Sypialnia Castora
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Sypialnia Castora
Sypialnia Castora znajduje się w pokoju obok sypialni Aurory. Główny mebel pokoju — łóżko — umieszczone zostało we wnęce, co dodaje prywatności tej części pokoju. Znakomitą większość głównej bryły pomieszczenia zaaranżowano bowiem pod spędzanie wolnego czasu, w szczególności przy biurku z jasnego drewna, które ustawiono zaraz przy oknie. Niedaleko biurka ustawiono niewielką, choć wypchaną po brzegi biblioteczkę, a na ścianie naprzeciw łóżka dumnie wisi szalik w żółto—czarne pasy, jedna z pamiątek nauki Castora w Hogwarcie. Poza tym na wyposażeniu pokoju znajduje się jeszcze kuferek, umieszczony w nogach łóżka, niewielka komoda oraz zajmujący centralne miejsce puchaty dywan.
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
19 listopada, gdzieś tuż po północy
Zamknęła za sobą drzwi najciszej, jak tylko potrafiła. Ciszę przerywał jedynie miarowy oddech dochodzący z jej sypialni oraz ciężkie krople uderzające o szybę. Aurora ubrana była w koszulę nocną, ale na bose stopy nieosłonięte były niczym.
W głowie wciąż jej szumiało od wypitego szampana i z powodu wrażeń, jakich doświadczyła. Nie spodziewała się, że ten wieczór tak się zakończy i gdzieś w mroku alkoholu, który wciąż krążył jej w krwi, zaczynała odczuwać strach przed konsekwencjami swoich czynów. Czy znów dała się omamić? Ale przecież nie obiecywali sobie nic… To tylko alkohol. Nikt nie musiał wiedzieć, zwłaszcza że Aurora wymknie się do pokoju brata.
Znała ten dom od podszewki, więc stawiała kroki tak, by nie nadepnąć na te fragmenty podłogi, które mogły ją zdradzić. Państwo Sprout już dawno spali, więc nie chciała ich obudzić. Miała nadzieję, że Castor też. Wtedy usiądzie przy jego biurku, oprze o nie głowę i zaśnie. Dla pewności jednak zastukała i pomału pchnęła drzwi.
Krople spływały po szybie, gdy jej oczy przyzwyczajały się do nieco większej ciemności. Jej sypialnia była jasna, w żywych kolorach. Głównie dzięki Castorowi, który to podczas jej nieobecności pobielił ściany, dodał nieco zieleni meblom.
Tutaj było ciemniej… Miała wrażenie, że z jakiegoś powodu odzwierciedlało to nastrój jej młodszego brata.
Poczuła wyrzuty sumienia. Skupiona na swoich problemach nie mogła złapać brata na kilka chwil dłuższych niż ogólne rozmowy. Odsunął się od niej, a ona wciąż zagubiona i szukająca swojego miejsca miała wrażenie, że zgubiła po drodze nitkę pozwalającą jej wrócić do domu… Okruchy chleba, które miała rozrzucone, rozwiał wiatr zwątpienia w samą siebie. W swoją wartość, którą sama podkopywała. Co ona miała teraz zrobić?
Wiedziała, że nikt oprócz niej i Perseusa mógłby się nigdy nie dowiedzieć o tym, co się wydarzyło. I nikt nigdy nie powinien się dowiedzieć. Dla jego własnego dobra. Ona i tak była stracona jako potencjalna żona, więc pocałunek z kolejnym lordem sprawiał, że nie polepszała swojej sytuacji na matrymonialnym rynku.
Nie, żeby po jej rękę ustawiała się kolejka. Zmarnowała tyle lat, goniąc za niemożliwym, a na dodatek… Wciąż nie umiała grubą kreską odciąć się od przeszłości.
Ares potrzebował jej pomocy. Perseus też cierpiał…
A może obaj szukali jedynie pocieszenia, nie przejmując się jej uczuciami?
Alkohol zachwiał jej krokiem i musiała przytrzymać się ramy łóżka. Tylko Castorowi mogła zaufać, że nie zdradzi, że tu była. On wiedział, że nie chciała nic złego… Wiedział prawda? Czemu ona w takim razie nie wiedziała już nic? Czemu gubiła się w myślach, pragnieniach.
- Castor… Castor śpisz? - Szept poniósł się po pokoju brata, gdy wsunęła się o krok dalej. Nieważne czy odpowiedź padła, czy nie. Aurora tak rzadko piła, a długo dochodziła do siebie, że musiała usiąść.
Łóżko lekko jęknęło pod jej ciężarem, gdy najpierw przysiadła, a potem opadła na pościel. Złote włosy rozsypały się po pościeli, gdy przyłożyła dłonie do twarzy i westchnęła. Westchnienie to mówiło wiele, poczynając od jestem taka głupia. aż po nie powinnam była tyle pić.
Zamknęła za sobą drzwi najciszej, jak tylko potrafiła. Ciszę przerywał jedynie miarowy oddech dochodzący z jej sypialni oraz ciężkie krople uderzające o szybę. Aurora ubrana była w koszulę nocną, ale na bose stopy nieosłonięte były niczym.
W głowie wciąż jej szumiało od wypitego szampana i z powodu wrażeń, jakich doświadczyła. Nie spodziewała się, że ten wieczór tak się zakończy i gdzieś w mroku alkoholu, który wciąż krążył jej w krwi, zaczynała odczuwać strach przed konsekwencjami swoich czynów. Czy znów dała się omamić? Ale przecież nie obiecywali sobie nic… To tylko alkohol. Nikt nie musiał wiedzieć, zwłaszcza że Aurora wymknie się do pokoju brata.
Znała ten dom od podszewki, więc stawiała kroki tak, by nie nadepnąć na te fragmenty podłogi, które mogły ją zdradzić. Państwo Sprout już dawno spali, więc nie chciała ich obudzić. Miała nadzieję, że Castor też. Wtedy usiądzie przy jego biurku, oprze o nie głowę i zaśnie. Dla pewności jednak zastukała i pomału pchnęła drzwi.
Krople spływały po szybie, gdy jej oczy przyzwyczajały się do nieco większej ciemności. Jej sypialnia była jasna, w żywych kolorach. Głównie dzięki Castorowi, który to podczas jej nieobecności pobielił ściany, dodał nieco zieleni meblom.
Tutaj było ciemniej… Miała wrażenie, że z jakiegoś powodu odzwierciedlało to nastrój jej młodszego brata.
Poczuła wyrzuty sumienia. Skupiona na swoich problemach nie mogła złapać brata na kilka chwil dłuższych niż ogólne rozmowy. Odsunął się od niej, a ona wciąż zagubiona i szukająca swojego miejsca miała wrażenie, że zgubiła po drodze nitkę pozwalającą jej wrócić do domu… Okruchy chleba, które miała rozrzucone, rozwiał wiatr zwątpienia w samą siebie. W swoją wartość, którą sama podkopywała. Co ona miała teraz zrobić?
Wiedziała, że nikt oprócz niej i Perseusa mógłby się nigdy nie dowiedzieć o tym, co się wydarzyło. I nikt nigdy nie powinien się dowiedzieć. Dla jego własnego dobra. Ona i tak była stracona jako potencjalna żona, więc pocałunek z kolejnym lordem sprawiał, że nie polepszała swojej sytuacji na matrymonialnym rynku.
Nie, żeby po jej rękę ustawiała się kolejka. Zmarnowała tyle lat, goniąc za niemożliwym, a na dodatek… Wciąż nie umiała grubą kreską odciąć się od przeszłości.
Ares potrzebował jej pomocy. Perseus też cierpiał…
A może obaj szukali jedynie pocieszenia, nie przejmując się jej uczuciami?
Alkohol zachwiał jej krokiem i musiała przytrzymać się ramy łóżka. Tylko Castorowi mogła zaufać, że nie zdradzi, że tu była. On wiedział, że nie chciała nic złego… Wiedział prawda? Czemu ona w takim razie nie wiedziała już nic? Czemu gubiła się w myślach, pragnieniach.
- Castor… Castor śpisz? - Szept poniósł się po pokoju brata, gdy wsunęła się o krok dalej. Nieważne czy odpowiedź padła, czy nie. Aurora tak rzadko piła, a długo dochodziła do siebie, że musiała usiąść.
Łóżko lekko jęknęło pod jej ciężarem, gdy najpierw przysiadła, a potem opadła na pościel. Złote włosy rozsypały się po pościeli, gdy przyłożyła dłonie do twarzy i westchnęła. Westchnienie to mówiło wiele, poczynając od jestem taka głupia. aż po nie powinnam była tyle pić.
Ostatnio zmieniony przez Aurora Sprout dnia 08.06.21 17:37, w całości zmieniany 1 raz
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Każda kolejna lordowska wizyta była kolejnym kamyczkiem wrzucanym do Castorowego ogródka. Pukającym w okno jego sypialni, podobnie do deszczu, którego symfonia stanowiła dziś idealną towarzyszkę zaśnięcia. Miarowe dudnienie kropel, gdy tylko się na nim skupił, ułatwiało unormowanie oddechu, pozwalało ciężkim powiekom wreszcie spocząć, długim rzęsom połaskotać wciąż tracące na pucułowatości poliki.
Nie spodziewał się, że zaśnie. A na pewno, że zaśnie tak szybko, bowiem odwiedziny kolejnego lorda na Wrzosowisku wprowadziły go w niezwykle drażliwy stan. Do pełni jeszcze trochę czasu, ledwo pozbierał się psychicznie po pierwszej, lecz jeżeli miał wreszcie wystosować odpowiedni list do swego przyjaciela, takie wizyty musiały się ukrócić. Nie z powodu złośliwości charakteru Castora, choć ten także odgrywał pewną rolę przeżywaniu tego dnia i obecności Perseusa (którego swoją drogą znał i nawet lubił; a lubić na pewno mógłby, gdyby nie fakt, że pochodził z rodziny jawnie wspierającej krwawy reżim), ale przede wszystkim z troski o rodzinę. Aurora nie kłamała, gdy mawiała, że Wrzosowisko było azylem. Ale przestanie nim być szybciej, niż by tego chcieli, jeżeli nie podejmą odpowiednich środków, by chronić swą... bezpieczną przystań.
Właśnie tego rodzaju myśli krzątały się pod jasnymi lokami młodszego z dzieci państwa Sprout, gdy kładł się spać. Złożone starannie w kostkę ubrania znalazły swe miejsce na kuferku u stóp łóżka, świeczka paląca się na biurku zgaszona została porządnym dmuchnięciem, zaś on sam zatrzymał się wpierw na środku pokoju, w absolutnej ciszy, nasłuchując tylko tego, cóż dziać się mogło za ścianą, w pokoju siostry.
Był rozdarty; z jednej strony obiecał przecież siostrze, że będzie ją chronił, a ta obietnica rozciągała się także na wątpliwych amantów oraz lordów, którzy rzadko kiedy zwracali swe oczy ku pannom z co prawda czystokrwistych rodów, ale bez szlachetnego nazwiska. Przynajmniej nie w celach prawdziwie matrymonialnych, raczej dla własnej rozrywki. Ileż to podobnych przypadków widział Castor chociażby w trakcie swych szkolnych lat? Zasada postępowania z wysokourodzonymi była prosta: można było dawać im szansę na spróbowanie zwykłego życia, lecz zawsze ze świadomością, że prędzej i później odlecą. Złote ptaki w złotej klatce, bezpieczne w znanych konwenansach i często niegotowe na porzucenie wygód. Znał oczywiście przypadki odwrotne, chociażby przecudowną Isabellę, więc nie zamierzał skreślać Perseusa z samego faktu bycia Blackiem.
Jeszcze jako prefekt oceniał bowiem ludzi po czynach, nie słowach.
Z drugiej strony problem dotykał także delikatnej materii wolności, której siostra pragnęła i której nie zamierzał jej odmawiać. Wewnętrzny konflikt toczył więc nie do końca zdolny do znalezienia dobrego rozwiązania. W każdym wypadku istniało ryzyko graniczące z pewnością, że to Rory poniesie największe straty. I szczerze mówiąc, chylił się najbardziej ku rozwiązaniu, w którym siostrzany gniew spadał jak gromy na jego własną głowę, lecz jej serce uniknęło losu zabawki w lordowskich rękach. Miał jednak wrażenie, że własną czarnomyślnością, szykowaniem się na najgorszy z możliwych scenariuszy podcinał siostrze skrzydła i dokładał się do ciężaru, który nosiła na swych barkach.
Jeżeli pomysł, który zakwitł w jego głowie, był w istocie dobry, będzie dobry także następnego ranka. Tak, następny ranek, wciąż nieco wilgotny od nocnego deszczu, ranek mglisty, bo często o tej porze wita ich mleczny krajobraz, będzie idealnym momentem na wystosowanie listów do kuzynów. Ci mieli od niego większe doświadczenie w kwestiach matrymonialnych, nie tylko w nich oczywiście, więc może pomogą biednemu kuzynowi w podjęciu odpowiedniej decyzji. A o zabezpieczeniach... porozmawia z kimś. Gdy będzie na to gotowy.
Gdy składał głowę do snu, wydawało się, że jest cicho. Zasnął zaskakująco szybko, może przez wymęczenie własnymi emocjami, a może po to, by zakończyć dzień, w którym nie mógł się skupić, bo wciąż czuł obcy zapach i to prawie pod własnym nosem. Nie wspominał już nawet o tym, że gotowy był oddać Perseusowi swoją sypialnię, samemu śpiąc na kanapie w salonie, bo to przecież skrajnie nieprzyzwoite, by gość spał w łóżku jego siostry. Rory powiedziała, że się tym zajmie i ma się nie martwić, toteż Castor, wbrew wszelkiej logice postanowił zrobić właśnie to. W ignorowaniu najoczywistszych rzeczy był przecież mistrzem.
Nie wiedział, ile czasu minęło — piętnaście minut, godzina, dwie, cała noc? — gdy z miękkiej nieświadomości wyrwał go najpierw ciężar osoby zasiadającej w nogach jego łóżka, a potem dopiero dobrze znana melodia szeptu.
— Już ranek? — odpowiedział niemal natychmiastowo, jednak nie otworzył oczu. Wtulił się za to w poduszkę bardziej, jak na wpół rozbudzone dziecko i przekręcił się wraz z nią na drugi bok, akurat twarzą w kierunku aurorowych nóg — Jeszcze pięć minut...
Na wpół wyraźne mruknięcie nie przystawało do kolejnego dźwięku pojawiającego się w ciszy sypialni. Westchnienie Aurory, tak specyficzne w swym wyrazie przyniosło pierwsze ukłucie troski. Prąd zaaferowania, które musiało potrząsnąć całym jego ciałem i umysłem, bo to przez niego otworzył powoli oczy, dostrzegając, że siostra odwiedziłą go w zupełnie ciemnej sypialni, że wciąż jest noc, ale coś... coś było nie tak.
Uniósł się więc na łokciach, dziękując sobie, że od początku jesieni sypiał w nocnych koszulach. Gdyby zdecydował się na wskoczenie pod pierzynę w letniej piżamie, jego sekret wymsknąłby się mu w sposób skrajnie nieodpowiedzialny i przejmująco głupi. Na to nie mógł sobie jednak pozwolić. Chwała trzeźwemu umysłowi.
— Rory... coś się stało? Czemu nie śpisz?
Nie spodziewał się, że zaśnie. A na pewno, że zaśnie tak szybko, bowiem odwiedziny kolejnego lorda na Wrzosowisku wprowadziły go w niezwykle drażliwy stan. Do pełni jeszcze trochę czasu, ledwo pozbierał się psychicznie po pierwszej, lecz jeżeli miał wreszcie wystosować odpowiedni list do swego przyjaciela, takie wizyty musiały się ukrócić. Nie z powodu złośliwości charakteru Castora, choć ten także odgrywał pewną rolę przeżywaniu tego dnia i obecności Perseusa (którego swoją drogą znał i nawet lubił; a lubić na pewno mógłby, gdyby nie fakt, że pochodził z rodziny jawnie wspierającej krwawy reżim), ale przede wszystkim z troski o rodzinę. Aurora nie kłamała, gdy mawiała, że Wrzosowisko było azylem. Ale przestanie nim być szybciej, niż by tego chcieli, jeżeli nie podejmą odpowiednich środków, by chronić swą... bezpieczną przystań.
Właśnie tego rodzaju myśli krzątały się pod jasnymi lokami młodszego z dzieci państwa Sprout, gdy kładł się spać. Złożone starannie w kostkę ubrania znalazły swe miejsce na kuferku u stóp łóżka, świeczka paląca się na biurku zgaszona została porządnym dmuchnięciem, zaś on sam zatrzymał się wpierw na środku pokoju, w absolutnej ciszy, nasłuchując tylko tego, cóż dziać się mogło za ścianą, w pokoju siostry.
Był rozdarty; z jednej strony obiecał przecież siostrze, że będzie ją chronił, a ta obietnica rozciągała się także na wątpliwych amantów oraz lordów, którzy rzadko kiedy zwracali swe oczy ku pannom z co prawda czystokrwistych rodów, ale bez szlachetnego nazwiska. Przynajmniej nie w celach prawdziwie matrymonialnych, raczej dla własnej rozrywki. Ileż to podobnych przypadków widział Castor chociażby w trakcie swych szkolnych lat? Zasada postępowania z wysokourodzonymi była prosta: można było dawać im szansę na spróbowanie zwykłego życia, lecz zawsze ze świadomością, że prędzej i później odlecą. Złote ptaki w złotej klatce, bezpieczne w znanych konwenansach i często niegotowe na porzucenie wygód. Znał oczywiście przypadki odwrotne, chociażby przecudowną Isabellę, więc nie zamierzał skreślać Perseusa z samego faktu bycia Blackiem.
Jeszcze jako prefekt oceniał bowiem ludzi po czynach, nie słowach.
Z drugiej strony problem dotykał także delikatnej materii wolności, której siostra pragnęła i której nie zamierzał jej odmawiać. Wewnętrzny konflikt toczył więc nie do końca zdolny do znalezienia dobrego rozwiązania. W każdym wypadku istniało ryzyko graniczące z pewnością, że to Rory poniesie największe straty. I szczerze mówiąc, chylił się najbardziej ku rozwiązaniu, w którym siostrzany gniew spadał jak gromy na jego własną głowę, lecz jej serce uniknęło losu zabawki w lordowskich rękach. Miał jednak wrażenie, że własną czarnomyślnością, szykowaniem się na najgorszy z możliwych scenariuszy podcinał siostrze skrzydła i dokładał się do ciężaru, który nosiła na swych barkach.
Jeżeli pomysł, który zakwitł w jego głowie, był w istocie dobry, będzie dobry także następnego ranka. Tak, następny ranek, wciąż nieco wilgotny od nocnego deszczu, ranek mglisty, bo często o tej porze wita ich mleczny krajobraz, będzie idealnym momentem na wystosowanie listów do kuzynów. Ci mieli od niego większe doświadczenie w kwestiach matrymonialnych, nie tylko w nich oczywiście, więc może pomogą biednemu kuzynowi w podjęciu odpowiedniej decyzji. A o zabezpieczeniach... porozmawia z kimś. Gdy będzie na to gotowy.
Gdy składał głowę do snu, wydawało się, że jest cicho. Zasnął zaskakująco szybko, może przez wymęczenie własnymi emocjami, a może po to, by zakończyć dzień, w którym nie mógł się skupić, bo wciąż czuł obcy zapach i to prawie pod własnym nosem. Nie wspominał już nawet o tym, że gotowy był oddać Perseusowi swoją sypialnię, samemu śpiąc na kanapie w salonie, bo to przecież skrajnie nieprzyzwoite, by gość spał w łóżku jego siostry. Rory powiedziała, że się tym zajmie i ma się nie martwić, toteż Castor, wbrew wszelkiej logice postanowił zrobić właśnie to. W ignorowaniu najoczywistszych rzeczy był przecież mistrzem.
Nie wiedział, ile czasu minęło — piętnaście minut, godzina, dwie, cała noc? — gdy z miękkiej nieświadomości wyrwał go najpierw ciężar osoby zasiadającej w nogach jego łóżka, a potem dopiero dobrze znana melodia szeptu.
— Już ranek? — odpowiedział niemal natychmiastowo, jednak nie otworzył oczu. Wtulił się za to w poduszkę bardziej, jak na wpół rozbudzone dziecko i przekręcił się wraz z nią na drugi bok, akurat twarzą w kierunku aurorowych nóg — Jeszcze pięć minut...
Na wpół wyraźne mruknięcie nie przystawało do kolejnego dźwięku pojawiającego się w ciszy sypialni. Westchnienie Aurory, tak specyficzne w swym wyrazie przyniosło pierwsze ukłucie troski. Prąd zaaferowania, które musiało potrząsnąć całym jego ciałem i umysłem, bo to przez niego otworzył powoli oczy, dostrzegając, że siostra odwiedziłą go w zupełnie ciemnej sypialni, że wciąż jest noc, ale coś... coś było nie tak.
Uniósł się więc na łokciach, dziękując sobie, że od początku jesieni sypiał w nocnych koszulach. Gdyby zdecydował się na wskoczenie pod pierzynę w letniej piżamie, jego sekret wymsknąłby się mu w sposób skrajnie nieodpowiedzialny i przejmująco głupi. Na to nie mógł sobie jednak pozwolić. Chwała trzeźwemu umysłowi.
— Rory... coś się stało? Czemu nie śpisz?
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
To był przedziwny czas w życiu Aurory. Będąc kobietą oficjalnie samotną, miała ciągle gości i to w postaci mężczyzn stanu wyższego od siebie. Nie, żeby ich zapraszała, bo wizyt bynajmniej się nie spodziewała, ale żadnej też nie przerwała, aby kogokolwiek wyprosić z własnego domu. Nie chciała tego robić. Jej serce było niezdolne do odmówienia pomocy tym, którzy tego potrzebowali niezależnie od tego, czy w przeszłości wyrządzili jej krzywdę, czy też nie.
Czy była naiwna?
A i owszem. Jednak chodziło tu bardziej o naiwność w sensie takim, że łudziła się, że takim ludziom da się pomóc. Na swój sposób, chciała ich uleczyć. Dojść do źródła problemu, a gdyby się dało to i podać lek. Szkoda, że nikt nie wymyślił leku na głupotę, który mogłaby sobie zaaplikować panna Sprout. Co jednak mogła poradzić bez takich specyfików?
Zdać się na zdanie innych. A mało kto w jej życiu był równie ważny, jak Castor. Jej młodszy braciszek wyrósł w jej oczach do rangi stoika pośród ich dwójki, bo przecież łatwiej podejmował spokojne decyzje. W przeciwieństwie do niej. W skrajnych przypadkach był gotowa mu się jednak postawić. Dom był ich wspólny, więc ich goście powinni mieć jednakie prawa. Nie tolerowała wprawdzie nawet najmniejszych przejawów nietolerancji, ale działało to w dwie strony. Nikt nie mógł na jej warcie być oceniany za bycie mugolakiem ani za to, że urodził się w rodzinie Black. Wszyscy byli równi w jej oczach.
Nie miała przecież pojęcia, że Castor aż tak przeżywa fakt jej złamanego serca. Owszem poznał Aresa, znał też Perseusa. Mężczyźni ci pochodzili nie tylko z podobnego sobie kręgu. Z wyglądu również stanowili podobny typ, chociaż Aurora zawsze twierdziła głośno, że kiedyś wyjdzie za blond czarodzieja.
Jeśli jednak Castor liczył, że coś zdrożnego przyjdzie mu usłyszeć z sypialni siostry, to musiał się pomylić.
Wszystko, co zaszło tego wieczoru, stało się w pracowni, a ona sama zamroczona alkoholem, nie do końca jeszcze potrafiła skupić myśli na tym, co właściwie tam zaszło.
Wiedziała jednak jedno — w swoim pokoju, gdzie położyła do snu lorda Blacka, zostać na noc nie mogła. Jej rodzice, gdyby odkryli takie zachowanie, z pewnością byli zawiedzeni jej postawą, a chociaż wiedziała, że i Castor nie będzie zachwycony, to jednak tylko do niego mogła się udać, wierząc, że jak zawsze może powierzyć mu każdą tajemnicę. Że jej nie wyda. Chciała bowiem wierzyć, że Lordowi Black naprawdę nic nie grozi, jak długo znajduje się na terenie Wrzosowiska.
Castor spał, a ona przecież mogła cicho skulić się w nogach jego łóżka, by spać tam niepostrzeżenie do rana. Z planu spania przy biurku nie wyszłoby za wiele, gdyż pomimo tego, że nie wypiła wcale tak dużo, w jej głowie wciąż się kręciło.
- Daleko do świtu… - Odparła, unosząc dłoń nad głowę, jednak ta nie chciała zachować się zupełnie prosto, lekko dygocząc, jakby materia była nie cielesna, ale z bardzo gęstej galarety. - Śpij jeszcze… - Dodała, jakby miało to mówić, że dane mu będzie nie pięć minut, ale z przynajmniej kilka godzin. Poprawiła się w jego pościeli, przesuwając się nieco wyżej po łóżku, gdy on już unosił się na łokciach.
Aurora zachichotała, ale wciąż nie była w stanie do końca zapanować nad swoim ciałem. Jakim cudem udało się jej więc ogarnąć wszystko, łącznie z Perseusem?
Trudno powiedzieć. Najpewniej ścięcie z nóg spowodowane było tym, że sama się położyła.
- Ja nawet nie powinnam pić, wiesz? - Powiedziała w ciemność, ale w kierunku, z którego mówił do niej Castor. - Ale przyniósł szampana i piliśmy za powroty i spotkania. - Jej głos niespodziewanie spoważniał, gdy przekręciła się na brzuch i próbowała rozpoznać twarz brata gdzieś pośród ciemności. - Jak w takich czasach nie wypić za coś takiego?! - Spytała, zwieszając na moment głowę, a blond włosy opadły na twarz, na ramiona. - Czy mogę tu dziś spać? Perseus śpi u mnie, bo nie chciałam, żeby mama i tata wiedzieli… A aportować się nie mógł. Po alkoholu bardzo łatwo się rozszczepić. - Stwierdziła poważnie. - Mogę na dywanie albo przy biurku… Albo nawet w nogaaaaaaaaaaaaach… - Ziewnięcie wyrwało jej się w momencie, gdy dosunęła się do góry jego łóżka , składając głowę na poduszce brata. On wciąż pod kołdrą, ona na. Tyle tylko dzieliło ich od jego sekretu. Warstwa ciepłego materiału.
Czy była naiwna?
A i owszem. Jednak chodziło tu bardziej o naiwność w sensie takim, że łudziła się, że takim ludziom da się pomóc. Na swój sposób, chciała ich uleczyć. Dojść do źródła problemu, a gdyby się dało to i podać lek. Szkoda, że nikt nie wymyślił leku na głupotę, który mogłaby sobie zaaplikować panna Sprout. Co jednak mogła poradzić bez takich specyfików?
Zdać się na zdanie innych. A mało kto w jej życiu był równie ważny, jak Castor. Jej młodszy braciszek wyrósł w jej oczach do rangi stoika pośród ich dwójki, bo przecież łatwiej podejmował spokojne decyzje. W przeciwieństwie do niej. W skrajnych przypadkach był gotowa mu się jednak postawić. Dom był ich wspólny, więc ich goście powinni mieć jednakie prawa. Nie tolerowała wprawdzie nawet najmniejszych przejawów nietolerancji, ale działało to w dwie strony. Nikt nie mógł na jej warcie być oceniany za bycie mugolakiem ani za to, że urodził się w rodzinie Black. Wszyscy byli równi w jej oczach.
Nie miała przecież pojęcia, że Castor aż tak przeżywa fakt jej złamanego serca. Owszem poznał Aresa, znał też Perseusa. Mężczyźni ci pochodzili nie tylko z podobnego sobie kręgu. Z wyglądu również stanowili podobny typ, chociaż Aurora zawsze twierdziła głośno, że kiedyś wyjdzie za blond czarodzieja.
Jeśli jednak Castor liczył, że coś zdrożnego przyjdzie mu usłyszeć z sypialni siostry, to musiał się pomylić.
Wszystko, co zaszło tego wieczoru, stało się w pracowni, a ona sama zamroczona alkoholem, nie do końca jeszcze potrafiła skupić myśli na tym, co właściwie tam zaszło.
Wiedziała jednak jedno — w swoim pokoju, gdzie położyła do snu lorda Blacka, zostać na noc nie mogła. Jej rodzice, gdyby odkryli takie zachowanie, z pewnością byli zawiedzeni jej postawą, a chociaż wiedziała, że i Castor nie będzie zachwycony, to jednak tylko do niego mogła się udać, wierząc, że jak zawsze może powierzyć mu każdą tajemnicę. Że jej nie wyda. Chciała bowiem wierzyć, że Lordowi Black naprawdę nic nie grozi, jak długo znajduje się na terenie Wrzosowiska.
Castor spał, a ona przecież mogła cicho skulić się w nogach jego łóżka, by spać tam niepostrzeżenie do rana. Z planu spania przy biurku nie wyszłoby za wiele, gdyż pomimo tego, że nie wypiła wcale tak dużo, w jej głowie wciąż się kręciło.
- Daleko do świtu… - Odparła, unosząc dłoń nad głowę, jednak ta nie chciała zachować się zupełnie prosto, lekko dygocząc, jakby materia była nie cielesna, ale z bardzo gęstej galarety. - Śpij jeszcze… - Dodała, jakby miało to mówić, że dane mu będzie nie pięć minut, ale z przynajmniej kilka godzin. Poprawiła się w jego pościeli, przesuwając się nieco wyżej po łóżku, gdy on już unosił się na łokciach.
Aurora zachichotała, ale wciąż nie była w stanie do końca zapanować nad swoim ciałem. Jakim cudem udało się jej więc ogarnąć wszystko, łącznie z Perseusem?
Trudno powiedzieć. Najpewniej ścięcie z nóg spowodowane było tym, że sama się położyła.
- Ja nawet nie powinnam pić, wiesz? - Powiedziała w ciemność, ale w kierunku, z którego mówił do niej Castor. - Ale przyniósł szampana i piliśmy za powroty i spotkania. - Jej głos niespodziewanie spoważniał, gdy przekręciła się na brzuch i próbowała rozpoznać twarz brata gdzieś pośród ciemności. - Jak w takich czasach nie wypić za coś takiego?! - Spytała, zwieszając na moment głowę, a blond włosy opadły na twarz, na ramiona. - Czy mogę tu dziś spać? Perseus śpi u mnie, bo nie chciałam, żeby mama i tata wiedzieli… A aportować się nie mógł. Po alkoholu bardzo łatwo się rozszczepić. - Stwierdziła poważnie. - Mogę na dywanie albo przy biurku… Albo nawet w nogaaaaaaaaaaaaach… - Ziewnięcie wyrwało jej się w momencie, gdy dosunęła się do góry jego łóżka , składając głowę na poduszce brata. On wciąż pod kołdrą, ona na. Tyle tylko dzieliło ich od jego sekretu. Warstwa ciepłego materiału.
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Naiwność Aurory... Oj, Castor miał na ten temat wiele przemyśleń, samemu jednakże nie będąc zupełnie uwolniony od podobnego rodzaju optymizmu. Byli do siebie podobni — ci sami rodzice, ta sama krew, to samo dzieciństwo i spojrzenie na świat — nic więc dziwnego, że przejawiali podobne tendencje, choć wypracowany przez lata indywidualizm nadawał porywom serca charakter na pierwszy rzut oka odmienny.
Tak oto Castor, przynajmniej we własnym odczuciu, oduczył się przyjmowania wszystkiego, co darował mu los w momencie, w którym na własne oczy stał się świadkiem zdarzeń londyńskich. Wpadnięcie w kocioł znajomości zawartych w stolicy dało mu ogląd na to, że owszem, szczere intencje i dobre serce są w życiu czarodzieja ważne, lecz niewiele jest na świecie osób, które zdolne były do ich docenienia. Sam wyszedł z tej lekcji w stanie moralnego poobijania, jakiś inny, niezdolny do przywołania na wargi tego samego, szczerego uśmiechu, gdy uświadomił sobie, że nader często to właśnie dobre chęci oraz próby pomocy w najczystszych moralnie chęciach prowadziły do najgorszych rezultatów.
Zawsze ktoś cierpiał.
Ale jeżeli mógł zrobić cokolwiek, nie chciał, by była to jego siostra.
Wybiegał więc myślami daleko tam, gdzie dobre serce Aurory nie widziało nawet ubitej ścieżki. Może było mu prościej, bo sam był mężczyzną? Obyty z różnymi rodzajami kawalerów, mężów i wdowców, ze wglądem w ich naturę potrafił dostrzegać pewne jasne punkty wśród ciemnoty nieznanych zamiarów, przyporządkowywać je w określonej kolejności i co ważniejsze, wyciągać wnioski. Nie mógł karać Aurory za to, że nie przewidywała, iż nie każdy przyjmuje pomoc bezinteresownie. Że są tacy ludzie, którzy po otrzymaniu pomocy raz, będą przychodzić dalej, bez baczenia na to, że i pomagający ma swoje życie, swoje sprawki, często również znajduje się w potrzebie. Nie mógł jej za to karać, a jednak czuł na swych wychudzonych barkach ciężar odpowiedzialności. Plecami stykał się z zimną ścianą trudnych decyzji, których perspektywa posyłała zimny prąd w dół kręgosłupa.
Nawet jeżeli nie chciał, to musiał.
Stłumione ziewnięcie zbiegło się w czasie z jego własnym uniesieniem dłoni i potarciem oczu knykciem palca wskazującego prawej ręki. Oczy zdążyły mu zaropieć, robiły tak nader często w okresie jesienno—zimowym, bez względu na to, czy spał minut piętnaście, a może kilka godzin. Dopiero gdy zakończył ten krótki zabieg — feeria barw przed oczami powstała pod wpływem nacisku zaskoczyła go szczególnie w ciemną noc — otworzył oczy raz jeszcze, by postarać skupić się na postaci siostry.
I nie był to widok, który mu się podobał.
Uniósł jasne brwi w górę, w wyrazie nagłego zaskoczenia, lecz dziękował w duchu, że łóżko jego umieszczone było we wnęce pokoju, co sprawiało, że przez padający w niej cień ciężej było dostrzec szczegóły jego mimiki. Nie spodziewał się takiego obrotu sytuacji, Aurora pewnie dzieliłaby jego zaskoczenie, gdyby nie fakt, że...
Była pijana. Woń alkoholu, w dodatku nie bimbru, który wciąż jeszcze mieli w spiżarce, połaskotała wrażliwy nos Castora, który powstrzymując się od kichnięcia, ścisnął mocno płatki własnego nosa i zacisnął powieki. Odczekał w tej pozycji kilka sekund, lecz wszystko wskazywało na to, że udało mu się przepędzić niemożną chęć na kichnięcie.
Postanowił wysłuchać siostry w milczeniu. Po prawdzie odpowiadała ona miarowo na wszystkie pytania pojawiające się pod jego miodowymi lokami, zmierzwionymi dodatkowo przez sen. A więc upiła się szampanem, dobry start. Z dużym prawdopodobieństwem nie sama, co świadczyło na dalszą niekorzyść lorda Blacka. Cóż to za lord, który widząc słabnące siły kobiety, dolewa jej alkoholu?
Castor poruszył się nieco w łóżku, przesuwając się bardziej w lewo tak, aby zapewnić siostrze więcej miejsca. Jednocześnie, gdy zauważył tylko opadające na jej twarz włosy, postarał się zebrać je delikatnie i odsunąć na boki. Palce mu drżały — czy to z wysiłku oparcia całego ciężaru ciała na jednym łokciu, czy może skrywane pokątnie nerwy nie pozwalały na pewność ruchów?
— Jasne, że możesz spać — wydusił wreszcie, przez zaciśnięte gardło. Aurora i tak powiedziała mu zdecydowanie za dużo, by mógł utrzymać się na powierzchni resztek sympatii do Perseusa. Cała sytuacja wydawała mu się po pierwsze farsą, po drugie raczej jedną z tych tandetniejszych, klasy B. Ale to nie była rozmowa na tę porę. Nie była to też rozmowa, w której Aurora powinna brać udział sama z siebie. Na myśl o rodzicach wzdrygnął się z lekka, co zbiegło się również z zakończeniem siostrzanej wędrówki w górę łóżka.
Rory, oni dowiedzą się tak czy siak...
Chciał wierzyć, że tak mama, jak i tata dzielą ich genetyczny hurraoptymizm. Jednocześnie jednak miał nadzieję, że nie są na tyle ślepi co do okoliczności, które zbierały właśnie swe żniwa na Wrzosowisku. Najpierw kłamliwy lord Carrow pozostawiający po sobie wyraźny smród aetonanów, teraz lord Black. Podobne wizyty nie zostają niezauważone, nawet gdy odbywają się w domach na skraju Doliny Godryka. Miejsce Carrowa było w Yorku, Blacka zaś w Londynie. W tym samym Londynie, w którym Castor widział listy gończe ozdobione twarzami bohaterów, bo przecież tym właśnie byli! Bohaterami walczącymi o lepsze jutro! Sproutowie wdepnęli w tę walkę, czy tego chcieli, czy nie. Los Pomony... los kuzynki Pomony przypieczętował tylko ich losy po konkretnej stronie konfliktu.
I nie byli to oprawcy.
Zimny dreszcz raz jeszcze wstrząsnął jego ciałem. Co groziło Aurorze, gdyby ktokolwiek pochwycił jej zażyłości z lordami? Ogółu nie obchodziło to, że Ares kłamał na temat swej tożsamości. Nie obchodziło to, że z Perseusem łączyła ją relacja długa i piękna, oparta przecież na przyjaźni i predatująca wojnę. Krzywe spojrzenia, rzucane pod nosem przykrości, ostentacyjne odejścia to tylko najłagodniejszy z wymiarów kary, gdyby cokolwiek się wydało.
Należało działać. I Castor wiedział, że nie obejdzie się bez poinformowania o sprawie mieszkańców Dunster Castle. Był niemal pewien, że nie byli w posiadaniu informacji o pobycie lorda Black na swych ziemiach, a to przecież niosło za sobą poważne ryzyko na przyszłość. Skoro jeden lord mógł bezpiecznie przekroczyć granice hrabstwa, co stało na przeszkodzie innym? List musiał zostać spisany jak najprędzej.
— I nie w nogach, nie na dywanie. Śpij tutaj, wskakuj pod kołdrę. Jak będzie nam niewygodnie, to pójdę po prostu do salonu, a porozmawiamy rano, dobrze? — troska podszyta własnym zdenerwowaniem wyleciała z gardła Castora prędzej, niż mógł o niej cokolwiek pomyśleć. Aurora mogła dziękować za swój stan, bowiem to on był właśnie okolicznością łagodzącą, która trzymała usta Castora względnie zasznurowane, a na pewno dzierżyła w łapie klucz do klatki złośliwości, które zwykły w nerwach skapywać z języka blondyna częściej, niż by sobie tego życzył.
Wyciągnął jednak ręce w kierunku siostry, zapraszając ją do przytulenia. Miał wrażenie, że to właśnie tego potrzebowała w tej chwili najmocniej. Bliskości kogoś, komu mogła zaufać, nie zimnego prysznica z konsekwencji naiwności czy braterskiej złości na wszystko wokół.
Tak oto Castor, przynajmniej we własnym odczuciu, oduczył się przyjmowania wszystkiego, co darował mu los w momencie, w którym na własne oczy stał się świadkiem zdarzeń londyńskich. Wpadnięcie w kocioł znajomości zawartych w stolicy dało mu ogląd na to, że owszem, szczere intencje i dobre serce są w życiu czarodzieja ważne, lecz niewiele jest na świecie osób, które zdolne były do ich docenienia. Sam wyszedł z tej lekcji w stanie moralnego poobijania, jakiś inny, niezdolny do przywołania na wargi tego samego, szczerego uśmiechu, gdy uświadomił sobie, że nader często to właśnie dobre chęci oraz próby pomocy w najczystszych moralnie chęciach prowadziły do najgorszych rezultatów.
Zawsze ktoś cierpiał.
Ale jeżeli mógł zrobić cokolwiek, nie chciał, by była to jego siostra.
Wybiegał więc myślami daleko tam, gdzie dobre serce Aurory nie widziało nawet ubitej ścieżki. Może było mu prościej, bo sam był mężczyzną? Obyty z różnymi rodzajami kawalerów, mężów i wdowców, ze wglądem w ich naturę potrafił dostrzegać pewne jasne punkty wśród ciemnoty nieznanych zamiarów, przyporządkowywać je w określonej kolejności i co ważniejsze, wyciągać wnioski. Nie mógł karać Aurory za to, że nie przewidywała, iż nie każdy przyjmuje pomoc bezinteresownie. Że są tacy ludzie, którzy po otrzymaniu pomocy raz, będą przychodzić dalej, bez baczenia na to, że i pomagający ma swoje życie, swoje sprawki, często również znajduje się w potrzebie. Nie mógł jej za to karać, a jednak czuł na swych wychudzonych barkach ciężar odpowiedzialności. Plecami stykał się z zimną ścianą trudnych decyzji, których perspektywa posyłała zimny prąd w dół kręgosłupa.
Nawet jeżeli nie chciał, to musiał.
Stłumione ziewnięcie zbiegło się w czasie z jego własnym uniesieniem dłoni i potarciem oczu knykciem palca wskazującego prawej ręki. Oczy zdążyły mu zaropieć, robiły tak nader często w okresie jesienno—zimowym, bez względu na to, czy spał minut piętnaście, a może kilka godzin. Dopiero gdy zakończył ten krótki zabieg — feeria barw przed oczami powstała pod wpływem nacisku zaskoczyła go szczególnie w ciemną noc — otworzył oczy raz jeszcze, by postarać skupić się na postaci siostry.
I nie był to widok, który mu się podobał.
Uniósł jasne brwi w górę, w wyrazie nagłego zaskoczenia, lecz dziękował w duchu, że łóżko jego umieszczone było we wnęce pokoju, co sprawiało, że przez padający w niej cień ciężej było dostrzec szczegóły jego mimiki. Nie spodziewał się takiego obrotu sytuacji, Aurora pewnie dzieliłaby jego zaskoczenie, gdyby nie fakt, że...
Była pijana. Woń alkoholu, w dodatku nie bimbru, który wciąż jeszcze mieli w spiżarce, połaskotała wrażliwy nos Castora, który powstrzymując się od kichnięcia, ścisnął mocno płatki własnego nosa i zacisnął powieki. Odczekał w tej pozycji kilka sekund, lecz wszystko wskazywało na to, że udało mu się przepędzić niemożną chęć na kichnięcie.
Postanowił wysłuchać siostry w milczeniu. Po prawdzie odpowiadała ona miarowo na wszystkie pytania pojawiające się pod jego miodowymi lokami, zmierzwionymi dodatkowo przez sen. A więc upiła się szampanem, dobry start. Z dużym prawdopodobieństwem nie sama, co świadczyło na dalszą niekorzyść lorda Blacka. Cóż to za lord, który widząc słabnące siły kobiety, dolewa jej alkoholu?
Castor poruszył się nieco w łóżku, przesuwając się bardziej w lewo tak, aby zapewnić siostrze więcej miejsca. Jednocześnie, gdy zauważył tylko opadające na jej twarz włosy, postarał się zebrać je delikatnie i odsunąć na boki. Palce mu drżały — czy to z wysiłku oparcia całego ciężaru ciała na jednym łokciu, czy może skrywane pokątnie nerwy nie pozwalały na pewność ruchów?
— Jasne, że możesz spać — wydusił wreszcie, przez zaciśnięte gardło. Aurora i tak powiedziała mu zdecydowanie za dużo, by mógł utrzymać się na powierzchni resztek sympatii do Perseusa. Cała sytuacja wydawała mu się po pierwsze farsą, po drugie raczej jedną z tych tandetniejszych, klasy B. Ale to nie była rozmowa na tę porę. Nie była to też rozmowa, w której Aurora powinna brać udział sama z siebie. Na myśl o rodzicach wzdrygnął się z lekka, co zbiegło się również z zakończeniem siostrzanej wędrówki w górę łóżka.
Rory, oni dowiedzą się tak czy siak...
Chciał wierzyć, że tak mama, jak i tata dzielą ich genetyczny hurraoptymizm. Jednocześnie jednak miał nadzieję, że nie są na tyle ślepi co do okoliczności, które zbierały właśnie swe żniwa na Wrzosowisku. Najpierw kłamliwy lord Carrow pozostawiający po sobie wyraźny smród aetonanów, teraz lord Black. Podobne wizyty nie zostają niezauważone, nawet gdy odbywają się w domach na skraju Doliny Godryka. Miejsce Carrowa było w Yorku, Blacka zaś w Londynie. W tym samym Londynie, w którym Castor widział listy gończe ozdobione twarzami bohaterów, bo przecież tym właśnie byli! Bohaterami walczącymi o lepsze jutro! Sproutowie wdepnęli w tę walkę, czy tego chcieli, czy nie. Los Pomony... los kuzynki Pomony przypieczętował tylko ich losy po konkretnej stronie konfliktu.
I nie byli to oprawcy.
Zimny dreszcz raz jeszcze wstrząsnął jego ciałem. Co groziło Aurorze, gdyby ktokolwiek pochwycił jej zażyłości z lordami? Ogółu nie obchodziło to, że Ares kłamał na temat swej tożsamości. Nie obchodziło to, że z Perseusem łączyła ją relacja długa i piękna, oparta przecież na przyjaźni i predatująca wojnę. Krzywe spojrzenia, rzucane pod nosem przykrości, ostentacyjne odejścia to tylko najłagodniejszy z wymiarów kary, gdyby cokolwiek się wydało.
Należało działać. I Castor wiedział, że nie obejdzie się bez poinformowania o sprawie mieszkańców Dunster Castle. Był niemal pewien, że nie byli w posiadaniu informacji o pobycie lorda Black na swych ziemiach, a to przecież niosło za sobą poważne ryzyko na przyszłość. Skoro jeden lord mógł bezpiecznie przekroczyć granice hrabstwa, co stało na przeszkodzie innym? List musiał zostać spisany jak najprędzej.
— I nie w nogach, nie na dywanie. Śpij tutaj, wskakuj pod kołdrę. Jak będzie nam niewygodnie, to pójdę po prostu do salonu, a porozmawiamy rano, dobrze? — troska podszyta własnym zdenerwowaniem wyleciała z gardła Castora prędzej, niż mógł o niej cokolwiek pomyśleć. Aurora mogła dziękować za swój stan, bowiem to on był właśnie okolicznością łagodzącą, która trzymała usta Castora względnie zasznurowane, a na pewno dzierżyła w łapie klucz do klatki złośliwości, które zwykły w nerwach skapywać z języka blondyna częściej, niż by sobie tego życzył.
Wyciągnął jednak ręce w kierunku siostry, zapraszając ją do przytulenia. Miał wrażenie, że to właśnie tego potrzebowała w tej chwili najmocniej. Bliskości kogoś, komu mogła zaufać, nie zimnego prysznica z konsekwencji naiwności czy braterskiej złości na wszystko wokół.
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Każdy jej mówił, że jest naiwna, a ona każdemu przytakiwała. Wiedziała, że mieli rację. Wszyscy. Ale czy cokolwiek to zmieniało? Absolutnie niestety nie. Nie umiała zagłuszyć porywów serca, które rwało się do tego, żeby pomagać. Żeby znaleźć wyjście cierpiącym i uspokoić zdenerwowanych.
Czy miała stać się taką, na jaką miarę kroili jej inni, czy może powinna pozostać sobą? Ale co jeśli pozostanie sobą, wiązało się z tym, że naraża bliskich na niebezpieczeństwo? Może powinna odejść, zapewniając im wszystkim bezpieczeństwo? Czyż problemy nie zaczęły się w momencie, gdy wróciła z zielonych ziem Irlandii? Czy sen Castora nie był wtedy spokojniejszy, a ich rodziców tak pełen nadziei, że ich córka dobrze wyjdzie za mąż?
Ale przecież jej nadzieje były już niemal nie do spełnienia. Miłość jej życia odeszła, chociaż wracała jedynie wspomnieniem. Castor nie mógł przecież jeszcze wiedzieć, że Aurora wybiera się z Aresem do Irlandii. Zapewne, i to całkiem słusznie, szybko wybiłby jej ten pomysł z głowy. A ona czuła, że musi to zrobić. Że chce być w tak ważnym momencie życia Aresa przy jego boku.
- Jestem taka głupia… - Wyrzuciła jednak z siebie niespodziewanie, jakby sama z siebie wiedziała, że podjęte przez nią kroki są irracjonalne, a każda decyzja może zaważyć na kolejnych dniach. Ale nie wiedziała. Nie sądziła, że cokolwiek powie, będzie mogło zostać użyte przeciwko niej lub jej rodzinie. Wierzyła Perseusowi, gdy mówiła mu o Aresie, że ten potrzebuje pomocy. Wierzyła też, że mimo swoich gróźb nie powie ani słowa o tym, że istnieje szansa, że Aurora nie pokłoni się nigdy Czarnemu Panu. Być może to wszystko było winą alkoholu, który wypiła, a który nie zdążył odpowiednio rozejść się po jej ciele na skutek gwałtownej kłótni, jaka miała miejsce w pracowni. Co więc Lord Black robił w dalszym ciągu na ich ziemiach? Cóż… Aurora zauważyła pewne objawy świadczące o tym, że może mieć atak swojej choroby. Nie wszyscy wiedzieli, że Perseus na nią cierpi, a ona nie zamierzała się później tłumaczyć, czemu lord Black umarł akurat na ich ziemiach. No i ostatecznie też, mimo wszystkich gorzkich słów, które powiedział, nadal był jej przyjacielem — czy tego chciał, czy też nie.
Ale tak. Była naiwna i głupia. Nie mogła tego ukryć nawet sama przed sobą.
A co jeszcze było względnie trudne do ukrycia? To, że lord Black zostawił na jej ramionach i szyi ciemne ślady siniaków, układających się w kształt dłoni. Oczywiście Castor musiałby się przyjrzeć, co nie było łatwe, bo jak zauważono, jego łóżko stało częściowo ustawione w półmroku.
- Nie widziałam cię tyle dni… - Powiedziała, chociaż była to jedynie połowiczna prawda, bo przecież mijali się czasem gdzieś w kuchni, czy na podwórzu. Ale to nie było to wystarczające, żeby móc porozmawiać swobodnie. Aurora co prawda nie miała zbyt wielu wieści o samej sobie, oprócz tego, że najpewniej powinna wyrecytować bratu całe spotkanie dotyczące lorda Blacka. Chciała mu jednak powiedzieć coś innego. Coś, co nie dawało jej spokoju i sądziła, że Castor powinien wiedzieć. Być może wkopywała się w gorsze kłopoty, ale czuła, że o tym Castor powinien akurat wiedzieć. O tym i o pewnych obawach, które zaczęły kiełkować w jej głowie. Ale musiała zacząć po kolei, by nie zrzucać na brata zbyt wiele na raz.
- Halbert pobił się z Aresem… Nie wiem, jak i dlaczego dokładnie… Czy widziałeś może Halberta ostatnio? Napisał mi w liście, że czuje się nieźle, ale nie wiem, czy nie chce mnie po prostu uspokoić, kłamiąc mi na pergaminie. - Nawet, teraz gdy wciąż myśli były rozbiegane, ona same nie potrafiła porządnie sklecić zdania, to musiała martwić się o Halberta… o Aresa zadbała sama.
Wtuliła się w ramiona brata, gdy tak zachęcająco otworzył ramiona. I wtedy właśnie jakby na krótką chwilę świat się skończył. A przynajmniej Aurora poczuła, jakby ktoś okropnie rozbujaną łódkę zatrzymał. I nie chodzi tu bynajmniej o kołysanie od szampana.
Emocjonalnie wykończona Aurora odnalazła wreszcie te ramiona, które bez pytania udzielały wsparcia. Które kochały bezwarunkowo i broniły zawzięcie. Tarczą jej były i nie dopuszczały złego. Najpierw walczyła przez kilka minut, ale walka ta zmieniła się w lekkie dreszcze, które wstrząsnęły jej drobnym ciałkiem. Złapała koszulę brata, zaciskając na niej pięść, jakby bała się, że kolejne słowa mogą sprawić, że będzie chciał się od niej odsunąć. Nie tylko teraz, ale i na zawsze. Ale już dłużej nie mogła nosić tego ciężaru sama. Zupełnie była nieświadoma tego, że on już widzi przyszłość. Że zapobiegając jej błędom, już nabrał sobie na plecy zbyt wiele odpowiedzialności. I naprawdę chciała mu powiedzieć, że kobiece dni uległy opóźnieniu… Otworzyła usta, jednak zamiast słów wydobył się z nich tylko szloch. A przynajmniej przez chwilę, zanim znów powtórzyła.
- Jestem taka głupia Castor… - I nie wiedziała nawet, z której półki sięgnąć po przykłady, tak było ich wiele. A jeden z nich spał nawet z nimi teraz przez ścianę.
Czy miała stać się taką, na jaką miarę kroili jej inni, czy może powinna pozostać sobą? Ale co jeśli pozostanie sobą, wiązało się z tym, że naraża bliskich na niebezpieczeństwo? Może powinna odejść, zapewniając im wszystkim bezpieczeństwo? Czyż problemy nie zaczęły się w momencie, gdy wróciła z zielonych ziem Irlandii? Czy sen Castora nie był wtedy spokojniejszy, a ich rodziców tak pełen nadziei, że ich córka dobrze wyjdzie za mąż?
Ale przecież jej nadzieje były już niemal nie do spełnienia. Miłość jej życia odeszła, chociaż wracała jedynie wspomnieniem. Castor nie mógł przecież jeszcze wiedzieć, że Aurora wybiera się z Aresem do Irlandii. Zapewne, i to całkiem słusznie, szybko wybiłby jej ten pomysł z głowy. A ona czuła, że musi to zrobić. Że chce być w tak ważnym momencie życia Aresa przy jego boku.
- Jestem taka głupia… - Wyrzuciła jednak z siebie niespodziewanie, jakby sama z siebie wiedziała, że podjęte przez nią kroki są irracjonalne, a każda decyzja może zaważyć na kolejnych dniach. Ale nie wiedziała. Nie sądziła, że cokolwiek powie, będzie mogło zostać użyte przeciwko niej lub jej rodzinie. Wierzyła Perseusowi, gdy mówiła mu o Aresie, że ten potrzebuje pomocy. Wierzyła też, że mimo swoich gróźb nie powie ani słowa o tym, że istnieje szansa, że Aurora nie pokłoni się nigdy Czarnemu Panu. Być może to wszystko było winą alkoholu, który wypiła, a który nie zdążył odpowiednio rozejść się po jej ciele na skutek gwałtownej kłótni, jaka miała miejsce w pracowni. Co więc Lord Black robił w dalszym ciągu na ich ziemiach? Cóż… Aurora zauważyła pewne objawy świadczące o tym, że może mieć atak swojej choroby. Nie wszyscy wiedzieli, że Perseus na nią cierpi, a ona nie zamierzała się później tłumaczyć, czemu lord Black umarł akurat na ich ziemiach. No i ostatecznie też, mimo wszystkich gorzkich słów, które powiedział, nadal był jej przyjacielem — czy tego chciał, czy też nie.
Ale tak. Była naiwna i głupia. Nie mogła tego ukryć nawet sama przed sobą.
A co jeszcze było względnie trudne do ukrycia? To, że lord Black zostawił na jej ramionach i szyi ciemne ślady siniaków, układających się w kształt dłoni. Oczywiście Castor musiałby się przyjrzeć, co nie było łatwe, bo jak zauważono, jego łóżko stało częściowo ustawione w półmroku.
- Nie widziałam cię tyle dni… - Powiedziała, chociaż była to jedynie połowiczna prawda, bo przecież mijali się czasem gdzieś w kuchni, czy na podwórzu. Ale to nie było to wystarczające, żeby móc porozmawiać swobodnie. Aurora co prawda nie miała zbyt wielu wieści o samej sobie, oprócz tego, że najpewniej powinna wyrecytować bratu całe spotkanie dotyczące lorda Blacka. Chciała mu jednak powiedzieć coś innego. Coś, co nie dawało jej spokoju i sądziła, że Castor powinien wiedzieć. Być może wkopywała się w gorsze kłopoty, ale czuła, że o tym Castor powinien akurat wiedzieć. O tym i o pewnych obawach, które zaczęły kiełkować w jej głowie. Ale musiała zacząć po kolei, by nie zrzucać na brata zbyt wiele na raz.
- Halbert pobił się z Aresem… Nie wiem, jak i dlaczego dokładnie… Czy widziałeś może Halberta ostatnio? Napisał mi w liście, że czuje się nieźle, ale nie wiem, czy nie chce mnie po prostu uspokoić, kłamiąc mi na pergaminie. - Nawet, teraz gdy wciąż myśli były rozbiegane, ona same nie potrafiła porządnie sklecić zdania, to musiała martwić się o Halberta… o Aresa zadbała sama.
Wtuliła się w ramiona brata, gdy tak zachęcająco otworzył ramiona. I wtedy właśnie jakby na krótką chwilę świat się skończył. A przynajmniej Aurora poczuła, jakby ktoś okropnie rozbujaną łódkę zatrzymał. I nie chodzi tu bynajmniej o kołysanie od szampana.
Emocjonalnie wykończona Aurora odnalazła wreszcie te ramiona, które bez pytania udzielały wsparcia. Które kochały bezwarunkowo i broniły zawzięcie. Tarczą jej były i nie dopuszczały złego. Najpierw walczyła przez kilka minut, ale walka ta zmieniła się w lekkie dreszcze, które wstrząsnęły jej drobnym ciałkiem. Złapała koszulę brata, zaciskając na niej pięść, jakby bała się, że kolejne słowa mogą sprawić, że będzie chciał się od niej odsunąć. Nie tylko teraz, ale i na zawsze. Ale już dłużej nie mogła nosić tego ciężaru sama. Zupełnie była nieświadoma tego, że on już widzi przyszłość. Że zapobiegając jej błędom, już nabrał sobie na plecy zbyt wiele odpowiedzialności. I naprawdę chciała mu powiedzieć, że kobiece dni uległy opóźnieniu… Otworzyła usta, jednak zamiast słów wydobył się z nich tylko szloch. A przynajmniej przez chwilę, zanim znów powtórzyła.
- Jestem taka głupia Castor… - I nie wiedziała nawet, z której półki sięgnąć po przykłady, tak było ich wiele. A jeden z nich spał nawet z nimi teraz przez ścianę.
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W tym właśnie tkwiło sedno problemu. Castor przede wszystkim nie chciał zmieniać swej siostry. Nie chciał wpływać na jej osobowość, którą przecież uwielbiał, kochał całym sercem, bo Aurora była sobą tylko wtedy, gdy zachowywała się jak ona. Była przecież dorosłą osobą, dorosłą kobietą, w pełni ukształtowaną i zdolną do podejmowania decyzji. A jej brat, pomimo wszelkich zmartwień, które napadały go w nocy, zazwyczaj przed samym zaśnięciem, nie mógł pozbawić jej możliwości wyboru. Mógł starać się załagodzić konsekwencje, brać większość ich ciężaru na siebie, ale czuł, że coraz to większymi krokami zbliżał się ten gorzki, odwlekany na siłę moment.
Moment, w którym musiał pokazać Aurorze, jak nawet najmniejsze piśnięcie może stać się powodem do krzyku kogoś innego.
— Cii... — odezwał się wreszcie, gdy przyciągnął ją bliżej siebie. Była pijana; nawet jeżeli luźna koszula ukazałaby część czerwonych blizn na jego torsie, była szansa, że ich nie zapamięta. A jeżeli to zrobi, Castor postara się wmówić jej, że tylko je sobie wyobraziła. Zapewne z troski o młodszego brata, przecież nie byłoby to niczym nowym.
Wyciągnął jednak ręce, oplótł jej ciało nieco mocniej, przycisnął nawet do swojej klatki piersiowej. Podbródek ułożył na czubku głowy siostry i nim się spostrzegł — począł kołysać się lekko, prawie tak samo, jak jeszcze przed laty robiła to ona z nim w ramionach. Gdy wywrócił się na ścieżce i obdarł kolano. Płakał wtedy przepotężnie, rana piekła go przecież mocno, ale nagle, gdy poczuł siłę siostrzanych objęć, uspokoił się prędko i już samodzielnie otarł kryształki łez spływające po pucułowatych policzkach. Marzył kiedyś o tym, by być dla niej podobną siłą. By odgonić demony, które wyciągały swe łapska w jej kierunku, ale... Bał się.
Bał się, że nie da rady być takim wsparciem, jakiego potrzebuje.
— Czasami tak się zdarza, Rory — choć starał się, by jego głos brzmiał dość pewnie i nie drżał z emocji, nie mógł zignorować ukłucia bólu, zaraz pod sercem. Ukłucie żałości, tęsknoty i raz jeszcze strachu. Nie mógł jej przecież powiedzieć, że unikał jej głównie przez to,kim czym się stał. Że nie chciał zrobić jej krzywdy, jej, rodzicom, wszystkim wokół, dlatego zamykał się w sobie, zamykał się w szopie, starał się przecież jak najmocniej nie być dla nich wszystkich problemem... Z trudem przełknął ślinę, kwaśną od zmartwień i słów, których jeszcze nie mógł, nie był gotowy powiedzieć. — W grudniu powinno się uspokoić, wiesz? Będziemy mogli gdzieś pojechać, jeszcze przed świętami. A na święta zaprosimy Hala i Herba, co ty na to? Pogotujemy razem, nadgonimy ten szalony czas... Co ty na to, mała?
Zmusił się do uśmiechu; nie przystawał on co prawda do okoliczności, ale Aurora zasługiwała na coś dobrego. Dlatego też na moment odsunął się od niej, teraz obejmował ją tylko prawą ręką, zaś palec wskazujący lewej dłoni dotknął kilkukrotnie czubka jej nosa, ot tak, dla zabawy. Dla podniesienia nastrojów, bo choć nie wiedział jeszcze, jakie słowa nadejdą, czuł, że siostra nie znajduje się w najlepszym nastroju nie tylko przez alkoholowe samopoczucie.
Prędko przytulił ją znowu. Po części po to, by zapewnić jej odpowiedni komfort, po części po to, by nie widziała, że na wieść o starciu Halberta i Aresa uśmiechnął się szeroko, wręcz emanował nieprzystojącą do dramatu dumą. Ach, kochani kuzyni Grey...
— Nie widziałem się z nim, ale myślę, że znam jego motywy — powiedział zupełnie szczerze, wplatając chude palce w jasne kosmyki siostrzanych włosów. Przeczesywał je przez jakiś czas, słuchając wszystkiego, co miała mu do przekazania siostra. I wydawało mu się wtedy, gdy przerzucił część kosmyków na bok, że zauważył jakieś dziwne pręgi na jej szyi. Nie mógł jednak przyjrzeć się im wyraźniej, zacienienie wnęki z łóżkiem i próba utrzymania pozorów nie pozwalała na dokładniejszą egzaminację. — I wiesz co? Zrobiłbym to samo. Raz jeszcze. Rozumiem, łączyło was uczucie. Też zdążyłem go polubić, przez co pluję sobie w brodę, ale Aurora... Zastanowiłaś się, czemu on wraca zawsze, gdy życie daje mu w kość? On wraca, kiedy to dla niego wygodne, nie dla ciebie. To nie jest zdrowa postawa. I ja wiem, że ty mu nie odmówisz. Że chcesz mu pomóc, chcesz się czuć potrzebna. Ale kiedy ty nie dajesz rady odmówić, jesteśmy w obowiązku wytłumaczyć mu innymi metodami, że to, co robi, nie jest dobre dla nikogo. Halbert, Herbert, ja.
Dopiero po wypowiedzeniu tych słów złapał się na tym, jak ostro one brzmiały. Dla załagodzenia sytuacji, dla uspokojenia siostry, raz jeszcze złożył krótki pocałunek na czubku jej głowy. Cholera, nie powinien sobie pozwalać na taką zapalczywość, ale przecież... Przecież musiał!
— Nie martw się o Halberta. Nie okłamałby cię, a poza tym on i Herbert znają się na bitkach prawie tak dobrze, jak na zielarstwie.
Czy Rory o tym wiedziała, czy przypadkiem sprzedał własnych kuzynów?
Ups.
Pomyśli o tym może później.
Bowiem prędka, kolejna zmiana tematu, szloch wydostający się z jej ust... Niczym otwarta rana w jego sercu... To wszystko prędko postawił Castora na nogi, poważnego, przejętego. Czując, że siostra łapie jego koszulę w pięści, tym bardziej nie zamierzał jej odsuwać. Przycisnął ją bliżej siebie, prawa dłoń zsunęła się na jej plecy, które poczęła głaskać. W założeniu uspokajająco.
— Nie waż się tak mówić, Rory. Nie jesteś głupia — wyszeptał wprost do jej ucha. Był przecież tego pewien. To nie tylko grzecznościowe zapewnienia, które mogłaby otrzymać od losowego przechodnia napotkanego w Dolinie. Znał ją przecież. I wiedział, że cokolwiek by się nie stało, wciąż była jego starszą siostrą. Mądrą, dobrą, łagodną Aurorą. Taką, którą kochało ją tyle osób...
— Spokojnie, kochana... Nie spieszy nam się... Płacz ile wlezie, jestem przy tobie...
Moment, w którym musiał pokazać Aurorze, jak nawet najmniejsze piśnięcie może stać się powodem do krzyku kogoś innego.
— Cii... — odezwał się wreszcie, gdy przyciągnął ją bliżej siebie. Była pijana; nawet jeżeli luźna koszula ukazałaby część czerwonych blizn na jego torsie, była szansa, że ich nie zapamięta. A jeżeli to zrobi, Castor postara się wmówić jej, że tylko je sobie wyobraziła. Zapewne z troski o młodszego brata, przecież nie byłoby to niczym nowym.
Wyciągnął jednak ręce, oplótł jej ciało nieco mocniej, przycisnął nawet do swojej klatki piersiowej. Podbródek ułożył na czubku głowy siostry i nim się spostrzegł — począł kołysać się lekko, prawie tak samo, jak jeszcze przed laty robiła to ona z nim w ramionach. Gdy wywrócił się na ścieżce i obdarł kolano. Płakał wtedy przepotężnie, rana piekła go przecież mocno, ale nagle, gdy poczuł siłę siostrzanych objęć, uspokoił się prędko i już samodzielnie otarł kryształki łez spływające po pucułowatych policzkach. Marzył kiedyś o tym, by być dla niej podobną siłą. By odgonić demony, które wyciągały swe łapska w jej kierunku, ale... Bał się.
Bał się, że nie da rady być takim wsparciem, jakiego potrzebuje.
— Czasami tak się zdarza, Rory — choć starał się, by jego głos brzmiał dość pewnie i nie drżał z emocji, nie mógł zignorować ukłucia bólu, zaraz pod sercem. Ukłucie żałości, tęsknoty i raz jeszcze strachu. Nie mógł jej przecież powiedzieć, że unikał jej głównie przez to,
Zmusił się do uśmiechu; nie przystawał on co prawda do okoliczności, ale Aurora zasługiwała na coś dobrego. Dlatego też na moment odsunął się od niej, teraz obejmował ją tylko prawą ręką, zaś palec wskazujący lewej dłoni dotknął kilkukrotnie czubka jej nosa, ot tak, dla zabawy. Dla podniesienia nastrojów, bo choć nie wiedział jeszcze, jakie słowa nadejdą, czuł, że siostra nie znajduje się w najlepszym nastroju nie tylko przez alkoholowe samopoczucie.
Prędko przytulił ją znowu. Po części po to, by zapewnić jej odpowiedni komfort, po części po to, by nie widziała, że na wieść o starciu Halberta i Aresa uśmiechnął się szeroko, wręcz emanował nieprzystojącą do dramatu dumą. Ach, kochani kuzyni Grey...
— Nie widziałem się z nim, ale myślę, że znam jego motywy — powiedział zupełnie szczerze, wplatając chude palce w jasne kosmyki siostrzanych włosów. Przeczesywał je przez jakiś czas, słuchając wszystkiego, co miała mu do przekazania siostra. I wydawało mu się wtedy, gdy przerzucił część kosmyków na bok, że zauważył jakieś dziwne pręgi na jej szyi. Nie mógł jednak przyjrzeć się im wyraźniej, zacienienie wnęki z łóżkiem i próba utrzymania pozorów nie pozwalała na dokładniejszą egzaminację. — I wiesz co? Zrobiłbym to samo. Raz jeszcze. Rozumiem, łączyło was uczucie. Też zdążyłem go polubić, przez co pluję sobie w brodę, ale Aurora... Zastanowiłaś się, czemu on wraca zawsze, gdy życie daje mu w kość? On wraca, kiedy to dla niego wygodne, nie dla ciebie. To nie jest zdrowa postawa. I ja wiem, że ty mu nie odmówisz. Że chcesz mu pomóc, chcesz się czuć potrzebna. Ale kiedy ty nie dajesz rady odmówić, jesteśmy w obowiązku wytłumaczyć mu innymi metodami, że to, co robi, nie jest dobre dla nikogo. Halbert, Herbert, ja.
Dopiero po wypowiedzeniu tych słów złapał się na tym, jak ostro one brzmiały. Dla załagodzenia sytuacji, dla uspokojenia siostry, raz jeszcze złożył krótki pocałunek na czubku jej głowy. Cholera, nie powinien sobie pozwalać na taką zapalczywość, ale przecież... Przecież musiał!
— Nie martw się o Halberta. Nie okłamałby cię, a poza tym on i Herbert znają się na bitkach prawie tak dobrze, jak na zielarstwie.
Czy Rory o tym wiedziała, czy przypadkiem sprzedał własnych kuzynów?
Ups.
Pomyśli o tym może później.
Bowiem prędka, kolejna zmiana tematu, szloch wydostający się z jej ust... Niczym otwarta rana w jego sercu... To wszystko prędko postawił Castora na nogi, poważnego, przejętego. Czując, że siostra łapie jego koszulę w pięści, tym bardziej nie zamierzał jej odsuwać. Przycisnął ją bliżej siebie, prawa dłoń zsunęła się na jej plecy, które poczęła głaskać. W założeniu uspokajająco.
— Nie waż się tak mówić, Rory. Nie jesteś głupia — wyszeptał wprost do jej ucha. Był przecież tego pewien. To nie tylko grzecznościowe zapewnienia, które mogłaby otrzymać od losowego przechodnia napotkanego w Dolinie. Znał ją przecież. I wiedział, że cokolwiek by się nie stało, wciąż była jego starszą siostrą. Mądrą, dobrą, łagodną Aurorą. Taką, którą kochało ją tyle osób...
— Spokojnie, kochana... Nie spieszy nam się... Płacz ile wlezie, jestem przy tobie...
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
W tym, jak podobni byli sobie, a zarazem różni byli. Aurora nie potrafiła dostrzec tego wszystkiego, co widział Castor. A nawet jeśli, gdzieś z tyłu głowy kiełkowały te myśli, to ona nie dopuszczała ich do siebie, chcąc wierzyć, że ludzie mimo wszystko mają w sobie dobro. Nie chciała jednak, żeby on musiał cierpieć przez jej wyboru. Powinien pozwolić jej zmierzyć się z losem i wszystkimi konsekwencjami, jakie na siebie sprowadzała. Może gdyby musiała przeżyć ich wszelką gamę lub wreszcie by zrozumiała, że świat nie jest takim, jakby Aurora chciała, aby był.
Była wstawiona, ale nie na tyle, żeby odpływać, czy bełkotać… Był to raczej ten moment upojenia, gdy nie chciało już się walczyć z goniącymi ją emocjami i najchętniej pozwoliłaby łzom, jak słowom płynąć bez opamiętania. Ale Castor powiedział ciii…, więc taka właśnie była… Cicha, chociaż wciąż poruszona i drżąca.
Jeszcze nie dostrzegła łez, jeszcze zlewały się ciemnym cieniem na jego ciele, a ona nie potrafiła rozróżnić tego, co było prawdziwe, a co tylko wynikiem tarcia oczu drobną dłonią. Najpewniej, gdyby jutro jej wmówił, że to zwidy, uwierzyłaby mu. Bo przecież, gdyby miała na tym świecie ufać komukolwiek, to przecież właśnie jemu. Każdy był wątpliwy już teraz w jej mniemaniu. Każdy mógł ją oszukać, skrzywdzić złym słowem, czy chociaż kłamstwem… Każdy, ale nie Castor. Nie jej malutki braciszek, którego znała najlepiej ze wszystkich, i który równie dobrze znał ją całą.
Wczuła się lekko w kołysanie, jedną z rąk przeplatając tak, by prześlizgnęła się szczeliną pomiędzy jego głową a szyją i znalazła na tyle jego głowy. Drugą zaś trzymała się jego ramienia, jak ostatniej deski ratunku, jak ostatniej dobrej istoty, która dawała jej sens życia. Czyż nie traciła bowiem przyjaciół jednych za drugimi? Czyż nie przemykali jej oni pomiędzy palcami, niknąc gdzieś w otchłani czasu i niepamięci? Niestety — niepamięć i zapomnienie leżały głównie po ich stronie, gdy listy wracały do niej, nawet nieodebrane. A jeśli sowa wracała bez niego, to bardzo często nie otrzymywała na nie odpowiedzi.
To bolało. Ale tera, w ramionach brata, był spokój i bezpieczeństwo. Tu jej nie groziło nic.
- W grudniu… no tak. - Powtórzyła, ale nie mogła ukryć smutku. Był dorosły, nie powinna wymagać od niego, by siedział w domu. Niedługo znajdzie pannę, ożeni się i założy rodzinę, zostawiając Wrzosowisko za sobą, jak wspomnienie. A Aurora, gdzieś tam głęboko w środku czuła, że jej historia jest tak zagmatwana, że nikt nie będzie chciał usiąść nad nią, by móc ją rozplątać, a samą Aurorę poznać. Nie była aż tyle warta. Za błędy należało płacić. Jakie to wielkie szczęście, że Castor miał przed sobą życie piękne i szczęśliwe. Niemożliwe przecież było, żeby mogło spotkać go coś niedobrego — nie zasłużył na to, a na samo dobro. To, co zasiejesz, to zbierzesz, a on przecież czynił samo dobro.
Niech najlepszym dowodem na to będzie to, że tak bezinteresownie, chciał ukryć radość z jej zmartwienia, jakim było pobicie Aresa przez Halberta. To przecież nie była postawa godna pochwały, a skoro ślady na twarzy Aresa utrzymały się przez tak długi czas, starcie musiało być naprawdę nieprzyjemne. Kuzynie Grey, zawsze dbali o dobre imię Sproutów i pomagali, przynajmniej Aurorze, dojść do siebie po strasznych szkolnych wydarzeniach. Teraz zaś, w dorosłym życiu, Aurora otrzymała protekcję trzech dorosłych mężczyzn, których ona sama w jakiś zadziwiający sposób wciąż postrzegała jako chłopców, z którymi wspinała się na drzewa.
Westchnęła, cofając się nieznacznie, tak by móc spojrzeć bratu w oczy. Jej dłoń z ramienia przeniosła się na linię żuchwy, a kciukiem pogładziła jego policzek.
- To, co mówisz, jest prawdą, ukochany Castorku. Ale nie znasz go jak ja… nie znasz smutku w jego oczach. Zranił mnie okrutnie, ale gdyby coś mu się stało, najpewniej wraz z nim bym cierpiała… Wolę, więc gdy przychodzi. Mogę wtedy uśmierzyć jego ból i wtedy jedynie ja cierpię. I wiem, że chcecie dla mnie jak najlepiej, ale przemoc nigdy nie była rozwiązaniem… - Dokąd mają pójść zbłąkane dusze? Dlaczego każdy kolejny zmęczony lord nie może znaleźć spokoju właśnie u nich? Nie muszą rzecz jasna poszukiwać u niej cielesnych spełnień, ale duchowej ulgi. - Nie dzielmy się, a łączmy. Czy nie na tym nam właśnie zależy? - Zadrżała jej warga, zbliżała się granica. - Przecież… przecież wszyscy mamy takie same serca… U niektórych po prostu trwa wieczna zima i gorąc uczuć potrzebuje czasu, by skruszyć lód. - Nie mogli być przecież tak bezduszni, jak ludzie mówią. Ludzie muszą wierzyć w miłość. Bez tego ani rusz…
Czuła jego szept zaraz przy uchu, uspokajający dotyk działał, a ona niespodziewanie dla siebie pomyślała, że tym mógłby zasłynąć. Terapią ciepła.
Dłoń jej, którą trzymała pod jego głową, wplotła się w blond włosy, tak podobne do jej własnych, a dłoń z koszuli przerzuciła się przez szyję, zaplatając brata w ciasnym uścisku. Jego szept uspokajał.
- Ty jeden jesteś przy mnie… Ty jeden mnie rozumiesz… - Szeptała gorączkowo przez pijany szloch, gdzieś w jego szyję, tuż pod uchem. Tuliła się do niego i garnęła, jakby bała się, że gdy się odsunie, wejdzie między nich strach. - Chce nauczyć się, jak ty… chce rozróżniać szarości od bieli, a od tego potem czernie… - Miała bowiem teraz wrażenie, że wokół niej, jedynie ona jest mrokiem i dlatego tak bardzo chciała dać wszystkim światło. By mieli w co wierzyć, gdy zetkną się z bezkresną pustką, która czasem tkwiła w Aurorze.
Była wstawiona, ale nie na tyle, żeby odpływać, czy bełkotać… Był to raczej ten moment upojenia, gdy nie chciało już się walczyć z goniącymi ją emocjami i najchętniej pozwoliłaby łzom, jak słowom płynąć bez opamiętania. Ale Castor powiedział ciii…, więc taka właśnie była… Cicha, chociaż wciąż poruszona i drżąca.
Jeszcze nie dostrzegła łez, jeszcze zlewały się ciemnym cieniem na jego ciele, a ona nie potrafiła rozróżnić tego, co było prawdziwe, a co tylko wynikiem tarcia oczu drobną dłonią. Najpewniej, gdyby jutro jej wmówił, że to zwidy, uwierzyłaby mu. Bo przecież, gdyby miała na tym świecie ufać komukolwiek, to przecież właśnie jemu. Każdy był wątpliwy już teraz w jej mniemaniu. Każdy mógł ją oszukać, skrzywdzić złym słowem, czy chociaż kłamstwem… Każdy, ale nie Castor. Nie jej malutki braciszek, którego znała najlepiej ze wszystkich, i który równie dobrze znał ją całą.
Wczuła się lekko w kołysanie, jedną z rąk przeplatając tak, by prześlizgnęła się szczeliną pomiędzy jego głową a szyją i znalazła na tyle jego głowy. Drugą zaś trzymała się jego ramienia, jak ostatniej deski ratunku, jak ostatniej dobrej istoty, która dawała jej sens życia. Czyż nie traciła bowiem przyjaciół jednych za drugimi? Czyż nie przemykali jej oni pomiędzy palcami, niknąc gdzieś w otchłani czasu i niepamięci? Niestety — niepamięć i zapomnienie leżały głównie po ich stronie, gdy listy wracały do niej, nawet nieodebrane. A jeśli sowa wracała bez niego, to bardzo często nie otrzymywała na nie odpowiedzi.
To bolało. Ale tera, w ramionach brata, był spokój i bezpieczeństwo. Tu jej nie groziło nic.
- W grudniu… no tak. - Powtórzyła, ale nie mogła ukryć smutku. Był dorosły, nie powinna wymagać od niego, by siedział w domu. Niedługo znajdzie pannę, ożeni się i założy rodzinę, zostawiając Wrzosowisko za sobą, jak wspomnienie. A Aurora, gdzieś tam głęboko w środku czuła, że jej historia jest tak zagmatwana, że nikt nie będzie chciał usiąść nad nią, by móc ją rozplątać, a samą Aurorę poznać. Nie była aż tyle warta. Za błędy należało płacić. Jakie to wielkie szczęście, że Castor miał przed sobą życie piękne i szczęśliwe. Niemożliwe przecież było, żeby mogło spotkać go coś niedobrego — nie zasłużył na to, a na samo dobro. To, co zasiejesz, to zbierzesz, a on przecież czynił samo dobro.
Niech najlepszym dowodem na to będzie to, że tak bezinteresownie, chciał ukryć radość z jej zmartwienia, jakim było pobicie Aresa przez Halberta. To przecież nie była postawa godna pochwały, a skoro ślady na twarzy Aresa utrzymały się przez tak długi czas, starcie musiało być naprawdę nieprzyjemne. Kuzynie Grey, zawsze dbali o dobre imię Sproutów i pomagali, przynajmniej Aurorze, dojść do siebie po strasznych szkolnych wydarzeniach. Teraz zaś, w dorosłym życiu, Aurora otrzymała protekcję trzech dorosłych mężczyzn, których ona sama w jakiś zadziwiający sposób wciąż postrzegała jako chłopców, z którymi wspinała się na drzewa.
Westchnęła, cofając się nieznacznie, tak by móc spojrzeć bratu w oczy. Jej dłoń z ramienia przeniosła się na linię żuchwy, a kciukiem pogładziła jego policzek.
- To, co mówisz, jest prawdą, ukochany Castorku. Ale nie znasz go jak ja… nie znasz smutku w jego oczach. Zranił mnie okrutnie, ale gdyby coś mu się stało, najpewniej wraz z nim bym cierpiała… Wolę, więc gdy przychodzi. Mogę wtedy uśmierzyć jego ból i wtedy jedynie ja cierpię. I wiem, że chcecie dla mnie jak najlepiej, ale przemoc nigdy nie była rozwiązaniem… - Dokąd mają pójść zbłąkane dusze? Dlaczego każdy kolejny zmęczony lord nie może znaleźć spokoju właśnie u nich? Nie muszą rzecz jasna poszukiwać u niej cielesnych spełnień, ale duchowej ulgi. - Nie dzielmy się, a łączmy. Czy nie na tym nam właśnie zależy? - Zadrżała jej warga, zbliżała się granica. - Przecież… przecież wszyscy mamy takie same serca… U niektórych po prostu trwa wieczna zima i gorąc uczuć potrzebuje czasu, by skruszyć lód. - Nie mogli być przecież tak bezduszni, jak ludzie mówią. Ludzie muszą wierzyć w miłość. Bez tego ani rusz…
Czuła jego szept zaraz przy uchu, uspokajający dotyk działał, a ona niespodziewanie dla siebie pomyślała, że tym mógłby zasłynąć. Terapią ciepła.
Dłoń jej, którą trzymała pod jego głową, wplotła się w blond włosy, tak podobne do jej własnych, a dłoń z koszuli przerzuciła się przez szyję, zaplatając brata w ciasnym uścisku. Jego szept uspokajał.
- Ty jeden jesteś przy mnie… Ty jeden mnie rozumiesz… - Szeptała gorączkowo przez pijany szloch, gdzieś w jego szyję, tuż pod uchem. Tuliła się do niego i garnęła, jakby bała się, że gdy się odsunie, wejdzie między nich strach. - Chce nauczyć się, jak ty… chce rozróżniać szarości od bieli, a od tego potem czernie… - Miała bowiem teraz wrażenie, że wokół niej, jedynie ona jest mrokiem i dlatego tak bardzo chciała dać wszystkim światło. By mieli w co wierzyć, gdy zetkną się z bezkresną pustką, która czasem tkwiła w Aurorze.
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie chciał jej stopować; na pewno nie w tym sensie, który spowodowałby u niej nagromadzenie się negatywnych emocji bez możliwości delikatnego i kontrolowanego obniżenia ich poziomu. Jedyne, o czym teraz myślał to tylko o spokoju, który musiał wreszcie zagościć w życiu siostry. O ciszy, której przecież tak potrzebowała, a którą niszczyli wszyscy pojawiający się na Wrzosowisku mężczyźni. Przynajmniej tak sytuację odbierał Castor, obserwując coraz to nowych gości zza szyb własnej szopy. Nie chciał wstępować w rolę opiekuna, jeżeli Aurora sama tego nie potrzebowała, jednak nie był głupi. Widział, co się dzieje, trawił swe obawy, złości i smutki w sobie, przyjmując chłodno, że nie istnieje jeszcze na tyle nagła potrzeba, by dzielić się nimi z siostrą.
Nie potrzebowała bowiem dodatkowego obciążenia. Nie potrzebowała przyglądać się pilnie swemu bratu, gdy wciska w siebie na siłę kolejną łyżkę jedzenia, gdy ręce mu się trzęsą i spogląda zaniepokojony przez okna w kuchni, bo stamtąd najlepiej widać wschodzący księżyc. Nie chciał, by była świadkiem jego coraz to bardziej pogarszającego się stanu zdrowia, bo likantropia nie chciała zatrzymać się w spustoszeniu jego ciała. Odkładał momenty prawdy na później, jakieś nieokreślone kiedyś, bo łudził się, że tak będzie lepiej. Że kiedyś po prostu pęknie sam; upadnie, zrobi sobie krzywdę, sine usta najdą krwią i nie będzie już miał siły udawać, że wszytko jest w porządku. Kości policzkowe wreszcie przetną cienki pergamin skóry i tylko siostra będzie w stanie mu pomóc. Siostra, która równie dobrze mogłaby się przecież od niego odwrócić, bo do tego czasu już nie będzie jej młodszym braciszkiem. Będzie bestią, kłamcą skrytym za kotarą iluzji, którą szył na prędce przez ostatnie miesiące.
Nie chciał, by patrzyła na niego z obrzydzeniem.
Bał się, że wreszcie w jej oczach odczyta to, czego świadomości nie mógł znieść.
Że jej oczy, tak bliźniaczo podobne do jego, spojrzą nań z tym samym strachem i obrzydzeniem, z którym on codziennie patrzył w lustro.
Drgnął lekko, gdy dłoń siostry prześlizgnęła się po nagiej skórze. Przez moment zatrzymał nawet oddech, próbując sobie przypomnieć, czy bestia nie pozostawiła po sobie żadnych śladów w tamtych okolicach. Odetchnął z ulgą, dopiero gdy doszedł do wniosku, że chyba nie.
— Grudzień to dobry moment. Nie martw się, Rory... — silił się na spokojny, prawie że melodyjny ton głosu. Wciąż kołysząc się z nią w ramionach, przycisnął ciało siostry jeszcze bliżej swojego. Przecież gdyby mógł, sam odgoniłby wszelkie smutki próbujące ją kąsać. Był przecież w stanie, pokazał nawet Aresowi, że nie zamierza siedzieć cicho i spokojnie, gdy ten urządza sobie z uczuć jego siostry prywatny folwark. — Będę na siebie uważał, dobrze? A jak coś mi się stanie, to nie zamknę się w szopie, tylko przyjdę do ciebie, żebyś mi pomogła. Umowa stoi?
Starał się uśmiechnąć raz jeszcze, lecz Aurora nie mogła tego widzieć. Zamiast tego raz jeszcze ucałował czubek jej głowy i pogładził jasne włosy. Czasami wystarczyło przecież po prostu być. Dać komfort bliskości, przetrzeć łzy cieknące po jasnych policzkach, albo po prostu pozwolić im wsiąknąć w nocną koszulę. A mimo to wciąż czuł, że nie był idealnym bratem. Że mógłby zrobić więcej, że może gdyby nie trafił pod zębiska i pazury bestii, gdyby nie wycofał się w głąb siebie, nie zatopił w marazmie własnych doświadczeń, dostrzegłby te znaki wcześniej. Może przyjąłby bardziej aktywną postawę, nawet kosztem chwilowego szczęścia Aurory, pomagając jej uniknąć sytuacji, w której właśnie się znaleźli.
— Mała... — głos mu się chyba załamał, gdy próbował zebrać się w sobie i po raz pierwszy skruszyć ideał, jaki wybudowała sobie jego siostra. To wszystko, co mówiła, było przecież piękne, rozumiał to w stu procentach, lecz... on już swoją lekcję odebrał. Wiedział, że po drugiej stronie nie spotka ludzi takich, jak on. Że nie każdy miał w sobie zapałkę, która tylko czekała na iskierkę dobroci. Rodzili się z nią prawdopodobnie wszyscy, ale ci, którzy znaleźli się po drugiej stronie konfliktu, pozbywali się ich świadomie. To była gorzka i trudna do przełknięcia pigułka, ale im prędzej będą zdawać sobie z tego sprawę, tym lepiej dla nich.
— To nie my dzielimy. Oni podjęli tę decyzję, a my musimy żyć z konsekwencjami. I jeżeli nie chcesz sprawiać im przykrości, pomyśl o mnie i rodzicach. Rory, ja... Ty wiesz dobrze, co robiłem, gdy byłaś w Irlandii. Chroni nas tylko status krwi, ale i jego moc zaraz się wyczerpie. Nie możemy być lekkomyślni i pozwalać, by po Wrzosowisku kręcił się jeden czy drugi lord. Nawet lady. Jeżeli nie są to arystokraci z naszych ziem. Myślisz, że Perseus powiadomił lorda Abbotta o odwiedzinach u nas? Aurora, jest wojna, cholera... Nawet jeżeli będziesz odwracać od niej wzrok, nie oznacza to, że ona zniknie — czuł się okropnie, drąc relatywnie spokojny świat siostry na kawałki. Ale może to lepiej, że mówił jej to wszystko, gdy nie była trzeźwa. Nie chciał jej oczywiście dobijać, dokładać problemów już i tak drżącemu w posadach sercu, ale jak nie teraz, to kiedy? — Jeżeli zależy im na tobie, może ciebie oszczędzą. Ale co z rodzicami? Co ze mną? Nasza kuzynka zmarła przez takich jak oni. Oni już wiedzą, że Sproutowie obrali stronę konfliktu. Na nas jeszcze nie mają haczyka, ale jedno nierozważne słowo z twoich ust, z moich również, zaważy na tym, czy w ogóle dożyjemy jutra. To nie jest słodka zabawa w kotka i myszkę. Czarodzieje naprawdę umierają. I za mniejsze przewinienia trafia się do Tower czy Azkabanu.
Wreszcie sam poczuł pieczenie w oczach. Odchylił prędko głowę do tyłu, jakby w nadziei, że łzy, które się w nich zebrały, jednak nie popłyną. Głośne przełknięcie śliny poruszyło grdyką tak wyraźnie odznaczającej się na eksponowanej szyi. Ale uścisk siostry był mocny i silny. Zupełnie tak jak ona.
Zamienili się rolami. To on zaczynał kruszeć, a ona... Ona próbowała wciąż utrzymać go w jednym kawałku.
— I chcę być przy tobie jak najdłużej. Pokazać ci jeszcze tyle rzeczy w tym świecie. Walczyć o to, by dobro nie ugięło się pod naporem zła. Ale potrzebuję twojej pomocy, Rory.
Muszę wiedzieć, że zrozumiesz.
— Damy radę, kochana. Naprawdę, jeżeli mi udało się przejrzeć na oczy, uda się też i tobie. Ale to nie będzie proste. Czy mimo wszystko... chciałabyś spróbować?
Nie potrzebowała bowiem dodatkowego obciążenia. Nie potrzebowała przyglądać się pilnie swemu bratu, gdy wciska w siebie na siłę kolejną łyżkę jedzenia, gdy ręce mu się trzęsą i spogląda zaniepokojony przez okna w kuchni, bo stamtąd najlepiej widać wschodzący księżyc. Nie chciał, by była świadkiem jego coraz to bardziej pogarszającego się stanu zdrowia, bo likantropia nie chciała zatrzymać się w spustoszeniu jego ciała. Odkładał momenty prawdy na później, jakieś nieokreślone kiedyś, bo łudził się, że tak będzie lepiej. Że kiedyś po prostu pęknie sam; upadnie, zrobi sobie krzywdę, sine usta najdą krwią i nie będzie już miał siły udawać, że wszytko jest w porządku. Kości policzkowe wreszcie przetną cienki pergamin skóry i tylko siostra będzie w stanie mu pomóc. Siostra, która równie dobrze mogłaby się przecież od niego odwrócić, bo do tego czasu już nie będzie jej młodszym braciszkiem. Będzie bestią, kłamcą skrytym za kotarą iluzji, którą szył na prędce przez ostatnie miesiące.
Nie chciał, by patrzyła na niego z obrzydzeniem.
Bał się, że wreszcie w jej oczach odczyta to, czego świadomości nie mógł znieść.
Że jej oczy, tak bliźniaczo podobne do jego, spojrzą nań z tym samym strachem i obrzydzeniem, z którym on codziennie patrzył w lustro.
Drgnął lekko, gdy dłoń siostry prześlizgnęła się po nagiej skórze. Przez moment zatrzymał nawet oddech, próbując sobie przypomnieć, czy bestia nie pozostawiła po sobie żadnych śladów w tamtych okolicach. Odetchnął z ulgą, dopiero gdy doszedł do wniosku, że chyba nie.
— Grudzień to dobry moment. Nie martw się, Rory... — silił się na spokojny, prawie że melodyjny ton głosu. Wciąż kołysząc się z nią w ramionach, przycisnął ciało siostry jeszcze bliżej swojego. Przecież gdyby mógł, sam odgoniłby wszelkie smutki próbujące ją kąsać. Był przecież w stanie, pokazał nawet Aresowi, że nie zamierza siedzieć cicho i spokojnie, gdy ten urządza sobie z uczuć jego siostry prywatny folwark. — Będę na siebie uważał, dobrze? A jak coś mi się stanie, to nie zamknę się w szopie, tylko przyjdę do ciebie, żebyś mi pomogła. Umowa stoi?
Starał się uśmiechnąć raz jeszcze, lecz Aurora nie mogła tego widzieć. Zamiast tego raz jeszcze ucałował czubek jej głowy i pogładził jasne włosy. Czasami wystarczyło przecież po prostu być. Dać komfort bliskości, przetrzeć łzy cieknące po jasnych policzkach, albo po prostu pozwolić im wsiąknąć w nocną koszulę. A mimo to wciąż czuł, że nie był idealnym bratem. Że mógłby zrobić więcej, że może gdyby nie trafił pod zębiska i pazury bestii, gdyby nie wycofał się w głąb siebie, nie zatopił w marazmie własnych doświadczeń, dostrzegłby te znaki wcześniej. Może przyjąłby bardziej aktywną postawę, nawet kosztem chwilowego szczęścia Aurory, pomagając jej uniknąć sytuacji, w której właśnie się znaleźli.
— Mała... — głos mu się chyba załamał, gdy próbował zebrać się w sobie i po raz pierwszy skruszyć ideał, jaki wybudowała sobie jego siostra. To wszystko, co mówiła, było przecież piękne, rozumiał to w stu procentach, lecz... on już swoją lekcję odebrał. Wiedział, że po drugiej stronie nie spotka ludzi takich, jak on. Że nie każdy miał w sobie zapałkę, która tylko czekała na iskierkę dobroci. Rodzili się z nią prawdopodobnie wszyscy, ale ci, którzy znaleźli się po drugiej stronie konfliktu, pozbywali się ich świadomie. To była gorzka i trudna do przełknięcia pigułka, ale im prędzej będą zdawać sobie z tego sprawę, tym lepiej dla nich.
— To nie my dzielimy. Oni podjęli tę decyzję, a my musimy żyć z konsekwencjami. I jeżeli nie chcesz sprawiać im przykrości, pomyśl o mnie i rodzicach. Rory, ja... Ty wiesz dobrze, co robiłem, gdy byłaś w Irlandii. Chroni nas tylko status krwi, ale i jego moc zaraz się wyczerpie. Nie możemy być lekkomyślni i pozwalać, by po Wrzosowisku kręcił się jeden czy drugi lord. Nawet lady. Jeżeli nie są to arystokraci z naszych ziem. Myślisz, że Perseus powiadomił lorda Abbotta o odwiedzinach u nas? Aurora, jest wojna, cholera... Nawet jeżeli będziesz odwracać od niej wzrok, nie oznacza to, że ona zniknie — czuł się okropnie, drąc relatywnie spokojny świat siostry na kawałki. Ale może to lepiej, że mówił jej to wszystko, gdy nie była trzeźwa. Nie chciał jej oczywiście dobijać, dokładać problemów już i tak drżącemu w posadach sercu, ale jak nie teraz, to kiedy? — Jeżeli zależy im na tobie, może ciebie oszczędzą. Ale co z rodzicami? Co ze mną? Nasza kuzynka zmarła przez takich jak oni. Oni już wiedzą, że Sproutowie obrali stronę konfliktu. Na nas jeszcze nie mają haczyka, ale jedno nierozważne słowo z twoich ust, z moich również, zaważy na tym, czy w ogóle dożyjemy jutra. To nie jest słodka zabawa w kotka i myszkę. Czarodzieje naprawdę umierają. I za mniejsze przewinienia trafia się do Tower czy Azkabanu.
Wreszcie sam poczuł pieczenie w oczach. Odchylił prędko głowę do tyłu, jakby w nadziei, że łzy, które się w nich zebrały, jednak nie popłyną. Głośne przełknięcie śliny poruszyło grdyką tak wyraźnie odznaczającej się na eksponowanej szyi. Ale uścisk siostry był mocny i silny. Zupełnie tak jak ona.
Zamienili się rolami. To on zaczynał kruszeć, a ona... Ona próbowała wciąż utrzymać go w jednym kawałku.
— I chcę być przy tobie jak najdłużej. Pokazać ci jeszcze tyle rzeczy w tym świecie. Walczyć o to, by dobro nie ugięło się pod naporem zła. Ale potrzebuję twojej pomocy, Rory.
Muszę wiedzieć, że zrozumiesz.
— Damy radę, kochana. Naprawdę, jeżeli mi udało się przejrzeć na oczy, uda się też i tobie. Ale to nie będzie proste. Czy mimo wszystko... chciałabyś spróbować?
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Może było to spowodowane wychowaniem, a może po prostu byli oni urodzeni w takim, a nie innym układzie gwiazd, czy czegoś innego. Dlatego ich oczy zawsze były ufne, dlatego wierzyli w ludzką dobroć w sposób podobny. A jednak — Castor już zobaczył inną stronę życia. Aurora, chociaż skopana jak bezpański pies, nadal ciągnęła do tych, do których nie powinna, jakby otrzymane lekcje były zbyt słabe, zbyt mało znaczyły w porównaniu z całym dobrem, które uważała, że dostała od losu.
Nie wiedziała, że z bratem podzielił ich ogromny sekret, którego on nie zdecydował się jej jeszcze wyjawić. Czy powinien obawiać się odrzucenia? Znał ją. Znał ją całe życie i nie było mowy, by wystraszyła się go. Być może naiwnie sądziłaby, że nawet gdyby miał szansę zrobić jej krzywdę, to nigdy nie sięgnąłby po właśnie ten środek. Oczywiście o wilkołactwie nie miała nawet najmniejszego pojęcia, mogłaby co najwyżej rozpatrywać to, czy postawiony przed wyborem wymierzyłby w nią zaklęciem, które mogłoby zrobić jej krzywdę.
Co prawda nie miała pojęcia, że dwie wizyty Perseusa i jedną Aresa, Castor postrzegał jako coś niegodnego, bo była w zasadzie przekonana, że nie miał o nich pojęcie. Ares nawet nie wszedł do domu.
Leżeli przytuleni, należący do siebie, w sposób taki, jak dwie cząstki tego samego słonecznego promienia mogą należeć do siebie. Drżeli, jak słońce załamywane przez szkło łez, rozbijając się na ich policzkach.
- Mówisz, żebym się nie martwiła, ale czy ty potrafisz się nie martwić? Tak zupełnie? - Wiedziała, że chociaż teraz on próbuje zgrywać twardziela, to mimo wszystko byłby pierwszy do tego, by kogoś bronić. Ale podobało jej się to, że sam przyznał, że będzie przychodził po pomoc, a ona będzie mogła się nim zająć. - Skoro dajesz swoje słowo, to mogę na to przystać. - Powiedziała po chwili.
To wszystko było takie trudne, gdy przychodziło się dzielić swoimi przemyśleniami. Myślała, że kto jak kto, ale on będzie w stanie ją zrozumieć. Niestety… on również widział podział. Westchnęła wyraźnie zasmucona, gdy mogła wysłuchać jego przemowy.
- Castor… nie ma ich. Jesteśmy zrobieni z tej samej gliny. Jesteśmy tym samym gatunkiem… Tylko trzeba to sobie uświadomić. Tych, których nazywasz oni, byli wychowywani od pokoleń inaczej, ale czy Tobie i im się podoba… wszyscy jesteśmy tacy sami. - Mówiła z pasją i przekonaniem. Wierzyła w swoje słowa. Wierzyła, że przy odpowiedniej rozmowie, wszyscy są w stanie dojść do porozumienia. - Nie musimy żyć na tym samym poziomie, nie musimy lubić tych samych kwiatów, czy owoców, ale przecież wszyscy zasługujemy na życie? Wszyscy muszą to sobie uświadomić. Że serca biją w ten sam sposób. - Słowa Castora pozostawały dla niej nie do pojęcia. - Castor… to nie są jacyś lord, czy lady. To są moi przyjaciele. Oni… oni potrzebują czasu i zrozumienia. Ktoś powiedział kiedyś, że najlepszą obroną jest atak, ale ja się z tym nie zgadzam, wiesz? Najlepszą obroną jest dobro. Złość należy uspokoić, żalów wysłuchać, a smutki zrozumieć. - Zamilkła, dopiero gdy Castor wspomniał o ochronie siebie i rodziców.
W tym momencie pojęła, że jej poglądy nie są jasne nawet dla niego.
- Rozumiem… - Odparła bardzo cicho. Mówiła tak, bo jej głos łamał się od łez. Była zagrożeniem dla swojej rodziny. Dla tych, których chciała chronić jak najbardziej. Czy była tylko dodatkową gębą do wyżywienia, która sprawiała trudności? - Rozumiem… - Dodała ponownie. Zrozumiała, że powinna zacząć myśleć o wyjeździe. Ares nigdy nie zabronił jej powrotu do małego białego domu w Irlandii. Za kilka dni pojedzie tam, zobaczy. Może to naprawdę już na nią pora.
- Cicho… już cicho. - Powiedziała zaraz, bo kto, jak kto, ale ona wiedziała, gdy Castor płacze. Znała każdy rodzaj jego płaczu. Była przecież przy nim całe dzieciństwo, pomagała przy pierwszych dziecięcych potrzebach i późniejszych wypadkach, jak upadek na żwirowej drodze, czy gonitwa po polu. Wyciągnęła się lekko by móc złożyć na jasnym czole delikatny pocałunek. - Zawsze będziemy razem. Choćby sercem… - Ciało nie było przecież żadnym wyznacznikiem miłości. - Ale nie mogę uznać tego, co mówisz Castorku… Nie chce podziałów. Chce, aby wojna zakończyła się możliwie bez rozlewu krwi. Czy umiesz mi to obiecać? - Westchnęła, ale niezależnie od jego odpowiedzi, Aurora czuła, że dopada ją senność. Znużona alkoholem, walką z Perseusem i wylanymi łzami dość szybko zapadła w niespokojny sen. Najpewniej sporo w jego trakcie mówiła — o długich, ciemnych szponach sięgające po nią i dziecko. Po Castora i rodziców. A wreszcie duszących ją w ciemnej pracowni. Nie był to spokojny sen, chociaż przecież obok siebie, miała najbardziej troskliwą osobę, jaką nosił ten świat.
/zt dla Aurory
Nie wiedziała, że z bratem podzielił ich ogromny sekret, którego on nie zdecydował się jej jeszcze wyjawić. Czy powinien obawiać się odrzucenia? Znał ją. Znał ją całe życie i nie było mowy, by wystraszyła się go. Być może naiwnie sądziłaby, że nawet gdyby miał szansę zrobić jej krzywdę, to nigdy nie sięgnąłby po właśnie ten środek. Oczywiście o wilkołactwie nie miała nawet najmniejszego pojęcia, mogłaby co najwyżej rozpatrywać to, czy postawiony przed wyborem wymierzyłby w nią zaklęciem, które mogłoby zrobić jej krzywdę.
Co prawda nie miała pojęcia, że dwie wizyty Perseusa i jedną Aresa, Castor postrzegał jako coś niegodnego, bo była w zasadzie przekonana, że nie miał o nich pojęcie. Ares nawet nie wszedł do domu.
Leżeli przytuleni, należący do siebie, w sposób taki, jak dwie cząstki tego samego słonecznego promienia mogą należeć do siebie. Drżeli, jak słońce załamywane przez szkło łez, rozbijając się na ich policzkach.
- Mówisz, żebym się nie martwiła, ale czy ty potrafisz się nie martwić? Tak zupełnie? - Wiedziała, że chociaż teraz on próbuje zgrywać twardziela, to mimo wszystko byłby pierwszy do tego, by kogoś bronić. Ale podobało jej się to, że sam przyznał, że będzie przychodził po pomoc, a ona będzie mogła się nim zająć. - Skoro dajesz swoje słowo, to mogę na to przystać. - Powiedziała po chwili.
To wszystko było takie trudne, gdy przychodziło się dzielić swoimi przemyśleniami. Myślała, że kto jak kto, ale on będzie w stanie ją zrozumieć. Niestety… on również widział podział. Westchnęła wyraźnie zasmucona, gdy mogła wysłuchać jego przemowy.
- Castor… nie ma ich. Jesteśmy zrobieni z tej samej gliny. Jesteśmy tym samym gatunkiem… Tylko trzeba to sobie uświadomić. Tych, których nazywasz oni, byli wychowywani od pokoleń inaczej, ale czy Tobie i im się podoba… wszyscy jesteśmy tacy sami. - Mówiła z pasją i przekonaniem. Wierzyła w swoje słowa. Wierzyła, że przy odpowiedniej rozmowie, wszyscy są w stanie dojść do porozumienia. - Nie musimy żyć na tym samym poziomie, nie musimy lubić tych samych kwiatów, czy owoców, ale przecież wszyscy zasługujemy na życie? Wszyscy muszą to sobie uświadomić. Że serca biją w ten sam sposób. - Słowa Castora pozostawały dla niej nie do pojęcia. - Castor… to nie są jacyś lord, czy lady. To są moi przyjaciele. Oni… oni potrzebują czasu i zrozumienia. Ktoś powiedział kiedyś, że najlepszą obroną jest atak, ale ja się z tym nie zgadzam, wiesz? Najlepszą obroną jest dobro. Złość należy uspokoić, żalów wysłuchać, a smutki zrozumieć. - Zamilkła, dopiero gdy Castor wspomniał o ochronie siebie i rodziców.
W tym momencie pojęła, że jej poglądy nie są jasne nawet dla niego.
- Rozumiem… - Odparła bardzo cicho. Mówiła tak, bo jej głos łamał się od łez. Była zagrożeniem dla swojej rodziny. Dla tych, których chciała chronić jak najbardziej. Czy była tylko dodatkową gębą do wyżywienia, która sprawiała trudności? - Rozumiem… - Dodała ponownie. Zrozumiała, że powinna zacząć myśleć o wyjeździe. Ares nigdy nie zabronił jej powrotu do małego białego domu w Irlandii. Za kilka dni pojedzie tam, zobaczy. Może to naprawdę już na nią pora.
- Cicho… już cicho. - Powiedziała zaraz, bo kto, jak kto, ale ona wiedziała, gdy Castor płacze. Znała każdy rodzaj jego płaczu. Była przecież przy nim całe dzieciństwo, pomagała przy pierwszych dziecięcych potrzebach i późniejszych wypadkach, jak upadek na żwirowej drodze, czy gonitwa po polu. Wyciągnęła się lekko by móc złożyć na jasnym czole delikatny pocałunek. - Zawsze będziemy razem. Choćby sercem… - Ciało nie było przecież żadnym wyznacznikiem miłości. - Ale nie mogę uznać tego, co mówisz Castorku… Nie chce podziałów. Chce, aby wojna zakończyła się możliwie bez rozlewu krwi. Czy umiesz mi to obiecać? - Westchnęła, ale niezależnie od jego odpowiedzi, Aurora czuła, że dopada ją senność. Znużona alkoholem, walką z Perseusem i wylanymi łzami dość szybko zapadła w niespokojny sen. Najpewniej sporo w jego trakcie mówiła — o długich, ciemnych szponach sięgające po nią i dziecko. Po Castora i rodziców. A wreszcie duszących ją w ciemnej pracowni. Nie był to spokojny sen, chociaż przecież obok siebie, miała najbardziej troskliwą osobę, jaką nosił ten świat.
/zt dla Aurory
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
— Potrafię — jedno słowo, a wypowiedziane z całą siłą, która jeszcze pozostała w jego ciele. Bo potrafił się nie martwić; wciąż zdarzały mu się chwile beztroski, gdy w odpowiednim towarzystwie wyciągany był za fraki, rękawy, uszy i włosy z ciemnej i gęstej melasy smutku, obrzydzenia, niedoskonałości. Potrafił przecież gubić uśmiechy, całkiem zresztą nieświadomie, gdy towarzystwo zaaferowało go tak bardzo, że nagle nie istniał świat na zewnątrz, ten obcy i niebezpieczny. Gdy nie myślał, że ludzie zdolni byli naprawdę przelewać krew, nie tylko swoją, ale też niewinnych istot, bo nie tylko czarodziejów.
Bywały takie chwile. I po nich wszystkich powrót do normalności, do czerni istnienia, która wyciągała po niego swe łapska coraz to pewniej, łapczywiej, brutalniej, był niemalże nie do zniesienia. Przypominał ponowne rozbicie kryształowej tafli, którą Castor każdego dnia starał się złożyć w całość, posklejać, ignorować pęknięcia. Zamiast stworzenia czegoś nowego i pięknego, łamał jednak odłamki we własnych dłoniach, kaleczył się tylko, zapamiętale i zaciekle, bo przecież na to zasłużył. Zasłużył własną lekkomyślnością, skłonnością do bycia porwanym przez głupie pomysły, podatność na chwilowe braki rozwagi.
W chwilach takie jak te czuł się zupełnie bezużyteczny. I tego właśnie uczucia chciał oszczędzić swej siostrze, którą przecież kochał ponad własne zrozumienie. Pomimo niedomówień, które krążyły im nad głowami, jak kruki zwiastujące zbliżającą się katastrofę. Kochał ją, gdy była zupełnie trzeźwa, kochał pijaną, dla jednego tylko drgnięcia kącików ust w uśmiechu bez wahania wystawiłby się na pośmiewisko, ruszyłby nawet na sam koniec świata, gdyby to uczyniło ją szczęśliwą, choć podróżować co do zasady nie lubił i serce jego, jakże sentymentalne i przesiąknięte tęsknotą za czymś, czego nie potrafił nazwać, łkałoby za domem.
A jednak jej słowa bolały. To rozczarowanie piekło w ściśniętym gardle, ale tłumaczył sobie, niecierpliwie i nagle, że to przecież alkohol przez nią przemawia, alkohol i emocje, bo nie może przecież własnego bezpieczeństwa, bezpieczeństwa i życia własnej rodziny przedkładać nad jednego czy drugiego jegomościa. Nie miał serca tłumaczyć jej dalej, że w istocie nie byli z tej samej gliny. Że ich glina silniejsza była tylko trochę od gliny ludzi takich jak na przykład Thomas, który nocował u nich jeszcze nie tak dawno temu, czy Michael, z którym znali się (ku przerażeniu Castora) oboje. Glina szlachecka twardsza była od tej czystokrwistej, albo tak mówiono. Wychowany w przeświadczeniu o dobroci i słuszności działań podejmowanych przez ród panujący nad Somerset, nigdy nie podważał tego autorytetu. Przebieg wojny pokazał, że dobrze zrobił, pokładając nadzieje w Dunster Castle, lecz nie mógł — cholera — nie potrafił być obojętny.
Nie potrafił być obojętny, choć przez gardło nie przechodziło mu żadne słowo. Nawet łzy, które łykał z zapamiętaniem, tak prędko, by nie zdążyły nigdy przedostać się przez barierę zwierciadeł oczu, nie potrafiły ugasić ognia, który palił go w przełyku, odjąć mu ciężaru, gdyż czuł się zupełnie tak, jakby ktoś przytrzasnął mu klatkę piersiową pod olbrzymim głazem, który zapalczywie wyciskał mu z płuc ostatnie resztki powietrza.
A mimo to, nie ruszył się.
Nie powiedział ni słowa, bo kazała być mu cicho. Zupełnie tak, jak on jej, jeszcze kilka sekund wcześniej. Zanużony w żalu uśmiech wygiął prawą część jego ust, klatka piersiowa uniosła się nagle, w gwałtownym wdechu, by opaść powoli, gdy zaciśnięte szczęki były jedyną możliwością skupienia siły na tym, by nie zadrżeć. Nie zdradzić więcej słabości. Był dorosłym mężczyzną, wyższym od siostry o głowę i choć brakowało mu imponującej sylwetki, blado wypadał na tle jeszcze starszych kuzynów, czuł się w obowiązku trawienia własnych słabości w sobie. Aurora miała wystarczająco dużo problemów. Wszyscy jego najbliżsi mieli więcej spraw na głowie, niż mógł sobie wyobrazić, nie zamierzał zatem dokładać im dodatkowej trudności, którą musieliby się zająć.
Nie był przecież nikim szczególnym.
Ot, kolejnym nasionem dmuchawca, które wiatr oderwał od kwiatu i puścił w szaleńczy lot, bez celu i powodu.
Aurora zasługiwała na więcej.
Na wsparcie, którego nie potrafił jej udzielić.
Na stabilność, którą sama odrzucała. Póki co nie wiedział jeszcze, czy umyślnie.
Na czułość, z której chciano ją tylko obrabowywać, nigdy dawać.
Nie odpowiedział; nie potrafił przecież złożyć obietnicy, której nie mógł dotrzymać. W najcięższe strachem noce, gdy sen nie nadchodził, myślał przecież o tym. Ilu ludzi okłamał, ilu swymi niedomówieniami mógł złamać serce. Wiedział, że wojna nie była piękna, krew popłynie, jeszcze wiele, wiele jej potoków ruszy ulicami. Może wśród nich znajdzie się również jego, któż mógł to przewidzieć? Najważniejsze, żeby nie dojrzał wśród szkarłatu znajomego odcienia.
Gdyby coś jej się stało... oszalałby.
Tak samo jak szalał tej bezsennej nocy. Gdy zamknął ją we własnych objęciach aż do świtu i słuchał wszystkiego, co wyrzucała z siebie przez sen.
Ich rodzina.
Aurora, Castor, tata i mama.
Dziecko. Dziecko Aurory.
Wraz z nadejściem świtu uznał, że może wyślizgnąć się z jej ramion. Okrył ją dokładniej kołdrą, a na czole złożył motyli pocałunek. Niech śpi ile wlezie. On miał jeszcze kilka rzeczy do załatwienia. A raczej... kilka listów do napisania. Jeden z nich odnajdzie swego adresata jeszcze w Dolinie Godryka.
| z/t
Bywały takie chwile. I po nich wszystkich powrót do normalności, do czerni istnienia, która wyciągała po niego swe łapska coraz to pewniej, łapczywiej, brutalniej, był niemalże nie do zniesienia. Przypominał ponowne rozbicie kryształowej tafli, którą Castor każdego dnia starał się złożyć w całość, posklejać, ignorować pęknięcia. Zamiast stworzenia czegoś nowego i pięknego, łamał jednak odłamki we własnych dłoniach, kaleczył się tylko, zapamiętale i zaciekle, bo przecież na to zasłużył. Zasłużył własną lekkomyślnością, skłonnością do bycia porwanym przez głupie pomysły, podatność na chwilowe braki rozwagi.
W chwilach takie jak te czuł się zupełnie bezużyteczny. I tego właśnie uczucia chciał oszczędzić swej siostrze, którą przecież kochał ponad własne zrozumienie. Pomimo niedomówień, które krążyły im nad głowami, jak kruki zwiastujące zbliżającą się katastrofę. Kochał ją, gdy była zupełnie trzeźwa, kochał pijaną, dla jednego tylko drgnięcia kącików ust w uśmiechu bez wahania wystawiłby się na pośmiewisko, ruszyłby nawet na sam koniec świata, gdyby to uczyniło ją szczęśliwą, choć podróżować co do zasady nie lubił i serce jego, jakże sentymentalne i przesiąknięte tęsknotą za czymś, czego nie potrafił nazwać, łkałoby za domem.
A jednak jej słowa bolały. To rozczarowanie piekło w ściśniętym gardle, ale tłumaczył sobie, niecierpliwie i nagle, że to przecież alkohol przez nią przemawia, alkohol i emocje, bo nie może przecież własnego bezpieczeństwa, bezpieczeństwa i życia własnej rodziny przedkładać nad jednego czy drugiego jegomościa. Nie miał serca tłumaczyć jej dalej, że w istocie nie byli z tej samej gliny. Że ich glina silniejsza była tylko trochę od gliny ludzi takich jak na przykład Thomas, który nocował u nich jeszcze nie tak dawno temu, czy Michael, z którym znali się (ku przerażeniu Castora) oboje. Glina szlachecka twardsza była od tej czystokrwistej, albo tak mówiono. Wychowany w przeświadczeniu o dobroci i słuszności działań podejmowanych przez ród panujący nad Somerset, nigdy nie podważał tego autorytetu. Przebieg wojny pokazał, że dobrze zrobił, pokładając nadzieje w Dunster Castle, lecz nie mógł — cholera — nie potrafił być obojętny.
Nie potrafił być obojętny, choć przez gardło nie przechodziło mu żadne słowo. Nawet łzy, które łykał z zapamiętaniem, tak prędko, by nie zdążyły nigdy przedostać się przez barierę zwierciadeł oczu, nie potrafiły ugasić ognia, który palił go w przełyku, odjąć mu ciężaru, gdyż czuł się zupełnie tak, jakby ktoś przytrzasnął mu klatkę piersiową pod olbrzymim głazem, który zapalczywie wyciskał mu z płuc ostatnie resztki powietrza.
A mimo to, nie ruszył się.
Nie powiedział ni słowa, bo kazała być mu cicho. Zupełnie tak, jak on jej, jeszcze kilka sekund wcześniej. Zanużony w żalu uśmiech wygiął prawą część jego ust, klatka piersiowa uniosła się nagle, w gwałtownym wdechu, by opaść powoli, gdy zaciśnięte szczęki były jedyną możliwością skupienia siły na tym, by nie zadrżeć. Nie zdradzić więcej słabości. Był dorosłym mężczyzną, wyższym od siostry o głowę i choć brakowało mu imponującej sylwetki, blado wypadał na tle jeszcze starszych kuzynów, czuł się w obowiązku trawienia własnych słabości w sobie. Aurora miała wystarczająco dużo problemów. Wszyscy jego najbliżsi mieli więcej spraw na głowie, niż mógł sobie wyobrazić, nie zamierzał zatem dokładać im dodatkowej trudności, którą musieliby się zająć.
Nie był przecież nikim szczególnym.
Ot, kolejnym nasionem dmuchawca, które wiatr oderwał od kwiatu i puścił w szaleńczy lot, bez celu i powodu.
Aurora zasługiwała na więcej.
Na wsparcie, którego nie potrafił jej udzielić.
Na stabilność, którą sama odrzucała. Póki co nie wiedział jeszcze, czy umyślnie.
Na czułość, z której chciano ją tylko obrabowywać, nigdy dawać.
Nie odpowiedział; nie potrafił przecież złożyć obietnicy, której nie mógł dotrzymać. W najcięższe strachem noce, gdy sen nie nadchodził, myślał przecież o tym. Ilu ludzi okłamał, ilu swymi niedomówieniami mógł złamać serce. Wiedział, że wojna nie była piękna, krew popłynie, jeszcze wiele, wiele jej potoków ruszy ulicami. Może wśród nich znajdzie się również jego, któż mógł to przewidzieć? Najważniejsze, żeby nie dojrzał wśród szkarłatu znajomego odcienia.
Gdyby coś jej się stało... oszalałby.
Tak samo jak szalał tej bezsennej nocy. Gdy zamknął ją we własnych objęciach aż do świtu i słuchał wszystkiego, co wyrzucała z siebie przez sen.
Ich rodzina.
Aurora, Castor, tata i mama.
Dziecko. Dziecko Aurory.
Wraz z nadejściem świtu uznał, że może wyślizgnąć się z jej ramion. Okrył ją dokładniej kołdrą, a na czole złożył motyli pocałunek. Niech śpi ile wlezie. On miał jeszcze kilka rzeczy do załatwienia. A raczej... kilka listów do napisania. Jeden z nich odnajdzie swego adresata jeszcze w Dolinie Godryka.
| z/t
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
6 I 1958 r
missing you comes in waves
and tonight i am drowning
and tonight i am drowning
Wszystko jest obce. Ten świat spod na wpółprzymkniętych powiek obserwowany, w drewnie osadzony ujednoliconych kolorystycznie desek, w otulającej ją bieli pościeli, którą nie odważyła się nakryć drżącego ciała. Płaszczyzny nie są takie, do których przywykły zaspane oczy; odrzucają każdym starannie ustawionym meblem, żółcią szalika migającą w kąciku pomieszczenia. Nawet zapach w powietrzu zaklęty, niedorzeczna czystość przylegająca do jasnej skóry szydzi z lekka, pod znakiem zapytania stawiając obecność cyrkowej dziewczynki w tak uporządkowanej przestrzeni. Ale ona też nie wiedziała, co tu robiła, zupełnie jak całe to otoczenie, do którego nie pasowała wcale. Dlaczego wciąż tutaj była, kiedy wnętrze wiło się i skręcało, w supełki się zawiązując i wołało, by iść już, nie robić z siebie jeszcze większego głuptasa niż była? Tylko mówił, że to sprawa życia i śmierci, ramiona kulą się mimowolnie, kiedy oplata się rękoma, kolana podciągając wyżej w pozycji embrionalnej, dolną wargę skubią zęby mimowolnie. Znowu to robiła? Rzęsy trzepocą, odganiając senne zaszklenie. Znowu ślepo zawierzyła czyimś słowom, otrzymując tylko narażenie się na zwykłą śmieszność? Idiotka, znowu dała się załatwić. Serce uderza w piersi w rytmie postępującego poczucia winy, wyrzutów naruszającą spokojną taflę nieświadomości balansującej na granicy całkowitego przebudzenia. Czego się w ogóle spodziewała? Pisał przecież, że go nie będzie, jednak pismo chaotyczne, tak odbiegające od schludnych, zgrabnych liter wskazywały na coś złego, okropnego. Jednak kiedy stanęła w progach Wrzosowiska, z urywanym oddechem, torbą krzywo zarzuconą na ramieniu oraz zaróżowionymi od zimna policzkami, nie powitały jej szare twarze trwogą przepełnione, żadna nerwowość nie była zakorzeniona w ruchach pary jej wyczekującej. Nie było krzywdy, żadnego znaku zwiastującego na okropności. Tylko uprzejma dwójka starszych czarodziejów, witająca ją w swym domostwie ciepło, jakby rzeczywistość nie rozpadała się na każdym kroku, jakby wojna nigdy nie nadeszła i zapraszanie nieznajomych sobie osób, dziewcząt niewiadomego pochodzenia było czymś naturalnym. A przecież nie było. Poznawanie czyjejś rodziny, nawet jeśli okrojonej z postaci siostry, nie powinno odbywać się w samotności, w tym zagubieniu oraz całkowitym niezrozumieniu. Miał stać obok, przedstawić ją jako niekoniecznie znowu randkę w ciemno, powinna nastąpić niezręczna rozmowa, gdzie udawano by, że raptem całe zgromadzenie wspaniale się dogaduje i są na dobrej drodze stania się dobrymi przyjaciółmi, pomimo nerwowości śmiechu, wymuszonych uśmiechów, bo Finnie nigdy tego nie robiła, nie poznawała niczyich rodziców. Ale jego nie było. Musiała sama przechodzić przez nieudolne przedstawianie się, umykanie wzrokiem, unoszenie kącików ust, udawanie, że wszystko jest w porządku. Obserwowanie, jak schorowana kobieta namawia ją do spożycia z nimi kolacji, jak przeprasza, kiedy dłonie jej się trzęsą przy podawaniu talerza. Chciała odmówić, powiedzieć, że to niepotrzebne, że już jadła - nie zaznaczała nigdy gdzie, porządni synowie nie zapraszają swoich potencjalnych sympatii do równie porządnej rodziny, jeśli te są z cyrku - ale wyraz oczu pani Sprout był tak podobny do oczu tej, o której nie chciała myśleć, a której wspomnienie łzy instynktownie wywoływało, że gotowa była godzić się na wszystko ze ściśniętym gardłem. Popełniła błąd i świadomość ta, ciężarem na drobnym ciele osiadała, z każdą uprzejmą próbą podjęcia rozmowy przez pana Sprouta, dobrotliwie głaszczącego siedzącego mu na kolanach puszka pigmejskiego, najpewniej podopiecznego nieobecnej Aurory, z pytaniem padającym od strony któregokolwiek z nich, wywołującym potrzebę wstania od stołu i zniknięcia w objęciach nocy. Ale prosił ją, Castor, on, prosił ją, żeby nie opuszczała Wrzosowiska, błagał wręcz, a ona - głupia, durna, zbyt wrażliwa, zbyt miękka - posłuchała. Dała się poprowadzić na górę przez starszego mężczyznę, jakby to nie było nic nowego, wskazać sobie sypialnie jedynego syna, łazienkę, wysłuchała zapewnienia, że jeśli czegoś potrzebuje, to wystarczy go zawołać, pani Sprout niestety musiała wypoczywać jak najwięcej. I Finley została sama, przytłoczona niezmiernie tym, że sprawa życia oraz śmierci ograniczała się do wyprawy po masło i rybę. Dlaczego to zrobił? Pytała się w pierwszym odruchu, sprawdzając, czy pomimo śniegu zalegającego na podwórku, będzie mogła spokojnie przez okno wyskoczyć i odejść niezauważona. Dlaczego ją tu ściągnął, kiedy mógł zaproponować to swoje południe? Zastanawiała się z czołem do szyby przylegającym, siedząc na biurku, machając niemrawo nogami. Chciał z niej zakpić? Nabrać jakoś? Odległość nie była jakaś straszna, pan Carrington kręcąc głową, mógłby zaleczyć ewentualne zwichnięcie. Blondyn był przecież miły, taki uprzejmy, może nie chciał bezpośrednio jej wyjaśniać, że to wszystko - randka, ogniska, sylwester, to po prostu był błąd i śmieszna, żałosna Finley nie powinna cóż...sądzić, że to miało jakiekolwiek znaczenie? Och, przykrość nadeszła niespodziewanie, odmawiając rozgoszczenia się innym myślom w umyśle. Paznokcie nerwowo tarły o wierzch dłoni, naruszając fakturę naskórka, kiedy wbijała je boleśnie, obserwując gwiazdy. I chyba troszkę się łudziła, tak ociupinkę, że to wszystko nieprawda, że pod całunem nocy zalśnią miodowe kosmyki i ten chłopiec o jednako figlarnym oraz nieśmiałym uśmiechu, przeprosi ją za to czekanie, za te niezręczności, że on wszystko wyjaśni i biegł tutaj aż z Fowey, bo przecież nie wypadało, żeby tak długo pozostawała wśród osób wciąż dla niej obcych, ale dla niego najważniejszych. Tylko czas mijał, słońce leniwie wyglądało zza horyzontu, a Finnie wciąż była sama ze sobą i z Ellą, przyglądającą się jej ze smutkiem z odbicia szyby, bo żadna z nich się nie zmieniła, wciąż pozostawały takie same. Naiwne, nieskończenie durne. Nie pojawiła się na śniadaniu, witając pana Sprouta nieśmiało do niej zaglądającego z promiennym uśmiechem, przepraszając, bo w jej pracy się ich nie jada i nie czułaby się później dobrze, gdyby zmieniła swoje nawyki. Ukryła się w sypialni, wreszcie poddając się zmęczeniu, znużeniu, postępującej chmurności, układając zesztywniałe członki na miękkim łóżku, otulając się jednym ze zdecydowanie za dużych swetrów. Zamknie oczy, a kiedy je otworzy, po prostu pójdzie, wymawiając się pilnymi sprawami. Tylko kiedy parę godzin później uniosła woal smolistych rzęs, nie potrafiła się ruszyć, jeszcze nie, wciąż będąc jedyną osobą w pomieszczeniu, jedynym elementem weń niepasującym. Jeszcze chwila, szepce do siebie, cienkie powieki skrywają popiół spojrzenia, jeszcze tylko moment, mocniej zakrywa się materiałem, kilka sekund, nim pożegna się na dobre.
Jak ja Cię obronię i po czyjej stronie
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
All you have is your fire
And the place you need to reach
Don't you ever tame your demons
But always keep 'em on a leash
And the place you need to reach
Don't you ever tame your demons
But always keep 'em on a leash
Wszystko było obce. Choć spoglądał w te same kąty przez wszystkie lata swojego życia, na pamięć znał każde złączenie podłogowych desek, zaznajomiony był ze szczękami belek sufitowych niemal tak bardzo jak z rytmem własnego serca, tak dziś... Dziś wszystko było obce.
Obca była droga do Wrzosowiska, którą — na całe szczęście — przebył już o własnych siłach. Wysuszone nieco skarpety w rozklekotanych butach zdążyły namoknąć raz jeszcze, ale tym razem chociaż płaszcz miał zapięty na wszystkie możliwe guziki. Droga od domu, który zajmował Ollie do bram Wrzosowiska zajmowała mu zazwyczaj nie więcej jak czterdzieści minut zwykłego marszu. Dzisiaj jednak podróż rozciągnęła się w czasie, którego zmęczony umysł Castora nie potrafił odpowiednio określić. Ile przedzierał się przez śniegi, zanim dopadł do klamki drzwi wejściowej? Czterdzieści minut? Pół godziny? Dwa razy dłużej niż zazwyczaj? Wszystkie sekundy zlewały się w jedną, gęstą masę, oddechów nie potrafił liczyć, bo wydawało mu się, że jego klatka piersiowa w ogóle się nie poruszała. Tylko myśli, że musiał być silny — dla wszystkich tych, którzy migotali w jego umyśle przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny — pchały go do przodu. To, że musiał być silny i to, że k t o ś na niego czekał. A taką przynajmniej miał nadzieję.
Nie wiedział bowiem, czy drugi z listów dotarł do Finley i czy zgodziła się ostatecznie na jego wyjątkowo przecież odważną propozycję. Gdy Irys powrócił z listem, Castor nie był już na Wrzosowisku, przeżywał swe własne koszmary wśród leśnych śniegów mroźnej Szkocji. Miał nadzieję, że rodzice wybaczą mu takie nagłe zniknięcie. Masło i ryby zostały kupione kilka dni wcześniej i schowane w naturalnej chłodni za szopą, na wszelki wypadek. Gdyby tylko rodzice upomnieli się o zakupy, wystarczyło przecież zejść i zanieść je do spiżarki... Ale czy miał na to siłę? Nie był tego pewien.
Otworzywszy drzwi wejściowe, zezuł prędko dziurawe buty, płaszcz pozostawiając wciąż na przemarzniętym ciele. Nie chcąc wpuszczać więcej zimnego powietrza do środka, zamknął drzwi na wszystkie zamki, po czym zmęczonym, zszarzałym spojrzeniem powiódł w kierunku schodów na górę. Przystanąwszy w przedsionku, nasłuchiwał odgłosów domowników; nie słyszał przesuwania stron gazet, które czytywał ojciec, nie słyszał delikatnego nucenia matki, nawet odgłosy krzątania się, które tak mocno przywierały do jego siostry nie docierały do jego jaźni. Wszyscy musieli być zajęci swymi sprawami, mógł więc skupić się na jak najprędszym i najcichszym przejściu do własnej sypialni.
Miejsca, w którym chciałby zniknąć na wieki.
Chwała Merlinowi za pamięć mięśniową, bo tylko jej siła pozwalała Castorowi na dotarcie do drzwi własnej sypialni. Poruszał się powoli, na oparach sił, a gdy wreszcie dopadł do ostatniej klamki i barkiem pchnął drzwi, zawisł tak na moment, w piekielnym wręcz bezruchu, oczami bez wyrazu rejestrując wszystko to, co zakopane w dołach pamięci.
Żółty szalik wisiał tam, gdzie wcześniej. Biurko ze starego drewna stało wciąż pod oknem, kątem oka złapał biel pościeli, krawędź kuferka stojącego przy nogach łóżka, ale w nozdrza uderzył zapach; zapach, który kojarzył mu się z różowymi pasmami skrytymi między jasnymi lokami, zapach ogniska, dziwnie niepokojący i znajomy jednocześnie.
Była tu.
Musiała być.
Wtedy dopiero przestąpił pierwszy krok i wreszcie uwolnił się spod panowania drzwi. Te zamknęły się za nim, a on, na chwiejnych patykach nóg, wykonał pierwszy krok. Potem kolejny. Trzeci. Czwarty zatrzymał go przy łóżku, nagle, bo uderzeniem kością piszczelową w jego ramę. I runął Castor jak długi, bezwiednie, lądując łokciami na przeciwległej krawędzi łóżka, gdzieś na wysokości łydek dziewczęcia. I to właśnie ta nierówność zazwyczaj pustego łóżka, w połączeniu ze wzrastającą intensywnością dymowego zapachu wreszcie ocuciła zmysły na tyle, by miodowe loki poruszyły się, blada twarz wyłoniła na światło dzienne całą potworność jego post—lunarnej aparycji.
Nie wyglądał jak on. Nie był nieco nieśmiałym, choć wciąż delikatnie zawadiackim młodym mężczyzną o roziskrzonym uśmiechu, zdrowej pomimo jasności cerze i iskrach tańczących w antracycie spojrzenia. Policzki, które jeszcze półtora miesiąca wcześniej w uśmiechu napierały na powieki i migdałowe oczy przerabiały w kształt księżycowych rogali, były zupełnie zapadnięte. Twarz miał bladą, przezroczystą i niemal pozbawioną koloru za wyjątkiem silnie fioletowych plam pod oczami. Lekko rozchylone usta miał sine i spierzchnięte, spojrzenie zaś bezbrzeżnie wręcz zmęczone.
A mimo to podjął próbę uniesienia się na drżących łokciach, poruszenia się, przywitania jakoś okazalej niż tylko w formie prostego padnięcia na łóżko. Finley zasługiwała. Zasługiwała na znacznie więcej, niż mógłby jej kiedykolwiek dać. Zasługiwała przede wszystkim na bezpieczeństwo, na czarodzieja, który nie znika nagle w nocy, który wraca w pełni sił, nie zaś jak wydmuszka, przykry żart z niegdysiejszej energii. A on? Nie dość, że zmusił ją do samotnego spędzenia nocy w obcym miejscu (nawet, jeżeli był szczerze przekonany o poziomie opieki, jakim obdarzyli Finley jego rodzice), to nie potrafił nawet skłonić się przed nią porządnie.
Pachniał zimowym lasem, pachniał śniegiem rozpuszczonym w sklejonych na karku, przydługich włosach, tępym mrozem i chyba mokrymi skapetami, ale nie mógł o tym teraz myśleć.
Padł raz jeszcze, policzek wtulając w miękką pościel, a oczy chowając za bezpieczeństwem piekących powiek.
— Finnie — odezwał się wreszcie, choć raczej zacharczał. Ciałem wstrząsnął dreszcz, pierwszy alarm przed nadchodzącym kaszlem, który rozdarł momentalną ciszę panującą między nimi do tej pory. Dla stłumienia nagłych reakcji swego ciała wcisnął w biel pościeli całą już swoją twarz, zdecydowany, że uduszenie się w jej odmętach było lepszą opcją od straszenia niewinnego dziewczęcia swoim stanem. — Finnie, przepraszam...[bylobrzydkobedzieladnie]
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Serce uderza rytmem miarowym, swym biciem rozciąga sekundy do minut, minuty do godzin, godziny do całej wieczności skąpanej w gasnącym już poczuciu oczekiwania. Cienkie ścianki bańki wyobrażeń rozciągnięte są po sam skraj drżącej duszy, lecz jeszcze ta nie pęka, jeszcze rezygnacja, to dojmujące przekonanie o smutnej akceptacji, nie nadchodzi, przygniatając swym ciężarem kruchego wnętrza. Może jeśli zaciśnie mocniej powieki, przygryzie dotąd rozchylone wargi, to zdoła chociaż trochę oszukać postępującą krzywdę, jeszcze zostanie na chwilkę, odwlecze to co żołądek nieustannie w supełki wiąże. Jak głuptas ostatni, kurczowo łapiący się za nędzne ochłapy rzucane przez zamierającą nadzieję. Może to i lepiej, myśli, wciąż na granicy przebudzenia. Lepiej tak, niż jak wtedy, gdy zbielałymi palcami trzymała pergamin listu, sunąc wzrokiem zagubionym po krzywiźnie liter. Kiedy czuła, jak gardło zaciska się boleśnie, a panika bielą otula umysł, nim czerń wreszcie go zaleje wszystkimi najstraszliwszymi scenariuszami. A przecież to by było bez sensu, jeśli walki wdarłyby się na Somerset, nie wołałby jej do siebie, ten chłopiec o frywolnym uśmiechu i nazbyt grzecznej mowie. Nic też nie wskazywało na to, by i Londynem wstrząsnęła większa tragedia niż dotąd - och Finnie, kiedy ludzkie cierpienie stało się codziennością? Jak długo jeszcze uparcie wzrok odwracać będziesz? - nie rozumiała więc wcale. Czym była ta sprawa życia i śmierci? Och, pamięta, jak zawstydziła się w tamtym momencie. Bo jeśli stało się coś złego, coś, co dotknęło kogoś mu bliskiego, to może ją zwyczajnie potrzebował? I to było okropne, kiedy tak coś w piersi załaskotało, bo może mogła...może mogła po prostu być? Obok. Zwyczajnie. Bez pytań. Była w tym naprawdę dobra, w tym byciu, w słuchaniu, swe oceny pozostawiała dla siebie, rady pompatyczne również na bok spychała. Czasem to wystarczało, może i tym razem...ale trzepot motylich skrzydeł zanika zaraz, ucinając tę plątaninę, bo jego miało nie być. Do południa. Zamiast tego miała spotkać jego rodziców - sama. Poznać siostrę, której imię zmarszczenie brwi wywołało - sama. I nade wszystko winna czekać - również sama. Niesprawiedliwość, jaka płynęła wraz z wrzącą krwią, tymi iskierkami złości pląsającymi pod jasną skórą zmusiła dłonie do nakreślenia listu, do wyrzutów, do bezradności kryjącej się w każdym wykreślonym wyrazie. Czym było to koch Cassie? Dlaczego się martwisz? Czemu mam się pojawić, kiedy nie będzie cię tam wcale? To żart? Wzięłam, ten tusz, wiesz? Ale nawet jeśli w chichot losu postanowił się zabawić, tak ona niczym owca na rzeź prowadzona, ruszyła do wspólnego tańca śmieszności. Czy nie dlatego zostawiła liścik Norze? Zieloniutki nieśmiałek został przeniesiony do Nailah, której widok stworzonka nie zaskoczy wcale, często przecież tak robiła, choć godzina policyjna ukróciła podobne zapędy. Zostawiła za sobą cyrk, bo jemu zależało. Bo sądziła, że bezpodstawnie nie poprosi o jej obecność. Tylko ta pewność się kruszyła, a rozpadające się opiłki godziły w serce, gdy milczeniem cichy pokój opowiadał jej o sensie podejmowanych działań. I o tym, że czasem sprawa życie i śmierci ma wartość ryby oraz masła. Idź już, coś w niej błaga, zbyt zawstydzone, żeby kontynuować tę farsę nieskończonego ośmieszania się. Po prostu idź. To Ella? Czy może ona, Finley igrająca z ogniem? Czy to rzeczywiście było istotne, kiedy część pragnęła ślepo zostać, inna uciec czym prędzej?
Klamka przekręca się, świat zamiera. Kroki nie przypominają tych, należących do starszego mężczyzny, choć równie są ciężkie, stopy szurają po podłodze, jakby nie były w stanie się podnieść wyżej. Co teraz? Sen wciąż trzyma ją w swych objęciach, gdy sylwetka zbliża się, wzmagając kolejne wątpliwości, nieco odległe, jakby zza grubej ściany watą wypełnioną, a przecież ledwie chwilę temu dźwięcznie mówiła sama sobie, by ruszyć, by odejść, zostać, zniknąć, poczekać, umknąć. Łóżko ugina się, ciało pada nań bezwolne, sił pozbawione i woal rzęs unosi się powoli, popiół spojrzenia wita nieśmiało popołudniowe światło dnia, które miodowym błyskiem łaskoczą w kąciku oka. Pojawił się. Wreszcie. Dobrze? Źle? Tego chciałeś? Bladość skóry wyłania się, nie odbiegając zbytnio od bieli pościeli i drżenie się ukazuje, tak jak brak koordynacji ruchów. Finnie sztywnieje, mrugając, rozchyla wargi, acz nie wymyka się spomiędzy nich żadne słowo. Co się stało? Dlaczego rozpaczliwie próbujesz się chociaż odrobinę podnieść, czemu wyglądasz, jakby siłą ducha z ciebie wyciągnięto? Głos odmawia posłuszeństwa, zamiera, skupiając się na mignięciu śladów zmęczenia, co fioletowymi pocałunkami muskały dolne powieki i warg popękanych, na których żaden uśmiech już nie pląsał. A potem Sprout ją przeprasza. Tylko za co? Za list kreślony w pośpiechu? Za przetrwanie w pojedynkę nocy z obcymi ludźmi, którzy dla wymęczonego chłopca najważniejsi byli? Za pokazanie, że pośród elementów starannie ułożonych, tylko ona swym chaosem odeń odbiega? A może przepraszał za siebie? Co jest prawdą? Co kłamstwem?
- Castor - słowo-westchnienie i dłoń wyciągnięta, muskająca wciąż chłodne, wilgotne jasne kosmyki - Cas - rozlega się, niby mruknięcie. Byłam sama. Nie lubię być sama, wiesz? - Cassie - dodaje bardziej miękko, łagodniej. Nie ma pretensji, nie ma gniewu, iskier tańczących wokół czerni źrenic. Nie ma też żądań o wyjaśnienie, o jego stan, próśb by się chociaż przebrał, bo to się źle skończyć może. Bo to nie ta pora, czasem pojawiają się kwestie istotniejsze ponad tysiące niedopowiedzeń oraz przemoczonych ubrań - Chodź - do mnie, tutaj, blisko. Wyciąga ramiona, gotowa by wtuliło się weń zimne ciało, które pachniało zimowym lasem, śniegiem rozpuszczonym, oddechem mrozu, a nawet i mokrymi skarpetkami.
Klamka przekręca się, świat zamiera. Kroki nie przypominają tych, należących do starszego mężczyzny, choć równie są ciężkie, stopy szurają po podłodze, jakby nie były w stanie się podnieść wyżej. Co teraz? Sen wciąż trzyma ją w swych objęciach, gdy sylwetka zbliża się, wzmagając kolejne wątpliwości, nieco odległe, jakby zza grubej ściany watą wypełnioną, a przecież ledwie chwilę temu dźwięcznie mówiła sama sobie, by ruszyć, by odejść, zostać, zniknąć, poczekać, umknąć. Łóżko ugina się, ciało pada nań bezwolne, sił pozbawione i woal rzęs unosi się powoli, popiół spojrzenia wita nieśmiało popołudniowe światło dnia, które miodowym błyskiem łaskoczą w kąciku oka. Pojawił się. Wreszcie. Dobrze? Źle? Tego chciałeś? Bladość skóry wyłania się, nie odbiegając zbytnio od bieli pościeli i drżenie się ukazuje, tak jak brak koordynacji ruchów. Finnie sztywnieje, mrugając, rozchyla wargi, acz nie wymyka się spomiędzy nich żadne słowo. Co się stało? Dlaczego rozpaczliwie próbujesz się chociaż odrobinę podnieść, czemu wyglądasz, jakby siłą ducha z ciebie wyciągnięto? Głos odmawia posłuszeństwa, zamiera, skupiając się na mignięciu śladów zmęczenia, co fioletowymi pocałunkami muskały dolne powieki i warg popękanych, na których żaden uśmiech już nie pląsał. A potem Sprout ją przeprasza. Tylko za co? Za list kreślony w pośpiechu? Za przetrwanie w pojedynkę nocy z obcymi ludźmi, którzy dla wymęczonego chłopca najważniejsi byli? Za pokazanie, że pośród elementów starannie ułożonych, tylko ona swym chaosem odeń odbiega? A może przepraszał za siebie? Co jest prawdą? Co kłamstwem?
- Castor - słowo-westchnienie i dłoń wyciągnięta, muskająca wciąż chłodne, wilgotne jasne kosmyki - Cas - rozlega się, niby mruknięcie. Byłam sama. Nie lubię być sama, wiesz? - Cassie - dodaje bardziej miękko, łagodniej. Nie ma pretensji, nie ma gniewu, iskier tańczących wokół czerni źrenic. Nie ma też żądań o wyjaśnienie, o jego stan, próśb by się chociaż przebrał, bo to się źle skończyć może. Bo to nie ta pora, czasem pojawiają się kwestie istotniejsze ponad tysiące niedopowiedzeń oraz przemoczonych ubrań - Chodź - do mnie, tutaj, blisko. Wyciąga ramiona, gotowa by wtuliło się weń zimne ciało, które pachniało zimowym lasem, śniegiem rozpuszczonym, oddechem mrozu, a nawet i mokrymi skarpetkami.
Jak ja Cię obronię i po czyjej stronie
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Miękkość pościeli, c z y s t o, jasno.
Świat wiruje trochę mniej, a może to jemu brakuje sił, żeby za nim podążyć?
Gorąc rozrywa zmęczone mięśnie, rozrywa klatkę piersiową, serce bije, bije tak mocno, że uderza w biel żeber, wraca do siebie, uderza ponownie, w kółko, w kółko, bez przerwy. Pieką płuca, szarpnięte w niespodziewanym wysiłku, piecze wymęczone krzykamiw y c i e m i szczątkowymi rozmowami gardło.
I nagle wszystko gaśnie. Powieki opadają, ciężkie jak ołów. Rozgrzany oddech kotłuje się w fałdach pościeli, a on mógłby przecież po prostu zasnąć. Energia odpływa z jego ciała, bo był na straży zdecydowanie zbyt długo, w tak krótkim czasie przeżył zbyt wiele, by nie ponieść tego konsekwencji. Po zwykłej pełni przesypiał całe dnie, śnił snem ciemnym i ciężkim, który nie dawał nawet odrobiny komfortu i wypoczynku, bo jakże by miał? Dzisiaj też pragnął wpaść wreszcie w jego ramiona, podświadomości pozostawić gniewne słowa rzucane do Ojca—Księżyca, odpowiedzialnego za jego upodlenie. Tego, komu nie starczyło już wzywanie go raz w miesiącu, który pragnął jego wilczego towarzystwa częściej.
Ale Castor nie potrafił tego zaakceptować.
Wtem — głos.
Pojawiający się gdzieś na granicy świadomości, przebijający się — przez jego jaźń, przez fałdy kołdry, przez mokre, zlepione wilgocią włosy przykrywające prawe ucho — ale głos. Castor nie jest pewien, czy to tylko kolejne z majaków zmęczonego umysłu, nie reaguje więc. Chciałby oszczędzać siły, lecz głos powraca, tym razem wyraźniej, a i dłoń, ciepła, ludzka, żywa, dochodzi do feerii zmysłów.
A Finnie powtarza swoje wołanie. W jej ustach jego imię — w każdym wariancie — brzmi przyjemnie słodko, bajecznie jakoś i Sprout mógłby w tej chwili zawierzyć jej całe swoje życie. Wszystko podarować, co tylko chciałaby chwycić w dłonie o długich palcach, które gładziły przemoczone kosmyki. Tyle znaczą dla niego imię i dwa zdrobnienia, drobne gesty troski, z których nie bije złość, nie bije właściwie nic poza milczącym paktem. Tajemnica zostaje tajemnicą, jeszcze, póki co.
Jej ceną jest nakaz. Nakaz zamknięty w prośbie, w wyciągniętych ramionach, których Castor nie widzi. Jeszcze. Drgają jednak kąciki ust, chyba chciałby się uśmiechnąć, ale nawet taka prosta czynność go męczy. Jednak mijają sekundy, dziewczę się nie rusza, oczekuje. Oczekuje jego reakcji, a on nie może jej zawieść. Zawiódł już wystarczająco dużo razy i nie tylko ją. Jej nigdy nie chciał... Przecież miała na nim polegać?
Podejmuje więc kolejną próbę. Stara się dźwignąć na łokciach, ale najpierw drżącymi rękoma prostuje kołdrę i przekręca głowę na bok, raz jeszcze w kierunku blondynki. Kąciki ust wciąż drżą, ale drżą też usta, całe ciało nie może pozostać w zastygnięciu, bo mięśnie szarpią, łaskoczą, wciąż pamiętają wysiłek, który musiały wykonać, by nie pozwolić na zamarznięcie. Co z tego, że byli już bezpieczni, na Wrzosowisku, tak bezpieczni, jak mogli być tylko przez następny miesiąc, do czasu, aż ministerialna sowa znów zastuka w jego szybę.
Wreszcie jednak układa dłonie na płasko po obu stronach głowy i z nagłym, choć cichym warknięciem podnosi tułów. Nogi w pierwszej chwili odmawiają posłuszeństwa, więc zastyga w miejscu, z grymasem bólu malującym się na rozanielonym zazwyczaj w łagodnych uśmiechach płótnie twarzy, dodając kolejny element grozy. Bo Castror naprawdę wygląda, jakby stało się coś prawdziwie złego, a luźny materiał koszuli zapiętej pospiesznie na guziki w losowej kolejności odsłania fragment lewego barku, czerwone pręgi nań zarysowane, ślady po — prawdopodobnie — niedawnej agresji.
Lecz wreszcie zmusza się do ruchu całym ciałem. W trzech szarpnięciach wspomagany przez wszystkie cztery kończyny podciąga się wyżej łóżka. Z zamkniętymi wciąż oczami, bo gdyby je otworzył, pewnie padłby jak długi, kolejny raz zresztą, ale tym razem możliwe, że ze szkodą dla Finley. Finley, której ramiona stały się finalną destynacją, w które wpadł bez wyczucia, ale w porę odchylił głowę, by nie zderzyć się z jej barkiem, by głowę złożyć po prostu na poduszce. Jak człowiek, nie śpiące w śniegu zwierzę.
— Bezpieczna... — sine wargi poruszają się wreszcie, a ochrypły, choć ciepły ton wypowiada to słowo z całą radością, którą udaje mu się w sobie odnaleźć. — Jesteś bezpieczna, Finnie...
Bo to jedyna rzecz, która liczyła się w tej chwili; że była bezpieczna, poczekała, że nic złego nie dosięgło jej w jego rodzinnym domu. W tej jednej informacji mógł wreszcie odnaleźć ulgę, komfort, którego tak desperacko potrzebował, którego nie potrafił dać mu nikt inny. Nie Michael, który spisywał się przecież doskonale, jak prawdziwy mentor, choć sam musiał przeżyć przy nim piekło. Nie Ollie, za którego pomoc był przecież wdzięczny, niezmiernie wdzięczny, ale nie mógł przecież pogodzić się z tym, że dla kolejnej osoby stanowił obciążenie. Finnie była sama — znaczy, nie była, przecież miała jego rodziców do rozmowy, od biedy także siostrę — Finnie nie znała Doliny Godryka, nie znała okolicy, jakby coś się stało... czy byłby ktoś, kto mógłby udzielić jej pomocy?
Ale mogła być sama w Londynie. Gdyby wtedy nastąpiło najgorsze... Przecież nigdy by sobie tego nie wybaczył.
— Finnie ja musiałem... Nie mogłem tu zostać na noc, przepraszam... Ale ty nie możesz wrócić do Londynu, na pewno nie teraz... — gdyby tylko zdecydowała się dotknąć jego czoła, skontrastowałoby ono zimno mokrych kosmyków. Było bowiem dość rozgrzane, albo raczej powracało do normalnej temperatury jako pierwsze. Reszta jego członków wciąż była zimna, a to mogło sprawiać wrażenie, jakby wszystkie jego słowa były gorączkowymi majakami.
— Chłopcy... Aresztowali ich...
Świat wiruje trochę mniej, a może to jemu brakuje sił, żeby za nim podążyć?
Gorąc rozrywa zmęczone mięśnie, rozrywa klatkę piersiową, serce bije, bije tak mocno, że uderza w biel żeber, wraca do siebie, uderza ponownie, w kółko, w kółko, bez przerwy. Pieką płuca, szarpnięte w niespodziewanym wysiłku, piecze wymęczone krzykami
I nagle wszystko gaśnie. Powieki opadają, ciężkie jak ołów. Rozgrzany oddech kotłuje się w fałdach pościeli, a on mógłby przecież po prostu zasnąć. Energia odpływa z jego ciała, bo był na straży zdecydowanie zbyt długo, w tak krótkim czasie przeżył zbyt wiele, by nie ponieść tego konsekwencji. Po zwykłej pełni przesypiał całe dnie, śnił snem ciemnym i ciężkim, który nie dawał nawet odrobiny komfortu i wypoczynku, bo jakże by miał? Dzisiaj też pragnął wpaść wreszcie w jego ramiona, podświadomości pozostawić gniewne słowa rzucane do Ojca—Księżyca, odpowiedzialnego za jego upodlenie. Tego, komu nie starczyło już wzywanie go raz w miesiącu, który pragnął jego wilczego towarzystwa częściej.
Ale Castor nie potrafił tego zaakceptować.
Wtem — głos.
Pojawiający się gdzieś na granicy świadomości, przebijający się — przez jego jaźń, przez fałdy kołdry, przez mokre, zlepione wilgocią włosy przykrywające prawe ucho — ale głos. Castor nie jest pewien, czy to tylko kolejne z majaków zmęczonego umysłu, nie reaguje więc. Chciałby oszczędzać siły, lecz głos powraca, tym razem wyraźniej, a i dłoń, ciepła, ludzka, żywa, dochodzi do feerii zmysłów.
A Finnie powtarza swoje wołanie. W jej ustach jego imię — w każdym wariancie — brzmi przyjemnie słodko, bajecznie jakoś i Sprout mógłby w tej chwili zawierzyć jej całe swoje życie. Wszystko podarować, co tylko chciałaby chwycić w dłonie o długich palcach, które gładziły przemoczone kosmyki. Tyle znaczą dla niego imię i dwa zdrobnienia, drobne gesty troski, z których nie bije złość, nie bije właściwie nic poza milczącym paktem. Tajemnica zostaje tajemnicą, jeszcze, póki co.
Jej ceną jest nakaz. Nakaz zamknięty w prośbie, w wyciągniętych ramionach, których Castor nie widzi. Jeszcze. Drgają jednak kąciki ust, chyba chciałby się uśmiechnąć, ale nawet taka prosta czynność go męczy. Jednak mijają sekundy, dziewczę się nie rusza, oczekuje. Oczekuje jego reakcji, a on nie może jej zawieść. Zawiódł już wystarczająco dużo razy i nie tylko ją. Jej nigdy nie chciał... Przecież miała na nim polegać?
Podejmuje więc kolejną próbę. Stara się dźwignąć na łokciach, ale najpierw drżącymi rękoma prostuje kołdrę i przekręca głowę na bok, raz jeszcze w kierunku blondynki. Kąciki ust wciąż drżą, ale drżą też usta, całe ciało nie może pozostać w zastygnięciu, bo mięśnie szarpią, łaskoczą, wciąż pamiętają wysiłek, który musiały wykonać, by nie pozwolić na zamarznięcie. Co z tego, że byli już bezpieczni, na Wrzosowisku, tak bezpieczni, jak mogli być tylko przez następny miesiąc, do czasu, aż ministerialna sowa znów zastuka w jego szybę.
Wreszcie jednak układa dłonie na płasko po obu stronach głowy i z nagłym, choć cichym warknięciem podnosi tułów. Nogi w pierwszej chwili odmawiają posłuszeństwa, więc zastyga w miejscu, z grymasem bólu malującym się na rozanielonym zazwyczaj w łagodnych uśmiechach płótnie twarzy, dodając kolejny element grozy. Bo Castror naprawdę wygląda, jakby stało się coś prawdziwie złego, a luźny materiał koszuli zapiętej pospiesznie na guziki w losowej kolejności odsłania fragment lewego barku, czerwone pręgi nań zarysowane, ślady po — prawdopodobnie — niedawnej agresji.
Lecz wreszcie zmusza się do ruchu całym ciałem. W trzech szarpnięciach wspomagany przez wszystkie cztery kończyny podciąga się wyżej łóżka. Z zamkniętymi wciąż oczami, bo gdyby je otworzył, pewnie padłby jak długi, kolejny raz zresztą, ale tym razem możliwe, że ze szkodą dla Finley. Finley, której ramiona stały się finalną destynacją, w które wpadł bez wyczucia, ale w porę odchylił głowę, by nie zderzyć się z jej barkiem, by głowę złożyć po prostu na poduszce. Jak człowiek, nie śpiące w śniegu zwierzę.
— Bezpieczna... — sine wargi poruszają się wreszcie, a ochrypły, choć ciepły ton wypowiada to słowo z całą radością, którą udaje mu się w sobie odnaleźć. — Jesteś bezpieczna, Finnie...
Bo to jedyna rzecz, która liczyła się w tej chwili; że była bezpieczna, poczekała, że nic złego nie dosięgło jej w jego rodzinnym domu. W tej jednej informacji mógł wreszcie odnaleźć ulgę, komfort, którego tak desperacko potrzebował, którego nie potrafił dać mu nikt inny. Nie Michael, który spisywał się przecież doskonale, jak prawdziwy mentor, choć sam musiał przeżyć przy nim piekło. Nie Ollie, za którego pomoc był przecież wdzięczny, niezmiernie wdzięczny, ale nie mógł przecież pogodzić się z tym, że dla kolejnej osoby stanowił obciążenie. Finnie była sama — znaczy, nie była, przecież miała jego rodziców do rozmowy, od biedy także siostrę — Finnie nie znała Doliny Godryka, nie znała okolicy, jakby coś się stało... czy byłby ktoś, kto mógłby udzielić jej pomocy?
Ale mogła być sama w Londynie. Gdyby wtedy nastąpiło najgorsze... Przecież nigdy by sobie tego nie wybaczył.
— Finnie ja musiałem... Nie mogłem tu zostać na noc, przepraszam... Ale ty nie możesz wrócić do Londynu, na pewno nie teraz... — gdyby tylko zdecydowała się dotknąć jego czoła, skontrastowałoby ono zimno mokrych kosmyków. Było bowiem dość rozgrzane, albo raczej powracało do normalnej temperatury jako pierwsze. Reszta jego członków wciąż była zimna, a to mogło sprawiać wrażenie, jakby wszystkie jego słowa były gorączkowymi majakami.
— Chłopcy... Aresztowali ich...
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Strona 1 z 2 • 1, 2
Sypialnia Castora
Szybka odpowiedź