Boczny pokój
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Boczny pokój
Graciarnia w trakcie porządkowania.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Czekała. Czekała na gościa, którego obiecał jej Cealan, a który miał jej tego dnia nieco pomóc; miała kilka spraw, którymi należało się zająć, ale nikogo, kto mógłby się tego podjąć - Mulciber wciąż zachowywał się dziwacznie, a pozostali - pozostali nie mieli na to czasu, szczęśliwie przypadkowa rozmowa z Goylem pozwoliła ściągnąć rozmowę na podobne tematy i rycerz zgodził się przysłać do niej osiłka. Znad kuchennego blatu, na którym właśnie obierała ziemniaki, spoglądała na zegar, którego wskazówki przesuwały się trochę niepokojąco - półolbrzym się spóźniał, powinien być już na miejscu. Obejrzała się przez ramię na dziewczynkę, która właśnie kroiła rybę - lina - by ściągnąć z pieca gotującą się wodę i zalać zioła, która wnet uwolniły ostry miętowy aromat, kiedy - wreszcie - rozległo się pukanie. Cassandra wpierw obmyła dłonie, potem poprawiła purpurową chustę okrywającą ramiona i wymknęła się z kuchni, przechodząc przez lecznicę do frontowych drzwi, w pół kroku zatrzymała się przy lustrze, upewniając się, że węgielek przy oku ani mazidło na ustach nie było nadto rozmazane, a upięte w warkoczu włosy lekko opadały przez wątłe ramię. Znalazłszy się u progu, otworzyła drzwi, by przyjrzeć się sylwetce półolbrzyma: niewątpliwie nie dało się jej pomylić z żadną inną, nie gabarytami. Zastanawiała się przez chwilę, czy mężczyzna aby na pewno zmieści się w jej domu, ale ostatecznie to nie był jej problem - miał po prostu zrobić, co do niego należało, a czego żadna rozsądna wiedźma nie zamierzała robić samodzielnie. Goyle mówił, że z tym sobie poradzi.
- Hagrid? - zapytała, przemykając spojrzeniem po jego twarzy, szukając w jego mimice potwierdzenia lub zaprzeczenia, nie sądziła jednak, by pod próg jej lecznicy zupełnym przypadkiem zbłądził - akurat teraz - inny półolbrzym. - Jesteś spóźniony - pozwoliła sobie zauważyć, choć w jej głosie nie pobrzmiewała nuta nagany lub skargi, raczej zmartwienia. - Mam nadzieję, że nie spotkały cię problemy - dodała po chwili z zastanowieniem, dla kogoś obcego to nie był przyjazny teren. A on - on wyglądał na całkiem obcego. Czy wyglądał na takiego, który coś ostatnio przeszedł, w tym momencie trudno jej było ocenić.
- Jestem Cassandra. Mamy wspólnego przyjaciela, prawda? - upewniła się, mając nadzieję, że był tym, którego przysłał tutaj Goyle. Skinięciem głowy zaprosiła go do środka.
[bylobrzydkobedzieladnie]
bo ty jesteś
prządką
prządką
Ostatnio zmieniony przez Cassandra Vablatsky dnia 30.06.21 23:43, w całości zmieniany 2 razy
stąd
Wpadł do mieszkania Cassandry, w końcu odnajdując ją na tym całym Nokturnie. Potworne miejsce, gorsze niż najgorsze części portu. Obrzydliwe, brudne, paskudne, a fe. Nie chciał nawet myśleć o tym co jeszcze mogło czaić się za zakrętem. Ból dłoni od poparzenia, ból dziąseł, mięśni, cholibka, nawet żyły go bolały. Zmęczenie dawało o sobie znać, ale to nic, przecież pan Goyle kazał iść do pani Cassandry, przecież odmówić nie mógł. Starał się stać prosto, chociaż oczywiście sufit był zdecydowanie za nisko i głowę musiał schylić. Przyzwyczaił się już, takich jak on było niewielu, jasna sprawa, że mieszkań do półolbrzymów nikt nie dostosowywał, bo i po co? - Dzień dobry, ja-ja - zaczął, jąkając się nieco. - Przepraszam, ja miałem wcześniej być, ale na tym Nokturnie to... to no zgubić się idzie, a ja wcześniej, żem tu nie przychodził za bardzo, bo okazji nie było - wydobył z siebie lekki uśmiech i kolejną przepraszającą minę. Czy nie spotkały go problemy... Eh. Spotkały, spotkały i to jakie... Nie chciał jednak do końca o tym mówić, przecież nie miał pojęcia, jak kobieta może zareagować, nawet jeśli wydawała się miła. - Nie, kłopotów prawie nie, ktoś tam coś gadał, ale się przestał - powiedział krótko i właściwie zgodnie z prawdą. Tamten skrzat krzyczący wniebogłosy, tamta kobieta, dziwny przedmiot, ten trup na samym środku ulicy, mutacje, wykrzywione mordy, co za miejsce... To już naprawdę wolał życie wśród mugoli. Ba! Oddałby wszystko za życie wśród mugoli, za normalność i za to jak było na małej wsi pod Keswick jeszcze pół roku temu. - Pani Cassandra, tak. Pan Goyle mnie kazał przyjść, to przyszłem, ja Hagrid jestem - nie wyciągnął dłoni na przywitanie, wystarczająco dużo razy już obserwował jak zachowywać się przy znajomych zarządcy portu. Z szacunkiem trzeba było, to nie zranią. - Pani coś ode mnie potrzeba? - co prawda pytanie retoryczne, ale jak inaczej zagaić? Nawet jeśli kobieta wydawała się miła, to czort wie co wspólnego z Goylem miała. Nokturn był podejrzany, zbyt podejrzany, nie wyglądało to na portowe interesy, chociaż też ręki sobie przecież uciąć by nie dał. To, że Goyle współpracował z tymi, co popierali Ciemnego Typa, to Hagrid wiedział, ale kto dokładnie to był... Eh, czy aby na pewno chciałby to wiedzieć?
[bylobrzydkobedzieladnie]
Wpadł do mieszkania Cassandry, w końcu odnajdując ją na tym całym Nokturnie. Potworne miejsce, gorsze niż najgorsze części portu. Obrzydliwe, brudne, paskudne, a fe. Nie chciał nawet myśleć o tym co jeszcze mogło czaić się za zakrętem. Ból dłoni od poparzenia, ból dziąseł, mięśni, cholibka, nawet żyły go bolały. Zmęczenie dawało o sobie znać, ale to nic, przecież pan Goyle kazał iść do pani Cassandry, przecież odmówić nie mógł. Starał się stać prosto, chociaż oczywiście sufit był zdecydowanie za nisko i głowę musiał schylić. Przyzwyczaił się już, takich jak on było niewielu, jasna sprawa, że mieszkań do półolbrzymów nikt nie dostosowywał, bo i po co? - Dzień dobry, ja-ja - zaczął, jąkając się nieco. - Przepraszam, ja miałem wcześniej być, ale na tym Nokturnie to... to no zgubić się idzie, a ja wcześniej, żem tu nie przychodził za bardzo, bo okazji nie było - wydobył z siebie lekki uśmiech i kolejną przepraszającą minę. Czy nie spotkały go problemy... Eh. Spotkały, spotkały i to jakie... Nie chciał jednak do końca o tym mówić, przecież nie miał pojęcia, jak kobieta może zareagować, nawet jeśli wydawała się miła. - Nie, kłopotów prawie nie, ktoś tam coś gadał, ale się przestał - powiedział krótko i właściwie zgodnie z prawdą. Tamten skrzat krzyczący wniebogłosy, tamta kobieta, dziwny przedmiot, ten trup na samym środku ulicy, mutacje, wykrzywione mordy, co za miejsce... To już naprawdę wolał życie wśród mugoli. Ba! Oddałby wszystko za życie wśród mugoli, za normalność i za to jak było na małej wsi pod Keswick jeszcze pół roku temu. - Pani Cassandra, tak. Pan Goyle mnie kazał przyjść, to przyszłem, ja Hagrid jestem - nie wyciągnął dłoni na przywitanie, wystarczająco dużo razy już obserwował jak zachowywać się przy znajomych zarządcy portu. Z szacunkiem trzeba było, to nie zranią. - Pani coś ode mnie potrzeba? - co prawda pytanie retoryczne, ale jak inaczej zagaić? Nawet jeśli kobieta wydawała się miła, to czort wie co wspólnego z Goylem miała. Nokturn był podejrzany, zbyt podejrzany, nie wyglądało to na portowe interesy, chociaż też ręki sobie przecież uciąć by nie dał. To, że Goyle współpracował z tymi, co popierali Ciemnego Typa, to Hagrid wiedział, ale kto dokładnie to był... Eh, czy aby na pewno chciałby to wiedzieć?
[bylobrzydkobedzieladnie]
No i idę z tym brzemieniem ku Golgocie
Co ja pieprzę idę przecież w
jasną dal
Ostatnio zmieniony przez Rubeus Hagrid dnia 05.08.21 23:13, w całości zmieniany 1 raz
Za bardzo okazji nie było. Zielony oczy Cassandry z uwagą przyglądały się jego twarzy, kiedy tłumaczył się z opóźnienia, a ona zastanawiała się nad tym, jakie drogi właściwie sprowadziły go do tego konkretnie miejsca; rozkaz Goyle'a, to było akurat bardzo jasne, ale skąd wziął się u samego Caelana? Wydawał się dość poczciwy, ale mimo wszystko - był olbrzymem, a te bywały okrutnie brutalne. Nie miała zdania na jego temat, potrzebowała go tutaj: i miała nadzieję, że wywiąże się ze swoich zobowiązań. Skinęła łagodnie głową na powitanie.
- Ta okolica nie lubi obcych, Hagridzie - wyznała, uważnie przyglądając się jego twarzy, jakby chciała z niej wyczytać, czy miał okazję odczuć to na własnej skórze, czy jeszcze nie. Był ogromny, nie było mowy o pomyłce, jeśli chodziło krew jego przodów: niewątpliwie musiał mieć wśród nich olbrzyma. Czy jego gabaryty tutaj mogły ustrzec go przed kłopotami? I tak i nie, wielkie ciało nie zatrzyma klątwy, a łatka mieszańca w miejscu takim jak to mogła być niebezpieczna. W zasadzie niemożliwym było, by przeszedł ot tak ulicą, nie będąc przez nikogo dostrzeżonym. - Co cię zatrzymało? Zgubiłeś się, czy ktoś stanął ci na drodze? - dopytała, usuwając się od progu, by mógł pokonać go samodzielnie, Cassandra ruszyła w głąb korytarza, nieśpiesznym i niemal leniwym krokiem, nie oglądając się za siebie; pewna, że za nią podąży. Doszła do schodów, po których zaczęła się wspinać, zastanawiając się, czy powinna sięgnąć po różdżkę, która mogłaby pozwolić jej wzmocnić konstrukcję: w zasadzie nie była pewna, jak zachowa się pod naporem kogoś tak ogromnego. Szczęśliwie, oprócz paru złowieszczych skrzypnięć niewiadomego pochodzenia, obeszło się bez problemów.
- To tutaj - oznajmiła, pchnąwszy drzwi jednego z pokoi na piętrze. Teraz dopiero wysunęła różdżkę z połów spódnicy, przywołując nią niewerbalne zaklęcie lumos, które rozświetliło mroki pomieszczenia. Wydawało się zagracone. W środku znajdowały się trzy duże - i wyglądające na ciężkie - kufry i szafa wypełnione narzędziami przydatnymi w gospodarstwie domowym, choć w większości zniszczonymi. - Na początku tam posprzątasz, trzeba wynieść ten bałagan i zabrać go na śmietnik. Zostaw drewno, które nadaje się do przeróbki. Słyszałam, że znasz się na drewnie - dodała, bo w zasadzie to o to chodziło jej najbardziej. - Czy to prawda? - dopytała jednak, przenosząc spokojne spojrzenie na jego twarz. Chyba nie do końca mu ufała. - Potrafisz z nim pracować?
- Ta okolica nie lubi obcych, Hagridzie - wyznała, uważnie przyglądając się jego twarzy, jakby chciała z niej wyczytać, czy miał okazję odczuć to na własnej skórze, czy jeszcze nie. Był ogromny, nie było mowy o pomyłce, jeśli chodziło krew jego przodów: niewątpliwie musiał mieć wśród nich olbrzyma. Czy jego gabaryty tutaj mogły ustrzec go przed kłopotami? I tak i nie, wielkie ciało nie zatrzyma klątwy, a łatka mieszańca w miejscu takim jak to mogła być niebezpieczna. W zasadzie niemożliwym było, by przeszedł ot tak ulicą, nie będąc przez nikogo dostrzeżonym. - Co cię zatrzymało? Zgubiłeś się, czy ktoś stanął ci na drodze? - dopytała, usuwając się od progu, by mógł pokonać go samodzielnie, Cassandra ruszyła w głąb korytarza, nieśpiesznym i niemal leniwym krokiem, nie oglądając się za siebie; pewna, że za nią podąży. Doszła do schodów, po których zaczęła się wspinać, zastanawiając się, czy powinna sięgnąć po różdżkę, która mogłaby pozwolić jej wzmocnić konstrukcję: w zasadzie nie była pewna, jak zachowa się pod naporem kogoś tak ogromnego. Szczęśliwie, oprócz paru złowieszczych skrzypnięć niewiadomego pochodzenia, obeszło się bez problemów.
- To tutaj - oznajmiła, pchnąwszy drzwi jednego z pokoi na piętrze. Teraz dopiero wysunęła różdżkę z połów spódnicy, przywołując nią niewerbalne zaklęcie lumos, które rozświetliło mroki pomieszczenia. Wydawało się zagracone. W środku znajdowały się trzy duże - i wyglądające na ciężkie - kufry i szafa wypełnione narzędziami przydatnymi w gospodarstwie domowym, choć w większości zniszczonymi. - Na początku tam posprzątasz, trzeba wynieść ten bałagan i zabrać go na śmietnik. Zostaw drewno, które nadaje się do przeróbki. Słyszałam, że znasz się na drewnie - dodała, bo w zasadzie to o to chodziło jej najbardziej. - Czy to prawda? - dopytała jednak, przenosząc spokojne spojrzenie na jego twarz. Chyba nie do końca mu ufała. - Potrafisz z nim pracować?
bo ty jesteś
prządką
prządką
Kiwnął głową, że Nokturn obcych nie lubi. No tak... To było widać po tym jak go coś potwornego w rękę sparzyło, a dziąsła miały smak juchy. Był zmęczony, zmęczony jak cholera, a przed nim było jeszcze wiele pracy, którą zlecił mu sam pan kapitan. Rozejrzał się jeszcze po pomieszczonku. Ot, pokoik taki, niczym się nie wyróżniał, chociaż okolica to niezbyt przyjemna, żeby panie takie mieszkały. Nie chciał nawet pytać, czy jej tu krzywda się nie stała. Jeszcze by wyszło, że lepij sobie radzi. Pewnie tak, pewnie ją tu wszyscy znają, a jego nikt. - Na sam pierw skrzacisko jakieś mnie czymś strzeliło, potem czarownica stara wcisnęło cosik - podniósł rękę do góry i pokazał przepalone miejsce na dłoni od dziwnego przedmiotu. - Ale to tam nic... - schował szybko dłoń, kręcąc głową. Bolało, ale to trudno, to nic. Co by tylko przeżyć to wszystko i pójść do przodu. Podążył za kobietą korytarzem, dość powolutku szła, a Hagrid kroczył powoli, aż doszli do jednego z pokojów, gdzie Pani Cassandra poświeciła różdżką i pokazała skrzynie. Półolbrzym zmarszczył brwi, wyglądały na cholernie ciężkie, ale to nie powinno stanowić szczególnego problemy. Dla Goyla już różne rzeczy nosił, dla Parszywego zresztą też. - Ta jest - powiedział, bo posprzątanie nie było jakimś szczególnym problemem, jednak to kolejne słowa dopiero Hagrida rozweseliły, chociaż czy faktycznie o wesołości można było mówić w takich czasach i sytuacji. Prawda taka, że wpadł jak śliwka w kompot w tym Londynie. Mógł siedzieć na dupsku, omijać stolice szerokim łukiem, ale wciąż ta silna potrzeba w środku, co by pomóc tym wszystkim biednym ludziom, nie mogła go zatrzymać. Nie wiedział, jak się to miało skończyć, ale to bez znaczenia. Musiał przeżyć. - Ta, ja lata, żem w drewnie robił, głównie ciął, chociaż podstawowa obróbka to nie problem jest - kiwnął głową stając obok skrzyni, które były do posprzątania i otworzył jedną z nich. W ciul narzędzi gospodarczych, gratów i barłogu, ale jak trzeba było posprzątać to nie problem. - A co trza? - dopytał jeszcze i rozpoczął polecony mu porządek, tak jak Pani Cassandra chciała. Przez chwilę zastanawiał się, gdzie jest śmietnik i czy znowu będzie musiał przez Nokturn przejść, ale jakoś do domu trza było wrócić... Domu... To słowo dawno nie zagościło na ustach. Parszywy był jak dom, ale to nie mieszkanko pod Keswick, gdzie wszyscy ludzie byli mili. Hagrid coś tak w głębi duszy czuł, że sąsiady i tak nie przeżyły. - Dziękuję, że Pani nie jest zła za spóźnienie - wypalił w końcu, bo chociaż nie było ono jego winą, to jakieś tam zobowiązanie czuł.
No i idę z tym brzemieniem ku Golgocie
Co ja pieprzę idę przecież w
jasną dal
Ściągnęła brew, przyglądając się odsłoniętej ranie, którą ukazał jej półolbrzym; wiodła po niej wzrokiem krótką chwilę, oceniając rozległość, możliwy odczuwalny stopień bólu, powagę sytuacji, rana nie wydała się jej jednak groźna. Bolesna, z pewnością, a bolesność będzie się utrzymywała przy pracy fizycznej - mężczyzna jednak ukrył dłoń zbyt wcześnie, by zdążyła zainterweniować.
- Jestem uzdrowicielką - objaśniła, niepewna, na ile zdawał sobie z tego sprawę. Niewiele mówiła Caelanowi o tym, do czego właściwie potrzebowała osiłka, więc i pewnie on sam dowiedział się o niej niewiele. - Mogę opatrzyć tę ranę - dodała, tonem, który ani na nic nie naciskał ani nie wydawał się też lekceważący. Wydawał się zakłopotany, czy przytłoczony otaczającą go przestrzenią? Czy zagubiony samym Londynem? Tacy jak on byli teraz przydatni, ale wydawało jej się, że nie żyli tutaj źle. W zamian za siłę, wierzyła, że otrzymywali czułą opiekę, przynajmniej miskę z ciepłą zupą i spokojny kąt do spania. Dla niektórych to luksus w czasach takich jak te, czasach wojny. Z lekkim zawahaniem skinęła głową, kiedy wyznał, że znał podstawę obróbki drewna. Nie była pewna czy to, czego potrzebowała, nie było dla niego zbyt subtelne, a konstrukcja zbyt zawiła. Wysunęła jednak w końcu zwinięty rulon pergaminu z kieszeni spódnicy i rozpostarła go, ukazując półolbrzymowi rysunek.
Było na nim dziecięce łóżeczko, drewniane, głębokie, bite jak skrzynia, o dwóch hakach, by móc zawiesić go o sufit; konstrukcja uwzględniała wbicie haków dość silnych, by liny utrzymujące konstrukcję nie zarwały się razem ze stropem. Całość wydawała się prosta, niezbyt atrakcyjna zewnętrznie: zamierzała samodzielnie wyżłobić drewno tak, by nabrało uroku. - Byłeś stolarzem? - zapytała z zaciekawieniem, zaraz jednak przechodząc do rzeczy: - Chcę, żebyś to skonstruował - oznajmiła, badawczo unosząc spojrzenie na jego zarośniętą twarz, szukając w spojrzeniu błysku zrozumienia lub popłochu. Nie znała jego zdolności, ale wierzyła, że Goyle nie przysłałby do niej kogoś, kto nie potrafi utrzymać młotka. - To kołyska - skonkretyzowała myśl, na wypadek, gdyby kształt nie przywiódł mu żadnego skojarzenia. Mogła zostawiać syna już samego na noc, o ile odpowiednio go zabezpieczy. Zwinęła papier i podała go mężczyźnie, pozwalając wziąć się za pracę. - Odpady, które zostaną, wyrzucisz na Pokątnej. Poradzisz sobie? - dopytała, nie bez zwątpienia w głosie. Skinęła spokojnie głową, gdy wrócił do swojego spóźnienia. Nie śpieszyło jej się, nie w ten sposób, by zbawiła ją godzina lub dwie - i tak musiała spędzić ten czas w lecznicy.
- Zrehabilitujesz się, wykonując swoją pracę najlepiej, jak potrafisz - odpowiedziała, poszukując źrenicami jego spojrzenia, które uchwyciła na moment dłużej, niż wypadało, gdy przeciągnięte głoski wybrzmiał w powietrzu nieco rozkojarzonym tonem głosu. - Zawsze to robisz u pana Goyle'a, prawda? - Dajesz z siebie wszystko, Hagridzie?
- Jestem uzdrowicielką - objaśniła, niepewna, na ile zdawał sobie z tego sprawę. Niewiele mówiła Caelanowi o tym, do czego właściwie potrzebowała osiłka, więc i pewnie on sam dowiedział się o niej niewiele. - Mogę opatrzyć tę ranę - dodała, tonem, który ani na nic nie naciskał ani nie wydawał się też lekceważący. Wydawał się zakłopotany, czy przytłoczony otaczającą go przestrzenią? Czy zagubiony samym Londynem? Tacy jak on byli teraz przydatni, ale wydawało jej się, że nie żyli tutaj źle. W zamian za siłę, wierzyła, że otrzymywali czułą opiekę, przynajmniej miskę z ciepłą zupą i spokojny kąt do spania. Dla niektórych to luksus w czasach takich jak te, czasach wojny. Z lekkim zawahaniem skinęła głową, kiedy wyznał, że znał podstawę obróbki drewna. Nie była pewna czy to, czego potrzebowała, nie było dla niego zbyt subtelne, a konstrukcja zbyt zawiła. Wysunęła jednak w końcu zwinięty rulon pergaminu z kieszeni spódnicy i rozpostarła go, ukazując półolbrzymowi rysunek.
Było na nim dziecięce łóżeczko, drewniane, głębokie, bite jak skrzynia, o dwóch hakach, by móc zawiesić go o sufit; konstrukcja uwzględniała wbicie haków dość silnych, by liny utrzymujące konstrukcję nie zarwały się razem ze stropem. Całość wydawała się prosta, niezbyt atrakcyjna zewnętrznie: zamierzała samodzielnie wyżłobić drewno tak, by nabrało uroku. - Byłeś stolarzem? - zapytała z zaciekawieniem, zaraz jednak przechodząc do rzeczy: - Chcę, żebyś to skonstruował - oznajmiła, badawczo unosząc spojrzenie na jego zarośniętą twarz, szukając w spojrzeniu błysku zrozumienia lub popłochu. Nie znała jego zdolności, ale wierzyła, że Goyle nie przysłałby do niej kogoś, kto nie potrafi utrzymać młotka. - To kołyska - skonkretyzowała myśl, na wypadek, gdyby kształt nie przywiódł mu żadnego skojarzenia. Mogła zostawiać syna już samego na noc, o ile odpowiednio go zabezpieczy. Zwinęła papier i podała go mężczyźnie, pozwalając wziąć się za pracę. - Odpady, które zostaną, wyrzucisz na Pokątnej. Poradzisz sobie? - dopytała, nie bez zwątpienia w głosie. Skinęła spokojnie głową, gdy wrócił do swojego spóźnienia. Nie śpieszyło jej się, nie w ten sposób, by zbawiła ją godzina lub dwie - i tak musiała spędzić ten czas w lecznicy.
- Zrehabilitujesz się, wykonując swoją pracę najlepiej, jak potrafisz - odpowiedziała, poszukując źrenicami jego spojrzenia, które uchwyciła na moment dłużej, niż wypadało, gdy przeciągnięte głoski wybrzmiał w powietrzu nieco rozkojarzonym tonem głosu. - Zawsze to robisz u pana Goyle'a, prawda? - Dajesz z siebie wszystko, Hagridzie?
bo ty jesteś
prządką
prządką
Padło z jej ust słowo „uzdrowicielka” i od razu jakby poczuł się lżej. Ból w łapsku poważnie dawał popalić, nie był typowym zacięciem, albo takim właściwie no „bólem, który znał”. Okropna rana i świeże mięso śmierdziały, ale przecież nie mógł tam zemdleć, czy coś. Od razu by go wzięła za słabszego, niż był, a wolał nie podpaść panu Goylowi. Wystarczająco dużo zagrożeń czekało w Londynie, by jeszcze człowieka, który niespodziewanie okazał się nawet miły, narażać na stres z jego własnego półolbrzymiego powodu. Duże ciemne oczy wlepiły więc wzrok w kobietę, mrugnęły parę razy, a potem wzięły i się zamknęły. Strasznie bolało. Dała mu właśnie dobroć, co nawet ciekawym było. Nie spodziewał się. - Ja, no ta… - wydukał niskim głosem, speszonym, chociaż wpatrywał się w nią z góry. - Jakby pani taka miła była i chciała, no to pewno… Podziękował - zawstydził się mocniej, gdy wizja końca bólu zaczynała być nawet realna, zwykle możliwa. Spodziewał się już wszystkiego tak właściwie. Ciężkiej fizycznej harówki, bycia ochroniarzem, a nawet chłopcem na posyłki. O ile nie musiał nikogo własnymi rękami rozszarpać to nie wydawało się być tak źle, a tu to przyjemnie. Eh, drewno. Te czasy, gdy mógł siekierka machać, minęły, teraz jak ten kołek tkwił w środku miasta, gdzie drzew nie było ni ciut-ciut. - Dla brzdąca? Jasna sprawa! - nawet go lekki entuzjazm z tego wszystkiego dopadł. Nie dość, że w drewnie, to jeszcze w szczytnym celu miał pracować. Cenny to był czas. - Poradzę, nie ma problemu - bo nie było przecież. Miał się brać do pracy, już kucał w pomieszczeniu, zbyt wielki, żeby tam wygodnie tam stać. Przyglądał się materiałom i powolutku nawet sobie w głowie planował prace. - Robie co mnie każą - kiejś wielkiej tajemnicy to w tym nie było. - Jak drewno, to miła robota. Jak krew ma lecieć, to mniej - olbrzymie ślepia zawiesił na kobiecie, nie chcąc jej urazić, nawet uśmiechnął się lekko, choć kto mógł wiedzieć, czy aby w ogóle to wypadało? Chwycił jednak za dłuto, za młotek i każde inne narzędzie, powoli rozpoczynając pracę. Kołyska dla brzdąca, kto mógł pomyśleć, że to przyjdzie mu robić?
No i idę z tym brzemieniem ku Golgocie
Co ja pieprzę idę przecież w
jasną dal
- Daj - zarządziła, kiedy pozwolił jej spojrzeć na dłoń; wyciągnęła ku niej własne, ostrożnie sięgając opuszkami skóry wokół rany. Poparzenie, pewnie po zaklęciu, nie potrafiła rozpoznać, co je pozostawiło, ale ta wiedza była jej w tym momencie zbędna - nigdy też nie słynęła z nadmiernej wścibskości. w zasadzie to czuła się znacznie lepiej, kiedy nie wiedziała rzeczy: zwłaszcza w miejscach takich jak to. Wystarczyło, że miała wokół siebie ludzi, którzy wiedzieli bardzo dużo. - Może lekko zakłuć - uprzedziła, chwytając w dłoń różdżkę, której kraniec przyłożyła do jego skóry. Wyszeptała inkantację, która miała choć w pierwszej chwili rzeczywiście szarpnęła ręką, wnet ochłodziła skórę, niosąc silne ukojenie. Kolejne machnęcie różdżki i ciche accio przywołało do niej bandaże. Po oczyszczeniu rany kolejną inkantacją, owinęła jego rękę białym opatrunkiem, kilkakrotnie owijając ją wokół jego nadgarstka i dłoni, finalnie zawiązując supeł. Przecież nie mogła dopuścić go do pracy rannego, zwłaszcza do pracy tak wymagającej. Fizycznej. Opatrunek nie powinien mu przeszkadzać. W ostateczności miała kilka substancji, które potrafiły uśmierzyć ból. Gabaryty tego człowieka jej nie onieśmielały, właścwie przypominał jej nieco Umhrę - jej trolla. Możliwe, że był podobnie niebezpieczny, ale szczęśliwie wydawał się też dość podobnie posłuszny. Jak dobrze, że olbrzymy zdecydowały się sprzymierzyć z Rycerzami Walpurgii - nie tylko były bardzo silne,ale chyba też nieszczególnie zdawały sobie z tej siły sprawę. - To już. Bądź ostrożny, Hagridzie - poinstruowała, wypuszczając jego rękę z uśćisku - nieprzerwanie jednak przyglądała mu się z uwaga, szukając na jego twarzy różnych oznak. Dostrzegła entuzjazm, nie wyglądał na kogoś, kto uciekał przed pracą. Nawet ciężką. Ceniła sobie takich ludzi - kimkolwiek lub czymkolwiek był właściwi eon.
- Dla brzdąca - powtórzyła po nim z zadowoleniem, przechodząc na język, który najwraźniej rozumiał. Nie umknęło jej uwadze, że używał słów prostszych niż ona. - Wydajesz się raczej łagodny - zagadnęła, nie wychwytując z własnych słów, że nie traktowała go w pełni jak równego sobie człowieka. - Nonsens - obruszyła się. - Mężczyźni powinni zdecydowanie mniej czasu poświęcać przelewaniu cudzej krwi. Nie tym odznacza się męstwo - Pokręciła głową z dezaprobatą. Fakt, że tak wykorzystywano tego olbrzyma, wydał się jej nagle bardzo manipulacyjny. - Do rzeczy - westchnęła, załadając ręce na piersi. - Trzeba ci czegoś jeszcze?
- Dla brzdąca - powtórzyła po nim z zadowoleniem, przechodząc na język, który najwraźniej rozumiał. Nie umknęło jej uwadze, że używał słów prostszych niż ona. - Wydajesz się raczej łagodny - zagadnęła, nie wychwytując z własnych słów, że nie traktowała go w pełni jak równego sobie człowieka. - Nonsens - obruszyła się. - Mężczyźni powinni zdecydowanie mniej czasu poświęcać przelewaniu cudzej krwi. Nie tym odznacza się męstwo - Pokręciła głową z dezaprobatą. Fakt, że tak wykorzystywano tego olbrzyma, wydał się jej nagle bardzo manipulacyjny. - Do rzeczy - westchnęła, załadając ręce na piersi. - Trzeba ci czegoś jeszcze?
bo ty jesteś
prządką
prządką
Gdy dotykała jego dłoni, to się wziął i wpatrywał w kobietę. Nie, żeby w kategoriach ładności, czy coś. Po prostu z wdzięcznością, bo paskudna rana wcale by nie pomogła w pracy, ani w niczym tego typu. Samo ruszanie ręką bolało, a przebywanie na tej ulicy oznaczało dodatkowe kłopoty. Coś jednak nakazywało zostać tam. Nie coś, tak właściwie, a robota, którą miał do wykonania u pana Goyla. Kiwnął głową, gdy mówiła, że może zakłuć. Faktycznie, coś tam powiedziała pod nosem ta kobieta i jakaś siła szarpnęła mu rękę. Nawet by i może chciał odskoczyć, ale przecież silny był chłop, nie mógł ot tak. A następne to było już tylko ukojenie. Nawet głęboki wdech i wydech zdążył wziąć, a co! Pierwszy raz od kiedy tam wszedł, czuł się nieco jakby lepiej. Bandaże teraz zabezpieczały łapę, a oczyszczona rana miała nie sprawiać problemów. Wdzięczny był jak nie wiadomo co, że zechciała się nim zająć. Pewno trafienie do Munga w takiej sytuacji to graniczyłoby z cudem. A zresztą... Przecie problemem i tak było to, kim był. Chciałoby się uciekać z tego miasta, wiać gdzie pieprz rośnie, albo gdzie hipogryfy zimują, ale po prostu nie mógł. - Podziękować bardzo pani, ja... No dziękuję naprawdę, bo to czary takie, a łagodna teraz, nie boli już ni ciut-ciut! - mówił szybko, uśmiechając się nieco pod wąsem. Spojrzał zresztą na rękę. Wyglądała o wiele lepiej z opatrunkiem. - Łagodny, no ta - uśmiechnął się szerzej, gdy kobieta stawała się coraz bardziej przyjacielska. Nie bał się już jej, była przecież bardzo miał. Słuchał jej, jakby słuchał ważnej mowy, albo opowieści o zwierzętach. - Ja se tak myślę czasem, że nie ma co pięścią, jak można spokojem - chociaż przecież sam słynął raczej z silnego ciosu niż z lotnego języka. Zaciekawiony czym faktycznie to męstwo się odznacza, patrzył na kobietę z typowym pytajnikiem na twarzy, może zechciała mu ciut więcej opowiedzieć. - Pani pewno leczy dużo takich, skoro to lecznica. Takich co krew przelewają. Pani się zna - mówił spokojnie, zabierając się powoli do pracy. Miło zresztą zaskoczony takim obrotem spraw. - Nie, nic już. Wszystko cacy - chwycił za narzędzia, drapiąc się po brodzie w rozmyślaniach jak to właściwie stworzyć. Parę desek, kilka belek i ot, huśtaweczka będzie gotowa. Nawet jakby miało to trochę zająć, to przecie to była jego praca. Nie miał wyboru.
zt
zt
No i idę z tym brzemieniem ku Golgocie
Co ja pieprzę idę przecież w
jasną dal
Skinęła głową, obserwując twarz półolbrzyma, zastanawiając się, na ile tej istocie rzeczywiście udawało się rozwiązywać sprawy spokojem. Nie wypowiedziała jednak tych wątpliwości na głos, wydawał się poczciwy, spokojny i łagodny, zdecydowanie nie krwiożerczy jak jego pobratymcy. Olbrzymi nie mieli pozytywnej opinii i to nie bez powodu, większość z nich zachowywała się barbarzyńsko. Tak słyszała, bo przecież Hagrid był jednocześnie pierwszym, którego poznała.
- To nic - odparła łagodnie na podziękowania, nic ją to nie kosztowało, mogła zaleczyć jego rany, były dośc płytkie, dość powierzchowne, by zobić to w kilka chwil i bez większego wysiłku. Nie robiła tego nigdy za darmo, ale teraz kierował nią czysty pragmatyzm. Sprawny i zdrowy mógł skuteczniej przeicęż wykonać swoją pracę. Na znak zapytania wypisany na twarzy półolbrzyma nie odpowiedziała w żaden sposób, uznając go za naturalny wyraz twarzy tej istoty.
- Zagląda do mnie sporo czarodziejów - zgodziła się z jego podejrzeniami, bo rzeczywiście leczyła dużo i znała wielu czarodziejów, w tym całiem wpływowych. Ich protekcja pozwalała jej na bardzo wiele, tak zresztą pozyskała samego Hagrida - Goyle przysłał go tutaj nie do końca bez powodu. Wyszła z pokoju, kiedy połolbrzym wziął się do pracy, żeby przygotować dla niego posiłek, którym poczęstuje go po tym, jak skończy. Jedzenie było teraz cenniejsze od złota, ale trwała w uzasadnionym przekonaniu, że na zajęcie, które mu powierzyła, będzie potrzebował sporo sił. Przygotowawszy dla niego dwie pajdy chleba z masłem i szklankę wody - mimo wszystko byl tylko półolbrzymem, chłopcem na posyłki i nie mogła karmić go tak jak pacjentów ani tym bardziej rodzinę - przeszła z powrotem do niego, wręczając mu posiłek. Zamierzaa przyjrzeć się efektom jego pracy: stworzona kołyska była dokładnie tym, co było jej potrzebne. Poinstruowała olbrzyma, gdzie powinien ją zawiesić, kładząc dłonią jej krawędzie po to, by wyczuć, czy pod opuszkami nie odnajdzie drzazg. Musiała być w pełni bezpieczna. Zadowolna z efektu ostatecznie pożegnała Hagrida, odprowadzając go do drzwi.
- Dziękuję - pożegnała go. - Twoja pomoc była dla mnie bardzo cenna.
/zt
- To nic - odparła łagodnie na podziękowania, nic ją to nie kosztowało, mogła zaleczyć jego rany, były dośc płytkie, dość powierzchowne, by zobić to w kilka chwil i bez większego wysiłku. Nie robiła tego nigdy za darmo, ale teraz kierował nią czysty pragmatyzm. Sprawny i zdrowy mógł skuteczniej przeicęż wykonać swoją pracę. Na znak zapytania wypisany na twarzy półolbrzyma nie odpowiedziała w żaden sposób, uznając go za naturalny wyraz twarzy tej istoty.
- Zagląda do mnie sporo czarodziejów - zgodziła się z jego podejrzeniami, bo rzeczywiście leczyła dużo i znała wielu czarodziejów, w tym całiem wpływowych. Ich protekcja pozwalała jej na bardzo wiele, tak zresztą pozyskała samego Hagrida - Goyle przysłał go tutaj nie do końca bez powodu. Wyszła z pokoju, kiedy połolbrzym wziął się do pracy, żeby przygotować dla niego posiłek, którym poczęstuje go po tym, jak skończy. Jedzenie było teraz cenniejsze od złota, ale trwała w uzasadnionym przekonaniu, że na zajęcie, które mu powierzyła, będzie potrzebował sporo sił. Przygotowawszy dla niego dwie pajdy chleba z masłem i szklankę wody - mimo wszystko byl tylko półolbrzymem, chłopcem na posyłki i nie mogła karmić go tak jak pacjentów ani tym bardziej rodzinę - przeszła z powrotem do niego, wręczając mu posiłek. Zamierzaa przyjrzeć się efektom jego pracy: stworzona kołyska była dokładnie tym, co było jej potrzebne. Poinstruowała olbrzyma, gdzie powinien ją zawiesić, kładząc dłonią jej krawędzie po to, by wyczuć, czy pod opuszkami nie odnajdzie drzazg. Musiała być w pełni bezpieczna. Zadowolna z efektu ostatecznie pożegnała Hagrida, odprowadzając go do drzwi.
- Dziękuję - pożegnała go. - Twoja pomoc była dla mnie bardzo cenna.
/zt
bo ty jesteś
prządką
prządką
2 VI 1958
Hep!
To był dziwny czas – działo się dużo, paradoksalnie wciąż mało, nic nie składało się w całość; zmęczenie brało nad nią górę, wielka niewiadoma piętrzyła się z dnia na dzień, ojciec znów wyjechał, a dawne opowieści, demony przeszłości i niezrealizowane nadzieje zdawały się piętrzyć.
Myślała, że pokonała to wszystko. Że zażegnała dawną słabość, grzebiąc to co minęło w głębokiej, czarnej ziemi. Ale rozproszenie pojawiało się w najgorszych możliwych momentach, odciągało ją od codzienności i objawiało się w magii – nie przygaszonej, wręcz przeciwnie, buchającej jak nigdy wcześniej, lecz zupełnie nieokiełznanej.
Do już któryś raz tego dnia – któryś raz czuła dziwaczne jeżdżenie w dole brzucha; uczucie niepodobne do żadnego innego, dalekie od głodu czy mdłości, przypominające coś pomiędzy łaskotaniem a skurczem; kiedy nadeszło tego popołudnia, wiedziało co będzie oznaczać.
Świat wirował zaledwie przez chwilę; desperacko próbowała pozbyć się tego, co się działo, odzyskać kontrolę, przekierować tor myśli na jakiekolwiek znane miejsce. Ale plama różnobarwnych świateł zmyła się w jedno, a kiedy w końcu wylądowała, sylwetka zachwiała się strasznie i omal nie runęła przed siebie. Musiała wyciągnąć ręce na boki by odzyskać równowagę; odzyskać równowagę i własną świadomość, bo kiedy do nozdrzy dostał się ostry, specyficzny zapach kadzidła, miała wrażenie, że jest prawie w domu.
Starała się odszukać różdżkę w odpowiedniej kieszeni spódnicy, w międzyczasie rozglądając się wokół, chłonąc spojrzeniem pomieszczenie w jakim się znalazła. Panował tu półmrok, gdzieniegdzie – a raczej wszędzie – walały się przedmioty; od mebli po rupiecie, składowisko naprawdę różnego sortu, które sprawiło, że brwi Tatiany ściągnęły się w niezrozumieniu.
Zapach znów uderzył, intensywny, zbyt znajomy, zbyt charakterystyczny - i dopiero wtedy zrozumiała; nadal była na Nokturnie.
Nadal była tutaj, cholerna czkawka tym razem ją oszczędziła i darowała sobie wysyłanie w jakieś odległe krańce tej przeklętej wyspy.
– Cassaaaaandro? – zawołała doniośle, rozpoznając to miejsce niemal od razu, choć to pomieszczenie wydawało jej się jakieś inne; zaraz potem ruszyła przed siebie, starając się odnaleźć drzwi, okno, cokolwiek – coś co zaprowadziłoby ją dalej.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Hep!
To był dziwny czas – działo się dużo, paradoksalnie wciąż mało, nic nie składało się w całość; zmęczenie brało nad nią górę, wielka niewiadoma piętrzyła się z dnia na dzień, ojciec znów wyjechał, a dawne opowieści, demony przeszłości i niezrealizowane nadzieje zdawały się piętrzyć.
Myślała, że pokonała to wszystko. Że zażegnała dawną słabość, grzebiąc to co minęło w głębokiej, czarnej ziemi. Ale rozproszenie pojawiało się w najgorszych możliwych momentach, odciągało ją od codzienności i objawiało się w magii – nie przygaszonej, wręcz przeciwnie, buchającej jak nigdy wcześniej, lecz zupełnie nieokiełznanej.
Do już któryś raz tego dnia – któryś raz czuła dziwaczne jeżdżenie w dole brzucha; uczucie niepodobne do żadnego innego, dalekie od głodu czy mdłości, przypominające coś pomiędzy łaskotaniem a skurczem; kiedy nadeszło tego popołudnia, wiedziało co będzie oznaczać.
Świat wirował zaledwie przez chwilę; desperacko próbowała pozbyć się tego, co się działo, odzyskać kontrolę, przekierować tor myśli na jakiekolwiek znane miejsce. Ale plama różnobarwnych świateł zmyła się w jedno, a kiedy w końcu wylądowała, sylwetka zachwiała się strasznie i omal nie runęła przed siebie. Musiała wyciągnąć ręce na boki by odzyskać równowagę; odzyskać równowagę i własną świadomość, bo kiedy do nozdrzy dostał się ostry, specyficzny zapach kadzidła, miała wrażenie, że jest prawie w domu.
Starała się odszukać różdżkę w odpowiedniej kieszeni spódnicy, w międzyczasie rozglądając się wokół, chłonąc spojrzeniem pomieszczenie w jakim się znalazła. Panował tu półmrok, gdzieniegdzie – a raczej wszędzie – walały się przedmioty; od mebli po rupiecie, składowisko naprawdę różnego sortu, które sprawiło, że brwi Tatiany ściągnęły się w niezrozumieniu.
Zapach znów uderzył, intensywny, zbyt znajomy, zbyt charakterystyczny - i dopiero wtedy zrozumiała; nadal była na Nokturnie.
Nadal była tutaj, cholerna czkawka tym razem ją oszczędziła i darowała sobie wysyłanie w jakieś odległe krańce tej przeklętej wyspy.
– Cassaaaaandro? – zawołała doniośle, rozpoznając to miejsce niemal od razu, choć to pomieszczenie wydawało jej się jakieś inne; zaraz potem ruszyła przed siebie, starając się odnaleźć drzwi, okno, cokolwiek – coś co zaprowadziłoby ją dalej.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Pokój był kopalnią skarbów, najprawdziwszych i najrzadszych. Gdy czegoś potrzebowała to właśnie tutaj przychodziła szukając tej jednej, jedynej rzeczy, którą akurat potrzebowała. A była nią sztaluga. Tak! Lysandra potrzebowała tej sztalugi i to teraz. Wizje wraz z cieplejszą porą stawały się coraz wyraźniejsze, nie wiedziała czy to pogoda czy zapachy wiosny ją obudziły, ale czuła potrzebę malowania.
Zmarszczyła brwi nieznacznie i złapała się pod boki zamierając w bezruchu. Szmaragdowe spojrzenie powoli przesuwało się po całym pomieszczeniu zatrzymując się na dłużej na starej komodzie, potem na dwóch krzesłach i pudłach, które piętrzyły się na sobie. Mogła z nich zrobić fortecę i zaprosić… tego grajka do zabawy albo Małą Lady, choć pewnie Mała Lady ma więcej teraz spraw na głowie niż zabawa z Sroka. Trudno - wzruszyła ramionami - pozostaje Umhra. Idealny towarzysz zabaw zawsze cierpliwie znosił jej pomysły, a herbatki uwielbiał.
Pochylając się nad jednym koszykiem, w którym chyba dostrzegła stare pędzle do malowania usłyszała trzask i rumor. Podskoczyła zaskoczona, bo nikogo nie powinno tu być, a zdaje się, że nikogo nie przywoływała.
Kobieca postać zmaterializowała się gwałtownie w jednym punkcie lądując głośno pomiędzy rzeczami, które chrupnęły niezadowolone z takiego traktowania.
-Mamy nie ma. - Powiedziała otwarcie wyłaniając się z zza stosu pudeł. Im była bliżej tym lepiej rozpoznawała sylwetkę kobiety. Ciocia Ti, która zawsze wnosiła wielkopańskość do ich mieszkania. Przypominała Małą Lady, czy córka nestora Burke też wyrośnie na kogoś takiego jak ta czarownica. Podeszła bliżej wymijając stertę metalowych puszek - ciekawe po czym były, chyba po ciasteczkach? Czy mogą się do czegoś przydać? -Co się stało ciociu Ti? - Coś musiało się wydarzyć, że nagle się pojawiła i to jeszcze w tym pokoju. Normalnie przecież puka się do drzwi, czeka aż gospodyni otworzy i zaprosi do środka. Czasami idzie się za kotem albo lisem lub innym stworzeniem wkraczając do miejsc, które teoretycznie są zakazane dla dzieci, ale Lysa i tak tam wchodzi. Mało kto ją zauważa, ignorują małe dzieci, nie zwracają na nie uwagi, a te wtedy wiele słyszą i widzą. Czarownica wydawała się osobą, która potrzebowała pomocy. Szmaragdowe spojrzenie utkwiło w jej osobie.
Zmarszczyła brwi nieznacznie i złapała się pod boki zamierając w bezruchu. Szmaragdowe spojrzenie powoli przesuwało się po całym pomieszczeniu zatrzymując się na dłużej na starej komodzie, potem na dwóch krzesłach i pudłach, które piętrzyły się na sobie. Mogła z nich zrobić fortecę i zaprosić… tego grajka do zabawy albo Małą Lady, choć pewnie Mała Lady ma więcej teraz spraw na głowie niż zabawa z Sroka. Trudno - wzruszyła ramionami - pozostaje Umhra. Idealny towarzysz zabaw zawsze cierpliwie znosił jej pomysły, a herbatki uwielbiał.
Pochylając się nad jednym koszykiem, w którym chyba dostrzegła stare pędzle do malowania usłyszała trzask i rumor. Podskoczyła zaskoczona, bo nikogo nie powinno tu być, a zdaje się, że nikogo nie przywoływała.
Kobieca postać zmaterializowała się gwałtownie w jednym punkcie lądując głośno pomiędzy rzeczami, które chrupnęły niezadowolone z takiego traktowania.
-Mamy nie ma. - Powiedziała otwarcie wyłaniając się z zza stosu pudeł. Im była bliżej tym lepiej rozpoznawała sylwetkę kobiety. Ciocia Ti, która zawsze wnosiła wielkopańskość do ich mieszkania. Przypominała Małą Lady, czy córka nestora Burke też wyrośnie na kogoś takiego jak ta czarownica. Podeszła bliżej wymijając stertę metalowych puszek - ciekawe po czym były, chyba po ciasteczkach? Czy mogą się do czegoś przydać? -Co się stało ciociu Ti? - Coś musiało się wydarzyć, że nagle się pojawiła i to jeszcze w tym pokoju. Normalnie przecież puka się do drzwi, czeka aż gospodyni otworzy i zaprosi do środka. Czasami idzie się za kotem albo lisem lub innym stworzeniem wkraczając do miejsc, które teoretycznie są zakazane dla dzieci, ale Lysa i tak tam wchodzi. Mało kto ją zauważa, ignorują małe dzieci, nie zwracają na nie uwagi, a te wtedy wiele słyszą i widzą. Czarownica wydawała się osobą, która potrzebowała pomocy. Szmaragdowe spojrzenie utkwiło w jej osobie.
The girl...
... who lost things
Półmrok pomieszczenia był litościwy dla oczu; chwilę temu jeszcze raziło ją ostre światło, a chłód na zewnątrz łapczywie osiadał na odkrytych skrawkach skóry. Jasna, satynowa suknia spływająca wzdłuż ciała nie nosiła już na sobie brzydkich plam stworzonych z trawy i błota, ale zaklęcie nie pozbawiło jej irytujących zagnieceń. Cienie przemykające przez pomieszczenie były jednak łagodne i nieperfekcyjny obrazek wcale nie był tak bardzo widoczny, jak się jej wydawało, ale nawet jeśli – przestało ją to obchodzić.
Ostra woń kadzidła tańczyła w nozdrzach, powietrze wydawało się mętne i gęste, zupełnie jakby spowite jakąś dziwną mgłą. Kiedy dostrzegła kilka specyficznych przedmiotów, później kompleks starych mebli i pojedyncze, zakurzone flakony, momentalnie odzyskała równowagę. Ręce spoczęły wzdłuż ciała, na ustach pojawiła się nawet oznaka ulgi.
Mieszkanie Cassandry była w stanie rozpoznać nawet nie otwierając oczu. Te jednak były rozwarte, zajęte poszukiwaniem wyjścia z pokoju, podczas kiedy palce dłoni oplatały drewno różdżki. Uniosła ją w końcu, szepcząc ciche lumos, by oświetlić sobie drogę i przy okazji nie wpaść na nic po drodze, co dość prędko mogłoby zaważyć o upadku. Miała już dosyć tego typu nieprzyjemności.
Wraz z przejrzystością, jaką przyniósł czar, przyszło też zaskoczenie – być może nie powinna, ale kiedy nieduża sylwetka zmaterializowała się nieopodal, niemalże wyłaniając się zza stosu pudeł i kartonów, nie potrafiła opanować wzdrygnięcia.
Zmieliła w ustach siarczyste przekleństwo, dopuszczając do głosu tylko ciężkie westchnięcie – pierw to, a później rozchichotane rozbawienie. Lysandra przyłapująca ją w składziku pełnym rupieci, kiedy sama nie potrafiła wyjaśnić co tak naprawdę się stało, urocze.
– Lysa! – zawołała, niemal rozpromieniona, zupełnie jakby to na nią właśnie czekała, nieważne jak paradoksalnie widok małej Vablatsky ją wystraszył – O, a gdzie jest? – zapytała zaraz potem, kiedy dziewczynka zakomunikowała o nieobecności swojej matki. Opuściła nieco różdżkę, nie chcąc razić pary ocząt światłem, w międzyczasie pokonując kilka kroków; ostrożnie i ze wzrokiem wlepionym w podłogę, nadmiernie zagraconą by zaufać czystej intuicji.
– Teleportacja mnie zawodzi. Dasz wiarę? – odpowiedziała, smętnie i znów wzdychając; jak długo jeszcze miało to trwać? Cassandra być może miałaby na to jakiś sposób, eliksir, kadzidło, czy jakiś inny... ze swoich rytuałów. Ale póki co musiała radzić sobie sama – ona, i jej mała towarzyszka.
– Przeniosło mnie do was, magia czasem plata figle, wiesz? – pokręciła głową, zatrzymując spojrzenie na Lysandrze i unosząc kącik ust. Były podobne, nawet bardzo – to zawsze ją zadziwiało, niemal fascynowało. Mieć swoją kopię – dość niecodzienne musiało być to uczucie.
– A ty... co tu robisz? To chyba mało wygodne miejsce do zabawy.
Ostra woń kadzidła tańczyła w nozdrzach, powietrze wydawało się mętne i gęste, zupełnie jakby spowite jakąś dziwną mgłą. Kiedy dostrzegła kilka specyficznych przedmiotów, później kompleks starych mebli i pojedyncze, zakurzone flakony, momentalnie odzyskała równowagę. Ręce spoczęły wzdłuż ciała, na ustach pojawiła się nawet oznaka ulgi.
Mieszkanie Cassandry była w stanie rozpoznać nawet nie otwierając oczu. Te jednak były rozwarte, zajęte poszukiwaniem wyjścia z pokoju, podczas kiedy palce dłoni oplatały drewno różdżki. Uniosła ją w końcu, szepcząc ciche lumos, by oświetlić sobie drogę i przy okazji nie wpaść na nic po drodze, co dość prędko mogłoby zaważyć o upadku. Miała już dosyć tego typu nieprzyjemności.
Wraz z przejrzystością, jaką przyniósł czar, przyszło też zaskoczenie – być może nie powinna, ale kiedy nieduża sylwetka zmaterializowała się nieopodal, niemalże wyłaniając się zza stosu pudeł i kartonów, nie potrafiła opanować wzdrygnięcia.
Zmieliła w ustach siarczyste przekleństwo, dopuszczając do głosu tylko ciężkie westchnięcie – pierw to, a później rozchichotane rozbawienie. Lysandra przyłapująca ją w składziku pełnym rupieci, kiedy sama nie potrafiła wyjaśnić co tak naprawdę się stało, urocze.
– Lysa! – zawołała, niemal rozpromieniona, zupełnie jakby to na nią właśnie czekała, nieważne jak paradoksalnie widok małej Vablatsky ją wystraszył – O, a gdzie jest? – zapytała zaraz potem, kiedy dziewczynka zakomunikowała o nieobecności swojej matki. Opuściła nieco różdżkę, nie chcąc razić pary ocząt światłem, w międzyczasie pokonując kilka kroków; ostrożnie i ze wzrokiem wlepionym w podłogę, nadmiernie zagraconą by zaufać czystej intuicji.
– Teleportacja mnie zawodzi. Dasz wiarę? – odpowiedziała, smętnie i znów wzdychając; jak długo jeszcze miało to trwać? Cassandra być może miałaby na to jakiś sposób, eliksir, kadzidło, czy jakiś inny... ze swoich rytuałów. Ale póki co musiała radzić sobie sama – ona, i jej mała towarzyszka.
– Przeniosło mnie do was, magia czasem plata figle, wiesz? – pokręciła głową, zatrzymując spojrzenie na Lysandrze i unosząc kącik ust. Były podobne, nawet bardzo – to zawsze ją zadziwiało, niemal fascynowało. Mieć swoją kopię – dość niecodzienne musiało być to uczucie.
– A ty... co tu robisz? To chyba mało wygodne miejsce do zabawy.
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Ciocia Ti wyraźnie była zaskoczona całą sytuacją i jednocześnie na jej twarzy odmalowała się ulga. Lysa mogła przysiąc, że czarownica cieszyła się z tego, że jest w domu Cassandry. To ostatnie akurat małej Sroki zupełnie nie dziwiło, bowiem dom Uzdrowicielki choć umiejscowiony w “gorszej dzielnicy” był jednym z bezpieczniejszych miejsc jakie znała w swoim krótkim życiu.
-Poszła do pacjenta. - Oznajmiła dziewczynka sprawdzając czy w koszu rzeczywiście były pędzle. Znalazła parę, ale tylko dwa były zdatne do użycia. Powinny by jeszcze gdzieś inne, w lepszym stanie. -Starsza pani ma niedowład nóg i tylko okłady pomagają w bólu. - Dodała jeszcze rzeczowym tonem, jakby była lekarzem, który zdaje relacje ze stanu zdrowia pacjenta. -Nie wiedziałaś gdzie chcesz być, ciociu Ti? - Skoro teleportacja ją zawodziła, to znaczyło, że kobieta nie była pewna do kogo chciała przybyć. Słyszała nie raz od pacjentów matuli jak mówili o rozszczepieniu. Czy tego obawiała się ciocia i dlatego pomyślała o Cassandrze, która mogłaby jej pomóc? Mała Sroka przekrzywiła lekko głowę ku ramieniu zastanawiając się bardziej nad tą myślą. Dorośli w końcu powinni być bardziej przezorni, prawda? Powinni wiedzieć, że myślenie, o paru sprawach na raz nigdy nie przynosi niczego dobrego. -Kiedyś pewien pan mówił, że magia ma swoją wolę. - Nie bardzo rozumiała o co w tym chodziło. -Skoro ma wolę, to znaczy, że jest żywa? Ale był pewien tego, więc musiał mieć rację. - Zakładała, że dorośli wiedzieli więcej, ponieważ przeżyli już wiele wydarzeń, takich o których Lysie się nawet nie śniło. Dziewczynka śniła o czymś zupełnie innym. Myślała metaforami, widział za kurtyną to co mogło przerazić dorosłych, ale jeszcze tego nie była świadoma.
-Szukam pędzli i sztalugi. - Odpowiedziała rozglądając się po pomieszczeniu. -Pamiętam, że tu kiedyś były. - Zerknęła w stronę jednego rogu, w którym mogły się czaić rzeczone sztalugi. Skierowała tam swoje kroki mając nadzieję, że je znajdzie i jej poszukiwania szybko się skończą. -Chcesz ciociu Ti herbaty? - Przypomniała sobie o zasadach jakie wpajała jej matula. Miała wiedzieć jak prawidłowo przyjąć gościa, nawet takiego niezapowiedzianego.
|Rzut ma magię dziecięcą k10
-Poszła do pacjenta. - Oznajmiła dziewczynka sprawdzając czy w koszu rzeczywiście były pędzle. Znalazła parę, ale tylko dwa były zdatne do użycia. Powinny by jeszcze gdzieś inne, w lepszym stanie. -Starsza pani ma niedowład nóg i tylko okłady pomagają w bólu. - Dodała jeszcze rzeczowym tonem, jakby była lekarzem, który zdaje relacje ze stanu zdrowia pacjenta. -Nie wiedziałaś gdzie chcesz być, ciociu Ti? - Skoro teleportacja ją zawodziła, to znaczyło, że kobieta nie była pewna do kogo chciała przybyć. Słyszała nie raz od pacjentów matuli jak mówili o rozszczepieniu. Czy tego obawiała się ciocia i dlatego pomyślała o Cassandrze, która mogłaby jej pomóc? Mała Sroka przekrzywiła lekko głowę ku ramieniu zastanawiając się bardziej nad tą myślą. Dorośli w końcu powinni być bardziej przezorni, prawda? Powinni wiedzieć, że myślenie, o paru sprawach na raz nigdy nie przynosi niczego dobrego. -Kiedyś pewien pan mówił, że magia ma swoją wolę. - Nie bardzo rozumiała o co w tym chodziło. -Skoro ma wolę, to znaczy, że jest żywa? Ale był pewien tego, więc musiał mieć rację. - Zakładała, że dorośli wiedzieli więcej, ponieważ przeżyli już wiele wydarzeń, takich o których Lysie się nawet nie śniło. Dziewczynka śniła o czymś zupełnie innym. Myślała metaforami, widział za kurtyną to co mogło przerazić dorosłych, ale jeszcze tego nie była świadoma.
-Szukam pędzli i sztalugi. - Odpowiedziała rozglądając się po pomieszczeniu. -Pamiętam, że tu kiedyś były. - Zerknęła w stronę jednego rogu, w którym mogły się czaić rzeczone sztalugi. Skierowała tam swoje kroki mając nadzieję, że je znajdzie i jej poszukiwania szybko się skończą. -Chcesz ciociu Ti herbaty? - Przypomniała sobie o zasadach jakie wpajała jej matula. Miała wiedzieć jak prawidłowo przyjąć gościa, nawet takiego niezapowiedzianego.
|Rzut ma magię dziecięcą k10
The girl...
... who lost things
The member 'Lysandra Vablatsky' has done the following action : Rzut kością
'k10' : 9
'k10' : 9
Strona 1 z 2 • 1, 2
Boczny pokój
Szybka odpowiedź