Morsmordre :: Devon :: Okolice
Exeter, Devon
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Exeter, Devon
Exeter to największe miasto Devon, położone przy ujściu rzeki Exe, którą żeglować można od morza aż do centrum miasta. Rzeka wyznacza układ miasta, dzieląc je na dwie części, połączone ze sobą licznymi mostami. Najważniejszymi zabytkami są ruiny średniowiecznego zamku, oraz romańsko-gotycka katedra – reszta miasta jest dość nowa, przebudowana została bowiem po II Wojnie Światowej. Mimo sporego zaludnienia, w samym mieście można odnaleźć wiele parków albo miejsc zielonych, gdzie ludzie chętnie odpoczywają w wolnej chwili. Równie popularnym miejscem do spędzania wolnego czasu są kanały i mniejsze uliczki, gdzie można ukryć się przed skwarem albo ochłodzić w gorące dni.
Radosny uśmiech wystąpił na usta Castora, gdy Yvette potwierdziła, że to nie pierwsza jej wizyta w Devon. Poszerzył się jeszcze, gdy dodała, że miała nawet okazję poznać lordostwo Weasley. W takim razie nawet lepiej — przygotowana była na to, że nie spotkają się (och, miał taką gorącą nadzieję) z oporem, który bywał charakterystyczny dla niektórych, w szczególności bogatszych, dzielnic Londynu. Gdy wspomniała o wykorzystaniu dobroci, wyraźnie posmutniał. Pokiwał jednakże głową, kilkukrotnie, w milczeniu, lecz nie zwieszał nosa. Miast tego odchylił ją w tył, szarobłękitne spojrzenie wbijając w wiszące nisko chmury. Miał jednak nadzieję, że nie będzie padać — deszcz tylko pogorszyłby sytuację. Znacznie bardziej wolał myśleć, że zachmurzenie było jakąś pochodną wiszących nisko mgieł, którymi dał poznać się początek kwietnia.
— To byłby świat idealny — uśmiechnął się kątem ust, odpowiadając na ten jej. Chwilę później kilka energicznych stuknięć poniosło się po najbliższej okolicy, a Castor wspiął się nawet na palcach, w jakiejś dziwnej próbie rozładowania kotłującej się w nim nerwowości. Sekundy przed otworzeniem drzwi, gdy zarówno pani Baudelaire, jak i on sam mogli posłyszeć szum tuż za drzwiami, przypomniał sobie, że zapomniał pożyczyć od Michaela fałszoskopu. Pół biedy, że znajdowali się w Devon, w miejscu, w którym sympatie prozakonne były raczej pewne. Musiał zapamiętać, by sprawić sobie jeden, zwłaszcza na późniejsze wypady.
Pęd myśli został przerwany, gdy drzwi się uchyliły, a zza nich wysunęła się głowa. Castor w pierwszej chwili wyłapał tylko jasne, niemal srebrne włosy wystające spod kolorowej chustki i zmęczone, choć promieniejące od mądrości spojrzenie zielonych oczu.
— Słucham państwa? — głos staruszki był raczej charkliwy, lecz jeszcze nie kaszlała. Castor spojrzał kątem oka na Yvette, postanawiając, że przejmie momentalnie inicjatywę.
— Dzień dobry, jestem Castor, a to pani Yvette — zaczął, przykładając dłoń do klapy płaszcza, w miejscu serca. Miał nadzieję, że Francuzka wybaczy mu tę panią, ale przy przywitaniu... chyba wypadało? Sam skłonił się przed staruszką, darowując jej jeden ze swych najlepszych uśmiechów. A przynajmniej ten, który według Michaela, działał na starsze pokolenie. — Pani Yvette to uzdrowicielka, ja jestem jej asystentem — nie była to zupełnie prawda, nie łączyły ich więzi zawodowe, ale dziś występował też w tym charakterze. — Więc jeżeli pani, czy ktoś z pani rodziny, sąsiadów potrzebował pomocy uzdrowiciela, jesteśmy do dyspozycji.
Wydawało się, że staruszka przez moment spoglądała na nich badawczo, więcej uwagi poświęcając jednak Yvette. Z jej twarzy nie dało się wiele wyczytać, przynajmniej do momentu, w którym westchnęła, a starą twarz rozświetlił pierwszy uśmiech. Otworzyła drzwi szerzej, gestem zapraszając dwójkę do środka. Castor przystanął przy drzwiach, chcąc by blondynka pierwsza weszła do środka. Gdy tak się stało, zamknął za nimi drzwi. Całą trójką stanęli we wciąż pachnącej wilgocią izbie.
— Wchodźcie, wchodźcie dalej. Mi nic nie jest, chwała Merlinowi, ale mój mąż i syn nie są w dobrym stanie — powiedziała, wychodząc przed nich i prowadząc dwójkę ku zamkniętym dotychczas drzwiom na wschodniej ścianie izby. — Byli u mojej córki, rozumiecie, na przedmieściach. Gdy woda uderzyła, zmiękła jedna z belek, syn zdołał pociągnąć męża, ale ta spadła mu na nogę. Napuchła, dziś rano strasznie, kazałam mu dziś leżeć i mieliśmy zobaczyć, ale jak już jesteście... — powiedziała, po czym westchnęła raz jeszcze, kręcąc głową z niedowierzaniem — Ojciec z kolei, mąż mój znaczy się, jak syn nim szarpnął, to ręką ruszać nie może. Skarży się strasznie, że boli — kobieta potarła lekko dłonią swój policzek, a później poprawiła wiązanie chusty pod szyją. — Obejrzycie ich? Już otwieram.
Castor skinął od razu głową — przecież po to właśnie przybyli dziś do Exeter. Staruszce wydawało się to wystarczyć, gdyż otworzywszy drzwi, przeprowadziła ich do drugiej izby, gdzie na łóżkach ustawionych po przeciwległych stronach leżeli mąż i syn kobiety. Gdyby Castor miał zgadywać, starszy pan miał około osiemdziesięciu lat, jego syn — o połowę mniej. Ale może to tylko zmęczenie życiem wypełnionym fizyczną pracą wpływało na prezencję starszego z czarodziejów.
— Yv, zajmiesz się panem? — spytał, mając na myśli młodszego z mężczyzn, który na ich widok uniósł się na łokciach, protekcyjnie układając dłoń na kołdrze, na jednej z nóg. Syknął jednocześnie, nieprzyzwyczajony do bólu. Sproutowi wydawało się, że przypadek tegoż mężczyzny był znacznie trudniejszy niż cokolwiek, co działo się z ręką dziadka.
Dziadka, przy którego łóżku przyklęknął od razu.
— Dzień dobry panu. Nazywam się Castor, pana żona powiedziała, że boli pana ręka? — uśmiechał się uprzejmie, spoglądając w oczy starszego mężczyzny w piżamie. Ten odpowiedział mu uśmiechem, próbując przekręcić się w jego stronę, lecz w połowie syknął dość głośno, a Castor przytrzymał go za łokieć, uważając, by szczególną uwagę skupiać na twarzy mężczyzny, aby móc zareagować na każdą oznakę bólu.
— Tak, boli jak cholera. Zwłaszcza, jak się ruszam, sam widzisz... — powiedział, wolną, prawą wykonując gest, jakby chciał rozłożyć ręce, trochę bezradnie.
— Mi to wygląda na uszkodzenie stawu ramiennego — szepnął, bowiem ból przy ruszaniu przede wszystkim zmuszał do szukania przyczyny właśnie w łączeniach kończyn. — Ale jeżeli mam rację, to zaklęcie poradzi sobie z większą częścią problemu — dodał po chwili, sięgając po różdżkę z agarowego drewna. Czytał ostatnimi czasy o zaklęciu, które dobrze radziło sobie z podobnymi przypadłościami, zastanawiając się, kiedy będzie mógł wykorzystać je w praktyce. Jak widać, nie musiał długo czekać na okazję. — Arcorecte Maxima — zakręcił nadgarstkiem, a potem stuknął delikatnie w bark mężczyzny. Różdżka nie rozgrzała się jednak, a magia nie przepłynęła przez jego ramię. Zmarszczył lekko brwi, może popełnił błąd w ruchu? — Arcorecte Maxima — i znowu nic.
— Oj, nie denerwuj się, młodzieńcze, krzywdy większej mi nie zrobisz — wtrącił dziadek, śmiejąc się w głos do czasu, aż nie poruszył się znowu szybciej.
— Kochany, nie wierć się tak! — syknęła starsza kobieta, spoglądając na męża karcąco, a ten posłał jej tylko buziaka w powietrzu. Cóż za uroczy widok.
— No dobrze, dobrze, nie będę się denerwował i spróbujemy jeszcze raz — oznajmił, nieco zmieszany, po czym spróbował jeszcze raz, mając nadzieję, że ostatni. — Arcorecte Maxima.
Wreszcie poczuł znajomy prąd, a grymas bólu prezentujący się na twarzy starszego mężczyzny zniknął, jak ręką odjął.
Tymczasem młodszy z mężczyzn odsłonił przed Yvette swą nogę — pokryta była siniakami, nieco zaczerwieniona, obrzęk kumulował się jednak przy kostce.
— To byłby świat idealny — uśmiechnął się kątem ust, odpowiadając na ten jej. Chwilę później kilka energicznych stuknięć poniosło się po najbliższej okolicy, a Castor wspiął się nawet na palcach, w jakiejś dziwnej próbie rozładowania kotłującej się w nim nerwowości. Sekundy przed otworzeniem drzwi, gdy zarówno pani Baudelaire, jak i on sam mogli posłyszeć szum tuż za drzwiami, przypomniał sobie, że zapomniał pożyczyć od Michaela fałszoskopu. Pół biedy, że znajdowali się w Devon, w miejscu, w którym sympatie prozakonne były raczej pewne. Musiał zapamiętać, by sprawić sobie jeden, zwłaszcza na późniejsze wypady.
Pęd myśli został przerwany, gdy drzwi się uchyliły, a zza nich wysunęła się głowa. Castor w pierwszej chwili wyłapał tylko jasne, niemal srebrne włosy wystające spod kolorowej chustki i zmęczone, choć promieniejące od mądrości spojrzenie zielonych oczu.
— Słucham państwa? — głos staruszki był raczej charkliwy, lecz jeszcze nie kaszlała. Castor spojrzał kątem oka na Yvette, postanawiając, że przejmie momentalnie inicjatywę.
— Dzień dobry, jestem Castor, a to pani Yvette — zaczął, przykładając dłoń do klapy płaszcza, w miejscu serca. Miał nadzieję, że Francuzka wybaczy mu tę panią, ale przy przywitaniu... chyba wypadało? Sam skłonił się przed staruszką, darowując jej jeden ze swych najlepszych uśmiechów. A przynajmniej ten, który według Michaela, działał na starsze pokolenie. — Pani Yvette to uzdrowicielka, ja jestem jej asystentem — nie była to zupełnie prawda, nie łączyły ich więzi zawodowe, ale dziś występował też w tym charakterze. — Więc jeżeli pani, czy ktoś z pani rodziny, sąsiadów potrzebował pomocy uzdrowiciela, jesteśmy do dyspozycji.
Wydawało się, że staruszka przez moment spoglądała na nich badawczo, więcej uwagi poświęcając jednak Yvette. Z jej twarzy nie dało się wiele wyczytać, przynajmniej do momentu, w którym westchnęła, a starą twarz rozświetlił pierwszy uśmiech. Otworzyła drzwi szerzej, gestem zapraszając dwójkę do środka. Castor przystanął przy drzwiach, chcąc by blondynka pierwsza weszła do środka. Gdy tak się stało, zamknął za nimi drzwi. Całą trójką stanęli we wciąż pachnącej wilgocią izbie.
— Wchodźcie, wchodźcie dalej. Mi nic nie jest, chwała Merlinowi, ale mój mąż i syn nie są w dobrym stanie — powiedziała, wychodząc przed nich i prowadząc dwójkę ku zamkniętym dotychczas drzwiom na wschodniej ścianie izby. — Byli u mojej córki, rozumiecie, na przedmieściach. Gdy woda uderzyła, zmiękła jedna z belek, syn zdołał pociągnąć męża, ale ta spadła mu na nogę. Napuchła, dziś rano strasznie, kazałam mu dziś leżeć i mieliśmy zobaczyć, ale jak już jesteście... — powiedziała, po czym westchnęła raz jeszcze, kręcąc głową z niedowierzaniem — Ojciec z kolei, mąż mój znaczy się, jak syn nim szarpnął, to ręką ruszać nie może. Skarży się strasznie, że boli — kobieta potarła lekko dłonią swój policzek, a później poprawiła wiązanie chusty pod szyją. — Obejrzycie ich? Już otwieram.
Castor skinął od razu głową — przecież po to właśnie przybyli dziś do Exeter. Staruszce wydawało się to wystarczyć, gdyż otworzywszy drzwi, przeprowadziła ich do drugiej izby, gdzie na łóżkach ustawionych po przeciwległych stronach leżeli mąż i syn kobiety. Gdyby Castor miał zgadywać, starszy pan miał około osiemdziesięciu lat, jego syn — o połowę mniej. Ale może to tylko zmęczenie życiem wypełnionym fizyczną pracą wpływało na prezencję starszego z czarodziejów.
— Yv, zajmiesz się panem? — spytał, mając na myśli młodszego z mężczyzn, który na ich widok uniósł się na łokciach, protekcyjnie układając dłoń na kołdrze, na jednej z nóg. Syknął jednocześnie, nieprzyzwyczajony do bólu. Sproutowi wydawało się, że przypadek tegoż mężczyzny był znacznie trudniejszy niż cokolwiek, co działo się z ręką dziadka.
Dziadka, przy którego łóżku przyklęknął od razu.
— Dzień dobry panu. Nazywam się Castor, pana żona powiedziała, że boli pana ręka? — uśmiechał się uprzejmie, spoglądając w oczy starszego mężczyzny w piżamie. Ten odpowiedział mu uśmiechem, próbując przekręcić się w jego stronę, lecz w połowie syknął dość głośno, a Castor przytrzymał go za łokieć, uważając, by szczególną uwagę skupiać na twarzy mężczyzny, aby móc zareagować na każdą oznakę bólu.
— Tak, boli jak cholera. Zwłaszcza, jak się ruszam, sam widzisz... — powiedział, wolną, prawą wykonując gest, jakby chciał rozłożyć ręce, trochę bezradnie.
— Mi to wygląda na uszkodzenie stawu ramiennego — szepnął, bowiem ból przy ruszaniu przede wszystkim zmuszał do szukania przyczyny właśnie w łączeniach kończyn. — Ale jeżeli mam rację, to zaklęcie poradzi sobie z większą częścią problemu — dodał po chwili, sięgając po różdżkę z agarowego drewna. Czytał ostatnimi czasy o zaklęciu, które dobrze radziło sobie z podobnymi przypadłościami, zastanawiając się, kiedy będzie mógł wykorzystać je w praktyce. Jak widać, nie musiał długo czekać na okazję. — Arcorecte Maxima — zakręcił nadgarstkiem, a potem stuknął delikatnie w bark mężczyzny. Różdżka nie rozgrzała się jednak, a magia nie przepłynęła przez jego ramię. Zmarszczył lekko brwi, może popełnił błąd w ruchu? — Arcorecte Maxima — i znowu nic.
— Oj, nie denerwuj się, młodzieńcze, krzywdy większej mi nie zrobisz — wtrącił dziadek, śmiejąc się w głos do czasu, aż nie poruszył się znowu szybciej.
— Kochany, nie wierć się tak! — syknęła starsza kobieta, spoglądając na męża karcąco, a ten posłał jej tylko buziaka w powietrzu. Cóż za uroczy widok.
— No dobrze, dobrze, nie będę się denerwował i spróbujemy jeszcze raz — oznajmił, nieco zmieszany, po czym spróbował jeszcze raz, mając nadzieję, że ostatni. — Arcorecte Maxima.
Wreszcie poczuł znajomy prąd, a grymas bólu prezentujący się na twarzy starszego mężczyzny zniknął, jak ręką odjął.
Tymczasem młodszy z mężczyzn odsłonił przed Yvette swą nogę — pokryta była siniakami, nieco zaczerwieniona, obrzęk kumulował się jednak przy kostce.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Chociaż przez lata skupiała się na pracy w Londynie i prowadzeniu lecznicy nigdy nie ograniczała się do tego miejsca. Często nie brała knuta za swoją pracę, więc szukała zarobku gdzie indziej musząc w końcu z czegoś żyć. Po Bezksiężycowej Nocy jednak wiele się zmieniło. Wszystko się zmieniło. Od tamtego czasu bywała w przeróżnych miejscach, poznając równie różnych ludzi. Chcąc niezmiennie pomagać tam gdzie mogła, na tyle na ile była w stanie.
- Na pewno lepszy niż teraz. - Podsumowała gorzko nie rozwodząc się dalej nad tą myślą. Oboje bardzo dobrze zdawali sobie sprawę z tego jak ten świat obecnie wyglądał. Nie było nad czym się rozwodzić, a mogli co najwyżej zapłakać. Idealny świat nie mógł istnieć, bo nie chodzili po nim idealni ludzie. W końcu byli tylko tym - ludźmi. Wśród nich byli jednak też tacy, którzy nawet na to miano nie zasługiwali. Zacisnęła usta rozglądając się po okolicy, po zalanych domostwach. Czuła nieprzyjemną wilgoć w powietrzu, słyszała ich kroki stawiane na mokrym bruku. Naprawdę jakby mało się ci wszyscy ludzie nacierpieli, to teraz jeszcze spotkało ich takie nieszczęście. Kątem oka zerknęła na chłopaka idącego obok niej. Górował nad nią, więc musiała unieść nieco głowę, aby móc w pełni dostrzec okulary na nosie i miodowe kosmyki. Jak wiele on uświadczył? Ile cierpienia widział? Co jeszcze go spotka? Pytania jedno po drugim dręczyły jej myśli, trudno by nie, gdy wpatrywała się w młodą twarz. - Co u ciebie? Jak ci idzie w sklepie? - Zwróciła się w pełni do niego przywołując na swej twarzy uśmiech szczerze zaciekawiona jak się mu powodzi. - Jeszcze raz dziękuję za talizman. Doskonale się sprawuje. - Jej dłoń powędrowała do jej szyi, aby palcami odnaleźć złoty łańcuszek. Podążyła jego śladem wyjmując zza kołnierzyka medalion, który ważyła przez moment w dłoni.
Jak się okazało nie mieli dużo czasu na pogawędki przystając u progu pierwszego z domostw, do którego zmierzali. Na widok starszej kobiety od razu powitała ją z ciepłym uśmiechem na ustach w momencie, gdy Castor ją niej przedstawiał. - Dzień dobry. - Dalej nie wtrącała się w zdanie Sprouta pozwalając mu dokończyć unosząc jednak na moment brew w rozbawieniu na słowo "asystent". Castor nie był uzdrowicielem z zawodu, ale zdecydowanie posiadał zaskakująco sporą wiedzę, dryg i umiejętności w tej dziedzinie. Cierpliwość i precyzje, które były zapewne równie pomocne przy tworzeniu eliksirów, czy talizmanów. - Nie chcemy się narzucać, ale z przyjemnością pomożemy jeśli jakkolwiek możemy. Oczywiście całkowicie za darmo. - Od razu zapewniła kobietę zdając sobie sprawę, że w jej oczach byli tylko nieznajomymi pukającymi do jej drzwi. Cóż, nie mieli czym się wylegitymować. Niepewność staruszki szybko zastąpiła jednak gościnność, a zmarszczkę na czole uśmiech na ustach. - Asystencie. - Skinęła Castorowi głową korzystając z jego uprzejmości wchodząc przed nim do domu. - Córce też nic nie jest? - Kobieta znów pokręciła głową wprowadzając ich do środka. - Na szczęście nic. Ona i wnuki całe są, ale z domem to nie wiem jak będzie. Jedna ruina. U teściów teraz siedzą, bo tam miejsca więcej, ale dom odbudować trzeba. - Westchnęła ciężko poprawiając materiał chusty i w końcu zadając im pytanie czy faktycznie pomogą. - Obejrzymy. Proszę się nie martwić. - Bazując na słowach kobiety nie było to nic z czym nie daliby sobie rady. Bardziej zmartwił ją stan syna i to jak bardzo belka uszkodziła jego nogę.
- Dzień dobry. - Przywitała się wchodząc za kobietą do kolejnej izby, gdzie na łóżkach leżało dwóch, wcześniej wspomnianych przez nią mężczyzn. - Tak. - Odpowiedziała Castorowi od razu kierując się w stronę młodszego z mężczyzn. Nieco starszego od niej? - Proszę leżeć. - Uniosła nieznacznie dłoń tak jakby chciała go powstrzymać przed podniesieniem się widząc wyraźnie ból wymalowany na jego twarzy.- Nazywam się Yvette i jestem uzdrowicielką. Słyszeliśmy od pańskiej matki o tym co się stało. -Wyjaśniła zdejmując przewieszoną przez ramię torbę i odkładając ją na bok, po czym przeniosła wzrok ponownie na mężczyznę tym razem już z lekko uniesionymi do góry kącikami ust.
- Mogę? - Zapytała zerkając na pościel, w nogi, nie chcąc dotykać materiału bez jego pozwolenia. - Dzień dobry. - Zaczął, aby zaraz przerwać na dłuższą chwilę ewidentnie myśląc nad odpowiedzą. Spojrzał nad jej ramię na zajmującego się jego ojcem Castora, później matkę, która kiwnęła mu głową, a dopiero na końcu znów na blondynkę. - Tak. Proszę. - Choć słowa mówiły jedno, tak gesty drugie, gdyż zabrał dłoń z kołdry z niechęcią. Wstydził się? Nie ufał? Możliwe, że jedno i drugie.
Złapała za rąbek pościeli, aby odsłonić nogi mężczyzny. Nawet przez pieczołowicie zawiązany bandaż mogła zauważyć jak bardzo jedna ze stóp jest opuchnięta. Delikatnie odwiązała tkaninę, aby móc przyjrzeć się urazowi. Posiniaczona i obrzęknięta, pokryta krwiakami nie wyglądała najlepiej, ale widziała też i gorszę. - Najpierw ulżę panu nieco w bólu. - Oznajmiła wyjmując różdżkę i kierując ją na stopę, aby wypowiedzieć pierwszą z inkarnacji. - Subsisto Dolorem. - Twarz mężczyzny od razu złagodniała na odczuwalną ulgę, ona zaś mogła bez przeszkód i dodatkowego, zbędnego bólu zbadać uraz. Nie spieszyła się chcąc mieć absolutną pewność co do przyczyny i jej umiejscowienia. - Proszę spróbować poruszyć stopą. - Poprosiła zabierając dłonie od stopy.
- Nie dam rady. Mogę tylko palcami. - Pokiwała na to głową rozumiejąc już wszystko. - Kostka przyśrodkowa jest złamana. - Stąd też krwiak i obrzęk. Kostki goleni to dość częste złamania, choć rzadziej spowodowane przez belkę spadającą ze stropu.- Miał pan dużo szczęścia. - Noga mogła zostać całkowicie zmiażdżona. Nieleczone złamanie jednak mogło nie być lepsze w skutkach. - Fractura Texta. - Skupiając się na goleniu przyłożyła różdżkę do stopy mężczyzny z zamiarem zrośnięcia złamanej kości. - Episkey. - Rzuciła kolejne zaklęcie tym razem zajmując się siniakami i krwiakami na nodze mężczyzny. Dopiero wtedy znów odłożyła różdżkę, aby już dłońmi sprawdzić budowę zrośniętej kości i zakres ruchowości stawów.
- Na pewno lepszy niż teraz. - Podsumowała gorzko nie rozwodząc się dalej nad tą myślą. Oboje bardzo dobrze zdawali sobie sprawę z tego jak ten świat obecnie wyglądał. Nie było nad czym się rozwodzić, a mogli co najwyżej zapłakać. Idealny świat nie mógł istnieć, bo nie chodzili po nim idealni ludzie. W końcu byli tylko tym - ludźmi. Wśród nich byli jednak też tacy, którzy nawet na to miano nie zasługiwali. Zacisnęła usta rozglądając się po okolicy, po zalanych domostwach. Czuła nieprzyjemną wilgoć w powietrzu, słyszała ich kroki stawiane na mokrym bruku. Naprawdę jakby mało się ci wszyscy ludzie nacierpieli, to teraz jeszcze spotkało ich takie nieszczęście. Kątem oka zerknęła na chłopaka idącego obok niej. Górował nad nią, więc musiała unieść nieco głowę, aby móc w pełni dostrzec okulary na nosie i miodowe kosmyki. Jak wiele on uświadczył? Ile cierpienia widział? Co jeszcze go spotka? Pytania jedno po drugim dręczyły jej myśli, trudno by nie, gdy wpatrywała się w młodą twarz. - Co u ciebie? Jak ci idzie w sklepie? - Zwróciła się w pełni do niego przywołując na swej twarzy uśmiech szczerze zaciekawiona jak się mu powodzi. - Jeszcze raz dziękuję za talizman. Doskonale się sprawuje. - Jej dłoń powędrowała do jej szyi, aby palcami odnaleźć złoty łańcuszek. Podążyła jego śladem wyjmując zza kołnierzyka medalion, który ważyła przez moment w dłoni.
Jak się okazało nie mieli dużo czasu na pogawędki przystając u progu pierwszego z domostw, do którego zmierzali. Na widok starszej kobiety od razu powitała ją z ciepłym uśmiechem na ustach w momencie, gdy Castor ją niej przedstawiał. - Dzień dobry. - Dalej nie wtrącała się w zdanie Sprouta pozwalając mu dokończyć unosząc jednak na moment brew w rozbawieniu na słowo "asystent". Castor nie był uzdrowicielem z zawodu, ale zdecydowanie posiadał zaskakująco sporą wiedzę, dryg i umiejętności w tej dziedzinie. Cierpliwość i precyzje, które były zapewne równie pomocne przy tworzeniu eliksirów, czy talizmanów. - Nie chcemy się narzucać, ale z przyjemnością pomożemy jeśli jakkolwiek możemy. Oczywiście całkowicie za darmo. - Od razu zapewniła kobietę zdając sobie sprawę, że w jej oczach byli tylko nieznajomymi pukającymi do jej drzwi. Cóż, nie mieli czym się wylegitymować. Niepewność staruszki szybko zastąpiła jednak gościnność, a zmarszczkę na czole uśmiech na ustach. - Asystencie. - Skinęła Castorowi głową korzystając z jego uprzejmości wchodząc przed nim do domu. - Córce też nic nie jest? - Kobieta znów pokręciła głową wprowadzając ich do środka. - Na szczęście nic. Ona i wnuki całe są, ale z domem to nie wiem jak będzie. Jedna ruina. U teściów teraz siedzą, bo tam miejsca więcej, ale dom odbudować trzeba. - Westchnęła ciężko poprawiając materiał chusty i w końcu zadając im pytanie czy faktycznie pomogą. - Obejrzymy. Proszę się nie martwić. - Bazując na słowach kobiety nie było to nic z czym nie daliby sobie rady. Bardziej zmartwił ją stan syna i to jak bardzo belka uszkodziła jego nogę.
- Dzień dobry. - Przywitała się wchodząc za kobietą do kolejnej izby, gdzie na łóżkach leżało dwóch, wcześniej wspomnianych przez nią mężczyzn. - Tak. - Odpowiedziała Castorowi od razu kierując się w stronę młodszego z mężczyzn. Nieco starszego od niej? - Proszę leżeć. - Uniosła nieznacznie dłoń tak jakby chciała go powstrzymać przed podniesieniem się widząc wyraźnie ból wymalowany na jego twarzy.- Nazywam się Yvette i jestem uzdrowicielką. Słyszeliśmy od pańskiej matki o tym co się stało. -Wyjaśniła zdejmując przewieszoną przez ramię torbę i odkładając ją na bok, po czym przeniosła wzrok ponownie na mężczyznę tym razem już z lekko uniesionymi do góry kącikami ust.
- Mogę? - Zapytała zerkając na pościel, w nogi, nie chcąc dotykać materiału bez jego pozwolenia. - Dzień dobry. - Zaczął, aby zaraz przerwać na dłuższą chwilę ewidentnie myśląc nad odpowiedzą. Spojrzał nad jej ramię na zajmującego się jego ojcem Castora, później matkę, która kiwnęła mu głową, a dopiero na końcu znów na blondynkę. - Tak. Proszę. - Choć słowa mówiły jedno, tak gesty drugie, gdyż zabrał dłoń z kołdry z niechęcią. Wstydził się? Nie ufał? Możliwe, że jedno i drugie.
Złapała za rąbek pościeli, aby odsłonić nogi mężczyzny. Nawet przez pieczołowicie zawiązany bandaż mogła zauważyć jak bardzo jedna ze stóp jest opuchnięta. Delikatnie odwiązała tkaninę, aby móc przyjrzeć się urazowi. Posiniaczona i obrzęknięta, pokryta krwiakami nie wyglądała najlepiej, ale widziała też i gorszę. - Najpierw ulżę panu nieco w bólu. - Oznajmiła wyjmując różdżkę i kierując ją na stopę, aby wypowiedzieć pierwszą z inkarnacji. - Subsisto Dolorem. - Twarz mężczyzny od razu złagodniała na odczuwalną ulgę, ona zaś mogła bez przeszkód i dodatkowego, zbędnego bólu zbadać uraz. Nie spieszyła się chcąc mieć absolutną pewność co do przyczyny i jej umiejscowienia. - Proszę spróbować poruszyć stopą. - Poprosiła zabierając dłonie od stopy.
- Nie dam rady. Mogę tylko palcami. - Pokiwała na to głową rozumiejąc już wszystko. - Kostka przyśrodkowa jest złamana. - Stąd też krwiak i obrzęk. Kostki goleni to dość częste złamania, choć rzadziej spowodowane przez belkę spadającą ze stropu.- Miał pan dużo szczęścia. - Noga mogła zostać całkowicie zmiażdżona. Nieleczone złamanie jednak mogło nie być lepsze w skutkach. - Fractura Texta. - Skupiając się na goleniu przyłożyła różdżkę do stopy mężczyzny z zamiarem zrośnięcia złamanej kości. - Episkey. - Rzuciła kolejne zaklęcie tym razem zajmując się siniakami i krwiakami na nodze mężczyzny. Dopiero wtedy znów odłożyła różdżkę, aby już dłońmi sprawdzić budowę zrośniętej kości i zakres ruchowości stawów.
You can't choose what stays
and what fades away.
and what fades away.
Yvette Baudelaire
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
There are so many wars
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Uśmiechnął się, choć był to grymas słodko—gorzki. Wiele trzeba było naprawić w tym świecie, by zyskał miano dobrego, odległość dzieląca ich od ideału nie była chyba mierzalna, przynajmniej nie w jednostkach znanych człowiekowi. Spacerowali chwilę w milczeniu, Castor rozglądał się po okolicy odrobinę ciekawsko, odrobinę tak, jakby chciał dojrzeć każdy szczegół, który znalazł się w jego polu widzenia. Sytuacja w Devon nie była najlepsza, musiał przekazać jak najwięcej informacji Zakonowi, może uda się zorganizować odpowiednią pomoc...
— W sklepie? Bardzo dobrze, muszę przyznać, że nie sądziłem, że będzie aż tak — uśmiechnął się kątem ust, schylając nieco głowę, najwyraźniej niekoniecznie przyzwyczajony do możliwości takich przechwałek. Na moment wzniósł tylko wzrok do góry, gdy Yvette podziękowała za swój talizman i pochwaliła jego działanie. — Samo to, że jesteś z niego zadowolona, wystarcza mi za tysiąc podziękowań — dodał po chwili, samemu odruchowo kierując dłoń w górę, na swoją szyję, na której zawieszony miał swój własny talizman, taki na powodzenie tworzenia innych. — Uważasz na siebie? — spytał wreszcie, w tonie zafalowała odrobina niepewności co do poruszanego tematu. Nie chciał mówić wprost, gdzie Yvette miała na siebie uważać, właściwie teraz należało mieć oczy dookoła głowy wszędzie. — Tam... wiesz, w lecznicy? I gdzie indziej? Walki dawno wyszły poza miasta, najlepiej nie chodzić nigdzie samemu... — prawdopodobnie pociągnąłby kwestię bezpieczeństwa Yvette, choć robił to uroczo nieporadnie, gdyby nie fakt, że prędko znaleźli się przy pierwszym z domów.
Przedstawianie się jako asystent weszło mu w krew, choć żeby odrobinę dorównać uzdrowicielom, musiał jeszcze przejść bardzo długą drogę. Yvette jednak — całe szczęście! — nie obraziła się na taki stan rzeczy, reagując bardziej rozbawieniem i podejmując rozpoczętą przez niego grę. Prościej było przedstawiać się ludziom w ten sposób, niż jako alchemik. Wtedy niewiele pytali, byli lepiej nastawieni do prób pomocy medycznej, choć często jego praca parauzdrowicielska polegała na połączeniu leczenia eliksirowego i zaklęciowego.
Tak było także dzisiaj. Gdy wreszcie zaklęcie leczące uszkodzenia stawów zostało rzucone poprawnie, Castor wyprostował plecy i uśmiechnął się, wyraźnie dumny z czynionych przez siebie postępów. Starszy mężczyzna również emanował dobrym humorem, klepiąc młodego blondyna w kościsty bark i samemu pozwalając sobie na szeroki uśmiech. Ale to nie był koniec jego zadań.
— Chłopcze, jak już jesteś, mógłbyś zrobić coś z tym...? — spytał mężczyzna, przekrzywiając się jeszcze w łóżku; czynności tej znów towarzyszyło ściągnięcie brwi w wysiłku i bólu, a gdy stara dłoń wsunęła się pod spodnie, okazało się, że na lewym udzie mężczyzny kwitł rozległy krwiak. Musiał wyjątkowo mocno boleć, zwłaszcza w pozycji zajmowanej przez mężczyznę. — Potknąłem się i upadłem, a teraz to nawet przy wstawaniu z łóżka boli jak diabli... — dodał na swoje usprawiedliwienie, spoglądając na Castora wyczekująco.
Ten od razu skinął ochoczo głową, przystawiając różdżkę do krwiaka.
— Niech się pan nie martwi, zaraz i na to coś poradzimy. Episkey Maxima — tym razem zaklęcie wyszło bezbłędnie, przy pierwszym podejściu. Castor, jak i starszy mężczyzna, obserwowali przez chwilę w milczeniu, jak krwiak przy pomocy zaklęcia zmniejsza swoją objętość i zmienia kolor. Do czasu jego całkowitego zniknięcia zostało jeszcze trochę, ale blondyn dał mężczyźnie znak, że może już ponownie schować się pod kołdrę.
Wobec zadbania o starszego pana, podniósł się z kolan i wyprostował natychmiastowo, próbując przeciągnąć się w miejscu. Nie chciał przeszkadzać Yvette, której zadanie — jak na prawowitego uzdrowiciela przystało — było znacznie bardziej skomplikowane od własnego. Zamiast tego zbliżył się do pani domu, by porozmawiać z nią chwilę, dla zabicia czasu i uspokojenia jej nerwów. Jednakż gdy Baudelaire zakończyła swą pracę, pozostawiając młodszego z mężczyzn w znacznie lepszym stanie, skinął na nią głową. Choć chciałoby się spędzić czas ze wszystkimi, Castor wiedział już, że musieli uważać także na czas. Im więcej domów odwiedzą, tym większej ilości ludzi pomogą.
— Bardzo, bardzo państwu dziękuję. Nie wiem, co byśmy zrobili bez pani uzdrowicielki i jej asystenta — pani domu zaszczebiotała wesoło, a Castor znów nieco speszony, przeniósł wzrok na Yvette, oddając jej pole do dalszej dyskusji. — Tylko miałabym do was prośbę. Od czasu tej powodzi nie miałam kontaktu z moją przyjaciółką, Judy Mayweather. Wiecie, proszę państwa, jak syn i mąż tak zaniemogli, to nie mogłam zbyt długo wychodzić z domu... — zmartwione spojrzenie starszej pani przeniosło się między jednym a drugim łóżkiem, po czym wróciło do gości. — Ona mieszka trzy ulice dalej, nie wiem, co z nią, ale boję się, że też może potrzebować pomocy. Daliby radę państwo tam zajrzeć?
Wzrok pełen nadziei skupił się na twarzach blondynki i blondyna, a Castor niestety posiadał jedną wadę, która zawsze wychodziła na pierwszy plan w takich chwilach. Nie potrafił odmawiać gorącym prośbom. Zwłaszcza gdy prosiła go osoba starsza.
— Niech się pani nie martwi, zaraz tam zajrzymy. A tymczasem bardzo dziękujemy za gościnę i gdyby coś się jeszcze działo, wie pani, do kogo pisać o pomoc — skłonił się przed kobietą na pożegnanie, jednocześnie puszczając porozumiewawcze oczko. Nie mógł mówić wprost o Zakonie, miał nadzieję, że jeszcze nie przy Yvette, że sytuacja ta niedługo się odmieni, lecz wszyscy powinni wiedzieć, z czyjego ramienia uzdrowiciele pojawili się na miejscu.
Gdy wyszli z pierwszego z domów, Castor poprowadził panią Baudelaire na wspomniane wcześniej trzy ulice dalej. Znajdował tam się jeden dom, jeden stojący w całości, z nienaruszoną konstrukcją. Sprout wyszedł przed Yvette, chcąc jak zawsze zapukać do drzwi, ale gdy tylko wzniósł rękę do góry, by zastukać, drzwi otworzyły się przed nim, pod wpływem uderzenia; najwyraźniej nikt nie poczynił sobie trudu, by w ogóle je zamknąć. Obejrzał się przez ramię na Yvette, z nietęgą miną.
— Obiecaliśmy... — szepnął nieco zmieszany, ostatecznie podejmując decyzję o wejściu do środka. — Idź za mną i nie odłączaj się, dobrze? — poprosił uzdrowicielkę, ostrożnie próbując stawiać nogi na starych deskach. Wydawało się, że dom był zupełnie opuszczony, na meblach ułożyła się już niewielka warstwa kurzu, ale...
Zaalarmował ich groźnie brzmiący kaszel, któremu zaraz zawtórował drugi. Dźwięk na pewno pochodził z drugiego piętra, a młody mężczyzna niemal odruchowo wzniósł twarz do sufitu.
— Uff, czyli to nie najgorsze... — uśmiechnął się niezręcznie, bowiem był przekonany, że pani Judy mogła już nie żyć, a w najlepszym wypadku przeprowadziła się z zalanego domu gdzieś indziej. Prędko udało im się odnaleźć schody, które prowadziły do jednej izby. — Dzień dobry pani Judy! Przysłała nas pani przyjaciółka, jesteśmy uzdrowicielami! — zawołał przez zamknięte drzwi, jednocześnie posyłając Yvette błagalne spojrzenie, bo tym razem z asystenta awansował na uzdrowiciela. Kłamstwo zostało jednak użyte nie dla zaspokojenia ambicji młodego człowieka, ale przez niefortunny skrót myślowy i tym spojrzeniem i skruszoną miną chciał panią Baudelaire przeprosić.
— Ju... Judy? Khe khe... — zza drzwi odezwał się słaby głos, lecz nasilający się kaszel sprawiał, że niewiele mogli zrozumieć z wypowiadanych przez starowinkę słów. Castor szarpnął za klamkę, a ich oczom ukazała się niewielka sypialenka, w której dominującym meblem okazało się łóżko. Pośrodku niego siedziała staruszka, a po obu jej stronach dwie dziewczynki, na oko kilkuletnie. Każda z nich była bardzo ciepło ubrana, głowy miały poowijane chustkami, ale i tak wszystkie były blade, ich policzki zapadnięte, a usta zsiniałe. Dziewczynki trzęsły się z zimna bardziej niż kaszląca babcia. Trzeba było interweniować.
— W sklepie? Bardzo dobrze, muszę przyznać, że nie sądziłem, że będzie aż tak — uśmiechnął się kątem ust, schylając nieco głowę, najwyraźniej niekoniecznie przyzwyczajony do możliwości takich przechwałek. Na moment wzniósł tylko wzrok do góry, gdy Yvette podziękowała za swój talizman i pochwaliła jego działanie. — Samo to, że jesteś z niego zadowolona, wystarcza mi za tysiąc podziękowań — dodał po chwili, samemu odruchowo kierując dłoń w górę, na swoją szyję, na której zawieszony miał swój własny talizman, taki na powodzenie tworzenia innych. — Uważasz na siebie? — spytał wreszcie, w tonie zafalowała odrobina niepewności co do poruszanego tematu. Nie chciał mówić wprost, gdzie Yvette miała na siebie uważać, właściwie teraz należało mieć oczy dookoła głowy wszędzie. — Tam... wiesz, w lecznicy? I gdzie indziej? Walki dawno wyszły poza miasta, najlepiej nie chodzić nigdzie samemu... — prawdopodobnie pociągnąłby kwestię bezpieczeństwa Yvette, choć robił to uroczo nieporadnie, gdyby nie fakt, że prędko znaleźli się przy pierwszym z domów.
Przedstawianie się jako asystent weszło mu w krew, choć żeby odrobinę dorównać uzdrowicielom, musiał jeszcze przejść bardzo długą drogę. Yvette jednak — całe szczęście! — nie obraziła się na taki stan rzeczy, reagując bardziej rozbawieniem i podejmując rozpoczętą przez niego grę. Prościej było przedstawiać się ludziom w ten sposób, niż jako alchemik. Wtedy niewiele pytali, byli lepiej nastawieni do prób pomocy medycznej, choć często jego praca parauzdrowicielska polegała na połączeniu leczenia eliksirowego i zaklęciowego.
Tak było także dzisiaj. Gdy wreszcie zaklęcie leczące uszkodzenia stawów zostało rzucone poprawnie, Castor wyprostował plecy i uśmiechnął się, wyraźnie dumny z czynionych przez siebie postępów. Starszy mężczyzna również emanował dobrym humorem, klepiąc młodego blondyna w kościsty bark i samemu pozwalając sobie na szeroki uśmiech. Ale to nie był koniec jego zadań.
— Chłopcze, jak już jesteś, mógłbyś zrobić coś z tym...? — spytał mężczyzna, przekrzywiając się jeszcze w łóżku; czynności tej znów towarzyszyło ściągnięcie brwi w wysiłku i bólu, a gdy stara dłoń wsunęła się pod spodnie, okazało się, że na lewym udzie mężczyzny kwitł rozległy krwiak. Musiał wyjątkowo mocno boleć, zwłaszcza w pozycji zajmowanej przez mężczyznę. — Potknąłem się i upadłem, a teraz to nawet przy wstawaniu z łóżka boli jak diabli... — dodał na swoje usprawiedliwienie, spoglądając na Castora wyczekująco.
Ten od razu skinął ochoczo głową, przystawiając różdżkę do krwiaka.
— Niech się pan nie martwi, zaraz i na to coś poradzimy. Episkey Maxima — tym razem zaklęcie wyszło bezbłędnie, przy pierwszym podejściu. Castor, jak i starszy mężczyzna, obserwowali przez chwilę w milczeniu, jak krwiak przy pomocy zaklęcia zmniejsza swoją objętość i zmienia kolor. Do czasu jego całkowitego zniknięcia zostało jeszcze trochę, ale blondyn dał mężczyźnie znak, że może już ponownie schować się pod kołdrę.
Wobec zadbania o starszego pana, podniósł się z kolan i wyprostował natychmiastowo, próbując przeciągnąć się w miejscu. Nie chciał przeszkadzać Yvette, której zadanie — jak na prawowitego uzdrowiciela przystało — było znacznie bardziej skomplikowane od własnego. Zamiast tego zbliżył się do pani domu, by porozmawiać z nią chwilę, dla zabicia czasu i uspokojenia jej nerwów. Jednakż gdy Baudelaire zakończyła swą pracę, pozostawiając młodszego z mężczyzn w znacznie lepszym stanie, skinął na nią głową. Choć chciałoby się spędzić czas ze wszystkimi, Castor wiedział już, że musieli uważać także na czas. Im więcej domów odwiedzą, tym większej ilości ludzi pomogą.
— Bardzo, bardzo państwu dziękuję. Nie wiem, co byśmy zrobili bez pani uzdrowicielki i jej asystenta — pani domu zaszczebiotała wesoło, a Castor znów nieco speszony, przeniósł wzrok na Yvette, oddając jej pole do dalszej dyskusji. — Tylko miałabym do was prośbę. Od czasu tej powodzi nie miałam kontaktu z moją przyjaciółką, Judy Mayweather. Wiecie, proszę państwa, jak syn i mąż tak zaniemogli, to nie mogłam zbyt długo wychodzić z domu... — zmartwione spojrzenie starszej pani przeniosło się między jednym a drugim łóżkiem, po czym wróciło do gości. — Ona mieszka trzy ulice dalej, nie wiem, co z nią, ale boję się, że też może potrzebować pomocy. Daliby radę państwo tam zajrzeć?
Wzrok pełen nadziei skupił się na twarzach blondynki i blondyna, a Castor niestety posiadał jedną wadę, która zawsze wychodziła na pierwszy plan w takich chwilach. Nie potrafił odmawiać gorącym prośbom. Zwłaszcza gdy prosiła go osoba starsza.
— Niech się pani nie martwi, zaraz tam zajrzymy. A tymczasem bardzo dziękujemy za gościnę i gdyby coś się jeszcze działo, wie pani, do kogo pisać o pomoc — skłonił się przed kobietą na pożegnanie, jednocześnie puszczając porozumiewawcze oczko. Nie mógł mówić wprost o Zakonie, miał nadzieję, że jeszcze nie przy Yvette, że sytuacja ta niedługo się odmieni, lecz wszyscy powinni wiedzieć, z czyjego ramienia uzdrowiciele pojawili się na miejscu.
Gdy wyszli z pierwszego z domów, Castor poprowadził panią Baudelaire na wspomniane wcześniej trzy ulice dalej. Znajdował tam się jeden dom, jeden stojący w całości, z nienaruszoną konstrukcją. Sprout wyszedł przed Yvette, chcąc jak zawsze zapukać do drzwi, ale gdy tylko wzniósł rękę do góry, by zastukać, drzwi otworzyły się przed nim, pod wpływem uderzenia; najwyraźniej nikt nie poczynił sobie trudu, by w ogóle je zamknąć. Obejrzał się przez ramię na Yvette, z nietęgą miną.
— Obiecaliśmy... — szepnął nieco zmieszany, ostatecznie podejmując decyzję o wejściu do środka. — Idź za mną i nie odłączaj się, dobrze? — poprosił uzdrowicielkę, ostrożnie próbując stawiać nogi na starych deskach. Wydawało się, że dom był zupełnie opuszczony, na meblach ułożyła się już niewielka warstwa kurzu, ale...
Zaalarmował ich groźnie brzmiący kaszel, któremu zaraz zawtórował drugi. Dźwięk na pewno pochodził z drugiego piętra, a młody mężczyzna niemal odruchowo wzniósł twarz do sufitu.
— Uff, czyli to nie najgorsze... — uśmiechnął się niezręcznie, bowiem był przekonany, że pani Judy mogła już nie żyć, a w najlepszym wypadku przeprowadziła się z zalanego domu gdzieś indziej. Prędko udało im się odnaleźć schody, które prowadziły do jednej izby. — Dzień dobry pani Judy! Przysłała nas pani przyjaciółka, jesteśmy uzdrowicielami! — zawołał przez zamknięte drzwi, jednocześnie posyłając Yvette błagalne spojrzenie, bo tym razem z asystenta awansował na uzdrowiciela. Kłamstwo zostało jednak użyte nie dla zaspokojenia ambicji młodego człowieka, ale przez niefortunny skrót myślowy i tym spojrzeniem i skruszoną miną chciał panią Baudelaire przeprosić.
— Ju... Judy? Khe khe... — zza drzwi odezwał się słaby głos, lecz nasilający się kaszel sprawiał, że niewiele mogli zrozumieć z wypowiadanych przez starowinkę słów. Castor szarpnął za klamkę, a ich oczom ukazała się niewielka sypialenka, w której dominującym meblem okazało się łóżko. Pośrodku niego siedziała staruszka, a po obu jej stronach dwie dziewczynki, na oko kilkuletnie. Każda z nich była bardzo ciepło ubrana, głowy miały poowijane chustkami, ale i tak wszystkie były blade, ich policzki zapadnięte, a usta zsiniałe. Dziewczynki trzęsły się z zimna bardziej niż kaszląca babcia. Trzeba było interweniować.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Westchnęła ciężej niż zamierzała wychodząc z Castorem w interesującą ich ulicę. Mogli gdybać dowoli na temat tego jak ten świat powinien wyglądać, ale żadne z ich słów nie zmieni otaczających ich rzeczywistości. Czyny... jakiś wpływ na pewno miały, przynajmniej bezpośrednio na nich, czy innych, ale świat? To za mało. Oni byli zbyt mali. - W takich okolicznościach na pewno jest trudniej zadbać o własny biznes. Cieszę się, że ci się powodzi. - Uśmiechnęła się przelotnie dotknąwszy jego ramienia. Był zdolny, sprytny i zaradny. Jeśli ktoś miał sobie z tym poradzić to właśnie on.
Niepewne pytanie sprawiło, że uśmiech na jej twarzy nieco przybladł, ale z niej nie zszedł. Fakt, że się troszczył na tyle by spytać... było jej po prostu miło. Zawahała się na chwilę zastanawiając się jak dokładnie powinna mu odpowiedzieć. - Na tyle na ile mogę. - Jeśli chciałaby zachować całkowitą przezorność nie mogłaby robić tego co robi. Ktoś mógłby uznać, że sama szuka kłopotów, ale to też nie tak, że z premedytacją pcha się w niebezpieczne sytuacje. - Zamknęłam lecznicę. - Skrzywiła się na zgorzknienie, która wybrzmiała w jej tonie. - Bałam się, że w końcu ktoś może się zaciekawić tym kogo leczę. W porcie nie brakuje dobrodziei, którzy doniosą na ciebie bez mrugnięcia okiem. - Ludzie wiedzieli kogo tam leczyła przed wojną, niektórzy wiedzieli kogo leczyła po jej wybuchu, w trakcie bezksiężycowej nocy i po. Zresztą, jeśli ktoś chciałby dowiedzieć się czegoś na ten temat nie musiałby się szczególnie starać. - To nie Mung. Ulice, obozowiska, czy choćby Devon. Cały czas ryzykujemy. - Wszyscy. Ci, którzy chcieli pomóc i ci, którzy nie mieli innego wyboru. - A ty? Nikt ci się... nie naprzykrzał? - Nie kryjąc zmartwienia spojrzała w bok na Castora. Miała nadzieje, że nie wpadał za często w kłopoty.
Świerzbiły ją ręce. Znała to uczucie aż za dobrze. Mieli z Castorem dużo szczęścia, że mogli robić w życiu to co kochali. To w czym byli dobrzy. Nie przeszkadzało jej to czy zajmowała się głupim przeziębieniem, czy ratowała komuś życie. Nieważne czy była na stażu, czy już po wielu latach pracy. Cały czas towarzyszyły jej te same emocje. Ta sama ekscytacja i ciekawość. Zerknęła w bok na Castora, aby prześledzić jak sobie radzi i ile czasu jej jeszcze zostało. Wiedział co robić. Jakich zaklęć użyć, jak pomóc. Gdy wróciła do urazu swojego własnego pacjenta wciąż słuchała chłopaka jednym uchem pod wrażeniem jego podejścia. Alchemikowi cierpliwości raczej zabraknąć nie mogło, ale empatia była już czymś innym.
Ściągnęła brwi w skupieniu dłońmi badając strukturę kości. Czując pod palcami każde napięte ścięgno, drżący mięsień. Zgięła palce u jego stopy, przekręciła kostkę w górę, dół i na boki. Wyglądało to dobrze. - Teraz niech pan nią poruszy. - Mężczyzna uniósł się na przedramionach, aby samemu też móc przyglądać się ruszającej się stopie. - Palce. - Pokiwała głową widząc i tu poprawę. - W porządku. - Episkey sprawiło, że z nogi zniknęły wszystkie krwiaki i siniaki, wyleczony uraz zaś przyczynił się do powrotu na niej zdrowego kolorytu. - Teraz musi ją pan oszczędzać. Dziś niech pan jeszcze leży i odpoczywa. Jutro może pan wstać jeśli będzie czuł się pan na siłach. Proszę bezpośrednio na nią nie stawać przez najbliższe dni. Nie obciążać przez następne dwa tygodnie. Żadnego biegania, noszenia ciężarów i upadających na nogę belek stropowych. - Uzdrowicielski ton nie pozostawiał miejsca na negocjacje. Sięgała do torby po metalowy pojemnik, który odkręciła uwalniając tym samym dość nieprzyjemny zapach. Nabrała dużą ilość maści, którą rozmasowała po goleniu. - Tego ostatniego obiecać nie mogę. - Odpowiedział jej mężczyzna, na którego zaraz później spojrzała, aby móc spotkać się z szelmowskim uśmieszkiem. Słabym, ale na miejscu. Chyba faktycznie było mu już lepiej. Pokręciła głową, próbując ukryć swój własny uśmiech ponownie przenosząc uwagę na nogę. - To ważne. Teraz widać poprawę, ale jeśli pan zaniedba zalecenia stan nogi się pogorszy. Usztywnię ją. Na noc może zostawić pan tylko opatrunek. Zdejmie go pan, gdy poczuje poprawę. Nie powinno trwać to dłużej niż kilka dni. Jeśli noga zacznie znów boleć, pojawi się zasinienie, bądź opuchlizna, proszę skontaktować się z uzdrowicielem. - Kontynuowała odstawiając metalowy pojemniczek na stoliku obok i zajmując się tak jak powiedziała usztywnieniem nogi i założeniem opatrunku.- Czyli z panią? - Uniosła kącik ust ze wzrokiem wciąż skierowanym na nogę, który podniosła na mężczyznę dopiero, gdy zawiązała bandaż. - Jakimkolwiek. Mój asystent na przykład z chęcią się panem zajmie w razie potrzeby. - Wstała z miejsca zamykając torbę, którą znów przewiesiła przez ramię. - Zostawiam maść. Proszę zużyć całą. Smarować rano i wieczorem. - Poinformowała po czym dołączyła do stojącego już obok starszej kobiety Castora. - To naprawdę nic. Cieszymy się, że mogliśmy pomóc. - Yvette z uśmiechem położyła dłoń na jej przedramieniu, którą starsza kobieta poklepała uroczo rozumiejąc ten krótki gest. Na prośbę kobiety nie zdążyła odpowiedzieć, gdyż ubiegł ją w tym Castor, ale absolutnie jego odpowiedź jej nie zawiodła, ani nie zdziwiła. Wiedziała, że chciał pomóc komu się dało tak samo jak i ona. - Proszę na siebie uważać. - Rzuciła jeszcze przed wyjściem z domu żegnając się z mężczyznami i kobietą.
Ruszyli dalej, Yvette za Castorem zdając się całkowicie na jego lepszą znajomość tych ulic. Nie mieli większego problemu ze znalezieniem domu pani Mayweather, ale otwarte drzwi nie zaniepokoiły wyłącznie Castora. - I dotrzymamy obietnicy. - Cóż, nie wyobrażała sobie żeby mieli teraz zawrócić. Na wszelki wypadek wyciągnęła różdżkę, którą mocno chwyciła w dłoń. Nie spodziewała się... kłopotów, nie tutaj i nie teraz, ale przezorności nigdy nie za dużo. Mogli tu być choćby złodzieje, którzy połakomili się na opuszczony dom. - Dobrze. Uważaj. - Pokiwała głową nie mając zamiaru dyskutować. Stąpała po starych deskach ostrożnie rozglądając się po domu i nasłuchując. Głośne kaszlnięcie dobiegające z góry sprawiło, że drgnęła zaskoczona. Wypuściła powietrze sama na siebie przewracając oczami. Odwzajemniła uśmiech chłopaka wchodząc za nim po schodach. Pokręciła głową, aby się nie przejmował kolejnym drobnym kłamstwem. Wiedziała bardzo dobrze dlaczego w ten sposób się przedstawił i nie przeszkadzało jej to. Wręcz przeciwnej. Dużo to ułatwiało, a Castor też wiedział przecież co robi. Może nie był uzdrowicielem, ale potrafił na tyle, że mógł się zajmować większością przypadków. - Dzień dobry. Przyszliśmy pomóc. - Weszła do środka od razu uderzona charakterystycznym zapachem potu i ropy. - Moje wnu... wnuczki. Chorują. Proszę. - Spojrzała po wszystkich po kolei. Odwodnione i niedożywione. Niezdrowo blade. Na pierwszy rzut oka wyglądało to jak grypa, ale biorąc pod uwagę powódź nie mogła wykluczyć chorób epidemiologicznych. - Proszę się nie martwić. Będzie dobrze. Zajmiemy się wami. - Położyła torbę na podłodze podchodząc bliżej łóżka posyłając Castorowi spojrzenie, z którego bez trudu mógł rozczytać, że nie podobał jej się stan w jakim była kobieta i dziewczynki. - Uchyl okno, dobrze? Musimy tu przewietrzyć. - Poprosiła odwracając się znów do Judith i dziewczynek, d których się uśmiechnęła - Mam na imię Yvette, mój przyjaciel to Castor, a wy? - Dziewczynki nic nie odpowiedziały przylegając mocniej do boków babci patrząc niepewnie w stronę nowoprzybyłych. - Emily i Maggie. - Odpowiedziała za nie babcia słabym głosem. - Ładnie. Maggie od Margareth? - Zapytała wyciągając dłoń i sprawdzając temperaturę całej trójki. - Samo Maggie. - Odpowiedziała jedna z dziewczynek wydymając dolną wargę. - Też wolę Maggie. Margareth brzmi za poważnie. - Puściła jej oczko przyglądając się ich źrenicą. Zaczerwienione. - Są rozpalone. - Zwróciła się do Castora przenosząc wzrok na Judith i na jej oczy od razu zauważając problem. Żółtaczka. Później jej wzrok przeszedł na szyję kobiety, gdzie zauważyła wybroczyny, a na koniec na dłoń, gdzie trzymała ona zakrwawioną chusteczkę.- Możecie dziewczynki zejść na kraniec łóżka? Zrobimy babci trochę miejsca. Proszę się położyć. - Poprosiła kobietę, gdy dziewczynki po chwili zastanowienia posłuchały blondynki siadając na łóżku przed Castorem. Wciąż drżały. Ich oczy były przekrwione, usta popękane. Jedna z dziewczynek, młodsza, cały czas obejmowała swój brzuch. Na części jej ubrań mógł zauważyć zaschnięte pozostałości po wymiocinach. - Dziewczynki... - Kobieta chciała zaprotestować, ale chłodna dłoń uzdrowcielki na jej ramieniu ją zatrzymała. Nie musiała nawet używać siły. Kobieta była bezwładna, jak szmaciana lalka. - Zajmiemy się i nimi, ale musi pani też myśleć o sobie. Dla nich. Jest pani w gorszym stanie. - A przynajmniej tak to wyglądało na pierwszy rzut oka.
Yvette uniosła różdżkę kierując ją na kobietę i wypowiadając inkarnację. - Pugno febris. - W pierwszej kolejności musieli pozbyć się męczącej je gorączki. Wyglądało na to, że dziewczynki miały typowe objawy grypowe, ale żółtaczka u kobiety była objawem jakiś innych dolegliwości. - Zbijesz gorączkę u dziewczynek? - Zapytała Castora przechodząc samej do badania kobiety. Puls, więzły chłonne, gardło, brzuch, dokładnie obejrzała skórę. Kark miała sztywny, oddech świszczący, skarżyła się na bóle w nadbrzuszu - Boli. Jak oddycham. Tu. Pierś. - Wytłumaczyła wskazując na klatkę piersiową znów kaszląc niekontrolowanie. - Anapneo. - Zaklecie od razu podziałało, a kobieta ze świstem nabrała głęboki oddech.- Krwawi pani z nosa? - Zapytała wciąż pamiętając o trzymanej przez kobiecie chusteczce i zauważając zaczerwienienie przy nozdrzach. Kobieta pokiwała głową. - Mocz? Też z krwią? - Znów kiwnięcie. Yvette westchnęła zerkając w stronę Castora, aby znów skierować różdżkę na kobietę. - Diagno haemo. - Szukała wszelkich nieprawidłowości, ale szczególnie skupiając się na jednym organie. Nerkach. Niestety, ale jej podejrzenia się sprawdziły. Opuściła rękę zwracając się jednocześnie do kobiety, jak i do Sprouta. - Podejrzewam leptospirozę. To bakteryjna choroba zakaźna. - Jej przyczyną była powódź, a dokładnie brudna woda. - U dziewczynek nie wygląda to źle, ale u pani doszło do niewydolności nerek. W tym przypadku konieczne jest oczyszczenie krwi z toksyn, do czego stosujemy eliksir. Ile dawek będzie musiała pani przyjąć będzie zależne od efektu. Nie doszło u pani do ostrej niewydolności, więc leczenie nie powinno potrwać długo. Resztą zajmiemy się objawowo. - Posłała jej krótki uśmiech ściskając lekko dłoń, aby dać kobiecie znać, że sobie z tym poradzą. Odwróciła się od kobiety odnajdując spojrzenie Castora. Nie chciała, aby staruszka widziała zmartwienie na jej twarzy. - Masz coś przy sobie? Eliksiry, zioła? - Wszystko by było pomocne. Eliksir oczyszczający z toksyn, wzmacniający, na kaszel, Auxilik... W jej torbie nie było wiele. Głównie maści.
Niepewne pytanie sprawiło, że uśmiech na jej twarzy nieco przybladł, ale z niej nie zszedł. Fakt, że się troszczył na tyle by spytać... było jej po prostu miło. Zawahała się na chwilę zastanawiając się jak dokładnie powinna mu odpowiedzieć. - Na tyle na ile mogę. - Jeśli chciałaby zachować całkowitą przezorność nie mogłaby robić tego co robi. Ktoś mógłby uznać, że sama szuka kłopotów, ale to też nie tak, że z premedytacją pcha się w niebezpieczne sytuacje. - Zamknęłam lecznicę. - Skrzywiła się na zgorzknienie, która wybrzmiała w jej tonie. - Bałam się, że w końcu ktoś może się zaciekawić tym kogo leczę. W porcie nie brakuje dobrodziei, którzy doniosą na ciebie bez mrugnięcia okiem. - Ludzie wiedzieli kogo tam leczyła przed wojną, niektórzy wiedzieli kogo leczyła po jej wybuchu, w trakcie bezksiężycowej nocy i po. Zresztą, jeśli ktoś chciałby dowiedzieć się czegoś na ten temat nie musiałby się szczególnie starać. - To nie Mung. Ulice, obozowiska, czy choćby Devon. Cały czas ryzykujemy. - Wszyscy. Ci, którzy chcieli pomóc i ci, którzy nie mieli innego wyboru. - A ty? Nikt ci się... nie naprzykrzał? - Nie kryjąc zmartwienia spojrzała w bok na Castora. Miała nadzieje, że nie wpadał za często w kłopoty.
Świerzbiły ją ręce. Znała to uczucie aż za dobrze. Mieli z Castorem dużo szczęścia, że mogli robić w życiu to co kochali. To w czym byli dobrzy. Nie przeszkadzało jej to czy zajmowała się głupim przeziębieniem, czy ratowała komuś życie. Nieważne czy była na stażu, czy już po wielu latach pracy. Cały czas towarzyszyły jej te same emocje. Ta sama ekscytacja i ciekawość. Zerknęła w bok na Castora, aby prześledzić jak sobie radzi i ile czasu jej jeszcze zostało. Wiedział co robić. Jakich zaklęć użyć, jak pomóc. Gdy wróciła do urazu swojego własnego pacjenta wciąż słuchała chłopaka jednym uchem pod wrażeniem jego podejścia. Alchemikowi cierpliwości raczej zabraknąć nie mogło, ale empatia była już czymś innym.
Ściągnęła brwi w skupieniu dłońmi badając strukturę kości. Czując pod palcami każde napięte ścięgno, drżący mięsień. Zgięła palce u jego stopy, przekręciła kostkę w górę, dół i na boki. Wyglądało to dobrze. - Teraz niech pan nią poruszy. - Mężczyzna uniósł się na przedramionach, aby samemu też móc przyglądać się ruszającej się stopie. - Palce. - Pokiwała głową widząc i tu poprawę. - W porządku. - Episkey sprawiło, że z nogi zniknęły wszystkie krwiaki i siniaki, wyleczony uraz zaś przyczynił się do powrotu na niej zdrowego kolorytu. - Teraz musi ją pan oszczędzać. Dziś niech pan jeszcze leży i odpoczywa. Jutro może pan wstać jeśli będzie czuł się pan na siłach. Proszę bezpośrednio na nią nie stawać przez najbliższe dni. Nie obciążać przez następne dwa tygodnie. Żadnego biegania, noszenia ciężarów i upadających na nogę belek stropowych. - Uzdrowicielski ton nie pozostawiał miejsca na negocjacje. Sięgała do torby po metalowy pojemnik, który odkręciła uwalniając tym samym dość nieprzyjemny zapach. Nabrała dużą ilość maści, którą rozmasowała po goleniu. - Tego ostatniego obiecać nie mogę. - Odpowiedział jej mężczyzna, na którego zaraz później spojrzała, aby móc spotkać się z szelmowskim uśmieszkiem. Słabym, ale na miejscu. Chyba faktycznie było mu już lepiej. Pokręciła głową, próbując ukryć swój własny uśmiech ponownie przenosząc uwagę na nogę. - To ważne. Teraz widać poprawę, ale jeśli pan zaniedba zalecenia stan nogi się pogorszy. Usztywnię ją. Na noc może zostawić pan tylko opatrunek. Zdejmie go pan, gdy poczuje poprawę. Nie powinno trwać to dłużej niż kilka dni. Jeśli noga zacznie znów boleć, pojawi się zasinienie, bądź opuchlizna, proszę skontaktować się z uzdrowicielem. - Kontynuowała odstawiając metalowy pojemniczek na stoliku obok i zajmując się tak jak powiedziała usztywnieniem nogi i założeniem opatrunku.- Czyli z panią? - Uniosła kącik ust ze wzrokiem wciąż skierowanym na nogę, który podniosła na mężczyznę dopiero, gdy zawiązała bandaż. - Jakimkolwiek. Mój asystent na przykład z chęcią się panem zajmie w razie potrzeby. - Wstała z miejsca zamykając torbę, którą znów przewiesiła przez ramię. - Zostawiam maść. Proszę zużyć całą. Smarować rano i wieczorem. - Poinformowała po czym dołączyła do stojącego już obok starszej kobiety Castora. - To naprawdę nic. Cieszymy się, że mogliśmy pomóc. - Yvette z uśmiechem położyła dłoń na jej przedramieniu, którą starsza kobieta poklepała uroczo rozumiejąc ten krótki gest. Na prośbę kobiety nie zdążyła odpowiedzieć, gdyż ubiegł ją w tym Castor, ale absolutnie jego odpowiedź jej nie zawiodła, ani nie zdziwiła. Wiedziała, że chciał pomóc komu się dało tak samo jak i ona. - Proszę na siebie uważać. - Rzuciła jeszcze przed wyjściem z domu żegnając się z mężczyznami i kobietą.
Ruszyli dalej, Yvette za Castorem zdając się całkowicie na jego lepszą znajomość tych ulic. Nie mieli większego problemu ze znalezieniem domu pani Mayweather, ale otwarte drzwi nie zaniepokoiły wyłącznie Castora. - I dotrzymamy obietnicy. - Cóż, nie wyobrażała sobie żeby mieli teraz zawrócić. Na wszelki wypadek wyciągnęła różdżkę, którą mocno chwyciła w dłoń. Nie spodziewała się... kłopotów, nie tutaj i nie teraz, ale przezorności nigdy nie za dużo. Mogli tu być choćby złodzieje, którzy połakomili się na opuszczony dom. - Dobrze. Uważaj. - Pokiwała głową nie mając zamiaru dyskutować. Stąpała po starych deskach ostrożnie rozglądając się po domu i nasłuchując. Głośne kaszlnięcie dobiegające z góry sprawiło, że drgnęła zaskoczona. Wypuściła powietrze sama na siebie przewracając oczami. Odwzajemniła uśmiech chłopaka wchodząc za nim po schodach. Pokręciła głową, aby się nie przejmował kolejnym drobnym kłamstwem. Wiedziała bardzo dobrze dlaczego w ten sposób się przedstawił i nie przeszkadzało jej to. Wręcz przeciwnej. Dużo to ułatwiało, a Castor też wiedział przecież co robi. Może nie był uzdrowicielem, ale potrafił na tyle, że mógł się zajmować większością przypadków. - Dzień dobry. Przyszliśmy pomóc. - Weszła do środka od razu uderzona charakterystycznym zapachem potu i ropy. - Moje wnu... wnuczki. Chorują. Proszę. - Spojrzała po wszystkich po kolei. Odwodnione i niedożywione. Niezdrowo blade. Na pierwszy rzut oka wyglądało to jak grypa, ale biorąc pod uwagę powódź nie mogła wykluczyć chorób epidemiologicznych. - Proszę się nie martwić. Będzie dobrze. Zajmiemy się wami. - Położyła torbę na podłodze podchodząc bliżej łóżka posyłając Castorowi spojrzenie, z którego bez trudu mógł rozczytać, że nie podobał jej się stan w jakim była kobieta i dziewczynki. - Uchyl okno, dobrze? Musimy tu przewietrzyć. - Poprosiła odwracając się znów do Judith i dziewczynek, d których się uśmiechnęła - Mam na imię Yvette, mój przyjaciel to Castor, a wy? - Dziewczynki nic nie odpowiedziały przylegając mocniej do boków babci patrząc niepewnie w stronę nowoprzybyłych. - Emily i Maggie. - Odpowiedziała za nie babcia słabym głosem. - Ładnie. Maggie od Margareth? - Zapytała wyciągając dłoń i sprawdzając temperaturę całej trójki. - Samo Maggie. - Odpowiedziała jedna z dziewczynek wydymając dolną wargę. - Też wolę Maggie. Margareth brzmi za poważnie. - Puściła jej oczko przyglądając się ich źrenicą. Zaczerwienione. - Są rozpalone. - Zwróciła się do Castora przenosząc wzrok na Judith i na jej oczy od razu zauważając problem. Żółtaczka. Później jej wzrok przeszedł na szyję kobiety, gdzie zauważyła wybroczyny, a na koniec na dłoń, gdzie trzymała ona zakrwawioną chusteczkę.- Możecie dziewczynki zejść na kraniec łóżka? Zrobimy babci trochę miejsca. Proszę się położyć. - Poprosiła kobietę, gdy dziewczynki po chwili zastanowienia posłuchały blondynki siadając na łóżku przed Castorem. Wciąż drżały. Ich oczy były przekrwione, usta popękane. Jedna z dziewczynek, młodsza, cały czas obejmowała swój brzuch. Na części jej ubrań mógł zauważyć zaschnięte pozostałości po wymiocinach. - Dziewczynki... - Kobieta chciała zaprotestować, ale chłodna dłoń uzdrowcielki na jej ramieniu ją zatrzymała. Nie musiała nawet używać siły. Kobieta była bezwładna, jak szmaciana lalka. - Zajmiemy się i nimi, ale musi pani też myśleć o sobie. Dla nich. Jest pani w gorszym stanie. - A przynajmniej tak to wyglądało na pierwszy rzut oka.
Yvette uniosła różdżkę kierując ją na kobietę i wypowiadając inkarnację. - Pugno febris. - W pierwszej kolejności musieli pozbyć się męczącej je gorączki. Wyglądało na to, że dziewczynki miały typowe objawy grypowe, ale żółtaczka u kobiety była objawem jakiś innych dolegliwości. - Zbijesz gorączkę u dziewczynek? - Zapytała Castora przechodząc samej do badania kobiety. Puls, więzły chłonne, gardło, brzuch, dokładnie obejrzała skórę. Kark miała sztywny, oddech świszczący, skarżyła się na bóle w nadbrzuszu - Boli. Jak oddycham. Tu. Pierś. - Wytłumaczyła wskazując na klatkę piersiową znów kaszląc niekontrolowanie. - Anapneo. - Zaklecie od razu podziałało, a kobieta ze świstem nabrała głęboki oddech.- Krwawi pani z nosa? - Zapytała wciąż pamiętając o trzymanej przez kobiecie chusteczce i zauważając zaczerwienienie przy nozdrzach. Kobieta pokiwała głową. - Mocz? Też z krwią? - Znów kiwnięcie. Yvette westchnęła zerkając w stronę Castora, aby znów skierować różdżkę na kobietę. - Diagno haemo. - Szukała wszelkich nieprawidłowości, ale szczególnie skupiając się na jednym organie. Nerkach. Niestety, ale jej podejrzenia się sprawdziły. Opuściła rękę zwracając się jednocześnie do kobiety, jak i do Sprouta. - Podejrzewam leptospirozę. To bakteryjna choroba zakaźna. - Jej przyczyną była powódź, a dokładnie brudna woda. - U dziewczynek nie wygląda to źle, ale u pani doszło do niewydolności nerek. W tym przypadku konieczne jest oczyszczenie krwi z toksyn, do czego stosujemy eliksir. Ile dawek będzie musiała pani przyjąć będzie zależne od efektu. Nie doszło u pani do ostrej niewydolności, więc leczenie nie powinno potrwać długo. Resztą zajmiemy się objawowo. - Posłała jej krótki uśmiech ściskając lekko dłoń, aby dać kobiecie znać, że sobie z tym poradzą. Odwróciła się od kobiety odnajdując spojrzenie Castora. Nie chciała, aby staruszka widziała zmartwienie na jej twarzy. - Masz coś przy sobie? Eliksiry, zioła? - Wszystko by było pomocne. Eliksir oczyszczający z toksyn, wzmacniający, na kaszel, Auxilik... W jej torbie nie było wiele. Głównie maści.
You can't choose what stays
and what fades away.
and what fades away.
Yvette Baudelaire
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
There are so many wars
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Odtechnął głęboko, gdy znaleźli się na zewnątrz. Raczej z przyzwyczajenia, w końcu zazwyczaj witało ich tam rześkie powietrze, pomagające jeszcze raz zebrać myśli i dodać energii do dalszego działania. Tym razem powietrze było ciężkie, przesiąknięte wilgocią, a Castor sam nie miał najprzyjemniejszej dla oka miny. Dość łatwo zdradzał się z tym, że podobne wizyty odbijają się na jego emocjach, ale jak miały nie? Nikt, kto miał dobre serce, czy też serce po właściwej stronie nie potrafił czerpać przyjemności z widoku ludzi potrzebujących, miasta dotkniętego powodzią i oczekującego na zbiorowe starania, by przywrócić je do względnej normalności. Sprout i Baudelaire dokładali do tych starań swoją cegiełkę. Najchętniej pewnie uzdrowiliby dzisiaj każdego cierpiącego człowieka na ziemi, ale musieli też pamiętać o tym, by nie zagubić się w tej misji. Nie każdemu dawało się przecież radę pomóc — ale w dziś w Exeter pomoc dostanie każdy, kto jej potrzebował.
Zagryzł nerwowo policzek, słysząc słowa o zamkniętej lecznicy. Przełknął głośno ślinę, starając się nie spoglądać na Yvette zbyt namolnie, w szczególności przez wzgląd na dzielącą ich różnicę wzrostu, ale też dlatego, że nie chciał zostać uznany za szczególnie wścibskiego.
— I... Co teraz? — zapytał, próbując jednocześnie maskować swoje przejęcie, ale w takich chwilach niezbyt dobrze mu to wychodziło. Naprawdę martwił się o tę kobietę, była dobrą osobą. — Znaczy, masz co robić? Płacą ci? Jakbyś potrzebowała pomocy, to coś się wymyśli... — zaoferował szybko, nie wiedząc nic o obecnym stanie życia tak zawodowego, jak i prywatnego Yvette. Wiedział jednak, że w razie potrzeby mógł przecież poruszyć swoimi znajomościami, chociaży Leśna Lecznica zawsze narzekała na brak uzdrowicieli, a Yvette pokazywała dzisiaj, jak daleko sięgają jej umiejętności. Poza tym miała jeszcze głowę na karku. Castor skinął głową na jej słowa o ulicach. Miała rację, trzeba było mieć oczy dookoła głowy. — Czarodzieje nie. Większe szczęście mam do dementorów — wyprostował się wreszcie, wzrok skupiając na ledwie zarysowanej pomiędzy domami linii horyzontu. Wyznanie to mogło zabrzmieć niepokojąco, zwłaszcza w połączeniu z kwaśną miną młodego alchemika, ale taka była prawda. — Ale powoli i do przodu. Póki żywota póty nadziei, co nie?
Gdy dostali się do pomieszczenia na górze domu pani Mayweather, nie był do końca pewien, za co zabrać się w pierwszej kolejności. Niewątpliwie specyficzny i nieprzyjemny zapach unoszący się we wnętrzu kazał zająć się najpierw jego przyczyną, a więc stanem zdrowia trzech (starszych i młodszych) kobiet. Z drugiej strony nie był w stanie — przynajmniej w pierwszej chwili — ocenić, która z nich potrzebowała pomocy jako pierwsza. Intuicyjnie wybrałby chyba pomoc staruszce. Przede wszystkim dlatego, że dziecięce organizmy były silniejsze, wnuczki mogły więc wyjść z problemów zdrowotnych względnie obronną ręką, staruszka potrzebować będzie zdecydowanie więcej pomocy. Po drugie — jeżeli uda się ją doprowadzić do zdrowia, będzie miała siłę opiekować się dziewczynkami i tym samym wspomoże uzdrowicielskie wysiłki jego i Yvette.
Zawahał się jednak na zbyt długo — pani Baudelaire poleciła mu otworzyć okno, tymsamym sprowadzając go na ziemię. Ruszył więc do okna, które podobnie jak dom, było dość starej konstrukcji. Musiał szarpnąć za klamkę nieco mocniej, niż robił to zazwyczaj, zaprzeć się na szeroko rozstawionych stopach, ale wreszcie ustąpiło. Do środka wleciało zimne powietrze i choć wciąż nie było tym, do czego przyzwyczaiło mieszkańców Exeter, w porównaniu ze stęchniętym powietrzem w pokoju sprawiało niemal to samo wrażenie, jak po dobrze rzuconym Anapneo.
Reszta zadziała się bez jego udziału. Podniósł tylko wzrok na Yvette, ale ta sprawiała wrażenie zupełnie pewnej siebie i opanowanej, dzięki czemu dodała pewności także swemu asystentowi. Zaprosił więc dziewczynki do zasiądnięcia na sam kraniec łóżka, pozwalając im w dalszym ciągu pozostać pod kołdrą.
— Nie martwcie się nic, dziewczynki, babcia jest w najlepszych rękach — oznajmił ściszonym głosem, samemu kucając przed łóżkiem. Widział, że zwłaszcza Emily zerkała co kilka chwil zaniepokojona w stronę babci, dlatego też postanowił zająć uwagę dzieci. — Sam zresztą byłem kiedyś pod opieką pani Yvette, wyobrażacie sobie? Może nie widziałyście, ale jestem dość wysoki, a moja mama zupełnie niziutka, nawet niższa od was — może nie była to szczególnie mądra historia, dorosły nie mógłby uznać jej nawet za częściowo wiarygodną, ale dziewczynki spojrzały po sobie trochę żwawiej, a na sinych ustach zamigotały dwa uśmieszki. — Dlatego mieszka w małym domku. Ja wchodząc do niej, rozpędziłem się okrutnie i uderzyłem czołem o framugę, miałem guza takiego wielkiego jak moja pięść — mówiąc to przystawił ową pięść do czoła w delikatnej imitacji wyimaginowanego guza, doprowadzając Emily i Maggie do chichotu. Nareszcie. Podniósł się nieco wyżej, wciąż będąc na kolanach, wyciągnął swą różdżkę. — I wtedy pani Yvette podeszła do mnie i rzuciła zaklęcie zmniejszające guza. Prawie tak. — Pugno febris. Pugno febris — pierwsza wiązka zaklęcia nie była na tyle mocna, jak się spodziewał, lecz na pewno dała jakąś ulgę. Mocniejsza wiązka objęła ciało dziewczynki, która wciąż obejmowała się za brzuch. Castor przyglądał się jej uważnie, ale nim zdążył zadać pytanie, Emily podniosła na niego wzrok, mówiąc cichutko.
— Boli, proszę pana... — Castor zerknął na Yvette, lecz jego dłonie powoli dotknęły brzucha dziewczynki. Emily próbowała robić dobrą minę do złej gry, lecz alchemik wyczuł napięcie się mięśni, spojrzał znad ramienia dziewczynki na Yvette.
— Twardy brzuch, to chyba nie jest dobry znak? — spytał raczej retorycznie; rozpoznanie stanu kobiety było mu obce, ale Yvette prędko poratowała go stosownym wyjaśnieniem. Nie chciał jednak pozwalać Emily na dalsze trwanie w bólu, postanowił jej ulżyć przynajmniej w tym. — Subsisto Dolorem Maxima — Yvette i tak będzie musiała obejrzeć i ją, ale przynajmniej nie będzie cierpieć aż tak bardzo. Podniósł się wreszcie z klęczek, pogłaskał przez chwilę dziewczynki po włosach. — Ale wy jesteście dzielnie. Ja cały czas płakałem, ale nie lubię, gdy pani Yvette mi to wypomina — dodał po chwili, nadymając lekko policzki w udawanym obrażaniu się. Spoważniał dopiero, gdy Yvette wspomniała o eliksirach i ziołach.
— Jeżeli chodzi o eliksiry, bez Czyścioszka i eliksiru oczyszczającego z toksyn tutaj się nie obędzie... No i wywar wzmacniający, koniecznie... — zaczął wymieniać mikstury z pamięci, ale Yvette z powodzeniem mogła wiedzieć, że w szczególności czyścioszek nie należał do eliksirów, które były bardzo proste do stworzenia, Castor potrzebował trochę czasu, aby je przygotować. — Wrócę z nimi, nie mam ich teraz przy sobie. Ale mam za to to — mruknął, sięgając do swej podróżnej torby i grzebiąc w niej chwilę. Szczęknięcia szklanych pojemników przez moment wypełniły ciszę, jaka zapadła w pomieszczeniu pomiędzy oddechem starszej pani. — Jak mówiłaś? Niewydolność nerek i oczyszczenie z toksyn? — dopytał, przerywając na moment szukanie, ale gdy powrócił do niego, wyciągnął trzy słoiczki z suszem. — Korzeń i liście prawoślazu. Jedną łyżkę zalać gorącą wodą, przykryć na osiem—dziesięć minut i odcedzić. Dwie filiżanki dziennie przez tydzień — powiedział, sięgając po kolejny słoiczek. — To ziele bratka polnego, ale tylko dla pani. Jak skończy pani pić prawoślaz, przez kolejny tydzień proszę się wspomagać bratkiem. Jego wystarczy parzyć 5—7 minut, najlepiej z rana, pić małymi łykami. A dla wszystkich, na koniec, jeszcze mniszek lekarski, tak czysto wspomagająco.
Postawił słoiczki na jednym z nocnych stolików, wracając prędko wzrokiem do Emily z brudną koszulą nocną.
— Zadbamy jeszcze o to, dobrze? Evanesco.
Zagryzł nerwowo policzek, słysząc słowa o zamkniętej lecznicy. Przełknął głośno ślinę, starając się nie spoglądać na Yvette zbyt namolnie, w szczególności przez wzgląd na dzielącą ich różnicę wzrostu, ale też dlatego, że nie chciał zostać uznany za szczególnie wścibskiego.
— I... Co teraz? — zapytał, próbując jednocześnie maskować swoje przejęcie, ale w takich chwilach niezbyt dobrze mu to wychodziło. Naprawdę martwił się o tę kobietę, była dobrą osobą. — Znaczy, masz co robić? Płacą ci? Jakbyś potrzebowała pomocy, to coś się wymyśli... — zaoferował szybko, nie wiedząc nic o obecnym stanie życia tak zawodowego, jak i prywatnego Yvette. Wiedział jednak, że w razie potrzeby mógł przecież poruszyć swoimi znajomościami, chociaży Leśna Lecznica zawsze narzekała na brak uzdrowicieli, a Yvette pokazywała dzisiaj, jak daleko sięgają jej umiejętności. Poza tym miała jeszcze głowę na karku. Castor skinął głową na jej słowa o ulicach. Miała rację, trzeba było mieć oczy dookoła głowy. — Czarodzieje nie. Większe szczęście mam do dementorów — wyprostował się wreszcie, wzrok skupiając na ledwie zarysowanej pomiędzy domami linii horyzontu. Wyznanie to mogło zabrzmieć niepokojąco, zwłaszcza w połączeniu z kwaśną miną młodego alchemika, ale taka była prawda. — Ale powoli i do przodu. Póki żywota póty nadziei, co nie?
Gdy dostali się do pomieszczenia na górze domu pani Mayweather, nie był do końca pewien, za co zabrać się w pierwszej kolejności. Niewątpliwie specyficzny i nieprzyjemny zapach unoszący się we wnętrzu kazał zająć się najpierw jego przyczyną, a więc stanem zdrowia trzech (starszych i młodszych) kobiet. Z drugiej strony nie był w stanie — przynajmniej w pierwszej chwili — ocenić, która z nich potrzebowała pomocy jako pierwsza. Intuicyjnie wybrałby chyba pomoc staruszce. Przede wszystkim dlatego, że dziecięce organizmy były silniejsze, wnuczki mogły więc wyjść z problemów zdrowotnych względnie obronną ręką, staruszka potrzebować będzie zdecydowanie więcej pomocy. Po drugie — jeżeli uda się ją doprowadzić do zdrowia, będzie miała siłę opiekować się dziewczynkami i tym samym wspomoże uzdrowicielskie wysiłki jego i Yvette.
Zawahał się jednak na zbyt długo — pani Baudelaire poleciła mu otworzyć okno, tymsamym sprowadzając go na ziemię. Ruszył więc do okna, które podobnie jak dom, było dość starej konstrukcji. Musiał szarpnąć za klamkę nieco mocniej, niż robił to zazwyczaj, zaprzeć się na szeroko rozstawionych stopach, ale wreszcie ustąpiło. Do środka wleciało zimne powietrze i choć wciąż nie było tym, do czego przyzwyczaiło mieszkańców Exeter, w porównaniu ze stęchniętym powietrzem w pokoju sprawiało niemal to samo wrażenie, jak po dobrze rzuconym Anapneo.
Reszta zadziała się bez jego udziału. Podniósł tylko wzrok na Yvette, ale ta sprawiała wrażenie zupełnie pewnej siebie i opanowanej, dzięki czemu dodała pewności także swemu asystentowi. Zaprosił więc dziewczynki do zasiądnięcia na sam kraniec łóżka, pozwalając im w dalszym ciągu pozostać pod kołdrą.
— Nie martwcie się nic, dziewczynki, babcia jest w najlepszych rękach — oznajmił ściszonym głosem, samemu kucając przed łóżkiem. Widział, że zwłaszcza Emily zerkała co kilka chwil zaniepokojona w stronę babci, dlatego też postanowił zająć uwagę dzieci. — Sam zresztą byłem kiedyś pod opieką pani Yvette, wyobrażacie sobie? Może nie widziałyście, ale jestem dość wysoki, a moja mama zupełnie niziutka, nawet niższa od was — może nie była to szczególnie mądra historia, dorosły nie mógłby uznać jej nawet za częściowo wiarygodną, ale dziewczynki spojrzały po sobie trochę żwawiej, a na sinych ustach zamigotały dwa uśmieszki. — Dlatego mieszka w małym domku. Ja wchodząc do niej, rozpędziłem się okrutnie i uderzyłem czołem o framugę, miałem guza takiego wielkiego jak moja pięść — mówiąc to przystawił ową pięść do czoła w delikatnej imitacji wyimaginowanego guza, doprowadzając Emily i Maggie do chichotu. Nareszcie. Podniósł się nieco wyżej, wciąż będąc na kolanach, wyciągnął swą różdżkę. — I wtedy pani Yvette podeszła do mnie i rzuciła zaklęcie zmniejszające guza. Prawie tak. — Pugno febris. Pugno febris — pierwsza wiązka zaklęcia nie była na tyle mocna, jak się spodziewał, lecz na pewno dała jakąś ulgę. Mocniejsza wiązka objęła ciało dziewczynki, która wciąż obejmowała się za brzuch. Castor przyglądał się jej uważnie, ale nim zdążył zadać pytanie, Emily podniosła na niego wzrok, mówiąc cichutko.
— Boli, proszę pana... — Castor zerknął na Yvette, lecz jego dłonie powoli dotknęły brzucha dziewczynki. Emily próbowała robić dobrą minę do złej gry, lecz alchemik wyczuł napięcie się mięśni, spojrzał znad ramienia dziewczynki na Yvette.
— Twardy brzuch, to chyba nie jest dobry znak? — spytał raczej retorycznie; rozpoznanie stanu kobiety było mu obce, ale Yvette prędko poratowała go stosownym wyjaśnieniem. Nie chciał jednak pozwalać Emily na dalsze trwanie w bólu, postanowił jej ulżyć przynajmniej w tym. — Subsisto Dolorem Maxima — Yvette i tak będzie musiała obejrzeć i ją, ale przynajmniej nie będzie cierpieć aż tak bardzo. Podniósł się wreszcie z klęczek, pogłaskał przez chwilę dziewczynki po włosach. — Ale wy jesteście dzielnie. Ja cały czas płakałem, ale nie lubię, gdy pani Yvette mi to wypomina — dodał po chwili, nadymając lekko policzki w udawanym obrażaniu się. Spoważniał dopiero, gdy Yvette wspomniała o eliksirach i ziołach.
— Jeżeli chodzi o eliksiry, bez Czyścioszka i eliksiru oczyszczającego z toksyn tutaj się nie obędzie... No i wywar wzmacniający, koniecznie... — zaczął wymieniać mikstury z pamięci, ale Yvette z powodzeniem mogła wiedzieć, że w szczególności czyścioszek nie należał do eliksirów, które były bardzo proste do stworzenia, Castor potrzebował trochę czasu, aby je przygotować. — Wrócę z nimi, nie mam ich teraz przy sobie. Ale mam za to to — mruknął, sięgając do swej podróżnej torby i grzebiąc w niej chwilę. Szczęknięcia szklanych pojemników przez moment wypełniły ciszę, jaka zapadła w pomieszczeniu pomiędzy oddechem starszej pani. — Jak mówiłaś? Niewydolność nerek i oczyszczenie z toksyn? — dopytał, przerywając na moment szukanie, ale gdy powrócił do niego, wyciągnął trzy słoiczki z suszem. — Korzeń i liście prawoślazu. Jedną łyżkę zalać gorącą wodą, przykryć na osiem—dziesięć minut i odcedzić. Dwie filiżanki dziennie przez tydzień — powiedział, sięgając po kolejny słoiczek. — To ziele bratka polnego, ale tylko dla pani. Jak skończy pani pić prawoślaz, przez kolejny tydzień proszę się wspomagać bratkiem. Jego wystarczy parzyć 5—7 minut, najlepiej z rana, pić małymi łykami. A dla wszystkich, na koniec, jeszcze mniszek lekarski, tak czysto wspomagająco.
Postawił słoiczki na jednym z nocnych stolików, wracając prędko wzrokiem do Emily z brudną koszulą nocną.
— Zadbamy jeszcze o to, dobrze? Evanesco.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
The member 'Castor Sprout' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 83
'k100' : 83
Oboje nie byli tu z obowiązku, choć w swym własnym przypadku polemizowałaby w tej kwestii. Złożyła przysięgę w dniu, gdy oficjalnie została uzdrowicielem. Dla niej nie był to wyłącznie wykonywany przez nią zawód. Castor jednak był tu zupełnie z dobroci serca. Choć, może i po części kierowany ideałami, tak jak i ona? Szanowała to. Altruizm. Ofiarność. Cieszyła się na okazje pomocy u jego boku.
Wbiła wzrok przed siebie czując narastającą w gardle gulę na samą myśl o lecznicy. Nie było jej łatwo zostawiać czegoś na co pracowała tyle lat za sobą. Nie znów, nie z dnia na dzień. - Radzę sobie, w porcie też mi się nie przelewało. Pracy jest teraz więcej niż kiedykolwiek. Łapię się płatnych zleceń, ale głównie... - Nie dokończyła rozglądając się na boki po zniszczonych domach, ludziach, którzy pracowali przy uprzątnięciu ulicy. Jak miała prosić ich o zapłatę? Ludzi, którzy nie mogli jej takowej zaoferować, albo tych, dla których były to ostatnie oszczędności? Wiedziała, że da sobie radę, że dla uzdrowiciela zawsze znajdzie się jakaś praca, ale oni? - Dziękuję, ale nie martw się. Nie o mnie. Nie chcę mieć na sumieniu zmarszczek na twoim czole. - Gestem zaczepnym, może niepasującym do dojrzałej już kobiety, lekko strąciła go łokciem chcąc uciec od oscylującego wokół niej tematu. Słysząc kolejne słowa Castora jednak niemal stanęła w miejscu. - Dementorów? - Spojrzała na mężczyznę nie kryjąc przejęcia. O takim czymś nie słyszało się codziennie. Wiedziała jakie konsekwencje może mieć na człowieku starcie z nimi dlatego czekała z nadzieją, że Castor pociągnie dalej temat, nie chcąc samej naciskać. - Vivre c'est espérer. - Spomiędzy jej ust wyrwały się słowa o podobnym znaczeniu, a jej twarz ozdobił melancholijny, smutny wręcz uśmiech.
W przypadku, gdy ma się do czynienia z więcej niż jedną osobą, która wymaga pomocy niemożliwym jest w pełni i od razu zorientować się w sytuacji. Należy priorytetyzować, minimalizować ryzyko, a dopiero wtedy metodycznie przejść do działania. Jeśli coś nie było widoczne gołym okiem, bądź posiadało się wyłącznie podejrzenia, zaufanie swojej własnej intuicji było najlepszym rozwiązaniem. Uzdrowiciele korzystają z niej równie często co z zasobów swej wiedzy, często obie ze sobą łącząc. Czas był kluczem, a gdy go brakowało, nie można było zastanawiać się nad możliwościami.
Badanie i dostrzeżenie wszystkich objawów kobiety zajęło jej chwilę, a połączenie tego wszystkiego w jedną, logiczną całość było nie było wcale tak oczywiste. Gdyby nie to, że wiedziała o powodzi ciężej byłoby odnaleźć jej przyczynę nieprawidłowego funkcjonowania organizmu kobiety. Ostrożnie i dokładnie oglądnęła ciało kobiety nie chcąc niczego przeoczyć. Uspokoiła ją i obniżyła jej ciśnienie za pomocą Paxo. Zajęła się też jej odleżynami, a na końcu doskwierającym jej bólem. - Tak było. - Rzuciła przez ramię do dziewczynek posyłając im i Castorowi uśmiech, przez chwilę przyglądając się jak mu idzie. Zadowolona i rozczulona spokojnie wróciła do swojej własnej pracy. - W tym przypadku to raczej nie wzdęcia. - Z tego co widziała i słyszała dziewczynki miały objawy czysto grypowe, a twardy brzuch był najprawdopodobniej skutkiem biegunki, o czym Castor sam na pewno już wiedział. - Nie wypominam ci tego aż tak często. - Wstała z miejsca podchodząc do mężczyzny z nadzieją, że ma na podorędziu coś co mogłoby im pomóc. - Dokładnie tak. Jeśli nie oczyścimy jej krwi, stan nerek się pogorszy. - Wytłumaczyła nieco ciszej nie chcąc niepotrzebnie kogokolwiek niepokoić.
W czasie, gdy Castor zajął się przeszukiwaniem swojej torby Yvette zagaiła do dziewczynek samej również sprawdzając ich stan i upewniając się, że białka ich oczu nie żółkły. Gdy Sprout zaczął jednak wydawać starszej kobiecie zalecenia sama przysłuchiwała się z uwagą szczerze zachwycona posiadaną przez niego wiedzą. - Zapiszę pani to wszystko. Oboje wrócimy tu jeszcze by doglądnąć czy leczenie przebiega po naszej myśli. Pozwoli pani, że od razu zaparzę zioła? - Otrzymując pozwolenie zostawiła ich wszystkich za sobą samej schodząc do kuchni zapisując skrzętnie zalecenie Castora i swoje własne i zaparzając trzy filiżanki naparu. - Macie jedzenie? - Zapytała wracając do sypialni z tacą, którą postawiła na stoliku nocnym. - Bidusia w tej spiżarni. Nie wiem czy na dwa dni nam starczy. - Blondynka pokiwała głową niezdziwiona słowami staruszki. - Dopytamy się czy ktoś może wam pomóc. Na pewno sami z tym nie zostaniecie. - Zapewniła kobietę ściskając jej dłoń, a następnie odwróciła się do dziewczynek, przed którymi ukucnęła. - A dla was mam coś specjalnego z racji, że byłyście dzielnymi pacjentkami. - Podeszła do dziewczynek sięgając dłonią do kieszeni płaszcza, z którego wyciągnęła foliowe zawiniątko z połową czekolady. - Podzielcie się równo i dla babci też coś zostawcie. Była równie dzielna co wy. - Wcisnęła Maggie opakowanie w małe dłonie gładząc na odchodne obie dziewczynki po włosach. Zarzucając torbę na ramię zamknęła okno każąc wrócić im do łóżka i odpoczywać, a na koniec żegnając się z całą trójką. - Przyjmujesz na lekcje z zielarstwa? - Zapytała Castora schodząc z nim po schodach.
| daję dziewczynkom czekoladę mleczną(50 g)
Wbiła wzrok przed siebie czując narastającą w gardle gulę na samą myśl o lecznicy. Nie było jej łatwo zostawiać czegoś na co pracowała tyle lat za sobą. Nie znów, nie z dnia na dzień. - Radzę sobie, w porcie też mi się nie przelewało. Pracy jest teraz więcej niż kiedykolwiek. Łapię się płatnych zleceń, ale głównie... - Nie dokończyła rozglądając się na boki po zniszczonych domach, ludziach, którzy pracowali przy uprzątnięciu ulicy. Jak miała prosić ich o zapłatę? Ludzi, którzy nie mogli jej takowej zaoferować, albo tych, dla których były to ostatnie oszczędności? Wiedziała, że da sobie radę, że dla uzdrowiciela zawsze znajdzie się jakaś praca, ale oni? - Dziękuję, ale nie martw się. Nie o mnie. Nie chcę mieć na sumieniu zmarszczek na twoim czole. - Gestem zaczepnym, może niepasującym do dojrzałej już kobiety, lekko strąciła go łokciem chcąc uciec od oscylującego wokół niej tematu. Słysząc kolejne słowa Castora jednak niemal stanęła w miejscu. - Dementorów? - Spojrzała na mężczyznę nie kryjąc przejęcia. O takim czymś nie słyszało się codziennie. Wiedziała jakie konsekwencje może mieć na człowieku starcie z nimi dlatego czekała z nadzieją, że Castor pociągnie dalej temat, nie chcąc samej naciskać. - Vivre c'est espérer. - Spomiędzy jej ust wyrwały się słowa o podobnym znaczeniu, a jej twarz ozdobił melancholijny, smutny wręcz uśmiech.
W przypadku, gdy ma się do czynienia z więcej niż jedną osobą, która wymaga pomocy niemożliwym jest w pełni i od razu zorientować się w sytuacji. Należy priorytetyzować, minimalizować ryzyko, a dopiero wtedy metodycznie przejść do działania. Jeśli coś nie było widoczne gołym okiem, bądź posiadało się wyłącznie podejrzenia, zaufanie swojej własnej intuicji było najlepszym rozwiązaniem. Uzdrowiciele korzystają z niej równie często co z zasobów swej wiedzy, często obie ze sobą łącząc. Czas był kluczem, a gdy go brakowało, nie można było zastanawiać się nad możliwościami.
Badanie i dostrzeżenie wszystkich objawów kobiety zajęło jej chwilę, a połączenie tego wszystkiego w jedną, logiczną całość było nie było wcale tak oczywiste. Gdyby nie to, że wiedziała o powodzi ciężej byłoby odnaleźć jej przyczynę nieprawidłowego funkcjonowania organizmu kobiety. Ostrożnie i dokładnie oglądnęła ciało kobiety nie chcąc niczego przeoczyć. Uspokoiła ją i obniżyła jej ciśnienie za pomocą Paxo. Zajęła się też jej odleżynami, a na końcu doskwierającym jej bólem. - Tak było. - Rzuciła przez ramię do dziewczynek posyłając im i Castorowi uśmiech, przez chwilę przyglądając się jak mu idzie. Zadowolona i rozczulona spokojnie wróciła do swojej własnej pracy. - W tym przypadku to raczej nie wzdęcia. - Z tego co widziała i słyszała dziewczynki miały objawy czysto grypowe, a twardy brzuch był najprawdopodobniej skutkiem biegunki, o czym Castor sam na pewno już wiedział. - Nie wypominam ci tego aż tak często. - Wstała z miejsca podchodząc do mężczyzny z nadzieją, że ma na podorędziu coś co mogłoby im pomóc. - Dokładnie tak. Jeśli nie oczyścimy jej krwi, stan nerek się pogorszy. - Wytłumaczyła nieco ciszej nie chcąc niepotrzebnie kogokolwiek niepokoić.
W czasie, gdy Castor zajął się przeszukiwaniem swojej torby Yvette zagaiła do dziewczynek samej również sprawdzając ich stan i upewniając się, że białka ich oczu nie żółkły. Gdy Sprout zaczął jednak wydawać starszej kobiecie zalecenia sama przysłuchiwała się z uwagą szczerze zachwycona posiadaną przez niego wiedzą. - Zapiszę pani to wszystko. Oboje wrócimy tu jeszcze by doglądnąć czy leczenie przebiega po naszej myśli. Pozwoli pani, że od razu zaparzę zioła? - Otrzymując pozwolenie zostawiła ich wszystkich za sobą samej schodząc do kuchni zapisując skrzętnie zalecenie Castora i swoje własne i zaparzając trzy filiżanki naparu. - Macie jedzenie? - Zapytała wracając do sypialni z tacą, którą postawiła na stoliku nocnym. - Bidusia w tej spiżarni. Nie wiem czy na dwa dni nam starczy. - Blondynka pokiwała głową niezdziwiona słowami staruszki. - Dopytamy się czy ktoś może wam pomóc. Na pewno sami z tym nie zostaniecie. - Zapewniła kobietę ściskając jej dłoń, a następnie odwróciła się do dziewczynek, przed którymi ukucnęła. - A dla was mam coś specjalnego z racji, że byłyście dzielnymi pacjentkami. - Podeszła do dziewczynek sięgając dłonią do kieszeni płaszcza, z którego wyciągnęła foliowe zawiniątko z połową czekolady. - Podzielcie się równo i dla babci też coś zostawcie. Była równie dzielna co wy. - Wcisnęła Maggie opakowanie w małe dłonie gładząc na odchodne obie dziewczynki po włosach. Zarzucając torbę na ramię zamknęła okno każąc wrócić im do łóżka i odpoczywać, a na koniec żegnając się z całą trójką. - Przyjmujesz na lekcje z zielarstwa? - Zapytała Castora schodząc z nim po schodach.
| daję dziewczynkom czekoladę mleczną(50 g)
You can't choose what stays
and what fades away.
and what fades away.
Yvette Baudelaire
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
There are so many wars
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Krzywy, kwaśny uśmiech rozlał się po twarzy Castora, gdy powłóczył wzrokiem za tym, na co spoglądała Yvette. Rozumiał, co chciała mu przekazać, rozumiał to zdecydowanie zbyt dobrze. Zawsze żył w przeciętnym dostatku, takim, który wydawał mu się standardem. Dopiero wojna i to, że udało mu się — wbrew przeciwnościom losu — utrzymać ten status pokazały mu jak na dłoni, ile naprawdę miał szczęścia. Jego domu nie nawiedziła powódź, kolejne dni nie zależały od stanu wysadzonej w tajemniczych okolicznościach tamy, był kowalem swojego losu i za siebie odpowiedzialny. Nawet te demoniczne spotkania z dementorami, które zdarzały mu się w marcu, które wyciągnęły z wycieńczonego chorobą i klątwą organizmu niespotykane ilości energii były przecież przede wszystkim jego wyborem. Nikt nie zmuszał go do podróży do Kumbrii, tylko on sam.
Inni nie mieli wyboru i właśnie dlatego tak on, jak i Yvette decydowali się, że oddadzą społeczności to samo dobro, którego kiedyś dostąpili. Niewiele wiedział o przeszłości pani Baudelaire; starczyła mu wiedza o tym, jaką osobą była teraz. Ofiarną, dobrą i ciepłą. Takich ludzi chciał mieć przy swoim boku, takich ludzi pragnął widywać w szeregach Zakonu Feniksa. To coś więcej niż tylko jednostkowa pomoc, był tego pewien, chciał wierzyć, że podzieli jego entuzjazm.
Otworzył usta, próbując coś powiedzieć, ale w tym samym momencie z ust Yvette wypłynęły słowa w nieznanym przez niego języku. A jeżeli coś stanowiło trzon osobowości Sprouta, było to z pewnością to, jak bardzo lubił wiedzieć. Słowa, których sensu nie mógł odgadnąć samodzielnie sprawiły, że zmarszczył delikatnie brwi, próbując chociażby po tonie domyśleć się ich sensu, ale niestety — bezskutecznie.
— Co to znaczy? — spytał wreszcie, ostrożnie, przechylając lekko głowę w kierunku prawego ramienia. Tego samego, w które uderzyła przed chwilą Yvette, której podarował szeroki, radosny uśmiech. Miała w sobie jeszcze tę iskrę młodzieńczej radości, powinna ją w sobie pielęgnować tak długo, jak to tylko możliwe. Liczyły się wszak momenty takie jak te.
Wsłuchiwał się w diagnozę stawianą przez Baudelaire z uwagą. Jej doświadczenie uzdrowicielskie było w tym momencie szczególnie istotne, a informacje przekazywane — możliwe do wykorzystania w przyszłości. Wciąż jeszcze były bowiem takie dziedziny anatomii człowieka, które wymykały się zrozumieniu Castora. Ten, choć starał się, jak tylko mógł, nie potrafił dobrze zdiagnozować poważniejszych chorób, albo takich, których objawy były podobne do czegoś innego. Podstawowa diagnoza była jednak dla alchemika kluczowa: pomimo tego, że nie obejmowały go przysięgi lekarskie, często bywał osobą pierwszego kontaktu dla cierpiącego, a w żadnym wypadku nie chciał pogorszyć stanu, w którym się znajdował. Skupiał się więc na metodologii pracy Yvette, próbując wyłapać z niej to, co powinien dołączyć do swojego trybu pracy, na przyszłość. Spodobało mu się, że prędko podjęła jego grę, która miała na celu uspokojenie dziewczynek; szli w dobrym kierunku, wydawało się, że przynajmniej one znalazły się na prostej drodze do wyleczenia, a babcia dołączy do nich niedługo później. Jej stan był poważniejszy od tego wnuczek, ale cierpliwa i mądra pomoc Yvette działała cuda.
— Poczekaj, mam kartkę, zaraz to wszystko spiszę — uśmiechnął się uspokajająco zarówno do starszej pani (której pamięć mogła być już nie taka, nie wziął tego pod uwagę), jak i do Yvette. Przysiadł na skraju łóżka, niedaleko dziewczynek w czystych już piżamach, a gdy uzdrowicielka zeszła na dół, przygotowywać napary, on sam powoli i starannie, w końcu gdy pisał normalnie potrafił bazgrać jak kura pazurem, a teraz zależało mu na tym, by mógł zostać rozczytany, zapisywał wcześniej wydane przez siebie zalecenia. Nadwrażliwość wilkołaczego zmysłu powonienia sprawiła, że wyczuł zbliżenie się Yvette nawet przed tym, gdy usłyszał kroki na schodach. Gdy blondynka znów zjawiła się w sypialni, powitał ją już z podniesioną głową, zaraz zwracając swoją uwagę bezpośrednio na staruszkę, w której dłonie złożył zapisane przez siebie zalecenia.
— Tylko proszę o tym nie zapominać. My... — jego myśli, jak i spojrzenie uciekły zupełnie bezwiednie w kierunku okna. W całym domu było przeraźliwie zimno, babcia prawdopodobnie nie miała już sił na rozpalanie ognia, a może nie miała nawet czym palić. Na to nie było już recepty, zaklęcia, ziół czy eliksiru. Ale to problem, którym również musieli się zająć. — Damy znać pani sąsiadom, że potrzebuje pani pomocy w ogrzaniu domu. Gdy w środku będzie cieplej, to i prędzej wyzdrowiejecie, prawda? — spojrzał w kierunku Yvette, ciekawy, czy jego zalecenie, powiedziane tak naprawdę na wyczucie, miało jakikolwiek sens. Wydawało mu się, że tak, jeżeli nie dochodzili do temperaturalnej przesady. Z pewnością wywietrzenie sypialni było konieczne, ale nie wolno było go robić za cenę mrozu, który mógł wpłynąć negatywnie na wszystkie mieszkanki domu.
Maggie i jej siostra pisnęły — wreszcie z radością, nie z bólu — gdy w ich dłoniach znalazła się czekolada. Wydawało się, że już dawno nie widziały prawdziwych słodyczy, a taki drobny gest ucieszył je jeszcze bardziej niż pomoc zdrowotna podarowana tak im, jak babci.
— Bardzo, bardzo dziękujemy! Będziemy bardzo grzeczne i damy też trochę babci! — pisnęły jednocześnie, wsuwając się na powrót pod kołdrę, jedna z lewej, druga z prawej strony staruszki. Castor musiał unieść zaciśniętą w pięść dłoń do ust, by powstrzymać się od wybuchu śmiechu. Ta scenka, leżąca w kontraście do dramatu, w jakim znaleźli tę niezwykłą rodzinę, była tak wzruszająco zabawna, że usta same składały się do uśmiechu.
Nic tu już po nich, mogli opuścić dom.
— Gdy mam trochę wolnego w pracy to tak — uśmiechnął się zawadiacko, puszczając Yvette przodem na schodach. Dopiero gdy drzwi domostwa zamknęły się za nimi, nabrał głęboki oddech, zwieńczony jeszcze głębszym westchnieniem.
Czy teraz był dobry moment?
Chyba nie było lepszego.
— Yvette? — spytał ściszonym głosem, prowadząc ją pod jedną ze ścian domu babci i wnuczek, tę od strony kuchni, gdzie nie mogli ich dosłyszeć przez otwarte okno. — Muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem tego, jak... No wiesz... Robisz to wszystko. Twojego kontaktu z ludźmi. Tego, jak podchodzisz do nich z sercem na dłoni. Ta czekolada sprawiła dziewczynkom tyle radości, że będą pewnie o niej opowiadać przez najbliższy miesiąc — zaśmiał się krótko, dłoń jakoś sama odnalazła drogę do karku, który potarła w geście pomagającym mu przebić się przez własną nieśmiałość i niezdarność w prowadzeniu rozmowy, utrzymaniu powagi. — Wiem, że z lecznicą jest ciężko, że większość pacjentów nie ma czym zapłacić, ale... Są na świecie też tacy, którzy do ciebie nie trafią, ale do których możemy trafić wspólnie — ciągnął dalej, zniżając już głos do szeptu. Zapalonego, pełnego pasji i nadziei, która skrzyła się w szarobłękitnych oczach, których spojrzenie — wyczekujące i pilne — utkwił w błękicie oczu uzdrowicielki. — Zakon Feniksa, musiałaś o nim słyszeć. Potrzebują... Potrzebujemy też takich ludzi jak ty. Nie wszystko jest walką, ale wszystko jest odrodzeniem, Yvette. Masz dobre serce, nie wahałaś się dzisiaj przed niczym, a twoja wiedza... Z niej też może czerpać naprawdę wiele osób. Więc jeżeli chciałabyś... Jeżeli mogłabyś zaufać... Mi, nam, Feniksowi. Nie musisz wchodzić od razu w sam środek polowego szpitala, ale chociażby takie wizyty jak ta dzisiejsza, to przecież już robi różnicę, już pomaga kilku rodzinom, kilku domostwom... — nie mógł wskazać momentu, w którym niski tembr głosu wpadł w drżenie, w którym mówił naprawdę z głębi serca, nie zastanawiając się nad sensem słów, tylko nad tym, co grało mu w duszy. — Krok po kroku. Jeżeli miałabyś na to siłę, to... Mogę w tym pomóc. Ufam ci i o to samo zaufanie chciałbym poprosić.
Inni nie mieli wyboru i właśnie dlatego tak on, jak i Yvette decydowali się, że oddadzą społeczności to samo dobro, którego kiedyś dostąpili. Niewiele wiedział o przeszłości pani Baudelaire; starczyła mu wiedza o tym, jaką osobą była teraz. Ofiarną, dobrą i ciepłą. Takich ludzi chciał mieć przy swoim boku, takich ludzi pragnął widywać w szeregach Zakonu Feniksa. To coś więcej niż tylko jednostkowa pomoc, był tego pewien, chciał wierzyć, że podzieli jego entuzjazm.
Otworzył usta, próbując coś powiedzieć, ale w tym samym momencie z ust Yvette wypłynęły słowa w nieznanym przez niego języku. A jeżeli coś stanowiło trzon osobowości Sprouta, było to z pewnością to, jak bardzo lubił wiedzieć. Słowa, których sensu nie mógł odgadnąć samodzielnie sprawiły, że zmarszczył delikatnie brwi, próbując chociażby po tonie domyśleć się ich sensu, ale niestety — bezskutecznie.
— Co to znaczy? — spytał wreszcie, ostrożnie, przechylając lekko głowę w kierunku prawego ramienia. Tego samego, w które uderzyła przed chwilą Yvette, której podarował szeroki, radosny uśmiech. Miała w sobie jeszcze tę iskrę młodzieńczej radości, powinna ją w sobie pielęgnować tak długo, jak to tylko możliwe. Liczyły się wszak momenty takie jak te.
Wsłuchiwał się w diagnozę stawianą przez Baudelaire z uwagą. Jej doświadczenie uzdrowicielskie było w tym momencie szczególnie istotne, a informacje przekazywane — możliwe do wykorzystania w przyszłości. Wciąż jeszcze były bowiem takie dziedziny anatomii człowieka, które wymykały się zrozumieniu Castora. Ten, choć starał się, jak tylko mógł, nie potrafił dobrze zdiagnozować poważniejszych chorób, albo takich, których objawy były podobne do czegoś innego. Podstawowa diagnoza była jednak dla alchemika kluczowa: pomimo tego, że nie obejmowały go przysięgi lekarskie, często bywał osobą pierwszego kontaktu dla cierpiącego, a w żadnym wypadku nie chciał pogorszyć stanu, w którym się znajdował. Skupiał się więc na metodologii pracy Yvette, próbując wyłapać z niej to, co powinien dołączyć do swojego trybu pracy, na przyszłość. Spodobało mu się, że prędko podjęła jego grę, która miała na celu uspokojenie dziewczynek; szli w dobrym kierunku, wydawało się, że przynajmniej one znalazły się na prostej drodze do wyleczenia, a babcia dołączy do nich niedługo później. Jej stan był poważniejszy od tego wnuczek, ale cierpliwa i mądra pomoc Yvette działała cuda.
— Poczekaj, mam kartkę, zaraz to wszystko spiszę — uśmiechnął się uspokajająco zarówno do starszej pani (której pamięć mogła być już nie taka, nie wziął tego pod uwagę), jak i do Yvette. Przysiadł na skraju łóżka, niedaleko dziewczynek w czystych już piżamach, a gdy uzdrowicielka zeszła na dół, przygotowywać napary, on sam powoli i starannie, w końcu gdy pisał normalnie potrafił bazgrać jak kura pazurem, a teraz zależało mu na tym, by mógł zostać rozczytany, zapisywał wcześniej wydane przez siebie zalecenia. Nadwrażliwość wilkołaczego zmysłu powonienia sprawiła, że wyczuł zbliżenie się Yvette nawet przed tym, gdy usłyszał kroki na schodach. Gdy blondynka znów zjawiła się w sypialni, powitał ją już z podniesioną głową, zaraz zwracając swoją uwagę bezpośrednio na staruszkę, w której dłonie złożył zapisane przez siebie zalecenia.
— Tylko proszę o tym nie zapominać. My... — jego myśli, jak i spojrzenie uciekły zupełnie bezwiednie w kierunku okna. W całym domu było przeraźliwie zimno, babcia prawdopodobnie nie miała już sił na rozpalanie ognia, a może nie miała nawet czym palić. Na to nie było już recepty, zaklęcia, ziół czy eliksiru. Ale to problem, którym również musieli się zająć. — Damy znać pani sąsiadom, że potrzebuje pani pomocy w ogrzaniu domu. Gdy w środku będzie cieplej, to i prędzej wyzdrowiejecie, prawda? — spojrzał w kierunku Yvette, ciekawy, czy jego zalecenie, powiedziane tak naprawdę na wyczucie, miało jakikolwiek sens. Wydawało mu się, że tak, jeżeli nie dochodzili do temperaturalnej przesady. Z pewnością wywietrzenie sypialni było konieczne, ale nie wolno było go robić za cenę mrozu, który mógł wpłynąć negatywnie na wszystkie mieszkanki domu.
Maggie i jej siostra pisnęły — wreszcie z radością, nie z bólu — gdy w ich dłoniach znalazła się czekolada. Wydawało się, że już dawno nie widziały prawdziwych słodyczy, a taki drobny gest ucieszył je jeszcze bardziej niż pomoc zdrowotna podarowana tak im, jak babci.
— Bardzo, bardzo dziękujemy! Będziemy bardzo grzeczne i damy też trochę babci! — pisnęły jednocześnie, wsuwając się na powrót pod kołdrę, jedna z lewej, druga z prawej strony staruszki. Castor musiał unieść zaciśniętą w pięść dłoń do ust, by powstrzymać się od wybuchu śmiechu. Ta scenka, leżąca w kontraście do dramatu, w jakim znaleźli tę niezwykłą rodzinę, była tak wzruszająco zabawna, że usta same składały się do uśmiechu.
Nic tu już po nich, mogli opuścić dom.
— Gdy mam trochę wolnego w pracy to tak — uśmiechnął się zawadiacko, puszczając Yvette przodem na schodach. Dopiero gdy drzwi domostwa zamknęły się za nimi, nabrał głęboki oddech, zwieńczony jeszcze głębszym westchnieniem.
Czy teraz był dobry moment?
Chyba nie było lepszego.
— Yvette? — spytał ściszonym głosem, prowadząc ją pod jedną ze ścian domu babci i wnuczek, tę od strony kuchni, gdzie nie mogli ich dosłyszeć przez otwarte okno. — Muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem tego, jak... No wiesz... Robisz to wszystko. Twojego kontaktu z ludźmi. Tego, jak podchodzisz do nich z sercem na dłoni. Ta czekolada sprawiła dziewczynkom tyle radości, że będą pewnie o niej opowiadać przez najbliższy miesiąc — zaśmiał się krótko, dłoń jakoś sama odnalazła drogę do karku, który potarła w geście pomagającym mu przebić się przez własną nieśmiałość i niezdarność w prowadzeniu rozmowy, utrzymaniu powagi. — Wiem, że z lecznicą jest ciężko, że większość pacjentów nie ma czym zapłacić, ale... Są na świecie też tacy, którzy do ciebie nie trafią, ale do których możemy trafić wspólnie — ciągnął dalej, zniżając już głos do szeptu. Zapalonego, pełnego pasji i nadziei, która skrzyła się w szarobłękitnych oczach, których spojrzenie — wyczekujące i pilne — utkwił w błękicie oczu uzdrowicielki. — Zakon Feniksa, musiałaś o nim słyszeć. Potrzebują... Potrzebujemy też takich ludzi jak ty. Nie wszystko jest walką, ale wszystko jest odrodzeniem, Yvette. Masz dobre serce, nie wahałaś się dzisiaj przed niczym, a twoja wiedza... Z niej też może czerpać naprawdę wiele osób. Więc jeżeli chciałabyś... Jeżeli mogłabyś zaufać... Mi, nam, Feniksowi. Nie musisz wchodzić od razu w sam środek polowego szpitala, ale chociażby takie wizyty jak ta dzisiejsza, to przecież już robi różnicę, już pomaga kilku rodzinom, kilku domostwom... — nie mógł wskazać momentu, w którym niski tembr głosu wpadł w drżenie, w którym mówił naprawdę z głębi serca, nie zastanawiając się nad sensem słów, tylko nad tym, co grało mu w duszy. — Krok po kroku. Jeżeli miałabyś na to siłę, to... Mogę w tym pomóc. Ufam ci i o to samo zaufanie chciałbym poprosić.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Miała możliwość poznania życia od dwóch, całkowicie różniących się od siebie, stron. Była uprzywilejowana praktycznie od kołyski. Chroniła ją krew, status społeczny i majątek. Rodzice, którzy zadbali o jej edukacje i pozwolili jej się rozwijać w wybranej przez siebie dziedzinie. Troskliwy i wspierający ją mąż. Nie musiała się o nic martwić, gdybać co przyniesie kolejny dzień. Zderzenie się z rzeczywistością nie było łatwe. Stęchlizna portu, nieciekawe towarzystwo, złe zarobki. Samotność. A później nadeszła wojna. Martwiła się o wszystko, łącznie z jedzeniem, czy własnym bezpieczeństwem. Walczyła o lecznicę długo chcąc ją utrzymać wiedząc jednak, że ją na to nie stać. Radziła sobie jednak. Lepiej niż myślała, że jest do tego zdolna. Ale to co działo się wokół... Nie każdy miał tyle możliwości, czy szczęścia co ona.
- Żyć znaczy mieć nadzieję. - Odpowiedziała z wciąż błąkającym się na twarzy uśmiechem. Straciła nadzieję w wiele rzeczy. Stały się one celami niemożliwymi do osiągnięcia, więc przekuła je w coś innego. Nie chciała tylko egzystować. Ten etap miała już za sobą. Potrzebowała żyć. Na własnych warunkach, nawet w świecie takim jak ten. Bo przecież kiedyś będzie lepiej. Musiało. Chciała być w stanie móc przyłożyć do tego rękę. Zmienić coś. Pomóc. To co mogła i robiła było zaledwie kroplą w morzu, ale i dobrym krokiem w lepsze jutro. Chociaż dla tych kilku istnień.
Po zajęciu się odleżynami kobiety ostrożnie ułożyła ją z powrotem na plecach. Napełniła stojącą w zasięgu ręki miskę wodą, aby móc obmyć jej spoconą twarz, szyję i dekolt. - Przez najbliższe dni będą wam doskwierać objawy grypowe. Musicie dużo pić, robić kompresy i odpoczywać. Dziewczynki jednak dojdą do siebie szybciej. - Wyjaśniła przemywając teraz ramiona kobiety uważając, aby nie nacisnąć za mocno na delikatną skórę kobiety. W końcu okrywając ją pościelą odeszła od kobiety, aby móc przyjrzeć się dokładnie stanowi dziewczynek. Posiadały one symptomy grypowe, ale nic poza tym. Jedna po prostu przechodziła gorączkę ciężej, stąd wymioty. W międzyczasie uważnie wsłuchiwała się w słowa Castora będąc szczerze pod wrażeniem jego wiedzy. Tego jak bez zawahania wymienił wszystkie zioła, które mogły pomóc, a o połowie której działaniu nie miała nawet pojęcia. Czy to jak szybko był w stanie określić dawkowanie. Całkowicie zaufała mu w tej kwestii wiedząc dobrze, że nie zajmuje się tym od dziś. Że jest to dziedzina, o której ma dużo większe pojęcie niż ona. Kiwnęła głową w stronę blondyna samej wychodząc z pomieszczenia by zająć się zaparzeniem ziół. Nie miała zamiaru myszkować, ale nie umknęło jej uwadze jak mało zapasów jedzenia im zostało. Wracając jeszcze bardziej była w stanie odczuć chłód w pomieszczeniu, ale przynajmniej swąd stęchlizny i wymiocin zastąpiony został ciężkim od wilgoci, ale rześkim powietrzem. Yvette odwzajemniła spojrzenie Castora zamykając drewniane okno. - Prawda. Macie dużo leżeć i odpoczywać. - Zwróciła się do całej trójki dając im do zrozumienia, że nie podlegało to dyskusji. Będą musieli wrócić do domu przyjaciółki Maggie. Jej mąż i syn raczej nie pomogą, ale na pewno znała kogoś kto mógłby. Staruszka z wnuczkami potrzebowały jedzenia, ale też i opieki, albo chociaż kogoś, kto mógłby od czasu do czasu tu przyjść i im pomóc.
Uśmiechnęła się jeszcze szerzej od dziewczynek przed sobą widząc ich szczerą radość i słysząc gorliwe zapewnienia. Czekoladę miała przy sobie właśnie na taką okazję dobrze zdając sobie sprawę z tego, że to niewiele, ale jednocześnie więcej niż się wydawało. Pożegnali się upewniając, że o niczym nie zapomnieli i wyszli z pokoju. - W takim razie wpisz mnie w kajeciku. - Z chęcią posłuchałaby więcej o ziołach leczniczych, jeśli tylko miałby ochotę i czas podzielić się z nią tą wiedzą. To nie tak, że nie wiedziała nic, ale było to na pewno zaledwie ziarnem informacji, których mogła posiąść na ten temat. W końcu jej buty znów uderzyły o zniszczony bruk, a ich ciała przeszył ostry wiatr. Miała od razu skierować swe kroki do domu, który odwiedzili wcześniej, ale zatrzymał ją głos Castora. - Tak? - Zapytała odwracając się by móc zauważyć, że z jego twarzy zniknął uśmiech, który zastąpiony został nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Nie odpowiedział jej od razu, prowadząc ją wzdłuż ściany budynku i stając dopiero w miejscu, z którego nie było widać ulicy. Na początku zmarszczyła brwi nie wiedząc o co chodzi, stopniowo rozluźniała się jednak słysząc jego słowa i dźwięczny, zakłopotany śmiech. Każde wypowiedziane przez niego słowo niezwykle jej schlebiało. Uchyliła usta nie wiedząc co powiedzieć, ale zamknęła je, gdy okazało się, że to nie jedyne co chciał jej powiedzieć. Dała mu mówić, nie śmiąc przerywać. Lecznica, wspólnie, Zakon Feniksa... te i cała reszta wymawianych przez niego słów zlewały się w jedną całość tworząc w jej głowie sensowny szyk zdań dopiero, gdy jedyne co mogła usłyszeć to ich oddechy. Patrzyła mu w oczy próbując w nich odnaleźć odpowiedzi. Nadzieja. To właśnie w nich zobaczyła. Słyszała o Zakonie. Oczywiście, że o nim słyszała, ale nie spodziewała się, że... - Odrodzenie... Spojrzała za jego ramie czując kołatanie własnego serca, przerywany oddech. Wiedziała, że drżała, choć nie czuła już zimna. Podjęła w życiu wiele decyzji. Większość z nich miało gorzki smak konsekwencji, ale zawsze robiła to co czuła, że jest słuszne. Nadzieja. Czym różniłoby się pomaganie Zakonowi od tego co robiła teraz? Chciałaby jednak mieć okazję zrobić jeszcze więcej. Mogła zrobić jeszcze więcej. Odetchnęła głęboko znów spotykając szaro-niebieskie tęczówki. Stanęła prosto, unosząc głowę, a spojrzenie miała pewne. Wyciągnęła wciąż drżące dłonie, aby złapać za te jego ściskając je mocnej niż jej się zdawało. - Nie musisz mnie prosić o zaufanie, bo już je masz. Ufam też twojemu osądowi. Jeśli faktycznie jest tak jak mówisz, tak jak słyszałam i widziałam, to pomogę. W czymkolwiek i gdziekolwiek będziecie mnie potrzebować - pomogę. - Zapewniła nie odrywając od niego spojrzenia. Miała dość tego wszystkiego. Tego bestialstwa. Nie chciała już bezczynnie stać i się temu przyglądać. Jeśli mogła coś zrobić, jakkolwiek pomóc, to miała taki zamiar. - Możesz na mnie liczyć. Możecie. Zawsze. - Złożyła kolejną obietnicę, tym razem jednak z myślą, że jakkolwiek to się nie skończy, nie będzie jej żałować.
| ztx2
- Żyć znaczy mieć nadzieję. - Odpowiedziała z wciąż błąkającym się na twarzy uśmiechem. Straciła nadzieję w wiele rzeczy. Stały się one celami niemożliwymi do osiągnięcia, więc przekuła je w coś innego. Nie chciała tylko egzystować. Ten etap miała już za sobą. Potrzebowała żyć. Na własnych warunkach, nawet w świecie takim jak ten. Bo przecież kiedyś będzie lepiej. Musiało. Chciała być w stanie móc przyłożyć do tego rękę. Zmienić coś. Pomóc. To co mogła i robiła było zaledwie kroplą w morzu, ale i dobrym krokiem w lepsze jutro. Chociaż dla tych kilku istnień.
Po zajęciu się odleżynami kobiety ostrożnie ułożyła ją z powrotem na plecach. Napełniła stojącą w zasięgu ręki miskę wodą, aby móc obmyć jej spoconą twarz, szyję i dekolt. - Przez najbliższe dni będą wam doskwierać objawy grypowe. Musicie dużo pić, robić kompresy i odpoczywać. Dziewczynki jednak dojdą do siebie szybciej. - Wyjaśniła przemywając teraz ramiona kobiety uważając, aby nie nacisnąć za mocno na delikatną skórę kobiety. W końcu okrywając ją pościelą odeszła od kobiety, aby móc przyjrzeć się dokładnie stanowi dziewczynek. Posiadały one symptomy grypowe, ale nic poza tym. Jedna po prostu przechodziła gorączkę ciężej, stąd wymioty. W międzyczasie uważnie wsłuchiwała się w słowa Castora będąc szczerze pod wrażeniem jego wiedzy. Tego jak bez zawahania wymienił wszystkie zioła, które mogły pomóc, a o połowie której działaniu nie miała nawet pojęcia. Czy to jak szybko był w stanie określić dawkowanie. Całkowicie zaufała mu w tej kwestii wiedząc dobrze, że nie zajmuje się tym od dziś. Że jest to dziedzina, o której ma dużo większe pojęcie niż ona. Kiwnęła głową w stronę blondyna samej wychodząc z pomieszczenia by zająć się zaparzeniem ziół. Nie miała zamiaru myszkować, ale nie umknęło jej uwadze jak mało zapasów jedzenia im zostało. Wracając jeszcze bardziej była w stanie odczuć chłód w pomieszczeniu, ale przynajmniej swąd stęchlizny i wymiocin zastąpiony został ciężkim od wilgoci, ale rześkim powietrzem. Yvette odwzajemniła spojrzenie Castora zamykając drewniane okno. - Prawda. Macie dużo leżeć i odpoczywać. - Zwróciła się do całej trójki dając im do zrozumienia, że nie podlegało to dyskusji. Będą musieli wrócić do domu przyjaciółki Maggie. Jej mąż i syn raczej nie pomogą, ale na pewno znała kogoś kto mógłby. Staruszka z wnuczkami potrzebowały jedzenia, ale też i opieki, albo chociaż kogoś, kto mógłby od czasu do czasu tu przyjść i im pomóc.
Uśmiechnęła się jeszcze szerzej od dziewczynek przed sobą widząc ich szczerą radość i słysząc gorliwe zapewnienia. Czekoladę miała przy sobie właśnie na taką okazję dobrze zdając sobie sprawę z tego, że to niewiele, ale jednocześnie więcej niż się wydawało. Pożegnali się upewniając, że o niczym nie zapomnieli i wyszli z pokoju. - W takim razie wpisz mnie w kajeciku. - Z chęcią posłuchałaby więcej o ziołach leczniczych, jeśli tylko miałby ochotę i czas podzielić się z nią tą wiedzą. To nie tak, że nie wiedziała nic, ale było to na pewno zaledwie ziarnem informacji, których mogła posiąść na ten temat. W końcu jej buty znów uderzyły o zniszczony bruk, a ich ciała przeszył ostry wiatr. Miała od razu skierować swe kroki do domu, który odwiedzili wcześniej, ale zatrzymał ją głos Castora. - Tak? - Zapytała odwracając się by móc zauważyć, że z jego twarzy zniknął uśmiech, który zastąpiony został nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Nie odpowiedział jej od razu, prowadząc ją wzdłuż ściany budynku i stając dopiero w miejscu, z którego nie było widać ulicy. Na początku zmarszczyła brwi nie wiedząc o co chodzi, stopniowo rozluźniała się jednak słysząc jego słowa i dźwięczny, zakłopotany śmiech. Każde wypowiedziane przez niego słowo niezwykle jej schlebiało. Uchyliła usta nie wiedząc co powiedzieć, ale zamknęła je, gdy okazało się, że to nie jedyne co chciał jej powiedzieć. Dała mu mówić, nie śmiąc przerywać. Lecznica, wspólnie, Zakon Feniksa... te i cała reszta wymawianych przez niego słów zlewały się w jedną całość tworząc w jej głowie sensowny szyk zdań dopiero, gdy jedyne co mogła usłyszeć to ich oddechy. Patrzyła mu w oczy próbując w nich odnaleźć odpowiedzi. Nadzieja. To właśnie w nich zobaczyła. Słyszała o Zakonie. Oczywiście, że o nim słyszała, ale nie spodziewała się, że... - Odrodzenie... Spojrzała za jego ramie czując kołatanie własnego serca, przerywany oddech. Wiedziała, że drżała, choć nie czuła już zimna. Podjęła w życiu wiele decyzji. Większość z nich miało gorzki smak konsekwencji, ale zawsze robiła to co czuła, że jest słuszne. Nadzieja. Czym różniłoby się pomaganie Zakonowi od tego co robiła teraz? Chciałaby jednak mieć okazję zrobić jeszcze więcej. Mogła zrobić jeszcze więcej. Odetchnęła głęboko znów spotykając szaro-niebieskie tęczówki. Stanęła prosto, unosząc głowę, a spojrzenie miała pewne. Wyciągnęła wciąż drżące dłonie, aby złapać za te jego ściskając je mocnej niż jej się zdawało. - Nie musisz mnie prosić o zaufanie, bo już je masz. Ufam też twojemu osądowi. Jeśli faktycznie jest tak jak mówisz, tak jak słyszałam i widziałam, to pomogę. W czymkolwiek i gdziekolwiek będziecie mnie potrzebować - pomogę. - Zapewniła nie odrywając od niego spojrzenia. Miała dość tego wszystkiego. Tego bestialstwa. Nie chciała już bezczynnie stać i się temu przyglądać. Jeśli mogła coś zrobić, jakkolwiek pomóc, to miała taki zamiar. - Możesz na mnie liczyć. Możecie. Zawsze. - Złożyła kolejną obietnicę, tym razem jednak z myślą, że jakkolwiek to się nie skończy, nie będzie jej żałować.
| ztx2
You can't choose what stays
and what fades away.
and what fades away.
Yvette Baudelaire
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
There are so many wars
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
| pierwsza połowa kwietnia
W powietrzu wciąż odczuwalna była drażliwa wilgoć, choć same ulice wyglądały już o wiele lepiej. Bruk został oczyszczony, a większość domostw uporządkowana. Mijani ludzie wydawali się bardziej spokojni - uśmiechali się, poruszali się wolniej, choć nie bez celu. Również i ona nie znalazła się tu bez powodu. Ostatni raz była tutaj nieco ponad tydzień temu, aby pomóc ofiarom powodzi i faktycznie razem z Castorem wspomogli rannych i chorych mieszkańców. Niektórzy z nich jednak wymagali większej, dłuższej pomocy. Były to głównie starsze osoby, bądź te, których rany narażone były zakażeniem. Od nich właśnie zaczęła pukając do pierwszego domu.
Siwiejący u skroni pan Burton ciężko znosił bycie przykutym do łóżka. Niewzruszona wysłuchiwała potoku jego narzekań z jednej strony go rozumiejąc, bo sama nie cierpiała bezradności. Z drugiej strony jednak nie mogła pozbyć się wrażenia, że ten w potoku zdań na temat swej niedoli jednak nieco przesadza. Przemilczała to jednak pozbywając się nagromadzonej w jego ranie ropy, oczyszczając ją i lecząc. Nałożyła na nią maść z czosnku, mięty, rumianku i liści babki, po czym ponownie zabandażowała nogę podając mężczyźnie kolejne instrukcję co do tego jak powinien o nią dbać i ile jego rekonwalescencja może jeszcze potrwać.
Później już szła kolejno po domach. Były to głównie złamania, czy ciągnące się grypy. Jedno dziecko z krztuścem, którego dokładnie zbadała, oczyściła mu drogi oddechowe i podała mu odpowiednio niewielką dawkę eliksiru, zadbawszy również o to, aby zregenerował swe siły. Na koniec została jej już tylko pani McLaggen z niewydolnością nerek. To wizyty u niej obawiała się najbardziej, bo stan kobiety był niepewny, gdy ją zostawiali. Była już w podeszłym wieku, a i nie otrzymała natychmiastowej pomocy, więc mogło potoczyć się to różnie.
Uniosła do dłoń pukając do kolejnych, znajomych jej już drzwi. Nie czekała długo, a te stanęły otworem ujawniając po drugiej stronie sięgającą jej ledwo ponad pas piegowatą blondynkę z dwoma warkoczami. - Pani Yvette! - Uśmiechnęła się od ucha do ucha na jej widok, czego nie byłaby w stanie nie odwzajemnić. - Dzień dobry, Maggie. Babcia jest w domu? - Zapytała zaglądając za nią, w głąb pokoju, ale nie zauważając ani jej siostry, ani babci. - Tak. Leży, ale chyba nie śpi. Niech pani wejdzie. - Odsunęła się robiąc kobiecie miejsce i czekając aż Yvette przestąpi próg domu zanim zamknęła za nimi drzwi. - Dziękuję. Wszystko u was w porządku? Wyglądasz już na zdrową. Gorączka minęła? Ból brzucha? - Zmierzyła ją zmartwionym wzrokiem zauważając, że wygląda dużo lepiej niż przy jej ostatniej wizycie. Jej policzki nabrały koloru, a oczy nie były już zaszklone. - Zdrowa jak ryba! Emily też. Jest teraz u sąsiadki, poszła po obiad. - Pokiwała głową zadowolona, że i jej siostra czuła się już dobrze. Zdziwiło ją to podekscytowanie dziewczynki, ale w sumie nie miała porównania, co do tego jak zachowuje się ona w pełni zdrowia. Była to urocza odmiana. - Cieszę się. Martwiliśmy się z Castorem o was. - Gdy je spotkali cała trójka była w naprawdę podłym stanie. Z babcią było najgorzej, ale dziewczynki też niestety swoje odchorowały. - Naprawdę? - Zapytała nagle zawstydzona Emily bawiąc się jednym z warkoczy i kierując ufny wzrok na starszą czarownice. Przygryziona warga, rumieńce, chyba to nie jej "martwieniem" się dziewczynka tak się zainteresowała. - Naprawdę. Myślisz, że będę mogła zajrzeć do twojej babci? Chciałabym ją zbadać. - To była już jej druga wizyta w tym miejscu. Ostatnim razem wyszła stąd z ręką na sercu obawiając się o stan starszej kobiety. Zrobili wtedy z Castorem wszystko co mogli i obiecali, że wrócą z potrzebnymi eliksirami, które właśnie teraz miała w swojej torbie. - Tak, proszę. - Zgodziła się prowadząc ją na schody na piętro, gdzie znajdowały się sypialnie. Weszła do środka cicho, bez pukania upewniając się, że jej babcia faktycznie nie śpi, a po krótkim powitaniu i rozmowie zostawiła kobiety same.
Yvette odłożyła torbę na podłodze, u stóp łóżka, samej siadając na krześle obok i chwytając leżącą kobietę za dłoń. Była ciepła, jedynie czubki palców okazały się być oziębłe. - Jak się pani czuje, pani McLaggen? - W pokoju nie cuchnęło już potem i wymiocinami. Sama kobieta wyglądała już lepiej, ale o pełni zdrowia nie było tu jeszcze mowy. Leczenie potrwa jeszcze jakiś czas, ale jeśli wszystko będzie szło pomyślnie, to przynajmniej powinna już niedługo bezkarnie wstać z łóżka.- Lepiej. Jeszcze słabam jest, ale już jest dobrze. Dziewczynki za to prawie że od razu wróciły do dokazywania. - Kobieta śmiejąc się chrypliwie pokręciła głową - Mam nadzieję, że nie wchodzą pani za bardzo na głowę. - Blondynka uśmiechnęła się puszczając dłoń pacjentki i sięgając po torbę, z której zaczęła wyciągać fiolki i stawiać je na stoliku nocnym. - Wchodzo, wchodzo, ale tyle chocia dobrego w tym życiu mam co uciechy z nich. I pomagajo. Małe to, ale rezolutne. - Odłożyła torbę wstając z krzesła i poprawiając poduszkę pod głową kobiety zauważając kontrast między tą, a swoją ostatnią wizytą. Pościel była zmieniona, nie świeża, ale też nie przesiąknięta potem tak jak wtedy. - A sąsiedzi? - Poprosili ich o pomoc, bo przecież ani ona, ani Castor nie mogliby sobie pozwolić, aby tu zostać i zajmować się schorowaną kobietą i jej wnuczkami. - Też pomagajo. Z jedzeniem, domem i przy dziewczynkach, a i mnie doglądajo, jakbym jako niedołężna była. - Tym razem to Yvette zaśmiała się w głos chwytając kobietę pod żuchwą sprawdzając jej oczy, których białka dalej przyjmowały żółty odcień, ale przynajmniej nie były już zaczerwienione. Więzły chłonne nie były powiększona, a skóra po naciśnięciu wracała, wolno, ale wracała, do swojego pierwotnego kształtu, co wskazywało na to, że w końcu kobieta była odpowiednio nawodniona. - Nie zawsze ma się kogoś na kogo można tak liczyć. - Niektórzy pozostawieni byli sami sobie nie mając niestety tyle szczęścia. Sytuacja kobiety nie była prosta. Miała już swoje lata, problemy ze zdrowiem i dwie, młodziutkie wnuczki pod opieką, a z tego co się dowiedziała nie miały żadnej rodziny. - Tu się wszyscy znajo i sobie nawzajem pomagajo. - Zauważyła to na ulicy, w podejściu ludzi i zadawanych przez nich pytaniach. Troszczyli się o siebie, bo wiedzieli, że nikt inny nie zatroszczy się o nich. Mieli tyle szczęścia, że mieszkali w Devon, a Weasleyowie byli jednymi z nich. - Przyjmowała pani zioła zgodnie z zaleceniem? Dalej oddaje pani mocz z krwią? - Pierwsza dawka Czyścioszka i eliksiru oczyszczającego z toksyn podana przez Castora powinna już przynieść pierwsze efekty. Eliksiry muszą być podane chociaż jeszcze z dwa razy, ale wszystko zależało od organizmu, dlatego właśnie pani McLaggen musiała zostać objęta stałą opieką. - Tak, biere wszystko tak jak mi kazaliście. Krew dalej jest, ale o wiele jej mniej. - Czyli eliksiry faktycznie działały. Nie czekając dłużej wyjęła różdżkę najpierw rzucając Diagno coro i Diagno haemo, aby sprawdzić aktualny stan zdrowia pacjentki i jaki był stan faktyczny jej nerek. Na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało jak wcześniej, ale drobne różnice były już zauważalne, co wskazywało na progres. Sprawdziła jeszcze skórę pacjentki. Przekręciła ją na bok oglądając miejsce, gdzie jeszcze do niedawna znajdowały się odparzenia, teraz całkowicie wygojone, a następnie znów przekręciła ją na plecy. Rzuciła Sango circum, aby pobudzić krążenie krwi, co miało pomóc działaniu oczyszczającemu eliksirów, a następnie to właśnie ku nim się zwróciła odmierzając konkretną dawkę. Nie spiesząc się podała najpierw pierwszy, później drugi. Na koniec podała pacjentce eliksir wzmacniający chcąc, aby po całej procedurze nabrała sił. Przed wyjściem również poinstruowała ją jeszcze co do ziół, które w dalszym ciągu miała pić w formie naparów. - Przyjdę w przyszłym tygodniu, ale wszystko wskazuje na to, że będzie teraz już tylko lepiej. - Uspokoiła kobietę, która informację tą przyjęła z nieskrywaną ulgą. Bycie przykutą do łóżka na pewno nie miało na nią pozytywnego wpływu, a poza tym martwiła się o wnuczki zdając sobie sprawę z tego, że miały tylko ją.
| zt/1204 słów
W powietrzu wciąż odczuwalna była drażliwa wilgoć, choć same ulice wyglądały już o wiele lepiej. Bruk został oczyszczony, a większość domostw uporządkowana. Mijani ludzie wydawali się bardziej spokojni - uśmiechali się, poruszali się wolniej, choć nie bez celu. Również i ona nie znalazła się tu bez powodu. Ostatni raz była tutaj nieco ponad tydzień temu, aby pomóc ofiarom powodzi i faktycznie razem z Castorem wspomogli rannych i chorych mieszkańców. Niektórzy z nich jednak wymagali większej, dłuższej pomocy. Były to głównie starsze osoby, bądź te, których rany narażone były zakażeniem. Od nich właśnie zaczęła pukając do pierwszego domu.
Siwiejący u skroni pan Burton ciężko znosił bycie przykutym do łóżka. Niewzruszona wysłuchiwała potoku jego narzekań z jednej strony go rozumiejąc, bo sama nie cierpiała bezradności. Z drugiej strony jednak nie mogła pozbyć się wrażenia, że ten w potoku zdań na temat swej niedoli jednak nieco przesadza. Przemilczała to jednak pozbywając się nagromadzonej w jego ranie ropy, oczyszczając ją i lecząc. Nałożyła na nią maść z czosnku, mięty, rumianku i liści babki, po czym ponownie zabandażowała nogę podając mężczyźnie kolejne instrukcję co do tego jak powinien o nią dbać i ile jego rekonwalescencja może jeszcze potrwać.
Później już szła kolejno po domach. Były to głównie złamania, czy ciągnące się grypy. Jedno dziecko z krztuścem, którego dokładnie zbadała, oczyściła mu drogi oddechowe i podała mu odpowiednio niewielką dawkę eliksiru, zadbawszy również o to, aby zregenerował swe siły. Na koniec została jej już tylko pani McLaggen z niewydolnością nerek. To wizyty u niej obawiała się najbardziej, bo stan kobiety był niepewny, gdy ją zostawiali. Była już w podeszłym wieku, a i nie otrzymała natychmiastowej pomocy, więc mogło potoczyć się to różnie.
Uniosła do dłoń pukając do kolejnych, znajomych jej już drzwi. Nie czekała długo, a te stanęły otworem ujawniając po drugiej stronie sięgającą jej ledwo ponad pas piegowatą blondynkę z dwoma warkoczami. - Pani Yvette! - Uśmiechnęła się od ucha do ucha na jej widok, czego nie byłaby w stanie nie odwzajemnić. - Dzień dobry, Maggie. Babcia jest w domu? - Zapytała zaglądając za nią, w głąb pokoju, ale nie zauważając ani jej siostry, ani babci. - Tak. Leży, ale chyba nie śpi. Niech pani wejdzie. - Odsunęła się robiąc kobiecie miejsce i czekając aż Yvette przestąpi próg domu zanim zamknęła za nimi drzwi. - Dziękuję. Wszystko u was w porządku? Wyglądasz już na zdrową. Gorączka minęła? Ból brzucha? - Zmierzyła ją zmartwionym wzrokiem zauważając, że wygląda dużo lepiej niż przy jej ostatniej wizycie. Jej policzki nabrały koloru, a oczy nie były już zaszklone. - Zdrowa jak ryba! Emily też. Jest teraz u sąsiadki, poszła po obiad. - Pokiwała głową zadowolona, że i jej siostra czuła się już dobrze. Zdziwiło ją to podekscytowanie dziewczynki, ale w sumie nie miała porównania, co do tego jak zachowuje się ona w pełni zdrowia. Była to urocza odmiana. - Cieszę się. Martwiliśmy się z Castorem o was. - Gdy je spotkali cała trójka była w naprawdę podłym stanie. Z babcią było najgorzej, ale dziewczynki też niestety swoje odchorowały. - Naprawdę? - Zapytała nagle zawstydzona Emily bawiąc się jednym z warkoczy i kierując ufny wzrok na starszą czarownice. Przygryziona warga, rumieńce, chyba to nie jej "martwieniem" się dziewczynka tak się zainteresowała. - Naprawdę. Myślisz, że będę mogła zajrzeć do twojej babci? Chciałabym ją zbadać. - To była już jej druga wizyta w tym miejscu. Ostatnim razem wyszła stąd z ręką na sercu obawiając się o stan starszej kobiety. Zrobili wtedy z Castorem wszystko co mogli i obiecali, że wrócą z potrzebnymi eliksirami, które właśnie teraz miała w swojej torbie. - Tak, proszę. - Zgodziła się prowadząc ją na schody na piętro, gdzie znajdowały się sypialnie. Weszła do środka cicho, bez pukania upewniając się, że jej babcia faktycznie nie śpi, a po krótkim powitaniu i rozmowie zostawiła kobiety same.
Yvette odłożyła torbę na podłodze, u stóp łóżka, samej siadając na krześle obok i chwytając leżącą kobietę za dłoń. Była ciepła, jedynie czubki palców okazały się być oziębłe. - Jak się pani czuje, pani McLaggen? - W pokoju nie cuchnęło już potem i wymiocinami. Sama kobieta wyglądała już lepiej, ale o pełni zdrowia nie było tu jeszcze mowy. Leczenie potrwa jeszcze jakiś czas, ale jeśli wszystko będzie szło pomyślnie, to przynajmniej powinna już niedługo bezkarnie wstać z łóżka.- Lepiej. Jeszcze słabam jest, ale już jest dobrze. Dziewczynki za to prawie że od razu wróciły do dokazywania. - Kobieta śmiejąc się chrypliwie pokręciła głową - Mam nadzieję, że nie wchodzą pani za bardzo na głowę. - Blondynka uśmiechnęła się puszczając dłoń pacjentki i sięgając po torbę, z której zaczęła wyciągać fiolki i stawiać je na stoliku nocnym. - Wchodzo, wchodzo, ale tyle chocia dobrego w tym życiu mam co uciechy z nich. I pomagajo. Małe to, ale rezolutne. - Odłożyła torbę wstając z krzesła i poprawiając poduszkę pod głową kobiety zauważając kontrast między tą, a swoją ostatnią wizytą. Pościel była zmieniona, nie świeża, ale też nie przesiąknięta potem tak jak wtedy. - A sąsiedzi? - Poprosili ich o pomoc, bo przecież ani ona, ani Castor nie mogliby sobie pozwolić, aby tu zostać i zajmować się schorowaną kobietą i jej wnuczkami. - Też pomagajo. Z jedzeniem, domem i przy dziewczynkach, a i mnie doglądajo, jakbym jako niedołężna była. - Tym razem to Yvette zaśmiała się w głos chwytając kobietę pod żuchwą sprawdzając jej oczy, których białka dalej przyjmowały żółty odcień, ale przynajmniej nie były już zaczerwienione. Więzły chłonne nie były powiększona, a skóra po naciśnięciu wracała, wolno, ale wracała, do swojego pierwotnego kształtu, co wskazywało na to, że w końcu kobieta była odpowiednio nawodniona. - Nie zawsze ma się kogoś na kogo można tak liczyć. - Niektórzy pozostawieni byli sami sobie nie mając niestety tyle szczęścia. Sytuacja kobiety nie była prosta. Miała już swoje lata, problemy ze zdrowiem i dwie, młodziutkie wnuczki pod opieką, a z tego co się dowiedziała nie miały żadnej rodziny. - Tu się wszyscy znajo i sobie nawzajem pomagajo. - Zauważyła to na ulicy, w podejściu ludzi i zadawanych przez nich pytaniach. Troszczyli się o siebie, bo wiedzieli, że nikt inny nie zatroszczy się o nich. Mieli tyle szczęścia, że mieszkali w Devon, a Weasleyowie byli jednymi z nich. - Przyjmowała pani zioła zgodnie z zaleceniem? Dalej oddaje pani mocz z krwią? - Pierwsza dawka Czyścioszka i eliksiru oczyszczającego z toksyn podana przez Castora powinna już przynieść pierwsze efekty. Eliksiry muszą być podane chociaż jeszcze z dwa razy, ale wszystko zależało od organizmu, dlatego właśnie pani McLaggen musiała zostać objęta stałą opieką. - Tak, biere wszystko tak jak mi kazaliście. Krew dalej jest, ale o wiele jej mniej. - Czyli eliksiry faktycznie działały. Nie czekając dłużej wyjęła różdżkę najpierw rzucając Diagno coro i Diagno haemo, aby sprawdzić aktualny stan zdrowia pacjentki i jaki był stan faktyczny jej nerek. Na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało jak wcześniej, ale drobne różnice były już zauważalne, co wskazywało na progres. Sprawdziła jeszcze skórę pacjentki. Przekręciła ją na bok oglądając miejsce, gdzie jeszcze do niedawna znajdowały się odparzenia, teraz całkowicie wygojone, a następnie znów przekręciła ją na plecy. Rzuciła Sango circum, aby pobudzić krążenie krwi, co miało pomóc działaniu oczyszczającemu eliksirów, a następnie to właśnie ku nim się zwróciła odmierzając konkretną dawkę. Nie spiesząc się podała najpierw pierwszy, później drugi. Na koniec podała pacjentce eliksir wzmacniający chcąc, aby po całej procedurze nabrała sił. Przed wyjściem również poinstruowała ją jeszcze co do ziół, które w dalszym ciągu miała pić w formie naparów. - Przyjdę w przyszłym tygodniu, ale wszystko wskazuje na to, że będzie teraz już tylko lepiej. - Uspokoiła kobietę, która informację tą przyjęła z nieskrywaną ulgą. Bycie przykutą do łóżka na pewno nie miało na nią pozytywnego wpływu, a poza tym martwiła się o wnuczki zdając sobie sprawę z tego, że miały tylko ją.
| zt/1204 słów
You can't choose what stays
and what fades away.
and what fades away.
Yvette Baudelaire
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
There are so many wars
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
Exeter, Devon
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Devon :: Okolice