królestwem jego najmłodszego syna, nie było ku temu żadnych przeciwwskazań.
– Gdzie jest pan Crabbe?
Wyuczonym gestem poprawił mankiety, ruchem palców upewniając się co do położenia złotych spinek zwieńczonych ametystem, co trzymały materiał w ryzach. Brązowe spojrzenie prześlizgnęło się po stolikach, potem wzdłuż ściany ozdobionej malunkami zamkniętymi w pozłacanych ramach.
– Znajduje się obecnie w purpurowym pokoju.
Był to jedno z prywatnych pomieszczeń, gdzie stałym bywalcom zapewniano pokerowe rozdania w mniejszym gronie i spokojnej atmosferze, a horrendalnie wysokie stawki zdawały się dla graczy niczym, ledwie igraszką. Purpurowy, bordowy, szmaragdowy, szafirowy, złoty – stali bywalcy mieli swoje ulubione, w których mogli czuć się wręcz skąpani w jednej z barw stanowiącej motyw przewodni w aranżacji wnętrza.
– Sam go zaprowadzę do gabinetu.
Pan Crabbe poza politycznymi dysputami uwielbiał hazard i niekiedy zdawało mu się przesadzać w zakładach, szczególnie kiedy sam je rozpoczynał. W kasynie zasłynął już jako wierny pożyczkobiorca, zawsze regulujący spłaty na czas, choć część zadłużeń pokrywały jego zawodowe poczynania. Nigdy nie kazano mu działać wbrew sobie, ale czasem musiał dość ambitnie podchodzić do przeforsowania pewnych postulatów w Ministerstwie Magii. Młody Bulstrode pewnie otworzył purpurowe drzwi i stanął w progu z uśmiechem, tym jakże uprzejmym, dobrze wiedząc jak łatwo przez jeden błąd stracić wizerunek długo budowany w pocie czoła. W pokoju nie było nikogo poza tym jednym czarodziejem, najwidoczniej gra dobiegła końca lub z jakichś względów nie rozpoczęła się wcale. Przelotnie zerknął na krupiera odpowiedzialnego za ten pokój, aby już zaznaczyć chęć zamówienia z nim kilku słów w późniejszym czasie.
– Panie Crabbe, zapraszam – powitał mężczyznę bez zająknięcia i poprowadził go do gabinetu zarządcy. Ojciec już siedział w jednym z trzech foteli umieszczonych przy okrągłym, nie za wielkim stoliku. Niegdyś były tylko dwa, ten trzeci pojawił się dopiero niedawno, pozostawał nieco odsunięty na bok i był przeznaczony tylko Sophosowi, który ewidentnie miał się pewnych rzeczy jeszcze nauczyć. Dostrzegł w ojcowskiej dłoni zawinięty kawałek pergaminu, wciąż zapieczętowany, podpisana już kiedyś umowa czekała na wpisanie w nią nowych warunków.
– Lordzie Bulstrode – mężczyzna wyrzucił z siebie nieco zduszonym głosem, zwlekając z wykonaniem kolejnego ruchu.
– Dobry wieczór, panie Crabbe. Zanim zgodzę się na cokolwiek, chciałbym usłyszeć szczegóły pańskiej prośby. – Szlachcic ruchem dłoni zaprosił ich obu do zajęcia miejsc, a Sophos natychmiast skorzystał z danej mu szansy. Zdołał zrozumieć, że jest tutaj po to, aby uważnie słuchać i wyciągać wnioski w ramach wartościowej lekcji. – O jaką sumę tym razem chodzi?
Tak jak zajęty przez niego fotel pozostawał z boku dyskusji, żaden ze starszych czarodziejów nie zaszczycał go spojrzeniem, zatem miał okazję bez wielkiej presji analizować przebieg rozmowy. Polityk z wyuczoną wprawą wskazywał pozytywne aspekty bardziej rozłożonej spłaty, lord Bulstrode puentował je bez mrugnięcia okiem, utrzymując swoje stanowisko, że niższe oprocentowanie pożyczki może zagwarantować tylko przy wyższej kwocie raty. Udało im się dojść do konsensusu, a po omówieniu ilości rat i wysokości został spisany oficjalny kontrakt, który następnie został opieczętowany i związany wspólnie z poprzednią umową. Pan Crabbe wyszedł bez słowa skargi, wówczas ojcowska uwaga powróciła do jego osoby.
– Co o tym sądzisz, Sophosie?
Korciło go, aby poprosić o sprecyzowanie pytania, jednak szybko uznał, że to chwila próby, jakim był często poddawany w dzieciństwie. Chyba wolałby otrzymać w tym momencie jedną z tych matematycznych zagadek. Na drzewie jest dziesięć ptaków. Jeśli łowca ustrzelił jednego, ile ptaków zostało na drzewie? Zastanawiał się dobrą chwilę nad zagadnieniem, a naturalna cierpliwość rodzica ułatwiała mu zadanie. Milczeć za długo też nie powinien.
– Nasza dobra passa trwa, lipiec przyniósł spore zyski, ale rozejm nie będzie trwał wiecznie. – Swoją pierwszą uwagą podniósł prawą brew ojca, co uznał za dobrą wróżbę. –
W czasie kryzysu udzielanie pożyczek może wydawać się dobrym sposobem na zarobek, lecz sytuacja pożyczkobiorcy musi być klarowna. Jeśli chcemy się skupić na oferowaniu wysokooprocentowanej pomocy finansowej, trzeba będzie przeprowadzić dokładną analizę ryzyka.
W jaki sposób sprawdzać zdolność kredytową poszczególnych czarodziejów? Czy to był adekwatny kierunek dla dalszego funkcjonowania kasyna? Podejmowanie działań biznesowych zawsze jest obarczone ryzykiem, bo warunki rynkowe były zmienne, a podczas wojny stały się wręcz chaotyczne. Żadnych zysków z pożyczek nie będzie, jeśli pożyczkobiorcy będą martwi.
– Odgadłeś moje myśli. Przygotuj się do tej rozmowy, omówimy tę kwestię dokładniej innym razem.
Tymi oto słowami dano Sophosowi pracę domową. Być może jego młody umysł zdoła spojrzeć na zagadnienie z innej strony i tym samym uda się stworzy szansę na rozwój dochodowego biznesu. Opuścił gabinet ojca i zaszył się w swoim własnym, aby tam pochylić się nad księgą rachunkową.
| z tematu, opowiadanie z pracą (~1320 słów)
Sophos Bulstrode
Zawód : asystent zarządcy kasyna Elizjum
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
we all wear masks
and the time comes when we cannot remove them without
removing some of our own skin
and the time comes when we cannot remove them without
removing some of our own skin
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| 29 X
Nie powinno jej tutaj być, ale czy miało to jakiekolwiek znaczenie? Na dobrą sprawę - i według opinii publicznej - nikt nie powinien tego wieczoru przekroczyć progu magicznego kasyna, lecz życie, zwłaszcza to kwitnące na pewnym luksusowym poziomie, nie znosiło próżni. I smutku, wykrzywione w żałobie twarze brzydko wyglądały na zdjęciach z pierwszych stronach plotkarskich gazet, dodatkowo mało kto dobrze prezentował spowity od stóp do głów czernią. Należało znaleźć więc wentyl bezpieczeństwa w całym tym kryzysowym szaleństwie; jak długo można było ze zbolałymi minami wspierać zbiórki i organizować pełne smętnych melodii bankiety charytatywne? Ilu możnych i wpływowych miało dość wygłaszania tych samych przemów o solidarności, pomocy i jedności? Ilu polityków - z każdego szczebla - ledwie powstrzymywało mdłości przed kolejnym wywiadem dotyczącym zniszczonych szkół, sklepów oraz rodzin, poszarpanych sierpniową tragedią? Ilu artystów z przerażeniem obserwowało topniejące oszczędności, przeklinając czasy, w których nie wypadało organizować hucznych bankietów, będących szansą na oszolomienie swym charakterem - a potem pięknem dzieł - marszandów i mecenasów?
Jak się okazało - wielu. Początkowo nic na to nie wskazywało, przesłonięte okiennicami szyby kasyna i zamknięte główne wejście, z wiszącym nad nim wielkim plakatem informującym o zbiórce na rzecz odbudowy trzeciego sektora Chelsea, sugerowało, że w środku nie dzieje się absolutnie nic. Dopiero po wejściu do środka, przechodząc przez dyskretne drzwi od zaplecza, przeznaczone dla pracowników, wpadało się do zupełnie innego świata. Jedynym, co łączyło go z szarą rzeczywistością na zewnątrz, był półmrok, ten jednak wibrował życiem. Wybuchami śmiechu, rozgorączkowanymi oddychami, wonią cygar, papierosów i diablego ziela, słodyczą alkoholu i drogich pudrowych perfum. Deirdre zachłysnęła się całą tą gamą od pierwszego oddechu, już od drugiego dając się porwać beztrosce.
Została tu zaproszona nieoficjalnie, spotkanie towarzyskiej śmietanki okryte było tajemnicą, w pierwszym odruchu nawet odmówiła, lecz z każda kolejną godziną - bo wieści o tak dyskretnym wydarzeniu przekazywano w ostatniej chwili, by zapobiec niepożądanej atencji - i każdym listem informującym o kolejnych nieprzyjemnych sprawach, którymi musiała się zająć, jej sztywne zasady naginały się coraz bardziej. Pękając całkowicie po niewesołych rozmyślaniach o kwestiach bardziej prywatnych. Nie chciała wracać do Chateau, gdzie w najlepszym przypadku służyłaby za zabawkę, w najgorszym zaś musiałaby stawiać czoła lady Cedrinie, wyniosłym krewnym, idealnemu małżeństwu nestorów, siedzącemu na szczycie stołu, a finalnie i własnym, rozkapryszonym dzieciom. Potrzebowała zrzucić z siebie ten ciężar, utopić smutek i stres, choć na parę godzin będąc po prostu nikim. Nie wojowniczką, nie namiestniczką, nie polityczką, nie dyrektorką magicznego baletu. A choć bez tych wszystkich ról nie zostałaby wpuszczona do Elizjum, to tuż za jego ciężkimi drzwiami, razem z płaszczem zdejmowała z siebie tamte maski, dostosowując się do wyjątkowej atmosfery.
Tylko niewielka część kasyna nadawała się do użytku, było więc ciasno i tłumnie, co sprzyjało nie tylko dyskrecji, w chaosie zniknąć było najłatwiej, ale i integracji. Pokoje zaplecza zamieniły się w uprzytulnione i wygłuszone zaklęciami loże, ściany korytarzyków wyłożono magicznymi lustrami, odbijającymi w nieskończoność blask lewitujących świec, drogich kolczyków i zaszklonych zabawą oczu. Palono i pito, grano w karty, niektórzy próbowali tańczyć na tej niewielkiej przestrzeni, magiczne gramofony grały głośniej niż zwykle, lecz głównie - rozmawiano. Korzystając z uzywek wszelkiej maści, pozwalających na przeprowadzenie bardziej kreatywnych debat. Dołączyła do nich chętnie, z każdą kolejną rozmową, z wypalonym zielem, w końcu z wróżkowym pyłem, osiadającym na krawędzi nosa, czując się bardziej sobą. Włosy miała rozpuszczone, makijaż mocny, lecz suknię stosunkowo prostą choć obcisłą, w ciemnym odcieniu zieleni. Z początku czuła się tym zawstydzona, nie sądziła, że spotka się z rewią mody, ale wyposzczeni i spragnieni pokazania się ludzie nawet na tak niebalową okazję przywdziali najlepsze kreacje. Ich barwy zmieniały się w kalejdoskopie, tak samo jak towarzystwo; migrowała od grupki do grupki, przez loże i stoliki, coraz bardziej rozbawiona i lekka, z zdrowo zaróżowioną twarzą i lśniącym spojrzeniem. Jej aktualny rozmówca pociągnął ją gdzieś w mrok przejścia, podążyla za nim, ale straciła go z oczu, nie przejęła się tym, nawet, gdy ktoś ją popchnął.
Dwie ściśle splecione ze sobą pary przebiegły obok niej, znikając za zasłoną prowadzącą dalej; stała akurat na schodku w wąskim przejściu między zadymionymi lożami, lekko uderzył ją łokieć, może bark jednego z rozchichotanych artystów - zachwiała się gwałtownie, a wyciszony upojeniem instynkt samozachowawczy sprawił, że nieprzesadnie broniła się przed dzialaniem grawitacji. Popchnięcie, śmiech, marmurowy podest uciekający spod nóg - i niezbyt miękkie lądowanie w czyichś ramionach.
- Excusez-moi, beau gosse - wyszeptała uroczo, odruchowo po francusku,, choć ciemność korytarzyka nie sprzyjała rozpoznawaniu czyichkolwiek rysów, jeśli jednak nieznajomy otrzymał zaproszenie do Elizjum tej konkretnej nocy, nawet gdyby przypominał gargulca, pieniądze i wpływy pozwoliłby określić go przystojniakiem. Przytrzymała się przez moment miękkiego gorsu. - Podobno w loży obok najmłodszy Nott i Black grają w pokera o akt tej młodziutkiej półwili, gwiazdy paryskiej estrady, czy to prawda? - zagaiła rozbawiona, rozluźniona, odpychając się lekko od klatki piersiowej górującego nad nią mężczyzny, zwinnie wracając na jeden z wyższych schodków. Nie przeszkadzało jej to, że zostawiła na miękkiej koszuli ślad po szmince, bynajmniej flirciarski; smuga przypominała raczej krew. Nie zamierzała bawić się w przeprosiny i sięganie po różdżkę, koszula była rozchełstana, a tego wieczoru mogło wylądować na niej dużo więcej plam. Nie znajdowali się na salonach a za ich kulisami, w końcu otwartymi. - I robią to bez... - ciągnęła zasłyszaną przed momentem plotkę, lecz obok nich, w wąskim przejściu, przebiegła kolejna grupka ludzi, spychających ją i nieznajomego na bok, w stronę ściany...materiałowej, na szczęście. Dwa kroki w tył i znaleźli się w mini loży, pełnej dymu, lepiej oświetlonej jednak niż korytarz. Nad wąskim stolikiem i miękką sofą lewitowały trzy karmazynowe świece, rzucające na twarz mężczyzny wystarczająco wiele światła, by zdołała go rozpoznać.
Jej źrenice rozszerzyłyby się - gdyby tylko były w stanie to zrobić jeszcze bardziej. Uśmiech powoli spływał z rozmazanych nieco ust, lecz twarz nie tężała w grymasie zaskoczenia, wściekłości czy oburzenia. Raczej nieprzyjemnego zdezorientowania, jakby zbiegając z piętra zapomaniała o jednym ze schodków. Sekundę później, gdy zdawało się, że odwróci się na pięcie i zacznie uciekać - lub wyszczerzy złowrogo kły - roześmiała się perliście, unosząc dłonie do skroni w geście niedowierzania. - Nie tak miałam się dziś zabawić - wyszeptała z niemal dziecięcą skargą, skierowaną nie wiadomo, do kogo. Rozsądek podpowiadał, że zapewne do narkotyków; miały zapewnić przyjemne zwidy, po cóż był jej kolejny koszmar? Bo przecież tym właśnie był nieznajomy: postacią z przykrego snu, przeniesioną przez wróżkowy pył do mętnej rzeczywistości.
Nie powinno jej tutaj być, ale czy miało to jakiekolwiek znaczenie? Na dobrą sprawę - i według opinii publicznej - nikt nie powinien tego wieczoru przekroczyć progu magicznego kasyna, lecz życie, zwłaszcza to kwitnące na pewnym luksusowym poziomie, nie znosiło próżni. I smutku, wykrzywione w żałobie twarze brzydko wyglądały na zdjęciach z pierwszych stronach plotkarskich gazet, dodatkowo mało kto dobrze prezentował spowity od stóp do głów czernią. Należało znaleźć więc wentyl bezpieczeństwa w całym tym kryzysowym szaleństwie; jak długo można było ze zbolałymi minami wspierać zbiórki i organizować pełne smętnych melodii bankiety charytatywne? Ilu możnych i wpływowych miało dość wygłaszania tych samych przemów o solidarności, pomocy i jedności? Ilu polityków - z każdego szczebla - ledwie powstrzymywało mdłości przed kolejnym wywiadem dotyczącym zniszczonych szkół, sklepów oraz rodzin, poszarpanych sierpniową tragedią? Ilu artystów z przerażeniem obserwowało topniejące oszczędności, przeklinając czasy, w których nie wypadało organizować hucznych bankietów, będących szansą na oszolomienie swym charakterem - a potem pięknem dzieł - marszandów i mecenasów?
Jak się okazało - wielu. Początkowo nic na to nie wskazywało, przesłonięte okiennicami szyby kasyna i zamknięte główne wejście, z wiszącym nad nim wielkim plakatem informującym o zbiórce na rzecz odbudowy trzeciego sektora Chelsea, sugerowało, że w środku nie dzieje się absolutnie nic. Dopiero po wejściu do środka, przechodząc przez dyskretne drzwi od zaplecza, przeznaczone dla pracowników, wpadało się do zupełnie innego świata. Jedynym, co łączyło go z szarą rzeczywistością na zewnątrz, był półmrok, ten jednak wibrował życiem. Wybuchami śmiechu, rozgorączkowanymi oddychami, wonią cygar, papierosów i diablego ziela, słodyczą alkoholu i drogich pudrowych perfum. Deirdre zachłysnęła się całą tą gamą od pierwszego oddechu, już od drugiego dając się porwać beztrosce.
Została tu zaproszona nieoficjalnie, spotkanie towarzyskiej śmietanki okryte było tajemnicą, w pierwszym odruchu nawet odmówiła, lecz z każda kolejną godziną - bo wieści o tak dyskretnym wydarzeniu przekazywano w ostatniej chwili, by zapobiec niepożądanej atencji - i każdym listem informującym o kolejnych nieprzyjemnych sprawach, którymi musiała się zająć, jej sztywne zasady naginały się coraz bardziej. Pękając całkowicie po niewesołych rozmyślaniach o kwestiach bardziej prywatnych. Nie chciała wracać do Chateau, gdzie w najlepszym przypadku służyłaby za zabawkę, w najgorszym zaś musiałaby stawiać czoła lady Cedrinie, wyniosłym krewnym, idealnemu małżeństwu nestorów, siedzącemu na szczycie stołu, a finalnie i własnym, rozkapryszonym dzieciom. Potrzebowała zrzucić z siebie ten ciężar, utopić smutek i stres, choć na parę godzin będąc po prostu nikim. Nie wojowniczką, nie namiestniczką, nie polityczką, nie dyrektorką magicznego baletu. A choć bez tych wszystkich ról nie zostałaby wpuszczona do Elizjum, to tuż za jego ciężkimi drzwiami, razem z płaszczem zdejmowała z siebie tamte maski, dostosowując się do wyjątkowej atmosfery.
Tylko niewielka część kasyna nadawała się do użytku, było więc ciasno i tłumnie, co sprzyjało nie tylko dyskrecji, w chaosie zniknąć było najłatwiej, ale i integracji. Pokoje zaplecza zamieniły się w uprzytulnione i wygłuszone zaklęciami loże, ściany korytarzyków wyłożono magicznymi lustrami, odbijającymi w nieskończoność blask lewitujących świec, drogich kolczyków i zaszklonych zabawą oczu. Palono i pito, grano w karty, niektórzy próbowali tańczyć na tej niewielkiej przestrzeni, magiczne gramofony grały głośniej niż zwykle, lecz głównie - rozmawiano. Korzystając z uzywek wszelkiej maści, pozwalających na przeprowadzenie bardziej kreatywnych debat. Dołączyła do nich chętnie, z każdą kolejną rozmową, z wypalonym zielem, w końcu z wróżkowym pyłem, osiadającym na krawędzi nosa, czując się bardziej sobą. Włosy miała rozpuszczone, makijaż mocny, lecz suknię stosunkowo prostą choć obcisłą, w ciemnym odcieniu zieleni. Z początku czuła się tym zawstydzona, nie sądziła, że spotka się z rewią mody, ale wyposzczeni i spragnieni pokazania się ludzie nawet na tak niebalową okazję przywdziali najlepsze kreacje. Ich barwy zmieniały się w kalejdoskopie, tak samo jak towarzystwo; migrowała od grupki do grupki, przez loże i stoliki, coraz bardziej rozbawiona i lekka, z zdrowo zaróżowioną twarzą i lśniącym spojrzeniem. Jej aktualny rozmówca pociągnął ją gdzieś w mrok przejścia, podążyla za nim, ale straciła go z oczu, nie przejęła się tym, nawet, gdy ktoś ją popchnął.
Dwie ściśle splecione ze sobą pary przebiegły obok niej, znikając za zasłoną prowadzącą dalej; stała akurat na schodku w wąskim przejściu między zadymionymi lożami, lekko uderzył ją łokieć, może bark jednego z rozchichotanych artystów - zachwiała się gwałtownie, a wyciszony upojeniem instynkt samozachowawczy sprawił, że nieprzesadnie broniła się przed dzialaniem grawitacji. Popchnięcie, śmiech, marmurowy podest uciekający spod nóg - i niezbyt miękkie lądowanie w czyichś ramionach.
- Excusez-moi, beau gosse - wyszeptała uroczo, odruchowo po francusku,, choć ciemność korytarzyka nie sprzyjała rozpoznawaniu czyichkolwiek rysów, jeśli jednak nieznajomy otrzymał zaproszenie do Elizjum tej konkretnej nocy, nawet gdyby przypominał gargulca, pieniądze i wpływy pozwoliłby określić go przystojniakiem. Przytrzymała się przez moment miękkiego gorsu. - Podobno w loży obok najmłodszy Nott i Black grają w pokera o akt tej młodziutkiej półwili, gwiazdy paryskiej estrady, czy to prawda? - zagaiła rozbawiona, rozluźniona, odpychając się lekko od klatki piersiowej górującego nad nią mężczyzny, zwinnie wracając na jeden z wyższych schodków. Nie przeszkadzało jej to, że zostawiła na miękkiej koszuli ślad po szmince, bynajmniej flirciarski; smuga przypominała raczej krew. Nie zamierzała bawić się w przeprosiny i sięganie po różdżkę, koszula była rozchełstana, a tego wieczoru mogło wylądować na niej dużo więcej plam. Nie znajdowali się na salonach a za ich kulisami, w końcu otwartymi. - I robią to bez... - ciągnęła zasłyszaną przed momentem plotkę, lecz obok nich, w wąskim przejściu, przebiegła kolejna grupka ludzi, spychających ją i nieznajomego na bok, w stronę ściany...materiałowej, na szczęście. Dwa kroki w tył i znaleźli się w mini loży, pełnej dymu, lepiej oświetlonej jednak niż korytarz. Nad wąskim stolikiem i miękką sofą lewitowały trzy karmazynowe świece, rzucające na twarz mężczyzny wystarczająco wiele światła, by zdołała go rozpoznać.
Jej źrenice rozszerzyłyby się - gdyby tylko były w stanie to zrobić jeszcze bardziej. Uśmiech powoli spływał z rozmazanych nieco ust, lecz twarz nie tężała w grymasie zaskoczenia, wściekłości czy oburzenia. Raczej nieprzyjemnego zdezorientowania, jakby zbiegając z piętra zapomaniała o jednym ze schodków. Sekundę później, gdy zdawało się, że odwróci się na pięcie i zacznie uciekać - lub wyszczerzy złowrogo kły - roześmiała się perliście, unosząc dłonie do skroni w geście niedowierzania. - Nie tak miałam się dziś zabawić - wyszeptała z niemal dziecięcą skargą, skierowaną nie wiadomo, do kogo. Rozsądek podpowiadał, że zapewne do narkotyków; miały zapewnić przyjemne zwidy, po cóż był jej kolejny koszmar? Bo przecież tym właśnie był nieznajomy: postacią z przykrego snu, przeniesioną przez wróżkowy pył do mętnej rzeczywistości.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Nie bywałem w kasynach. Hazard nie leżał na półce wśród moich grzesznych skłonności, nigdy nie fascynowało mnie zastanawianie fortuny tylko po to, aby mieć rację. Miałem ją lub nie, po co szafować majątkiem i honorem? Elizjum było więc jednym z ostatnich miejsc, które chciałem odwiedzić, niemniej jedynym, w którym dzisiejszego wieczoru pulsowało towarzyskie życie Londynu. To nieoficjalne, pozbawione żałoby i troski, za to pełne rozochocenia i braku ograniczeń. Gdy na ulicach szalały głód i bezdomność, możni panowie trwonili to, czego mieli najwięcej: galeonów i wolnego czasu. Chociaż nie, nie tylko panowie. Z zaciekawieniem podążyłem wzrokiem za kobiecymi sylwetkami, które mijałem w ciasnych i ciemnych korytarzach.
List, który chciałem jutro wysłać nestorowi, wzbudzał we mnie tyle skrajnych emocji, że potrzebowałem odskoczni. Czy tego właśnie szukałem w ten ponury wieczór? Zapomnienia, odwagi, odpoczynku – owszem – ale czy było we miejsce na beztroskę i przyjemność? Znalazłbym ją w alkoholu, który proponowano mi na każdym kroku, w kuszących dekoltach kobiet wyzwolonych na tyle, by odesłać swoich partnerów i oddać się hazardowi w różnych jego odmianach?
Zająłem swoje myśli dywagacjami, rozważałem za i przeciw, szukałem argumentów i kontrargumentów, skupiony na nich tak bardzo, że w pierwszej chwili nawet nie zauważyłem, że ktoś na mnie wpadł. Byłem pewien, że to ja wbiłem się w ścianę, zamyślony i oderwany od rzeczywistości, póki ściana nie przemówiła dobrze mi znanym głosem. Mimo że rozbawiony, lekki, swobodny w każdym wypowiadanym słowie, nie był do pomylenia z żadnym innym. Nie obchodził mnie żaden Nott i Black, a jednak słuchałem jej wywodu z fascynacją pomieszaną z szokiem. Nie rozpoznała mnie? Na pewno, w tej ciemności sam nie widziałem jej twarzy, dopóki nie wepchnięto nas za kotarę.
Coś było nie tak. Zaniepokoił mnie brak wyzwisk, wściekłego spojrzenia, różdżki na moim gardle i noża wbitego w podbrzusze; tego się spodziewałem po swoim ostatnim liście, gniewnego tonu głosu, błyskawic ciskanych nienawistnym wzrokiem, dłoni zaciskających się na tchawicy i walczenia o kolejny oddech. To co otrzymałem, było... podejrzane. Nienaturalne. Przeczące ludzkim prawom. Z drugiej strony skoro uważała, że już straciłem swoje człowieczeństwo, to czy jakiekolwiek prawa miały w ogóle znaczenie?
Rozejrzałem się dookoła zdjęty nagłym przeczuciem, że to wszystko może być ukartowane, że to zasadzka, którą przygotowała po tym jak kilka dni temu wysłałem jej sowę. Szukałem wzrokiem wszelkich oznak, które mogłyby o tym świadczyć, podejrzanych osób, nagłych ruchów, błysków w jej spojrzeniu. Nic takiego jednak nie miało miejsca, wydawała się po prostu... dziwna. I to dziwna w sposób, który jako uzdrowiciel doskonale znałem, wielokrotnie mając do czynienia z podobnymi przypadkami osób, które trochę przesadziły z polepszaniem sobie życia, a potem niesione euforią zawędrowały nie pod tę paszczę, pod którą powinny.
Nie miałem pojęcia dlaczego właśnie ona zdecydowała się na podobny krok i dlaczego w tym stanie pokazywała się publicznie, jakby nie patrzeć wśród samej towarzyskiej śmietanki. Chociaż nie, to akurat wiedziałem; ta śmietanka niczym się teraz nie różniła, używając sobie w zaciszu kasyna wszelkimi dostępnymi metodami. Nikt nie zwróciłby na nią uwagi, bo wszyscy byli dokładnie tacy sami. Zatraceni w chwili, korzystający z wolności i braku odpowiedzialności, które czekały na nich za drzwiami.
Mimowolnie uśmiechnąłem się w duchu. Ze wszystkich rzeczy na świecie, które mogłyby mi się przytrafić, o których myślałem i fantazjowałem, ta była zupełną nowością. Co nie znaczy, że miałem coś przeciwko, absolutnie, ale czułem się nieco nieswojo wrzucony w sytuację, która nigdy nawet nie przyszłaby mi na myśl.
- Wybacz, że nie spełniam twoich wysokich standardów zabawy – rzuciłem z przekąsem, ale zaraz odezwało się we mnie medyczna powołanie, ot, ironia losu. - Co wzięłaś? I ile? - pytałem, nawet w migoczącym blasku świec widząc jej rozszerzone źrenice. Na stoliku stała karafka z przezroczystym płynem; sięgnąłem po nią, licząc że będzie to zwykła woda, ale moje życzenie nie zostało spełnione. Pachniało alkoholem i to silnym, aż skrzywiłem się lekko i odstawiłem go z powrotem. Co tu się, do diabła, działo? - Usiądź - powiedziałem wskazując na sofę, a kiedy nie ruszyła się nawet na krok, westchnąłem głęboko i dodałem: - Proszę.
Zadziwiające, ale wypowiedzenie tego słowa wcale wiele mnie nie kosztowało; wręcz przeciwnie przyszło całkiem naturalnie i zwyczajnie, jakby sytuacja w której się znaleźliśmy, też była całkowicie normalna. Wiedziałem, że to tylko złudzenie, że ten absurdalny sen, ta absurdalna sytuacja cokolwiek by to nie było - ociekało właśnie absurdem. Takie rzeczy się nie zdarzały. Nie przytrafiły się ludziom tak po prostu, a jeśli już to zawsze miały swoją cenę i zastanawiałem się, czy tym razem przyjdzie nam ją zapłacić wspólnie, czy tylko jedno z nas poniesie finalnie koszty. Spojrzałem na materiałową zasłonę i przez jedną krótką chwilę, nienawidząc samego siebie, rozważałem, czy po prostu stąd nie wyjść. Jeśli bowiem los postanowił sobie ze mnie zadrwić, to nie zamierzałem stać bezczynnie i czekać, aż rozegra wszystkie karty.
Nogi jednak odmówiły mi posłuszeństwa, utrzymując w miejscu, w przeciwieństwie do spojrzenia, którym obrzuciłem Miu. Początkowo zaniepokojonego, szukającego innych objawów jej dziwnego zachowania, nerwowości w ruchach, drżenia mięśni przechodzącego w drgawki, z każdą kolejną chwilą jednak czułem, że zamienia się w ono w spojrzenie pełne podziwu i zainteresowania. Patrzyłem na nią nie jak na przypadek medyczny, lecz jak na kobietę; śliczną na swój orientalny sposób, powabną i pociągającą. Mrugnąłem kilka razy, walcząc z tym niespodziewanym atakiem, zachowując jeszcze rozsądek na tyle, aby wiedzieć, że znów miałem do czynienia z czymś, co nie powinno mieć miejsca.
- Co wzięłaś? - powtórzyłem, choć tak naprawdę bałem się odpowiedzi. - Czy to wróżkowy pył? Deirdre? - drążyłem, po raz pierwszy używając jej imienia. Prawdziwego? Czy ona w ogóle miała prawdziwe imię? Czy cokolwiek w ostatnich minutach było prawdą?
List, który chciałem jutro wysłać nestorowi, wzbudzał we mnie tyle skrajnych emocji, że potrzebowałem odskoczni. Czy tego właśnie szukałem w ten ponury wieczór? Zapomnienia, odwagi, odpoczynku – owszem – ale czy było we miejsce na beztroskę i przyjemność? Znalazłbym ją w alkoholu, który proponowano mi na każdym kroku, w kuszących dekoltach kobiet wyzwolonych na tyle, by odesłać swoich partnerów i oddać się hazardowi w różnych jego odmianach?
Zająłem swoje myśli dywagacjami, rozważałem za i przeciw, szukałem argumentów i kontrargumentów, skupiony na nich tak bardzo, że w pierwszej chwili nawet nie zauważyłem, że ktoś na mnie wpadł. Byłem pewien, że to ja wbiłem się w ścianę, zamyślony i oderwany od rzeczywistości, póki ściana nie przemówiła dobrze mi znanym głosem. Mimo że rozbawiony, lekki, swobodny w każdym wypowiadanym słowie, nie był do pomylenia z żadnym innym. Nie obchodził mnie żaden Nott i Black, a jednak słuchałem jej wywodu z fascynacją pomieszaną z szokiem. Nie rozpoznała mnie? Na pewno, w tej ciemności sam nie widziałem jej twarzy, dopóki nie wepchnięto nas za kotarę.
Coś było nie tak. Zaniepokoił mnie brak wyzwisk, wściekłego spojrzenia, różdżki na moim gardle i noża wbitego w podbrzusze; tego się spodziewałem po swoim ostatnim liście, gniewnego tonu głosu, błyskawic ciskanych nienawistnym wzrokiem, dłoni zaciskających się na tchawicy i walczenia o kolejny oddech. To co otrzymałem, było... podejrzane. Nienaturalne. Przeczące ludzkim prawom. Z drugiej strony skoro uważała, że już straciłem swoje człowieczeństwo, to czy jakiekolwiek prawa miały w ogóle znaczenie?
Rozejrzałem się dookoła zdjęty nagłym przeczuciem, że to wszystko może być ukartowane, że to zasadzka, którą przygotowała po tym jak kilka dni temu wysłałem jej sowę. Szukałem wzrokiem wszelkich oznak, które mogłyby o tym świadczyć, podejrzanych osób, nagłych ruchów, błysków w jej spojrzeniu. Nic takiego jednak nie miało miejsca, wydawała się po prostu... dziwna. I to dziwna w sposób, który jako uzdrowiciel doskonale znałem, wielokrotnie mając do czynienia z podobnymi przypadkami osób, które trochę przesadziły z polepszaniem sobie życia, a potem niesione euforią zawędrowały nie pod tę paszczę, pod którą powinny.
Nie miałem pojęcia dlaczego właśnie ona zdecydowała się na podobny krok i dlaczego w tym stanie pokazywała się publicznie, jakby nie patrzeć wśród samej towarzyskiej śmietanki. Chociaż nie, to akurat wiedziałem; ta śmietanka niczym się teraz nie różniła, używając sobie w zaciszu kasyna wszelkimi dostępnymi metodami. Nikt nie zwróciłby na nią uwagi, bo wszyscy byli dokładnie tacy sami. Zatraceni w chwili, korzystający z wolności i braku odpowiedzialności, które czekały na nich za drzwiami.
Mimowolnie uśmiechnąłem się w duchu. Ze wszystkich rzeczy na świecie, które mogłyby mi się przytrafić, o których myślałem i fantazjowałem, ta była zupełną nowością. Co nie znaczy, że miałem coś przeciwko, absolutnie, ale czułem się nieco nieswojo wrzucony w sytuację, która nigdy nawet nie przyszłaby mi na myśl.
- Wybacz, że nie spełniam twoich wysokich standardów zabawy – rzuciłem z przekąsem, ale zaraz odezwało się we mnie medyczna powołanie, ot, ironia losu. - Co wzięłaś? I ile? - pytałem, nawet w migoczącym blasku świec widząc jej rozszerzone źrenice. Na stoliku stała karafka z przezroczystym płynem; sięgnąłem po nią, licząc że będzie to zwykła woda, ale moje życzenie nie zostało spełnione. Pachniało alkoholem i to silnym, aż skrzywiłem się lekko i odstawiłem go z powrotem. Co tu się, do diabła, działo? - Usiądź - powiedziałem wskazując na sofę, a kiedy nie ruszyła się nawet na krok, westchnąłem głęboko i dodałem: - Proszę.
Zadziwiające, ale wypowiedzenie tego słowa wcale wiele mnie nie kosztowało; wręcz przeciwnie przyszło całkiem naturalnie i zwyczajnie, jakby sytuacja w której się znaleźliśmy, też była całkowicie normalna. Wiedziałem, że to tylko złudzenie, że ten absurdalny sen, ta absurdalna sytuacja cokolwiek by to nie było - ociekało właśnie absurdem. Takie rzeczy się nie zdarzały. Nie przytrafiły się ludziom tak po prostu, a jeśli już to zawsze miały swoją cenę i zastanawiałem się, czy tym razem przyjdzie nam ją zapłacić wspólnie, czy tylko jedno z nas poniesie finalnie koszty. Spojrzałem na materiałową zasłonę i przez jedną krótką chwilę, nienawidząc samego siebie, rozważałem, czy po prostu stąd nie wyjść. Jeśli bowiem los postanowił sobie ze mnie zadrwić, to nie zamierzałem stać bezczynnie i czekać, aż rozegra wszystkie karty.
Nogi jednak odmówiły mi posłuszeństwa, utrzymując w miejscu, w przeciwieństwie do spojrzenia, którym obrzuciłem Miu. Początkowo zaniepokojonego, szukającego innych objawów jej dziwnego zachowania, nerwowości w ruchach, drżenia mięśni przechodzącego w drgawki, z każdą kolejną chwilą jednak czułem, że zamienia się w ono w spojrzenie pełne podziwu i zainteresowania. Patrzyłem na nią nie jak na przypadek medyczny, lecz jak na kobietę; śliczną na swój orientalny sposób, powabną i pociągającą. Mrugnąłem kilka razy, walcząc z tym niespodziewanym atakiem, zachowując jeszcze rozsądek na tyle, aby wiedzieć, że znów miałem do czynienia z czymś, co nie powinno mieć miejsca.
- Co wzięłaś? - powtórzyłem, choć tak naprawdę bałem się odpowiedzi. - Czy to wróżkowy pył? Deirdre? - drążyłem, po raz pierwszy używając jej imienia. Prawdziwego? Czy ona w ogóle miała prawdziwe imię? Czy cokolwiek w ostatnich minutach było prawdą?
Harland Parkinson
Zawód : Uzdrowiciel, drugi syn
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 6 +2
UZDRAWIANIE : 19 +2
TRANSMUTACJA : 0 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
W ciasnej loży, w której się znaleźli, było nieco ciszej i odrobinę jaśniej, lecz gęsty dym, pozostawiony zapewne przez wcześniejszych tymczasowych lokatorów, wcale nie sprzyjał otrzeźwieniu. Wręcz przeciwnie, snująca się między nimi mgła sprzyjała pogrążaniu się w roziskrzonym stanie pomiędzy. Deirdre nie była trzeźwa, to mogła stwierdzić z pewnością, ale przecież nie zniknęła całkowicie pod powierzchnią nieprzytomności. Znała swoją wytrzymałość i odporność - lub raczej znała ją kiedyś; teraz, przemęczona, wewnętrznie połamana, sfrustrowana i pogubiona, z trudem odnajdywała krawędzie realności. Sabotując i te działania, instynktownie przecież pragnęła się tego wieczoru zgubić, porzucając rozpaczliwe chwytanie się tego, co logiczne, odpowiedzialne i dorosłe. Nawet jeśli miało skończyć się to zderzeniem z koszmarnymi wizjami.
Bo przecież tym właśnie był stojący przed nią Harland - widmem ze złego snu. W ostatnich tygodniach zbyt wiele razy pojawiał się przy niej w nocy, jako nieodłączny element wizji rozpadającego się w proch i ginącego w płomieniach miasta. Pozornie mniej znaczący - czymże była prywatna nienawiść i lęk w porównaniu z zrównanym z ziemią Londynem - lecz tym samym: wywołującym jeszcze gorętszą panikę i sprzeciw. Na deszcz spadających gwiazd nie mogła nic poradzić, armageddon już się stał, krzywda została uczyniona, mogła zacząć ją leczyć, lecz Parkinson dopiero niedawno rozerwał uporządkowaną tkankę poczucia bezpieczeństwa. Był tylko człowiekiem, nie końcem świata, ale pozostawał poza zasięgiem jej spragnionych zemsty rąk. Namacalny i ulotny, możliwy do zranienia, a jednak nieobecny. Dychotomia morderczego pragnienia narastała trudną do zniesienia frustracją, kumulującą się w ciszy nocy, zwłaszcza w obliczu ostatniego upokorzenia, udokumentowanego na pergaminie. Z tych snów budziła się zlana potem, z fantomowym bólem rozrywanej skóry, pewna, że gdy spojrzy na prześcieradło, z którego uniosła plecy, dostrzeże kilka krwawych, pionowych linii.
Podobnie było i tej chwili, gdy znajdowała się tuż obok niego. Jawa mieszała się z upojeniem, lecz to drugie skutecznie uniemożliwiało ulegnięcie obawom czy wściekłości. I rozeznanie, czy naprawdę czuła specyficzną woń jego cedrowej i pieprznej wody kolońskiej, czy po prostu cierpiała na przykry przypadek złej wróżkowej podróży.
- O nie, nie, nie - wychrypiała niechętnie gdy go rozpoznała, nie w panice, raczej kontynuując śmiałe niezadowolenie z scenariusza, który zaczynał rozgrywać się przed jej ogromnymi oczami. Zadawał absurdalne pytania i prosił ją o równie niemożliwe rzeczy. Obiektywnie normalne i rzeczowe zachowanie w takiej sytuacji sprawiało, że czuła się jeszcze bardziej nieswojo. Cofnęła się o krok, ale nie usiadła, dalej przyglądając się mężczyźnie z tym samym natarczywym niedowierzaniem. - Nie będziemy się bawić w uzdrowiciela i pacjentkę. Tego nigdy nie robiliśmy - kontynuowała nieco mętnie, uznając, że właśnie to dyktowała jej wyobraźnia. Harland troskliwy, Harland opiekuńczy, Harland perfekcyjny magimedyk w każdym calu wypielęgnowanego ciala; nigdy nie widziała go w tej roli, więc podświadomość zapewne podsuwała obiektywnie prawdopodobną maskaradę, chcąc ukryć jego prawdziwe intencje za oficjalną twarzą, którą z dumą prezentował na każdym kroku. Chciał się nią zaopiekować? Zmartwił się jej stanem? Na Merlina, mylił ją z własnym dzieckiem czy kuzynką? To dlatego pozbywał się prowokującego i gniewnego tonu na rzecz tego, jakim obdarzał niesfornych petentów Świętego Munga? Sen bawił się nią w najlepsze, nie zamierzała być mu więc dłużna.
- Nie mam pojęcia. Chyba ktoś dosypał mi coś do drinka - wyszeptała z doskonale odegranym przerażeniem, unosząc drżąca dłoń do ust, na kilka chwil przypominając dawną siebie. Doskonałą aktorkę, w mgnieniu oka potrafiącą wiernie przedstawić każdą z emocji. Teraz czysty lęk i rozpacz przychodziły jej z łatwością, kąciki warg zadrżały, rysy wyostrzyły się, oczy zaszkliły i...zaśmiała się krótko, nieco ochryple, oblizując spierzchnięte usta. Zamrugała kilkukrotnie, skupiając wzrok na troskliwym duchu zeszłych świąt. Wolałaby zderzyć się z niezadowolonym politykiem średniego szczebla albo Crouchem, oskarżającym ją o zniszczenie Londynu. - Pytasz, bo planujesz o mnie zadbać, tak jak kiedyś - czy po prostu chcesz, żebym cię poczęstowała? - odparła na powtarzane pytania i sięgnęła śmiało do rozcięcia sukni, gdzie dziwkarskim zwyczajem - jedna z najcenniejszych sztuczek - przy pasie pończoch skrywała niewielkie srebrzyste puzderko z lusterkiem, tuż obok przypięta na tasiemce spoczywała różdżka, nie sięgnęła jednak po nią. Nie było powodu, miała przed oczami tylko narkotyczny omam - który musiała przepędzić tym samym, czym go na siebie sprowadziła. Zanim dopytywanie o to, czy coś brała, przerodzi się w ukaranie ją za ten niemoralny proceder. Czy w ten sposób reagował już wcześniej? Tak przynajmniej podpowiadał jej wróżkowy podszept. Pochyliła głowę, czarne, długie włosy przesłoniły twarz, gdy otwierała niewielkie pudełeczko, wyłuskując z niego lśniącą fiolkę, mając nadzieję, że skupienie na wyciąganiu narkotyku sprawi, że górująca nad nią sylwetka Parkinsona w końcu zniknie. - Prześladuj kogoś innego. Może swoją zmarłą żonę albo aktualną kochankę, nie wiem - wymruczała niewyraźnie, rozkosznie ślepa na fakt, że duchy raczej nie mogły odwiedzać się nawzajem w swych koszmarach, a obecna ulubienica Parkinsona raczej musiała znajdować się w świecie żywych.
Bo przecież tym właśnie był stojący przed nią Harland - widmem ze złego snu. W ostatnich tygodniach zbyt wiele razy pojawiał się przy niej w nocy, jako nieodłączny element wizji rozpadającego się w proch i ginącego w płomieniach miasta. Pozornie mniej znaczący - czymże była prywatna nienawiść i lęk w porównaniu z zrównanym z ziemią Londynem - lecz tym samym: wywołującym jeszcze gorętszą panikę i sprzeciw. Na deszcz spadających gwiazd nie mogła nic poradzić, armageddon już się stał, krzywda została uczyniona, mogła zacząć ją leczyć, lecz Parkinson dopiero niedawno rozerwał uporządkowaną tkankę poczucia bezpieczeństwa. Był tylko człowiekiem, nie końcem świata, ale pozostawał poza zasięgiem jej spragnionych zemsty rąk. Namacalny i ulotny, możliwy do zranienia, a jednak nieobecny. Dychotomia morderczego pragnienia narastała trudną do zniesienia frustracją, kumulującą się w ciszy nocy, zwłaszcza w obliczu ostatniego upokorzenia, udokumentowanego na pergaminie. Z tych snów budziła się zlana potem, z fantomowym bólem rozrywanej skóry, pewna, że gdy spojrzy na prześcieradło, z którego uniosła plecy, dostrzeże kilka krwawych, pionowych linii.
Podobnie było i tej chwili, gdy znajdowała się tuż obok niego. Jawa mieszała się z upojeniem, lecz to drugie skutecznie uniemożliwiało ulegnięcie obawom czy wściekłości. I rozeznanie, czy naprawdę czuła specyficzną woń jego cedrowej i pieprznej wody kolońskiej, czy po prostu cierpiała na przykry przypadek złej wróżkowej podróży.
- O nie, nie, nie - wychrypiała niechętnie gdy go rozpoznała, nie w panice, raczej kontynuując śmiałe niezadowolenie z scenariusza, który zaczynał rozgrywać się przed jej ogromnymi oczami. Zadawał absurdalne pytania i prosił ją o równie niemożliwe rzeczy. Obiektywnie normalne i rzeczowe zachowanie w takiej sytuacji sprawiało, że czuła się jeszcze bardziej nieswojo. Cofnęła się o krok, ale nie usiadła, dalej przyglądając się mężczyźnie z tym samym natarczywym niedowierzaniem. - Nie będziemy się bawić w uzdrowiciela i pacjentkę. Tego nigdy nie robiliśmy - kontynuowała nieco mętnie, uznając, że właśnie to dyktowała jej wyobraźnia. Harland troskliwy, Harland opiekuńczy, Harland perfekcyjny magimedyk w każdym calu wypielęgnowanego ciala; nigdy nie widziała go w tej roli, więc podświadomość zapewne podsuwała obiektywnie prawdopodobną maskaradę, chcąc ukryć jego prawdziwe intencje za oficjalną twarzą, którą z dumą prezentował na każdym kroku. Chciał się nią zaopiekować? Zmartwił się jej stanem? Na Merlina, mylił ją z własnym dzieckiem czy kuzynką? To dlatego pozbywał się prowokującego i gniewnego tonu na rzecz tego, jakim obdarzał niesfornych petentów Świętego Munga? Sen bawił się nią w najlepsze, nie zamierzała być mu więc dłużna.
- Nie mam pojęcia. Chyba ktoś dosypał mi coś do drinka - wyszeptała z doskonale odegranym przerażeniem, unosząc drżąca dłoń do ust, na kilka chwil przypominając dawną siebie. Doskonałą aktorkę, w mgnieniu oka potrafiącą wiernie przedstawić każdą z emocji. Teraz czysty lęk i rozpacz przychodziły jej z łatwością, kąciki warg zadrżały, rysy wyostrzyły się, oczy zaszkliły i...zaśmiała się krótko, nieco ochryple, oblizując spierzchnięte usta. Zamrugała kilkukrotnie, skupiając wzrok na troskliwym duchu zeszłych świąt. Wolałaby zderzyć się z niezadowolonym politykiem średniego szczebla albo Crouchem, oskarżającym ją o zniszczenie Londynu. - Pytasz, bo planujesz o mnie zadbać, tak jak kiedyś - czy po prostu chcesz, żebym cię poczęstowała? - odparła na powtarzane pytania i sięgnęła śmiało do rozcięcia sukni, gdzie dziwkarskim zwyczajem - jedna z najcenniejszych sztuczek - przy pasie pończoch skrywała niewielkie srebrzyste puzderko z lusterkiem, tuż obok przypięta na tasiemce spoczywała różdżka, nie sięgnęła jednak po nią. Nie było powodu, miała przed oczami tylko narkotyczny omam - który musiała przepędzić tym samym, czym go na siebie sprowadziła. Zanim dopytywanie o to, czy coś brała, przerodzi się w ukaranie ją za ten niemoralny proceder. Czy w ten sposób reagował już wcześniej? Tak przynajmniej podpowiadał jej wróżkowy podszept. Pochyliła głowę, czarne, długie włosy przesłoniły twarz, gdy otwierała niewielkie pudełeczko, wyłuskując z niego lśniącą fiolkę, mając nadzieję, że skupienie na wyciąganiu narkotyku sprawi, że górująca nad nią sylwetka Parkinsona w końcu zniknie. - Prześladuj kogoś innego. Może swoją zmarłą żonę albo aktualną kochankę, nie wiem - wymruczała niewyraźnie, rozkosznie ślepa na fakt, że duchy raczej nie mogły odwiedzać się nawzajem w swych koszmarach, a obecna ulubienica Parkinsona raczej musiała znajdować się w świecie żywych.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Potrzebowałem świeżego powietrza; gwałtownego, głębokiego oddechu, który uspokoiłby moją wyobraźnię i szalejące myśli, próbujące poskładać wszystko w całość i spróbować zrozumieć, co się dzieje. Oddychanie powietrzem Elizjum wydawało się ryzykowne: skoro niczego nie piłem i niczego nie brałem, ta absurdalna sytuacja musiała być wytworem jakiegoś paskudnego zaklęcia albo iluzji. Czy to możliwe, że nieświadomie zaciągałem się dymem i oparami, których tu nie brakowało? To dlatego moja głowa pękała od domysłów, dlaczego wciąż jeszcze żyję, skoro Miu odgrażała się, że następnego spotkania mogę nie przeżyć? Mierzenie jej wzrokiem też nie dawało żadnych odpowiedzi, zachowywała się irracjonalnie z tym swoim śmiechem, mętnym tonem i aktorską grą.
- Kurwa, Deirdre – warknąłem, łapiąc ją za ramię i wyszarpując fiolkę z ręki, zanim zdążyłaby ją zażyć. Dotykałem ją może przez niecałą sekundę, ledwie muskając grzbiet jej dłoni i palców, a moje ciało zareagowało tak, jakby cała się o mnie otarła, przywołując wspomnienie jej aksamitnej skóry. Pożądanie, jakie niegdyś odczuwałem w obecności Miu, już dawno zostało wyparte przez wściekłość i gniew wywołany jej ucieczką, lecz to co odczułem teraz, choć wywołało podobny skutek, nie miało nic wspólnego z pożądaniem odczuwanym w przeszłości. Reakcja mojego ciała była czysto fizyczna; nie było w niej miejsca na rozumowe pojmowanie podniecenia, nie mówiąc o emocjonalności, która towarzyszyła mi przy spotkaniach w Wenus. - Wróżkowy pył? Nawet o tym nie myśl. - Potrząsnąłem fiolką, od razu rozpoznając narkotyk i potwierdzając swoje poprzednie podejrzenia. Nawet gdybym nie widział tego cholernego proszku, po samym swoim zachowaniu mógłbym strzelać w ciemno. Tylko to pieprzone gówno oddziaływało w ten sposób, zwiększając atrakcyjność osoby, która je wzięła. Czy powinno mnie dziwić, że w naszym przypadku zadziałało aż za dobrze?
Zamknąłem oczy, czując się nagle kompletnie rozbitym wobec jej bezbronności. To nie była sytuacja, o jakiej marzyłem; to nie była nawet sytuacja, którą brałem pod uwagę w jakimkolwiek ze scenariuszy naszych spotkań. Gniew i nienawiść, walka i brutalność, drwina i jad – wszystko, lecz nie coś tak niedorzecznego, tak absurdalnego i wręcz niewyobrażalnego. Nie mogłem się na nią wściekać, kiedy była w takim stanie. To... nieuczciwe. Zdezorientowanie i niepewność, uczucia mi tak absolutnie obce, musiały się teraz wyraźnie malować na mojej twarzy. W końcu sięgnąłem ponownie po karafkę, nie bawiąc się w przelewanie alkoholu do kieliszka. Palący napój wąskim strumieniem spłynął mi do gardła, rozlewając się po brodzie i szyi, zmoczył koszulę. Po powrocie do domu będę śmierdział jak gorzelnia, ale może to i lepiej, może potrzebowałem wymówki, którą będę mógł usprawiedliwić dzisiejszy wieczór i list, jaki zamierzałem wysłać.
- Nie planuję cię przelecieć, nie jesteśmy w Wenus – powiedziałem sucho, puszczając mimo uszu uwagę o zadbaniu – wiedząc, co czego się odnosi – chociaż tak, wbrew sobie właśnie to chciałem zrobić. Upewnić się, że wyjdzie stąd cała, choć może zarzygana i w nieładzie. Kilka reporterskich zdjęć przedstawiających ją w wątpliwej estetyce z pewnością poprawiłoby mi humor, wiedziałem jednak, że nigdy nie dopuściłaby do ich publikacji. Może gdybym wykorzystał rodzinne kontakty w Czarownicy... Nie chciałem zyskiwać przewagi, gdy walka była tak nierówna. - Ale jeśli bardzo chcesz, aby cię zerżnąć, to najpierw wytrzeźwiej – skrzywiłem się z niesmakiem na samą myśl, że mógłbym tknąć nie w pełni świadomą kobietę. Nawet jeśli to była Miu, która zasługiwała na k a ż d y rodzaj i wymiar kary za swój grzech. Byłem łaskawszy od piekielnych ogni.
Wyminąłem ją, aby wyjrzeć za kotarę, szukając wzrokiem kogoś, kogo mógłbym zawołać, aby tu przyszedł i mnie zastąpił; kogoś, kto pozostanie nieczuły na jej obecność, obojętny wobec odsłoniętej nogi i krągłości bioder, kto nie będzie się wpatrywał w jej usta, przypominając sobie smak krwi z przygryzanej wargi. Wiedziałem, że to działanie narkotyku, ale w żaden sposób nie porządkowało to moich rozbieganych myśli. Za ciężkim materiałem uderzył mnie wszechobecny hałas, szum rozmów i śmiechów, ale w zasięgu wzroku nie było nikogo, kto spełniłby moje oczekiwania. Same pary zbyt zajęte sobą, pochłonięte światem rozpusty. Zasłoniłem kotarę i znów pogrążyłem się w ciszy naszej małej loży; najwyraźniej było tu rzucone jakieś zaklęcie wyciszające. Odwróciłem się w stronę Miu, mierząc ją zirytowanym spojrzeniem; ona nas w to wplątała, a nawet nie może wziąć za to wszystko odpowiedzialności, bo ma mózg otumaniony narkotycznym świństwem.
- Powiedziałem, żebyś usiadła – wskazałem na sofę, samemu zajmując miejsce na jednym jej końcu, aby zademonstrować temu upartemu stworzeniu, że nie mam złych zamiarów. Nawet ton mojego głosu z rozkazującego zmienił się w bardziej miękki. Złapałem ją za rękę; tym razem delikatnie, lekko obejmując palcami jej nadgarstek i ściągając Miu w dół, aż opadła na sofę po przeciwnej stronie, co przy niewielkich wymiarach mebla i tak nie miało znaczenia, bo znajdowała się wciąż za blisko. - Nikogo nie prześladuję i nie mam żadnej kochanki. - Nadal trzymałem ją za rękę, zbyt słaby, aby zwolnić ją z uścisku. Byłem zły na nią, że tak po prostu pozwoliła się odurzyć i zły na siebie, że nie umiem walczyć z działaniem magicznego środka. Czułem pod palcami pulsującą krew na jej nadgarstku i na tym się skupiłem, na liczeniu wyczuwalnych uderzeń. - Spędzimy tu jednak trochę czasu, zanim nie oprzytomniejesz, więc chociaż postaraj się być odrobinę milsza, dobrze? Bądź grzeczną dziewczynką. - Przy ostatnich słowach spojrzałem jej w oczy, szukając w nich błysku wściekłości, którym powinna zareagować na moją prowokację. Miu sprzed miesiąca nie pozostawiłaby moich słów bez odpowiedzi, gotowa wyrwać mi język wraz z ostatnią wypowiadaną głoską. Dzisiejsza Miu była jednak inna, kompletnie mi nieznana, bezbronna w sposób, który nie zachęcał do powrotu do przeszłości i sięgnięciu po to, co moje; była irytująco bezbronna jak pacjenci, którymi nie chciałem się zajmować, bo marnowali mój czas, ale wiedziałem, że tak wypada. Nie mogłem jej zostawić, chociaż ona bez wahania zostawiła mnie.
- Kurwa, Deirdre – warknąłem, łapiąc ją za ramię i wyszarpując fiolkę z ręki, zanim zdążyłaby ją zażyć. Dotykałem ją może przez niecałą sekundę, ledwie muskając grzbiet jej dłoni i palców, a moje ciało zareagowało tak, jakby cała się o mnie otarła, przywołując wspomnienie jej aksamitnej skóry. Pożądanie, jakie niegdyś odczuwałem w obecności Miu, już dawno zostało wyparte przez wściekłość i gniew wywołany jej ucieczką, lecz to co odczułem teraz, choć wywołało podobny skutek, nie miało nic wspólnego z pożądaniem odczuwanym w przeszłości. Reakcja mojego ciała była czysto fizyczna; nie było w niej miejsca na rozumowe pojmowanie podniecenia, nie mówiąc o emocjonalności, która towarzyszyła mi przy spotkaniach w Wenus. - Wróżkowy pył? Nawet o tym nie myśl. - Potrząsnąłem fiolką, od razu rozpoznając narkotyk i potwierdzając swoje poprzednie podejrzenia. Nawet gdybym nie widział tego cholernego proszku, po samym swoim zachowaniu mógłbym strzelać w ciemno. Tylko to pieprzone gówno oddziaływało w ten sposób, zwiększając atrakcyjność osoby, która je wzięła. Czy powinno mnie dziwić, że w naszym przypadku zadziałało aż za dobrze?
Zamknąłem oczy, czując się nagle kompletnie rozbitym wobec jej bezbronności. To nie była sytuacja, o jakiej marzyłem; to nie była nawet sytuacja, którą brałem pod uwagę w jakimkolwiek ze scenariuszy naszych spotkań. Gniew i nienawiść, walka i brutalność, drwina i jad – wszystko, lecz nie coś tak niedorzecznego, tak absurdalnego i wręcz niewyobrażalnego. Nie mogłem się na nią wściekać, kiedy była w takim stanie. To... nieuczciwe. Zdezorientowanie i niepewność, uczucia mi tak absolutnie obce, musiały się teraz wyraźnie malować na mojej twarzy. W końcu sięgnąłem ponownie po karafkę, nie bawiąc się w przelewanie alkoholu do kieliszka. Palący napój wąskim strumieniem spłynął mi do gardła, rozlewając się po brodzie i szyi, zmoczył koszulę. Po powrocie do domu będę śmierdział jak gorzelnia, ale może to i lepiej, może potrzebowałem wymówki, którą będę mógł usprawiedliwić dzisiejszy wieczór i list, jaki zamierzałem wysłać.
- Nie planuję cię przelecieć, nie jesteśmy w Wenus – powiedziałem sucho, puszczając mimo uszu uwagę o zadbaniu – wiedząc, co czego się odnosi – chociaż tak, wbrew sobie właśnie to chciałem zrobić. Upewnić się, że wyjdzie stąd cała, choć może zarzygana i w nieładzie. Kilka reporterskich zdjęć przedstawiających ją w wątpliwej estetyce z pewnością poprawiłoby mi humor, wiedziałem jednak, że nigdy nie dopuściłaby do ich publikacji. Może gdybym wykorzystał rodzinne kontakty w Czarownicy... Nie chciałem zyskiwać przewagi, gdy walka była tak nierówna. - Ale jeśli bardzo chcesz, aby cię zerżnąć, to najpierw wytrzeźwiej – skrzywiłem się z niesmakiem na samą myśl, że mógłbym tknąć nie w pełni świadomą kobietę. Nawet jeśli to była Miu, która zasługiwała na k a ż d y rodzaj i wymiar kary za swój grzech. Byłem łaskawszy od piekielnych ogni.
Wyminąłem ją, aby wyjrzeć za kotarę, szukając wzrokiem kogoś, kogo mógłbym zawołać, aby tu przyszedł i mnie zastąpił; kogoś, kto pozostanie nieczuły na jej obecność, obojętny wobec odsłoniętej nogi i krągłości bioder, kto nie będzie się wpatrywał w jej usta, przypominając sobie smak krwi z przygryzanej wargi. Wiedziałem, że to działanie narkotyku, ale w żaden sposób nie porządkowało to moich rozbieganych myśli. Za ciężkim materiałem uderzył mnie wszechobecny hałas, szum rozmów i śmiechów, ale w zasięgu wzroku nie było nikogo, kto spełniłby moje oczekiwania. Same pary zbyt zajęte sobą, pochłonięte światem rozpusty. Zasłoniłem kotarę i znów pogrążyłem się w ciszy naszej małej loży; najwyraźniej było tu rzucone jakieś zaklęcie wyciszające. Odwróciłem się w stronę Miu, mierząc ją zirytowanym spojrzeniem; ona nas w to wplątała, a nawet nie może wziąć za to wszystko odpowiedzialności, bo ma mózg otumaniony narkotycznym świństwem.
- Powiedziałem, żebyś usiadła – wskazałem na sofę, samemu zajmując miejsce na jednym jej końcu, aby zademonstrować temu upartemu stworzeniu, że nie mam złych zamiarów. Nawet ton mojego głosu z rozkazującego zmienił się w bardziej miękki. Złapałem ją za rękę; tym razem delikatnie, lekko obejmując palcami jej nadgarstek i ściągając Miu w dół, aż opadła na sofę po przeciwnej stronie, co przy niewielkich wymiarach mebla i tak nie miało znaczenia, bo znajdowała się wciąż za blisko. - Nikogo nie prześladuję i nie mam żadnej kochanki. - Nadal trzymałem ją za rękę, zbyt słaby, aby zwolnić ją z uścisku. Byłem zły na nią, że tak po prostu pozwoliła się odurzyć i zły na siebie, że nie umiem walczyć z działaniem magicznego środka. Czułem pod palcami pulsującą krew na jej nadgarstku i na tym się skupiłem, na liczeniu wyczuwalnych uderzeń. - Spędzimy tu jednak trochę czasu, zanim nie oprzytomniejesz, więc chociaż postaraj się być odrobinę milsza, dobrze? Bądź grzeczną dziewczynką. - Przy ostatnich słowach spojrzałem jej w oczy, szukając w nich błysku wściekłości, którym powinna zareagować na moją prowokację. Miu sprzed miesiąca nie pozostawiłaby moich słów bez odpowiedzi, gotowa wyrwać mi język wraz z ostatnią wypowiadaną głoską. Dzisiejsza Miu była jednak inna, kompletnie mi nieznana, bezbronna w sposób, który nie zachęcał do powrotu do przeszłości i sięgnięciu po to, co moje; była irytująco bezbronna jak pacjenci, którymi nie chciałem się zajmować, bo marnowali mój czas, ale wiedziałem, że tak wypada. Nie mogłem jej zostawić, chociaż ona bez wahania zostawiła mnie.
Harland Parkinson
Zawód : Uzdrowiciel, drugi syn
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 6 +2
UZDRAWIANIE : 19 +2
TRANSMUTACJA : 0 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Skupiona na ostrożnym wyciąganiu śliskiej fiolki z ozdobnego puzdereczka nie zorientowała się w porę, jakie zamiary ma duch przeszłych świąt - zresztą, nawet gdyby spostrzegła, że wyciąga rekę w w jej stronę, pewnie w pełni zignorowałaby ten gest. Miała przecież do czynienia z jakąś przedziwną fatamorganą, narkotyczną wizją, podesłaną przez mieszaninę trunków i upajających oparów; los nie mógł być aż tak okrutny, by posyłać ją prosto w ramiona kogoś, kogo w obecnym stanie gotowa była udusić własnymi drobnymi rękami. Ignorowanie rzucającej cień obecności Harlanda przychodziło jej z łatwością, uśmiechnęła się lekko na widok lśniącego niczym brokat proszku, lecz kilka sekund później wykrzywiła usta w grymasie wręcz przeciwnym. Gwałtownego niezadowolenia, fiolka została wprawnie wyjęta spomiędzy jej palców, a sam Parkinson zrobił krok w tył, poświęcając swą uwagę wypełnionej po brzegi butelce z alkoholem.
- To moje - wysyczała, w pierwszej chwili zbyt zdziwiona fizycznym działaniem mary, by jakkolwiek - poza gniewem buchającym z jej rozszerzonych źrenic - widocznie zareagować na tą haniebną kradzież. Ciągle stała pod ścianą, wpatrując się najpierw nieco zbyt długo w przemoczoną koszulę Harlanda - cóż, alkohol łatwiej spłucze krwistoczerwoną smugę jej szminki, ciągle widoczną między trzecim a czwartym guzikiem - a później podnosząc wzrok wyżej. Na sekundę pochwyciła jego spojrzenie, odpowiadając własnym, gniewnym, zdziwionym i oburzonym jednocześnie. - Oddaj - poleciła tonem nieznoszącym sprzeciwu, dość śmiesznie prezentującym się w jej ogólnym stanie. Nie wyglądała źle, nie słaniała się na nogach, nie bełkotała; pozornie mogła wydawać się normalną sobą, może jedynie zdecydowanie bardziej otwartą - mówiła więcej i szczerzej niż zwykle. - Nie powinieneś móc tego zrobić - dodała nieco ciszej, bardziej do siebie, zdezorientowana aż nazbyt fizyczną obecnością Harlanda. Skoro był to duch, wizja nieprzyjemnego koszmaru, to zdecydowanie nie powinna ona odbierać jej narkotyków, zaciągać mocniej zasłonę loży, a już na pewno nie miała możliwości chwytania nadgarstka, by usadzić ją jak jakąś niegrzeczną uczennicę. Jedyne, co w miarę pokrywało się z sennymi prześladowaniami, zawierało się w tonie, w jakim się do niej zwracał. Oburzająco bezpośrednim, wrogim, lepkim; drgnęła gwałtownie, zauważalnie, mrużąc oczy. Nie chciała się z nim rżnąć, nie chciała go nawet dotknąć, bojąc się nie tylko bliskości, niosącej ze sobą zagrożenie, ale przede wszystkim upewnienia się, że ma do czynienia z prawdziwym - choć zachowującym się absurdalnie grzecznie - człowiekiem.
- To się już nigdy nie wydarzy - odpowiedziała ostro, nawet w innym stanie świadomości jasno wyznaczając granice, naiwnie wierząc, że będzie je respektował. Do tej pory nie robił tego, pamiętała przecież, że mu się sprzeciwiała, lecz widocznie wtedy odbierał jej pełne furii i bólu nie jako dziwkarską prowokację, mającą go zachęcić. Co się zmieniło, że teraz zachowywał się jak pretensjonalna szlachcianka albo mama-kwoka? Czyżby jej umysł podświadomie pragnął go wybielić? Skoro nie potrafiła mu zaszkodzić - nawet Rosier oznajmił, że krew Parkinsona jest zbyt cenna, by ją przelewać - to musiała go ułagodzić do swojej przedziwnej wizji? Zamrugała gwałtownie, pozwalając mu pociagnąć się na miękką kanapę, zbyt otumaniona zderzeniem fikcji z jawą, by jakkolwiek zareagować. Sukienka podjechała jej do połowy uda, czarne włosy przesłoniły twarz; zza kurtyny włosów przyglądała mu się juz mniej z szokiem, a bardziej ze zdziwieniem. - A w opiekuńczego i odpowiedzialnego tatusia możesz bawić się ze swoją córką - poinformowała lojalnie, gorsze zabawy musiała odgrywać w półcieniach Wenus. Tutaj: nie zamierzała pokornie czekać, aż wyimaginowany uzdrowiciel odnajdzie się w swojej zbawczej roli. Szukał odkupienia swych win? A może - ona szukała tego w jego zachowaniu? Skrzywiła się ponownie, przyglądając mu się zza kurtyny ciemnych włosów, dziksza i bardziej czujna niż kiedykolwiek. - Jesteś kurewsko nudny - skwitowała powoli nie tyle całe jego zachowanie, co przyznanie się do braku kochanki i prowadzenia się wyjątkowo moralnie. Nie poznawała go. Był pełen pasji i żaru, nieobliczalny i szarpiący się z własnym przeznaczeniem i oczekiwaniami; pamiętała, że początkowo, gdy pierwszy raz zasmakowała jego ust i ciała, zdołała go nawet polubić. Do czasu przekroczenia pewnych granic, kiedy to sympatia płynnie przeszła w nienawiść, a pozornie równa relacja, skupiona na czerpaniu przyjemności, została zepchnięta poza nawias tego, co dla Miu akceptowalne. - Jeśli pojawiłeś się tu jako jakaś absurdalna lekcja moralności, to za nią podziękuję - wychrypiała, ciągle chwytając się nadziei na to, że cała ta postawna sylwetka, zwieńczona przystojną twarzą i przemoczoną koszulą, akcentującą wysportowany tors, jest po prostu wytworem jej wyobraźni. Zbyt długo o nim ostatnio myślała. Zbyt często pojawiał się w koszmarach. Zbyt wiele razy wyklinała go w zaciszu własnego gabinetu - i teraz ponosiła tego konsekwencje. Których nie zamierzała jednak akceptować.
- Chyba pomyliły ci się lokale, Parkinson. To nie przedszkole ani przychodnia - wycedziła sucho na aptekarską dyspozycję oczekiwania na otrzeźwienie, wyrywając dłoń z jego uścisku, nawet, jeśli musiało ją to zaboleć. Dlaczego zachowywał się w ten sposób? Jakby była niespełna rozumu - a on nagle postanowił złożyć śluby czystości i wierności moralnym zasadom. Gwałtownie podniosła się z swojej części sofy, ominęła prowizoryczny stoliczek i przystanęła nad nim, lewą dłonią śmiało sięgając do jego karku, szybko, zwinnie; wplotła lodowate palce w jego włosy na wrażliwej części potylicy i odchyliła głowę do tyłu. Wszystko to działo się szybko, niemal w mgnieniu oka - a czując opór skóry pod paznokciami, Deirdre uśmiechnęła się naprawdę szeroko. W zadowoleniu, którego dawno nie odczuwała. - To raczej ty bądź grzeczny i oddaj fiolkę - wyartykułowała szeptem, pochylając się nad nim, cedząc słowa niemal zęby w zęby, przez chwilę rozumiejąc, jak upajającą przyjemność dawała nawet ta krótka imitacja władzy, gdy spoglądała na niego z góry - ile razy miała dotąd taką możliwość? - czując napinające się pod opuszkami palców postronki jego włosów. Znów czując gorąc jego oddechu na wilgoci własnych, nieco drżących ust. Potrzebowała narkotyków - i musiała wyrwać się z tej wypaczonej wersji rzeczywistości, w której górowała nad zbyt namacalnym duchem, po raz pierwszy od dwóch lat wpatrzona w jego brązowe oczy z odległości kilku cali. Będąc tą słabszą - silniejszą? - upojoną, z źrenicami na dobre zlewającymi się w jedną czarną otchłań z tęczówką i pachnącymi opium włosami, spływającymi wokół jego twarzy dławiącym woalem.
- To moje - wysyczała, w pierwszej chwili zbyt zdziwiona fizycznym działaniem mary, by jakkolwiek - poza gniewem buchającym z jej rozszerzonych źrenic - widocznie zareagować na tą haniebną kradzież. Ciągle stała pod ścianą, wpatrując się najpierw nieco zbyt długo w przemoczoną koszulę Harlanda - cóż, alkohol łatwiej spłucze krwistoczerwoną smugę jej szminki, ciągle widoczną między trzecim a czwartym guzikiem - a później podnosząc wzrok wyżej. Na sekundę pochwyciła jego spojrzenie, odpowiadając własnym, gniewnym, zdziwionym i oburzonym jednocześnie. - Oddaj - poleciła tonem nieznoszącym sprzeciwu, dość śmiesznie prezentującym się w jej ogólnym stanie. Nie wyglądała źle, nie słaniała się na nogach, nie bełkotała; pozornie mogła wydawać się normalną sobą, może jedynie zdecydowanie bardziej otwartą - mówiła więcej i szczerzej niż zwykle. - Nie powinieneś móc tego zrobić - dodała nieco ciszej, bardziej do siebie, zdezorientowana aż nazbyt fizyczną obecnością Harlanda. Skoro był to duch, wizja nieprzyjemnego koszmaru, to zdecydowanie nie powinna ona odbierać jej narkotyków, zaciągać mocniej zasłonę loży, a już na pewno nie miała możliwości chwytania nadgarstka, by usadzić ją jak jakąś niegrzeczną uczennicę. Jedyne, co w miarę pokrywało się z sennymi prześladowaniami, zawierało się w tonie, w jakim się do niej zwracał. Oburzająco bezpośrednim, wrogim, lepkim; drgnęła gwałtownie, zauważalnie, mrużąc oczy. Nie chciała się z nim rżnąć, nie chciała go nawet dotknąć, bojąc się nie tylko bliskości, niosącej ze sobą zagrożenie, ale przede wszystkim upewnienia się, że ma do czynienia z prawdziwym - choć zachowującym się absurdalnie grzecznie - człowiekiem.
- To się już nigdy nie wydarzy - odpowiedziała ostro, nawet w innym stanie świadomości jasno wyznaczając granice, naiwnie wierząc, że będzie je respektował. Do tej pory nie robił tego, pamiętała przecież, że mu się sprzeciwiała, lecz widocznie wtedy odbierał jej pełne furii i bólu nie jako dziwkarską prowokację, mającą go zachęcić. Co się zmieniło, że teraz zachowywał się jak pretensjonalna szlachcianka albo mama-kwoka? Czyżby jej umysł podświadomie pragnął go wybielić? Skoro nie potrafiła mu zaszkodzić - nawet Rosier oznajmił, że krew Parkinsona jest zbyt cenna, by ją przelewać - to musiała go ułagodzić do swojej przedziwnej wizji? Zamrugała gwałtownie, pozwalając mu pociagnąć się na miękką kanapę, zbyt otumaniona zderzeniem fikcji z jawą, by jakkolwiek zareagować. Sukienka podjechała jej do połowy uda, czarne włosy przesłoniły twarz; zza kurtyny włosów przyglądała mu się juz mniej z szokiem, a bardziej ze zdziwieniem. - A w opiekuńczego i odpowiedzialnego tatusia możesz bawić się ze swoją córką - poinformowała lojalnie, gorsze zabawy musiała odgrywać w półcieniach Wenus. Tutaj: nie zamierzała pokornie czekać, aż wyimaginowany uzdrowiciel odnajdzie się w swojej zbawczej roli. Szukał odkupienia swych win? A może - ona szukała tego w jego zachowaniu? Skrzywiła się ponownie, przyglądając mu się zza kurtyny ciemnych włosów, dziksza i bardziej czujna niż kiedykolwiek. - Jesteś kurewsko nudny - skwitowała powoli nie tyle całe jego zachowanie, co przyznanie się do braku kochanki i prowadzenia się wyjątkowo moralnie. Nie poznawała go. Był pełen pasji i żaru, nieobliczalny i szarpiący się z własnym przeznaczeniem i oczekiwaniami; pamiętała, że początkowo, gdy pierwszy raz zasmakowała jego ust i ciała, zdołała go nawet polubić. Do czasu przekroczenia pewnych granic, kiedy to sympatia płynnie przeszła w nienawiść, a pozornie równa relacja, skupiona na czerpaniu przyjemności, została zepchnięta poza nawias tego, co dla Miu akceptowalne. - Jeśli pojawiłeś się tu jako jakaś absurdalna lekcja moralności, to za nią podziękuję - wychrypiała, ciągle chwytając się nadziei na to, że cała ta postawna sylwetka, zwieńczona przystojną twarzą i przemoczoną koszulą, akcentującą wysportowany tors, jest po prostu wytworem jej wyobraźni. Zbyt długo o nim ostatnio myślała. Zbyt często pojawiał się w koszmarach. Zbyt wiele razy wyklinała go w zaciszu własnego gabinetu - i teraz ponosiła tego konsekwencje. Których nie zamierzała jednak akceptować.
- Chyba pomyliły ci się lokale, Parkinson. To nie przedszkole ani przychodnia - wycedziła sucho na aptekarską dyspozycję oczekiwania na otrzeźwienie, wyrywając dłoń z jego uścisku, nawet, jeśli musiało ją to zaboleć. Dlaczego zachowywał się w ten sposób? Jakby była niespełna rozumu - a on nagle postanowił złożyć śluby czystości i wierności moralnym zasadom. Gwałtownie podniosła się z swojej części sofy, ominęła prowizoryczny stoliczek i przystanęła nad nim, lewą dłonią śmiało sięgając do jego karku, szybko, zwinnie; wplotła lodowate palce w jego włosy na wrażliwej części potylicy i odchyliła głowę do tyłu. Wszystko to działo się szybko, niemal w mgnieniu oka - a czując opór skóry pod paznokciami, Deirdre uśmiechnęła się naprawdę szeroko. W zadowoleniu, którego dawno nie odczuwała. - To raczej ty bądź grzeczny i oddaj fiolkę - wyartykułowała szeptem, pochylając się nad nim, cedząc słowa niemal zęby w zęby, przez chwilę rozumiejąc, jak upajającą przyjemność dawała nawet ta krótka imitacja władzy, gdy spoglądała na niego z góry - ile razy miała dotąd taką możliwość? - czując napinające się pod opuszkami palców postronki jego włosów. Znów czując gorąc jego oddechu na wilgoci własnych, nieco drżących ust. Potrzebowała narkotyków - i musiała wyrwać się z tej wypaczonej wersji rzeczywistości, w której górowała nad zbyt namacalnym duchem, po raz pierwszy od dwóch lat wpatrzona w jego brązowe oczy z odległości kilku cali. Będąc tą słabszą - silniejszą? - upojoną, z źrenicami na dobre zlewającymi się w jedną czarną otchłań z tęczówką i pachnącymi opium włosami, spływającymi wokół jego twarzy dławiącym woalem.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Lubiłem uległość, którą niegdyś mi okazywała Miu, lubiłem czuć kontrolę, gdy byliśmy sami w burdelowym pokoju, a ja mogłem spełniać się tam, gdzie nie dane mi było uzyskać zaspokojenia w domu, ale jej obecna sytuacja nie miała z uległością nic wspólnego. Dei nie była uległa, nie była posłuszna w dobrze znany mi sposób, lecz cechowała ją bezbronność i bezwolność, która ani trochę nie działała na wyobraźnię. Wręcz przeciwnie, sprawiała że miałem ochotę się nią zaopiekować, przytulić i chronić, a nie zedrzeć z niej ubranie i uczynić ją sobie podwładną, zależną, moją. Były to uczucia kompletnie mi obce i nieznane w stosunku do Dei, a przez to czułem się jeszcze bardziej nieswojo, jakbym obserwował całą sytuację niczym opowieść czytaną w książce. Sama myśl o tym, że mógłbym w y k o r z y s t a ć okazję, aby jeszcze raz – ostatni? pożegnalny? - udowodnić jej, że to ja mam władzę i decyduję o jej losie, napawała mnie obrzydzeniem.
- Jest wiele rzeczy, których nie powinienem był nigdy zrobić – wypowiedziałem te słowa, zanim zdążyłem się zastanowić nad sensem wyrzucenia ich z siebie. Były takie rzeczy, z niechcianym małżeństwem na czele, ale nie była to jednocześnie chwila, aby się nimi dzielić. Losem książkowego bohatera nie mogłem jednak rozporządzać tak jak swoim własnym. Za siebie mogłem przecież decydować; moja historia wciąż się tworzyła, pisana niezmywalnym piórem. Mogłem wybrać, co chcę zrobić, jak się zachować, którą drogę wybrać; mogłem potrząsnąć Dei mogłem zostawić ją samą i wyjść, mogłem zagrać w jej grę i jeszcze raz ulec pokusie. Zapewne miesiąc temu dokładnie to bym zrobił. Dzisiaj jednak byłem, jak uważała, nudny. Może miała rację, a może nigdy tak naprawdę mnie nie znała, domalowując sobie wymyślone kolory do mojego szkicu.
- Jestem kurewsko szczęśliwy – poprawiłem ją, mimowolnie unosząc w górę kąciki ust na samą myśl o Elvirze. - Jeśli to oznacza bycie nudnym, nie będę za to przepraszał. A już na pewno nie ciebie, gdy jesteś w takim stanie – prychnąłem, patrząc na nią z irytacją, gdy wyrwała się spod mojej dłoni i uciekła z sofy, pojąłem nagle coś oczywistego. Nie przemawiał do niej język łagodności i troski, jakby zapomniała już, czym one były i jak brzmiały słowa, w których nie kryły się frustracja, gniew i wściekłość. Nie rozumiała zdań miękko otulających bolące miejsca, łagodzących cierpienie i przynoszących spokój. Przemawiał do niej język władzy i uległości, przemocy i posłuszeństwa; w zależności od rozmówcy otwierała słownik właściwy danej rozmowie, prowadząc dobrze wyuczoną konwersację, nie zawsze złożoną z wyrazów i zdań, a częściej z gestów i dotyku. Jeśli chciałem do niej dotrzeć, jeśli chciałem zostać zrozumiany – o zrozumienie jej nawet nie walczyłem – powinienem mówić jej językiem, tym samym, którym porozumiewaliśmy się w Wenus.
Gdy się nade mną pochyliła, niemal c z u l e wplątując mi palce we włosy, moje ciało zareagowało automatycznie; ręce powędrowały w górę, obejmując ją w pasie, nauczone tego gestu jak naturalnego odruchu, reakcji na chętną kobietę pochyloną zbyt blisko, by dać jej tak po prostu odejść. Powinienem mówić językiem, który rozumiała teraz, więc odpowiedziałem niewypowiedzianymi słowami, zastępując je rozkosznym mruknięciem; na pół prowokacją, na pół niekrytą przyjemnością, którą wbrew sobie odczułem. Gdzieś w tyle głowy odezwał się kuszący głos, że to przecież ona zaczęła, że nie ma nic niesmacznego i odrażającego w dotykaniu półprzytomnej kobiety.
- Żadna to przyjemność dręczyć cię, gdy ledwie kontaktujesz - burknąłem prosto w jej ucho, powstrzymując się od jego ugryzienia i mocniej ściskając jej biodra. Przyciągnąłem ją gwałtownie bliżej, po raz kolejny wykorzystując przewagę płci, siły i trzeźwości, aż nasze ciała ponownie się spotkały, a Dei zachwiała, by opaść na moje kolana. Nie było po niej fizycznie widać działania narkotyku, nawet siła, z jaką mnie złapała świadczyła o czymś zgoła odmiennym, niemniej sam fakt, że nie wyszła, nie zostawiła mnie, tylko kontynuowała ten absurd, był wystarczającym dowodem na jej niepoczytalność. - Ale to miłe wiedzieć, że nadal na ciebie działam – zaśmiałem się cicho, poddając się naciskowi jej dłoni i chętniej odchylając głowę do tyłu. - Powiedz – szepnąłem, przymykając oczy i wydając z siebie jeszcze jeden pełen zadowolenia pomruk – chciałaś mnie kiedyś mieć takiego uległego i szukasz sposobności do zaspokojenia swojej fantazji? - Tym razem mój śmiech był głębszy, bardziej gardłowy, a kiedy otworzyłem oczy, chłodne spojrzenie prześlizgnęło się po twarzy Dei i zatrzymało na jej ustach, wcale się z tym nie kryjąc. Chciałbym zapomnieć o tym, jak smakowały jej pocałunki, ale nie potrafiłem. Jeszcze nie umiałem zakryć ich tymi świeżymi, którymi obdarzała mnie Elvira; tkwiły jak zadra, bolesne przypomnienie o mojej porażce.
- Nie – odpowiedziałem sobie za nią, uciekając wzrokiem na bok, ale nie puszczając jej bioder; silny uścisk rąk trzymał ją w miejscu, tak blisko, że czułem bijące od niej ciepło, piekielny żar wściekłości, który kiedyś płonął czystą żądzą. - Ty chcesz mnie rozszarpać, prawda? Za to, co ci zrobiłem – przypomniałem jej, zamieniając prowokację w niebezpieczne wyzwanie. Igranie z nią było jak rosyjska ruletka, sześć możliwości, jedna zabójcza kula; gra, za którą mogłem w ostateczności docenić mugoli. Byłem przekonany, że nawet pod wpływem narkotyków mogłaby wyrwać mi pistolet, wycelować w moją skroń i, oszukując, naciskać spust raz za razem, czekając na wystrzał. - A powinnaś podziękować. Blizny są podniecające – przesunąłem dłonie z jej talii wyżej, muskając dół pleców przez materiał. Jedyna osłona, która chroniła ją przed wzrokiem innych ludzi; jedyna, która dzieliła mnie od dotyku mojego śladu na jej ciele. Nie pozwoliłem jednak dłoniom zawędrować wyżej. - Moja przyszła żona też je ma – podjąłem konwersacyjnym tonem, jakbym mówił o pogodzie. Przekłamałem co prawda rzeczywistość, dopasowując ją do swoich oczekiwań i pragnień, nazywając przy tym Elvirę przyszłą żoną, gdy nawet nie zacząłem pisać tego pieprzonego listu do nestora, ale Dei nie musiała o tym wiedzieć. - Opanowanie się w jej obecności... to ogromne wyzwanie – mówiłem dalej, nadając głosowi nutę najczystszej skargi. - Twój protektor też tak uważa? A może dopisał swoje własne symbole? - mruknąłem pytająco, z ciekawością - prawdziwą, niekłamaną, przyjacielską - oczekując odpowiedzi.
- Jest wiele rzeczy, których nie powinienem był nigdy zrobić – wypowiedziałem te słowa, zanim zdążyłem się zastanowić nad sensem wyrzucenia ich z siebie. Były takie rzeczy, z niechcianym małżeństwem na czele, ale nie była to jednocześnie chwila, aby się nimi dzielić. Losem książkowego bohatera nie mogłem jednak rozporządzać tak jak swoim własnym. Za siebie mogłem przecież decydować; moja historia wciąż się tworzyła, pisana niezmywalnym piórem. Mogłem wybrać, co chcę zrobić, jak się zachować, którą drogę wybrać; mogłem potrząsnąć Dei mogłem zostawić ją samą i wyjść, mogłem zagrać w jej grę i jeszcze raz ulec pokusie. Zapewne miesiąc temu dokładnie to bym zrobił. Dzisiaj jednak byłem, jak uważała, nudny. Może miała rację, a może nigdy tak naprawdę mnie nie znała, domalowując sobie wymyślone kolory do mojego szkicu.
- Jestem kurewsko szczęśliwy – poprawiłem ją, mimowolnie unosząc w górę kąciki ust na samą myśl o Elvirze. - Jeśli to oznacza bycie nudnym, nie będę za to przepraszał. A już na pewno nie ciebie, gdy jesteś w takim stanie – prychnąłem, patrząc na nią z irytacją, gdy wyrwała się spod mojej dłoni i uciekła z sofy, pojąłem nagle coś oczywistego. Nie przemawiał do niej język łagodności i troski, jakby zapomniała już, czym one były i jak brzmiały słowa, w których nie kryły się frustracja, gniew i wściekłość. Nie rozumiała zdań miękko otulających bolące miejsca, łagodzących cierpienie i przynoszących spokój. Przemawiał do niej język władzy i uległości, przemocy i posłuszeństwa; w zależności od rozmówcy otwierała słownik właściwy danej rozmowie, prowadząc dobrze wyuczoną konwersację, nie zawsze złożoną z wyrazów i zdań, a częściej z gestów i dotyku. Jeśli chciałem do niej dotrzeć, jeśli chciałem zostać zrozumiany – o zrozumienie jej nawet nie walczyłem – powinienem mówić jej językiem, tym samym, którym porozumiewaliśmy się w Wenus.
Gdy się nade mną pochyliła, niemal c z u l e wplątując mi palce we włosy, moje ciało zareagowało automatycznie; ręce powędrowały w górę, obejmując ją w pasie, nauczone tego gestu jak naturalnego odruchu, reakcji na chętną kobietę pochyloną zbyt blisko, by dać jej tak po prostu odejść. Powinienem mówić językiem, który rozumiała teraz, więc odpowiedziałem niewypowiedzianymi słowami, zastępując je rozkosznym mruknięciem; na pół prowokacją, na pół niekrytą przyjemnością, którą wbrew sobie odczułem. Gdzieś w tyle głowy odezwał się kuszący głos, że to przecież ona zaczęła, że nie ma nic niesmacznego i odrażającego w dotykaniu półprzytomnej kobiety.
- Żadna to przyjemność dręczyć cię, gdy ledwie kontaktujesz - burknąłem prosto w jej ucho, powstrzymując się od jego ugryzienia i mocniej ściskając jej biodra. Przyciągnąłem ją gwałtownie bliżej, po raz kolejny wykorzystując przewagę płci, siły i trzeźwości, aż nasze ciała ponownie się spotkały, a Dei zachwiała, by opaść na moje kolana. Nie było po niej fizycznie widać działania narkotyku, nawet siła, z jaką mnie złapała świadczyła o czymś zgoła odmiennym, niemniej sam fakt, że nie wyszła, nie zostawiła mnie, tylko kontynuowała ten absurd, był wystarczającym dowodem na jej niepoczytalność. - Ale to miłe wiedzieć, że nadal na ciebie działam – zaśmiałem się cicho, poddając się naciskowi jej dłoni i chętniej odchylając głowę do tyłu. - Powiedz – szepnąłem, przymykając oczy i wydając z siebie jeszcze jeden pełen zadowolenia pomruk – chciałaś mnie kiedyś mieć takiego uległego i szukasz sposobności do zaspokojenia swojej fantazji? - Tym razem mój śmiech był głębszy, bardziej gardłowy, a kiedy otworzyłem oczy, chłodne spojrzenie prześlizgnęło się po twarzy Dei i zatrzymało na jej ustach, wcale się z tym nie kryjąc. Chciałbym zapomnieć o tym, jak smakowały jej pocałunki, ale nie potrafiłem. Jeszcze nie umiałem zakryć ich tymi świeżymi, którymi obdarzała mnie Elvira; tkwiły jak zadra, bolesne przypomnienie o mojej porażce.
- Nie – odpowiedziałem sobie za nią, uciekając wzrokiem na bok, ale nie puszczając jej bioder; silny uścisk rąk trzymał ją w miejscu, tak blisko, że czułem bijące od niej ciepło, piekielny żar wściekłości, który kiedyś płonął czystą żądzą. - Ty chcesz mnie rozszarpać, prawda? Za to, co ci zrobiłem – przypomniałem jej, zamieniając prowokację w niebezpieczne wyzwanie. Igranie z nią było jak rosyjska ruletka, sześć możliwości, jedna zabójcza kula; gra, za którą mogłem w ostateczności docenić mugoli. Byłem przekonany, że nawet pod wpływem narkotyków mogłaby wyrwać mi pistolet, wycelować w moją skroń i, oszukując, naciskać spust raz za razem, czekając na wystrzał. - A powinnaś podziękować. Blizny są podniecające – przesunąłem dłonie z jej talii wyżej, muskając dół pleców przez materiał. Jedyna osłona, która chroniła ją przed wzrokiem innych ludzi; jedyna, która dzieliła mnie od dotyku mojego śladu na jej ciele. Nie pozwoliłem jednak dłoniom zawędrować wyżej. - Moja przyszła żona też je ma – podjąłem konwersacyjnym tonem, jakbym mówił o pogodzie. Przekłamałem co prawda rzeczywistość, dopasowując ją do swoich oczekiwań i pragnień, nazywając przy tym Elvirę przyszłą żoną, gdy nawet nie zacząłem pisać tego pieprzonego listu do nestora, ale Dei nie musiała o tym wiedzieć. - Opanowanie się w jej obecności... to ogromne wyzwanie – mówiłem dalej, nadając głosowi nutę najczystszej skargi. - Twój protektor też tak uważa? A może dopisał swoje własne symbole? - mruknąłem pytająco, z ciekawością - prawdziwą, niekłamaną, przyjacielską - oczekując odpowiedzi.
Harland Parkinson
Zawód : Uzdrowiciel, drugi syn
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 6 +2
UZDRAWIANIE : 19 +2
TRANSMUTACJA : 0 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Na chwilę zamarła, przyglądając mu się bez mrugnięcia okiem zza zasłony czarnych włosów, nie wierząc w to, co właśnie usłyszała. Rozhuśtana narkotykami świadomość pozwała interpretować jego wyznanie w odpowiadający egoistycznej narracji sposób - czy właśnie przyznał się do żalu? Do wyrzutów sumienia, spowodowanych tym, co jej wtedy uczynił? Do chęci cofnięcia czasu, by nigdy nie dać ponieść się wściekłości, pozostawiającej na plecach Miu głębokie rany, drażnione i pogłębiane kolejnymi pieszczotami? Chciałaby w to uwierzyć, ale finalnie uznała to wyznanie raczej za niedorzeczny podszept snu na jawie, wypaczoną wersję tego, czego naprawdę od niego potrzebowała. Rzęsy zatrzepotały, gdy cała otrząsała się z przekonania o tym, że wyrwany z nierzeczywistości Harland doznał nagłego olśnienia, przyznając się do swych błędów. Jego dalsze słowa tylko to potwierdzały, skrzywiła się, gdy mówił o swym szczęściu.
- To dlaczego po prostu się ode mnie nie odpieprzysz? - wycedziła z brutalną prostotą; nikt w pełni ukontentowany nie oglądał się na przeszłość, nie mścił się, nie chował urazy, nie pielęgnował żaru rozsianego szalejącą przed laty pożogą. Wiedziała o tym najlepiej, sama zaklęta w wiecznym dygocie między władzą celebrowaną teraz a upokorzeniem, którego doznawała kiedyś. Relacja z Tristanem tylko utrudniała ostateczne oderwanie się od tego, kim była, a boleśnie realny, powstający z prochu martwych rozkoszy duch Parkinsona, tylko przesunął szalę wagi w kierunku, w którym nie chciała podążąć. Próbowała więc wyrwać się z niewygodnego klinczu, wróżkowy pył, którym tego wieczoru oddychała, z pewnością w tym pomagał. Rysy twarzy nagle złagodniały, gdy wspomniał o przeprosinach. Usłyszała tylko to słowo, reszta nie miała takiego znaczenia. - Właściwie, zainspirowałeś mnie - kontynuowała nagle rozbawiona, z uśmiechem drżącym w kącikach wilgotnych ust. - Faktycznie to ty powinieneś przeprosić mnie. Przebłagać nawet - ciągnęła, zapominając o tym, w jak nierównej sytuacji się naprawdę znajdowali. Upojenie pozwalało sięgać do skrywanych na co dzień głęboko pokładów pasji - bo przecież nie szaleństwa - domagającej się sprawiedliwości. Ona niczym nie zawiniła; powinna zrobić z nim to, co z Vaillantem, jednym z dawnych klientów, jednym z najpodlejszych: odnaleźć go, pozbawić wszystkich kończyn, a potem pozwolić mu zgnić w zatęchłej piwnicy, razem ze zjadającymi go żywcem szczurami. Wizja ta rozluźniła ją, ucieszyła, w kocich oczach zalśniła niemal dziecięca radość, niewidziana chyba przez Harlanda nigdy dotąd. Mógł źle zinterpretować jej słowa, ale przecież nie był na tyle naiwny, by uznać, że to jego nudziarstwo sprawiło jej tyle bólu, by domagać się padnięcia na kolana. Pruderyjna rola opiekuna mu nie służyła, zwłaszcza, gdy bawił się w nauczyciela, odbierającego niepokornej wychowance ulubioną rozrywkę.
Zęby Deirdre zazgrzytały nieprzyjemnie, gdy poczuła na biodrach jego gorące dłonie, a do uszu dotarł głośny, zadowolony pomruk. Spodziewała się raczej warknięcia, odepchnięcia jej, ewentualnie oddania lśniącej fiolki i zwiększenia dzielącego ich dystansu, lecz najwyraźniej poza nudziarza była tylko tymczasowym zagraniem.
- Lubisz wmawiać sobie nieistniejące rzeczy, prawda? - odparła niemal czule na mylną ocenę jej stanu, oczywiście, że kontaktowała; nie snuła się pod ścianami kasyna, nie chwiała się na nogach, ba, bawiła się doskonale i grzecznie: dopóki nie wpadła na niego. Działającego na nią w frustrujący sposób; może o to też zahaczało retoryczne - i pełne niewidocznej dla samej Deirdre hipokryzji - pytanie, mające umniejszyć dreszcze, sunące po jej odsłoniętych nogach, gdy jeszcze bardziej zmniejszał dystans. Musiał poczuć, jak mocno zadrżała, gdy przyciągnął ją bliżej siebie; zachwiała się, uścisk na jego włosach tylko się nasilił, szarpnęła go mocno, nieprzyjemnie, sama jednak tracąc równowagę, lądując na udach mężczyzny. Obcisła sukienka podjechała wysoko na jej biodrach, odsłaniając pas pończoch i bieliznę, ale nie zwracała na to uwagi. Jak zahipnotyzowana wpatrywała się tylko w jego pulsującą pod skórą szyi żyłę; jej spojrzenie stało się głodne, zdesperowane, niemal stęsknione. Żałowała, że nie wzięła ze sobą sztyletu, wystarczyłyby dwa ruchy, by poderżnąć mu gardło i...I co potem, Deirdre? Chciałaby go rozerwać na strzępy, miał rację, lecz ta droga była (na razie?) zamknięta. Znalazła się w sytuacji bez wyjścia, czuła jego żar jego ciała, ich biodra dzieliły ich trzy warstwy cienkiego materiału, mocne dłonie zakleszczały ją w tej intymnej pozycji. Zbyt znanej; nie pozbyła się pewnych nawyków, pamięć wytrenowanych w ten sposób mięśni pozostała niezawodna, nauczyła się reagować w odpowiedni sposób na takie bodźce, nawet jeśli umysł sprzeciwiał się rozsypującemu się po jej ciele żarowi. Nie uciekała, nie wyrywała się, posłuszna jak wyszkolone zwierzę - nie licząc drżących na jej języku słów.
- A nie miałam cię już takiego? - spytała ochryple w udawanym zastanowieniu, jakby próbowała sobie przypomnieć ich wspólne przygody, gdy to ona dzierżyła w drobnej dłoni całą władzę. - Moje fantazje tylko się rozwinęły. I nie byłbyś w stanie im sprostać - puściła jego włosy, dłonie przesunęły się niżej, muskając gardło, bynajmniej pieszczotliwie; raczej jak przymierzające się do ataku węże. Potem palce zwinnie pomknęły niżej, przeszukując kieszenie koszuli i spodni, gorączkowo, dopóki jej nie przerwał - lub dopóki nie spotkała się z zawodem. Potrzebowała kolejnej porcji pyłu, to dlatego zrobiła się taka nadwrażliwa, niecierpliwa, głodna. Gotowa dotykać go niemal tak, jak kiedyś, byleby dostać to, czego teraz potrzebowała. - A teraz oddasz mi moją własność i zabierzesz-te-ręce - wyszeptała prosto w jego usta prosty rozkaz, ale nawet doskonale opanowany ton głosu nie mógł przyćmić reakcji jej ciała. Rozgrzanego, wibrującego od nierównego, płytkiego oddechu, zatrzymującego się na moment ze świstem, gdy wspomniał o bliznach. Nie przejęła się tematem przyszłej żony, szlachcice, zwłaszcza jego - bogatego, przystojnego, ujmującego - pokroju długo nie pozostawali sami, taka była naturalna kolej rzeczy. Arystokratka z bliznami brzmiała jednak niedorzecznie, zaśmiała się krótko, głucho, starając się ukryć pod tym chichotem wyraźne spięcie, wywołane sunącymi po jej plecach dłońmi. Wyraźnie pobladła, dłonie zamarły w pół gestu, jakby to czułe objęcie uderzyło w nią mocniej od siarczystego policzka. Spetryfikowanie trwało kilka sekund - o kilka za długo - próbowała się z niego otrząsnąć.
- Daj mi fiolkę i pozwól mi się zabawić tak, jak lubię - a ty idź korzystaj z narzeczonej. Opanowanie nie było twoją mocną stroną, cóż za zmiana - zażądała ostrzej, czując narastającą wściekłość. Przy niej nad sobą nie panował, bawiąc się kosztem jej bólu, dławiąc nim własną frustrację. Czy podobną do tej, jaką odczuwała teraz? Echo przeklętego listu odezwało się niewygodnym pogłosem, a przywołanie sylwetki nienazwanego mentora - albo wrząca bliskość Harlanda między swoimi nogami, narkotykowe upojenie i duszna atmosfera loży - sprawiło, że poczuła, jak lodowaty pot spływa jej z czoła, skrapla się na karku przysłoniętym włosami, wsiąka w cieniutki materiał sukienki na plecach. - Milcz - wycedziła szarpiąc go za przód mokrej koszuli, lepkiej od alkoholu, tak, jakby naprawdę mogła nim potrząsnąć czy zrobić mu jakąkolwiek krzywdę. - Ten list się nie wydarzył. Ty się nie wydarzyłeś - Kto by pomyślał, że zaklinanie rzeczywistości staje się takie łatwe, gdy w krwiobiegu krążą ostatnie kryształki wróżkowego pyłu.
- To dlaczego po prostu się ode mnie nie odpieprzysz? - wycedziła z brutalną prostotą; nikt w pełni ukontentowany nie oglądał się na przeszłość, nie mścił się, nie chował urazy, nie pielęgnował żaru rozsianego szalejącą przed laty pożogą. Wiedziała o tym najlepiej, sama zaklęta w wiecznym dygocie między władzą celebrowaną teraz a upokorzeniem, którego doznawała kiedyś. Relacja z Tristanem tylko utrudniała ostateczne oderwanie się od tego, kim była, a boleśnie realny, powstający z prochu martwych rozkoszy duch Parkinsona, tylko przesunął szalę wagi w kierunku, w którym nie chciała podążąć. Próbowała więc wyrwać się z niewygodnego klinczu, wróżkowy pył, którym tego wieczoru oddychała, z pewnością w tym pomagał. Rysy twarzy nagle złagodniały, gdy wspomniał o przeprosinach. Usłyszała tylko to słowo, reszta nie miała takiego znaczenia. - Właściwie, zainspirowałeś mnie - kontynuowała nagle rozbawiona, z uśmiechem drżącym w kącikach wilgotnych ust. - Faktycznie to ty powinieneś przeprosić mnie. Przebłagać nawet - ciągnęła, zapominając o tym, w jak nierównej sytuacji się naprawdę znajdowali. Upojenie pozwalało sięgać do skrywanych na co dzień głęboko pokładów pasji - bo przecież nie szaleństwa - domagającej się sprawiedliwości. Ona niczym nie zawiniła; powinna zrobić z nim to, co z Vaillantem, jednym z dawnych klientów, jednym z najpodlejszych: odnaleźć go, pozbawić wszystkich kończyn, a potem pozwolić mu zgnić w zatęchłej piwnicy, razem ze zjadającymi go żywcem szczurami. Wizja ta rozluźniła ją, ucieszyła, w kocich oczach zalśniła niemal dziecięca radość, niewidziana chyba przez Harlanda nigdy dotąd. Mógł źle zinterpretować jej słowa, ale przecież nie był na tyle naiwny, by uznać, że to jego nudziarstwo sprawiło jej tyle bólu, by domagać się padnięcia na kolana. Pruderyjna rola opiekuna mu nie służyła, zwłaszcza, gdy bawił się w nauczyciela, odbierającego niepokornej wychowance ulubioną rozrywkę.
Zęby Deirdre zazgrzytały nieprzyjemnie, gdy poczuła na biodrach jego gorące dłonie, a do uszu dotarł głośny, zadowolony pomruk. Spodziewała się raczej warknięcia, odepchnięcia jej, ewentualnie oddania lśniącej fiolki i zwiększenia dzielącego ich dystansu, lecz najwyraźniej poza nudziarza była tylko tymczasowym zagraniem.
- Lubisz wmawiać sobie nieistniejące rzeczy, prawda? - odparła niemal czule na mylną ocenę jej stanu, oczywiście, że kontaktowała; nie snuła się pod ścianami kasyna, nie chwiała się na nogach, ba, bawiła się doskonale i grzecznie: dopóki nie wpadła na niego. Działającego na nią w frustrujący sposób; może o to też zahaczało retoryczne - i pełne niewidocznej dla samej Deirdre hipokryzji - pytanie, mające umniejszyć dreszcze, sunące po jej odsłoniętych nogach, gdy jeszcze bardziej zmniejszał dystans. Musiał poczuć, jak mocno zadrżała, gdy przyciągnął ją bliżej siebie; zachwiała się, uścisk na jego włosach tylko się nasilił, szarpnęła go mocno, nieprzyjemnie, sama jednak tracąc równowagę, lądując na udach mężczyzny. Obcisła sukienka podjechała wysoko na jej biodrach, odsłaniając pas pończoch i bieliznę, ale nie zwracała na to uwagi. Jak zahipnotyzowana wpatrywała się tylko w jego pulsującą pod skórą szyi żyłę; jej spojrzenie stało się głodne, zdesperowane, niemal stęsknione. Żałowała, że nie wzięła ze sobą sztyletu, wystarczyłyby dwa ruchy, by poderżnąć mu gardło i...I co potem, Deirdre? Chciałaby go rozerwać na strzępy, miał rację, lecz ta droga była (na razie?) zamknięta. Znalazła się w sytuacji bez wyjścia, czuła jego żar jego ciała, ich biodra dzieliły ich trzy warstwy cienkiego materiału, mocne dłonie zakleszczały ją w tej intymnej pozycji. Zbyt znanej; nie pozbyła się pewnych nawyków, pamięć wytrenowanych w ten sposób mięśni pozostała niezawodna, nauczyła się reagować w odpowiedni sposób na takie bodźce, nawet jeśli umysł sprzeciwiał się rozsypującemu się po jej ciele żarowi. Nie uciekała, nie wyrywała się, posłuszna jak wyszkolone zwierzę - nie licząc drżących na jej języku słów.
- A nie miałam cię już takiego? - spytała ochryple w udawanym zastanowieniu, jakby próbowała sobie przypomnieć ich wspólne przygody, gdy to ona dzierżyła w drobnej dłoni całą władzę. - Moje fantazje tylko się rozwinęły. I nie byłbyś w stanie im sprostać - puściła jego włosy, dłonie przesunęły się niżej, muskając gardło, bynajmniej pieszczotliwie; raczej jak przymierzające się do ataku węże. Potem palce zwinnie pomknęły niżej, przeszukując kieszenie koszuli i spodni, gorączkowo, dopóki jej nie przerwał - lub dopóki nie spotkała się z zawodem. Potrzebowała kolejnej porcji pyłu, to dlatego zrobiła się taka nadwrażliwa, niecierpliwa, głodna. Gotowa dotykać go niemal tak, jak kiedyś, byleby dostać to, czego teraz potrzebowała. - A teraz oddasz mi moją własność i zabierzesz-te-ręce - wyszeptała prosto w jego usta prosty rozkaz, ale nawet doskonale opanowany ton głosu nie mógł przyćmić reakcji jej ciała. Rozgrzanego, wibrującego od nierównego, płytkiego oddechu, zatrzymującego się na moment ze świstem, gdy wspomniał o bliznach. Nie przejęła się tematem przyszłej żony, szlachcice, zwłaszcza jego - bogatego, przystojnego, ujmującego - pokroju długo nie pozostawali sami, taka była naturalna kolej rzeczy. Arystokratka z bliznami brzmiała jednak niedorzecznie, zaśmiała się krótko, głucho, starając się ukryć pod tym chichotem wyraźne spięcie, wywołane sunącymi po jej plecach dłońmi. Wyraźnie pobladła, dłonie zamarły w pół gestu, jakby to czułe objęcie uderzyło w nią mocniej od siarczystego policzka. Spetryfikowanie trwało kilka sekund - o kilka za długo - próbowała się z niego otrząsnąć.
- Daj mi fiolkę i pozwól mi się zabawić tak, jak lubię - a ty idź korzystaj z narzeczonej. Opanowanie nie było twoją mocną stroną, cóż za zmiana - zażądała ostrzej, czując narastającą wściekłość. Przy niej nad sobą nie panował, bawiąc się kosztem jej bólu, dławiąc nim własną frustrację. Czy podobną do tej, jaką odczuwała teraz? Echo przeklętego listu odezwało się niewygodnym pogłosem, a przywołanie sylwetki nienazwanego mentora - albo wrząca bliskość Harlanda między swoimi nogami, narkotykowe upojenie i duszna atmosfera loży - sprawiło, że poczuła, jak lodowaty pot spływa jej z czoła, skrapla się na karku przysłoniętym włosami, wsiąka w cieniutki materiał sukienki na plecach. - Milcz - wycedziła szarpiąc go za przód mokrej koszuli, lepkiej od alkoholu, tak, jakby naprawdę mogła nim potrząsnąć czy zrobić mu jakąkolwiek krzywdę. - Ten list się nie wydarzył. Ty się nie wydarzyłeś - Kto by pomyślał, że zaklinanie rzeczywistości staje się takie łatwe, gdy w krwiobiegu krążą ostatnie kryształki wróżkowego pyłu.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
- Może dlatego, że pieprzenie ciebie też mnie uszczęśliwiało – odparłem z równą prostotą co zadane przez nią pytanie; z tą różnicą, że okrasiłem swoje słowa subtelnością niskiego pomruku, na tyle dwuznacznego, by nie miała wątpliwości, że w swoich myślach przywołałem właśnie obraz jej nagiego ciała rozłożonego na łóżku, owiniętego niedbale prześcieradłem, spoconego po kolejnym wspólnym wieczorze i nocy. - Przez te lata prawie zapomniałem, jakie to przyjemne uczucie, muszę się nim nasycić na nowo. - Prawie nie oznaczało całkowicie i choć zdusiłem w sobie już dawno p o s p o l i t e pożądanie do Miu, godząc się z tym, że nigdy więcej nie będzie dane mi jej mieć, to odkąd poznałem jej tożsamość namiestniczki, budziło się we mnie zupełnie nowe uczucie. Nadal pożądanie, lecz budowanie na nienawiści, chęci zemsty i przede wszystkim żądzy kontroli nad jej bezczelnością. Było to uczucie cudownie świeże, nieznane, niezbadane i z każdym kolejnym naszym spotkaniem, każdą wymianą uprzejmości w listach czułem, jak się rozwija, jak rośnie, jak pęcznieje karmiona nieugaszoną urazą i zranioną dumą. Pozorne podobieństwo z uczuciami niechęci i gniewu, jakimi darzyłem swoją żonę, szybko zostało wyplenione; tu czułem coś więcej, bo Miu nie była mi obca i obojętna, ale stała się, chcąc czy nie, częścią mojego życia. Częścią, którą mi ukradła i której stratę leczyłem przez wiele miesięcy.
- Przebłagać? - roześmiałem się, nagle rozbawiony. - Mam paść na kolana? Wiesz, że wciąż to uwielbiam? - zapytałem, unosząc dłoń i ocierając kciukiem kącik ust w sugestywnym geście, który wykonywałem wcześniej, lata temu, tuż po tym, jak wydobywałem z niej krzyki rozkoszy. Oblizywałem usta z jej smaku również wtedy, gdy pieszczotami języka dziękowałem za jej krzyki bólu, a czerwone smugi krwi upuszczonej chwilę wcześniej znaczyły śnieżnobiałą pościel. - A może sama chcesz wymierzyć sprawiedliwość? No dalej – zachęciłem ją, widząc spojrzenie utkwione w mojej szyi – [b]wystarczy, że przyłożysz kciuki do krtani i ją mocno ściśniesz. - Rozchyliłem usta w sardonicznym uśmiechu i mocniej zacisnąłem dłonie na jej biodrach, jakbym chciał pokazać, w jaki sposób sama powinna to zrobić, jakiej siły użyć, by odciąć dopływ powietrza. Ledwie się powstrzymałem, by poprowadzić jej palce, ukazać anatomiczną strukturę, która decydowała o moim oddechu.
Ciężar kobiecego ciała na moich kolanach był słodko-gorzki, z wyczuwalną nutą przyjemności, ale i posmakiem ostrożności. Prowokowałem ją w pełni świadomie, wyzbywając się większości hamulców, nadal jednak zachowywałem ten absurdalny odstęp od granicy wykorzystania. Może widziała we mnie wytwór swojej wyobraźni, narkotyczną marę, senny koszmar, dla mnie nie było to jednak żadnym usprawiedliwieniem do tego, by pozwolić sobie na więcej. Więcej dawało mi Wenus; tylko tam, tylko w tamtym miejscu granice przestawały istnieć, w tej mrocznej, upajającej oazie prawdy i zdjętych masek. Gdy potrzebowałem zrzucenia z siebie frustracji i wyplenienia złości, gdy szukałem ukojenia i pocieszenia w rozkoszy kobiecych objęć, to Wenus była odpowiedzią na moje potrzeby. Pozwalała mi zachować trzeźwość umysłu w najgorszych chwilach mojego życia, dzisiaj jednak te chwile miałem za sobą. Nie potrzebowałem Wenus, kobiecego krzyku ekstazy, potęgi władzy i poczucia kontroli.Nie potrzebowałem Miu, jej ciała, pocałunków, darowanej mi przyjemności. Pragnąłem jedynie jej przeprosin, ostatecznego ukorzenia się i przyznania mi prawa do wybaczenia jej grzechu. Czyżbym miał sobie to wyszarpać grając w naszą dawną grę fizyczności i pożądania?
- Oddałbym ci swoją uległość, ale nigdy nie chciałaś jej przyjąć. - Zadrżałem pod wpływem jej dotyku na swoim gardle; po części z przyjemności samego muśnięcia, po części z nadziei, że może naprawdę dała się sprowokować. Złudna nadzieja rozwiała się błyskawicznie, zapomniana w nerwowości poszarpywania ubrania, przeszukiwania kieszeni, gniewnych posapywań. Wędrówka dłoni po moim ciele wzbudziła wspomnienia, rozespany smok przeszłości ziewnął potężnie ostatnią pamiętną nocą; nie wiedziałem wtedy, że była ostatnia i że nie dokończę ścieżki pocałunków przerwanej na wygojonych bliznach. Westchnąłem z żalem za tym, co utraciłem przez jej podłość, bezczelność, ucieczkę i odepchnąłem jej poszukujące dłonie. - A jeśli ich nie zabiorę... to co mi zrobisz? - ciekawość w moim głosie była równie słyszalna, jak odczuwalna stała się nagła zmiana w jej ciele. Czułem, jak się spina, jak przykrywa swoje poruszenie cichym chichotem, więc zrobiłem to, o co mnie nie poprosiła i ruszyłem dłońmi na odkrywczą wędrówkę w górę pleców.
Ścieżką dobrze znaną, choć ukrytą pod warstwą materiału, którą mógłbym niegdyś przejść w ciemno, z zamkniętymi oczami, ze związanymi nogami, pełzając we własnym podnieceniu i ciesząc się na możliwość zobaczenia, dotknięcia, pocałowania swojego znaku na jej skórze. Sześć krwawych śladów, sześć symboli mojej obecności na niej na z a w s z e; może było więcej drobniejszych otarć, których istnienia nawet nie przyswajałem, były bezwartościowe, bez znaczenia, niewarte mojej uwagi, lecz tych sześć pozostanie ze mną na wieczność, niemożliwych do odebrania, zniszczenia, wyplenienia. Zapragnąłem znów je choćby zobaczyć, podziwiać wzrokiem dzieło, nad którym pracowałem w pocie czoła, delektując się jękiem, krzykiem, protestem.
- Też chcę się pobawić tak jak lubię. - Palce ślizgały się po materiale, szukając pod tkaniną wyraźnej wypukłości zgrubień. Nosiła tak niepraktyczne stroje, które zakrywały jej plecy, że doprowadzało mnie to do furii. Powinna być dumna z mojego naznaczenia, obnosić się symbolami swojej uległości, bo czyż nie tym była? Uległą, posłuszną, grzeczną, gotową na sponiewieranie za odpowiednią sumę pieniędzy. Pamiętałem nasz pierwszy raz, gdy wściekłość wzięła górę, a zmysły przesłonięte zostały nienawiścią, którą musiałem wypuścić z klatki tu i teraz; pamiętałem swoją ucieczkę z komnaty w Wenus i beznamiętne zapewnienie opiekunki wenusjańskich dziewcząt, że moje nieopanowane emocje nie będą żadnym problemem, o ile sakiewka z galeonami stanie się odpowiednio cięższa niż do tej pory. - Możemy zabawić się razem – uśmiechnąłem się drwiąco, odnajdując jej wściekłe spojrzenie. Poruszyłem biodrami, by wsunęła się głębiej na moje kolana i jednocześnie by bardziej wcisnąć fiolkę w szczelinę między oparciem a poduszką. Moje palce zrezygnowały z wędrówki po plecach, przesunęły się wzdłuż jej ramion i opadły na rozsunięte uda; podwinięty materiał łaskawie odsłonił bladość skóry widoczną nawet w mdłym świetle świec.
- Nadal lubisz ostro – wymruczałem z zadowoleniem, gdy szarpnęła za moją koszulę. Okazywałem swoje podniecenie bez najmniejszego wstydu, nie ukrywając go w brzmieniu głosu, w łakomym wzroku, który zatrzymał się w wycięciu dekoltu, w dotyku dłoni pieszczących nieśpiesznie odkrytą skórę ud. Sekundy ukradzione Miu, zanim się wyrwie... lub przejmie kontrolę. W tej chwili nie byłem pewien, co spodobałoby mi się bardziej. - On też cię naznaczył? Zostawił swój ślad? Gdzie? - zapytałem, ignorując jej rozkaz i czcze marzenia o ty,m, by zapomnieć o liście. Powstrzymałem ciekawskie palce przed dalszą eksploracją, osadziłem je w miejscu, odmawiając sobie przyjemności wsunięcia ich między jej nogi i zbadania, czy nie ukrywają się tam nowe symbole. Obce. Na samą myśl o tym, że mógłbym mieć naśladowcę, przeszedł mnie potężny dreszcz; musiałem powstrzymać nagły jęk i na moment zamknąłem oczy. - Kim on jest? - drążyłem. - Możesz mi powiedzieć, przecież zaraz się rozpłynę – kusiłem ją subtelnością wypowiadanych słów, miękkością muśnięć ud, niewinnością spojrzenia. Przez moją głowę przemknęła ulotna myśl, że Miu mogłaby reagować na mnie lepiej, że mogłaby uleglej odpowiadać na moje prośby, gdyby sama odczuwała to, co ja, widzący ją oczami narkotycznego działania, atrakcyjniejszą, ciekawszą, przystępniejszą. - Jestem tylko marą, pamiętasz? Nie ma mnie tu. Jego też. Kim jest ten, którego nazywasz swoim panem? - szepnąłem nagląco. To jednak oznaczało, że musiałbym podjąć ryzyko sięgając po fiolkę i częstując się jej zawartością. Nudny ja bronił się przed tym z całych sił.
- Przebłagać? - roześmiałem się, nagle rozbawiony. - Mam paść na kolana? Wiesz, że wciąż to uwielbiam? - zapytałem, unosząc dłoń i ocierając kciukiem kącik ust w sugestywnym geście, który wykonywałem wcześniej, lata temu, tuż po tym, jak wydobywałem z niej krzyki rozkoszy. Oblizywałem usta z jej smaku również wtedy, gdy pieszczotami języka dziękowałem za jej krzyki bólu, a czerwone smugi krwi upuszczonej chwilę wcześniej znaczyły śnieżnobiałą pościel. - A może sama chcesz wymierzyć sprawiedliwość? No dalej – zachęciłem ją, widząc spojrzenie utkwione w mojej szyi – [b]wystarczy, że przyłożysz kciuki do krtani i ją mocno ściśniesz. - Rozchyliłem usta w sardonicznym uśmiechu i mocniej zacisnąłem dłonie na jej biodrach, jakbym chciał pokazać, w jaki sposób sama powinna to zrobić, jakiej siły użyć, by odciąć dopływ powietrza. Ledwie się powstrzymałem, by poprowadzić jej palce, ukazać anatomiczną strukturę, która decydowała o moim oddechu.
Ciężar kobiecego ciała na moich kolanach był słodko-gorzki, z wyczuwalną nutą przyjemności, ale i posmakiem ostrożności. Prowokowałem ją w pełni świadomie, wyzbywając się większości hamulców, nadal jednak zachowywałem ten absurdalny odstęp od granicy wykorzystania. Może widziała we mnie wytwór swojej wyobraźni, narkotyczną marę, senny koszmar, dla mnie nie było to jednak żadnym usprawiedliwieniem do tego, by pozwolić sobie na więcej. Więcej dawało mi Wenus; tylko tam, tylko w tamtym miejscu granice przestawały istnieć, w tej mrocznej, upajającej oazie prawdy i zdjętych masek. Gdy potrzebowałem zrzucenia z siebie frustracji i wyplenienia złości, gdy szukałem ukojenia i pocieszenia w rozkoszy kobiecych objęć, to Wenus była odpowiedzią na moje potrzeby. Pozwalała mi zachować trzeźwość umysłu w najgorszych chwilach mojego życia, dzisiaj jednak te chwile miałem za sobą. Nie potrzebowałem Wenus, kobiecego krzyku ekstazy, potęgi władzy i poczucia kontroli.Nie potrzebowałem Miu, jej ciała, pocałunków, darowanej mi przyjemności. Pragnąłem jedynie jej przeprosin, ostatecznego ukorzenia się i przyznania mi prawa do wybaczenia jej grzechu. Czyżbym miał sobie to wyszarpać grając w naszą dawną grę fizyczności i pożądania?
- Oddałbym ci swoją uległość, ale nigdy nie chciałaś jej przyjąć. - Zadrżałem pod wpływem jej dotyku na swoim gardle; po części z przyjemności samego muśnięcia, po części z nadziei, że może naprawdę dała się sprowokować. Złudna nadzieja rozwiała się błyskawicznie, zapomniana w nerwowości poszarpywania ubrania, przeszukiwania kieszeni, gniewnych posapywań. Wędrówka dłoni po moim ciele wzbudziła wspomnienia, rozespany smok przeszłości ziewnął potężnie ostatnią pamiętną nocą; nie wiedziałem wtedy, że była ostatnia i że nie dokończę ścieżki pocałunków przerwanej na wygojonych bliznach. Westchnąłem z żalem za tym, co utraciłem przez jej podłość, bezczelność, ucieczkę i odepchnąłem jej poszukujące dłonie. - A jeśli ich nie zabiorę... to co mi zrobisz? - ciekawość w moim głosie była równie słyszalna, jak odczuwalna stała się nagła zmiana w jej ciele. Czułem, jak się spina, jak przykrywa swoje poruszenie cichym chichotem, więc zrobiłem to, o co mnie nie poprosiła i ruszyłem dłońmi na odkrywczą wędrówkę w górę pleców.
Ścieżką dobrze znaną, choć ukrytą pod warstwą materiału, którą mógłbym niegdyś przejść w ciemno, z zamkniętymi oczami, ze związanymi nogami, pełzając we własnym podnieceniu i ciesząc się na możliwość zobaczenia, dotknięcia, pocałowania swojego znaku na jej skórze. Sześć krwawych śladów, sześć symboli mojej obecności na niej na z a w s z e; może było więcej drobniejszych otarć, których istnienia nawet nie przyswajałem, były bezwartościowe, bez znaczenia, niewarte mojej uwagi, lecz tych sześć pozostanie ze mną na wieczność, niemożliwych do odebrania, zniszczenia, wyplenienia. Zapragnąłem znów je choćby zobaczyć, podziwiać wzrokiem dzieło, nad którym pracowałem w pocie czoła, delektując się jękiem, krzykiem, protestem.
- Też chcę się pobawić tak jak lubię. - Palce ślizgały się po materiale, szukając pod tkaniną wyraźnej wypukłości zgrubień. Nosiła tak niepraktyczne stroje, które zakrywały jej plecy, że doprowadzało mnie to do furii. Powinna być dumna z mojego naznaczenia, obnosić się symbolami swojej uległości, bo czyż nie tym była? Uległą, posłuszną, grzeczną, gotową na sponiewieranie za odpowiednią sumę pieniędzy. Pamiętałem nasz pierwszy raz, gdy wściekłość wzięła górę, a zmysły przesłonięte zostały nienawiścią, którą musiałem wypuścić z klatki tu i teraz; pamiętałem swoją ucieczkę z komnaty w Wenus i beznamiętne zapewnienie opiekunki wenusjańskich dziewcząt, że moje nieopanowane emocje nie będą żadnym problemem, o ile sakiewka z galeonami stanie się odpowiednio cięższa niż do tej pory. - Możemy zabawić się razem – uśmiechnąłem się drwiąco, odnajdując jej wściekłe spojrzenie. Poruszyłem biodrami, by wsunęła się głębiej na moje kolana i jednocześnie by bardziej wcisnąć fiolkę w szczelinę między oparciem a poduszką. Moje palce zrezygnowały z wędrówki po plecach, przesunęły się wzdłuż jej ramion i opadły na rozsunięte uda; podwinięty materiał łaskawie odsłonił bladość skóry widoczną nawet w mdłym świetle świec.
- Nadal lubisz ostro – wymruczałem z zadowoleniem, gdy szarpnęła za moją koszulę. Okazywałem swoje podniecenie bez najmniejszego wstydu, nie ukrywając go w brzmieniu głosu, w łakomym wzroku, który zatrzymał się w wycięciu dekoltu, w dotyku dłoni pieszczących nieśpiesznie odkrytą skórę ud. Sekundy ukradzione Miu, zanim się wyrwie... lub przejmie kontrolę. W tej chwili nie byłem pewien, co spodobałoby mi się bardziej. - On też cię naznaczył? Zostawił swój ślad? Gdzie? - zapytałem, ignorując jej rozkaz i czcze marzenia o ty,m, by zapomnieć o liście. Powstrzymałem ciekawskie palce przed dalszą eksploracją, osadziłem je w miejscu, odmawiając sobie przyjemności wsunięcia ich między jej nogi i zbadania, czy nie ukrywają się tam nowe symbole. Obce. Na samą myśl o tym, że mógłbym mieć naśladowcę, przeszedł mnie potężny dreszcz; musiałem powstrzymać nagły jęk i na moment zamknąłem oczy. - Kim on jest? - drążyłem. - Możesz mi powiedzieć, przecież zaraz się rozpłynę – kusiłem ją subtelnością wypowiadanych słów, miękkością muśnięć ud, niewinnością spojrzenia. Przez moją głowę przemknęła ulotna myśl, że Miu mogłaby reagować na mnie lepiej, że mogłaby uleglej odpowiadać na moje prośby, gdyby sama odczuwała to, co ja, widzący ją oczami narkotycznego działania, atrakcyjniejszą, ciekawszą, przystępniejszą. - Jestem tylko marą, pamiętasz? Nie ma mnie tu. Jego też. Kim jest ten, którego nazywasz swoim panem? - szepnąłem nagląco. To jednak oznaczało, że musiałbym podjąć ryzyko sięgając po fiolkę i częstując się jej zawartością. Nudny ja bronił się przed tym z całych sił.
Harland Parkinson
Zawód : Uzdrowiciel, drugi syn
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 6 +2
UZDRAWIANIE : 19 +2
TRANSMUTACJA : 0 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
W pierwszej chwili nie uwierzyła, że naprawdę to powiedział; że tak jawne, bezpruderyjne i wulgarne przywołanie ich wspólnej historii w ogóle miało miejsce. Dotąd poruszali się w dwuznacznościach, powstrzymywanych cieniutkimi postronkami rosnącego napięcia, Harland bezpardonowo przekroczył nieopisaną granicę, czyniąc to w typowy dla siebie sposób: z uśmiechem, z wibrującym w uszach pomrukiem, z prowokacją lśniącą w ciemnych oczach. Kiedyś lubiła dostrzegać w nich wspominaną przyjemność, wiążącą się z hojnym napiwkiem, teraz tak bezprawne nawiązywanie do ich namiętności wywoływało w niej jedynie wściekłość. Rosnącą inaczej niż na trzeźwo - narkotyk rozmywał jej reakcję, utrudniał kierowanie się zdrowym rozsądkiem, sprawiał, że ciało reagowało w zachowawczy, wyuczony latami służby sposób. Instynktownie rozchyliła usta, gdy musnął je kciukiem, jej spojrzenie stężało, pociemniało; nie sposób było odróżnić lśniącej w nich furii od pożądania, które kiedyś rozpalało skośne oczy niemożliwym do ugaszenia ogniem. Czy i teraz je czuła? Chciałaby zaprzeczyć, ale nie potrafiła; chciałaby oderwać mu głowę, ale nie mogła; chciałaby odpowiedzieć mu w najostrzejszy ze sposobów, ale i to znajdowało się poza jej zasięgiem. Słodki od wróżkowego pyłu język plątał się i zawodził. Harland musiał dostrzec, jak bardzo dotknął ją tymi słowami - a ona musiała zareagować.
Szybko oderwała dłoń od jego koszuli i uderzyła go w twarz - potrafiła być szybka i zwinna, kiedy tego chciała, a Merlin jej świadkiem: niczego w danej chwili nie pragnęła bardziej niż usłyszenia specyficznego odgłosu dłoni z świstem przesuwającej się po szorstkiej skórze. Spoliczkowała go z całych sił, lecz te nie były zbyt pokaźne; znajdowali się zbyt blisko siebie, by mogła nadać ciosowi odpowiedniego impetu, ciekawe, czy w ogóle poczuł ból. Ona tak, końcówki palców zapiekły nieprzyjemnie, gdy odchylała się do tyłu, mrugając zawzięcie, jakby próbowała pozbyć się sprzed oczu jakiegoś niepokojącego obrazu.
- Nigdy więcej mnie nie dotkniesz, nigdy więcej nie zaznasz mojej przyjemności i nigdy więcej nie zobaczysz mnie nago. Pogódź się z tym - wycedziła przez zaciśnięte zęby, słowa brzmiały chaotycznie, niewyraźnie, kły zalśniły w półmroku loży, gdy znów przytrzymywała go za poły koszuli, przypominając sobie niedawną rozmowę z Melisande, przekonując się o jej prawdziwości. Mocno wbite w jej biodra palce Harlanda przypominały o innych czasach, o pełnych wilgoci i żaru chwilach, gdy przytrzymywał ją przy sobie niemal boleśnie, chcąc się nią w pełni nasycić, posiąść do końca, przedłużając - mogła odwzajemnić ten uścisk, oplatając palcami szyję szlachcica, lecz byłoby to jedynie zabawną, upokarzającą gierką. Nie miała na tyle siły, by utrudnić mu oddychanie czy sprawić jakąkolwiek prawdziwą krzywdę. - Padnij i przeproś, a ci wybaczę. I obydwoje pójdziemy swoją drogą - wychrypiała bezgłośnie, wiedząc, że nigdy by tego nie zrobił; był zbyt dumny, zbyt pewny tego, że ciągle ma nad nią jakąkolwiek władzę. Nie miał - albo tak chciała wierzyć, ciągle przecież bała się skali tego, w jaki sposób mógł jej zaszkodzić. Podważając osiągniętą pozycję i zaszczyty, brużdżącą w wymagającym świecie polityki. Skrzywiła się, krótko, gdy wspomniał o podarunku z własnej pokory.
- Uległy mężczyzna to nudny mężczyzna - odparła z mieszaniną pogardy i irytacji, wykazując się wyjątkową szczerością. Lubiła przecież udawać, że tego właśnie potrzebuje; kogoś, kogo zdoła zdominować. Przyjmowała męską rolę w niemal wszystkich relacjach, podświadomie naśladując Tristana. Sprawiało jej to satysfakcję, ale prawdziwa rozkosz zawsze okupiona była jej cierpieniem, gdy ktoś ścierał ją na proch w bezpośrednim starciu. Pierwszy raz przyznawała się do tego tak wprost, chwilowo ignroując pytanie o to, co mu zrobi, zbyt zdekoncentrowana uderzającym w nią gorącem. Czuła pod sobą jego twarde ciało, gotowe, nieustępliwe; przyciągał ją coraz bliżej, przekraczał kolejne granice. Gdy się - nią - poruszył, jęknęła bezgłośnie; byli zbyt blisko siebie, a mimo to nie mogła dostrzec sinawej poświaty po spoliczkowaniu - jedyną zabawę, jaką mogli razem podjąć. - Czy przed chwilą nie chciałeś się mną zaopiekować i nie kazałeś mi wytrzeźwieć? To żadna zabawa - przypomniała mu z kpiącym śmiechem zaskakująco rozsądnie, lecz sekundę później, gdy jego dłonie powędrowały wyżej po śladach blizn, a później ześlizgnęły się na odsłonięte uda, wbiła palce w jego barki, odsuwając się jak najdalej, odpychając go, na tyle, na ile mogła.
- Nie masz pojęcia, co naprawdę lubię - odwarknęła kolejne kłamstwo, oddychając płyciej, bardziej nerwowo. Zdawała się ulegać jego słowom, potwierdzającym absurdalne przekonanie o jego nieistnieniu. Przeżywała niewygodną podróż, w którą zabrały ją narkotyki, zmieniające koszmarne sny w rzeczywistość. A może odwrotnie? Pozwalała mu się przecież dotykać, owszem, sztywniejąc na jego kolanach, lecz nie wyrywała się mu z wrzaskiem, nie okładała go pięściami jak kapryśne dziecko, nie odgryzła mu policzka. To spetryfikowanie paliło ją od środka; wstydem, głodem, frustracją, niezgodą. Na to, co się działo i jak na to reagowała. Jak groźna kobra, mogąca pozbawić tchu jednym ugryzieniem, zaklęta jednak przez hipnotyzera, gotowa chwiać się w rytm dobrze znanej melodii. Ujęta dźwiękami ochrypłych słów, stłumionych jęków, szelestów ubrań drażniących skórę. Jego widoczna przyjemność, płynąca z ich bliskości, z ostrych prowokacji, z śmiałych pieszczot, wywoływała w niej zarazem obrzydzenie i przeciwny mu żar, żar, który musiała stłumić, nim pochłonie ich oboje. Wspomnienie mentora otrzeźwiło ją, oblizała wargi, pochylając się nad Harlandem, niemal stykając się z nim czołem, tak, by skryli się za kurtyną jej rozpuszczonych włosów. - Naznaczył. Ale nie podobają mu się twoje ślady - wyszeptała gorączkowo. Wydawało się, że zaraz wyjawi mu męskie imię, kąciki ust drżały, rozchylając się zmysłowo, głodnie, a potem przesunęła chłodną dłoń między ich ciała. Krótka pieszczota, umiejętny nacisk na szorstki materiał spodni, mający go zdekoncentrować, zwinne ruchy tęsknych palców - które kilka sekund później wyszarpnęły zza materiału swego pasa od pończoch różdżkę. Chwyciła ją pewnie, przyciskając go do boku jego szyi, skupiając się na niewypowiedzianym zaklęciu. Jak na nią niezwykle łagodnym, choć dla niego zapewne bolesnym; chciała, by poczuł ogień jej wściekłości, by ten wypalił na jego skórze ostrzegawczy znak, zapewne blednący za kilka dni. Była łaskawa. Była łagodna. A przede wszystkim naćpana, wiedząc, że sięganie po czarną magię w takim stanie może skończyć się naprawdę krwawo, także dla niej. - Powiedziałam już, co ci zrobię. Będziesz błagał o litość - odpowiedziała mu ochrypłym szeptem na pytanie sprzed kilku chwil, naciskając różdżkę mocniej, niemal pieszczotliwie obejmując fioletowe drewno palcami. Oderwie mu głowę i kończyny, zniszczy jego życie i to idealne ciało. Jej nozdrza rozszerzyły się jak u zachwyconego drapieżnika, gdy poczuła zapach palonej skóry. - Zabierz-te-ręce - bo przecięż jeśli był marą, nie mógł dać jej prawdziwej satysfakcji.
zaklęcie
Szybko oderwała dłoń od jego koszuli i uderzyła go w twarz - potrafiła być szybka i zwinna, kiedy tego chciała, a Merlin jej świadkiem: niczego w danej chwili nie pragnęła bardziej niż usłyszenia specyficznego odgłosu dłoni z świstem przesuwającej się po szorstkiej skórze. Spoliczkowała go z całych sił, lecz te nie były zbyt pokaźne; znajdowali się zbyt blisko siebie, by mogła nadać ciosowi odpowiedniego impetu, ciekawe, czy w ogóle poczuł ból. Ona tak, końcówki palców zapiekły nieprzyjemnie, gdy odchylała się do tyłu, mrugając zawzięcie, jakby próbowała pozbyć się sprzed oczu jakiegoś niepokojącego obrazu.
- Nigdy więcej mnie nie dotkniesz, nigdy więcej nie zaznasz mojej przyjemności i nigdy więcej nie zobaczysz mnie nago. Pogódź się z tym - wycedziła przez zaciśnięte zęby, słowa brzmiały chaotycznie, niewyraźnie, kły zalśniły w półmroku loży, gdy znów przytrzymywała go za poły koszuli, przypominając sobie niedawną rozmowę z Melisande, przekonując się o jej prawdziwości. Mocno wbite w jej biodra palce Harlanda przypominały o innych czasach, o pełnych wilgoci i żaru chwilach, gdy przytrzymywał ją przy sobie niemal boleśnie, chcąc się nią w pełni nasycić, posiąść do końca, przedłużając - mogła odwzajemnić ten uścisk, oplatając palcami szyję szlachcica, lecz byłoby to jedynie zabawną, upokarzającą gierką. Nie miała na tyle siły, by utrudnić mu oddychanie czy sprawić jakąkolwiek prawdziwą krzywdę. - Padnij i przeproś, a ci wybaczę. I obydwoje pójdziemy swoją drogą - wychrypiała bezgłośnie, wiedząc, że nigdy by tego nie zrobił; był zbyt dumny, zbyt pewny tego, że ciągle ma nad nią jakąkolwiek władzę. Nie miał - albo tak chciała wierzyć, ciągle przecież bała się skali tego, w jaki sposób mógł jej zaszkodzić. Podważając osiągniętą pozycję i zaszczyty, brużdżącą w wymagającym świecie polityki. Skrzywiła się, krótko, gdy wspomniał o podarunku z własnej pokory.
- Uległy mężczyzna to nudny mężczyzna - odparła z mieszaniną pogardy i irytacji, wykazując się wyjątkową szczerością. Lubiła przecież udawać, że tego właśnie potrzebuje; kogoś, kogo zdoła zdominować. Przyjmowała męską rolę w niemal wszystkich relacjach, podświadomie naśladując Tristana. Sprawiało jej to satysfakcję, ale prawdziwa rozkosz zawsze okupiona była jej cierpieniem, gdy ktoś ścierał ją na proch w bezpośrednim starciu. Pierwszy raz przyznawała się do tego tak wprost, chwilowo ignroując pytanie o to, co mu zrobi, zbyt zdekoncentrowana uderzającym w nią gorącem. Czuła pod sobą jego twarde ciało, gotowe, nieustępliwe; przyciągał ją coraz bliżej, przekraczał kolejne granice. Gdy się - nią - poruszył, jęknęła bezgłośnie; byli zbyt blisko siebie, a mimo to nie mogła dostrzec sinawej poświaty po spoliczkowaniu - jedyną zabawę, jaką mogli razem podjąć. - Czy przed chwilą nie chciałeś się mną zaopiekować i nie kazałeś mi wytrzeźwieć? To żadna zabawa - przypomniała mu z kpiącym śmiechem zaskakująco rozsądnie, lecz sekundę później, gdy jego dłonie powędrowały wyżej po śladach blizn, a później ześlizgnęły się na odsłonięte uda, wbiła palce w jego barki, odsuwając się jak najdalej, odpychając go, na tyle, na ile mogła.
- Nie masz pojęcia, co naprawdę lubię - odwarknęła kolejne kłamstwo, oddychając płyciej, bardziej nerwowo. Zdawała się ulegać jego słowom, potwierdzającym absurdalne przekonanie o jego nieistnieniu. Przeżywała niewygodną podróż, w którą zabrały ją narkotyki, zmieniające koszmarne sny w rzeczywistość. A może odwrotnie? Pozwalała mu się przecież dotykać, owszem, sztywniejąc na jego kolanach, lecz nie wyrywała się mu z wrzaskiem, nie okładała go pięściami jak kapryśne dziecko, nie odgryzła mu policzka. To spetryfikowanie paliło ją od środka; wstydem, głodem, frustracją, niezgodą. Na to, co się działo i jak na to reagowała. Jak groźna kobra, mogąca pozbawić tchu jednym ugryzieniem, zaklęta jednak przez hipnotyzera, gotowa chwiać się w rytm dobrze znanej melodii. Ujęta dźwiękami ochrypłych słów, stłumionych jęków, szelestów ubrań drażniących skórę. Jego widoczna przyjemność, płynąca z ich bliskości, z ostrych prowokacji, z śmiałych pieszczot, wywoływała w niej zarazem obrzydzenie i przeciwny mu żar, żar, który musiała stłumić, nim pochłonie ich oboje. Wspomnienie mentora otrzeźwiło ją, oblizała wargi, pochylając się nad Harlandem, niemal stykając się z nim czołem, tak, by skryli się za kurtyną jej rozpuszczonych włosów. - Naznaczył. Ale nie podobają mu się twoje ślady - wyszeptała gorączkowo. Wydawało się, że zaraz wyjawi mu męskie imię, kąciki ust drżały, rozchylając się zmysłowo, głodnie, a potem przesunęła chłodną dłoń między ich ciała. Krótka pieszczota, umiejętny nacisk na szorstki materiał spodni, mający go zdekoncentrować, zwinne ruchy tęsknych palców - które kilka sekund później wyszarpnęły zza materiału swego pasa od pończoch różdżkę. Chwyciła ją pewnie, przyciskając go do boku jego szyi, skupiając się na niewypowiedzianym zaklęciu. Jak na nią niezwykle łagodnym, choć dla niego zapewne bolesnym; chciała, by poczuł ogień jej wściekłości, by ten wypalił na jego skórze ostrzegawczy znak, zapewne blednący za kilka dni. Była łaskawa. Była łagodna. A przede wszystkim naćpana, wiedząc, że sięganie po czarną magię w takim stanie może skończyć się naprawdę krwawo, także dla niej. - Powiedziałam już, co ci zrobię. Będziesz błagał o litość - odpowiedziała mu ochrypłym szeptem na pytanie sprzed kilku chwil, naciskając różdżkę mocniej, niemal pieszczotliwie obejmując fioletowe drewno palcami. Oderwie mu głowę i kończyny, zniszczy jego życie i to idealne ciało. Jej nozdrza rozszerzyły się jak u zachwyconego drapieżnika, gdy poczuła zapach palonej skóry. - Zabierz-te-ręce - bo przecięż jeśli był marą, nie mógł dać jej prawdziwej satysfakcji.
zaklęcie
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Uderzenie przyszło szybciej, niż się spodziewałem. Spoliczkowała mnie z taką gwałtownością, że nawet nie miałem czasu na reakcję, lecz i tak nie miałoby to żadnego znaczenia; nie zamierzałem reagować. Chciałem poczuć ten niecierpliwy dotyk udający złowrogi cios, chciałem, aby jej dłoń otarła się o moją skórę w dowodzie nieugaszonego pożądania, które wszak musiała ukrywać tyle czasu, a teraz w końcu mogła sobie pozwolić na uwolnienie skrywanej natury. Miałem ochotę zaśmiać się jej w twarz z radości i z szaleństwa; w tej chwili bowiem sam nie potrafiłbym odpowiedzieć na pytanie, które z nas było bardziej szalone: ona pod wpływem narkotyku, czy ja odurzony jej bliskością. Ostry dźwięk odbił się echem w powietrzu, a chwilę później wszystko zdawało się absolutną ciszą. Cios nie był zbyt mocny, ale nie o to chodziło; chodziło o upokorzenie, o dominację, przejęcie kontroli. Byliśmy zbyt blisko, za bardzo napięci. Mogłem poczuć ciepło jej oddechu na mojej twarzy, gdy patrzyła na mnie z oczami pełnymi gniewu, frustracji, wściekłości i pewnego rodzaju... rozczarowania. Mną, że tak łatwo mógłbym oddać jej swoją uległość? Sobą, że tak samo łatwo straciła panowanie?
- Przyjdzie dzień, gdy jeszcze raz wyrwę całą przyjemność z twojego ciała i duszy – odpowiedziałem zafascynowany widokiem kipiącego wulkanu, zaprzeczając czczym pragnieniom lub raczej obietnicy, którą składała samej sobie. Przetarłem dłonią miejsce, gdzie mnie uderzyła. Skóra była ciepła, może lekko zaczerwieniona, ale nie czułem większego bólu. Bardziej od samego ciosu uderzyło mnie to, co za nim stało. W jej spojrzeniu było coś więcej niż złość, coś bardziej pierwotnego, głębszego, niebezpiecznego. Zrobiłem więc to, co rozsądnie powinienem zrobić, gdy znów złapała mnie za koszulę. Uśmiechnąłem się kpiąco, wiedząc, że jeszcze bardziej ją to rozwścieczy. Może właśnie tego potrzebowałem – tego, żeby ta napięta sytuacja eksplodowała.
Słyszałem jej słowa, choć były wypowiedziane niemal bezgłośnie, jakby nie chciała, żebym naprawdę zrozumiał ich znaczenie. Jej żądanie przeprosin uderzyło mnie mocniej niż wcześniejszy cios. Przeprosić? Nie miałem zamiaru klękać przed nikim w pokornych przeprosinach, a już na pewno nie przed nią; przed Miu mogłem klęknąć tylko w tym najprostszym, najbardziej pierwotnym znaczeniu, lecz w żadnym innym.
Mimo to, w jej głosie kryło się coś więcej niż tylko rozkaz. Usłyszałem cień ostrożności, coś, czego nie potrafiła ukryć, choć starała się być twarda i nieugięta. Jakby balansowała na granicy niepewności i strachu, jakby coś ją powstrzymywało przed doprowadzeniem do finalnego uniesienia emocji, gniewu i nienawiści, do której ją prowokowałem. Bała się? Czego? Być może nie mnie bezpośrednio, ale tego, co mogłem zrobić – zniszczyć to, co budowała przez lata. Jej pozycję, reputację, to, jak postrzegano ją w świecie, który wymagał bezwzględności i siły. Wiedziałem, że mogłem zapoczątkować jej upadek, szepnąć słowo lub dwa, zasiać ziarno niepewności, rozbudzić niewygodne pytania. Możliwe, że upadłbym wtedy razem z nią, lecz pyrrusowe zwycięstwo nadal nim przecież pozostawało.
- I dopiero w tym dniu po raz ostatni przed tobą klęknę – szepnąłem do niej w całej delikatności, na jaką było mnie stać, w czułości dawnego kochanka, który nigdy nie zapomniał. - Lecz to nie nastąpi dzisiaj, moja słodka Miu. - Patrzyłem na nią uważnie, na jej skupioną twarz, błądzące spojrzenie, multum emocji odbijających się w oczach. Klimatyczna, swobodna atmosfera loży była przeciwieństwem napięcia między nami. Miu jak ja wiedziała, że żadne z nas nie chce tak naprawdę tej konfrontacji; nawet ja zdusiłem w sobie to nagłe pragnienie eksplozji sprzed paru chwil. Było to coś, co nas łączyło – jakaś niewypowiedziana zależność, może nawet szacunek do siły przeciwnika, który, choć ledwo dostrzegalny, wciąż istniał gdzieś pod powierzchnią naszego wzajemnego gniewu. Czułem, jak jej ciało napina się na moich kolanach, ale nie uciekała. Jej oddech stawał się szybszy, bardziej nieregularny – narkotyki powoli odcinały ją od rzeczywistości, a jednocześnie sprawiały, że ta chwila była bardziej realna niż cokolwiek innego.
„Nie masz pojęcia, co naprawdę lubię.” To kłamstwo brzmiało w jej ustach jak wyzwanie. Może w tej całej dziwnej grze podświadomie szukała tego, co teraz działo się między nami. Może potrzebowała wyzwań, które wykraczały poza granice rozsądku. Może to ja poddawałem się działaniu narkotyku, tracąc wszelkie zmysły i widząc rzeczy, których nie ma. Pochyliłem się nieco, czując jej ciepło i napięcie, które emanowało z każdego centymetra jej ciała.
- Naprawdę? - wymruczałem jej do ucha z ledwo wyczuwalnym uśmiechem w głosie. Tak, bez wątpienia opanowało mnie szaleństwo. – Myślę, że wiem o tobie więcej, niż chciałabyś przyznać, ale z chęcią poznam twoje nowe... zainteresowania. - Wiedziałem, że to wszystko mogło łatwo wymknąć się spod kontroli, że balansowaliśmy na krawędzi czegoś niebezpiecznego. Ale to było też tym, co podsycało we mnie ciekawość i podniecenie. To napięcie, ten cienki lodowy most między nią a mną, między gniewem a fascynacją. Może dlatego uderzyła mnie wtedy tak słabo. Chciała wierzyć, że ma nade mną władzę, że to ona kontroluje sytuację, ale oboje wiedzieliśmy, że to gra, w której żadne nie ma pełni władzy, za to każde z nas boi się zrobić pierwszy ruch. Nie miałem jednak czasu zastanawiać się nad tym dłużej, badać kolejnych granic i naruszać tych nienaruszalnych.
Chłód jej dłoni na mojej skórze wywołał dreszcz, choć wiedziałem podświadomie, że nie chodziło o żaden zmysłowy gest, chociaż moje ciało zareagowało tak, jak powinno: dreszczem i wyrwanym spomiędzy warg jękiem. Jej palce zgrabnie przesunęły się po materiale moich spodni, próbując rozproszyć mnie na chwilę. Zanim zdążyłem zareagować, jej dłoń błyskawicznie zniknęła, wydobywając różdżkę znikąd. Ciemne drewno lśniło w półmroku, a ona chwyciła ją pewnie, przyciskając do mojej szyi i mimo pozornej delikatności, wiedziałem, że łagodne przekomarzanie dobiegło końca. Ostry, choć na szczęście krótki ból rozlał się po mojej szyi, pulsując gorącem, które zdawało się przenikać głębiej niż tylko powierzchnię ciała.
Przepełniony mieszanką strachu i podniecenia, czułem, jak ogień jej wściekłości przeszywa mnie na wskroś, jak pali skórę żarem o wiele straszliwszym niż ten wywołany zaklęciem; drobne oparzenie zniknie z mej pamięci równie szybko, jak się pojawiło, byłem jednak pewien, że to poczucie wściekłości skumulowanej na mnie pozostanie ze mną na dłużej. Różdżka kobiety przylegała do mojej szyi niczym mroczny, namiętny symbol, niczym znak, który zapowiadał nieuchronną karę. Oczy Miu, błyszczące jak ostrze, raniły samym spojrzeniem i po prostu w i e d z i a ł e m, że w tej chwili nie jestem już tylko obiektem jej gniewu, ale także osobą, która wzbudza w niej coś więcej. Coś, czego nie wahałbym się nazwać pasją, gdybym tylko mógł wypowiedzieć słowa inne niż te przechodzące z cichego jęku cierpienia w jęk satysfakcji i pożądania.
Bynajmniej nie dlatego, że wraz z nagłym bólem wzrosło moje podniecenie, lecz by jeszcze bardziej ją rozpalić, by igrać z piekielnym ogniem rozpalonym w jej głosie, spojrzeniu, nacisku różdżki. To już nie była z mojej strony przemyślana gra, układ szachowy zaplanowany na pięć ruchów wprzód, to była płonąca czerwienią czysta improwizacja. Moje ciało płonęło od jej zaklęcia, pozbawiając umysłu trzeźwości i koncentracji. Może były to ułamki sekund, może całe długie godziny, lecz przymknąłem oczy, a gdy je otworzyłem, mogłem się w końcu odezwać.
- To wszystko? – powiedziałem z trudem, wypowiadając głoski w wyraźnym napięciu; zachrypnięty głos, zamglone spojrzenie, dłonie powoli ześlizgujące się z jej ciała. U l e g ł e m, lecz bez aktu kapitulacji. Czułem, jak zaklęcie wniknęło w głąb, jak wyżarło cząstkę mojej dumy, ale nie zamierzałem dać jej tej satysfakcji. – Jeśli to twój sposób na pokazanie wściekłości, to jestem zawiedziony, jak szybko tracisz kontrolę. - Dodałem już znacznie spokojniejszym, zimniejszym tonem. - Powiedz mi – wycedziłem przez zęby, czując, jak ból powoli zaczyna ustępować – czy to naprawdę warte jest tego wszystkiego? - Jej usta zaciśnięte w cienką linię zdradzały determinację, ale widziałem w nich również cień wahania. Może nie była pewna, czy chciała mnie zabić, czy może jedynie nauczyć pokory. Ona też wiedziała, że nie mogła pozwolić sobie na pełną destrukcję. Każdy jej ruch, każda decyzja mogła nas oboje pogrążyć. W polityce, w życiu – zbyt wiele było do stracenia. Była wściekła, ale wciąż świadoma, że gra, którą toczyliśmy, miała zasady, których oboje musieliśmy przestrzegać. Chyba tylko to ocaliło mi w tej chwili życie.
- Przyjdzie dzień, gdy jeszcze raz wyrwę całą przyjemność z twojego ciała i duszy – odpowiedziałem zafascynowany widokiem kipiącego wulkanu, zaprzeczając czczym pragnieniom lub raczej obietnicy, którą składała samej sobie. Przetarłem dłonią miejsce, gdzie mnie uderzyła. Skóra była ciepła, może lekko zaczerwieniona, ale nie czułem większego bólu. Bardziej od samego ciosu uderzyło mnie to, co za nim stało. W jej spojrzeniu było coś więcej niż złość, coś bardziej pierwotnego, głębszego, niebezpiecznego. Zrobiłem więc to, co rozsądnie powinienem zrobić, gdy znów złapała mnie za koszulę. Uśmiechnąłem się kpiąco, wiedząc, że jeszcze bardziej ją to rozwścieczy. Może właśnie tego potrzebowałem – tego, żeby ta napięta sytuacja eksplodowała.
Słyszałem jej słowa, choć były wypowiedziane niemal bezgłośnie, jakby nie chciała, żebym naprawdę zrozumiał ich znaczenie. Jej żądanie przeprosin uderzyło mnie mocniej niż wcześniejszy cios. Przeprosić? Nie miałem zamiaru klękać przed nikim w pokornych przeprosinach, a już na pewno nie przed nią; przed Miu mogłem klęknąć tylko w tym najprostszym, najbardziej pierwotnym znaczeniu, lecz w żadnym innym.
Mimo to, w jej głosie kryło się coś więcej niż tylko rozkaz. Usłyszałem cień ostrożności, coś, czego nie potrafiła ukryć, choć starała się być twarda i nieugięta. Jakby balansowała na granicy niepewności i strachu, jakby coś ją powstrzymywało przed doprowadzeniem do finalnego uniesienia emocji, gniewu i nienawiści, do której ją prowokowałem. Bała się? Czego? Być może nie mnie bezpośrednio, ale tego, co mogłem zrobić – zniszczyć to, co budowała przez lata. Jej pozycję, reputację, to, jak postrzegano ją w świecie, który wymagał bezwzględności i siły. Wiedziałem, że mogłem zapoczątkować jej upadek, szepnąć słowo lub dwa, zasiać ziarno niepewności, rozbudzić niewygodne pytania. Możliwe, że upadłbym wtedy razem z nią, lecz pyrrusowe zwycięstwo nadal nim przecież pozostawało.
- I dopiero w tym dniu po raz ostatni przed tobą klęknę – szepnąłem do niej w całej delikatności, na jaką było mnie stać, w czułości dawnego kochanka, który nigdy nie zapomniał. - Lecz to nie nastąpi dzisiaj, moja słodka Miu. - Patrzyłem na nią uważnie, na jej skupioną twarz, błądzące spojrzenie, multum emocji odbijających się w oczach. Klimatyczna, swobodna atmosfera loży była przeciwieństwem napięcia między nami. Miu jak ja wiedziała, że żadne z nas nie chce tak naprawdę tej konfrontacji; nawet ja zdusiłem w sobie to nagłe pragnienie eksplozji sprzed paru chwil. Było to coś, co nas łączyło – jakaś niewypowiedziana zależność, może nawet szacunek do siły przeciwnika, który, choć ledwo dostrzegalny, wciąż istniał gdzieś pod powierzchnią naszego wzajemnego gniewu. Czułem, jak jej ciało napina się na moich kolanach, ale nie uciekała. Jej oddech stawał się szybszy, bardziej nieregularny – narkotyki powoli odcinały ją od rzeczywistości, a jednocześnie sprawiały, że ta chwila była bardziej realna niż cokolwiek innego.
„Nie masz pojęcia, co naprawdę lubię.” To kłamstwo brzmiało w jej ustach jak wyzwanie. Może w tej całej dziwnej grze podświadomie szukała tego, co teraz działo się między nami. Może potrzebowała wyzwań, które wykraczały poza granice rozsądku. Może to ja poddawałem się działaniu narkotyku, tracąc wszelkie zmysły i widząc rzeczy, których nie ma. Pochyliłem się nieco, czując jej ciepło i napięcie, które emanowało z każdego centymetra jej ciała.
- Naprawdę? - wymruczałem jej do ucha z ledwo wyczuwalnym uśmiechem w głosie. Tak, bez wątpienia opanowało mnie szaleństwo. – Myślę, że wiem o tobie więcej, niż chciałabyś przyznać, ale z chęcią poznam twoje nowe... zainteresowania. - Wiedziałem, że to wszystko mogło łatwo wymknąć się spod kontroli, że balansowaliśmy na krawędzi czegoś niebezpiecznego. Ale to było też tym, co podsycało we mnie ciekawość i podniecenie. To napięcie, ten cienki lodowy most między nią a mną, między gniewem a fascynacją. Może dlatego uderzyła mnie wtedy tak słabo. Chciała wierzyć, że ma nade mną władzę, że to ona kontroluje sytuację, ale oboje wiedzieliśmy, że to gra, w której żadne nie ma pełni władzy, za to każde z nas boi się zrobić pierwszy ruch. Nie miałem jednak czasu zastanawiać się nad tym dłużej, badać kolejnych granic i naruszać tych nienaruszalnych.
Chłód jej dłoni na mojej skórze wywołał dreszcz, choć wiedziałem podświadomie, że nie chodziło o żaden zmysłowy gest, chociaż moje ciało zareagowało tak, jak powinno: dreszczem i wyrwanym spomiędzy warg jękiem. Jej palce zgrabnie przesunęły się po materiale moich spodni, próbując rozproszyć mnie na chwilę. Zanim zdążyłem zareagować, jej dłoń błyskawicznie zniknęła, wydobywając różdżkę znikąd. Ciemne drewno lśniło w półmroku, a ona chwyciła ją pewnie, przyciskając do mojej szyi i mimo pozornej delikatności, wiedziałem, że łagodne przekomarzanie dobiegło końca. Ostry, choć na szczęście krótki ból rozlał się po mojej szyi, pulsując gorącem, które zdawało się przenikać głębiej niż tylko powierzchnię ciała.
Przepełniony mieszanką strachu i podniecenia, czułem, jak ogień jej wściekłości przeszywa mnie na wskroś, jak pali skórę żarem o wiele straszliwszym niż ten wywołany zaklęciem; drobne oparzenie zniknie z mej pamięci równie szybko, jak się pojawiło, byłem jednak pewien, że to poczucie wściekłości skumulowanej na mnie pozostanie ze mną na dłużej. Różdżka kobiety przylegała do mojej szyi niczym mroczny, namiętny symbol, niczym znak, który zapowiadał nieuchronną karę. Oczy Miu, błyszczące jak ostrze, raniły samym spojrzeniem i po prostu w i e d z i a ł e m, że w tej chwili nie jestem już tylko obiektem jej gniewu, ale także osobą, która wzbudza w niej coś więcej. Coś, czego nie wahałbym się nazwać pasją, gdybym tylko mógł wypowiedzieć słowa inne niż te przechodzące z cichego jęku cierpienia w jęk satysfakcji i pożądania.
Bynajmniej nie dlatego, że wraz z nagłym bólem wzrosło moje podniecenie, lecz by jeszcze bardziej ją rozpalić, by igrać z piekielnym ogniem rozpalonym w jej głosie, spojrzeniu, nacisku różdżki. To już nie była z mojej strony przemyślana gra, układ szachowy zaplanowany na pięć ruchów wprzód, to była płonąca czerwienią czysta improwizacja. Moje ciało płonęło od jej zaklęcia, pozbawiając umysłu trzeźwości i koncentracji. Może były to ułamki sekund, może całe długie godziny, lecz przymknąłem oczy, a gdy je otworzyłem, mogłem się w końcu odezwać.
- To wszystko? – powiedziałem z trudem, wypowiadając głoski w wyraźnym napięciu; zachrypnięty głos, zamglone spojrzenie, dłonie powoli ześlizgujące się z jej ciała. U l e g ł e m, lecz bez aktu kapitulacji. Czułem, jak zaklęcie wniknęło w głąb, jak wyżarło cząstkę mojej dumy, ale nie zamierzałem dać jej tej satysfakcji. – Jeśli to twój sposób na pokazanie wściekłości, to jestem zawiedziony, jak szybko tracisz kontrolę. - Dodałem już znacznie spokojniejszym, zimniejszym tonem. - Powiedz mi – wycedziłem przez zęby, czując, jak ból powoli zaczyna ustępować – czy to naprawdę warte jest tego wszystkiego? - Jej usta zaciśnięte w cienką linię zdradzały determinację, ale widziałem w nich również cień wahania. Może nie była pewna, czy chciała mnie zabić, czy może jedynie nauczyć pokory. Ona też wiedziała, że nie mogła pozwolić sobie na pełną destrukcję. Każdy jej ruch, każda decyzja mogła nas oboje pogrążyć. W polityce, w życiu – zbyt wiele było do stracenia. Była wściekła, ale wciąż świadoma, że gra, którą toczyliśmy, miała zasady, których oboje musieliśmy przestrzegać. Chyba tylko to ocaliło mi w tej chwili życie.
Harland Parkinson
Zawód : Uzdrowiciel, drugi syn
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 6 +2
UZDRAWIANIE : 19 +2
TRANSMUTACJA : 0 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Uderzeniu zbyt blisko było do pieszczoty, a rosnącej wściekłości, zdającej się buzować tuż pod rozgrzaną, zarumienioną skórą, do uczucia wibrującego na drugim końcu spektrum. Nie miłości, tej dawno się już wyrzekła, zapominając na dobre o jej smaku, dawno jednak nie pragnęła kogoś - zabić? - tak bardzo. Zacisnąć dłonie na szyi, rozkoszując się ustępującą pod palcami chrząstką tchawicy. Wydrapać oczy, ignorując nieprzyjemne wrażenie wilgoci zbierającej się pod paznokciami. Chwycić za włosy tuż nad karkiem i uderzać głową o marmur posadzki w niecierpliwym oczekiwaniu odgłosu pękającej czaszki. Rozszarpać klatkę piersiową i dostać się do serca, wyrywając je przez klatkę żeber. Zachłysnąć się gęstą, słodką krwią, wypełniającą usta aż po brzegi. Mógł dostrzec w jej niepokojąco czarnych oczach odbicie tych obrazów - i wyczytać je z przyspieszonych oddechów, nierównych, głodnych; dzielili to samo powietrze, gorący oddech Harlanda owiewał jej twarz, ale nie odsunęła się, zatrzymana w bolesnym półakcie. Narkotyk sprawiał, że zachowywała się absurdalnie; powinna albo wprowadzić swoje mordercze pragnienia w życie, albo wstać i odejść. Deirdre nie zachowywała się w ten sposób, nie pozwalała się bezkarnie dotykać, nie lądowała na kolanach obcych mężczyzn i nie przyglądała się ich twarzom z odległości dwóch cali, czując między udami ich napiętą, niemal pulsującą męskość. Wiedziała, że igra z ogniem, że kilka chwil dzieli ją od spopielenia w żarze własnego gniewu i podniecenia, ale nie potrafiła działać rozsądnie. Zwłaszcza, gdy Harland obiecywał jej przyjemność, nic nie robiąc sobie z jej ataku; zmierziło ją to, zirytowało, zabolało. Chciała, by się oburzył, ba, by jej oddał; zamiast tego otrzymywała pełne politowania ironicznie rozbawienie: jakby uważał, że nie jest w stanie naprawdę mu zagrozić. Zaintrygowany jej gniewem, nie nim przerażony. Zagryzła zęby, słysząc jego nonszalancką odpowiedź; obietnicę spełnienia, burzącą w niej krew. Okrucieństwo wzmagało pożądanie, pożądanie prowokowało okrucieństwo; zaczynała gubić dzielącą ich granicę, rekompensując sobie braki w każdym z tych zakresów. Dawno nie miała okazji pofolgować sobie tak, jak lubiła najbardziej, siarczysty policzek wydawał się niewinną igraszką w porównaniu z tym, co chciałaby zrobić mu najbardziej - a mimo to i tak miała wrażenie, że przekroczyła granicę. Gdy uniosła dłoń na Tristana, złamał jej rękę; teraz też stężała w napięciu, oczekując odwetu, ale ten się nie pojawił.
Zaśmiała się więc tylko głucho, dźwięk podszyty był jednak nerwowością. - Jeszcze raz? Kochanie, przecież wiesz, że udawałam. Za to przecież mi płaciłeś - wyszeptała z doskonale odegranym kpiącym współczuciem. Chciała wybić go z tego opanowanego rytmu, sprawić, by zaczął chwiać się na niebezpiecznej granicy razem z nią. Siarczyste uderzenie nie zdołało wyprowadzić go z równowagi, cios w przekonanie o miłosnych umiejętnościach był więc kolejnym, który z gracją zastosowała, oczekując określonej reakcji. Oczywiście, że udawała - w tym przypadku przynajmniej na początku, zanim zdołała nauczyć się ich cielesnej wspólnoty; zdarzało się jej odpłynąć, Parkinson był zaskakująco wprawnym i ofiarnym kochankiem, wyzwalającym w niej przyjemność: przynajmniej dopóki nie sięgnął po bicz. Wypisując własne frustracje na jej ciele, a z każdą ich głoską zasiewał w niej intensywnie wrzeszczącą wściekłość. Mogła ją okazać dopiero teraz, po latach, gdy na dobre umknęła spod jego pióra - z niedokończoną historią, rozpisaną szkarłatnymi literami na delikatnej skórze pleców. Wodził dłońmi tuż obok nich, ulegała mu, wbrew sobie, wbrew postanowieniom i odruchom, zahipnotyzowana echem przeszłości. Zbyt wyraźnym; rozkołysana wróżkowym pyłem reagowała instynktownie, w wyuczony sposób, wyginając się pod niecierpliwymi dłońmi kochanka, mocniej przyciskając biodra do bioder, orientując się dopiero po chwili w zdradzieckich ruchach mięśni. Syknęła, ze złością i zawodem, gdy po raz kolejny szeptem wyśpiewywał najgorsze, najsłodsze obelgi, zwracając się do niej dawnym imieniem, płynnie ironizując w kwestii nowych zainteresowań. Nie miał o nich pojęcia - i powinien za to dziękować Merlinowi.
- Nie poznasz ich - bo im nie podołasz. Jesteś za słaby. Zawsze byłeś - wychrypiała, wiedząc - podejrzewając? - że go zrani. Poznała już mężczyzn, wiedziała, jak bolało ich wytknięcie słabości, niezależnie od płaszczyzny, którą opisywała. Tak bardzo chciała go uderzyć, poczuć, że ustępuje pod jej ciosami; że się kuli, że odczuwa ból i zaniepokojenie, które ukrywała sama, coraz bardziej sfrustrowana tym, co narastało pomiędzy nimi. On: zbyt silny i nonszalancki, ona - rozedrana, gotowa kąsać na ślepo, jak dziki gad, marzący o o tym, by zatopić kły w ciepłym ciele. Dosłownie, spoglądała na niego jak na łakomy kąsek, dając ujście swej frustracji dopiero po chwili, gdy zitanowe drewno dotknęło jego szyi, a Harland wydał z siebie bolesny - rozkoszny? - jęk. Działający na nią bardziej od nagiego ciała czy obrazoburczych słów. Nie mogła się powstrzymać; pochyliła się nad nim jeszcze mocniej i polizała zranioną skórę, ta niemal zaskwierczała pod jej gorącym językiem, sunącym dalej, głębiej, wzdłuż szyi aż do ucha, które przygryzła z całych sił, rozmaskowując się w woni przypalonej tkanki. Z jej ust wyrwało się ciche westchnienie, niewinne niemal; zdławiła je, wciskając usta mocniej w jego ciało, czując pod wargami puls aorty. Różdżka pomknęła gdzieś w bok, parząc jego bark a potem wypalając w sofie za ich plecami czarną dziurkę; na to jednak nie zwracała uwagi, wgryzając się z całych sił w bok jego szyi. Poczuła krew, nie tak sycącą jakby chciała, nie zrobiła mu trwałej krzywdy, ale chwilowo zaspokoiła pragnienie. Narażając swoje opanowanie; wiedziała, że nie może tego robić, wycofała się więc powoli, zmysłowo. Cofając się, zakrwawionymi wargami przesuwała wzdłuż jego szczęki, aż do kącika ust, który musnęła językiem w niemoralnym geście; ni to pocałunku, ni liźnięcia drapieżnika, na razie zadowalającego się byle kęsem głównej ofiary; przystawką i zapowiedzią tego, w czym naprawdę chciałaby się rozsmakować. Nie mogła pozwolić sobie na więcej; powstrzymała dłonie, przytrzymujące go niemal po męsku za biodra - i oderwała się od jego wilgotnych od alkoholu ust, zanim szarpana pieszczota przerodziłaby się w głęboki pocałunek.
- Grzeczny chłopiec - wychrypiała niemal bezgłośnie w jego usta, gdy w końcu się od niego oderwała, z zwycięskim - i nieco oszołomionym - uśmiechem. Obróciła różdżkę w wolnej ręce i zwinnie wsunęła ją za pas pończoch, z zadowoleniem przyjmując jego pacyfikację. Zadowoleniem i...zawodem? Poczuła chłód, gdy jego gorące ręce przestały ją dotykać i przytrzymywać; tęskniła za tą pasją, za igraniem z ogniem, za sprzeciwem, lecz nie przyznałaby się tego nawet przed samą sobą, a co dopiero Harlandem. Stężałym w niezadowoleniu, cedzącym kolejne słowa z niechęcią i nagłym chłodem. Kąciki jej ust zadrżały; oblizała je, tak, jak kiedyś oblizywała się z jego smaku, bez mrugnięcia wpatrując się w pociemniałe oczy arystokraty. Syczącego coś o wartości.
- Ty? Nie jesteś wart nic. Ale zemsta na tobie? Wiele - odparła melodyjnie, rozkosznie słodkim tonem, narkotyk uderzał jej do głowy. Wiedziała, że mówił o czymś innym, ale zupełnie jej to nie obchodziło. Była wściekła, podniecona, sfrustrowana, zagubiona, wkurwiona - i porządnie naćpana. Zawiedziona jego łagodnością; nie spodziewała się jej. Odchyliła się do tyłu, przyglądając mu się jeszcze raz z bliska, uważnie, roziskrzonym wzrokiem. Męskim, władczym, oceniającym w swej dwuznacznej surowości. - Ale mam nadzieję, że zmądrzejesz. Następnym razem wsadzę ci różdżkę do gardła - obiecała łagodnie, zamierzając wstać z jego kolan, dopiero teraz orientując się w stopniu swego negliżu; sukienka owinięta wokół talii, obnażona bielizna i pas pończoch. Włosy rozsypały się po jej ramionach nierówną falą, część dalej przysłaniała jej twarz; przez ostatnie tygodnie nigdy bardziej nie przypominała Miu niż teraz, gdy próbowała, chwiejnie, zejśc z jego ud, z krwią rozmazoną na połowie buzi i lśniącym wilgocią spojrzeniem: równie morderczym, co namiętnym.
Zaśmiała się więc tylko głucho, dźwięk podszyty był jednak nerwowością. - Jeszcze raz? Kochanie, przecież wiesz, że udawałam. Za to przecież mi płaciłeś - wyszeptała z doskonale odegranym kpiącym współczuciem. Chciała wybić go z tego opanowanego rytmu, sprawić, by zaczął chwiać się na niebezpiecznej granicy razem z nią. Siarczyste uderzenie nie zdołało wyprowadzić go z równowagi, cios w przekonanie o miłosnych umiejętnościach był więc kolejnym, który z gracją zastosowała, oczekując określonej reakcji. Oczywiście, że udawała - w tym przypadku przynajmniej na początku, zanim zdołała nauczyć się ich cielesnej wspólnoty; zdarzało się jej odpłynąć, Parkinson był zaskakująco wprawnym i ofiarnym kochankiem, wyzwalającym w niej przyjemność: przynajmniej dopóki nie sięgnął po bicz. Wypisując własne frustracje na jej ciele, a z każdą ich głoską zasiewał w niej intensywnie wrzeszczącą wściekłość. Mogła ją okazać dopiero teraz, po latach, gdy na dobre umknęła spod jego pióra - z niedokończoną historią, rozpisaną szkarłatnymi literami na delikatnej skórze pleców. Wodził dłońmi tuż obok nich, ulegała mu, wbrew sobie, wbrew postanowieniom i odruchom, zahipnotyzowana echem przeszłości. Zbyt wyraźnym; rozkołysana wróżkowym pyłem reagowała instynktownie, w wyuczony sposób, wyginając się pod niecierpliwymi dłońmi kochanka, mocniej przyciskając biodra do bioder, orientując się dopiero po chwili w zdradzieckich ruchach mięśni. Syknęła, ze złością i zawodem, gdy po raz kolejny szeptem wyśpiewywał najgorsze, najsłodsze obelgi, zwracając się do niej dawnym imieniem, płynnie ironizując w kwestii nowych zainteresowań. Nie miał o nich pojęcia - i powinien za to dziękować Merlinowi.
- Nie poznasz ich - bo im nie podołasz. Jesteś za słaby. Zawsze byłeś - wychrypiała, wiedząc - podejrzewając? - że go zrani. Poznała już mężczyzn, wiedziała, jak bolało ich wytknięcie słabości, niezależnie od płaszczyzny, którą opisywała. Tak bardzo chciała go uderzyć, poczuć, że ustępuje pod jej ciosami; że się kuli, że odczuwa ból i zaniepokojenie, które ukrywała sama, coraz bardziej sfrustrowana tym, co narastało pomiędzy nimi. On: zbyt silny i nonszalancki, ona - rozedrana, gotowa kąsać na ślepo, jak dziki gad, marzący o o tym, by zatopić kły w ciepłym ciele. Dosłownie, spoglądała na niego jak na łakomy kąsek, dając ujście swej frustracji dopiero po chwili, gdy zitanowe drewno dotknęło jego szyi, a Harland wydał z siebie bolesny - rozkoszny? - jęk. Działający na nią bardziej od nagiego ciała czy obrazoburczych słów. Nie mogła się powstrzymać; pochyliła się nad nim jeszcze mocniej i polizała zranioną skórę, ta niemal zaskwierczała pod jej gorącym językiem, sunącym dalej, głębiej, wzdłuż szyi aż do ucha, które przygryzła z całych sił, rozmaskowując się w woni przypalonej tkanki. Z jej ust wyrwało się ciche westchnienie, niewinne niemal; zdławiła je, wciskając usta mocniej w jego ciało, czując pod wargami puls aorty. Różdżka pomknęła gdzieś w bok, parząc jego bark a potem wypalając w sofie za ich plecami czarną dziurkę; na to jednak nie zwracała uwagi, wgryzając się z całych sił w bok jego szyi. Poczuła krew, nie tak sycącą jakby chciała, nie zrobiła mu trwałej krzywdy, ale chwilowo zaspokoiła pragnienie. Narażając swoje opanowanie; wiedziała, że nie może tego robić, wycofała się więc powoli, zmysłowo. Cofając się, zakrwawionymi wargami przesuwała wzdłuż jego szczęki, aż do kącika ust, który musnęła językiem w niemoralnym geście; ni to pocałunku, ni liźnięcia drapieżnika, na razie zadowalającego się byle kęsem głównej ofiary; przystawką i zapowiedzią tego, w czym naprawdę chciałaby się rozsmakować. Nie mogła pozwolić sobie na więcej; powstrzymała dłonie, przytrzymujące go niemal po męsku za biodra - i oderwała się od jego wilgotnych od alkoholu ust, zanim szarpana pieszczota przerodziłaby się w głęboki pocałunek.
- Grzeczny chłopiec - wychrypiała niemal bezgłośnie w jego usta, gdy w końcu się od niego oderwała, z zwycięskim - i nieco oszołomionym - uśmiechem. Obróciła różdżkę w wolnej ręce i zwinnie wsunęła ją za pas pończoch, z zadowoleniem przyjmując jego pacyfikację. Zadowoleniem i...zawodem? Poczuła chłód, gdy jego gorące ręce przestały ją dotykać i przytrzymywać; tęskniła za tą pasją, za igraniem z ogniem, za sprzeciwem, lecz nie przyznałaby się tego nawet przed samą sobą, a co dopiero Harlandem. Stężałym w niezadowoleniu, cedzącym kolejne słowa z niechęcią i nagłym chłodem. Kąciki jej ust zadrżały; oblizała je, tak, jak kiedyś oblizywała się z jego smaku, bez mrugnięcia wpatrując się w pociemniałe oczy arystokraty. Syczącego coś o wartości.
- Ty? Nie jesteś wart nic. Ale zemsta na tobie? Wiele - odparła melodyjnie, rozkosznie słodkim tonem, narkotyk uderzał jej do głowy. Wiedziała, że mówił o czymś innym, ale zupełnie jej to nie obchodziło. Była wściekła, podniecona, sfrustrowana, zagubiona, wkurwiona - i porządnie naćpana. Zawiedziona jego łagodnością; nie spodziewała się jej. Odchyliła się do tyłu, przyglądając mu się jeszcze raz z bliska, uważnie, roziskrzonym wzrokiem. Męskim, władczym, oceniającym w swej dwuznacznej surowości. - Ale mam nadzieję, że zmądrzejesz. Następnym razem wsadzę ci różdżkę do gardła - obiecała łagodnie, zamierzając wstać z jego kolan, dopiero teraz orientując się w stopniu swego negliżu; sukienka owinięta wokół talii, obnażona bielizna i pas pończoch. Włosy rozsypały się po jej ramionach nierówną falą, część dalej przysłaniała jej twarz; przez ostatnie tygodnie nigdy bardziej nie przypominała Miu niż teraz, gdy próbowała, chwiejnie, zejśc z jego ud, z krwią rozmazoną na połowie buzi i lśniącym wilgocią spojrzeniem: równie morderczym, co namiętnym.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Odpowiadanie jej spokojem i opanowaniem, kpiną i rozbawieniem było teatrem, w którym na powrót zakładałem maskę przeszłości; niejednokrotnie musiałem ją przywdziewać, odgrywając rolę męża i ojca, przykładnego szlachcica i zatroskanego medyka. Doskonale znałem każdy akt mojego życiowego spektaklu, a przyzwyczajony do wygłaszania nieustannie tych samych kwestii, bez żadnego problemu ponownie wszedłem w rolę aktora, który z fascynacją podziwiał swoją sceniczną partnerkę. Jej gniew, wybuchający nagle niczym pożar, sprawiał, że patrzyłem na nią z mieszaniną zaintrygowania i drwiny; nie obaw, nie bałem się bowiem ani jej, ani wypowiadanych słów, ani gestów. Nawet wymierzony mi policzek, niby wściekłe ostrzeżenie, traktowałem jak pieszczotę tylko dlatego, by jeszcze bardziej ją rozjuszyć. Zapomniałem jednak, że miecze bywają obosieczne, a niewprawnie posługując się bronią, łatwo się samemu o nią zranić.
- Płaciłem ci, byś nie udawała – warknąłem z gniewem w głosie, a moje ciało się napięło, szykując się do kolejnej rundy wzajemnych ciosów i oskarżeń. Wściekłość, która na chwilę przygasła, znów buzowała pełnym płomieniem, odcinając mnie na moment od kontroli nad sytuacją. Tego chciałem uniknąć, poddania się emocjom, które rugowały rozum, a wystarczyło kilka słów rzuconych przez nią mimochodem, czystą złośliwością, bym nadepnął na graniczną linię dzielącą nas od przepaści. - Kupiłem sobie ciebie, najlepszą dziwkę w Wenus jak mi obiecywano, kupiłem twoje ciało, twoją autentyczność, a ty nawet nie potrafiłaś dojść? - Mimo że powinienem trzymać się swojej roli, poczułem, jak mój gniew zaczął ustępować miejsca czemuś innemu – niepokojowi, że Miu może mieć rację w swoich raniących mnie słowach. Nie takim przebiegiem zdarzeń chciałem kierować. Spodziewałem się, że jej nienawiść, którą tak długo prowokowałem, wybuchnie, rozlewając się potokiem wyzwisk i przekleństw, a ja zdołam ją ujarzmić, zamknąć w drwiącym uśmiechu i spokojnym tonie głosu.
Tymczasem to ja zostałem mentalnie przyciśnięty do ściany, gdy chwilę później moje ciało szarpnęło się odruchowo, kiedy poczułem jej zęby wbijające się w szyję, ale ból szybko zmieszał się z dziwnym, niepokojącym uczuciem rozkoszy. Liźnięcie rany, gorące płomienie bólu i przyjemności, niezrozumiała fascynacja tym, co robiła Miu zalały mnie w jednej sekundzie. Ciepło jej oddechu na skórze i chłód powietrza, które przedzierało się do rany, tworzyły kontrast, który wzmagał napięcie; czułem wszystko, gdy wściekłość pobudzana pragnieniem spełnienia przelewała się w moich żyłach. Mimo że jej dotyk wydawał się brutalny, było w tym coś hipnotyzującego; chciałem, by wychłeptała moje podniecenie wraz z krwią, by poczuła smak mojego pożądania na swoich ustach jak w minionych latach, choć inaczej. Pragnąłem uciec, ale jednocześnie nie mogłem się ruszyć – jakby każdy skurcz moich mięśni był ograniczony nie tylko przez ból, ale przez dziwną fascynację, jaką wzbudzała jej obecność.
Czułem, jak puls w szyi przyspieszał, a moje ciało nie potrafiło już rozpoznać, czy to efekt strachu, bólu, czy może jej bliskości. Krew spływała powoli, gorąca i lepka, pozostawiając ślad na skórze, który Miu tak skwapliwie zebrała językiem, ale to nie miało teraz znaczenia. Cały świat skurczył się do tego, co działo się między nami – tej gry na granicy bólu i przyjemności.
- Jesteś popieprzona – szepnąłem, nawet nie próbując ukrywać zaskoczenia w swoim głosie; zaskoczenia wypowiadanymi słowami, których nigdy nie wypowiedziałbym w stosunku do kobiety i zaskoczenia prawdą, którą ze sobą niosły. Jakby w tej właśnie chwili przez mgłę wspomnień i z wyobrażeń z przeszłości, w którą ubrałem sobie Miu we własnej pamięci, zaczął do mnie docierać jej nowy obraz. Była piękna i przerażająca zarazem; coś w niej było niemal dzikie, pierwotne, jakby obudziła w sobie coś, czego dotąd nie znałem. Miałem wrażenie, że wszystko wokół – od różdżki w jej dłoni po ślad krwi na szyi – było tylko scenografią dla tej chwili, dla tej osobliwej bliskości, która nas łączyła. Była też popieprzona, ale to ja właśnie prawie doszedłem. Starałem się uspokoić przyspieszone serce, ale coś wciąż tliło się pod powierzchnią – nie tylko pożądanie, ale też złość.
Złość na samego siebie, że dałem się tak zdominować. Pragnąłem tej siły, tej intensywności, ale jednocześnie czułem, że zostałem w tym wszystkim pozbawiony woli, pozostawiony z pustką, której nie potrafiłem opisać. Jej dotyk był jak narkotyk – krótka euforia, po której następuje długie, bolesne zderzenie z rzeczywistością. Destruktywną rzeczywistością, w której Miu zapragnęła mnie utopić, zalewając kolejnymi słowami, bolesnymi bardziej od piekącego ognia zaklęcia i ciosu w policzek. Krew buzująca dotąd podnieceniem, zagotowała się parującym chłodem wściekłości, gdy spojrzałem na kobietę z pogardą i gniewem.
- Wiesz, kto ostatni raz mi powiedział, że nie jestem nic wart? - zapytałem mimo to ze spokojem, brzmiącym jednak inaczej niż wcześniej, gdy tym tonem chciałem z niej zakpić, wybić ją z rytmu i okazać całkowitą obojętność na jej słowne ukąszenia. Tym razem w moim spokojnym głosie brzmiała zimna, lodowata furia rozsadzająca mnie od środka. - Moja żona. - Odpowiedziałem jej od razu, wbijając ciemne spojrzenie w ślady krwi rozmazane po twarzy Miu, szukając w jej oczach błysku zrozumienia, mignięcia wspomnień przypominających momenty, w których ciężka dłoń znaczyła blizny na jej ciele. Z pewnością pamiętała kiedy to się działo, kiedy przychodziłem nie po fizyczną rozkosz, lecz spełnienie dla mojej dumy i poczucia męskości, dla odzyskania kontroli nad życiem. Zawsze chodziło o moją żonę. - A teraz ty tak nieświadomie powtarzasz jej słowa. - Złapałem ją pod brodę. W tym geście nie było jednak żadnej czułości i delikatności; moje palce objęły i obrysowały twardość kości i szarpnęły mocno, odrzucając jej głowę na bok.
Jej nieporadność w próbie zejścia z moich kolanach rozczuliłaby mnie minutę temu; teraz nie było we mnie miejsca na takie bzdurne uczucia. Słowa Miu drażniły moją dumę, wypalały ją i spopielały każdy gram męskości, jakby właśnie wbito mi pod skórę rozgrzany pręt i rozdzierano nim tkanki, spalając mnie od środka. To było jak wyśmianie mojej słabości, tej chwilowej bezradności, gdy poddawałem się jej językowi i zębom; to było jak przypomnienie mojej małżeńskiej porażki, rozjątrzenie rany, która zdawała się być wygojona, a teraz Miu nieroztropnie wysypała na nią sól. Wręcz namacalnie czułem, jak w moim wnętrzu coś pęka dokładnie tak samo jak pękało w komnatach Wenus. Zsunąłem dłoń z brody na szyję, a moje spojrzenie powędrowało w ślad za nią, gdy ścisnąłem ją gwałtownie, spychając kobietę ze swoich kolan, z uprzejmym geście męskiej szarmancji pomagając jej w końcu zejść. Przed upadkiem uratowała ją moja dłoń przytrzymująca ją niemal w powietrzu, dławiąca oddech, wciskająca palce w miękkość tkanek; nie na długo, gdy napierając silniej ramieniem zmusiłem ją do klęknięcia na podłodze przede mną. Rejestrowałem to wszystko niczym w zwolnionym tempie, jakby cały świat zatrzymał się na chwilę, by podziwiać tę scenę. W rzeczywistości wszystko musiało trwać kilka sekund, zbyt krótko, by mogła znów wyszarpnąć różdżkę. Dla pewności jednak natychmiast uwięziłem jej jedną dłoń w mocnym uścisku, drugą blokując dostęp do różdżki własnym ciałem. Pochyliłem się niżej.
- Jestem szlachcicem. Moje życie warte jest więcej, niż potrafisz pojąć. - Zimny ton głosu doskonale współgrał z lodowatym spojrzeniem, którym ją obrzuciłem. Nienawiść, jaką mnie darzyła, mogła spakować walizki i wyjechać do ciepłych krajów; nie miała szans mierzyć się z chłodem mojej wściekłości. - W moich żyłach płynie szlachecka, przedwieczna krew. Upuściłaś tę krew. Dotknęłaś ją plugawymi wargami dziwki. Jak myślisz, jaka czeka za to kara? - zapytałem świadomy, że nie jest w stanie odpowiedzieć. Wzmogłem nacisk palców na pulsujące pod opuszkami tętno w parodii dotyku, którym sama mnie niedawno obdarzyła. Chciałem poczuć jak się szamocze z braku tlenu, jak strach wykwita w jej spojrzeniu, nieudolnie chowany za zawziętością i dumą. Znałem ten moment, kiedy w oczach widać było walkę – walkę o kontrolę, o oddech, o resztki godności. Właśnie tego chciałem. Tego momentu, w którym cała jej zawziętość musiałaby ustąpić pod ciężarem lęku, a ona zdałaby sobie sprawę, jak mało naprawdę znaczy.
- Sam ją wymierzę, Miu – kontynuowałem, zniżając głos do niebezpiecznego szeptu, niemal intymnego, gdy pochylałem się niżej. - Za każdą kroplę szlacheckiej krwi, którą upuściłaś, zapłacisz sobą. Zatęsknisz za bliznami i za tym, co nazywałaś bólem. - Puściłem jej rękę, gdy objąć mocno jedną z piersi. - A kiedy z tobą skończę, zatęsknisz też za niewolą Wenus, bo ani twoje ciało, ani dusza, ani umysł nie będą już należały do ciebie. - Odepchnąłem ją gwałtownie i rzuciłem jej ostatnie nienawistne spojrzenie, zanim wyszedłem. Na podłodze nie widziałem już Miu. Nie było tam drobnej namiestniczki władającej Londynem. Widziałem znienawidzoną twarz żony i biel niezapisanych pleców.
z/t
- Płaciłem ci, byś nie udawała – warknąłem z gniewem w głosie, a moje ciało się napięło, szykując się do kolejnej rundy wzajemnych ciosów i oskarżeń. Wściekłość, która na chwilę przygasła, znów buzowała pełnym płomieniem, odcinając mnie na moment od kontroli nad sytuacją. Tego chciałem uniknąć, poddania się emocjom, które rugowały rozum, a wystarczyło kilka słów rzuconych przez nią mimochodem, czystą złośliwością, bym nadepnął na graniczną linię dzielącą nas od przepaści. - Kupiłem sobie ciebie, najlepszą dziwkę w Wenus jak mi obiecywano, kupiłem twoje ciało, twoją autentyczność, a ty nawet nie potrafiłaś dojść? - Mimo że powinienem trzymać się swojej roli, poczułem, jak mój gniew zaczął ustępować miejsca czemuś innemu – niepokojowi, że Miu może mieć rację w swoich raniących mnie słowach. Nie takim przebiegiem zdarzeń chciałem kierować. Spodziewałem się, że jej nienawiść, którą tak długo prowokowałem, wybuchnie, rozlewając się potokiem wyzwisk i przekleństw, a ja zdołam ją ujarzmić, zamknąć w drwiącym uśmiechu i spokojnym tonie głosu.
Tymczasem to ja zostałem mentalnie przyciśnięty do ściany, gdy chwilę później moje ciało szarpnęło się odruchowo, kiedy poczułem jej zęby wbijające się w szyję, ale ból szybko zmieszał się z dziwnym, niepokojącym uczuciem rozkoszy. Liźnięcie rany, gorące płomienie bólu i przyjemności, niezrozumiała fascynacja tym, co robiła Miu zalały mnie w jednej sekundzie. Ciepło jej oddechu na skórze i chłód powietrza, które przedzierało się do rany, tworzyły kontrast, który wzmagał napięcie; czułem wszystko, gdy wściekłość pobudzana pragnieniem spełnienia przelewała się w moich żyłach. Mimo że jej dotyk wydawał się brutalny, było w tym coś hipnotyzującego; chciałem, by wychłeptała moje podniecenie wraz z krwią, by poczuła smak mojego pożądania na swoich ustach jak w minionych latach, choć inaczej. Pragnąłem uciec, ale jednocześnie nie mogłem się ruszyć – jakby każdy skurcz moich mięśni był ograniczony nie tylko przez ból, ale przez dziwną fascynację, jaką wzbudzała jej obecność.
Czułem, jak puls w szyi przyspieszał, a moje ciało nie potrafiło już rozpoznać, czy to efekt strachu, bólu, czy może jej bliskości. Krew spływała powoli, gorąca i lepka, pozostawiając ślad na skórze, który Miu tak skwapliwie zebrała językiem, ale to nie miało teraz znaczenia. Cały świat skurczył się do tego, co działo się między nami – tej gry na granicy bólu i przyjemności.
- Jesteś popieprzona – szepnąłem, nawet nie próbując ukrywać zaskoczenia w swoim głosie; zaskoczenia wypowiadanymi słowami, których nigdy nie wypowiedziałbym w stosunku do kobiety i zaskoczenia prawdą, którą ze sobą niosły. Jakby w tej właśnie chwili przez mgłę wspomnień i z wyobrażeń z przeszłości, w którą ubrałem sobie Miu we własnej pamięci, zaczął do mnie docierać jej nowy obraz. Była piękna i przerażająca zarazem; coś w niej było niemal dzikie, pierwotne, jakby obudziła w sobie coś, czego dotąd nie znałem. Miałem wrażenie, że wszystko wokół – od różdżki w jej dłoni po ślad krwi na szyi – było tylko scenografią dla tej chwili, dla tej osobliwej bliskości, która nas łączyła. Była też popieprzona, ale to ja właśnie prawie doszedłem. Starałem się uspokoić przyspieszone serce, ale coś wciąż tliło się pod powierzchnią – nie tylko pożądanie, ale też złość.
Złość na samego siebie, że dałem się tak zdominować. Pragnąłem tej siły, tej intensywności, ale jednocześnie czułem, że zostałem w tym wszystkim pozbawiony woli, pozostawiony z pustką, której nie potrafiłem opisać. Jej dotyk był jak narkotyk – krótka euforia, po której następuje długie, bolesne zderzenie z rzeczywistością. Destruktywną rzeczywistością, w której Miu zapragnęła mnie utopić, zalewając kolejnymi słowami, bolesnymi bardziej od piekącego ognia zaklęcia i ciosu w policzek. Krew buzująca dotąd podnieceniem, zagotowała się parującym chłodem wściekłości, gdy spojrzałem na kobietę z pogardą i gniewem.
- Wiesz, kto ostatni raz mi powiedział, że nie jestem nic wart? - zapytałem mimo to ze spokojem, brzmiącym jednak inaczej niż wcześniej, gdy tym tonem chciałem z niej zakpić, wybić ją z rytmu i okazać całkowitą obojętność na jej słowne ukąszenia. Tym razem w moim spokojnym głosie brzmiała zimna, lodowata furia rozsadzająca mnie od środka. - Moja żona. - Odpowiedziałem jej od razu, wbijając ciemne spojrzenie w ślady krwi rozmazane po twarzy Miu, szukając w jej oczach błysku zrozumienia, mignięcia wspomnień przypominających momenty, w których ciężka dłoń znaczyła blizny na jej ciele. Z pewnością pamiętała kiedy to się działo, kiedy przychodziłem nie po fizyczną rozkosz, lecz spełnienie dla mojej dumy i poczucia męskości, dla odzyskania kontroli nad życiem. Zawsze chodziło o moją żonę. - A teraz ty tak nieświadomie powtarzasz jej słowa. - Złapałem ją pod brodę. W tym geście nie było jednak żadnej czułości i delikatności; moje palce objęły i obrysowały twardość kości i szarpnęły mocno, odrzucając jej głowę na bok.
Jej nieporadność w próbie zejścia z moich kolanach rozczuliłaby mnie minutę temu; teraz nie było we mnie miejsca na takie bzdurne uczucia. Słowa Miu drażniły moją dumę, wypalały ją i spopielały każdy gram męskości, jakby właśnie wbito mi pod skórę rozgrzany pręt i rozdzierano nim tkanki, spalając mnie od środka. To było jak wyśmianie mojej słabości, tej chwilowej bezradności, gdy poddawałem się jej językowi i zębom; to było jak przypomnienie mojej małżeńskiej porażki, rozjątrzenie rany, która zdawała się być wygojona, a teraz Miu nieroztropnie wysypała na nią sól. Wręcz namacalnie czułem, jak w moim wnętrzu coś pęka dokładnie tak samo jak pękało w komnatach Wenus. Zsunąłem dłoń z brody na szyję, a moje spojrzenie powędrowało w ślad za nią, gdy ścisnąłem ją gwałtownie, spychając kobietę ze swoich kolan, z uprzejmym geście męskiej szarmancji pomagając jej w końcu zejść. Przed upadkiem uratowała ją moja dłoń przytrzymująca ją niemal w powietrzu, dławiąca oddech, wciskająca palce w miękkość tkanek; nie na długo, gdy napierając silniej ramieniem zmusiłem ją do klęknięcia na podłodze przede mną. Rejestrowałem to wszystko niczym w zwolnionym tempie, jakby cały świat zatrzymał się na chwilę, by podziwiać tę scenę. W rzeczywistości wszystko musiało trwać kilka sekund, zbyt krótko, by mogła znów wyszarpnąć różdżkę. Dla pewności jednak natychmiast uwięziłem jej jedną dłoń w mocnym uścisku, drugą blokując dostęp do różdżki własnym ciałem. Pochyliłem się niżej.
- Jestem szlachcicem. Moje życie warte jest więcej, niż potrafisz pojąć. - Zimny ton głosu doskonale współgrał z lodowatym spojrzeniem, którym ją obrzuciłem. Nienawiść, jaką mnie darzyła, mogła spakować walizki i wyjechać do ciepłych krajów; nie miała szans mierzyć się z chłodem mojej wściekłości. - W moich żyłach płynie szlachecka, przedwieczna krew. Upuściłaś tę krew. Dotknęłaś ją plugawymi wargami dziwki. Jak myślisz, jaka czeka za to kara? - zapytałem świadomy, że nie jest w stanie odpowiedzieć. Wzmogłem nacisk palców na pulsujące pod opuszkami tętno w parodii dotyku, którym sama mnie niedawno obdarzyła. Chciałem poczuć jak się szamocze z braku tlenu, jak strach wykwita w jej spojrzeniu, nieudolnie chowany za zawziętością i dumą. Znałem ten moment, kiedy w oczach widać było walkę – walkę o kontrolę, o oddech, o resztki godności. Właśnie tego chciałem. Tego momentu, w którym cała jej zawziętość musiałaby ustąpić pod ciężarem lęku, a ona zdałaby sobie sprawę, jak mało naprawdę znaczy.
- Sam ją wymierzę, Miu – kontynuowałem, zniżając głos do niebezpiecznego szeptu, niemal intymnego, gdy pochylałem się niżej. - Za każdą kroplę szlacheckiej krwi, którą upuściłaś, zapłacisz sobą. Zatęsknisz za bliznami i za tym, co nazywałaś bólem. - Puściłem jej rękę, gdy objąć mocno jedną z piersi. - A kiedy z tobą skończę, zatęsknisz też za niewolą Wenus, bo ani twoje ciało, ani dusza, ani umysł nie będą już należały do ciebie. - Odepchnąłem ją gwałtownie i rzuciłem jej ostatnie nienawistne spojrzenie, zanim wyszedłem. Na podłodze nie widziałem już Miu. Nie było tam drobnej namiestniczki władającej Londynem. Widziałem znienawidzoną twarz żony i biel niezapisanych pleców.
z/t
Harland Parkinson
Zawód : Uzdrowiciel, drugi syn
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 6 +2
UZDRAWIANIE : 19 +2
TRANSMUTACJA : 0 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Strona 1 z 2 • 1, 2
Kasyno Elizjum
Szybka odpowiedź