Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Durham
Beamish Town
Strona 5 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Beamish Town
Beamish to niewielkie kolonialne miasteczko położone na zachodnim wybrzeżu Durham, które ponoć skrywa wielką rodową tajemnicę rodu Burke, powiązaną z opuszczoną posiadłością Beamish Hall. Nad miejscowością wznoszą się Góry Pennińskie przyciągające amatorów górskich wspinaczek i pomimo tego, że posiadłość rodowa przeniesiona została do Durham Castle to miasteczko nadal dobrze prosperuje. Beamish nie ma regularnej zabudowy, a domostwa są porozrzucane w pewnym oddaleniu od siebie, jednak w samym centrum znajduje się ogromny plac z fontanną oraz straganami i małym ratuszem zamieszkiwanym przez burmistrza. Nie brakuje takich przybytków jak apteka czy też gospoda, w której każdego wieczora gromadzą się mieszkańcy dzieląc się opowieściami z całego dnia.
Nie znała Ramseya od wczoraj i powinna była, cóż, przewidzieć nieprzewidywalność. Ciężko było nadążyć za chaotycznym tokiem myślenia śmierciożercy, zwłaszcza, że w swojej absolutnej pogardzie do kobiet nie zwykł dzielić się szczegółami swoich planów. Jak typowy mężczyzna łatwo zmieniał zdanie, wiedziała też, że z niepozorności bardzo szybko wpada w cichą i wysublimowaną agresję. A mimo tej całej wiedzy, tych wszystkich paskudnych doświadczeń, była zaskoczona, gdy zdecydował się je opuścić. Lekko rozchyliła usta i uniosła jedną brew, ale nie śmiała się sprzeciwić. Nie obawiała się Primrose, nie obawiała się też jednego opętanego człowieka, którego wypuścili z więzów. Była co najwyżej zaniepokojona - głównie dobrem przyjaciółki.
Po enigmatycznej uwadze, która miała najwyraźniej coś wyjaśnić (choć Elvira zrozumiała z tego zaledwie część), zapanowała nad twarzą i zacisnęła zęby, by sztywno i posłusznie wysłuchać poleceń.
- Tak będzie. Nikt jej nie skrzywdzi. Pójdę za nią i dopilnuję, byśmy obie wróciły. Ale... - urwała, przygryzła język. Ramsey chciał się z nimi rozprawić? Czy był dość szalony, by próbować wyruszyć do Locus Nihil? Czy zamierzał spotkać się z Czarnym Panem? A może jego plan był jeszcze inny, jeszcze prostszy... - Cokolwiek rozkażesz - skwitowała, nie będąc pewną, czy Ramsey jeszcze ją słyszał; błyskawicznie zmieniał się we mgłę, a widok ten wywoływał nieprzyjemne drżenia w jej klatce piersiowej. Kojarzył jej się z Drew, z bólem, z podróżą w lekkiej formie, której doświadczyła raz za sprawą najpotężniejszego czarnoksiężnika ich czasów.
- Primrose... - zwróciła się łagodniej w stronę przerażonej czarownicy, trzymając jednak różdżkę w pogotowiu. Jak też miała ją zachęcić do podróży na wybrzeże?
Zachowywała czujność przez cały czas, ale siła, z jaką wyrwał jej się opętany mężczyzna była zbyt nagła i niespodziewana, by mogła go przytrzymać. Impet sprawił, że odskoczyła o krok i zmarszczyła brwi. Czy jej eliksir mógł zadziałać aż tak szybko, aż tak gwałtownie? Powątpiewała w to. Dla tak wątłego ciała taka siła nie byłaby naturalna nawet, gdyby mężczyzna pozostawał w pełni zdrowia. - Uspokój się! - Nie zdążyła go schwytać, ale miała w ręku różdżkę. Uniosła ją w tej samej chwili co Primrose, ale nie zdążyła dokończyć inkantacji, gdyż Prim zrobiła to pierwsza. Reakcje przyjaciółki były zaskakująco logiczne jak na kogoś zagubionego w chaosie. - Primrose, słyszysz mnie? To ja, Elvira. Jestem tu z tobą. Musimy iść. Zmierzamy do groty, pamiętasz? Pójdź za mną, a nikt cię nie skrzywdzi. - Nie potrafiła przemawiać łagodnie, ale potrafiła zachować spokój niezbędny do tego, by zbliżyć się do przyjaciółki krok, a potem kolejny, aż nie dzieliło ich wiele więcej niż trzy, może cztery następne. Resztki fiolki chrzęściły pod jej butami, w dłoni cały czas trzymała różdżkę, ale obecnie przezornie wskazywała nią ziemię. Nie chciała wzbudzać strachu, ale użyje jej, jeżeli zostanie zmuszona. Wobec Primrose, wobec opętanego człowieka; nieistotne. Jej definicja "krzywdy" była szeroka i elastyczna.
Po enigmatycznej uwadze, która miała najwyraźniej coś wyjaśnić (choć Elvira zrozumiała z tego zaledwie część), zapanowała nad twarzą i zacisnęła zęby, by sztywno i posłusznie wysłuchać poleceń.
- Tak będzie. Nikt jej nie skrzywdzi. Pójdę za nią i dopilnuję, byśmy obie wróciły. Ale... - urwała, przygryzła język. Ramsey chciał się z nimi rozprawić? Czy był dość szalony, by próbować wyruszyć do Locus Nihil? Czy zamierzał spotkać się z Czarnym Panem? A może jego plan był jeszcze inny, jeszcze prostszy... - Cokolwiek rozkażesz - skwitowała, nie będąc pewną, czy Ramsey jeszcze ją słyszał; błyskawicznie zmieniał się we mgłę, a widok ten wywoływał nieprzyjemne drżenia w jej klatce piersiowej. Kojarzył jej się z Drew, z bólem, z podróżą w lekkiej formie, której doświadczyła raz za sprawą najpotężniejszego czarnoksiężnika ich czasów.
- Primrose... - zwróciła się łagodniej w stronę przerażonej czarownicy, trzymając jednak różdżkę w pogotowiu. Jak też miała ją zachęcić do podróży na wybrzeże?
Zachowywała czujność przez cały czas, ale siła, z jaką wyrwał jej się opętany mężczyzna była zbyt nagła i niespodziewana, by mogła go przytrzymać. Impet sprawił, że odskoczyła o krok i zmarszczyła brwi. Czy jej eliksir mógł zadziałać aż tak szybko, aż tak gwałtownie? Powątpiewała w to. Dla tak wątłego ciała taka siła nie byłaby naturalna nawet, gdyby mężczyzna pozostawał w pełni zdrowia. - Uspokój się! - Nie zdążyła go schwytać, ale miała w ręku różdżkę. Uniosła ją w tej samej chwili co Primrose, ale nie zdążyła dokończyć inkantacji, gdyż Prim zrobiła to pierwsza. Reakcje przyjaciółki były zaskakująco logiczne jak na kogoś zagubionego w chaosie. - Primrose, słyszysz mnie? To ja, Elvira. Jestem tu z tobą. Musimy iść. Zmierzamy do groty, pamiętasz? Pójdź za mną, a nikt cię nie skrzywdzi. - Nie potrafiła przemawiać łagodnie, ale potrafiła zachować spokój niezbędny do tego, by zbliżyć się do przyjaciółki krok, a potem kolejny, aż nie dzieliło ich wiele więcej niż trzy, może cztery następne. Resztki fiolki chrzęściły pod jej butami, w dłoni cały czas trzymała różdżkę, ale obecnie przezornie wskazywała nią ziemię. Nie chciała wzbudzać strachu, ale użyje jej, jeżeli zostanie zmuszona. Wobec Primrose, wobec opętanego człowieka; nieistotne. Jej definicja "krzywdy" była szeroka i elastyczna.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Primrose zareagowała błyskawicznie. Upatrując w biegnącym ku niej mężczyźnie śmiertelnego zagrożenia, zamiast wycieńczonego czarodzieja dostrzegając nieludzką kreaturę, sięgnęła po obezwładniające zaklęcie, pewna, że w ten sposób ratuje własne życie. Jasny promień przeciął powietrze, celnie trafiając w klatkę piersiową ofiary. Pozbawiony różdżki, nie był w stanie się obronić, zastygł natychmiast, z twarzą wciąż wykręconą w szaleńczym grymasie; jego ramiona przykleiły się do boków, nogi złączyły ze sobą. Będąc w pół kroku, na stopniach prowadzących do ratusza, nie miał szans utrzymać równowagi - runął jak długi, twardo uderzając w ostre krawędzie kamiennych schodków. Elvira, która znajdowała się niżej, mogła usłyszeć nieprzyjemny trzask, chrupnięcie; a chociaż rzucony przez Primrose petryfikus w normalnej sytuacji nie wymagałby dużych pokładów sił, by się spod niego wyswobodzić, to czarodziej - osłabiony i najwidoczniej co najmniej oszołomiony upadkiem - nie poruszył się. Choć jego oczy pozostawały szeroko otwarte, stały się niewidzące, pozbawione świadomości; Elvira mogła bez trudu ocenić, że mężczyzna stracił przytomność.
Głos Elviry, wcześniej zupełnie niesłyszalny, zaczął powoli docierać do Primrose - początkowo dobiegając do niej z oddali, zniekształcony i przytłumiony - zupełnie jakby jego właścicielka znajdowała się na dnie głębokiej studni. Poszczególnie wyrazy coraz wyraźniej składały się jednak w całość, w miarę, jak czarna, otaczająca Primrose mgła, zaczęła się rozpraszać. Czy sprawiło to zniknięcie Ramseya, czy obezwładnienie mężczyzny, czy zwyczajne oddalenie się od wypełnionej pacjentami sali ratusza - trudno było stwierdzić, ale faktem pozostawało, że wraz z każdym zaczerpniętym oddechem arystokratka czuła się lepiej, jakby opadała z niej ciężka, gruba zasłona. Sylwetka Elviry wyłoniła się z ciemności, przez którą przedarły się promienie silnego, letniego słońca - a gdy Primrose spojrzała w dół, u stóp schodów zobaczyła nie powykręcaną kreaturę, a unieruchomionego mężczyznę. Głosy w jej głowie cichły, aż wreszcie stały się świeżym, pozostawiającym niesmak wspomnieniem.
Z nosa mężczyzny pociekła strużka krwi.
Mistrz gry (póki co) nie kontynuuje rozgrywki, aczkolwiek jeśli jakieś uzupełnienie lub interwencja związana z waszymi działaniami będzie potrzebna - dajcie znać.
Mężczyzna stracił przytomność, a jeśli nie otrzyma natychmiastowej pomocy, umrze w przeciągu najbliższej tury.
Głos Elviry, wcześniej zupełnie niesłyszalny, zaczął powoli docierać do Primrose - początkowo dobiegając do niej z oddali, zniekształcony i przytłumiony - zupełnie jakby jego właścicielka znajdowała się na dnie głębokiej studni. Poszczególnie wyrazy coraz wyraźniej składały się jednak w całość, w miarę, jak czarna, otaczająca Primrose mgła, zaczęła się rozpraszać. Czy sprawiło to zniknięcie Ramseya, czy obezwładnienie mężczyzny, czy zwyczajne oddalenie się od wypełnionej pacjentami sali ratusza - trudno było stwierdzić, ale faktem pozostawało, że wraz z każdym zaczerpniętym oddechem arystokratka czuła się lepiej, jakby opadała z niej ciężka, gruba zasłona. Sylwetka Elviry wyłoniła się z ciemności, przez którą przedarły się promienie silnego, letniego słońca - a gdy Primrose spojrzała w dół, u stóp schodów zobaczyła nie powykręcaną kreaturę, a unieruchomionego mężczyznę. Głosy w jej głowie cichły, aż wreszcie stały się świeżym, pozostawiającym niesmak wspomnieniem.
Z nosa mężczyzny pociekła strużka krwi.
Mężczyzna stracił przytomność, a jeśli nie otrzyma natychmiastowej pomocy, umrze w przeciągu najbliższej tury.
Wszystko działo się jak w zwolnionym tempie, długie pazury, nienaturalnie chude kończyny, które mogły zadać jej śmierć na miejscu. Energia magii przepłynęła przez różdżkę powodując natychmiastowe zatrzymanie napastnika. Widziała jak sztywnieje, jak kończyny przylegają do ciała, jak siłą ciężkości leci na wznak.
Serce nie chciało się jeszcze przez jakiś czas uspokoić, wciąż pompowało krew w szaleńczym tempie. Głos Elviry nagle zamajaczył w otaczającej ją ciemności, rozejrzała się wokół siebie chcąc namierzyć jej obecność. Czy pokonanie wroga sprawiło, że wyjdzie z jego pułapki? Przed oczami powoli robiło się coraz jaśniej, zmysły wróciły do normalności - czuła, słyszała i widziała.
Dostrzegła leżącego człowieka, zesztywniałego na schodach; spojrzała na swoją dłoń z wyciągnięta różdżką, gdzie jeszcze przed chwilą była przed nią makabryczna istota. Zrozumiała co zrobiła, jak przejęty umysł pozwolił się zwieść i sprawił, że zaatakowała niewinnego człowieka.
Spojrzała na Elvirę, która była tuż obok. Musiała być tu cały czas, jednak nigdzie nie widziała Ramseya. Czy widząc jej szaleństwo uznał, że nie będzie pomagał tam gdzie pomoc nie mogła już niczego wnieść? Spisał ją na straty?
-O nie… - Wyszeptała boleśnie widząc krew spływającą z nosa, widząc czego się dopuściła. - Nie, nie.. - Powtórzyła jeszcze raz i podeszła do człowieka celując w niego różdżką Finite incantatem. Nie chciała zrobić krzywdy. Spojrzała na Elvirę. -Czy można mu jeszcze jakoś pomóc? - Zapytała czarownicy, gotowa zmierzyć się z okrutną prawdą, że przyczyniła się do jego śmierci. Miała chronić ludzi Durham nie zaś pozbawiać ich życia. Nie mogła teraz się też rozsypać na środku miasteczka, pokazać swoją słabość choć czuła, że coś w niej pęka. Czym innym była walka kiedy musiała się bronić, tak jak to miało miejsce w przytułku. Czym innym było pozbawienie życia czy przytomności kogoś kto nastawał na jej życie będąc w pełni świadomym tego co robi, a czym innym było to co właśnie uczyniła. Wiedziała, że Grota ją wzywała, pamiętała wciąż rytmikę, którą sobie uświadomiła, choć nie miała pojęcia czy teraz to coś da, czy odkryją tam coś więcej niż do tek pory się jej udało. Nie mogła jednak zostawić tutaj tak tego człowieka. Nawet jeśli miał umrzeć należało zabrać ciało lub zlecić to komuś.
-Zawołasz proszę kogoś z ratusza do pomocy? - Zapytała odzyskując na chwilę trzeźwość umysłu, a może to chłodna kalkulacja wynikająca z jej rodowej krwi. -Same nie damy rady, a być może ktoś z ratusza mu pomoże.
Serce nie chciało się jeszcze przez jakiś czas uspokoić, wciąż pompowało krew w szaleńczym tempie. Głos Elviry nagle zamajaczył w otaczającej ją ciemności, rozejrzała się wokół siebie chcąc namierzyć jej obecność. Czy pokonanie wroga sprawiło, że wyjdzie z jego pułapki? Przed oczami powoli robiło się coraz jaśniej, zmysły wróciły do normalności - czuła, słyszała i widziała.
Dostrzegła leżącego człowieka, zesztywniałego na schodach; spojrzała na swoją dłoń z wyciągnięta różdżką, gdzie jeszcze przed chwilą była przed nią makabryczna istota. Zrozumiała co zrobiła, jak przejęty umysł pozwolił się zwieść i sprawił, że zaatakowała niewinnego człowieka.
Spojrzała na Elvirę, która była tuż obok. Musiała być tu cały czas, jednak nigdzie nie widziała Ramseya. Czy widząc jej szaleństwo uznał, że nie będzie pomagał tam gdzie pomoc nie mogła już niczego wnieść? Spisał ją na straty?
-O nie… - Wyszeptała boleśnie widząc krew spływającą z nosa, widząc czego się dopuściła. - Nie, nie.. - Powtórzyła jeszcze raz i podeszła do człowieka celując w niego różdżką Finite incantatem. Nie chciała zrobić krzywdy. Spojrzała na Elvirę. -Czy można mu jeszcze jakoś pomóc? - Zapytała czarownicy, gotowa zmierzyć się z okrutną prawdą, że przyczyniła się do jego śmierci. Miała chronić ludzi Durham nie zaś pozbawiać ich życia. Nie mogła teraz się też rozsypać na środku miasteczka, pokazać swoją słabość choć czuła, że coś w niej pęka. Czym innym była walka kiedy musiała się bronić, tak jak to miało miejsce w przytułku. Czym innym było pozbawienie życia czy przytomności kogoś kto nastawał na jej życie będąc w pełni świadomym tego co robi, a czym innym było to co właśnie uczyniła. Wiedziała, że Grota ją wzywała, pamiętała wciąż rytmikę, którą sobie uświadomiła, choć nie miała pojęcia czy teraz to coś da, czy odkryją tam coś więcej niż do tek pory się jej udało. Nie mogła jednak zostawić tutaj tak tego człowieka. Nawet jeśli miał umrzeć należało zabrać ciało lub zlecić to komuś.
-Zawołasz proszę kogoś z ratusza do pomocy? - Zapytała odzyskując na chwilę trzeźwość umysłu, a może to chłodna kalkulacja wynikająca z jej rodowej krwi. -Same nie damy rady, a być może ktoś z ratusza mu pomoże.
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Czuła lęk, niewielki. Mniej był on spowodowany realnym zagrożeniem, a bardziej niezrozumieniem, chaosem i szaleństwem, które przejmowały kontrolę z brutalną prostotą, zatruwając nawet najsilniejsze umysły. Nie winiła Primrose za to, że się mu poddała - ostatecznie, jego ofiarą padali też ich przywódcy. Więcej nawet; jego ofiarą bywała Elvira, choć rzadziej niż na przykład Drew. Czy to znaczy, że była od niej psychicznie silniejsza? To byłaby myśl w zawistny sposób słodka, ale nie była aż tak ślepa, by w to wierzyć. Może co najwyżej dość arogancka, by o tym marzyć. Niemniej jednak rzeczywiste działanie ich artefaktu - artefaktu Czarnego Pana - pozostawało poza jej zrozumieniem. Skupiała się na tym, by nie tracić więcej rozumu i pomagać tym, którzy go stracili. Jej dłoń, już kolejny raz, powędrowała do odłamka skrytego pod kołnierzem. Naszła ją spontaniczna myśl o tym, by podarować go Primrose, choćby na dziś, ale szybko z niej zrezygnowała.
Po części z zazdrosnej chciwości, a po części z powodu wniosku, że jeśli to ona straci rozum, Primrose znajdzie się w znacznie gorszym położeniu niż Elvira obecnie.
Cieszyła się, że Primrose mimo swojego opłakanego stanu świadomości zdołała samodzielnie zatrzymać napastnika. To świadczyło o sile. Bez emocji obserwowała jego upadek, nie próbowała mu zapobiec. Nie spodziewała się, że uderzy o kamienne stopnie z takim impetem; a może spodziewała, po prostu było jej wszystko jedno? W tym momencie jej priorytetem pozostawała Primrose, którą musiała uspokoić i okiełznać, zanim naprawdę uczyni sobie krzywdę. Gdy jednak weszła na pierwszy stopień, mijając bezwładne ciało, coś w twarzy przyjaciółki zaczęło się zmieniać. Spojrzenie wreszcie zdołało skupić się na czymś rzeczywistym - konkretniej, jej własnej różdżce. Lęk nagle stał się namacalny.
Mogła spodziewać się, że Primrose, wychowana w pałacu i do tej pory raczej zarządzająca pracą innych, niż naprawdę ją wykonująca, zareaguje gwałtownie na perspektywę swojego pierwszego mordu. Choć w opinii Elviry mord byłby słowem nad wyrost; to był co najwyżej nieszczęśliwy wypadek.
- Widzisz mnie i słyszysz, tak? - upewniła się, uśmiechając kątem ust, gdy Primrose spróbowała pomóc mężczyźnie za pomocą Finite, jakby był zabawką, którą można naprawić, bo się stłukła.
Czy można mu jeszcze jakoś pomóc? Nie była pewna, uderzył w stopnie pod niesprzyjającym kątem, a tak szybki krwotok z nosa sugerował raczej uszkodzenie w jamie czaszki. Dla spokoju ducha jednak (raczej Primrose, niż własnego) przykucnęła przed ciałem, rozsądnie nie próbując go jeszcze ruszać, póki nie znała zakresu obrażeń kręgosłupa.
- Diagno haemo - mruknęła, skupiając się przede wszystkim na głowie. Nie lubiła, gdy ją zaczepiano, kiedy próbowała siłować się ze śmiercią, więc na pytanie Primrose odpowiedziało dość kąśliwie. - Tak, zrób to. Jestem uzdrowicielem, Prim - Nie będę biegać jak posłaniec, pozostało niedopowiedziane. Przyjaciółka może i była przyzwyczajona do rozporządzania ludźmi, ale zostając tu sama, stojąc i załamując nad nim ręce, nijak mu nie pomoże. - Episkey maxima - Nachyliła się i zatrzymała różdżkę tam, gdzie uprzednio dostrzegła oczami zaklęcia diagnostycznego narastającego krwiaka śródmózgowego, rzecz, która zabiłaby go najszybciej w miarę wzrastania ciśnienia wewnątrz czaszki. Miała podstawy twierdzić, że miał też złamaną podstawę czaszki i może jakiś kręg szyjny. Ale to były już rzeczy wymagające znacznie więcej skupienia, czasu i uwagi; nie dało się ich załatwić na schodach. - Potrzeba przynajmniej trzech osób, możliwie więcej, żeby go przenieść z ustabilizowanym kręgosłupem. Raczej przeżyje - Nie chciała wyrokować. - Ale najlepiej by było, gdyby trafił do prawdziwego szpitala. - Ilość eliksirów oraz specjalistycznej wiedzy z zakresu neurologii, jaka będzie mu potrzebna, mogły przekraczać możliwości lazaretu polowego w miejskim ratuszu. Była przekonana, że tak było. Układ nerwowy był jednym z najsubtelniejszych i najtrudniejszych w leczeniu, nawet dla wprawionych magów. Wbiegła na stopnie, by złapać pierwszą zawezwaną osobę, która opuściła ratusz. - Utrzymajcie niskie ciśnienie krwi, najlepiej poniżej stu skurczowego. Umiesz mierzyć ciśnienie, co? A zresztą. Przede wszystkim jak najmniej go ruszajcie dopóki nie zajmie się nim uzdrowiciel. Prawdziwy. - Nie alchemik ani wolontariusz. - I żadnych eliksirów uzupełniających krew.
Zatarła dłonie, schowała różdżkę w kaburze i zbliżyła się do Primrose, by złapać ją za ramię i pocieszająco uścisnąć. Neutralnym wyrazem twarzy starała się maskować jak bardzo obojętne było jej co stanie się z mężczyzną. Traciły czas.
- Domyślamy się co cię spotkało - Ramsey zapewne domyślał się bardziej, ale nie chciała wychodzić na mniej świadomą od niego. - Mulciber wróci, wie co robi. My musimy udać się na brzeg... - Zawahała się, spojrzała na przyjaciółkę z większą uwagą. - Jeśli się obawiasz, wskaż mi drogę, i udam się tam sama. - Wolałaby tego nie robić, ale nie zamierzała przecież rezygnować. - Najpierw powiedz mi co widziałaś.
Po części z zazdrosnej chciwości, a po części z powodu wniosku, że jeśli to ona straci rozum, Primrose znajdzie się w znacznie gorszym położeniu niż Elvira obecnie.
Cieszyła się, że Primrose mimo swojego opłakanego stanu świadomości zdołała samodzielnie zatrzymać napastnika. To świadczyło o sile. Bez emocji obserwowała jego upadek, nie próbowała mu zapobiec. Nie spodziewała się, że uderzy o kamienne stopnie z takim impetem; a może spodziewała, po prostu było jej wszystko jedno? W tym momencie jej priorytetem pozostawała Primrose, którą musiała uspokoić i okiełznać, zanim naprawdę uczyni sobie krzywdę. Gdy jednak weszła na pierwszy stopień, mijając bezwładne ciało, coś w twarzy przyjaciółki zaczęło się zmieniać. Spojrzenie wreszcie zdołało skupić się na czymś rzeczywistym - konkretniej, jej własnej różdżce. Lęk nagle stał się namacalny.
Mogła spodziewać się, że Primrose, wychowana w pałacu i do tej pory raczej zarządzająca pracą innych, niż naprawdę ją wykonująca, zareaguje gwałtownie na perspektywę swojego pierwszego mordu. Choć w opinii Elviry mord byłby słowem nad wyrost; to był co najwyżej nieszczęśliwy wypadek.
- Widzisz mnie i słyszysz, tak? - upewniła się, uśmiechając kątem ust, gdy Primrose spróbowała pomóc mężczyźnie za pomocą Finite, jakby był zabawką, którą można naprawić, bo się stłukła.
Czy można mu jeszcze jakoś pomóc? Nie była pewna, uderzył w stopnie pod niesprzyjającym kątem, a tak szybki krwotok z nosa sugerował raczej uszkodzenie w jamie czaszki. Dla spokoju ducha jednak (raczej Primrose, niż własnego) przykucnęła przed ciałem, rozsądnie nie próbując go jeszcze ruszać, póki nie znała zakresu obrażeń kręgosłupa.
- Diagno haemo - mruknęła, skupiając się przede wszystkim na głowie. Nie lubiła, gdy ją zaczepiano, kiedy próbowała siłować się ze śmiercią, więc na pytanie Primrose odpowiedziało dość kąśliwie. - Tak, zrób to. Jestem uzdrowicielem, Prim - Nie będę biegać jak posłaniec, pozostało niedopowiedziane. Przyjaciółka może i była przyzwyczajona do rozporządzania ludźmi, ale zostając tu sama, stojąc i załamując nad nim ręce, nijak mu nie pomoże. - Episkey maxima - Nachyliła się i zatrzymała różdżkę tam, gdzie uprzednio dostrzegła oczami zaklęcia diagnostycznego narastającego krwiaka śródmózgowego, rzecz, która zabiłaby go najszybciej w miarę wzrastania ciśnienia wewnątrz czaszki. Miała podstawy twierdzić, że miał też złamaną podstawę czaszki i może jakiś kręg szyjny. Ale to były już rzeczy wymagające znacznie więcej skupienia, czasu i uwagi; nie dało się ich załatwić na schodach. - Potrzeba przynajmniej trzech osób, możliwie więcej, żeby go przenieść z ustabilizowanym kręgosłupem. Raczej przeżyje - Nie chciała wyrokować. - Ale najlepiej by było, gdyby trafił do prawdziwego szpitala. - Ilość eliksirów oraz specjalistycznej wiedzy z zakresu neurologii, jaka będzie mu potrzebna, mogły przekraczać możliwości lazaretu polowego w miejskim ratuszu. Była przekonana, że tak było. Układ nerwowy był jednym z najsubtelniejszych i najtrudniejszych w leczeniu, nawet dla wprawionych magów. Wbiegła na stopnie, by złapać pierwszą zawezwaną osobę, która opuściła ratusz. - Utrzymajcie niskie ciśnienie krwi, najlepiej poniżej stu skurczowego. Umiesz mierzyć ciśnienie, co? A zresztą. Przede wszystkim jak najmniej go ruszajcie dopóki nie zajmie się nim uzdrowiciel. Prawdziwy. - Nie alchemik ani wolontariusz. - I żadnych eliksirów uzupełniających krew.
Zatarła dłonie, schowała różdżkę w kaburze i zbliżyła się do Primrose, by złapać ją za ramię i pocieszająco uścisnąć. Neutralnym wyrazem twarzy starała się maskować jak bardzo obojętne było jej co stanie się z mężczyzną. Traciły czas.
- Domyślamy się co cię spotkało - Ramsey zapewne domyślał się bardziej, ale nie chciała wychodzić na mniej świadomą od niego. - Mulciber wróci, wie co robi. My musimy udać się na brzeg... - Zawahała się, spojrzała na przyjaciółkę z większą uwagą. - Jeśli się obawiasz, wskaż mi drogę, i udam się tam sama. - Wolałaby tego nie robić, ale nie zamierzała przecież rezygnować. - Najpierw powiedz mi co widziałaś.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Upał niczego nie ułatwiał, wszystko drażniło. Gorąc, ciężar ubrania na skórze, metaliczny zapach krwi na schodach. Poczucie porażki, które gorzką gulą utkwiło w jej gardle kiedy Elvira pochylała się nad mężczyzną.
Nie mogła się nad sobą użalać, nie mogła pozwolić, aby słabość przejęła nad nią panowanie, chociaż chciała krzyczeć w niebogłosy z bezsilności i wściekłości, że wszystko się sypie. Skupiona na pomocy, na działaniu nie dostrzegła złośliwych uśmiechów ze strony czarownicy. Nie mogąc czytać w jej myślach nie zdawała sobie sprawy z postawy blondynki. Bez zbędnego czekania pobiegła do ratusza gdzie wezwała pomoc.
-Na zewnątrz człowiek upadł i ma rozbitą głowę, panna Multon już udziela mu wstępnej pomocy. - Nie krzyczała w panic, nie plakała, nie załamyała rąk. Wydawała polecenia, które miały być wykonane bez zbędnego zadawania pytań. Reszta potoczyła się szybko. Wyniesiono nosze, mężczyzna natychmiast na nich umieszczony został przejęty przez medyków, którzy zdawali się nie być przejęci faktem, że Elvira sugerowała, że wśród nich nie ma lekarza, który potrafi zająć się poszkodowanym.
-Zrobimy wszystko co w naszej mocy. - Zapewnił jeden głos, a drugi, że lady Burke zostanie poinformowana czy przeżył. Gdy zamknęły się drzwi do ratusza odetchnęła cicho przecierając czoło. Skronie pulsowało nieznośnie, ciało domagało się odpoczynku, podobnie jak umysł, ale nie mogła sobie teraz na to pozwolić. Gest mający nieść pocieszenie wcale go nie dawał. To tylko kurtuazja, nie była naiwna. Taki upadek nie mógł skończyć się przeżyciem. Wzięła głębszy oddech.
-Chodźmy. - Powiedziała tylko, chowając różdżkę zeszła po schodach nie patrząc w stronę dużej kałuży krwi. Znała drogę bardzo dobrze, to były ziemie rodu Burke. Czekała je dłuższa wycieczka, ale to dobrze, to mogło pomóc jej w zebraniu myśli i uspokojeniu się. -To dobrze. Mam do pana Mulcibera parę pytań. - Miała dość udawania, że nie widzi pewnych rzeczy, dość ignorowania tego, że część Śmierciożerców otacza aura cieni, demonicznych istot, które nie zdawały się chętne do współpracy. Na razie były dla niej szkodnikami, które należy zwalczać. -Otoczyła mnie całkowita ciemność. Nie wiedziałam gdzie jestem. Mężczyzna zdawał się pokraczną i przerażającą istotą. Długie ramiona zakończone pazurami. Nie widziałam was, nie widziałam nikogo innego. Wcześniej zaś… widziałam cienie w ratuszu. -Resztę miała zamiar powiedzieć jak spotka się z Ramseyem. -Trasa chwilę nam zajmie. Mam nadzieję, że masz dobre buty. - Bo ona nie miała, ale to nie mogło jej powstrzymać przed działaniem. Zagryzie zęby, nabawi się pęcherzy, ale nie mogła teraz odpuścić. Nie mogła pozwolić sobie słabość.
|Idziemy do groty
Nie mogła się nad sobą użalać, nie mogła pozwolić, aby słabość przejęła nad nią panowanie, chociaż chciała krzyczeć w niebogłosy z bezsilności i wściekłości, że wszystko się sypie. Skupiona na pomocy, na działaniu nie dostrzegła złośliwych uśmiechów ze strony czarownicy. Nie mogąc czytać w jej myślach nie zdawała sobie sprawy z postawy blondynki. Bez zbędnego czekania pobiegła do ratusza gdzie wezwała pomoc.
-Na zewnątrz człowiek upadł i ma rozbitą głowę, panna Multon już udziela mu wstępnej pomocy. - Nie krzyczała w panic, nie plakała, nie załamyała rąk. Wydawała polecenia, które miały być wykonane bez zbędnego zadawania pytań. Reszta potoczyła się szybko. Wyniesiono nosze, mężczyzna natychmiast na nich umieszczony został przejęty przez medyków, którzy zdawali się nie być przejęci faktem, że Elvira sugerowała, że wśród nich nie ma lekarza, który potrafi zająć się poszkodowanym.
-Zrobimy wszystko co w naszej mocy. - Zapewnił jeden głos, a drugi, że lady Burke zostanie poinformowana czy przeżył. Gdy zamknęły się drzwi do ratusza odetchnęła cicho przecierając czoło. Skronie pulsowało nieznośnie, ciało domagało się odpoczynku, podobnie jak umysł, ale nie mogła sobie teraz na to pozwolić. Gest mający nieść pocieszenie wcale go nie dawał. To tylko kurtuazja, nie była naiwna. Taki upadek nie mógł skończyć się przeżyciem. Wzięła głębszy oddech.
-Chodźmy. - Powiedziała tylko, chowając różdżkę zeszła po schodach nie patrząc w stronę dużej kałuży krwi. Znała drogę bardzo dobrze, to były ziemie rodu Burke. Czekała je dłuższa wycieczka, ale to dobrze, to mogło pomóc jej w zebraniu myśli i uspokojeniu się. -To dobrze. Mam do pana Mulcibera parę pytań. - Miała dość udawania, że nie widzi pewnych rzeczy, dość ignorowania tego, że część Śmierciożerców otacza aura cieni, demonicznych istot, które nie zdawały się chętne do współpracy. Na razie były dla niej szkodnikami, które należy zwalczać. -Otoczyła mnie całkowita ciemność. Nie wiedziałam gdzie jestem. Mężczyzna zdawał się pokraczną i przerażającą istotą. Długie ramiona zakończone pazurami. Nie widziałam was, nie widziałam nikogo innego. Wcześniej zaś… widziałam cienie w ratuszu. -Resztę miała zamiar powiedzieć jak spotka się z Ramseyem. -Trasa chwilę nam zajmie. Mam nadzieję, że masz dobre buty. - Bo ona nie miała, ale to nie mogło jej powstrzymać przed działaniem. Zagryzie zęby, nabawi się pęcherzy, ale nie mogła teraz odpuścić. Nie mogła pozwolić sobie słabość.
|Idziemy do groty
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Sprawa tajemniczego morderstwa londyńskiego urzędnika nabrała koloru, a podczas łączenia poszlak okazało się, że istnieje jeszcze jeden trop warty zbadania. Trop niewiele mówiący, tajemniczy, który na kilometr śmierdział kłopotami i sprawiał, że intuicja podpowiadała jej działanie ostrożne i wstrzemięźliwe, dalekie od ryzyka. Akcja zatem musiała zostać rozplanowana na parę części w których będzie miała wystarczająco dużo czasu by posłuchać plotek, poobserwować otoczenie i w końcu: zaryzykować rozmowę z mieszkańcami.
Siedemnastego lipca Adda pojawiła się w Beamish Town pod postacią czarnego kota i kocim zwyczajem rozpoczęła badanie terenu i najbardziej obiecujących zakamarków. W Anglii jej animagiczna forma niosła za sobą dodatkowe, dość nieoczekiwane bonusy; czarny kot był tutaj uznawany za talizman szczęścia, więc jej pojawienie się w oknie czy na drodze było raczej wydarzeniem powszechnie akceptowanym i wesołym. Niosło też w sobie potencjalne korzyści jak miejsce na zapiecku i możliwość dokładnego podsłuchania prowadzonych w domu rozmów, czy święty spokój podczas leżakowania na parapecie i obserwowania zachowań plączących się w tłumie ludzi.
Początkowo starała się wychwycić nastroje panujące w mieście i zaplątała się w miejscu, które musiało być jakimś lokalnym straganem. Tam, przyczajona na pustym stoisku, oglądała spieszących się ludzi; nie zauważyła w nich swobody i beztroski, którą gwarantował Festiwal Lata i zawieszenie broni. Przemykające chodnikiem osoby czasem oglądały się przez ramię, nieliczne grupki paru osób szeptały coś między sobą, ale strzępy rozmów były zbyt słabe, by kocim uchem zidentyfikować ich obiekt. Po dwóch bezowocnych godzinach kręcenia się po okolicy Adda postanowiła odwiedzić lokalną gospodę ― w takich miejscach jak to zawsze można było usłyszeć coś ciekawego, ludzie byli chętniejsi do rozmowy i mielenia ozorem po piwie lub dwóch, ewentualnie siedmiu. Jak cień przemknęła wśród mlecznej mgły, a stosowny przybytek namierzyła po zapachu.
Do środka wślizgnęła się dzięki uprzejmości starej kobieciny, która akurat otworzyła drzwi na oścież, by wylać wiadro pełne pomyj do najbliższego zaułka. Na jej widok ― biednego czarnego kota ― uśmiechneła się tylko wesoło, rozejrzała czujnie i bystro i skinęła zachęcająco głową. Adda przemknęła do środka bez dodatkowych zachęt i namów, rozejrzała się od progu. Lokal nie był duży, mieścił ledwie ze trzy duże ławy i parę mniejszych stolików. W zachodniej ścianie wykuta była wnęka na palenisko w którym teraz trzaskał ogień; płomienie oblizywały pękaty kociołek, pokrywka tańczyła na jego brzegach, a zawartość raz po raz z sykiem uciekała z wnętrza naczynia, roztaczając wokół przyjemny zapach rybnej zupy. Nie było tu zbyt wielu ludzi, co Adda przyjęła raczej ze zdziwieniem; paru chłopów siedziało przy ławie, ze dwóch innych rozmawiało w kącie. Stary karczmarz leniwie polerował szklanki brudną szmatą, a zdecydowanie młodsza, ciemnowłosa kobieta przecierała stoły, w tle tańczyła zaczarowana miotła. Szmer rozmów zlewał się ze świstem wiatru za oknem, szuranie miotły splatało się z rytmicznym podskakiwaniem pokrywki. Szur-tap-szur, i tak w kółko.
Adda przeszła się wzdłuż ściany, ściągając na siebie spojrzenie paru mężczyzn siedzących przy długiej ławie. Jeden z nich uśmiechnął się szeroko.
― Patrzcie no, w końcu dobry omen jakiś! ― odezwał się głośno i przyjaźnie, a potem pochylił nieco plecy, wyciągnął dłoń w jej kierunku. Zbliżyła się, a jakże, choć nieco nieufnie, jak na obcego kota przystało, ale ostatecznie podjęła ryzyko, dała się pogłaskać za uchem, upatrując w tym zachowaniu szansy na miejsce na ławie i podsłuchanie ich rozmowy. Może akurat mówili o czymś ciekawym, wartym uwagi i czasu?
― Mógł się wcześniej pojawić, to i może wcześniej by pomoc nadeszła ― muskularny szatyn parsknął ponuro w kufel ― teraz to tyle z niego pożytku, co i z króliczej łapki albo tych pieruńskich kryształków z wybrzeża.
Adda wskoczyła na ławę, spojrzała bystro w stronę szatyna, pozorując zainteresowanie szeleszczącą chustką, którą miał zawiązaną pod szyją. Pomoc? Mów dalej, mój zacny kolego. Mów i nie krępuj się.
― Ważne, że sprawą zajęli się odpowiedni ludzie ― mruknął siwy gość z brodą tak długą, że aż musiał zatknąć ją za pasek. ― Pozostaje nam teraz naprzód patrzeć, panowie, nie w tył. Przeszłość nic już nam do zaoferowania nie ma.
― Z przeszłości można wiele wniosków wyciągnąć ― nie zgodził się rudy, ten który jako pierwszy zwrócił na nią uwagę ― choćby i te cienie, smugi przebrzydłe, w jakiejś książce sprawdzić.
― W jakiej niby? ― parsknął Brodacz. ― W baśniach Barda Beedle’a?
― Stare to, a głupie ― zaskrzeczała starowinka z wiadrem. Trzasnęły zamykane drzwi, zajęczała rączka wysłużonego wiadra. Rudy tymczasem złapał Addę nad wyraz delikatnie i ułożył sobie kota na kolanach.
Kot nie zaprotestował.
― Historia lubi koło zataczać… ― skrzeczała babuszka dalej, ale szuranie jej butów zagłuszyło kolejne słowa. Rudy westchnął, Adda poczuła ukłucie zniecierpliwienia. Kto tu był? Kto odpowiedział na wezwanie o pomoc? Beamish Town leżało w Durham, a te ziemie kontrolował ród Burke ― czy to jakiś ich przedstawiciel? A może ktoś z Ministerstwa? Kto jeszcze mógł usłyszeć wezwanie? Nazwiska, potrzebowała konkretnych nazwisk albo chociaż tropów, które pozwolą jej na szybką identyfikację, więc zwinęła się w kłębek na kolanach czarodzieja i udając, że śpi, słuchała dalszej części rozmowy.
Wątki tej historii zaczynały się rozwidlać. W drugim dniu swojej wycieczki do Beamish Town Adda postanowiła zbadać trop tajemniczych czarnych kryształków, o których wspomniał wczorajszego wieczoru szatyn z gospody. Przemierzała uliczki ponownie w postaci czarnego kota, słuchając strzępów rozmów ulatujących przez uchylone okna, czy szpary w drzwiach. Śledziła nielicznych ludzi pojawiających się na zewnątrz, nawet w akcie desperacji dogadała się z rudym dachowcem, ale ten nie powiedział jej nic sensownego, poza tym, że w mieście jest dziwnie i nie jest to dobry miesiąc dla kotów.
Popołudnie spędziła w czyimś ogrodzie, pilnie słuchając narzekań starego czarodzieja obierającego ziemniaki w swoim domowym zaciszu, a kiedy okazało się, że prócz narzekań na mgłę i niepokojącą aurę nie ma nic sensownego do powiedzenia ― uciekła znów na drogę. Tam wpadła pod nogi jakiemuś chłystkowi; chłopak odskoczył dość zwinnie, ale skrzywił się, zirytowany kocią nieuwagą i odtrącił ją butem. Towarzyszył mu kolega, ale ten nie wykazywał jawnej niechęci wobec mruczków.
Adda ruszyła ich tropem z czystej złośliwości, chcąc dowiedzieć się jakie sekrety chowa między sobą dzisiejsza młodzież i jakie było jej zaskoczenie, kiedy Agresor wydobył z kieszeni garść czarnych jak noc kryształków.
― Zobacz co mam ― zagadnął kompana konspiracyjnym szeptem. Drugi chłopak zbladł i rozejrzał się nerwowo. Wokół ― ani żywego ducha.
― Schowaj to ― syknął. ― Dość już mieliśmy ostatnio problemów. Skąd to masz w ogóle? Myślałem, że ojciec srogo przetrzepał ci skórę za ostatnie wybryki nad morzem…
Agresor nonszalancko wzruszył ramionami i uśmiechnął się z manierą nastoletniego buntownika, który dostąpił zaszczytu wszechwiedzy.
― Może i przetrzepał, ale mam swój rozum, nie? Nie będzie mi stary mówił co mam robić, to moje życie. A te maleństwa ― zamknął palce w pięść i schował ją do kieszeni ― mogą być coś warte. No sam pomyśl: błyszczy się, były na brzegu, nikt nie wie skąd się wzięły. Może jak się osunął tamten kamień, to wraz z nim otworzył się jakiś podwodny skarbiec?
― Pierdolisz jak potłuczony.
― Sam pierdolisz, zazdrościsz mi pewnie.
― Nie pamiętasz już co stało się ostatnim razem? Jak tamten stary pierdziel oszalał i wytłukł całą swoją rodzinę?
― A skąd wiesz, ze to przez maleństwa? Nie ma pewności ― burknął Agresor i poprawił kaszkiet. ― Zresztą, tamta flądra z ratusza mówiła coś o chorobie, a pomieszanie zmysłów wywołują jakieś gnębiwtryski czy inne gówno.
― Co?
― No co ty, nic nie czytasz? To ja nie wiem, jak ty chcesz się dostać na kurs uzdrowicielski…
Rozmowa płynęła dalej swoim torem, ale zeszła już na tematy nieistotne dla śledztwa. Adda pokręciła się jeszcze trochę w pobliżu chłopaczków, chcąc mieć absolutną pewność, że nie wrócą do tematu, ale kiedy obaj zniknęli w domu wypełnionym głośną muzyką z gramofonu ― odpuściła. Hałas na dłuższą metę bywał męczący dla kociego słuchu, a ona i tak miała co sprawdzić i o czym myśleć.
Bez zbędnej zwłoki wybrała się na wspomniany przez chłopaków brzeg. Nie zbliżała się do wody, trzymała się we względnej odległości od samej plaży, preferując raczej graniczną część krzaków, karłowatych drzewek i wysokich traw. Plaża była opustoszała, mimo parnej pogody nie było tu ani jednej żywej duszy, a daleko w tle majaczyły rozłupane klify, odsłaniając wejście do groty. Adda przyglądała jej się przez jakiś czas, ciekawa tego, czy ktoś z mieszkańców Beamish Town się tam pofatyguje i czy z jaskini czasem nic nie wypełznie na zewnątrz. Wedle tego, co udało jej się ustalić, dziura pojawiła się wiele dni temu i logika podpowiadała, że cokolwiek tam było ― już wyszło, ale nie potrafiła sobie odmówić obserwacji.
W krzakach tkwiła do wieczora, przeczulona na każdy ruch i szelest i absolutnie obojętna na niedogodności pogody czy okoliczności. Choć jej żywiołem były interakcje z ludźmi, tak była świadoma tego, że jej praca to nie tylko kokieteryjne zaczepki i mącenie ludziom w głowach. Praca w terenie bywała wymagająca, ale wymagająca była także sama de Verley; nie mogłaby odejść z pustymi rękami, bez dokładnego sprawdzenia potencjalnej poszlaki. Dlatego też odczekała aż słońce schowa się za horyzontem, aż plażę powlecze aksamitna zasłona ciemności wczesnej nocy i zbliżyła się ostrożnie w stronę groty, uprzednio zmieniając kształt na ludzki. Stojąc nieopodal wylotu, analizując rozmiar odsłoniętej dziury i snując podejrzenia wobec jej faktycznego przeznaczenia, przypomniała sobie jak Michael podchodził do badania każdego podejrzanego miejsca. Nie była na tyle biegła w czarach bazujących na białej magii jak on, ale doskonale pamiętała wypowiadane przez niego zaklęcia, rozkładający się w inkantacji akcent, ruch nadgarstka, czy nawet ułożenie różdżki w dłoni. Wzorując się więc na nim sięgnęła po to jedno zaklęcie, podstawę podstaw.
― Festivo ― szepnęła, kierując czubek różdżki w stronę wylotu jaskini. Dalszych analiz jednak nie przeprowadzała; wynik zaklęcia chciała przekazać dalej, odpowiednio przeszkolonym do tego jednostkom.
Dziewiętnastego lipca było tak gorąco, że nieomal udusiła się we własnym futrze. Wciąż w Beamish Town, wciąż zaklęta w kocią postać, przechadzała się zaułkami, przemykała pod wiatami i obserwowała okolicę ze spadzistych dachów. Słuchała, śledziła i wyciągała wnioski, łączyła ze sobą tropy i poszlaki na sposób rozsypanej układanki do którego nikt nie dał jej obrazka pomocniczego. Czasem element zdawał się pasować jedynie pozornie, a odkrycie dodatkowej plotki czy choćby informacyjnego ochłapu pozwalało jej domyślić się, które założenie było błędne, a które poprawne, ale cały ten proceder był niezwykle czasochłonny i angażujący. Od trzech dni nie potrafiła myśleć o niczym innym, jak o tym, co tu się właściwie stało i jaki miało to związek ze sprawą Abberleya.
Poświęciła cały dzień na łapanie różnych informacji; słyszała coś o ratuszu, była obejrzeć sam budynek, ale niestety niewiele dowiedziała się z przekazywanych sobie strzępów informacji. Trudno było domyślić się co kryją półsłówka i niedomówienia, trudno było odnaleźć się w temacie o którym wiedziało się niewiele.
Późną porą, gdy za oknem znów zapadła aksamitna ciemność, gdy niepokój zdawał się wlewać nieszczelnymi oknami do domu, Adda znalazła sobie wygodne lokum u starszej pani na zapiecku. Jej dom przez część dnia stanowił coś w rodzaju lokalnego miejsca spotkań; przychodziły tu inne stare baby by trajkotać i marudzić, przychodzili panowie by rozmawiać o sprawach ważnych, takich jak chociażby najlepszy środek na czyrakobulwę albo syrop na paskudny kaszel. Przewijały się przez te rozmowy ploteczki, przewijały niewiele znaczące informacje dotyczące okolicy, aż w końcu…
― Darla! ― Od progu rozgległ się syk, trzasnęły drzwi. Adda strzepnęła uchem i leniwie otworzyła oko, doskonale udając kota, który przebudził się jedynie po to, by obdarzyć intruza spojrzeniem pełnym dezaprobaty. ― Darla!
― Jużci, idę ― burknęła starsza pani, wycierając ręce w wełnianą zapaskę ― co znowu?
― Henryś mój ma objaw ― wyjaśniła gorączkowo kobieta i obejrzała się przez ramię na zamknięte drzwi, jakby niepewna tego, czy nikt jej przypadkiem nie śledził.
Darla uniosła siwe brwi, zacięła wargi.
― Jak ten, no?
― Dokładnie.
― Ale i gorączkę ma, nie śpi, nie rozpoznaje ni żywej duszy?
― Nie rozpoznaje…
Darla cmoknęła krótko, pokręciła głową.
― Wyrzuć chłopa z domu zanim was pozabija, wnuczki masz na przechowanie…
― Nie mogę, nie mogę, ach!
― Edith ― upomniała ją surowo Darla, złapała czarownicę za łokieć ― to żarty nie są, a sprawa poważna. Odprowadzimy go razem jak chcesz, do ratusza…
― Nie chcę! Co oni mu zrobią tam… zamkną i na zapomnienie skażą…
― Zaufaj mi ― odparła Darla z naciskiem ― zaufaj mi i Holly, przecie na wolontariacie tam się udziela, zajmie się i Henrym i każdym innym nieszczęśnikiem, którego dotknęła Choroba Szaleńca.
Gruby drewniany kloc osunął się w palenisku, strzelił snopem iskier i oblizał pomarańczowym płomieniem dno kociołka. Adda poruszyła ogonem, otuliła się nim jak futrzanym boa na noworoczną zabawę. Choroba Szaleńca, a to ciekawe, nareszcie jakieś konkrety…
― Na brzeg go już ciągnęło? ― kontynuowała przesłuchanie Darla, chwytając zawieszoną na kołku opończę. ― Koniec świata wieszczył?
Edith zaniosła się szlochem i pokiwała głową. Łzy spływały jej po policzkach, moczyły zawiązaną pod szyją chustkę, opadały grochami na bluzkę.
― Przywiązałam go! ― jęknęła. ― Przywiązałam jak psa!... Żeby nie uciekł nigdzie, nie poszedł…
― Chodź, chodź, musimy działać ― zaszeleściła zarzucana na ramiona opończa, rozległy się kroki, jęknęły drzwi ― szybko tylko, nie ma czasu do stracenia! Edith! ― ponagliła szlochająca kobietę i wyjęła różdżkę, której koniec zaraz zatlił się mlecznobiałym światłem.
Ostatnie siorbnięcie nosem, szuranie butów o posadzkę i trzaśnięcie drzwiami. Adda podniosła się do siadu, porzucając swoją dotychaczasową arcywygodną pozę i spojrzała w okno. Ciemno, coraz ciemniej. Ale jeśli miała wyciągnąć z tego miasta ile tylko się da, to nie mogła odpuścić takiej okazji, musiała dogonić starsze czarownice i przekonać się co to za choroba, co to za Henry i towarzyszyć im w drodze do ratusza, obejrzeć przekazanie. Musiała tylko pilnować odległości i własnego bezpieczeństwa, musiała trzymać się na baczności.
Nie chciałaby w końcu, żeby Michael został wdowcem jeszcze przed ślubem.
|zt
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Adriana, przysłuchując się rozmowie mieszkańców w gospodzie, mogłaś wychwycić, że wspomniana pomoc przyszła ze strony lordów Durham - wśród wymienionych osób, które odwiedziły miasteczko, padło nazwisko lady Burke, ale ponieważ nikt nie nazwał jej po imieniu, nie mogłaś być pewna, o kogo chodziło. Któryś z mężczyzn wspomniał, że arystokratce towarzyszył namiestnik Warwickshire oraz druga, nieznajoma kobieta, a także, że po wizycie w ratuszu zabrali ze sobą jednego z chorych.
Młodego czarodzieja, który zabrał ze sobą czarne jak noc kryształki, nie spotkałaś już ani razu w trakcie swojej wizyty w Beamish Town, jednak jeśli kręciłaś się w miasteczku jeszcze jakiś czas, do twoich kocich uszu mogła dotrzeć informacja, że ciało jakiegoś młodzieńca wyłowiono kilka dni później z morza - magiczna policja odgrodziła teren i nie byłaś w stanie się do niego zbliżyć na tyle, żeby sprawdzić, czy był to ten sam młody człowiek.
Rzucone u wylotu jaskini festivo zadziałało natychmiast - biała magia osiadła na okrągłych ścianach groty, mocniej przyciągana do wyrytych w skale, mieniących się bursztynową barwą znaków, w których mogłaś rozpoznać runy - nie byłaś jednak w stanie powiedzieć na ich temat nic więcej. Nie wiedziałaś, z jakiej pochodziły epoki, ani jakie było ich działanie. Większe skupisko czarnej magii zdawało się znajdować głębiej i niżej, dosyć daleko od ciebie - nie zdecydowałaś się jednak wejść do jaskini; nie mogłaś więc wiedzieć, co tam ukryto.
Podążając za dwiema kobietami odkryłaś, że mąż jednej z nich - Henry - zniknął, nim te zdążyłyby do niego wrócić. W jakiś sposób musiał uwolnić się z więzów, za pomocą których związała go czarownica. Jej lament podniósł się daleko ulicą i ściągnął do domu okolicznych mieszkańców, którzy rozpoczęli poszukiwania, póki co - nieskuteczne. Drzwi ratusza pozostały zamknięte, ale jeśli się tam udałaś, mogłaś zauważyć, że od czasu do czasu wchodziły i wychodziły z niego ubrane w białe fartuchy kobiety. Raz byłaś świadkiem, jak tylnym wyjściem wyniesiono trzy zawinięte w białe prześcieradła ciała.
To tylko post uzupełniający, mistrz gry nie kontynuuje rozgrywki.
Młodego czarodzieja, który zabrał ze sobą czarne jak noc kryształki, nie spotkałaś już ani razu w trakcie swojej wizyty w Beamish Town, jednak jeśli kręciłaś się w miasteczku jeszcze jakiś czas, do twoich kocich uszu mogła dotrzeć informacja, że ciało jakiegoś młodzieńca wyłowiono kilka dni później z morza - magiczna policja odgrodziła teren i nie byłaś w stanie się do niego zbliżyć na tyle, żeby sprawdzić, czy był to ten sam młody człowiek.
Rzucone u wylotu jaskini festivo zadziałało natychmiast - biała magia osiadła na okrągłych ścianach groty, mocniej przyciągana do wyrytych w skale, mieniących się bursztynową barwą znaków, w których mogłaś rozpoznać runy - nie byłaś jednak w stanie powiedzieć na ich temat nic więcej. Nie wiedziałaś, z jakiej pochodziły epoki, ani jakie było ich działanie. Większe skupisko czarnej magii zdawało się znajdować głębiej i niżej, dosyć daleko od ciebie - nie zdecydowałaś się jednak wejść do jaskini; nie mogłaś więc wiedzieć, co tam ukryto.
Podążając za dwiema kobietami odkryłaś, że mąż jednej z nich - Henry - zniknął, nim te zdążyłyby do niego wrócić. W jakiś sposób musiał uwolnić się z więzów, za pomocą których związała go czarownica. Jej lament podniósł się daleko ulicą i ściągnął do domu okolicznych mieszkańców, którzy rozpoczęli poszukiwania, póki co - nieskuteczne. Drzwi ratusza pozostały zamknięte, ale jeśli się tam udałaś, mogłaś zauważyć, że od czasu do czasu wchodziły i wychodziły z niego ubrane w białe fartuchy kobiety. Raz byłaś świadkiem, jak tylnym wyjściem wyniesiono trzy zawinięte w białe prześcieradła ciała.
Strona 5 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Beamish Town
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Durham