Salon
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
Salon
Znajdujący się w pobliżu kuchni salon sprawia wrażenie przytulnego. Zgromadził w nim pokaźną biblioteczkę i stworzył w nim kącik do czytania.
Volans dał drugie życie starym meblom i pozostałym elementom wystroju wnętrza, które udało mu się znaleźć czy odkupić za bezcen. Ciepło zapewnia prosty, kamienny kominek. Nie brakuje tutaj pamiątek ze wszystkich odwiedzonych przez niego miejsc.
Volans dał drugie życie starym meblom i pozostałym elementom wystroju wnętrza, które udało mu się znaleźć czy odkupić za bezcen. Ciepło zapewnia prosty, kamienny kominek. Nie brakuje tutaj pamiątek ze wszystkich odwiedzonych przez niego miejsc.
Volans Moore
Zawód : Smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Oh I still can remember a time when it wasn't like this
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
OPCM : 19 +3
UROKI : 15 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Trzynasty grudnia tego roku uważał za wyjątkowo udany dzień. Na to składało się parę czynników. Dzień wolny od pracy. Po tych wszystkich latach opiekowanie się smokami nadal było jego pasją, jednak nawet najwytrwalszy smokolog potrzebuje odrobiny odpoczynku od swoich podopiecznych. Gady te potrafiły być bardzo wymagające i nie wybaczały pomyłek. Zwykł mawiać, że smokolog myli się tylko raz.
Cenił sobie te chwile spokoju, podczas których mógł wyciągnąć z regału ulubioną książkę, posłuchać ulubionej muzyki, udać się na ryby. Łowienie ryb w zimie było stosunkowo problematyczne, dodatkowo dalekie od bycia przyjemną formą relaksu.
Najbardziej doceniał czas spędzony w gronie rodziny i przyjaciół. Po prostu sam potrzebował ich towarzystwa. Ich obecność zawsze dodawała mu sił. Te wszystkie rzeczy, którymi zajmował się na co dzień pozwalały zachowywać mu pozory normalności. Złudne, jednak niezbędne do życia.
Podniesie się, jeśli straci pracę albo to mieszkanie. Zawsze może znaleźć inne. Utrata najbliższych byłaby ciosem nie do odparcia. Dlatego zamierzał walczyć o nich do ostatniej kropli krwi. Wszak istnieli ludzie chcący ich zniszczyć. Coś musiało się zmienić.
Kolejną dobrą rzeczą w tym dniu było to, że wreszcie trafiła do niego figurka smoka. Wytwórca miał rację. To był prawdziwy rarytas. Żmijoząb peruwiański. Niezwykle piękne stworzenie. Nie dorównuje rozmiarami innym gatunkom smoków, jednak ten gad lata najszybciej ze wszystkich smoczych ras. Takiego jeszcze nie miał. Miał zamiar umieścić go w specjalnie przeznaczonym dla niego miejscu.
Modele smoków się ruszały i zachowywały się niczym ich żywe odpowiedniki. Potrafiły go ugryźć i wypluć trochę magicznego ognia, ale nie były prawdziwie groźne. Ta rozrastająca się kolekcja była czymś, z czego był naprawdę dumny.
Zawsze, ilekroć dodawał do owej kolekcji nowy eksponat, zapraszał pannę Beckett lub chwalił się rodzinie. Najczęściej jedno i drugie. Tym razem nie było inaczej. Oczekiwał przybycia panny Beckett. Nawet przygotował skromny poczęstunek.
Volans Moore
Zawód : Smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Oh I still can remember a time when it wasn't like this
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
OPCM : 19 +3
UROKI : 15 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zamiast tracić czas na sowią odpowiedź, Trixie zostawiła ojcu krótką notatkę, wiedząc, że do późnego wieczora ten z pewnością nie opuści swojego warsztatu, po czym wyszła z domu i od razu udała się pod znajomy adres. O dziwo nie uważała figurek smoków za przejaw dziecięcego kolekcjonowania ekstrawaganckich zabawek; wydawały jej się poniekąd fascynujące, jako małe repliki swoich większych, prawdziwych braci, a Volans miał ich naprawdę sporo. Nowy nabytek? Cóż, chętnie go obejrzy. Ubrana w zimowy, ciemnozielony płaszcz, z włosami zaplecionymi w dwa warkocze, Beckettówna skorzystała z teleportacji, by jak najprędzej znaleźć się na progu mieszkania mężczyzny. Na szczęście po magicznym katarze sprzed miesiąca nie było już śladu, nie musiała zatem martwić się potencjalnym zarażeniem czarodzieja, do którego mieszkania zapukała miękko trzy razy. Nie musiał czekać na nią długo. Właściwie kiedy tylko sowa odleciała z jej parapetu, Trix już przygotowywała się do drogi.
- Co to za model? - zapytała z entuzjazmem kiedy tylko gospodarz uchylił przed nią wrót do swojego prywatnego królestwa. Ich znajomość rozpoczęła się od smoków i coś podpowiadało jej, że pewnego dnia i wśród smoków się zakończy, choć czarownica nie wybiegała myślami tak daleko w przyszłość. Kto wie, może będzie to za dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści lat? Jeżeli oboje przeżyją wojnę i na świecie zapanuje spokój, a Anglia zaleczy rany zadane przez durnego Konusa Malfoya, wtedy będą mieli dużo czasu na spokojne poznawanie tych fascynujących istot. Volans wiedział o nich tak dużo, więc i dużo można było się od niego nauczyć. - Skąd go masz? Opowiadaj - poprosiła z szerokim uśmiechem, bezpardonowo mijając go w drzwiach, żeby zaprosić się do środka bez wyraźnego przyzwolenia pana Moore. Nie potrzebowała go, średnio za pan brat z kulturą, etykietą i nienagannymi manierami; Trixie ściągnęła z ramion płaszcz i podała go Volansowi, żeby przynajmniej mógł poczuć się jak pan domu podczas jego odwieszania, po czym zsunęła buty ze stóp, zostając jedynie w kremowych, grubych skarpetkach. Miała na sobie błękitny, zimowy sweter i długą spódnicę. Pogoda nie rozpieszczała, śnieg mieszał się z pierwszym deszczem, a ulice pokrywały głębokie kałuże, dlatego z przyjemnością otrząsnęła się z panującego na zewnątrz chłodu i spojrzała na Moore'a wyczekująco.
- Co to za model? - zapytała z entuzjazmem kiedy tylko gospodarz uchylił przed nią wrót do swojego prywatnego królestwa. Ich znajomość rozpoczęła się od smoków i coś podpowiadało jej, że pewnego dnia i wśród smoków się zakończy, choć czarownica nie wybiegała myślami tak daleko w przyszłość. Kto wie, może będzie to za dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści lat? Jeżeli oboje przeżyją wojnę i na świecie zapanuje spokój, a Anglia zaleczy rany zadane przez durnego Konusa Malfoya, wtedy będą mieli dużo czasu na spokojne poznawanie tych fascynujących istot. Volans wiedział o nich tak dużo, więc i dużo można było się od niego nauczyć. - Skąd go masz? Opowiadaj - poprosiła z szerokim uśmiechem, bezpardonowo mijając go w drzwiach, żeby zaprosić się do środka bez wyraźnego przyzwolenia pana Moore. Nie potrzebowała go, średnio za pan brat z kulturą, etykietą i nienagannymi manierami; Trixie ściągnęła z ramion płaszcz i podała go Volansowi, żeby przynajmniej mógł poczuć się jak pan domu podczas jego odwieszania, po czym zsunęła buty ze stóp, zostając jedynie w kremowych, grubych skarpetkach. Miała na sobie błękitny, zimowy sweter i długą spódnicę. Pogoda nie rozpieszczała, śnieg mieszał się z pierwszym deszczem, a ulice pokrywały głębokie kałuże, dlatego z przyjemnością otrząsnęła się z panującego na zewnątrz chłodu i spojrzała na Moore'a wyczekująco.
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Pukanie do drzwi wynajmowanego przez niego mieszkania sprawiło, że poderwał się z fotela i sięgnął po leżącą na kominku różdżkę. Spodziewał się przybycia panny Beckett, jednak ostrożności nigdy za wiele. Podszedł do drzwi, wyjrzał przez wizjer na klatkę schodową kamienicy. Upewniwszy się co tożsamości osoby za drzwiami, opuścił różdżkę i nacisnął klamkę. Na widok panny Beckett rozpromienił się.
— Żmijoząb peruwiański! — Odparł wyraźnie podekscytowany, zupełnie jakby na te parę chwil znów był tym dzieciakiem, który dopiero odkrywał świat magii i wszystkie jego cuda. Cofnął się parę kroków do tyłu, tak by kobieta mogła wejść do środka. Chętnie poopowiada pannie Beckett o tym smoczydle, gdy ona rozgości się w jego skromnych progach.
On nie myślał o przyszłości. Jedynie, czego chciał to by on i jego bliscy przetrwali tę wojenną zawieruchę. Zapewne nie było co liczyć na to, że to zacofane społeczeństwo porzuci te brednie o czystości krwi.
— Z Peru — Zażartował. Naprawdę to z pracowni rzemieślnika, u którego zamawia takie rzeczy. Nie przeszkadzało mu to, że Beatrix czuje się nad wyraz swobodnie w tym mieszkaniu. Zamknął za nią drzwi, a następnie powiesił należący do niej płaszcz na wieszaku przy drzwiach.
— Poczęstuj się — Wskazał na talerz z zaledwie pięcioma maślanymi bułeczkami i jedną z dwóch szklanek gorącego mleka, które dopiero co przyniósł. Słuchanie opowieści w wypełnionym ciepłem kominka było o wiele lepsze przy poczęstunku.
— Żmijoząb to jeden z mniejszych gatunków smoków, o ile tak można powiedzieć o pięciometrowej bestii. Jego łuski mają barwę miedzi, jednak środek grzbietu przecina czarny pas. Krótkie nogi, małe rogi na głowie i ociekające jadem kły. Lata najszybciej ze wszystkich smoków. Poczekaj, aż go zobaczysz — Nakreślił z nieukrywanym entuzjazmem krótką charakterystykę tego gatunku, przysiadając na podłokietniku skórzanego fotela. Oczywiście, mógł powiedzieć znacznie więcej o tym smoku... jednak to nie był wykład naukowy, tylko towarzyskie spotkanie. Chętnie odpowie na pytania panny Beckett, jeśli będzie je miała.
— Żmijoząb peruwiański! — Odparł wyraźnie podekscytowany, zupełnie jakby na te parę chwil znów był tym dzieciakiem, który dopiero odkrywał świat magii i wszystkie jego cuda. Cofnął się parę kroków do tyłu, tak by kobieta mogła wejść do środka. Chętnie poopowiada pannie Beckett o tym smoczydle, gdy ona rozgości się w jego skromnych progach.
On nie myślał o przyszłości. Jedynie, czego chciał to by on i jego bliscy przetrwali tę wojenną zawieruchę. Zapewne nie było co liczyć na to, że to zacofane społeczeństwo porzuci te brednie o czystości krwi.
— Z Peru — Zażartował. Naprawdę to z pracowni rzemieślnika, u którego zamawia takie rzeczy. Nie przeszkadzało mu to, że Beatrix czuje się nad wyraz swobodnie w tym mieszkaniu. Zamknął za nią drzwi, a następnie powiesił należący do niej płaszcz na wieszaku przy drzwiach.
— Poczęstuj się — Wskazał na talerz z zaledwie pięcioma maślanymi bułeczkami i jedną z dwóch szklanek gorącego mleka, które dopiero co przyniósł. Słuchanie opowieści w wypełnionym ciepłem kominka było o wiele lepsze przy poczęstunku.
— Żmijoząb to jeden z mniejszych gatunków smoków, o ile tak można powiedzieć o pięciometrowej bestii. Jego łuski mają barwę miedzi, jednak środek grzbietu przecina czarny pas. Krótkie nogi, małe rogi na głowie i ociekające jadem kły. Lata najszybciej ze wszystkich smoków. Poczekaj, aż go zobaczysz — Nakreślił z nieukrywanym entuzjazmem krótką charakterystykę tego gatunku, przysiadając na podłokietniku skórzanego fotela. Oczywiście, mógł powiedzieć znacznie więcej o tym smoku... jednak to nie był wykład naukowy, tylko towarzyskie spotkanie. Chętnie odpowie na pytania panny Beckett, jeśli będzie je miała.
I want to feel the sun shine
On my face like a new day's just begun
And I'll steal a moment's fun
And reflect on all those days long dead and gone
On my face like a new day's just begun
And I'll steal a moment's fun
And reflect on all those days long dead and gone
Ostatnio zmieniony przez Volans Moore dnia 17.08.21 6:28, w całości zmieniany 1 raz
Volans Moore
Zawód : Smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Oh I still can remember a time when it wasn't like this
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
OPCM : 19 +3
UROKI : 15 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Radość bijąca od oblicza Volansa była zaraźliwa; ciało przeszywało podekscytowanie, którego na co dzień nawet by się nie spodziewała. Smoki? Kto by podejrzewał, że interesowały ją tak majestatyczne, enigmatyczne stworzenia żyjące gdzieś daleko w rezerwatach doglądanych przez specjalistów? W domu posiadała kaczkę, kurę i fretkę, nic magicznego, nic większego, choćby sięgającego kolan... Ale Moore spełniał jej marzenia, poniekąd. Smoki kojarzyły się z wolnością. Z możliwością rozpostarcia skrzydeł, wzbicia się w obłoki i odlecenia gdzie tylko dusza zapragnie - tego chciała, w ukryciu, w prywatnej tajemnicy. Znaleźć się na drugim końcu świata, przeżyć przygodę.
- Nawet nie wiedziałam, że w Peru mają smoki - parsknęła z niedowierzaniem. Jej świat oscylował wokół Doliny Godryka. Kiedyś jego epicentrum znajdowało się w Hogwarcie, dziś natomiast w krawieckim warsztacie, z którego rzadko kiedy wychylała nos. Przy okazji, tuż po zdjęciu płaszcza, sięgnęła do torby i wyjęła z niej czarny, ciepły szalik. - Pewnie nie zadbałeś o siebie na zimę, więc proszę. Prezent. Możesz to potraktować jako wkupne na oglądanie żmijozęba - uśmiechnęła się krzywo, trochę złośliwie, ale swoim zwyczajem kryła się w tym spora porcja autentycznej dobroduszności. Dbała o niego, w końcu był przyjacielem.
Kiedy tylko weszła głębiej do mieszkania Volansa, jej oczom ukazał się mały poczęstunek; Trixie przystanęła na chwilę i kątem oka spojrzała na swojego towarzysza, miło zaskoczona, choć maskowała to charakterystycznym dla siebie krnąbrnym rozbawieniem. Maślane bułeczki... Och, słodki Merlinie, od przynajmniej trzech miesięcy nie udało jej się otrzymać na targu podobnych rarytasów.
- Przyniosłam gruszki - oświadczyła po chwili; nie chciała być dłużna, więc znów wsunęła dłoń do szerokiej, skórzanej torby, gdzieniegdzie powycieranej od lat służby, i wydobyła z niej dwa soczyste owoce. Wyglądały na świeże i pełne soku. - Nadadzą się? Nie wiem co prawda, czy pasują do mleka, ale możemy z nich zrobić sok albo po prostu pokroić i zjeść na deser - zaproponowała. Nie żeby pieczywo było prawdziwym posiłkiem, ale mogli udawać, że spotkali się na bogaty podwieczorek. Beckettówna zajęła miejsce na krześle i sięgnęła po jedną z bułeczek, na moment znów spoglądając na Volansa jakby niepewnie, zanim ugryzła dość spory, głodny kęs. Smakowało cudownie. Miękko. Świeżo. Nie mogła powstrzymać powiek opadających w dół w geście rozanielenia, właściwie to nawet powstrzymać tego nie próbowała, wsłuchana jednocześnie w opowieść mężczyzny. Wiedział tak dużo, potrafił też rozbudzić jej wyobraźnię, zupełnie jakby w swojej głowie widziała już to piękne stworzenie, czuła na sobie jego przenikliwy wzrok. - Czemu akurat on lata najszybciej? - zapytała, z trudem przełknąwszy ogromną porcję następnego kęsa. Tak daleko jej było do szlacheckiej etykiety, ale jak mogła się opanować? - Czekam, ale ty chyba lubisz budować napięcie - wymruczała z uśmiechem. Wielkie odsłonięcie figurki dopiero miało nastąpić, a ona, pijąca ciepłe mleko, dziwnie nie mogła się doczekać. Może dlatego, że widziała po prostu jak wielkim szczęściem napawała Volansa ta zdobycz?
- Nawet nie wiedziałam, że w Peru mają smoki - parsknęła z niedowierzaniem. Jej świat oscylował wokół Doliny Godryka. Kiedyś jego epicentrum znajdowało się w Hogwarcie, dziś natomiast w krawieckim warsztacie, z którego rzadko kiedy wychylała nos. Przy okazji, tuż po zdjęciu płaszcza, sięgnęła do torby i wyjęła z niej czarny, ciepły szalik. - Pewnie nie zadbałeś o siebie na zimę, więc proszę. Prezent. Możesz to potraktować jako wkupne na oglądanie żmijozęba - uśmiechnęła się krzywo, trochę złośliwie, ale swoim zwyczajem kryła się w tym spora porcja autentycznej dobroduszności. Dbała o niego, w końcu był przyjacielem.
Kiedy tylko weszła głębiej do mieszkania Volansa, jej oczom ukazał się mały poczęstunek; Trixie przystanęła na chwilę i kątem oka spojrzała na swojego towarzysza, miło zaskoczona, choć maskowała to charakterystycznym dla siebie krnąbrnym rozbawieniem. Maślane bułeczki... Och, słodki Merlinie, od przynajmniej trzech miesięcy nie udało jej się otrzymać na targu podobnych rarytasów.
- Przyniosłam gruszki - oświadczyła po chwili; nie chciała być dłużna, więc znów wsunęła dłoń do szerokiej, skórzanej torby, gdzieniegdzie powycieranej od lat służby, i wydobyła z niej dwa soczyste owoce. Wyglądały na świeże i pełne soku. - Nadadzą się? Nie wiem co prawda, czy pasują do mleka, ale możemy z nich zrobić sok albo po prostu pokroić i zjeść na deser - zaproponowała. Nie żeby pieczywo było prawdziwym posiłkiem, ale mogli udawać, że spotkali się na bogaty podwieczorek. Beckettówna zajęła miejsce na krześle i sięgnęła po jedną z bułeczek, na moment znów spoglądając na Volansa jakby niepewnie, zanim ugryzła dość spory, głodny kęs. Smakowało cudownie. Miękko. Świeżo. Nie mogła powstrzymać powiek opadających w dół w geście rozanielenia, właściwie to nawet powstrzymać tego nie próbowała, wsłuchana jednocześnie w opowieść mężczyzny. Wiedział tak dużo, potrafił też rozbudzić jej wyobraźnię, zupełnie jakby w swojej głowie widziała już to piękne stworzenie, czuła na sobie jego przenikliwy wzrok. - Czemu akurat on lata najszybciej? - zapytała, z trudem przełknąwszy ogromną porcję następnego kęsa. Tak daleko jej było do szlacheckiej etykiety, ale jak mogła się opanować? - Czekam, ale ty chyba lubisz budować napięcie - wymruczała z uśmiechem. Wielkie odsłonięcie figurki dopiero miało nastąpić, a ona, pijąca ciepłe mleko, dziwnie nie mogła się doczekać. Może dlatego, że widziała po prostu jak wielkim szczęściem napawała Volansa ta zdobycz?
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Volans uważał, że w obecnych czasach niewiele było powodów do prawdziwej radości. Dlatego każdy jej przejaw był tak ważny. Dzielenie się nią było ważne. Należało żyć pełnią życia, gdyż każdy dzień mógł być tym ostatnim. Chciał walczyć do końca o lepsze jutro dla swoich bliskich i wszystkich ludzi w podobnej sytuacji.
Ciągnęło go w świat, wszak było tyle jeszcze miejsc do zwiedzenia, ogrom rzeczy do odkrycia i gatunków smoków do zbadania przez niego. Jednak jego miejsce było tutaj, przy najbliższych.
— Zaryzykuję stwierdzenie, że smoki będą tam gdzie my. Wszak zawłaszczamy ich tereny oraz hodujemy zwierzęta, którymi się żywią. Choć w przypadku żmijozębów było... nieco inaczej. To nieodpowiednie dla ciebie, panno Beckett — Podzielił się z nią swoim spostrzeżeniem. Jako czarodziej mugolskiego pochodzenia mógł obserwować jak zmienia się niemagiczny świat. Świat czarodziejów zdecydowanie trwał w miejscu pod wieloma względami albo nawet się cofali zamiast patrzeć w przyszłość i zbudować coś od podstaw.
Nie zamierzał powiedzieć pannie Beckett tego, że peruwiańskie smoki rozsmakowały się w ludzkim mięsie i że w XIX wieku zredukowano ich szybko rozrastającą się populację w drastyczny sposób. Było to pod wieloma względami słuszne, ale też okrutne. Miał nadzieję, że nie rozbudzi prawdziwej ciekawości Beatrix i że nie zapragnie poznać tę prawdę, którą on uznał za nieodpowiednią dla kobiety. Z wyraźnym zaskoczeniem spojrzał na pannę Beckett oraz wręczany mu podarek. Lekkie zmieszanie przykrył uśmiechem. Był to bardzo miły podarek, za który był również wdzięczny.
— Zadbałem. To naprawdę wspaniały podarek. Dziękuję bardzo, panno Beckett. I tak bym ci go pokazał — Odparł z zakłopotaniem i wdzięcznością w głosie, z lekkim uśmiechem. Sięgnął po ten podarek. Jego ubrania zimowe całkiem dobrze się trzymają. Może któryś z jego rodziny potrzebował nowego szalika. Odnotował również w pamięci to, by samemu podarować pannie Beckett jakiś drobiazg. W ramach wdzięczności. Nie posiadał jednak tak przydatnych umiejętności jak krawiectwo.
Spotkała go też kolejna miła niespodzianka. Nie oczekiwał, by panna Beckett sama przynosiła takie rarytasy. Ostatni raz gruszki miał w listopadzie i to też zaledwie parę sztuk.
— Na deser będą idealne — Zawyrokował z zadowoleniem. Nie przejmował się tym, czy gruszki pasują do bułeczek i mleka. Po prostu było, jak było. Przez chwilę myślał nad tym, czy będzie musiał raz jeszcze zachęcić pannę Beckett do sięgnięcia po jedną bułeczkę. Na szczęście nie musiał tego robić. Sięgnął po bułeczkę, również odgryzając jej spory kęs. W towarzystwie wszystko smakowało jeszcze lepiej, niż zwykle.
— Jest najmniejszym znanym nam gatunkiem smoka... nie będąc tak ogromnym, jak inne smoki, jest bardziej zwrotny. Mniej masywne ciało również czyni go lepiej przystosowanym do szybkiego latania czy ogólnie poruszania się w ukryciu. To tak jakby przyrównać złoty znicz z tłuczkiem — Wyjaśnił po przełknięciu pierwszego kęsa. W głosie smokologa pobrzmiewał ten sam entuzjazm i prawdziwa pasja, co wcześniej. Użycie metafory związanej z quidditchem może nie było na miejscu, ale by zauważyć znicz w całej zawierusze trzeba było mieć sokoli wzrok. Tłuczek był szybki, ale zawsze wiedziało się, że nadlatuje. I tak było z niektórymi smokami.
— Dobra, dobra... idę po tego gagatka — Roześmiał się. Zdążył pochłonąć ostatni kęs bułeczki, dlatego podniósł się z miejsca. Napił się ciepłego mleka, ścierając dłonią wąsy. Następnie skierował swoje kroki do swojego pokoju. Trzymając dłoń na klamce, zwrócił uwagę na dziwne hałasy dobiegające z wnętrza pomieszczenia. Coś jakby brzęczenie i bliżej nieokreślone stukanie i trzaski. Nie wahając się wszedł do środka. Zastał tam niewielką chmarę bahanek, siejącą zniszczenie w jego sypialni.
Nie posiadał środka na te szkodniki, dlatego otworzył okno, starając się je wypędzić w tradycyjny sposób z wykorzystaniem poduszki. Nie obędzie się bez debahanacji, ale na razie będzie musiało to wystarczyć. Zatrzasnął okno.
Podszedł do regału, na którego półce położył nową figurkę smoka w klatce. Miał umieścić ją na makiecie rezerwatu. Tam, gdzie powinna być ta klatka ze smokiem, były metalowe elementy tej konstrukcji i fragmenty zniszczonego przez te szkodniki modelu. Zgarnął je na ręce i wrócił do salonu.
— Będę musiał pokazać ci tego smoka następnym razem — Poinformował pannę Beckett z nietęgą miną. Jego entuzjazm gdzieś się ulotnił. Powinien się złościć, tylko na kogo? To była tylko figurka. Była jednak ważna dla niego i na kolejną poczeka kilka miesięcy. Opadł z ciężkim westchnięciem na kanapę, spoglądając na resztki swojego nowego nabytku w dłoniach.
Ciągnęło go w świat, wszak było tyle jeszcze miejsc do zwiedzenia, ogrom rzeczy do odkrycia i gatunków smoków do zbadania przez niego. Jednak jego miejsce było tutaj, przy najbliższych.
— Zaryzykuję stwierdzenie, że smoki będą tam gdzie my. Wszak zawłaszczamy ich tereny oraz hodujemy zwierzęta, którymi się żywią. Choć w przypadku żmijozębów było... nieco inaczej. To nieodpowiednie dla ciebie, panno Beckett — Podzielił się z nią swoim spostrzeżeniem. Jako czarodziej mugolskiego pochodzenia mógł obserwować jak zmienia się niemagiczny świat. Świat czarodziejów zdecydowanie trwał w miejscu pod wieloma względami albo nawet się cofali zamiast patrzeć w przyszłość i zbudować coś od podstaw.
Nie zamierzał powiedzieć pannie Beckett tego, że peruwiańskie smoki rozsmakowały się w ludzkim mięsie i że w XIX wieku zredukowano ich szybko rozrastającą się populację w drastyczny sposób. Było to pod wieloma względami słuszne, ale też okrutne. Miał nadzieję, że nie rozbudzi prawdziwej ciekawości Beatrix i że nie zapragnie poznać tę prawdę, którą on uznał za nieodpowiednią dla kobiety. Z wyraźnym zaskoczeniem spojrzał na pannę Beckett oraz wręczany mu podarek. Lekkie zmieszanie przykrył uśmiechem. Był to bardzo miły podarek, za który był również wdzięczny.
— Zadbałem. To naprawdę wspaniały podarek. Dziękuję bardzo, panno Beckett. I tak bym ci go pokazał — Odparł z zakłopotaniem i wdzięcznością w głosie, z lekkim uśmiechem. Sięgnął po ten podarek. Jego ubrania zimowe całkiem dobrze się trzymają. Może któryś z jego rodziny potrzebował nowego szalika. Odnotował również w pamięci to, by samemu podarować pannie Beckett jakiś drobiazg. W ramach wdzięczności. Nie posiadał jednak tak przydatnych umiejętności jak krawiectwo.
Spotkała go też kolejna miła niespodzianka. Nie oczekiwał, by panna Beckett sama przynosiła takie rarytasy. Ostatni raz gruszki miał w listopadzie i to też zaledwie parę sztuk.
— Na deser będą idealne — Zawyrokował z zadowoleniem. Nie przejmował się tym, czy gruszki pasują do bułeczek i mleka. Po prostu było, jak było. Przez chwilę myślał nad tym, czy będzie musiał raz jeszcze zachęcić pannę Beckett do sięgnięcia po jedną bułeczkę. Na szczęście nie musiał tego robić. Sięgnął po bułeczkę, również odgryzając jej spory kęs. W towarzystwie wszystko smakowało jeszcze lepiej, niż zwykle.
— Jest najmniejszym znanym nam gatunkiem smoka... nie będąc tak ogromnym, jak inne smoki, jest bardziej zwrotny. Mniej masywne ciało również czyni go lepiej przystosowanym do szybkiego latania czy ogólnie poruszania się w ukryciu. To tak jakby przyrównać złoty znicz z tłuczkiem — Wyjaśnił po przełknięciu pierwszego kęsa. W głosie smokologa pobrzmiewał ten sam entuzjazm i prawdziwa pasja, co wcześniej. Użycie metafory związanej z quidditchem może nie było na miejscu, ale by zauważyć znicz w całej zawierusze trzeba było mieć sokoli wzrok. Tłuczek był szybki, ale zawsze wiedziało się, że nadlatuje. I tak było z niektórymi smokami.
— Dobra, dobra... idę po tego gagatka — Roześmiał się. Zdążył pochłonąć ostatni kęs bułeczki, dlatego podniósł się z miejsca. Napił się ciepłego mleka, ścierając dłonią wąsy. Następnie skierował swoje kroki do swojego pokoju. Trzymając dłoń na klamce, zwrócił uwagę na dziwne hałasy dobiegające z wnętrza pomieszczenia. Coś jakby brzęczenie i bliżej nieokreślone stukanie i trzaski. Nie wahając się wszedł do środka. Zastał tam niewielką chmarę bahanek, siejącą zniszczenie w jego sypialni.
Nie posiadał środka na te szkodniki, dlatego otworzył okno, starając się je wypędzić w tradycyjny sposób z wykorzystaniem poduszki. Nie obędzie się bez debahanacji, ale na razie będzie musiało to wystarczyć. Zatrzasnął okno.
Podszedł do regału, na którego półce położył nową figurkę smoka w klatce. Miał umieścić ją na makiecie rezerwatu. Tam, gdzie powinna być ta klatka ze smokiem, były metalowe elementy tej konstrukcji i fragmenty zniszczonego przez te szkodniki modelu. Zgarnął je na ręce i wrócił do salonu.
— Będę musiał pokazać ci tego smoka następnym razem — Poinformował pannę Beckett z nietęgą miną. Jego entuzjazm gdzieś się ulotnił. Powinien się złościć, tylko na kogo? To była tylko figurka. Była jednak ważna dla niego i na kolejną poczeka kilka miesięcy. Opadł z ciężkim westchnięciem na kanapę, spoglądając na resztki swojego nowego nabytku w dłoniach.
I want to feel the sun shine
On my face like a new day's just begun
And I'll steal a moment's fun
And reflect on all those days long dead and gone
On my face like a new day's just begun
And I'll steal a moment's fun
And reflect on all those days long dead and gone
Volans Moore
Zawód : Smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Oh I still can remember a time when it wasn't like this
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
OPCM : 19 +3
UROKI : 15 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Nieodpowiednie? - powtórzyła po nim, a ton jej głosu mógł sugerować, że Volans własnym wyborem zdecydował się wstąpić w dunę. Podobnie zwracał się do niej ojciec, mówił, że była kobietą, że pewne rzeczy powinny przy niej pozostać niewypowiedziane, a jeśli nie przyznawał tego otwarcie, to na pewno tak myślał. Czy trafiła na jego odpowiednik w młodszym mężczyźnie? Uniesione ku górze brwi współgrały z różem wstępującym na policzki, a nabierany do płuc oddech mógł świadczyć o nadchodzącej tyradzie. - Uważasz, że jestem zbyt delikatna, by poznawać historię smoków? A może w ogóle? Jak to z tobą jest, Volansie? Szukasz we mnie kruchości, by ochronić moje słabe serce? - mówiła prowokująco, w pewnym sensie rzucając mu wyzwanie. Ich świat rządził się schematami, z którymi Trixie nie mogła w pełni się zgodzić, pewna, że winna była urodzić się mężczyzną, by naprawdę cieszyć się życiem. Na każdym kroku odbierano jej jednak tego prawa. Nie dopatrywała się w obowiązkach domowych żadnej ujmy - ale rwała się do przygody, wolności i równości, chociażby częściowej.
Panno Beckett, och, na dźwięk jego słów czarownica uśmiechnęła się ni to rozbawiona, ni rozczulona, samej zwracając się do mężczyzny bezpośrednio po imieniu. W rzeczywistości szalik był skromnym upominkiem, ale ucieszyła się, gdy gospodarz go docenił, tym bardziej w zaznaczeniu, że nie musiała wcale wkupywać się w jego łaski, by obejrzeć figurkę. Ułożyła potem gruszki na wolnym talerzu na stole.
- Zastanawiałeś się kiedyś nad tym, jak zachowywałyby się te modele, gdyby powiększyć je za pomocą transmutacji? Są na to zaklęcia - przyznała nagle, zaintrygowana pomysłem. Czy w ogóle czar zadziałałby na te specyficzne, rzemieślnicze wytwory? Nigdy dotąd nie miała powodu, by podjąć się takich rozważań, ale teraz, podczas przeżuwania kolejnego kęsa maślanej bułeczki, w jej głowie roziskrzyła się dziesiątka myśli. - Miałbyś w domu własnego smoka - dodała. Nie dość, że obracał się w ich majestatycznym towarzystwie w pracy w rezerwacie, Moore mógłby trzymać ziejącą ogniem replikę w ogrodzie czy na strychu. Co prawda wiązałoby się to najpewniej z koniecznością częstego ugaszania ognia, ale czego się nie robi dla pupili? Dziewczyna skinęła głową w zrozumieniu na jego wytłumaczenie odnośnie żmijozębów, ale nie poruszyła więcej tematu, w podekscytowanym oczekiwaniu wypatrując ponownego pojawienia się Volansa w salonie, gdy zapowiedział, że za chwilę przyniesie swój najnowszy nabytek. Tylko że... Kiedy tylko wrócił, nie musiała nawet patrzeć na zniszczoną figurkę w jego dłoniach, by wiedzieć, że stało się coś złego. Wystarczyło spojrzeć w jego oczy. Trixie przełknęła głośno ostatni kawałek bułki i podniosła się z krzesła, by następnie zbliżyć się do niego w kilku małych krokach; wzrok ciemnych oczu opadł wreszcie na bahankową zdobycz, a z piersi wyrwał się zdumiony odgłos. I tyle było z uciechy nowym nabytkiem.
- Co się stało? Jak? - spytała w niezrozumieniu i znów popatrzyła na Volansa. Wiedziała przecież, jak wielkiego bzika miał na punkcie swojej kolekcji, a tu taka strata. Bez wahania zajęła miejsce obok niego na wersalce i odrobinę niepewnie dotknęła palcem wskazującym miejsca, gdzie do tej pory musiała znajdować się paszcza żmijozęba. Przez chwilę milczała, zanim westchnęła ciężko, - A może uda nam się ją naprawić? Magią? To chyba nie są jakieś potężne artefakty, żeby nie zadziałało na nie zwykłe reparo. Ale co wtedy z ich poruszaniem się...? - zastanawiała się głośno. Może gdyby jej ojciec rzucił na to okiem byłoby łatwiej, sami natomiast mogli wyłącznie błądzić we mgle i liczyć na łut szczęścia. Chociaż tego dziś Volansowi ewidentnie zabrakło. - Pokaż mi inne - poprosiła nagle, wymuszając swoje rozpromienienie. Choćby po to, by odwrócić jego uwagę od zniszczeń i straty czegoś, co tak bardzo mu się podobało. W czasach wojny mało było powodów do szczęścia. - Tę obejrzę, jak będzie naprawiona. Bo będzie - zaznaczyła.
Panno Beckett, och, na dźwięk jego słów czarownica uśmiechnęła się ni to rozbawiona, ni rozczulona, samej zwracając się do mężczyzny bezpośrednio po imieniu. W rzeczywistości szalik był skromnym upominkiem, ale ucieszyła się, gdy gospodarz go docenił, tym bardziej w zaznaczeniu, że nie musiała wcale wkupywać się w jego łaski, by obejrzeć figurkę. Ułożyła potem gruszki na wolnym talerzu na stole.
- Zastanawiałeś się kiedyś nad tym, jak zachowywałyby się te modele, gdyby powiększyć je za pomocą transmutacji? Są na to zaklęcia - przyznała nagle, zaintrygowana pomysłem. Czy w ogóle czar zadziałałby na te specyficzne, rzemieślnicze wytwory? Nigdy dotąd nie miała powodu, by podjąć się takich rozważań, ale teraz, podczas przeżuwania kolejnego kęsa maślanej bułeczki, w jej głowie roziskrzyła się dziesiątka myśli. - Miałbyś w domu własnego smoka - dodała. Nie dość, że obracał się w ich majestatycznym towarzystwie w pracy w rezerwacie, Moore mógłby trzymać ziejącą ogniem replikę w ogrodzie czy na strychu. Co prawda wiązałoby się to najpewniej z koniecznością częstego ugaszania ognia, ale czego się nie robi dla pupili? Dziewczyna skinęła głową w zrozumieniu na jego wytłumaczenie odnośnie żmijozębów, ale nie poruszyła więcej tematu, w podekscytowanym oczekiwaniu wypatrując ponownego pojawienia się Volansa w salonie, gdy zapowiedział, że za chwilę przyniesie swój najnowszy nabytek. Tylko że... Kiedy tylko wrócił, nie musiała nawet patrzeć na zniszczoną figurkę w jego dłoniach, by wiedzieć, że stało się coś złego. Wystarczyło spojrzeć w jego oczy. Trixie przełknęła głośno ostatni kawałek bułki i podniosła się z krzesła, by następnie zbliżyć się do niego w kilku małych krokach; wzrok ciemnych oczu opadł wreszcie na bahankową zdobycz, a z piersi wyrwał się zdumiony odgłos. I tyle było z uciechy nowym nabytkiem.
- Co się stało? Jak? - spytała w niezrozumieniu i znów popatrzyła na Volansa. Wiedziała przecież, jak wielkiego bzika miał na punkcie swojej kolekcji, a tu taka strata. Bez wahania zajęła miejsce obok niego na wersalce i odrobinę niepewnie dotknęła palcem wskazującym miejsca, gdzie do tej pory musiała znajdować się paszcza żmijozęba. Przez chwilę milczała, zanim westchnęła ciężko, - A może uda nam się ją naprawić? Magią? To chyba nie są jakieś potężne artefakty, żeby nie zadziałało na nie zwykłe reparo. Ale co wtedy z ich poruszaniem się...? - zastanawiała się głośno. Może gdyby jej ojciec rzucił na to okiem byłoby łatwiej, sami natomiast mogli wyłącznie błądzić we mgle i liczyć na łut szczęścia. Chociaż tego dziś Volansowi ewidentnie zabrakło. - Pokaż mi inne - poprosiła nagle, wymuszając swoje rozpromienienie. Choćby po to, by odwrócić jego uwagę od zniszczeń i straty czegoś, co tak bardzo mu się podobało. W czasach wojny mało było powodów do szczęścia. - Tę obejrzę, jak będzie naprawiona. Bo będzie - zaznaczyła.
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Intencje miał naprawdę dobre, dobór użytych słów wydawał mu również odpowiedni. Pod wieloma względami był tradycjonalistą. Kierował się tym w kilku kwestiach związanych z kobietami. Czyżby ten ton głosu panny Beckett świadczył o tym, że wpadł w nie lada tarapaty?
— Zbyt drastyczne dla ciebie — Odrzekł wyraźnie przekonany o słuszności swojego stanowiska. Nie miał najmniejszego problemu z niezależnością kobiet. One jednak nie powinny były słuchać o tych wszystkich okropieństwach.
Nie mógł nie zwrócić uwagi na uniesione ku górze brwi i zaróżowione policzki panny Beckett. Jak również na to, że kobieta wciąga powietrze do płuc. Najwyraźniej zasłużył na wygłoszenie tyrady.
— Panno Beckett, gdybym tak uważał to bym nie opowiadał ci o smokach. Nie mdlejesz pokazowo, za każdym razem, kiedy dzielę się z tobą swoją wiedzą o tych stworzeniach. Bez wątpienia jesteś silną kobietą. Być może — Popadł na dłuższą chwilę w zamyślenie. Jak to z nim było? Nie pierwszy raz zadawał sobie to pytanie. Może uda mu się z tego wybrnąć przy odrobinie szczęścia, drobnego komplementu, uśmiechu na ustach i jednego niedopowiedzenia. Być może to nie zwróci się przeciwko niemu. Nie był w stanie przewidzieć tego, jak jego towarzyszka zareagowałaby na przedstawioną przez niego prawdę. Jeżeli panna Beckett będzie nalegać to w końcu się złamie i dokończy tę opowieść.
— Nawet nieraz — Odparł równie zaintrygowany. Nieraz nawet kusiło go, by to sprawdzić. Modele stanowiły nad wyraz wierne odwzorowanie prawdziwych smoków, a więc wykazywały typowe dla nich zachowania. W tym zionięcie magicznym, na szczęście zimnym. Niektóre modele smoków nie mogły być jadowite, jak ich żywe odpowiedniki.
— I zapewne władze na głowie — Westchnął ciężko. Nie mieszkał w domu z ogrodem, ale chętnie posiadałby rzeczywistych rozmiarów model smoka. Posiadanie smoków było nielegalne, więc ściągnąłby sobie na łeb przedstawicieli władz. To ostatnie czego potrzebował jako mugolak i brat czarodzieja poszukiwanego listem gończym. Prawdopodobnie to nie skończyłoby się dobrze dla niego i jego rodziny. Chyba, że miałby szczęście.
Nie posiadał się z radości z powodu tego, co się stało. Zdecydowanie nie tak to sobie wszystko wyobrażał. Jednocześnie nie po to zapraszał pannę Beckett, by tylko pokazywać jej zaczarowane figurki smoków. W gruncie rzeczy to był zaledwie dodatek.
— Otworzyłem drzwi do pokoju i zastałem tam stado siejących zniszczenie bahanek. Mój nowy nabytek padł ich ofiarą. Udało mi się je wypędzić, ale muszę pozbyć się tych szkodników. Nie mam obecnie bahanocydu — Nie był tylko niezadowolony tym wszystkim, ale też miał świadomość, że walka z bahankami to skrzacia robota. Ktoś powinien zajmować się tym zawodowo, by on i inni nie musieli tego robić. Westchnął ciężko.
— Możemy spróbować. Nie są. Przekonamy się. Jeśli uda nam się ją naprawić, a nie będzie się ruszać to jej twórca zaczaruję ją dla mn8ie po raz kolejny. Pójdę po różdżkę — Odparł po chwili. Przez chwilę się martwił, jednak panna Beckett zachęciła go do działania. Ostrożnie położył resztki figurki na stoliku i zlokalizował swoją różdżkę, po którą znów sięgnął.
— I po inne smoki — Przystał na to. Nie wypuszczając różdżki z dłoni, znów na moment udał się do swojego pokoju. Wrócił do salonu z makietą rezerwatu, w miniaturowych zagrodach były dotychczas zgromadzone przez niego modele smoków. Miał tu rogonona węgierskiego, norweskiego kolczastego, szwedzkiego krótkopyskiego, długoroga rumuńskiego i trójogona edalskiego. Całkiem ładna kolekcja. W tym nie było dziwnego, zbierał te modele od lat. Chociaż jeszcze brakowało mu kilku gatunków. Położył całą konstrukcję na stoliku.
— To wszystkie, które do tej pory zebrałem. Spróbuję naprawić żmijozęba, potem opowiem ci o... dłurogu rumuńskim — Usiadł ponownie na kanapie, tuż obok panny Beckett. Ta skromna kolekcja napełniała go dumą i radością, które dzisiaj przyćmiewał fakt możliwie trwałej utraty nowego eksponatu.
— Czyli może już za chwilę. Reparo — Zwrócił się do panny Beckett, wskazując końcem różdżki w fragmenty miniaturowego smoka.
Rzucam na reparo 1k100 + 18 w OPCM
ST 45
— Zbyt drastyczne dla ciebie — Odrzekł wyraźnie przekonany o słuszności swojego stanowiska. Nie miał najmniejszego problemu z niezależnością kobiet. One jednak nie powinny były słuchać o tych wszystkich okropieństwach.
Nie mógł nie zwrócić uwagi na uniesione ku górze brwi i zaróżowione policzki panny Beckett. Jak również na to, że kobieta wciąga powietrze do płuc. Najwyraźniej zasłużył na wygłoszenie tyrady.
— Panno Beckett, gdybym tak uważał to bym nie opowiadał ci o smokach. Nie mdlejesz pokazowo, za każdym razem, kiedy dzielę się z tobą swoją wiedzą o tych stworzeniach. Bez wątpienia jesteś silną kobietą. Być może — Popadł na dłuższą chwilę w zamyślenie. Jak to z nim było? Nie pierwszy raz zadawał sobie to pytanie. Może uda mu się z tego wybrnąć przy odrobinie szczęścia, drobnego komplementu, uśmiechu na ustach i jednego niedopowiedzenia. Być może to nie zwróci się przeciwko niemu. Nie był w stanie przewidzieć tego, jak jego towarzyszka zareagowałaby na przedstawioną przez niego prawdę. Jeżeli panna Beckett będzie nalegać to w końcu się złamie i dokończy tę opowieść.
— Nawet nieraz — Odparł równie zaintrygowany. Nieraz nawet kusiło go, by to sprawdzić. Modele stanowiły nad wyraz wierne odwzorowanie prawdziwych smoków, a więc wykazywały typowe dla nich zachowania. W tym zionięcie magicznym, na szczęście zimnym. Niektóre modele smoków nie mogły być jadowite, jak ich żywe odpowiedniki.
— I zapewne władze na głowie — Westchnął ciężko. Nie mieszkał w domu z ogrodem, ale chętnie posiadałby rzeczywistych rozmiarów model smoka. Posiadanie smoków było nielegalne, więc ściągnąłby sobie na łeb przedstawicieli władz. To ostatnie czego potrzebował jako mugolak i brat czarodzieja poszukiwanego listem gończym. Prawdopodobnie to nie skończyłoby się dobrze dla niego i jego rodziny. Chyba, że miałby szczęście.
Nie posiadał się z radości z powodu tego, co się stało. Zdecydowanie nie tak to sobie wszystko wyobrażał. Jednocześnie nie po to zapraszał pannę Beckett, by tylko pokazywać jej zaczarowane figurki smoków. W gruncie rzeczy to był zaledwie dodatek.
— Otworzyłem drzwi do pokoju i zastałem tam stado siejących zniszczenie bahanek. Mój nowy nabytek padł ich ofiarą. Udało mi się je wypędzić, ale muszę pozbyć się tych szkodników. Nie mam obecnie bahanocydu — Nie był tylko niezadowolony tym wszystkim, ale też miał świadomość, że walka z bahankami to skrzacia robota. Ktoś powinien zajmować się tym zawodowo, by on i inni nie musieli tego robić. Westchnął ciężko.
— Możemy spróbować. Nie są. Przekonamy się. Jeśli uda nam się ją naprawić, a nie będzie się ruszać to jej twórca zaczaruję ją dla mn8ie po raz kolejny. Pójdę po różdżkę — Odparł po chwili. Przez chwilę się martwił, jednak panna Beckett zachęciła go do działania. Ostrożnie położył resztki figurki na stoliku i zlokalizował swoją różdżkę, po którą znów sięgnął.
— I po inne smoki — Przystał na to. Nie wypuszczając różdżki z dłoni, znów na moment udał się do swojego pokoju. Wrócił do salonu z makietą rezerwatu, w miniaturowych zagrodach były dotychczas zgromadzone przez niego modele smoków. Miał tu rogonona węgierskiego, norweskiego kolczastego, szwedzkiego krótkopyskiego, długoroga rumuńskiego i trójogona edalskiego. Całkiem ładna kolekcja. W tym nie było dziwnego, zbierał te modele od lat. Chociaż jeszcze brakowało mu kilku gatunków. Położył całą konstrukcję na stoliku.
— To wszystkie, które do tej pory zebrałem. Spróbuję naprawić żmijozęba, potem opowiem ci o... dłurogu rumuńskim — Usiadł ponownie na kanapie, tuż obok panny Beckett. Ta skromna kolekcja napełniała go dumą i radością, które dzisiaj przyćmiewał fakt możliwie trwałej utraty nowego eksponatu.
— Czyli może już za chwilę. Reparo — Zwrócił się do panny Beckett, wskazując końcem różdżki w fragmenty miniaturowego smoka.
Rzucam na reparo 1k100 + 18 w OPCM
ST 45
I want to feel the sun shine
On my face like a new day's just begun
And I'll steal a moment's fun
And reflect on all those days long dead and gone
On my face like a new day's just begun
And I'll steal a moment's fun
And reflect on all those days long dead and gone
Volans Moore
Zawód : Smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Oh I still can remember a time when it wasn't like this
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
OPCM : 19 +3
UROKI : 15 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Volans Moore' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 91
'k100' : 91
Drastyczne? A to dopiero. Każde słowo posyłało go w głąb podduszającej duny, a on, zamiast próbować się z niej wydostać, wydawał się z radością połykać ruchome piaski, byle tylko zakopać się w nich jak jakiś egzotyczny gatunek jaszczurki wygrzewający się w słońcu pustyni. Trixie mocniej oparła się o siedzisko krzesła, z buntowniczą ekspresją założywszy ręce na piersi, kiedy tak słuchała tłumaczeń Volansa, ewidentnie niezadowolona. Co to w ogóle miało znaczyć? Czy te smoki prowadziły ze sobą wojnę, wymordowały inny gatunek, siały wszechobecne zniszczenie jak ludzie podczas mugolskich potyczek zbrojnych? Ona przecież nie była delikatna. Nie miała matki, która mogłaby zaszczepić w niej podobieństwo do uroczego kwiecia, któremu zagrażał najlżejszy wiatr, a wymigiwanie się pana Moore'a od odpowiedzi jedynie podsycało jej i tak rozpaloną już ciekawość.
- Skoro jestem taka silna, to na pewno zniosę cokolwiek tak przede mną ukrywasz. Chyba że to tylko czcze słowa bez pokrycia, ten komplement? - spytała wyzywająco. Kierowała nią przedziwna potrzeba bycia uznaną przez niego za równą, za odpowiednią partnerkę do dyskusji o smokach, za kogoś, komu nie musiał obawiać się opowiadać prawdy i tylko prawdy. Wystarczyło, że tajemnice miał przed nią ojciec. Jego pogarszający się z dnia na dzień stan zdrowia, serety, informacje, jakie wróżbita musiał wyczytywać z kart, bo Stevie nie był skory dzielić się nimi na głos... Tego było w jej życiu za dużo. - I nie mów do mnie panno Beckett. Wiesz jak mi na imię - dodała zaraz, chyba obrażona teraz dla samego faktu bycia obrażoną; ułagodzić zdenerwowanie mogło jedynie wyznanie dotyczące rzeczonej rasy smoków, na której temat Volans zamilkł enigmatycznie, chcąc oszczędzić jej koszmarów nocnych. Zupełnie jak gdyby była pierwszą lepszą trzpiotką niezdolną znieść jednej czy dwóch makabr! A przecież ostatnio walczyła nawet z nieznajomymi wrogami, ratowała ludzi, pomagała Zakonowi! Też mi coś.
Władze, ach, na ich wspomnienie Trix westchnęła przeciągle, wiecznie niezadowolona z tego, co działo się z Wielką Brytanią. Haroldowi Longbottomowi na pewno nie przeszkadzałaby replika smoka nieco powiększona magią i trzymana w zabezpieczonym ogrodzie, ale dupkowi Malfoyowi? Merlin jeden raczył wiedzieć, jaka następna myśl uderzy w tę tlenioną głowę, a pomysłów miał wiele, niestety żadnych pożytecznych.
- Faktycznie, może lepiej nie zwracać na siebie ich uwagi - zgodziła się po chwili, notując w pamięci, by zapytać ojca po powrocie do domu, czy wiedział, na czym dokładnie polegał proces zaklinania podobnych figurek. Był wynalazcą, numerologiem i biegle władał transmutacją, a to połączenie nakazywało sądzić, że informacje posiadał choćby szczątkowe. - Mam nadzieję, że nie bywasz w Londynie? - spojrzała na niego z podejrzliwością, bo tym łatwiej było zamaskować troskę. Z niezrozumiałych dla niej powodów wielu czarodziejów wciąż decydowało się odwiedzać stolicę, ale gdy tylko Konus Malfoy i jego podwładne małpy zdecydowały o wypieleniu mugolskiej i mugolaczej społeczności, Trixie więcej nie postawiła tam stopy. Wystarczyło, że polowali na jej ojca. I oby nigdy nie zakończyli ów łowów radosnym okrzykiem.
- W Dolinie jest zielarski sklepik, tam powinni mieć bahanocyd - zastanowiła się głośno; niefortunna sytuacja, szczególnie, że teraz było już za późno, by spróbować dostać specyfik na szkodniki. - Jeśli chcesz, jutro rano mogę cię tam zaprowadzić - zaproponowała, posępnie przyglądając się zniszczonej figurce. Na szczęście sytuację rozpogodziła nieco makieta przyniesiona przez Volansa z jego pokoju; przedstawiała replikę rezerwatu, a w swoich odpowiednich zakątkach prężyły się przywołane do sztucznego życia okazy, które Trixie prędko zaczęła zabawiać wyciągniętym palcem wskazującym prawej ręki. Lewa spoczywała blisko biodra mężczyzny. Świadomie czy nie - nieważne. - Lubią mnie. Patrz - zdecydowała z dumnym uśmiechem, bo żaden ze smoków nie spróbował poparzyć jej magicznym ogniem. Do rogogona taktycznie zdecydowała się nawet nie zbliżać. Miał swój nieodłączny charakterek, podobnie jak ona sama. - I co...? - podjęła Trix, akurat spojrzawszy w bok, gdy z różdżki Volansa błysnęło światło jasne jak flesz magicznego aparatu fotograficznego, z zadziwiającą mocą naprawiając figurkę. Rzucone przez niego reparo było na tyle silne, że musiało nawet odrestaurować sekret, jakim tchnięto ruch w przedmiot, sprawiając, że żmijoząb poderwał skrzydła ku górze i rozprostował je z wdzięcznością. - Och - wyrwało się jedynie spomiędzy kobiecych warg, gdy pojmowała biegłość i działanie zaklęcia, palec natomiast podsuwając bliżej kręgosłupa, a potem pyska miniaturowego smoka. - Nie chwaliłeś się, że taki z ciebie czarodziej - wymruczała z kokieteryjną dla siebie złośliwością, kątem oka patrząc na Volansa. Żmijoząb rzeczywiście był przepiękny.
- Skoro jestem taka silna, to na pewno zniosę cokolwiek tak przede mną ukrywasz. Chyba że to tylko czcze słowa bez pokrycia, ten komplement? - spytała wyzywająco. Kierowała nią przedziwna potrzeba bycia uznaną przez niego za równą, za odpowiednią partnerkę do dyskusji o smokach, za kogoś, komu nie musiał obawiać się opowiadać prawdy i tylko prawdy. Wystarczyło, że tajemnice miał przed nią ojciec. Jego pogarszający się z dnia na dzień stan zdrowia, serety, informacje, jakie wróżbita musiał wyczytywać z kart, bo Stevie nie był skory dzielić się nimi na głos... Tego było w jej życiu za dużo. - I nie mów do mnie panno Beckett. Wiesz jak mi na imię - dodała zaraz, chyba obrażona teraz dla samego faktu bycia obrażoną; ułagodzić zdenerwowanie mogło jedynie wyznanie dotyczące rzeczonej rasy smoków, na której temat Volans zamilkł enigmatycznie, chcąc oszczędzić jej koszmarów nocnych. Zupełnie jak gdyby była pierwszą lepszą trzpiotką niezdolną znieść jednej czy dwóch makabr! A przecież ostatnio walczyła nawet z nieznajomymi wrogami, ratowała ludzi, pomagała Zakonowi! Też mi coś.
Władze, ach, na ich wspomnienie Trix westchnęła przeciągle, wiecznie niezadowolona z tego, co działo się z Wielką Brytanią. Haroldowi Longbottomowi na pewno nie przeszkadzałaby replika smoka nieco powiększona magią i trzymana w zabezpieczonym ogrodzie, ale dupkowi Malfoyowi? Merlin jeden raczył wiedzieć, jaka następna myśl uderzy w tę tlenioną głowę, a pomysłów miał wiele, niestety żadnych pożytecznych.
- Faktycznie, może lepiej nie zwracać na siebie ich uwagi - zgodziła się po chwili, notując w pamięci, by zapytać ojca po powrocie do domu, czy wiedział, na czym dokładnie polegał proces zaklinania podobnych figurek. Był wynalazcą, numerologiem i biegle władał transmutacją, a to połączenie nakazywało sądzić, że informacje posiadał choćby szczątkowe. - Mam nadzieję, że nie bywasz w Londynie? - spojrzała na niego z podejrzliwością, bo tym łatwiej było zamaskować troskę. Z niezrozumiałych dla niej powodów wielu czarodziejów wciąż decydowało się odwiedzać stolicę, ale gdy tylko Konus Malfoy i jego podwładne małpy zdecydowały o wypieleniu mugolskiej i mugolaczej społeczności, Trixie więcej nie postawiła tam stopy. Wystarczyło, że polowali na jej ojca. I oby nigdy nie zakończyli ów łowów radosnym okrzykiem.
- W Dolinie jest zielarski sklepik, tam powinni mieć bahanocyd - zastanowiła się głośno; niefortunna sytuacja, szczególnie, że teraz było już za późno, by spróbować dostać specyfik na szkodniki. - Jeśli chcesz, jutro rano mogę cię tam zaprowadzić - zaproponowała, posępnie przyglądając się zniszczonej figurce. Na szczęście sytuację rozpogodziła nieco makieta przyniesiona przez Volansa z jego pokoju; przedstawiała replikę rezerwatu, a w swoich odpowiednich zakątkach prężyły się przywołane do sztucznego życia okazy, które Trixie prędko zaczęła zabawiać wyciągniętym palcem wskazującym prawej ręki. Lewa spoczywała blisko biodra mężczyzny. Świadomie czy nie - nieważne. - Lubią mnie. Patrz - zdecydowała z dumnym uśmiechem, bo żaden ze smoków nie spróbował poparzyć jej magicznym ogniem. Do rogogona taktycznie zdecydowała się nawet nie zbliżać. Miał swój nieodłączny charakterek, podobnie jak ona sama. - I co...? - podjęła Trix, akurat spojrzawszy w bok, gdy z różdżki Volansa błysnęło światło jasne jak flesz magicznego aparatu fotograficznego, z zadziwiającą mocą naprawiając figurkę. Rzucone przez niego reparo było na tyle silne, że musiało nawet odrestaurować sekret, jakim tchnięto ruch w przedmiot, sprawiając, że żmijoząb poderwał skrzydła ku górze i rozprostował je z wdzięcznością. - Och - wyrwało się jedynie spomiędzy kobiecych warg, gdy pojmowała biegłość i działanie zaklęcia, palec natomiast podsuwając bliżej kręgosłupa, a potem pyska miniaturowego smoka. - Nie chwaliłeś się, że taki z ciebie czarodziej - wymruczała z kokieteryjną dla siebie złośliwością, kątem oka patrząc na Volansa. Żmijoząb rzeczywiście był przepiękny.
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Zdecydowanie wpadł, jak śliwka w kompot. Na własne życzenie do tego doprowadził i musiał z tego wybrnąć, tak by chociaż spróbować zachować twarz i nie zrobić z siebie większego idioty. Mógł nadal iść w zaparte i obstawać przy swoim albo skapitulować i wyznawać prawdę pannie Beckett. Czy tak właśnie wygląda niezadowolona albo obrażona kobieta? Między jednym i drugim istniała cienka granica. Z uniesioną brwią przyglądał się opartej o oparcie, ze splecionymi rękami na piesi, będącej zdecydowanie w wojowniczym nastroju. Odnosił wrażenie, że panna Beckett bardzo chce poznać prawdziwą wersję zdarzeń.
— Skoro zniesiesz to nie pozostaje mi nic innego, jak dokończyć tę historię. W żadnym wypadku. Nie rzucam słów na wiatr, p... Trixie — Poddał się w tym momencie, niewątpliwie ku stosownemu zadowoleniu jego towarzyszki. Zdecydowanie za szybko dał się złamać, ale tak to już jest z kobietami. Zawsze znajdą sposób na to, aby postawić na swoim. Na szczęście nie była to sprawa tak wielkiej wagi, dlatego poczucie odniesienia sromotnej klęski nie było tak bolesne dla jego męskiej dumy. Westchnął ciężko.
— Chodziło o to, że te smoki zmieniły dietę i rozsmakowały się w ludzkim mięsie, przez co konieczne było ograniczenie liczebności kolonii smoków. Z jednej strony było to słuszne, z drugiej... wybrano najbardziej drastyczne rozwiązanie zamiast przenieść część kolonii do rezerwatów. Nie wiem, może nie dało się inaczej — Wydawał się być poruszony tym. Było to drastyczne, przynajmniej w jego odczuciu i nie tylko chciał szczędzić tego Trixie, ale również i sobie. To była jedna z tych bardzo trudnych spraw dotykających moralności. Było mu ciężko jednoznacznie opowiedzieć się za ludźmi czy za smokami. Musiało być coś po środku.
Również łączył ich podobny stosunek do władzy, wspieranie Zakonu i niechęć do wszystkiego, co reprezentował swoją osobą Malfoy. Zwykle nie życzył ludziom źle, ale nie miałby nic przeciwko, by wypadły mu te tlenione kudły. Tacy ludzie nie powinni być u władzy.
— Nie bywam. Na chwilę obecną nie mam zamiaru tam się wybierać. Nie żebym, że bym nie chciał. Zawsze lubiłem przechadzać się po Ulicy Pokątnej... tyle, że teraz to już nie to samo. Domyślam się, że również tam się nie zapuszczasz — Westchnął ciężko, mając kolejny powód do niezadowolenia. Po Ulicy Pokątnej najbardziej widać to, jak zmienił się Londyn. Również przemawiała przez niego troska o Trixie. Gdyby ona musiałaby się udać do tego przeklętego miasta to poszedłby za nią po to, by zapewnić jej bezpieczeństwo. Nawet kosztem swojego.
— Bywam co jakiś czas w Dolinie i dotąd nie widziałem tam sklepu zielarskiego. Z całą pewnością muszę się w niego wyposażyć — Zaczął się zastanawiać nad tym, jakim cudem przeoczył ten sklepik. Bahanocyd to niezwykle ważny środek.
— Chcę. To bardzo miłe z twojej strony, Trixie — Przystał z nieukrywaną wdzięcznością na tę propozycję. Jednocześnie zwrócił uwagę na użyte słowa przez Trixie. Jutro rano. Oznaczało to wyraźną kontynuację tego spotkania.
Skupił swoją uwagę nie tyle na samej makiecie, co na pannie Beckett zabawiającej smoki. Roześmiał się, będąc tym szczerze rozbawiony oraz zafascynowany. Z tego stanu wyrwał go gest ze strony panny Beckett. Chrząknął cicho, decydując się na to, by samemu nakryć ręką dłoń Trixie celem ostrożnego zsunięcia jej ze swojego uda. Nie było tak, że mu to przeszkadzało. Gdyby tak było to uczyniłby to bardziej gwałtownie zamiast z pewną dozą wyczucia, nawet lekkiego ociągania się nawet, kiedy dłoń panny Beckett spoczęła w neutralnym miejscu, jakim była powierzchnia mebla. Po prostu to było... nieco rozpraszające. Jednak był na tyle dobrze wychowany, by się stosownie zachować.
— Dziwne by cię nie lubiły. Myślę, że powinnaś mieć choć jedną własną figurkę. Który smok najbardziej ci się podoba? — Jego zdaniem Trixie nie sposób było nie lubić. Podjął decyzję o tym, że podaruje pannie Beckett wybrany przez nią model smoka. Poza rogogonem, rzecz jasna.
— Udało się — Stwierdził zaskoczony, choć równie usatysfakcjonowany. Gdyby ktoś zobaczył tę figurkę, najpewniej nie dałby wiary w to, że padła ona ofiarą bahanek i że została naprawiona za pomocą magii.
— Przechwalanie się nie jest w moim stylu — Stwierdził z pewną dozą niewymuszonej skromności. Czyny, nie puste słowa miały dla niego więsze znaczenie.
— Trochę już późno, a chciałbym opowiedzieć ci o długorogu rumuńskim. Możemy dokończyć jutro, wtedy cię odprowadzę albo... zostaniesz do rana, zrobię coś na kolację. Odstąpię ci swój pokój, a ja zajmę kanapę — Podniósł się ;powoli ze swojego miejsca, by spojrzeć na tarczę zegara stojącego na kominku. Dołożył też trochę drewna do ognia. Propozycja może nie była do końca stosowna, jednak nie miał nic nieobyczajnego na myśli. Bez tego wydawał się być lekko zmieszany podczas jej składania. Jednak wszystko miało się odbywać z zachowaniem pewnych norm obyczajowych.
— Skoro zniesiesz to nie pozostaje mi nic innego, jak dokończyć tę historię. W żadnym wypadku. Nie rzucam słów na wiatr, p... Trixie — Poddał się w tym momencie, niewątpliwie ku stosownemu zadowoleniu jego towarzyszki. Zdecydowanie za szybko dał się złamać, ale tak to już jest z kobietami. Zawsze znajdą sposób na to, aby postawić na swoim. Na szczęście nie była to sprawa tak wielkiej wagi, dlatego poczucie odniesienia sromotnej klęski nie było tak bolesne dla jego męskiej dumy. Westchnął ciężko.
— Chodziło o to, że te smoki zmieniły dietę i rozsmakowały się w ludzkim mięsie, przez co konieczne było ograniczenie liczebności kolonii smoków. Z jednej strony było to słuszne, z drugiej... wybrano najbardziej drastyczne rozwiązanie zamiast przenieść część kolonii do rezerwatów. Nie wiem, może nie dało się inaczej — Wydawał się być poruszony tym. Było to drastyczne, przynajmniej w jego odczuciu i nie tylko chciał szczędzić tego Trixie, ale również i sobie. To była jedna z tych bardzo trudnych spraw dotykających moralności. Było mu ciężko jednoznacznie opowiedzieć się za ludźmi czy za smokami. Musiało być coś po środku.
Również łączył ich podobny stosunek do władzy, wspieranie Zakonu i niechęć do wszystkiego, co reprezentował swoją osobą Malfoy. Zwykle nie życzył ludziom źle, ale nie miałby nic przeciwko, by wypadły mu te tlenione kudły. Tacy ludzie nie powinni być u władzy.
— Nie bywam. Na chwilę obecną nie mam zamiaru tam się wybierać. Nie żebym, że bym nie chciał. Zawsze lubiłem przechadzać się po Ulicy Pokątnej... tyle, że teraz to już nie to samo. Domyślam się, że również tam się nie zapuszczasz — Westchnął ciężko, mając kolejny powód do niezadowolenia. Po Ulicy Pokątnej najbardziej widać to, jak zmienił się Londyn. Również przemawiała przez niego troska o Trixie. Gdyby ona musiałaby się udać do tego przeklętego miasta to poszedłby za nią po to, by zapewnić jej bezpieczeństwo. Nawet kosztem swojego.
— Bywam co jakiś czas w Dolinie i dotąd nie widziałem tam sklepu zielarskiego. Z całą pewnością muszę się w niego wyposażyć — Zaczął się zastanawiać nad tym, jakim cudem przeoczył ten sklepik. Bahanocyd to niezwykle ważny środek.
— Chcę. To bardzo miłe z twojej strony, Trixie — Przystał z nieukrywaną wdzięcznością na tę propozycję. Jednocześnie zwrócił uwagę na użyte słowa przez Trixie. Jutro rano. Oznaczało to wyraźną kontynuację tego spotkania.
Skupił swoją uwagę nie tyle na samej makiecie, co na pannie Beckett zabawiającej smoki. Roześmiał się, będąc tym szczerze rozbawiony oraz zafascynowany. Z tego stanu wyrwał go gest ze strony panny Beckett. Chrząknął cicho, decydując się na to, by samemu nakryć ręką dłoń Trixie celem ostrożnego zsunięcia jej ze swojego uda. Nie było tak, że mu to przeszkadzało. Gdyby tak było to uczyniłby to bardziej gwałtownie zamiast z pewną dozą wyczucia, nawet lekkiego ociągania się nawet, kiedy dłoń panny Beckett spoczęła w neutralnym miejscu, jakim była powierzchnia mebla. Po prostu to było... nieco rozpraszające. Jednak był na tyle dobrze wychowany, by się stosownie zachować.
— Dziwne by cię nie lubiły. Myślę, że powinnaś mieć choć jedną własną figurkę. Który smok najbardziej ci się podoba? — Jego zdaniem Trixie nie sposób było nie lubić. Podjął decyzję o tym, że podaruje pannie Beckett wybrany przez nią model smoka. Poza rogogonem, rzecz jasna.
— Udało się — Stwierdził zaskoczony, choć równie usatysfakcjonowany. Gdyby ktoś zobaczył tę figurkę, najpewniej nie dałby wiary w to, że padła ona ofiarą bahanek i że została naprawiona za pomocą magii.
— Przechwalanie się nie jest w moim stylu — Stwierdził z pewną dozą niewymuszonej skromności. Czyny, nie puste słowa miały dla niego więsze znaczenie.
— Trochę już późno, a chciałbym opowiedzieć ci o długorogu rumuńskim. Możemy dokończyć jutro, wtedy cię odprowadzę albo... zostaniesz do rana, zrobię coś na kolację. Odstąpię ci swój pokój, a ja zajmę kanapę — Podniósł się ;powoli ze swojego miejsca, by spojrzeć na tarczę zegara stojącego na kominku. Dołożył też trochę drewna do ognia. Propozycja może nie była do końca stosowna, jednak nie miał nic nieobyczajnego na myśli. Bez tego wydawał się być lekko zmieszany podczas jej składania. Jednak wszystko miało się odbywać z zachowaniem pewnych norm obyczajowych.
I want to feel the sun shine
On my face like a new day's just begun
And I'll steal a moment's fun
And reflect on all those days long dead and gone
On my face like a new day's just begun
And I'll steal a moment's fun
And reflect on all those days long dead and gone
Ostatnio zmieniony przez Volans Moore dnia 18.06.21 22:38, w całości zmieniany 1 raz
Volans Moore
Zawód : Smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Oh I still can remember a time when it wasn't like this
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
OPCM : 19 +3
UROKI : 15 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Smoki zjadły ludzi? A bo to pierwszy raz przyroda obróciła się przeciw człowiekowi? Trixie wydawała się nieporuszona otrzymaną informacją, wciąż trwała w tej samej pozycji, z rękoma skrzyżowanymi na piersi, choć drgnęła jej brew, wędrując nieco w górę. Podejrzewała, że historia zakończy się właśnie w taki sposób. Volans nieświadomie zdradził jej prawdę swoją niechęcią do jej wyjawienia, a to przygotowało ją przed potencjalnym szokiem. Ciszą uzbroił ją w tarczę. Poniekąd była mu za to wdzięczna, przecież makabra nie leżała w obrębie jej zainteresowań.
- Rozumiem - odpowiedziała lakonicznie, ale nie sucho. Nie także wojowniczo. W jej głosie czaiła się szczera wdzięczność za to, że mimo wewnętrznych oporów zdecydował się podzielić z nią tą wiedzą, chociaż Stevie z pewnością by tego nie pochwalił. Na szczęście Moore nie był jak pan Beckett, nie w każdej dziedzinie życia. Była w stanie uplastycznić go na tyle, by zechciał z nią współpracować, iść na ugodę. Zdanie Steviego było natomiast najczęściej po prostu absolutne. Co za miła odmiana. - Szkoda tych smoków. Człowiek nie zawsze podejmuje racjonalne decyzje kiedy w grę wchodzi jego dobro - stwierdziła i wzruszyła lekko jednym ramieniem. Czystki jakiegokolwiek gatunku były w jej mniemaniu ryzykownym posunięciem, głupim. Natura nie przepadała za ingerencjami w jej decyzje, nie bez powodu.
Wiadomość o tym, że Volans nie porusza się po Londynie - nie z konieczności, a w wyniku własnej świadomej decyzji - przywiodła na posępne oblicze usatysfakcjonowany uśmiech. Był mądry, a mądrego mężczyzny przyjemnie było słuchać.
- Trochę mniejszych działalności przenosi się teraz z Pokątnej. Jeden sklep wylądował nawet w Dolinie. Podobno utrudniają handel czarodziejom o, jak to mówią, niepewnym pochodzeniu - wyjaśniła i przewróciła oczyma w teatralnym geście pogardy wobec podobnego nazewnictwa i samej ideologii. Dla niej wizyty w alejce czarodziejskich targowisk również kojarzyły się szczęśliwie, przypominały dzieciństwo, pierwsze zakupy przed wyruszeniem do Hogwartu na wielką przygodę, a teraz... Z tamtych miejsc zionął smutek i dziwne otumanienie. Zupełnie jakby ludzie dali się przekupić fałszywym poczuciem bezpieczeństwa i karykaturalnymi obietnicami wyborczymi, mimo to, że kandydat dawno temu został już wybrany. - Kto wie, może niedługo będziemy mieli własną Pokątną w Dolinie? - zasugerowała i uśmiechnęła się na powrót pogodnie, ewidentnie zadowolona z roztaczanej wizji. Oczywiście - nie będą. Ale nie szkodziło, by mogła sobie pomarzyć, tym bardziej, że Volans najwyraźniej nie znał większości sklepów w miasteczku, a tych magicznych wcale nie było znowu tak dużo. Beckettówna skinęła głową na znak tego, że oprowadzi go nazajutrz, pokaże drogę do zielarskiego przybytku, a potem najpewniej pomoże pozbyć się paskudnych bahanek raz na zawsze.
Dłoń na dłoni. Skóra muskająca skórę. Ciepło ocierające się o ciepło. Ciało Trixie przeszedł znajomy dreszcz, skumulował się w podbrzuszu, ale jej policzki nie pokryły się dziewiczym rumieńcem; nie uciekła przed dotykiem, zamiast tego splatając palce z tymi należącymi do Volansa, bezwstydnie i chętnie, wpatrzona w makietę i modele smoków - z odrobiną niesprecyzowanej premedytacji.
- Ten - palcem wskazującym wolnej ręki bez wahania wskazała na trójogona edalskiego. Wyglądał znajomo. - Pracujesz właśnie z tym gatunkiem w rezerwacie, prawda? - dopiero teraz kątem oka zerknęła na mężczyznę, z iskrami błyszczącymi w ciemnych oczach. Wyzywającymi, a jednocześnie rozbawionymi, zaciekawionymi; uśmiech zbłąkany w kącikach ust rozkwitł prędko na dźwięk zaproszenia. Zostań na noc, Trixie. Odstąpię ci swój pokój, Trixie. Będę spał na kanapie, Trixie. Jakie to urocze. Przez moment trwała w bezruchu, niby kontemplująca propozycję - kłamliwie, wiedziała przecież, że gdyby nie pojawiła się wieczorem w domu, Stevie urządziłby akcję poszukiwawczą swojej jedynej córki po całym Półwyspie. Chciała po prostu grać Volansowi na nerwach. Testować go, nadgryzać granice, obserwować reakcje; dlatego też podniosła się nagle z kanapy i stanęła pomiędzy Moore'm a stolikiem podtrzymującym makietę, nachyliwszy się do jego twarzy. Spojrzenie utkwione w spojrzeniu. Ciepły oddech owiewający znajome rysy. Zostań na noc, Trixie. - Żebyś mógł słuchać zza ściany jak śpię, patrzeć na mnie przez dziurkę od klucza? Mój ojciec ukręciłby ci kark, Volansie - wymruczała cicho, wręcz nęcąco, uśmiechnięta w krzywy, acz przy tym kokieteryjny sposób. Historia o dłurogu będzie musiała poczekać do jutra, a on musiał obejść się smakiem na myśl o pościeli przesiąkniętej jej zapachem. Nie tak prędko, panie Moore. Beckettówna wyprostowała plecy i nonszalancko, wabiąco przesunęła dłonią po ramieniu czarodzieja, po czym po prostu odeszła od niego, przeciągając się w zadowoleniu. - Odprowadzisz mnie co najwyżej do drzwi, teleportuję się do domu. A o smoku opowiesz przy wizycie w sklepie zielarskim - zadecydowała. Robiło się późno, a ją czekało jeszcze tyle pracy... Stanowczo za dużo, choć wiedziała, że ciężko będzie jej skupić się z widmem dotyku dłoni mężczyzny na jej własnej. - Przy okazji - zaczęła jeszcze, patrząc na niego przez ramię, kiedy tak zmierzała do drzwi frontowych mieszkania pana Moore, - będziemy organizować w Warsztacie wigilię wigilii dla przyjaciół. Dwudziestego trzeciego. Jesteś zaproszony - i masz się na niej pojawić, zdawał się mówić jej uśmiech.
zt
- Rozumiem - odpowiedziała lakonicznie, ale nie sucho. Nie także wojowniczo. W jej głosie czaiła się szczera wdzięczność za to, że mimo wewnętrznych oporów zdecydował się podzielić z nią tą wiedzą, chociaż Stevie z pewnością by tego nie pochwalił. Na szczęście Moore nie był jak pan Beckett, nie w każdej dziedzinie życia. Była w stanie uplastycznić go na tyle, by zechciał z nią współpracować, iść na ugodę. Zdanie Steviego było natomiast najczęściej po prostu absolutne. Co za miła odmiana. - Szkoda tych smoków. Człowiek nie zawsze podejmuje racjonalne decyzje kiedy w grę wchodzi jego dobro - stwierdziła i wzruszyła lekko jednym ramieniem. Czystki jakiegokolwiek gatunku były w jej mniemaniu ryzykownym posunięciem, głupim. Natura nie przepadała za ingerencjami w jej decyzje, nie bez powodu.
Wiadomość o tym, że Volans nie porusza się po Londynie - nie z konieczności, a w wyniku własnej świadomej decyzji - przywiodła na posępne oblicze usatysfakcjonowany uśmiech. Był mądry, a mądrego mężczyzny przyjemnie było słuchać.
- Trochę mniejszych działalności przenosi się teraz z Pokątnej. Jeden sklep wylądował nawet w Dolinie. Podobno utrudniają handel czarodziejom o, jak to mówią, niepewnym pochodzeniu - wyjaśniła i przewróciła oczyma w teatralnym geście pogardy wobec podobnego nazewnictwa i samej ideologii. Dla niej wizyty w alejce czarodziejskich targowisk również kojarzyły się szczęśliwie, przypominały dzieciństwo, pierwsze zakupy przed wyruszeniem do Hogwartu na wielką przygodę, a teraz... Z tamtych miejsc zionął smutek i dziwne otumanienie. Zupełnie jakby ludzie dali się przekupić fałszywym poczuciem bezpieczeństwa i karykaturalnymi obietnicami wyborczymi, mimo to, że kandydat dawno temu został już wybrany. - Kto wie, może niedługo będziemy mieli własną Pokątną w Dolinie? - zasugerowała i uśmiechnęła się na powrót pogodnie, ewidentnie zadowolona z roztaczanej wizji. Oczywiście - nie będą. Ale nie szkodziło, by mogła sobie pomarzyć, tym bardziej, że Volans najwyraźniej nie znał większości sklepów w miasteczku, a tych magicznych wcale nie było znowu tak dużo. Beckettówna skinęła głową na znak tego, że oprowadzi go nazajutrz, pokaże drogę do zielarskiego przybytku, a potem najpewniej pomoże pozbyć się paskudnych bahanek raz na zawsze.
Dłoń na dłoni. Skóra muskająca skórę. Ciepło ocierające się o ciepło. Ciało Trixie przeszedł znajomy dreszcz, skumulował się w podbrzuszu, ale jej policzki nie pokryły się dziewiczym rumieńcem; nie uciekła przed dotykiem, zamiast tego splatając palce z tymi należącymi do Volansa, bezwstydnie i chętnie, wpatrzona w makietę i modele smoków - z odrobiną niesprecyzowanej premedytacji.
- Ten - palcem wskazującym wolnej ręki bez wahania wskazała na trójogona edalskiego. Wyglądał znajomo. - Pracujesz właśnie z tym gatunkiem w rezerwacie, prawda? - dopiero teraz kątem oka zerknęła na mężczyznę, z iskrami błyszczącymi w ciemnych oczach. Wyzywającymi, a jednocześnie rozbawionymi, zaciekawionymi; uśmiech zbłąkany w kącikach ust rozkwitł prędko na dźwięk zaproszenia. Zostań na noc, Trixie. Odstąpię ci swój pokój, Trixie. Będę spał na kanapie, Trixie. Jakie to urocze. Przez moment trwała w bezruchu, niby kontemplująca propozycję - kłamliwie, wiedziała przecież, że gdyby nie pojawiła się wieczorem w domu, Stevie urządziłby akcję poszukiwawczą swojej jedynej córki po całym Półwyspie. Chciała po prostu grać Volansowi na nerwach. Testować go, nadgryzać granice, obserwować reakcje; dlatego też podniosła się nagle z kanapy i stanęła pomiędzy Moore'm a stolikiem podtrzymującym makietę, nachyliwszy się do jego twarzy. Spojrzenie utkwione w spojrzeniu. Ciepły oddech owiewający znajome rysy. Zostań na noc, Trixie. - Żebyś mógł słuchać zza ściany jak śpię, patrzeć na mnie przez dziurkę od klucza? Mój ojciec ukręciłby ci kark, Volansie - wymruczała cicho, wręcz nęcąco, uśmiechnięta w krzywy, acz przy tym kokieteryjny sposób. Historia o dłurogu będzie musiała poczekać do jutra, a on musiał obejść się smakiem na myśl o pościeli przesiąkniętej jej zapachem. Nie tak prędko, panie Moore. Beckettówna wyprostowała plecy i nonszalancko, wabiąco przesunęła dłonią po ramieniu czarodzieja, po czym po prostu odeszła od niego, przeciągając się w zadowoleniu. - Odprowadzisz mnie co najwyżej do drzwi, teleportuję się do domu. A o smoku opowiesz przy wizycie w sklepie zielarskim - zadecydowała. Robiło się późno, a ją czekało jeszcze tyle pracy... Stanowczo za dużo, choć wiedziała, że ciężko będzie jej skupić się z widmem dotyku dłoni mężczyzny na jej własnej. - Przy okazji - zaczęła jeszcze, patrząc na niego przez ramię, kiedy tak zmierzała do drzwi frontowych mieszkania pana Moore, - będziemy organizować w Warsztacie wigilię wigilii dla przyjaciół. Dwudziestego trzeciego. Jesteś zaproszony - i masz się na niej pojawić, zdawał się mówić jej uśmiech.
zt
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Raz jeszcze spojrzał na niewzruszoną pannę Beckett, trwającą w jednej pozie, z rękoma skrzyżowanymi na piersi. W dodatku drgnęła jej brew. Czyżby nadal była w jakimś stopniu obrażona na niego za to, że się wzbraniał przed opowiedzeniem jej tej historii czy to już był wpływ wyjawienia losów smoków? Widać było, że się nad tym zastanawia.
Jakoś nie wyobrażał sobie opowiedzieć o prosto z mostu, bez żadnych ogródek. Tak to można było rozmawiać w gronie pracowników rezerwatu. Nie spodziewał się otrzymać lakonicznej odpowiedzi, lecz zwrócił uwagę na jej wydźwięk. Przede wszystkim zawartą w głosie panny Beckett wdzięczność za ostatecznie podzielenie się prawdziwą historią.
— Winny był człowiek. To jedna z naszych przywar. Nie powinniśmy tak bardzo koncentrować się na sobie — Jednoznacznie orzekł. Człowiek ingerował w środowisko naturalne i wszędzie było go pełno. Terenów nieskażonych obecnością człowieka było coraz mniej, wypierane były przez prężnie rozwijające się miasta. Opiekując się smoka odczuwał wyraźny respekt wobec sił natury, siły tych wspaniałych stworzeń, które pod wieloma względami przewyższały ludzi. Były silniejsze od wszystkich ludzi, nie potrzebowały różdżki lub krzesiwa do wytworzenia ognia ani mioteł by wzbić się w powietrze. Bez tych wszystkich udogodnień ludzie nie są w stanie dokonać wielu rzeczy.
Na razie nie chciał zapeszać, ale chciał dołączyć do Zakonu Feniksa jako pełnoprawny członek zamiast być tylko sojusznikiem. Niewykluczone, że będzie musiał działać w Londynie dla tej organizacji, gdy zostanie oficjalnie przyjęty w jej szeregi. Nie zamierzał tym denerwować drogiej panny Beckett. Zwłaszcza, kiedy tak ładnie się uśmiechała. Odwzajemnił uśmiech.
— Najwyższa pora na to, by przenieśli swoje działalności z Londynu. Który konkretnie? Nie zdziwiłoby mnie to, gdyby utrudniali takim czarodziejom prowadzenie interesu. Jeśli to prawda to również na tym tracą — Bardzo zainteresowała ta kwestia. Obecna władza chyba nie zdawała sobie sprawy z tego, że stosowane przez nich środki dyskryminacji osób o niepewnym statusie krwi to obosieczny miecz. Przywykli oni do luksusów, a większość towarów tego typu było dostępnych właśnie na Pokątnej. Czarodzieje byli już zmęczeni tym ciągłym terrorem. To się musiało skończyć. I dlatego chciał walczyć o lepsze jutro.
— Byłoby to zrobienia, gdyby dobrze to zorganizować — Zawyrokował potarłszy dłonią krańce szczęki. Czasem tak robił, gdy poważnie nad czym się zastanawiał. Wszystko jest do zrobienia przy odrobinie dobrych chęci i posiadaniu dobrego planu. Gdyby jeszcze to miejsce byłoby niedostępne dla ich przeciwników to byłoby jeszcze lepiej.
Nie zamierzał się zastanawiać nad tym, co podkusiło do tego, aby postąpić w ten sposób. Dał się ponieść chwili. Nie zawsze było możliwe kierowanie się rozsądkiem. Drgnął nieznacznie, kiedy panna Beckett nie tylko nie cofnęła ręki, ale też splotła razem ich dłonie. W tej właśnie chwili uświadomił sobie, że chciał i nawet powinien częściej trzymać pannę Beckett za rękę. Tym bardziej, że ona nie miała nic przeciwko temu. Dzisiejszy wieczór był naprawdę wyjątkowy pod wieloma względami.
— Jest twój — Sięgnął lewą dłonią po model tego smoka, chwytając go stosunkowo niezgrabnie, z większym trudem, niż gdyby to uczynił drugą ręką. Zamknięty w dłoni smok zasyczał gniewnie i próbował się uwolnić przy użyciu szponów. Kiedy postawił go przed nową właścicielką, otrzepał się niczym kot po wpadnięciu do wody i ugryzł go w palec, który znalazł się w zasięgu jego paszczy. Zapiekło, ale zamiast cichym syknięciem bólu skomentował to śmiechem.
— Prawda. Dlatego go wybrałaś? — Zapytał zaciekawiony. Przyglądał się Trixie z wesołym błyskiem oku, ciepło i pewną nostalgią oraz... nadzieją. Wbrew zdrowemu rozsądkowi liczył na to, że chociaż rozważy jego jakże nieobyczajną propozycję. Odmowę popartą konwenansami oczywiście zrozumie, chociaż nie będzie zadowolony z takiego obrotu spraw.
Znów byli zdecydowanie za blisko siebie. Panna Beckett nachylająca się ku niemu, wzajemny kontakt wzrokowy z kobietą będącą na wyciągnięcie ręki. Kiedy ona testowała jego granice, on zmagał się ze własnymi myślami i z pewną panną, która grała mu na nerwach. Przygryzł dolną wargę, trzymając ręce za plecami. Odetchnął głębiej.
— Skąd wiedziałaś, co miałem na myśli? Mówisz z doświadczenia? Ukręcił komuś łeb? — Starał się to obrócić w żart. W rzeczywistości nie planował nic takiego. Nie chciał w takich okolicznościach pana Becketta. Jednocześnie, jakaś część jego chciała postawić wszystko na jedną kartę. Dał się złapać w tę pułapkę. Za sprawą tego dotyku, odwrócił się w stronę, w którym odeszła. Naleganie nie miało sensu. Zgodził się na takie warunki, choć tak naprawdę nie miał wielkiego wyboru. Będąc przy drzwiach, podał Trixie okrycie wierzchnie, będąc gotów pomóc kobiecie je przywdziać. Zwłaszcza, jeżeli po zaoferowaniu przez niego takiej formy pomocy wyraziła takie życzenie.
— Dziękuję za miły wieczór, Trixie. I za zaproszenie na wigilię wigilii. Z chęcią przyjdę. Dobrej nocy — Zwrócił się do niej z uśmiechem. Zdecydowanie to był miły wieczór. To zaproszenie na święta zaskoczyło go, ale również zrobiło mu się jeszcze milej. Nie zamierzał zrezygnować z udziału w takim przyjęciu.
Po wyjściu panny Beckett posprzątał cały ten rozgardiasz.
/zt
Jakoś nie wyobrażał sobie opowiedzieć o prosto z mostu, bez żadnych ogródek. Tak to można było rozmawiać w gronie pracowników rezerwatu. Nie spodziewał się otrzymać lakonicznej odpowiedzi, lecz zwrócił uwagę na jej wydźwięk. Przede wszystkim zawartą w głosie panny Beckett wdzięczność za ostatecznie podzielenie się prawdziwą historią.
— Winny był człowiek. To jedna z naszych przywar. Nie powinniśmy tak bardzo koncentrować się na sobie — Jednoznacznie orzekł. Człowiek ingerował w środowisko naturalne i wszędzie było go pełno. Terenów nieskażonych obecnością człowieka było coraz mniej, wypierane były przez prężnie rozwijające się miasta. Opiekując się smoka odczuwał wyraźny respekt wobec sił natury, siły tych wspaniałych stworzeń, które pod wieloma względami przewyższały ludzi. Były silniejsze od wszystkich ludzi, nie potrzebowały różdżki lub krzesiwa do wytworzenia ognia ani mioteł by wzbić się w powietrze. Bez tych wszystkich udogodnień ludzie nie są w stanie dokonać wielu rzeczy.
Na razie nie chciał zapeszać, ale chciał dołączyć do Zakonu Feniksa jako pełnoprawny członek zamiast być tylko sojusznikiem. Niewykluczone, że będzie musiał działać w Londynie dla tej organizacji, gdy zostanie oficjalnie przyjęty w jej szeregi. Nie zamierzał tym denerwować drogiej panny Beckett. Zwłaszcza, kiedy tak ładnie się uśmiechała. Odwzajemnił uśmiech.
— Najwyższa pora na to, by przenieśli swoje działalności z Londynu. Który konkretnie? Nie zdziwiłoby mnie to, gdyby utrudniali takim czarodziejom prowadzenie interesu. Jeśli to prawda to również na tym tracą — Bardzo zainteresowała ta kwestia. Obecna władza chyba nie zdawała sobie sprawy z tego, że stosowane przez nich środki dyskryminacji osób o niepewnym statusie krwi to obosieczny miecz. Przywykli oni do luksusów, a większość towarów tego typu było dostępnych właśnie na Pokątnej. Czarodzieje byli już zmęczeni tym ciągłym terrorem. To się musiało skończyć. I dlatego chciał walczyć o lepsze jutro.
— Byłoby to zrobienia, gdyby dobrze to zorganizować — Zawyrokował potarłszy dłonią krańce szczęki. Czasem tak robił, gdy poważnie nad czym się zastanawiał. Wszystko jest do zrobienia przy odrobinie dobrych chęci i posiadaniu dobrego planu. Gdyby jeszcze to miejsce byłoby niedostępne dla ich przeciwników to byłoby jeszcze lepiej.
Nie zamierzał się zastanawiać nad tym, co podkusiło do tego, aby postąpić w ten sposób. Dał się ponieść chwili. Nie zawsze było możliwe kierowanie się rozsądkiem. Drgnął nieznacznie, kiedy panna Beckett nie tylko nie cofnęła ręki, ale też splotła razem ich dłonie. W tej właśnie chwili uświadomił sobie, że chciał i nawet powinien częściej trzymać pannę Beckett za rękę. Tym bardziej, że ona nie miała nic przeciwko temu. Dzisiejszy wieczór był naprawdę wyjątkowy pod wieloma względami.
— Jest twój — Sięgnął lewą dłonią po model tego smoka, chwytając go stosunkowo niezgrabnie, z większym trudem, niż gdyby to uczynił drugą ręką. Zamknięty w dłoni smok zasyczał gniewnie i próbował się uwolnić przy użyciu szponów. Kiedy postawił go przed nową właścicielką, otrzepał się niczym kot po wpadnięciu do wody i ugryzł go w palec, który znalazł się w zasięgu jego paszczy. Zapiekło, ale zamiast cichym syknięciem bólu skomentował to śmiechem.
— Prawda. Dlatego go wybrałaś? — Zapytał zaciekawiony. Przyglądał się Trixie z wesołym błyskiem oku, ciepło i pewną nostalgią oraz... nadzieją. Wbrew zdrowemu rozsądkowi liczył na to, że chociaż rozważy jego jakże nieobyczajną propozycję. Odmowę popartą konwenansami oczywiście zrozumie, chociaż nie będzie zadowolony z takiego obrotu spraw.
Znów byli zdecydowanie za blisko siebie. Panna Beckett nachylająca się ku niemu, wzajemny kontakt wzrokowy z kobietą będącą na wyciągnięcie ręki. Kiedy ona testowała jego granice, on zmagał się ze własnymi myślami i z pewną panną, która grała mu na nerwach. Przygryzł dolną wargę, trzymając ręce za plecami. Odetchnął głębiej.
— Skąd wiedziałaś, co miałem na myśli? Mówisz z doświadczenia? Ukręcił komuś łeb? — Starał się to obrócić w żart. W rzeczywistości nie planował nic takiego. Nie chciał w takich okolicznościach pana Becketta. Jednocześnie, jakaś część jego chciała postawić wszystko na jedną kartę. Dał się złapać w tę pułapkę. Za sprawą tego dotyku, odwrócił się w stronę, w którym odeszła. Naleganie nie miało sensu. Zgodził się na takie warunki, choć tak naprawdę nie miał wielkiego wyboru. Będąc przy drzwiach, podał Trixie okrycie wierzchnie, będąc gotów pomóc kobiecie je przywdziać. Zwłaszcza, jeżeli po zaoferowaniu przez niego takiej formy pomocy wyraziła takie życzenie.
— Dziękuję za miły wieczór, Trixie. I za zaproszenie na wigilię wigilii. Z chęcią przyjdę. Dobrej nocy — Zwrócił się do niej z uśmiechem. Zdecydowanie to był miły wieczór. To zaproszenie na święta zaskoczyło go, ale również zrobiło mu się jeszcze milej. Nie zamierzał zrezygnować z udziału w takim przyjęciu.
Po wyjściu panny Beckett posprzątał cały ten rozgardiasz.
/zt
I want to feel the sun shine
On my face like a new day's just begun
And I'll steal a moment's fun
And reflect on all those days long dead and gone
On my face like a new day's just begun
And I'll steal a moment's fun
And reflect on all those days long dead and gone
Volans Moore
Zawód : Smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Oh I still can remember a time when it wasn't like this
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
OPCM : 19 +3
UROKI : 15 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dwunastego stycznia obudził się z dokuczliwym katarem, obrzękiem nosa, zaczerwienionymi i łzawiącymi oczami jakby ktoś trzymał mu przed twarzą deskę z dojrzałą cebulą. Czuł się okropnie. Na dokuczającą mu przypadłość nie było lekarstwa i musiała ona minąć sama. Może minie szybciej sama, jeśli przyjmie przyniesione przez Aurorę medykamenty.
Oczekiwał jej przybycia w pidżamie, na którą narzucił ciepły czarny szlafrok. Może nie powinien witać gościa w tak swobodnym ubiorze, jednak do wieczora nie zamierzał wychodzić. Musiał chociaż na chwilę wyprowadzić Runę, w czym nie miał kto go wyręczyć. To była jego jedyna aktywność fizyczna w tym czasie. Zastanawiał się nad tym, czy powinien, czy wypadało by poprosił, by Aurora odbyła ten ostatni spacer z psidwakiem. Runa już ją znała i miał pewność, że uzdrowicielka lubiła jego pupila. Mimo wszystko nie chciał dokładać kobiecie obowiązków.
W domu było przyjemnie ciepło. W kominku płonął wesoło ogień rzucający na podłogę rozedrganą, pomarańczowoczerwoną łunę. Siedział teraz na kanapie, trzymając nogi na podnóżku. Runa leżała na kanapie obok niego, opierając pysk na nodze swojego pana. Głaskał jej miękkie, zadbane futerko. Psidwak wyglądał zupełnie inaczej, niż w chwili, kiedy ją znalazł. Przez ten czas wybrała trochę na wadze. Nie rozstawał się też z naręczem materiałowych chusteczek do nosa, w które wydmuchiwał raz za razem nos.
Pomieszczenia nie wypełniała absolutna cisza, tylko spokojna muzyka odtwarzana przez stojący przy biblioteczce gramofon. Zwykle czytał książki albo słuchał audycji czarodziejskiego radia. Spodziewając się gościa, powinien udać się do kuchni by tam zacząć przygotowywać herbatę. Miał też sok malinowy i czarodziejski miód pitny. Nie miał nic innego na poczęstunek, aczkolwiek mógł zaoferować obiad, który planował niebawem zrobić. Co prawda, jeszcze nie wiedział co dokładnie zrobi. Najchętniej nie robiłby nic albo coś stosunkowo szybkiego. Albo poszedłby do restauracji. Wojna ograniczała możliwości wychodzenia do takich miejsc. Wiele z jego ulubionych miejsc zostało zamkniętych. Chciałby, by ona dobiegła końca, tak samo jak ta zima. Wydmuchał znów nos.[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Volans Moore dnia 23.11.21 2:30, w całości zmieniany 2 razy
Volans Moore
Zawód : Smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Oh I still can remember a time when it wasn't like this
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
OPCM : 19 +3
UROKI : 15 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Aurora sprawy zdrowia traktowała bardzo poważnie. Było to zajęcie samo w sobie dość niewdzięczne, bo w obecnych czasach nie przynosiło zbyt wielkich zysków, niemniej jednak w kwestii satysfakcji zawodowej nie miało sobie równych. Aurora uwielbiała pomagać i niezwykle rzadko zdarzało się, żeby przyjmowała za to jakąkolwiek opłatę. Jeśli ktoś upierał się długo, mógł ewentualnie wręczyć jej jakieś dobra natury, z którymi mogła zrobić coś w kuchni lub zasiać w ogrodzie o odpowiedniej porze roku. Nigdy jednak nie szła z zamiarem pozyskania czegoś na krzywdzie innych. Zdecydowanie wolała widzieć, jak wracają im siły i jak może obserwować, jak przywraca kolor ich twarzom odpowiednimi lekami, czy nawet przy użyciu różdżki.
Właśnie z takim zamiarem zmierzała do Volansa — jego sowa wskazywała na to, że ma magiczny katar. Nie, żeby mogła zbyt wiele na to poradzić. Była to niestety jedna z tych chorób, które nie miały jeszcze znanego lekarstwa. Mogła jednak spróbować przynieść mu pewną ulgę w tych nadchodzących dniach. Dlatego właśnie w swojej torbie miała ze sobą kilka składników, żeby móc, po ocenie jego stanu, zrobić na szybko potrzebny eliksir.
Drogę pokonała bez większego problemu — była przyzwyczajona do samotnych wędrówek, więc nie było to jej straszne.
Zapukała do drzwi, a ze środka odpowiedziało jej szczeknięcie psa. Po chwili była już w środku, czując, jak przyjemne ciepło rozlewa się jej po ciele.
- Dzień dobry Volansie. Jak się dziś czujesz? - Spytała, zsuwając z ramion płaszcz, ukazując sukienkę w szkocką kratę, z pasem przepuszczonym na wysokości talii. Zza kołnierzyka wyciągnęła długie, jasne włosy i spojrzała na Volansa, schylając się jednak jednocześnie, żeby pogłaskać głowę Runy.
- Mam nadzieję, że nie wychodziłeś, jak cię prosiłam? - Przyjrzała mu się podejrzliwie. - Bo chyba lepiej by było, jakbym wzięła Runę na kilka dni do siebie. Ty powinieneś się wygrzewać. - Stwierdziła, postępując do mężczyzny i z miejsca zaczynając mu się przyglądać. Typowe objawy kataru magicznego.
- Jeśli w jakikolwiek sposób cię to pocieszy, to to nie ma nic wspólnego z twoją wyprawą po Dororthy i chłopców. To zwyczajnie twoja pora roku na katar. - Powiedziała Aurora z przekonaniem. Wskazała mu dłonią fotel — nie, żeby się rządziła, ale Volans był od niej wyższy, więc łatwiej jej było dokonywać oględzin, gdy siedział. Czekając, aż zajmie miejsce, zaczęła cichutko nucić melodię, która leciała z gramofonu. Pomyślała, że też powinna sobie taki sprawić.
Po chwili już pochylała się nad Volansem, delikatnie łaskocząc go w policzek złotymi włosami o zapachu bzu.
- Na magiczny katar nie ma lekarstwa. Mogę jedynie spróbować ulżyć ci trochę. Najpierw udrożnię ci na trochę nos. A zaraz potem przygotuje odpowiedni eliksir. Wzięłam z domu kilka składników, które mogą pomóc. - Stwierdziła i wyjęła różdżkę, cofając się nieco. - Anapneo - Mruknęła.
Właśnie z takim zamiarem zmierzała do Volansa — jego sowa wskazywała na to, że ma magiczny katar. Nie, żeby mogła zbyt wiele na to poradzić. Była to niestety jedna z tych chorób, które nie miały jeszcze znanego lekarstwa. Mogła jednak spróbować przynieść mu pewną ulgę w tych nadchodzących dniach. Dlatego właśnie w swojej torbie miała ze sobą kilka składników, żeby móc, po ocenie jego stanu, zrobić na szybko potrzebny eliksir.
Drogę pokonała bez większego problemu — była przyzwyczajona do samotnych wędrówek, więc nie było to jej straszne.
Zapukała do drzwi, a ze środka odpowiedziało jej szczeknięcie psa. Po chwili była już w środku, czując, jak przyjemne ciepło rozlewa się jej po ciele.
- Dzień dobry Volansie. Jak się dziś czujesz? - Spytała, zsuwając z ramion płaszcz, ukazując sukienkę w szkocką kratę, z pasem przepuszczonym na wysokości talii. Zza kołnierzyka wyciągnęła długie, jasne włosy i spojrzała na Volansa, schylając się jednak jednocześnie, żeby pogłaskać głowę Runy.
- Mam nadzieję, że nie wychodziłeś, jak cię prosiłam? - Przyjrzała mu się podejrzliwie. - Bo chyba lepiej by było, jakbym wzięła Runę na kilka dni do siebie. Ty powinieneś się wygrzewać. - Stwierdziła, postępując do mężczyzny i z miejsca zaczynając mu się przyglądać. Typowe objawy kataru magicznego.
- Jeśli w jakikolwiek sposób cię to pocieszy, to to nie ma nic wspólnego z twoją wyprawą po Dororthy i chłopców. To zwyczajnie twoja pora roku na katar. - Powiedziała Aurora z przekonaniem. Wskazała mu dłonią fotel — nie, żeby się rządziła, ale Volans był od niej wyższy, więc łatwiej jej było dokonywać oględzin, gdy siedział. Czekając, aż zajmie miejsce, zaczęła cichutko nucić melodię, która leciała z gramofonu. Pomyślała, że też powinna sobie taki sprawić.
Po chwili już pochylała się nad Volansem, delikatnie łaskocząc go w policzek złotymi włosami o zapachu bzu.
- Na magiczny katar nie ma lekarstwa. Mogę jedynie spróbować ulżyć ci trochę. Najpierw udrożnię ci na trochę nos. A zaraz potem przygotuje odpowiedni eliksir. Wzięłam z domu kilka składników, które mogą pomóc. - Stwierdziła i wyjęła różdżkę, cofając się nieco. - Anapneo - Mruknęła.
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Salon
Szybka odpowiedź