Morsmordre :: Devon :: Okolice
Exeter, Devon
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
Exeter, Devon
Exeter to największe miasto Devon, położone przy ujściu rzeki Exe, którą żeglować można od morza aż do centrum miasta. Rzeka wyznacza układ miasta, dzieląc je na dwie części, połączone ze sobą licznymi mostami. Najważniejszymi zabytkami są ruiny średniowiecznego zamku, oraz romańsko-gotycka katedra – reszta miasta jest dość nowa, przebudowana została bowiem po II Wojnie Światowej. Mimo sporego zaludnienia, w samym mieście można odnaleźć wiele parków albo miejsc zielonych, gdzie ludzie chętnie odpoczywają w wolnej chwili. Równie popularnym miejscem do spędzania wolnego czasu są kanały i mniejsze uliczki, gdzie można ukryć się przed skwarem albo ochłodzić w gorące dni.
| 22 października 1957
Nie mogła przekonać się do tego wyjazdu, nawet jeżeli krewni Adelaidy robili wszystko, aby czuła się dobrze i nie odstawała od ich małego grona. Mimo wszystko, wciąż byli dla niej obcy, nawet jeżeli mały Edgar dość szybko stał się jej „największym powiernikiem” – pomagała mu na jego pierwsze dziecięce problemy sercowe, plotła mu wianki z kwiatów, czy też puszczała z nim (nauczona doświadczeniem i poradami Cilliana) latawce, oglądając, jak szybowały po niebie. Ale to wciąż czuło się dziwnie, tak jakby potrzebowała doszukiwać się namiastki szczęścia, czegokolwiek, co miało jej pomóc oderwać się od myśli…no właśnie, o czym? Jak miała zapomnieć i nie myśleć o rodzinie? Innych kłopotów nie przewidywała bardziej w życiu, poza oczywistą, wszechobecną wojną i możliwością śmierci w każdym momencie. Chyba zaczynała być ekspertem w tragicznych wypadkach, więc kto by wiedział, co jeszcze mogłoby być niepokojące.
Teraz pojechali do Exter, jakby kolejna lokacja i kolejne miasto miałoby nagle coś zmienić. Słuchała powodów wyjazdu tak jakoś z odległości, nie potrafiąc nagle zapałać miłością do kolejnej konstrukcji z szarych kamieni, jakby zamykającej w sobie całą negatywność świata. Kiedy była młoda, kiedy jeszcze podróżowała po świecie, była wielce podekscytowana możliwością odwiedzenia większych ośrodków, podziwianiu niesamowitych budowli i rzeczy, które sprzedawali w sklepach i na marketach, ale ostatecznie, gdy przyszło jej mieszkać w jednym, czuła się jak ptak w klatce, nie mogąc ani trochę nacieszyć się sytuacją dookoła.
Kroczyła więc posłusznie za swoimi tymczasowymi opiekunami, przemierzając kolejne nadbrzeża kanałów, rozglądając się po okolicy jakby szukała czegokolwiek interesującego. Byli już w paru parkach, odwiedzili też ze dwa sklepy, którym Sheila nie mogła poświęcić nawet odrobiny serca, ostatecznie teraz siedzieli gdzieś niedaleko kolejnego skrawka zieleni, gdzie Edgar biegał gdzieś z rodzicami, bawiąc się chyba w chowanego. Wzdychając lekko, młoda Doe przetarła lekko twarz, zupełnie jakby czuła się dość dziwacznie i chciała już wrócić do domu. Gdziekolwiek miałby on być.
Złoty, puchaty kształt mignął gdzieś jej kątem oka – w pierwszej chwili myślała, że zupełnie się przewidziała, ale kiedy jednak odwróciła głowę w tym kierunku, dostrzegła przepiękną istotę. Najpiękniejszą na całym świecie! Mówiła to oczywiście o każdym psie, ale wszystkie były najpiękniejsze i wybranie jednego byłoby dramatem. Ostrożnie przechodząc z siadu do klęku, Sheila wyciągnęła dłoń w kierunku golden retrivera, pozwalając mu ją obwąchać na przywitanie jeżeli był zainteresowany, a gdyby to zrobił, wyciągając ją bardziej aby podrapać ją za uchem.
- Cześć przystojniaku! Co tu robisz, tak całkiem sam?
Nie mogła przekonać się do tego wyjazdu, nawet jeżeli krewni Adelaidy robili wszystko, aby czuła się dobrze i nie odstawała od ich małego grona. Mimo wszystko, wciąż byli dla niej obcy, nawet jeżeli mały Edgar dość szybko stał się jej „największym powiernikiem” – pomagała mu na jego pierwsze dziecięce problemy sercowe, plotła mu wianki z kwiatów, czy też puszczała z nim (nauczona doświadczeniem i poradami Cilliana) latawce, oglądając, jak szybowały po niebie. Ale to wciąż czuło się dziwnie, tak jakby potrzebowała doszukiwać się namiastki szczęścia, czegokolwiek, co miało jej pomóc oderwać się od myśli…no właśnie, o czym? Jak miała zapomnieć i nie myśleć o rodzinie? Innych kłopotów nie przewidywała bardziej w życiu, poza oczywistą, wszechobecną wojną i możliwością śmierci w każdym momencie. Chyba zaczynała być ekspertem w tragicznych wypadkach, więc kto by wiedział, co jeszcze mogłoby być niepokojące.
Teraz pojechali do Exter, jakby kolejna lokacja i kolejne miasto miałoby nagle coś zmienić. Słuchała powodów wyjazdu tak jakoś z odległości, nie potrafiąc nagle zapałać miłością do kolejnej konstrukcji z szarych kamieni, jakby zamykającej w sobie całą negatywność świata. Kiedy była młoda, kiedy jeszcze podróżowała po świecie, była wielce podekscytowana możliwością odwiedzenia większych ośrodków, podziwianiu niesamowitych budowli i rzeczy, które sprzedawali w sklepach i na marketach, ale ostatecznie, gdy przyszło jej mieszkać w jednym, czuła się jak ptak w klatce, nie mogąc ani trochę nacieszyć się sytuacją dookoła.
Kroczyła więc posłusznie za swoimi tymczasowymi opiekunami, przemierzając kolejne nadbrzeża kanałów, rozglądając się po okolicy jakby szukała czegokolwiek interesującego. Byli już w paru parkach, odwiedzili też ze dwa sklepy, którym Sheila nie mogła poświęcić nawet odrobiny serca, ostatecznie teraz siedzieli gdzieś niedaleko kolejnego skrawka zieleni, gdzie Edgar biegał gdzieś z rodzicami, bawiąc się chyba w chowanego. Wzdychając lekko, młoda Doe przetarła lekko twarz, zupełnie jakby czuła się dość dziwacznie i chciała już wrócić do domu. Gdziekolwiek miałby on być.
Złoty, puchaty kształt mignął gdzieś jej kątem oka – w pierwszej chwili myślała, że zupełnie się przewidziała, ale kiedy jednak odwróciła głowę w tym kierunku, dostrzegła przepiękną istotę. Najpiękniejszą na całym świecie! Mówiła to oczywiście o każdym psie, ale wszystkie były najpiękniejsze i wybranie jednego byłoby dramatem. Ostrożnie przechodząc z siadu do klęku, Sheila wyciągnęła dłoń w kierunku golden retrivera, pozwalając mu ją obwąchać na przywitanie jeżeli był zainteresowany, a gdyby to zrobił, wyciągając ją bardziej aby podrapać ją za uchem.
- Cześć przystojniaku! Co tu robisz, tak całkiem sam?
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
Ostatnio zmieniony przez Sheila Doe dnia 03.05.21 15:57, w całości zmieniany 1 raz
Robił tak już od pewnego czasu. Na początku była to po prostu forma na zrelaksowanie się. Zdystansowanie się od wszystkiego. Pracował głównie umysłem, więc prędzej czy później nadchodził taki dzień, że Duncan musiał po prostu od tego uciec. Odciąć się, postawić między życiem a pracą grubą, wyraźną linię. Jasne, oczywiście że mógł zrobić znaleźć na to milion różnych sposobów - poczytać książkę, wyjść nad rzekę, uciąć sobie drzemkę. Pozostanie w domu byłoby nawet wskazane, zważywszy na to co działo się dookoła, a także na to, że oboje rodzice Moore'a byli ludźmi którzy nie posiadali w sobie nawet krzty magii... co oczywiście był bezsprzecznie wyjątkowo głupie. Jednakże Exeter, a właściwie całe Devon było nadal okolicą dość spokojną i bezpieczną. Daleko stąd było od Londynu i jadu, który sączył się po tamtejszych dzielnicach.
Czemu jednak przechadzał się po mieście w postaci psa właśnie? Ktoś mógłby mu wytknąć, że tylko utrudnia sobie życie - wszak w czworonożnej postaci nie mógł korzystać z pomocy swojej wiernej towarzyszki, Lucy. A noga była tak samo niesprawna jak wtedy gdy wracał do swojej pierwotnej formy. Kuśtykał więc przez ulice, większość ciężaru przenosząc na pozostałe trzy łapy. Ale pomimo niewygody, lubił takie spacery. To naprawdę pozwalało odciąć się od problemów, z którymi musiał mierzyć się na co dzień - a także spojrzeć na świat z zupełnie innej perspektywy. Poznawanie świata poprzez zapachy było przeżyciem, które nie sposób opisać słowami. Kiedyś próbował - i nawet on, całkiem wygadany starszy człowiek, miał problem z tym, by właściwie to przedstawić. Może kiedyś mu się uda - ale dotychczasowe próby były raczej marne.
Ludzie też, co dość oczywiste, reagowali na niego zupełnie inaczej. Człowieka ignorowano, choć zdarzało się, że jego laska wywoływała spojrzenia pełne chłodnego politowania. Pies niemal zawsze wzbudzał pozytywne emocje. Szczególnie dzieciaki się do niego garnęły, co było przecież zrozumiałe. Raz któryś próbował nawet przekonać rodziców, aby zabrać słodkiego, puchatego pieska do domu. Całe szczęście, że rodziciele okazali się być na tyle rozsądni, aby nie przystać na gorące prośby swojej latorośli.
To dlatego Duncan nie był specjalnie zdziwiony, kiedy i tym razem podczas spaceru został zaczepiony. Nawet lubił takie spotkania, nawet jeśli czasem musiał znosić ciągniecie za sierść czy uczy. Tym razem jednak pochyliła się nad nim osoba dorosła, co było całkiem miłą odmianą. Pies zamerdał przyjaźnie ogonem, jakże mógłby odmówić komuś radości z pogłaskania pieska? Skorzystał z możliwości obwąchania dłoni dziewczyny, a jakże. Pachniała ziołami, bardzo przyjemny aromat, musiał zauważyć. Ogon nie przestawał wesoło wachlować z boku na bok, gdy nadstawił się do drapania. Zaśmiałby się, gdyby mógł, słysząc jej słowa. Rzecz jasna, był przystojniakiem, w obu swoich wydaniach, ale o tym dziewczyna nie musiała wiedzieć. Większość ludzi zupełnie zapominała o istnieniu animagów oraz o tym, że mogli się na takowego natknąć. Może to i lepiej, inaczej zapewne zetknięciu z jakimkolwiek stworzeniem mogłaby im zacząć towarzyszyć paranoja. Stąd psisko tylko popatrzyło na swoją nową znajomą głębokimi, brązowymi oczami, zadowolone z drapania za uchem. Następnie podszedł krok bliżej i położył jej łeb na rękach. Był miłym pieskiem. A każdy czasem zasługuje na trochę uczucia od miłego pieska.
Czemu jednak przechadzał się po mieście w postaci psa właśnie? Ktoś mógłby mu wytknąć, że tylko utrudnia sobie życie - wszak w czworonożnej postaci nie mógł korzystać z pomocy swojej wiernej towarzyszki, Lucy. A noga była tak samo niesprawna jak wtedy gdy wracał do swojej pierwotnej formy. Kuśtykał więc przez ulice, większość ciężaru przenosząc na pozostałe trzy łapy. Ale pomimo niewygody, lubił takie spacery. To naprawdę pozwalało odciąć się od problemów, z którymi musiał mierzyć się na co dzień - a także spojrzeć na świat z zupełnie innej perspektywy. Poznawanie świata poprzez zapachy było przeżyciem, które nie sposób opisać słowami. Kiedyś próbował - i nawet on, całkiem wygadany starszy człowiek, miał problem z tym, by właściwie to przedstawić. Może kiedyś mu się uda - ale dotychczasowe próby były raczej marne.
Ludzie też, co dość oczywiste, reagowali na niego zupełnie inaczej. Człowieka ignorowano, choć zdarzało się, że jego laska wywoływała spojrzenia pełne chłodnego politowania. Pies niemal zawsze wzbudzał pozytywne emocje. Szczególnie dzieciaki się do niego garnęły, co było przecież zrozumiałe. Raz któryś próbował nawet przekonać rodziców, aby zabrać słodkiego, puchatego pieska do domu. Całe szczęście, że rodziciele okazali się być na tyle rozsądni, aby nie przystać na gorące prośby swojej latorośli.
To dlatego Duncan nie był specjalnie zdziwiony, kiedy i tym razem podczas spaceru został zaczepiony. Nawet lubił takie spotkania, nawet jeśli czasem musiał znosić ciągniecie za sierść czy uczy. Tym razem jednak pochyliła się nad nim osoba dorosła, co było całkiem miłą odmianą. Pies zamerdał przyjaźnie ogonem, jakże mógłby odmówić komuś radości z pogłaskania pieska? Skorzystał z możliwości obwąchania dłoni dziewczyny, a jakże. Pachniała ziołami, bardzo przyjemny aromat, musiał zauważyć. Ogon nie przestawał wesoło wachlować z boku na bok, gdy nadstawił się do drapania. Zaśmiałby się, gdyby mógł, słysząc jej słowa. Rzecz jasna, był przystojniakiem, w obu swoich wydaniach, ale o tym dziewczyna nie musiała wiedzieć. Większość ludzi zupełnie zapominała o istnieniu animagów oraz o tym, że mogli się na takowego natknąć. Może to i lepiej, inaczej zapewne zetknięciu z jakimkolwiek stworzeniem mogłaby im zacząć towarzyszyć paranoja. Stąd psisko tylko popatrzyło na swoją nową znajomą głębokimi, brązowymi oczami, zadowolone z drapania za uchem. Następnie podszedł krok bliżej i położył jej łeb na rękach. Był miłym pieskiem. A każdy czasem zasługuje na trochę uczucia od miłego pieska.
You’ve got a warm heart
You’ve got a beautiful brain
Duncan Moore
Zawód : Prywatny uzdrowiciel i magipsychiatra
Wiek : 53
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Chociaż jej samej temat animagii przechodził przez myśl nie raz i nie dwa, nigdy tak naprawdę nie miała ani czasu ani sił aby się na tym skupić. Miała też w końcu ledwie osiemnaście lat, co w perspektywie życia czarodzieja było jeszcze gdzieś na granicy dziecka, nawet jeżeli dokumenty mogły dumnie zaświadczyć o jej pełnoletności. Sama jednak nie czuła się jeszcze dojrzała, wiedząc, że wiele problemów istniało na które nie była gotowa, a ona sama chętniej sięgała po to, co ktoś mógł ją nauczyć, nie po coś, co do czego nawet nie wiedziała, czy będzie w ogóle jej pomocne. A chciałaby jednak zmieniać się w zwierzę. Idealnie, gdyby mogła być wilkiem – godnym, cichym stworzeniem, którego silne łapy mogłyby nieść ją z dala od wszelkich problemów, kłótni, wymagań, agresji…Tak, być wilkiem który biegnie po lesie w poszukiwaniu nowego tropu, nowego zapachu…to brzmiało tak cudownie.
Teraz niestety nie było to możliwe, jednak na szczęście, miała wsparcie w postaci zwierząt. Takich jak prześliczny golden retriver, który właśnie zjawił się w parku. Widziała, jak cieszył się na jej widok i samo to spowodowało, że twarz Sheili rozpromieniła się znacząco, a co dopiero w momencie kiedy pies postanowił wcisnąć swoją głowę na jej ramiona. Uśmiechając się jeszcze szerzej, przytuliła ostrożnie zwierzaka, drapiąc go po boku i grzbiecie. Starała się przy tym być delikatna, bo nie każdy pies lubił przymilanie się aż tak, a zwłaszcza mocniejsze drapanie.
- Zgubiłeś się, hm? – zapytała jeszcze, delikatnie przytulając psa do siebie. – Zadbany jesteś, na pewno ktoś za tobą tęskni! Oh, coś ci się stało w łapkę? – Widziała, że utykał, ostrożnie więc przejechała po niej dłonią. – Czekaj, znajdziemy twojego właściciela i cię oddamy. – Rozejrzała się, czy nikt nie szukał może zagubionego zwierzaka po parku. Nie mogła przecież zostawić takiego słodziaka samemu, tym bardziej, że na pewno był ktoś, kto właśnie tęsknił za swoim pupilem. Nie chciała, aby ktoś musiał płakać przez zgubienie psa.
| Rzut k3 na zdarzenie
1 – W okolicy znajdował się mężczyzna, który już jakiś czas wpatrywał się w Sheilę, stojąc gdzieś w cieniu drzew. Kiedy zaczęła rozglądać się po okolicy, odepchnął się od kory i skierował w kierunku dziewczyny trzymającej psa w swoich ramionach. Przyklęknął przy niej, uśmiechając się szeroko i wyciągając dłoń w kierunku psa. „Dzień dobry, to twój zwierzak? Mój właśnie uciekł, wyglądał identycznie!”
2 – Duncan nie był jedynym psem w parku – dzisiaj również zabłąkał się tutaj bezpański kundelek, który zafascynował się towarzystwem dookoła, ale w mało przyjazny sposób, powarkując i szczekając na niemal wszystko, co można było znaleźć w okolicy, zarówno ludzi jak i zwierzęta. Zerkając na Sheilę i psa, pochylił nisko łeb, warcząc groźnie i obnażając zęby. Gotowy był rzucić się na nich lada moment…
3 – Szelest w gałęziach nie zapowiadał tego, że nagle na Sheilę i Duncana spadnie rudawy kocur. Chociaż jego pazury nie wyrządziły wielkiej krzywdy, zadrapując jedynie ramię cyganki, zaraz też jednak skoczył na psa, nie wiadomo, czy to w ramach paniki czy w ramach agresji.
Teraz niestety nie było to możliwe, jednak na szczęście, miała wsparcie w postaci zwierząt. Takich jak prześliczny golden retriver, który właśnie zjawił się w parku. Widziała, jak cieszył się na jej widok i samo to spowodowało, że twarz Sheili rozpromieniła się znacząco, a co dopiero w momencie kiedy pies postanowił wcisnąć swoją głowę na jej ramiona. Uśmiechając się jeszcze szerzej, przytuliła ostrożnie zwierzaka, drapiąc go po boku i grzbiecie. Starała się przy tym być delikatna, bo nie każdy pies lubił przymilanie się aż tak, a zwłaszcza mocniejsze drapanie.
- Zgubiłeś się, hm? – zapytała jeszcze, delikatnie przytulając psa do siebie. – Zadbany jesteś, na pewno ktoś za tobą tęskni! Oh, coś ci się stało w łapkę? – Widziała, że utykał, ostrożnie więc przejechała po niej dłonią. – Czekaj, znajdziemy twojego właściciela i cię oddamy. – Rozejrzała się, czy nikt nie szukał może zagubionego zwierzaka po parku. Nie mogła przecież zostawić takiego słodziaka samemu, tym bardziej, że na pewno był ktoś, kto właśnie tęsknił za swoim pupilem. Nie chciała, aby ktoś musiał płakać przez zgubienie psa.
| Rzut k3 na zdarzenie
1 – W okolicy znajdował się mężczyzna, który już jakiś czas wpatrywał się w Sheilę, stojąc gdzieś w cieniu drzew. Kiedy zaczęła rozglądać się po okolicy, odepchnął się od kory i skierował w kierunku dziewczyny trzymającej psa w swoich ramionach. Przyklęknął przy niej, uśmiechając się szeroko i wyciągając dłoń w kierunku psa. „Dzień dobry, to twój zwierzak? Mój właśnie uciekł, wyglądał identycznie!”
2 – Duncan nie był jedynym psem w parku – dzisiaj również zabłąkał się tutaj bezpański kundelek, który zafascynował się towarzystwem dookoła, ale w mało przyjazny sposób, powarkując i szczekając na niemal wszystko, co można było znaleźć w okolicy, zarówno ludzi jak i zwierzęta. Zerkając na Sheilę i psa, pochylił nisko łeb, warcząc groźnie i obnażając zęby. Gotowy był rzucić się na nich lada moment…
3 – Szelest w gałęziach nie zapowiadał tego, że nagle na Sheilę i Duncana spadnie rudawy kocur. Chociaż jego pazury nie wyrządziły wielkiej krzywdy, zadrapując jedynie ramię cyganki, zaraz też jednak skoczył na psa, nie wiadomo, czy to w ramach paniki czy w ramach agresji.
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
The member 'Sheila Doe' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 3
'k3' : 3
Nie dość, że była delikatna, to jeszcze zaczęła się o niego martwić. Ludzie naprawdę potrafili być czasami wspaniali, kiedy tylko się postarali. Jaką to jednak było ironią, że zwykle więcej miłości i uwagi otrzymywały zwierzęta, a nie inni ludzie? Chociaż oczywiście nie dotyczyło to wszystkich przypadków. Czasem zarówno dobroć jak i bezduszność mogły popadać już wręcz w skrajność. I oto zdarzali się przecież ludzie, którzy przeszłaby zupełnie obojętnie koło rannego psa, może nawet pogoniliby go kijem, byle tylko odgonić darmozjada. Ale były także takie jednostki, które bez namysłu pomagały wszystkim. Każdej napotkanej potrzebującej duszyczce. To były prawdziwe diamenty.
Duncan postanowił usiąść, aby nie nadwyrężać łapy. Nogi. Kończyny w każdym razie. Gdy zbyt długo chodził, nie ważne pod jaką postacią, w końcu zaczynała go boleć. Pozwolił się więc drapać, widząc że najwyraźniej sprawia to przyjemność dziewczynie, która go zaczepiła. Przywykł już i do ciągnięcia za uszy i za ogon, więc to była właściwie miła odmiana. Nie odrzekł nic na jej pytania - bo jakże by miał? Nawet animagowie nie byli w stanie porozumiewać się z innymi czarodziejami, podczas przebywania w swojej zmienionej postaci. Miał tylko cichą nadzieję, że dziewczyna nie postanowi za wszelką cenę poszukać jego właścicieli. To mogłoby być odrobinę kłopotliwe, jeśli uznałaby, ze musi go zabrać ze sobą lub, co gorsza, zaprowadzić do schroniska. Musiałby się wtedy przemienić w człowieka, a wolałby nie sprawiać jej niepotrzebnej traumy.
Właściwie nie zamierzał zostawać z dziewczyną zbyt długo. Jeszcze kilka drapnięć za uchem, kilka zamaszystych machnięć ogonem i zamierzał się zbierać do drogi. Nieznajoma zapewne uznałaby, że wrócił do siebie - a przynajmniej taką miał nadzieję. Ale oto czuły słuch Duncana wyłapał coś intrygującego. Niesamowite były te zwierzęce zmysły, człowiek w życiu by się nie domyślił, co pies może usłyszeć albo poczuć! A tym razem Duncan usłyszał bardzo wyraźnie szelest. Tuż nad ich głowami. Zanim jednak zdążył jakoś zareagować, oto z drzewa spadł kot. Najprawdziwszy kot, rudy i gruby. Czy to nie o kotach się mówi, że lądują na cztery łapy? Ten chyba jednak tej sztuki nie opanował, bo spadł niemal prosto na pysk, przy okazji drapiąc uroczą dziewczynę. Duncan szczeknął kilka razy, chcąc przepłoszyć zwierzę, ale przecież byłoby za dobrze, gdyby po prostu mu się to udało. Już po chwili kot wczepił się bowiem pazurami w jego sierść. Uszy animaga wypełniło wściekłe miauczenie i syczenie. W naturalnych odruchu obronnym ruszył z miejsca, nieco niezdarnie próbując zrzucić z siebie sierściucha, który wylądował i trzymał się mocno jego grzbietu. Pies wywijał bączki i próbował przegonić kota, kłapiąc zębami, ale wszystko na nic. Prawie jak na rodeo. Noż cholera jasna, czy to był jakiś cyrk?!
Duncan postanowił usiąść, aby nie nadwyrężać łapy. Nogi. Kończyny w każdym razie. Gdy zbyt długo chodził, nie ważne pod jaką postacią, w końcu zaczynała go boleć. Pozwolił się więc drapać, widząc że najwyraźniej sprawia to przyjemność dziewczynie, która go zaczepiła. Przywykł już i do ciągnięcia za uszy i za ogon, więc to była właściwie miła odmiana. Nie odrzekł nic na jej pytania - bo jakże by miał? Nawet animagowie nie byli w stanie porozumiewać się z innymi czarodziejami, podczas przebywania w swojej zmienionej postaci. Miał tylko cichą nadzieję, że dziewczyna nie postanowi za wszelką cenę poszukać jego właścicieli. To mogłoby być odrobinę kłopotliwe, jeśli uznałaby, ze musi go zabrać ze sobą lub, co gorsza, zaprowadzić do schroniska. Musiałby się wtedy przemienić w człowieka, a wolałby nie sprawiać jej niepotrzebnej traumy.
Właściwie nie zamierzał zostawać z dziewczyną zbyt długo. Jeszcze kilka drapnięć za uchem, kilka zamaszystych machnięć ogonem i zamierzał się zbierać do drogi. Nieznajoma zapewne uznałaby, że wrócił do siebie - a przynajmniej taką miał nadzieję. Ale oto czuły słuch Duncana wyłapał coś intrygującego. Niesamowite były te zwierzęce zmysły, człowiek w życiu by się nie domyślił, co pies może usłyszeć albo poczuć! A tym razem Duncan usłyszał bardzo wyraźnie szelest. Tuż nad ich głowami. Zanim jednak zdążył jakoś zareagować, oto z drzewa spadł kot. Najprawdziwszy kot, rudy i gruby. Czy to nie o kotach się mówi, że lądują na cztery łapy? Ten chyba jednak tej sztuki nie opanował, bo spadł niemal prosto na pysk, przy okazji drapiąc uroczą dziewczynę. Duncan szczeknął kilka razy, chcąc przepłoszyć zwierzę, ale przecież byłoby za dobrze, gdyby po prostu mu się to udało. Już po chwili kot wczepił się bowiem pazurami w jego sierść. Uszy animaga wypełniło wściekłe miauczenie i syczenie. W naturalnych odruchu obronnym ruszył z miejsca, nieco niezdarnie próbując zrzucić z siebie sierściucha, który wylądował i trzymał się mocno jego grzbietu. Pies wywijał bączki i próbował przegonić kota, kłapiąc zębami, ale wszystko na nic. Prawie jak na rodeo. Noż cholera jasna, czy to był jakiś cyrk?!
You’ve got a warm heart
You’ve got a beautiful brain
Duncan Moore
Zawód : Prywatny uzdrowiciel i magipsychiatra
Wiek : 53
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Sheila dużo ciepła w sobie miała zarówno do zwierząt, jak i do ludzi, jednak czasy w jakich żyli zmuszały ją do pewnego wycofania się. Owszem, dalej spróbowałaby pomóc komuś potrzebującemu, musiałaby jednak mierzyć siły na zamiary, bo jeżeli miałaby stanąć murem za osobą dręczoną przez policjantów, prędzej sama skończyłaby za kratami Tower, niż w chwale i sławie wyniosłaby dręczonego przez sprawiedliwość człowieka. Pies był jednak istotą, która żadnej winy na sobie nie miała (no cóż, animagia, póki co nie wpadała jej do głowy, bo ciężko było wchodzić w paranoję, wypatrując człowieka w każdym przypadkowym stworzeniu), dlatego tym bardziej ciepło i opieka mogły teraz otulać golden retrivera.
Delikatnie jeszcze przejechała dłonią po problematycznej łapie, nie wiedząc, co spotkało tego biedaka, ale zdecydowanie nic dobrego. Tym bardziej delikatnie podrapała psa za uchem i pogłaskała po głowie, tak jakby w jakiś minimalny sposób chciała mu wynagrodzić ból, z którym przyszło mu się zmagać każdego dnia. Oczywiście, póki co dalej chciała odnaleźć kogoś, do kogo ten pies należał, nie mogąc w końcu zostawić go na ulicy. Na pewno wolałaby nie przekonywać się, że samotny puchaty piesek nie jest czymkolwiek z tych trzech opisów, dlatego też lepiej by było, aby w wolnej chwili pies samotnie się oddalił, korzystając z ewentualnego powrotu obecnych opiekunów Sheili.
Kota się nie spodziewała, nie wyczuwając jego obecności tak szybko, jak zrobił to pies. Ani słuch, przyjmujący bodźce z całej okolicy, ani nos, o wiele mniej czuły, nie wychwyciły żadnego ruchu wśród gałęzi. Przypuszczała, że pies coś ciekawego usłyszał, kiedy jego oczy powędrowały w górę, ale żadne z nich nie zdołało cokolwiek zrobić, zanim ruda kula futra śmignęła przed jej oczyma, a pazury rozdrapały nieco jej skórę. Syknęła cicho, przez moment wpatrując się w same czerwone pręgi, okazało się jednak, że problem nie skończył się jeszcze. Poderwała się niemal natychmiast z miejsca, nie patrząc na to, jak groźna dla niej samej mogła być interwencja w tym wypadku. Nie, po prostu musiała pomóc psu w tym momencie, a inne rzeczy nie miały teraz znaczenia.
Skoczyła bliżej tego całego rozgardiaszu, łapiąc kota dość mocno i przytrzymując wszystkie stworzenia w miejscu, nawet jeżeli kot dalej syczał, wbijając w jej skórę zęby. Sheila za to skupiła się na odczepianiu pazurów z psiej sierści, dopiero kiedy odczepiła wszystkie pazury, odsuwając go na odległość i odnosząc przez część parku, aż w końcu nie pozostawiła niespokojnego kota gdzieś z dala od psa i pozwalając, aby kot, miaucząc głośno z niezadowoleniem, oddalił się i już nie wrócił. Dopiero wtedy panna Doe odwróciła się, szukając psa i próbując się dojrzeć, czy wszystko w porządku, jednocześnie próbując zignorować ból od tych wszystkich drobnych ran i obrażeń. Teraz najważniejsze było, czy pies był cały i zdrowy!
Delikatnie jeszcze przejechała dłonią po problematycznej łapie, nie wiedząc, co spotkało tego biedaka, ale zdecydowanie nic dobrego. Tym bardziej delikatnie podrapała psa za uchem i pogłaskała po głowie, tak jakby w jakiś minimalny sposób chciała mu wynagrodzić ból, z którym przyszło mu się zmagać każdego dnia. Oczywiście, póki co dalej chciała odnaleźć kogoś, do kogo ten pies należał, nie mogąc w końcu zostawić go na ulicy. Na pewno wolałaby nie przekonywać się, że samotny puchaty piesek nie jest czymkolwiek z tych trzech opisów, dlatego też lepiej by było, aby w wolnej chwili pies samotnie się oddalił, korzystając z ewentualnego powrotu obecnych opiekunów Sheili.
Kota się nie spodziewała, nie wyczuwając jego obecności tak szybko, jak zrobił to pies. Ani słuch, przyjmujący bodźce z całej okolicy, ani nos, o wiele mniej czuły, nie wychwyciły żadnego ruchu wśród gałęzi. Przypuszczała, że pies coś ciekawego usłyszał, kiedy jego oczy powędrowały w górę, ale żadne z nich nie zdołało cokolwiek zrobić, zanim ruda kula futra śmignęła przed jej oczyma, a pazury rozdrapały nieco jej skórę. Syknęła cicho, przez moment wpatrując się w same czerwone pręgi, okazało się jednak, że problem nie skończył się jeszcze. Poderwała się niemal natychmiast z miejsca, nie patrząc na to, jak groźna dla niej samej mogła być interwencja w tym wypadku. Nie, po prostu musiała pomóc psu w tym momencie, a inne rzeczy nie miały teraz znaczenia.
Skoczyła bliżej tego całego rozgardiaszu, łapiąc kota dość mocno i przytrzymując wszystkie stworzenia w miejscu, nawet jeżeli kot dalej syczał, wbijając w jej skórę zęby. Sheila za to skupiła się na odczepianiu pazurów z psiej sierści, dopiero kiedy odczepiła wszystkie pazury, odsuwając go na odległość i odnosząc przez część parku, aż w końcu nie pozostawiła niespokojnego kota gdzieś z dala od psa i pozwalając, aby kot, miaucząc głośno z niezadowoleniem, oddalił się i już nie wrócił. Dopiero wtedy panna Doe odwróciła się, szukając psa i próbując się dojrzeć, czy wszystko w porządku, jednocześnie próbując zignorować ból od tych wszystkich drobnych ran i obrażeń. Teraz najważniejsze było, czy pies był cały i zdrowy!
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
Właściwie był pod wrażeniem, jak szybko i sprawnie dziewczyna zareagowała na cały ten rozgardiasz. W jednej chwili doskoczyła do dwójki szamoczących się zwierząt i je rozdzieliła. Sam Duncan właściwie nie czuł pazurów rudego kocura, który tak usilnie się go trzymał, miał na to zbyt grubą sierść. Ich ostrość poczuł dopiero w momencie, gdy dziewczyna silnym szarpnięciem zdjęła z niego kota. Pies wydał z siebie jeszcze kilka szczeknięć, bo jednak cała ta sytuacja była silnie stresująca. Zwierzę w ramionach niewiasty cuchnęło - i to nie tylko zapaszkami typowymi dla sierściucha żyjącego już jakiś czas na ulicy. Kot pachniał także złością i strachem. Czasami Duncan był naprawdę pod wrażeniem tego, co potrafił wyniuchać jego nos - zapachy, które chwytał momentami ciężko było określić w jakikolwiek sposób. Kiedyś nawet zdarzyło mu się natknąć na bardzo nietypową woń. Unosiła się ona wokół jednego człowieka. Gdy później Duncan spotkał go po raz drugi, już swojej prawdziwej postaci, dowiedział się, że mężczyzna ten poważnie chorował. Moore był animagiem już od lat - a jednak każdego dnia uczył się więcej o świecie psów - istot, które określało się mianem największego przyjaciela człowieka, a o którego świecie i sposobie rozumowania i pojmowania otaczającej je rzeczywistości wiedziano tak niewiele. To było prawdziwie fascynujące.
Niebezpieczeństwo zostało zażegnane, Duncan powitał powracającą dziewczynę energicznym machaniem ogona. Kot zwiał - miał szczęście że pies nie był w nastroju na pogonie. No i noga też mu w tym trochę przeszkadzała. Ale to akurat nie było ważne. Golden retriever grzecznie usiadł na trawie, gdy spanikowana dziewczyna sprawdzała, czy nic mu się nie stało. Jeśli chodzi o zwierzęta, to w całym tym zdarzeniu chyba najbardziej ucierpiały tylko nerwy rudego kota. Skóra Duncana była właściwie nietknięta, wszystko dzięki jego gęstej sierści. Czuły nos zaraz doniósł mu jednak o tym, że ktoś odniósł obrażenia w tym starciu. Pies kilkukrotnie trącił nosem ramię dziewczyny. Potrafiłby wyczuć krew nawet przez materiał. Zadrapania nie krwawiły może mocno, właściwie prawie wcale, ale Duncan i tak się trochę zmartwił. Dziewczyna była dla niego taka miła, a teraz musiała cierpieć konsekwencje pomocy, której mu udzieliła. Kto wie jak długo pies szamotałby się z kotem, zanim rudy, gruby sierściuch w końcu by odpuścił? Golden retriever popatrzył na ładną twarz dziewczyny swoimi wielkimi, brązowymi oczami, próbując w ten sposób wyrazić swoją wdzięczność. Była bystra, wiedział że na pewno wyłapie i zrozumie to spojrzenie.
Niebezpieczeństwo zostało zażegnane, Duncan powitał powracającą dziewczynę energicznym machaniem ogona. Kot zwiał - miał szczęście że pies nie był w nastroju na pogonie. No i noga też mu w tym trochę przeszkadzała. Ale to akurat nie było ważne. Golden retriever grzecznie usiadł na trawie, gdy spanikowana dziewczyna sprawdzała, czy nic mu się nie stało. Jeśli chodzi o zwierzęta, to w całym tym zdarzeniu chyba najbardziej ucierpiały tylko nerwy rudego kota. Skóra Duncana była właściwie nietknięta, wszystko dzięki jego gęstej sierści. Czuły nos zaraz doniósł mu jednak o tym, że ktoś odniósł obrażenia w tym starciu. Pies kilkukrotnie trącił nosem ramię dziewczyny. Potrafiłby wyczuć krew nawet przez materiał. Zadrapania nie krwawiły może mocno, właściwie prawie wcale, ale Duncan i tak się trochę zmartwił. Dziewczyna była dla niego taka miła, a teraz musiała cierpieć konsekwencje pomocy, której mu udzieliła. Kto wie jak długo pies szamotałby się z kotem, zanim rudy, gruby sierściuch w końcu by odpuścił? Golden retriever popatrzył na ładną twarz dziewczyny swoimi wielkimi, brązowymi oczami, próbując w ten sposób wyrazić swoją wdzięczność. Była bystra, wiedział że na pewno wyłapie i zrozumie to spojrzenie.
You’ve got a warm heart
You’ve got a beautiful brain
Duncan Moore
Zawód : Prywatny uzdrowiciel i magipsychiatra
Wiek : 53
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Można powiedzieć, że ten miesiąc zdecydowanie nie był szczęśliwy jeżeli chodziło o kontakt ze zwierzętami. Nie była zupełnie nieobeznana w ich świecie – od maleńkiego zajmowała się wraz z babcią wszystkimi zwierzętami podczas prac sezonowych, czasem nawet pomagając dziadkowi przy koniach. Ba, czasem nawet przystawała przy bezpańskich psach, podnosząc je ostrożnie z ziemi i zanosząc je do taboru, święcie przekonana, że za którymś razem będą musieli zaakceptować któreś ze zwierząt. Co prawda było już parę innych psów, ale ona chciała takie własne! Mogłaby wtedy z tym pieskiem spać i na pewno by o niego dbała i czesałaby go, aby sierść miał ładną! Zupełnie nie rozumiała, czemu bracia wtedy parskali i ostrożnie odstawiali pieski aby pozwolić im uciec. Oni też na pewno by się ucieszyli z posiadania podnoszącego na duchu towarzysza.
W październiku jednak czekały ją, a przynajmniej tak jej się wydawało, same nieszczęścia. Najpierw ten dziwaczny jastrząb w parku, który ją zaatakował, kiedy uciekała przed kimś kto prawdopodobnie handlował czymś nielegalnym. Parę dni temu ledwie natrafiła na Volansa Moora, z którym ratowanie lisa wymknęło się spod kontroli – miała wrażenie, że pomimo pomocy uzdrowicielskiej, wciąż czuje na sobie zęby zwierzęcia. A teraz ten kocur, który rzucał się jakby właśnie opętał go duch bazyliszka, gotowego do zaatakowania i zabicia każdej żywej istoty. Na litość, ktoś powinien skontrolować kiedyś te zwierzęta! Ona jeszcze była w miarę przyzwyczajona do bólu, ale co, gdyby trafiło to na dziecko, któremu taki wściekły zwierz mógłby zrobić krzywdę? Nie miała jednak czasu ani chęci zajmować się teraz kotem, wracając czym prędzej do retrivera, który wydawał się być w całkiem dobrym stanie.
Odetchnęła, kiedy nie znalazła na jego twarzy żadnych zadrapań ani problemów, uśmiechając się lekko kiedy jego psyk powędrował w stronę jej ramienia. Poklepała go lekko po boku, pochylając głowę i składając delikatny pocałunek na psim czole, tak jakby chciała zapewnić, że wszystko w porządku i nie ma się co martwić. Wydawał się zmartwiony i wdzięczny, więc to było najważniejsze. Znaczy, nie że był zmartwiony, ale że psia miłość wyrażała się w tak prostym geście.
- Powinniśmy w końcu znaleźć twojego właściciela, hm? Zaraz pewnie po mnie wrócą i będę musiała znikać, a nie wypada cię tak zostawić. – Wyjęła z torby jabłko, przecierając jeszcze jego powierzchnię i podsunęła pod nos psa, mając nadzieję, że skusi się na przekąskę i dzięki temu będzie mógł pójść za nią.
W październiku jednak czekały ją, a przynajmniej tak jej się wydawało, same nieszczęścia. Najpierw ten dziwaczny jastrząb w parku, który ją zaatakował, kiedy uciekała przed kimś kto prawdopodobnie handlował czymś nielegalnym. Parę dni temu ledwie natrafiła na Volansa Moora, z którym ratowanie lisa wymknęło się spod kontroli – miała wrażenie, że pomimo pomocy uzdrowicielskiej, wciąż czuje na sobie zęby zwierzęcia. A teraz ten kocur, który rzucał się jakby właśnie opętał go duch bazyliszka, gotowego do zaatakowania i zabicia każdej żywej istoty. Na litość, ktoś powinien skontrolować kiedyś te zwierzęta! Ona jeszcze była w miarę przyzwyczajona do bólu, ale co, gdyby trafiło to na dziecko, któremu taki wściekły zwierz mógłby zrobić krzywdę? Nie miała jednak czasu ani chęci zajmować się teraz kotem, wracając czym prędzej do retrivera, który wydawał się być w całkiem dobrym stanie.
Odetchnęła, kiedy nie znalazła na jego twarzy żadnych zadrapań ani problemów, uśmiechając się lekko kiedy jego psyk powędrował w stronę jej ramienia. Poklepała go lekko po boku, pochylając głowę i składając delikatny pocałunek na psim czole, tak jakby chciała zapewnić, że wszystko w porządku i nie ma się co martwić. Wydawał się zmartwiony i wdzięczny, więc to było najważniejsze. Znaczy, nie że był zmartwiony, ale że psia miłość wyrażała się w tak prostym geście.
- Powinniśmy w końcu znaleźć twojego właściciela, hm? Zaraz pewnie po mnie wrócą i będę musiała znikać, a nie wypada cię tak zostawić. – Wyjęła z torby jabłko, przecierając jeszcze jego powierzchnię i podsunęła pod nos psa, mając nadzieję, że skusi się na przekąskę i dzięki temu będzie mógł pójść za nią.
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
Kota na szczęście już nie było, Duncan mógł więc skupić się ponownie na swojej nowej towarzyszce. Nie mógł zostać długo, jego spacerki nigdy nie trwały dłużej niż godzinę - po czasie dłuższym niż to Duncan miewał później pewne psie odruchy, nawet w swojej prawdziwej postaci. Zwykle ustępowały po kolejnej godzinie, ale pan Moore próbował ich unikać. Szczególnie, że obwąchiwanie wszystkiego w ludzkiej formie było zwyczajnie dziwne. Dobrze, że nikt nigdy nie widział, jak mu się coś podobnego przytrafiło.
Pies przymknął lekko oczy, widząc, że dziewczyna najwyraźniej nachyla się nad nim, chcąc złożyć na jego czole pocałunek. Nie pomylił się, już po chwili poczuł cmoknięcie na swojej skórze. Jego ogon jasno wyraził jego odczucia co do tego czynu - był wyraźnie zadowolony. Nie mógł wyjść z podziwu, jakim sposobem w Anglii uchowali się jeszcze tak niewinni ludzie. Łatwo było dziś dopatrzeć się w każdym jakiegoś ukrytego motywu, planu, niecnych zamiarów - ale Duncan był niemal w stu procentach pewny, że osóbka, która właśnie cmoknęła go w czoło, była zwyczajnie dobra. Dałby sobie nawet łapę uciąć - ale może tę chorą. Rozstanie z pozostałymi mogłoby być nieco trudniejsze.
Słysząc jej słowa, Duncan przestał machać ogonem. Wiedział, że wkrótce będzie musiał ją opuścić. Miał tylko nadzieję, że dziewczyna nie rzuci się za nim w pogoń. Liczył na to, iż dziewczę uzna, że powrócił do swojego opiekuna sam. Pozostając tutaj dłużej ryzykował, że jego towarzyszka może spróbować założyć mu coś na szyję i zabrać go siłą do swojego miejsca zamieszkania. Wolał tego uniknąć. Nawet w tej postaci był od niej silniejszy, nie dałby się więc nigdzie zaprowadzić. Nie chciałby jednak wyrządzić dziewczynie przypadkiem krzywdy, gdyby zaczął się wyrywać z jej uścisku. No i bądźmy szczerzy, nie znosił mieć czegokolwiek na szyi. A już w szczególności jakichś cienkich, nieprzyjemnych i niebezpiecznych sznurków.
Gdy psie oczy dostrzegły jabłko, przez krótki moment Duncan zdał sobie sprawę, jaki jest głodny. Ostatnie co dziś zjadł to śniadanie, a było to z resztą dość dawno temu. Nie zamierzał jednak kraść zapasów niewiasty. O jedzenie było dziś zdecydowanie trudniej, niż jeszcze jakiś czas temu. Nawet głupie jabłko mogło ocalić komuś życie. Z grzeczności powąchał więc tylko owoc - a pachniał bardzo kusząco! - ale nie tknął go, oblizując tylko nos. Zamiast tego wolał, aby pogłaskała go po głowie. W ludzkiej formie nienawidził, aby dotykać jego włosów, głowy czy okolic szyi. Po prostu nie mógł tego ścierpieć. Co innego jednak pod postacią psa. Naprawdę rozumiał, czemu psy uwielbiały drapanie za uszami. Nie było chyba lepszego uczucia na świecie. Pozwolił więc sobie by trącić jej dłoń nosem, domagając się tej jednej konkretnej pieszczoty. A później będzie musiał już uciekać. Miał jedną sztuczkę w zanadrzu, dzięki której zwykle nikt go potem nie gonił. Ciekawe czy i tym razem się to uda.
Pies przymknął lekko oczy, widząc, że dziewczyna najwyraźniej nachyla się nad nim, chcąc złożyć na jego czole pocałunek. Nie pomylił się, już po chwili poczuł cmoknięcie na swojej skórze. Jego ogon jasno wyraził jego odczucia co do tego czynu - był wyraźnie zadowolony. Nie mógł wyjść z podziwu, jakim sposobem w Anglii uchowali się jeszcze tak niewinni ludzie. Łatwo było dziś dopatrzeć się w każdym jakiegoś ukrytego motywu, planu, niecnych zamiarów - ale Duncan był niemal w stu procentach pewny, że osóbka, która właśnie cmoknęła go w czoło, była zwyczajnie dobra. Dałby sobie nawet łapę uciąć - ale może tę chorą. Rozstanie z pozostałymi mogłoby być nieco trudniejsze.
Słysząc jej słowa, Duncan przestał machać ogonem. Wiedział, że wkrótce będzie musiał ją opuścić. Miał tylko nadzieję, że dziewczyna nie rzuci się za nim w pogoń. Liczył na to, iż dziewczę uzna, że powrócił do swojego opiekuna sam. Pozostając tutaj dłużej ryzykował, że jego towarzyszka może spróbować założyć mu coś na szyję i zabrać go siłą do swojego miejsca zamieszkania. Wolał tego uniknąć. Nawet w tej postaci był od niej silniejszy, nie dałby się więc nigdzie zaprowadzić. Nie chciałby jednak wyrządzić dziewczynie przypadkiem krzywdy, gdyby zaczął się wyrywać z jej uścisku. No i bądźmy szczerzy, nie znosił mieć czegokolwiek na szyi. A już w szczególności jakichś cienkich, nieprzyjemnych i niebezpiecznych sznurków.
Gdy psie oczy dostrzegły jabłko, przez krótki moment Duncan zdał sobie sprawę, jaki jest głodny. Ostatnie co dziś zjadł to śniadanie, a było to z resztą dość dawno temu. Nie zamierzał jednak kraść zapasów niewiasty. O jedzenie było dziś zdecydowanie trudniej, niż jeszcze jakiś czas temu. Nawet głupie jabłko mogło ocalić komuś życie. Z grzeczności powąchał więc tylko owoc - a pachniał bardzo kusząco! - ale nie tknął go, oblizując tylko nos. Zamiast tego wolał, aby pogłaskała go po głowie. W ludzkiej formie nienawidził, aby dotykać jego włosów, głowy czy okolic szyi. Po prostu nie mógł tego ścierpieć. Co innego jednak pod postacią psa. Naprawdę rozumiał, czemu psy uwielbiały drapanie za uszami. Nie było chyba lepszego uczucia na świecie. Pozwolił więc sobie by trącić jej dłoń nosem, domagając się tej jednej konkretnej pieszczoty. A później będzie musiał już uciekać. Miał jedną sztuczkę w zanadrzu, dzięki której zwykle nikt go potem nie gonił. Ciekawe czy i tym razem się to uda.
You’ve got a warm heart
You’ve got a beautiful brain
Duncan Moore
Zawód : Prywatny uzdrowiciel i magipsychiatra
Wiek : 53
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zastanawiała się, czy nie powinna jednak spróbować oddać psu jabłka w całości. Wyglądał na zdrowego, ale wiedziała, że czasem były to tylko pozory i nawet początkowa niechęć do jedzenia mogła potem sprawić, że wszystko może się przemóc. Jeżeli by chciał, gotowa była też wyszukać coś jeszcze – może udałoby się też znaleźć mu dom? Wiedziała, że w tych czasach dodatkowy domownik mógł być bardziej obciążeniem niż pomocą, sama jednak starała się jak najlepiej aby nie pozostawić nikogo ani niczego bez jedzenia. Sama miała ochotę aby odnaleźć pieskowi jakieś schronienie, ale może ktoś go szukał? Jak nie po parku, to może gdzieś w innym miejscu? Exeter wcale nie było taką małą miejscowością, a ona sama miała też nadzieję, że piesek nie zostanie bez dachu nad głową. Pogłaskała go jeszcze po głowie, drapiąc za uszami zanim nie odsunęła się od niego, słysząc za sobą wołanie.
Odwróciła się w kierunku, skąd dostrzegła krewnych swojej opiekunki, kierując się w ich stronę. Nie wiedziała, czy retriver zaczeka na nią, dlatego zatrzymała się po paru krokach, ostrożnie odwracając się, aby delikatnie skierować się w stronę psa i jeszcze raz głaszcząc go po głowie. Odetchnęła, kucając jeszcze i uśmiechając się do niego.
- Poczekasz tu, dobrze? Zaraz postaramy ci się znaleźć kogoś, kto by się mógł tobą zaopiekować. Siad, piesku! – Nie wiedziała, czy posłucha, ale też nie mogła mieć pewności, czy był wytresowany czy nie. Na wszelki wypadek zostawiła jeszcze jabłko na ziemi, gdyby się skusił i dopiero wtedy skierowała się w stronę opiekunów, nie wiedząc, czy przyszli po nią, czy jeszcze chwilę chcieli spędzić w parku. Pokrótce streściła im sytuację, wspominając nie tylko o samym psie, ale również o sytuacji z kotem – w końcu zadrapania na rękach musiała jakoś wytłumaczyć, a nie chciała aby wina spadła na biednego futrzaka. Dopiero wtedy odwróciła się w stronę miejsca, w którym jeszcze chciała ujrzeć psa, ale czy na pewno aby wciąż tam był?
Odwróciła się w kierunku, skąd dostrzegła krewnych swojej opiekunki, kierując się w ich stronę. Nie wiedziała, czy retriver zaczeka na nią, dlatego zatrzymała się po paru krokach, ostrożnie odwracając się, aby delikatnie skierować się w stronę psa i jeszcze raz głaszcząc go po głowie. Odetchnęła, kucając jeszcze i uśmiechając się do niego.
- Poczekasz tu, dobrze? Zaraz postaramy ci się znaleźć kogoś, kto by się mógł tobą zaopiekować. Siad, piesku! – Nie wiedziała, czy posłucha, ale też nie mogła mieć pewności, czy był wytresowany czy nie. Na wszelki wypadek zostawiła jeszcze jabłko na ziemi, gdyby się skusił i dopiero wtedy skierowała się w stronę opiekunów, nie wiedząc, czy przyszli po nią, czy jeszcze chwilę chcieli spędzić w parku. Pokrótce streściła im sytuację, wspominając nie tylko o samym psie, ale również o sytuacji z kotem – w końcu zadrapania na rękach musiała jakoś wytłumaczyć, a nie chciała aby wina spadła na biednego futrzaka. Dopiero wtedy odwróciła się w stronę miejsca, w którym jeszcze chciała ujrzeć psa, ale czy na pewno aby wciąż tam był?
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
Ogon znów poszedł w ruch w chwili, kiedy dłoń dziewczyny zaczęła drapać psa za uchem oraz czochrać jego sierść na głowie. Mógł z całą pewnością stwierdzić, że była to dobra duszyczka, której zależało na dobry innych. Gotowa była nawet podzielić się z nim swoim posiłkiem i podjąć próbę znalezienia mu domu! Takie inicjatywy się chwaliło. Szkoda, że Duncan miał jej już prawdopodobnie nigdy nie zobaczyć. Z drugiej strony, nawet gdyby kiedyś kiedyś stanęła znów na jego drodze, nie mógłby przecież powiedzieć jej, że to on był tym psem, którym z taką troską chciała zaopiekować się w parku. To dopiero byłoby dziwne.
Postawił uszy, słysząc nawoływanie dochodzące gdzieś zza pleców dziewczyny. I tak planował ucieczkę, dobrze więc się złożyło, że najwyraźniej jego nowa znajoma także została zawołana przez swoich bliskich. Właściwie zamierzał zaczekać, aż odejdzie, a dopiero potem ruszyć w drogę powrotną. Gdy więc dziewczyna postąpiła parę kroków, ale zaraz potem zawróciła, przez chwilę poczuł ukłucie adrenaliny. Pomyślał, że może jednak faktycznie chciała go zabrać na siłę ze sobą. Zamiast tego jednak kucnęła przed nim, obdarowując kolejnymi pieszczotami. Pies oblizał nos i zamachał ogonem, rad, że jednak był to fałszywy alarm. Starał się swoimi brązowymi oczami przekazać nowej znajomej, iż spotkanie to uważał za niezwykle miłe i owocne. Przyjemnie było spotkać kogoś o tak dobrym sercu, przejmującego się losem nieznanego sobie sierściucha. Jeśli kiedyś dziewczyna stanie się posiadaczką własnego czworonoga, ten z pewnością będzie miał jak w raju, Duncan był tego pewien.
Gdy ciemnowłosa w końcu ruszyła ku bliskim, którzy wcześniej ku niej wołali, pies jeszcze przez krótką chwilę siedział w miejscu - tak, jakby faktycznie miał zamiar spełnić życzenie dziewczyny. Gdy jednak zobaczył, że kobieta ogląda się na niego kilka razy, pchnął nosem po trawie jabłko, które mu zostawiła. Naprawdę doceniał jej gest, jednak powinna zabrać owoc i samemu skorzystać ze słodkiej, zdrowej przekąski. Jeszcze raz spojrzał brązowymi oczami na sylwetkę miłej, sympatycznej dziewczyny, a potem ruszył przed siebie - wciąż trochę kuśtykając, jednak truchtając całkiem sprawnie. Kierował się ku własnemu domowi. Wkrótce zniknął pomiędzy budynkami - zostawiając ciemnowłosą za sobą. Miał tylko nadzieję, że dziewczyna nie będzie się za bardzo o niego martwić.
zt x2
Postawił uszy, słysząc nawoływanie dochodzące gdzieś zza pleców dziewczyny. I tak planował ucieczkę, dobrze więc się złożyło, że najwyraźniej jego nowa znajoma także została zawołana przez swoich bliskich. Właściwie zamierzał zaczekać, aż odejdzie, a dopiero potem ruszyć w drogę powrotną. Gdy więc dziewczyna postąpiła parę kroków, ale zaraz potem zawróciła, przez chwilę poczuł ukłucie adrenaliny. Pomyślał, że może jednak faktycznie chciała go zabrać na siłę ze sobą. Zamiast tego jednak kucnęła przed nim, obdarowując kolejnymi pieszczotami. Pies oblizał nos i zamachał ogonem, rad, że jednak był to fałszywy alarm. Starał się swoimi brązowymi oczami przekazać nowej znajomej, iż spotkanie to uważał za niezwykle miłe i owocne. Przyjemnie było spotkać kogoś o tak dobrym sercu, przejmującego się losem nieznanego sobie sierściucha. Jeśli kiedyś dziewczyna stanie się posiadaczką własnego czworonoga, ten z pewnością będzie miał jak w raju, Duncan był tego pewien.
Gdy ciemnowłosa w końcu ruszyła ku bliskim, którzy wcześniej ku niej wołali, pies jeszcze przez krótką chwilę siedział w miejscu - tak, jakby faktycznie miał zamiar spełnić życzenie dziewczyny. Gdy jednak zobaczył, że kobieta ogląda się na niego kilka razy, pchnął nosem po trawie jabłko, które mu zostawiła. Naprawdę doceniał jej gest, jednak powinna zabrać owoc i samemu skorzystać ze słodkiej, zdrowej przekąski. Jeszcze raz spojrzał brązowymi oczami na sylwetkę miłej, sympatycznej dziewczyny, a potem ruszył przed siebie - wciąż trochę kuśtykając, jednak truchtając całkiem sprawnie. Kierował się ku własnemu domowi. Wkrótce zniknął pomiędzy budynkami - zostawiając ciemnowłosą za sobą. Miał tylko nadzieję, że dziewczyna nie będzie się za bardzo o niego martwić.
zt x2
You’ve got a warm heart
You’ve got a beautiful brain
Duncan Moore
Zawód : Prywatny uzdrowiciel i magipsychiatra
Wiek : 53
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| koniec stycznia
Musiał się w końcu wziąć w garść. Praca w Oazie była przyjemna, cieszył się też, że mógł choć tak pomóc, to przy budowie chat, to przy zwierzętach w zagrodzie. Nie były jednak to zajęcia, które można byłoby nazwać pracą. Nie w pełnym wymiarze znaczenia tego słowa, bo choć faktycznie pracował, wymagało to od niego wysiłku i zaangażowania, tak nie dostawał niczego w zamian. Czasem faktycznie zdarzało się, że otrzymał jakąś zapłatę. Niewielką, raczej symboliczną. Źle to brzmiało. Lubił przecież pomagać. Nie oczekiwał czegokolwiek, ale chciał też jednak odciążyć braci. Billy starał się jak mógł łączyć koniec z końcem. Zaopiekował się nim, pomógł Sillemu, a miał przecież sam tyle na głowie. Poza tym Aidan chciał też zacząć odkładać własne pieniądze, na przyszłość, bo choć wojna trwała w najlepsze nadzieja na lepsze czasy wcale w nim nie gasła, a wręcz przeciwnie. To co działo się tu i teraz było jednak najważniejsze. Zima logicznie jest cięższym okresem, dodajmy do tego jeszcze bycie rodziną mugolaków w czasie wojny i mamy ciekawą mieszankę. Było różnie. Czasem ciężko. Może częściej niż czasem, ale byli razem i to było najważniejsze. Mogli na sobie polegać, a raczej on mógł polegać na nich. Chciał więc żeby rolę się odwróciły. Chciał udowodnić, że faktycznie jest już dorosły, że może pomóc na tyle, aby rzeczywiście miało to jakieś znaczenie.
Raczej zawsze był typem śpiocha. A raczej nie raczej, a tak właśnie było. Wiecznie spóźniony, bądź nieobecny na pierwszych zajęciach, bądź w pół przytomny na śniadaniach w Wielkiej Sali. Obowiązki nauczyły go jednak odpowiedzialności i systematyczności, do tego stopnia, że wstawał zwykle jako pierwszy z rodzeństwa, w końcu zwierzęta same się nie oporządzą, ani nie nakarmią. Z czasem przestało mu to przeszkadzać, choć o polubieniu wczesnego wstawania było ciężko mówić, kiedy grawitacja tak silnie na niego oddziaływała, gdy przychodziło do wstawania z łóżka, no albo z podłogi. Różnie z tym bywało. Jeśli chodziło o pracę samą sobie nic nie miał przeciwko. Tata nauczył ich wszystkich pracowitości, dzięki angażowaniu swoich pociech w przydomowych i domowych obowiązkach, które wykonywali częściej bez pomocy magii, aniżeli rzadziej. Rodzice nie chcieli, żeby rodzeństwo Moore polegało wyłącznie na swoich umiejętnościach. W końcu magia zawodzi, nie można z niej korzystać poza terenem Hogwartu do czasu osiągnięcia pełnoletności, no i jakby nie patrzeć używanie jej było w pełnym stopniu pójściem na łatwiznę. Poza tym tata, ani Richard nie byli czarodziejami, a radzili sobie perfekcyjnie i bez „nadnaturalnych” umiejętności. Od zakrywania stołu, przez przynoszenia drewna, kończąc na naprawach – wszystko to najczęściej wykonywali bez ruszenia różdżki.
W Exeter zjawił się z samiusieńkiego ranka. Było jeszcze ciemnawo, a mróz w nieprzyjemny sposób szczypał go w zaróżowione policzki. Otulił się mocniej płaszczem chcąc odciąć się od przeszywającego go na wskroś zimna, w materiale szaliku od Sheili, zawiązanego wokół jego szyi, schował usta i nos. W tutejszym tartaku miał okazje pracować już wcześniej kilka razy. Nawet zaproponowano mu stałą pracę, więc chyba Panu Farrow podobało się jak pracuje! Musiał jednak odrzucić ofertę. Nie mógł wtedy opuszczać Oazy kiedy chciał, a i nie chciał na dłużej zatrzymywać się w jednym miejscu zdając sobie sprawę, że o ile pan Farrow to dobry i uczciwy człowiek, tak nikomu innemu nie mógł zaufać. Stała praca wydawała się być dużo bardziej ryzykowna, a to przecież nie chodziło tylko o niego. Nie mógł narażać reszty rodziny. Gdyby coś faktycznie się stało, gdyby ktoś powiedział o słowo za dużo, pan Farrow nie mógłby go ochronić. Wciąż, pojawianie się od czasu do czasu w tartaku i pomaganie wchodziło w grę. Była to ciężka praca. Część rzeczy robili za pomocą magii, część bez. Aidan nie zajmował się wycinką, czy obrabianiem drewna, co robili raczej starsi stażem pracownicy. Zamiast tego jego zadaniem było porządkowanie i przenoszenie drewna, czym miał się zająć i dzisiaj.
Na szczęście nie musiał długo czekać na pana Thomensona, który miał mu dzisiaj towarzyszyć. Stanie w miejscu w takie zimno było najgorsze, bo jak już się człowiek rozrusza to jakoś to idzie, a tak to jeszcze chwila i sam zacząłby przypominać otaczające go drzewa z oszronionymi gałęziami. Nie przeciągając dłużej od razu wzięli się za pracę. Pierwsze co musieli zrobić to przetransportować kilka sporych rozmiarów stogów drewna z wczoraj i przygotować je do wywiezienia z tartaku. Nawet z pomocą zaklęć, takich jak Wingardium Leviosa zajmowało to sporo czasu. Drewno przewożone było na różne sposoby. Mogli to robić za pomocą wozów, ale też korzystali z zaklęcia pomniejszającego, co skutkowało większą wydajnością. Podobnie robili przy przenoszeniu całych drzew. Zamiast transportować je w ich pierwotnej postaci rzucali po prostu Reducto, a następnie Reparifarge i było po problemie. Po przeniesieniu gotowego do wywózki drewna Aidan wysłany został w miejsce ścinki, gdzie rozpoczęły się już pracę. Razem z panem Thomensonem zajęli się tam właśnie pomniejszaniem nowo ściętych drzew i przenoszeniem ich na teren tartaku, gdzie miały zostać obrobione i wysuszone przez innych pracowników. Dziś miał szczęśliwy dzień i mógł się nie tylko przyglądnąć jak cały ten proces wyglądał, ale i w nim pomóc. Najpierw posegregowali przetransportowane przez niego drzewa. Jedne nadawały się dobrze na opał, inne do budowli, a jeszcze inne do mebli. Oczywiście było i takie, z którego wytwarzało się i różdżki, ale pan Farrow nie zajmował się ścinką drewna w tymże celu.
Drewno po uporządkowaniu było transportowane z kolei do budynków. Była w niej stara, mugolska maszyneria, która była od czasu do czasu przywracana do życia, lecz to głównie magią się tu posługiwano. Konkretne drzewo, tym razem na opał, czyli głównie sosnowe i świerkowe, podzielili i przecięli na równe, około dwudziestocentymetrowe klocki. A przynajmniej takie powinny być. Te Aidanowe na samym początku wcale takie równe nie były. Miarki w oczach nie miał. Inni w sumie też nie, ale najwidoczniej była to kwestia wprawy, bo już po jakimś czasie praca szła mu coraz lepiej, a klocki zaczęły przypominać te wychodzące z pod różdżek innych pracowników. Drewno takie cały czas rozkładali w równych rzędach, a gdy uzbierała się go odpowiednia ilość rzucane było na niego Siccitasio, w celu wysuszenia go. Dzięki temu drewno nie musiało "leżakować" długi czas na magazynie, a praca była dużo sprawniejsza. Po wysuszeniu klocki zostały przeniesione z hali właśnie na magazyn, gdzie cierpliwie, choć niedługo musiały czekać na przetransportowanie ich z kolei do klientów.
Po całym dniu pozostawało wyłącznie posprzątać. Zajmował się tym po kolei zaczynając od miejsca ścinki, gdzie pozbywał się pozostawionych wcześniej pni drzew, które usuwać musiał wraz z korzeniami. Na miejscu wyciętych drzew sadzone miały być nowe. Następnie przechodził do hali, gdzie pracy było najwięcej. Choć obrabiali drewno magicznie, to wciąż trocin z tego było co niemiara. Wszystkie zebrał do płóciennych worków, które odniósł do magazynu, a następnie zajął się uprzątnięciem reszty hali, głównie podłóg. Ostatnim czym musiał się zająć tego dnia było uporządkowanie terenu tartaku. Mimochodem, przy transportowaniu drzew zawsze się gdzieś coś nabrudzi, a musieli o to miejsce dbać. Pan Farrow mówi, że jakby nie sprzątali po sobie to gołej ziemi już by pod nogami nie zobaczyli i w sumie czysta prawda to była. Dopiero jak przystanął na dłuższą chwilę przypomniał sobie jak zimno było. Dziś mu się poszczęściło bo spędził dużo czasu w hali, gdzie było zdecydowanie cieplej niż na zewnątrz. Zmęczony, ale zadowolony z siebie, wrócił po niemal całym dniu do domu, niewiele więcej robiąc jeszcze tego dnia. W tartaku miał przepracować jeszcze kilka następnych dni, więc musiał porządnie wypocząć.
| zt
Musiał się w końcu wziąć w garść. Praca w Oazie była przyjemna, cieszył się też, że mógł choć tak pomóc, to przy budowie chat, to przy zwierzętach w zagrodzie. Nie były jednak to zajęcia, które można byłoby nazwać pracą. Nie w pełnym wymiarze znaczenia tego słowa, bo choć faktycznie pracował, wymagało to od niego wysiłku i zaangażowania, tak nie dostawał niczego w zamian. Czasem faktycznie zdarzało się, że otrzymał jakąś zapłatę. Niewielką, raczej symboliczną. Źle to brzmiało. Lubił przecież pomagać. Nie oczekiwał czegokolwiek, ale chciał też jednak odciążyć braci. Billy starał się jak mógł łączyć koniec z końcem. Zaopiekował się nim, pomógł Sillemu, a miał przecież sam tyle na głowie. Poza tym Aidan chciał też zacząć odkładać własne pieniądze, na przyszłość, bo choć wojna trwała w najlepsze nadzieja na lepsze czasy wcale w nim nie gasła, a wręcz przeciwnie. To co działo się tu i teraz było jednak najważniejsze. Zima logicznie jest cięższym okresem, dodajmy do tego jeszcze bycie rodziną mugolaków w czasie wojny i mamy ciekawą mieszankę. Było różnie. Czasem ciężko. Może częściej niż czasem, ale byli razem i to było najważniejsze. Mogli na sobie polegać, a raczej on mógł polegać na nich. Chciał więc żeby rolę się odwróciły. Chciał udowodnić, że faktycznie jest już dorosły, że może pomóc na tyle, aby rzeczywiście miało to jakieś znaczenie.
Raczej zawsze był typem śpiocha. A raczej nie raczej, a tak właśnie było. Wiecznie spóźniony, bądź nieobecny na pierwszych zajęciach, bądź w pół przytomny na śniadaniach w Wielkiej Sali. Obowiązki nauczyły go jednak odpowiedzialności i systematyczności, do tego stopnia, że wstawał zwykle jako pierwszy z rodzeństwa, w końcu zwierzęta same się nie oporządzą, ani nie nakarmią. Z czasem przestało mu to przeszkadzać, choć o polubieniu wczesnego wstawania było ciężko mówić, kiedy grawitacja tak silnie na niego oddziaływała, gdy przychodziło do wstawania z łóżka, no albo z podłogi. Różnie z tym bywało. Jeśli chodziło o pracę samą sobie nic nie miał przeciwko. Tata nauczył ich wszystkich pracowitości, dzięki angażowaniu swoich pociech w przydomowych i domowych obowiązkach, które wykonywali częściej bez pomocy magii, aniżeli rzadziej. Rodzice nie chcieli, żeby rodzeństwo Moore polegało wyłącznie na swoich umiejętnościach. W końcu magia zawodzi, nie można z niej korzystać poza terenem Hogwartu do czasu osiągnięcia pełnoletności, no i jakby nie patrzeć używanie jej było w pełnym stopniu pójściem na łatwiznę. Poza tym tata, ani Richard nie byli czarodziejami, a radzili sobie perfekcyjnie i bez „nadnaturalnych” umiejętności. Od zakrywania stołu, przez przynoszenia drewna, kończąc na naprawach – wszystko to najczęściej wykonywali bez ruszenia różdżki.
W Exeter zjawił się z samiusieńkiego ranka. Było jeszcze ciemnawo, a mróz w nieprzyjemny sposób szczypał go w zaróżowione policzki. Otulił się mocniej płaszczem chcąc odciąć się od przeszywającego go na wskroś zimna, w materiale szaliku od Sheili, zawiązanego wokół jego szyi, schował usta i nos. W tutejszym tartaku miał okazje pracować już wcześniej kilka razy. Nawet zaproponowano mu stałą pracę, więc chyba Panu Farrow podobało się jak pracuje! Musiał jednak odrzucić ofertę. Nie mógł wtedy opuszczać Oazy kiedy chciał, a i nie chciał na dłużej zatrzymywać się w jednym miejscu zdając sobie sprawę, że o ile pan Farrow to dobry i uczciwy człowiek, tak nikomu innemu nie mógł zaufać. Stała praca wydawała się być dużo bardziej ryzykowna, a to przecież nie chodziło tylko o niego. Nie mógł narażać reszty rodziny. Gdyby coś faktycznie się stało, gdyby ktoś powiedział o słowo za dużo, pan Farrow nie mógłby go ochronić. Wciąż, pojawianie się od czasu do czasu w tartaku i pomaganie wchodziło w grę. Była to ciężka praca. Część rzeczy robili za pomocą magii, część bez. Aidan nie zajmował się wycinką, czy obrabianiem drewna, co robili raczej starsi stażem pracownicy. Zamiast tego jego zadaniem było porządkowanie i przenoszenie drewna, czym miał się zająć i dzisiaj.
Na szczęście nie musiał długo czekać na pana Thomensona, który miał mu dzisiaj towarzyszyć. Stanie w miejscu w takie zimno było najgorsze, bo jak już się człowiek rozrusza to jakoś to idzie, a tak to jeszcze chwila i sam zacząłby przypominać otaczające go drzewa z oszronionymi gałęziami. Nie przeciągając dłużej od razu wzięli się za pracę. Pierwsze co musieli zrobić to przetransportować kilka sporych rozmiarów stogów drewna z wczoraj i przygotować je do wywiezienia z tartaku. Nawet z pomocą zaklęć, takich jak Wingardium Leviosa zajmowało to sporo czasu. Drewno przewożone było na różne sposoby. Mogli to robić za pomocą wozów, ale też korzystali z zaklęcia pomniejszającego, co skutkowało większą wydajnością. Podobnie robili przy przenoszeniu całych drzew. Zamiast transportować je w ich pierwotnej postaci rzucali po prostu Reducto, a następnie Reparifarge i było po problemie. Po przeniesieniu gotowego do wywózki drewna Aidan wysłany został w miejsce ścinki, gdzie rozpoczęły się już pracę. Razem z panem Thomensonem zajęli się tam właśnie pomniejszaniem nowo ściętych drzew i przenoszeniem ich na teren tartaku, gdzie miały zostać obrobione i wysuszone przez innych pracowników. Dziś miał szczęśliwy dzień i mógł się nie tylko przyglądnąć jak cały ten proces wyglądał, ale i w nim pomóc. Najpierw posegregowali przetransportowane przez niego drzewa. Jedne nadawały się dobrze na opał, inne do budowli, a jeszcze inne do mebli. Oczywiście było i takie, z którego wytwarzało się i różdżki, ale pan Farrow nie zajmował się ścinką drewna w tymże celu.
Drewno po uporządkowaniu było transportowane z kolei do budynków. Była w niej stara, mugolska maszyneria, która była od czasu do czasu przywracana do życia, lecz to głównie magią się tu posługiwano. Konkretne drzewo, tym razem na opał, czyli głównie sosnowe i świerkowe, podzielili i przecięli na równe, około dwudziestocentymetrowe klocki. A przynajmniej takie powinny być. Te Aidanowe na samym początku wcale takie równe nie były. Miarki w oczach nie miał. Inni w sumie też nie, ale najwidoczniej była to kwestia wprawy, bo już po jakimś czasie praca szła mu coraz lepiej, a klocki zaczęły przypominać te wychodzące z pod różdżek innych pracowników. Drewno takie cały czas rozkładali w równych rzędach, a gdy uzbierała się go odpowiednia ilość rzucane było na niego Siccitasio, w celu wysuszenia go. Dzięki temu drewno nie musiało "leżakować" długi czas na magazynie, a praca była dużo sprawniejsza. Po wysuszeniu klocki zostały przeniesione z hali właśnie na magazyn, gdzie cierpliwie, choć niedługo musiały czekać na przetransportowanie ich z kolei do klientów.
Po całym dniu pozostawało wyłącznie posprzątać. Zajmował się tym po kolei zaczynając od miejsca ścinki, gdzie pozbywał się pozostawionych wcześniej pni drzew, które usuwać musiał wraz z korzeniami. Na miejscu wyciętych drzew sadzone miały być nowe. Następnie przechodził do hali, gdzie pracy było najwięcej. Choć obrabiali drewno magicznie, to wciąż trocin z tego było co niemiara. Wszystkie zebrał do płóciennych worków, które odniósł do magazynu, a następnie zajął się uprzątnięciem reszty hali, głównie podłóg. Ostatnim czym musiał się zająć tego dnia było uporządkowanie terenu tartaku. Mimochodem, przy transportowaniu drzew zawsze się gdzieś coś nabrudzi, a musieli o to miejsce dbać. Pan Farrow mówi, że jakby nie sprzątali po sobie to gołej ziemi już by pod nogami nie zobaczyli i w sumie czysta prawda to była. Dopiero jak przystanął na dłuższą chwilę przypomniał sobie jak zimno było. Dziś mu się poszczęściło bo spędził dużo czasu w hali, gdzie było zdecydowanie cieplej niż na zewnątrz. Zmęczony, ale zadowolony z siebie, wrócił po niemal całym dniu do domu, niewiele więcej robiąc jeszcze tego dnia. W tartaku miał przepracować jeszcze kilka następnych dni, więc musiał porządnie wypocząć.
| zt
The power of touch, a smile, a kind word, a listening ear, an honest compliment or the smallest act of caring, all of which have the potential to
turn the life around
turn the life around
Aidan Moore
Zawód : Prace dorywcze
Wiek : 18
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
The only way to deal with
an unfree world is to become
so absolutely free that your very existence is an act of rebellion.
an unfree world is to become
so absolutely free that your very existence is an act of rebellion.
OPCM : 8 +2
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 7 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 13
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
27 stycznia, Wellswood
Chciał jak najszybciej uciec od miejsca tego niezręcznego powitania i zająć czymś ręce i głowę, więc kiedy tylko kuzynka wskazała mu docelowe miejsce, w którym gromadzić będą spożywcze zasoby, wziął nogi za pas i elegancko odwrócił się na pięcie – po drodze jeszcze dając radę ukłonić się – Lady. – Prudence, bo poczuł, że ten uśmiech był raczej niewystarczający. A potem czuł, że ten subtelny ukłon wcale nie był taki subtelny i to może jednak za dużo? Tak czy inaczej – kierunek: paczki z jedzeniem. Zadanie to wykonywał w przesadnym skupieniu i ostrożności, tylko po to by jego wykonanie zajmowało mu tyle czasu, ile było potrzeba wszystkim pozostałym pomagierom na przybycie. No może nie tylko - zależało mu jednak też na tym, żeby nie uszkodzić żadnego z produktów.
W końcu zobaczył całą ekipę. I usilnie powstrzymywał mars próbujący wykrzywić mu w tym momencie twarz. Niebezpieczne towarzystwo. Sylwestrowe towarzystwo. Większość grupy stanowili noworoczni imprezowicze z chaty Bathildy Bagshot. Nie widział ich jeszcze od tamtego zdarzenia, a przynajmniej z nikim z nich nie rozmawiał, dlatego obawiał się, że czekają go nieprzyjemne wspominki. Przede wszystkim nie chciał widzieć dzisiaj tego człowieka. Thomasa.
Doe, Weasley, Macmillan. W jednym miejscu i jednym czasie. Co za dużo to nie zdrowo, a tutaj zdecydowanie miarka się przebrała. No nic, do pomocy potrzeba było jak najwięcej osób, a co dwie głowy to nie jedna, lepszy rydz niż nic i gdzie kucharek sześć...
Słuchał więc spokojnie przemówienia kuzynki. Nawet udało mu się tylko lekko spocić i nie zaprotestować żadnym niekontrolowanym ruchem, kiedy ta wymyśliła wrzucić go do jednej grupy z Aidanem i tym całym... Musieli to jakoś zdzierżyć. Musieli, bo był przekonany, że Thomas mierzył się w tym momencie z podobnymi odczuciami.
- No to do roboty! Chodźcie! – zawezwał do czynu chłopaków, po czym zmierzył wzrokiem drewniane skrzynki, z którym to pomóc mieli stać się stołem i w złudnej nadziei na zmowę ciszy wobec niemiłego mu tematu, zaczął już powoli coś ustawiać.
Chciał jak najszybciej uciec od miejsca tego niezręcznego powitania i zająć czymś ręce i głowę, więc kiedy tylko kuzynka wskazała mu docelowe miejsce, w którym gromadzić będą spożywcze zasoby, wziął nogi za pas i elegancko odwrócił się na pięcie – po drodze jeszcze dając radę ukłonić się – Lady. – Prudence, bo poczuł, że ten uśmiech był raczej niewystarczający. A potem czuł, że ten subtelny ukłon wcale nie był taki subtelny i to może jednak za dużo? Tak czy inaczej – kierunek: paczki z jedzeniem. Zadanie to wykonywał w przesadnym skupieniu i ostrożności, tylko po to by jego wykonanie zajmowało mu tyle czasu, ile było potrzeba wszystkim pozostałym pomagierom na przybycie. No może nie tylko - zależało mu jednak też na tym, żeby nie uszkodzić żadnego z produktów.
W końcu zobaczył całą ekipę. I usilnie powstrzymywał mars próbujący wykrzywić mu w tym momencie twarz. Niebezpieczne towarzystwo. Sylwestrowe towarzystwo. Większość grupy stanowili noworoczni imprezowicze z chaty Bathildy Bagshot. Nie widział ich jeszcze od tamtego zdarzenia, a przynajmniej z nikim z nich nie rozmawiał, dlatego obawiał się, że czekają go nieprzyjemne wspominki. Przede wszystkim nie chciał widzieć dzisiaj tego człowieka. Thomasa.
Doe, Weasley, Macmillan. W jednym miejscu i jednym czasie. Co za dużo to nie zdrowo, a tutaj zdecydowanie miarka się przebrała. No nic, do pomocy potrzeba było jak najwięcej osób, a co dwie głowy to nie jedna, lepszy rydz niż nic i gdzie kucharek sześć...
Słuchał więc spokojnie przemówienia kuzynki. Nawet udało mu się tylko lekko spocić i nie zaprotestować żadnym niekontrolowanym ruchem, kiedy ta wymyśliła wrzucić go do jednej grupy z Aidanem i tym całym... Musieli to jakoś zdzierżyć. Musieli, bo był przekonany, że Thomas mierzył się w tym momencie z podobnymi odczuciami.
- No to do roboty! Chodźcie! – zawezwał do czynu chłopaków, po czym zmierzył wzrokiem drewniane skrzynki, z którym to pomóc mieli stać się stołem i w złudnej nadziei na zmowę ciszy wobec niemiłego mu tematu, zaczął już powoli coś ustawiać.
Ostatnio zmieniony przez Leon Longbottom dnia 08.03.22 14:57, w całości zmieniany 1 raz
Leon Longbottom
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
We rip out so much of ourselves to be cured of things faster than we should that we go bankrupt by the age of thirty and have less to offer each time we start with someone new. But to feel nothing so as not to feel anything - what a waste!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie miał zielonego pojęcia, że będzie tu aż tyle osób. Dobrze, bo im więcej rąk do pracy, tym lepiej. Z drugiej jednak strony poczuł się dość niepewnie w tak dużym gronie. Jakoś tak... nie przepadał za tłumami, a tu ich się miało zejść więcej i więcej. Ciekawiło go to zadanie co Nelka mu wymyśliła. Miał nadzieję, że nie w kuchni. Ziemniaki obierać może. Trenował. Teraz mu dużo lepiej to idzie. Oskrobiny w końcu są oskrobinami, a nie kawałkami ziemniaków. Ale wciąż jakoś mu się ta myśl nie uśmiechała. No chyba, że degustować. Próbować jedzenia to on mógł i wszystko by mu na pewno smakowało! - Zawsze. - Odpowiedział dziewczynie posyłając jej równie ciepły uśmiech. Zawsze przybędzie jej z pomocą. Zawsze odpowie na jej prośbę. Wystarczyło tylko słowo. W końcu od tego byli przyjaciele, a i cel jaki szlachetny był! Żałował, że niczego nie przyniósł, ale i nie miałby za wiele do zaproponowania. Na dobrą sprawę, to nawet nie wiedział czy miał cokolwiek. Znaczy no, jego rodzina. Nie, że tylko on. Ciężko było koniec z końcem połączyć. Volly im pomagał, ciocia też, a i jak szli gdzieś pracować, to w niektórych miejscach mogli liczyć na ciepłą miskę zupy. Jakoś dawali sobie radę. Z nadejściem wiosny będzie lepiej, łatwiej. W końcu zrobi porządek w ogródku, zasadzi warzywa, kupią też i zwierzęta.
Z rudowłosej wzrok przeniósł na dołączające do towarzystwa rodzeństwo Doe witając się i z nimi przed tym jak Nelka zabrała głos. Słuchał uważnie każdego słowa o dobroduszności tych ludzi i jawnej niesprawiedliwości, która ich spotkała. Część z nich pewnie znał. Uważał, że dobroć serca zawsze popłacała, że warto było być altruistycznym, pełnym empatii, skorym do pomocy. Dobrze by było, gdyby ktoś jeszcze takie gesty potrafił docenić, a jeśli nie, to chociaż nie odpłacać się w taki sposób. Rozumiał desperację. Niemal każdy był nią teraz przepełniony. Wola przetrwania była silniejsza niż rozsądek, ale rzucanie takimi oskarżeniami było dalekie od bycia w porządku. Słysząc swoje imię kiwnął głową na znak, że zrozumiał i jest gotowy. Silny mężczyzna... mógł nim być. Po oficjalnym przedstawieniu, a przed ruszeniem w drogę razem z Thomasem i Leonem nachylił się jeszcze przelotnie w stronę Nelki. - Świetnie ci poszło. - I z tą przemową całą, ale i z organizacją. Niepotrzebnie ich przepraszała. Chciała pomóc i to robiła. Była dobrą lady. Dobrą osobą. Co do ich małej grupki... dalej nie był pewny co o tym Leonie myśleć. Teraz wydawał się zachowywać całkowicie inaczej niż ostatnio, no ale mocarza tym razem nigdzie pod ręką nie było. W przypadku Thomasa spodziewał się nieuchronnego dogryzania, ale dało się z nim też normalnie porozmawiać. Nie powinno być źle. Chyba. W końcu doszli na wskazane im miejsce, gdzie wszystko czekało już na nich przygotowane. Pewnie Nelcia dogadała się z panem Farrow, który dostarczył im to wszystko z tartaku. Rozglądnął się w poszukiwaniu siekier, które znalazł w jednej ze skrzyń nieopodal pieńków. - Wolicie magią, czy...? - Zwrócił się do chłopaków znając swoją odpowiedź. W tartaku też często nie używali magii. Nie do wszystkiego.
Z rudowłosej wzrok przeniósł na dołączające do towarzystwa rodzeństwo Doe witając się i z nimi przed tym jak Nelka zabrała głos. Słuchał uważnie każdego słowa o dobroduszności tych ludzi i jawnej niesprawiedliwości, która ich spotkała. Część z nich pewnie znał. Uważał, że dobroć serca zawsze popłacała, że warto było być altruistycznym, pełnym empatii, skorym do pomocy. Dobrze by było, gdyby ktoś jeszcze takie gesty potrafił docenić, a jeśli nie, to chociaż nie odpłacać się w taki sposób. Rozumiał desperację. Niemal każdy był nią teraz przepełniony. Wola przetrwania była silniejsza niż rozsądek, ale rzucanie takimi oskarżeniami było dalekie od bycia w porządku. Słysząc swoje imię kiwnął głową na znak, że zrozumiał i jest gotowy. Silny mężczyzna... mógł nim być. Po oficjalnym przedstawieniu, a przed ruszeniem w drogę razem z Thomasem i Leonem nachylił się jeszcze przelotnie w stronę Nelki. - Świetnie ci poszło. - I z tą przemową całą, ale i z organizacją. Niepotrzebnie ich przepraszała. Chciała pomóc i to robiła. Była dobrą lady. Dobrą osobą. Co do ich małej grupki... dalej nie był pewny co o tym Leonie myśleć. Teraz wydawał się zachowywać całkowicie inaczej niż ostatnio, no ale mocarza tym razem nigdzie pod ręką nie było. W przypadku Thomasa spodziewał się nieuchronnego dogryzania, ale dało się z nim też normalnie porozmawiać. Nie powinno być źle. Chyba. W końcu doszli na wskazane im miejsce, gdzie wszystko czekało już na nich przygotowane. Pewnie Nelcia dogadała się z panem Farrow, który dostarczył im to wszystko z tartaku. Rozglądnął się w poszukiwaniu siekier, które znalazł w jednej ze skrzyń nieopodal pieńków. - Wolicie magią, czy...? - Zwrócił się do chłopaków znając swoją odpowiedź. W tartaku też często nie używali magii. Nie do wszystkiego.
The power of touch, a smile, a kind word, a listening ear, an honest compliment or the smallest act of caring, all of which have the potential to
turn the life around
turn the life around
Aidan Moore
Zawód : Prace dorywcze
Wiek : 18
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
The only way to deal with
an unfree world is to become
so absolutely free that your very existence is an act of rebellion.
an unfree world is to become
so absolutely free that your very existence is an act of rebellion.
OPCM : 8 +2
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 7 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 13
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Exeter, Devon
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Devon :: Okolice