Sypialnia Castora
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Sypialnia Castora
Sypialnia Castora znajduje się w pokoju obok sypialni Aurory. Główny mebel pokoju — łóżko — umieszczone zostało we wnęce, co dodaje prywatności tej części pokoju. Znakomitą większość głównej bryły pomieszczenia zaaranżowano bowiem pod spędzanie wolnego czasu, w szczególności przy biurku z jasnego drewna, które ustawiono zaraz przy oknie. Niedaleko biurka ustawiono niewielką, choć wypchaną po brzegi biblioteczkę, a na ścianie naprzeciw łóżka dumnie wisi szalik w żółto—czarne pasy, jedna z pamiątek nauki Castora w Hogwarcie. Poza tym na wyposażeniu pokoju znajduje się jeszcze kuferek, umieszczony w nogach łóżka, niewielka komoda oraz zajmujący centralne miejsce puchaty dywan.
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
D o t y k - miękkość pościeli muskająca chłodny policzek, opuszki smukłych palców sunące po linii miodowych kosmyków. Łaskotanie wywołane wilgocią, gdy cienki pergamin jasnej skóry styka się z przesiąkniętymi łzami topniejącego śniegu włosami. Aż wreszcie delikatność towarzysząca ich odsunięciu z umęczonych lic, niema czułość nakazująca sięgnąć rozpalonej skroni, jakby tym samym mogła chociaż trochę odjąć odeń te opary milczącej rozpaczy wyzierającej z nawiedzonej wydarzeniami minionej nocy twarzy. Gdyby tylko była w stanie, tak te małe dłonie, niepokojąco często wżynające się w swe własne wnętrze półksiężycami paznokci, przejęłyby na siebie cały ten ból oraz bezsilność drzemiącą w ciele mężczyzny - już nie chłopca, chłopcy nie krwawią ciszą, nie upadają bezsilnością, gdy za wszelką cenę próbują się wznieść ponad posiadane granice wytrzymałości - i jeśliby tylko pozwolił, tak gładkie czoło zetknęłoby się i z jego, lekko zmarszczonym od skupienia, w meandry myśli niezgłębionych porywając zagubienie oraz nieskończoność znużenia. Nie było już miejsca na żal. Na gorycz rozlewającą się na fakturze dziewczęcej duszy, dziecięcej urazy oraz niezrozumienia wobec emocji weń pląsających, wyobrażanego odrzucenia padającego od starannie ustawionych mebli, pozbawionych kurzu powierzchni, idealnie wykrochmalonych kołnierzyków oraz prostych swetrów, żółto-czarnego szalika spozierającego nań z wyrzutem. Pozostawała czysta potrzeba bycia, trwania tuż obok, bez słów, bez pocieszania ni rad, wypominania oraz oskarżania. Bez pytań, bez żądań odpowiedzi. Jestem. Chciałaby rozchylić płatki różanych ust, słodyczą szeptu zapewnić spokój uderzającemu o bielone pręty klatki sercu leżącego tuż obok młodzieńca. Jestem. Tutaj. Teraz. Czy to wystarczyło? Czy naprawdę ona wystarczyła? Czy mogła pomóc, przynajmniej trochę, jemu, który echem wspomnień zakradał się do codzienności obrazów płynących dni, kiedy nie potrafiła pomóc samej sobie? Być wsparciem, pomimo kruchej powłoki i zahartowanego stalą doświadczeń oraz ogniem przeżywanych uczuć, ducha? Czasem sądziła, że każdy krok naruszał powłokę jej istnienia, że rozpadała się wraz z kolejnym obrotem, zdaniem pchniętym temperamentem przetykanym z nikomu potrzebną troską. Że jeszcze kilka susów i nie będzie niczego, ani chowającej się za kartami ksiąg o magicznej faunie puchonki, ani naiwnej panny całą wiarę pokładającej w osobie, która ufność tę podeptała, ni igrającej z ogniem dziewczynki, z desperacją próbującej odkupić swe winy, jednocześnie nierobiącej nic w tym kierunku, upadającą na twardą ziemię rzeczywistości raz po raz. Jednak w tym momencie, kiedy bezwładnie opadał w jej ramiona, wciąż mający w sobie tyle dobroci, niedorzecznej opiekuńczości kryjącej się w próbie uniknięcia przypadkowego, najpewniej bolesnego zderzenia - Finley była cała. Zlepiona potrzebą bycia oparciem, niewzruszonym filarem, któremu można okazać słabość, który nie załamie się przy najlżejszym muśnięciu. Który nie będzie płakał - kiedy ostatnim razem twoją buzie rosiły łzy? - nie okaże strachu - kiedy przestałaś się wzdrygać na zło tego świata? - nie wycofa się - a przecież wszystko w tobie wyje, zawodzi niby dziki zwierz, byś po prostu uciekała, uciekała, uciekała - nie odejdzie, póki wciąż ją potrzebował. Póki oddech drżał na zsiniałych wargach, a ściśnięte gardło wyrzucało z siebie charchot, nie zaś kojącą płynność głosu zmuszającą do mimowolnego zatrzymania się w pędzie zdarzeń, do wysłuchania tego, co miał do powiedzenia, chociażby i wybrany temat miał być tym najbardziej błahym. Dla ciebie mogłabym być silna, lepsza, jak miło byłoby to obiecać, jednak znała zbyt dobrze swoją grę w kłamstwa, łatwość zawierania przysiąg bez pokrycia. Nie była nigdy silna, tylko potrafiła dobrze to udawać. Nie mogła być lepsza, jeśli to, co miała do zaofiarowania, było właściwie niczym więcej, jak kolejną porcją fałszu, jaką karmiła wszystkich dookoła. Nie należała do odważnych, bo cienie na ścianach rzucane były zbyt wielkie na jej małą postać. Dla ciebie będę, tylko teraz. Więc zaśnij, albo wyznaj mi wszystko, co cię boli. Opowiedz o każdej bolączce, o lękach trawiących twe wnętrze, o tym dlaczego wydajesz się złamany, kiedy prawdziwy cios jeszcze nie nadszedł. I chciałaby już to poczuć, tę falę szczerości, naruszenia obranych norm i ram, złości, jaka mogłaby zapłonąć w błękicie żył, kiedy tylko usłyszy kto, lub co było przyczyną tego nieprawdopodobnego wycieńczenia. Jednak zamiast tego słyszy ulgę, że jest bezpieczna. Ona. Bezpieczna. Jakby była kimś, o kogo warto się martwić, jakby nie udowadniała butą, kocimi uśmiechami, przewrotnością charakteru, że sobie poradzi. Zawsze jakoś radziła. Że mogła pozwolić sobie na, chociażby chwilowe zdjęcie maski, na otoczenie się opieką. Ale nikt nie jest bezpieczny Cassie, ani ja, ani ty. Podobne okrucieństwo nie zatańczyło na srebrze języka dziewczęcia, miast tego palce wsunęły się w mokre kosmyki, gładziły skalp głowy uspokajająco.
- Shhh... - szepce, bo nie potrafi wyżej podnieść melodyjności słów, zaburzyć tej zasłony raptownej ciszy, jaka nad nimi zawisła, a przecież on przerywał ją raz po raz. Co musiałeś Castorze? Wezwać, a potem mnie zostawić? To nic, nic nowego, nic już chyba złego. Tak bywa. Odpocznij, nie płacz, nie trać westchnień oraz głębszych wdechów. Już jest dobrze. M u s i - Londyn poczeka - stał przed nią i stać będzie po niej, miasto widmo, drzemiąca bestia gotowa zesłać wszystko, co złe na swych robaczych mieszkańców. Czy wróci, czy nie. Czy ktoś to dostrzeże? Przysuwa się, bliżej, chce oddać swoje ciepło, resztki komfortu, pewności, że już jest dobrze. A potem zastyga, sztywnieje. Aresztowali ich. Chłopcy. Zbyt wiele twarzy pasuje do tego nieokreślonego opisu, zbyt wiele istnień zdawałoby się bliskich, mogło być zagrożone - Kogo aresztowali? - pyta, a przecież nie chce. Nie chce wiedzieć, czy to ona kogoś traci, on, czy oboje. Nie może wpuścić wojny to tej czystej, jasnej sypialni, ni strachu oplatającego nagle ociężałe członki. A jednak musi wiedzieć. Bo Finnie jest głupia. Bo Finnie z a l e ż y.
- Shhh... - szepce, bo nie potrafi wyżej podnieść melodyjności słów, zaburzyć tej zasłony raptownej ciszy, jaka nad nimi zawisła, a przecież on przerywał ją raz po raz. Co musiałeś Castorze? Wezwać, a potem mnie zostawić? To nic, nic nowego, nic już chyba złego. Tak bywa. Odpocznij, nie płacz, nie trać westchnień oraz głębszych wdechów. Już jest dobrze. M u s i - Londyn poczeka - stał przed nią i stać będzie po niej, miasto widmo, drzemiąca bestia gotowa zesłać wszystko, co złe na swych robaczych mieszkańców. Czy wróci, czy nie. Czy ktoś to dostrzeże? Przysuwa się, bliżej, chce oddać swoje ciepło, resztki komfortu, pewności, że już jest dobrze. A potem zastyga, sztywnieje. Aresztowali ich. Chłopcy. Zbyt wiele twarzy pasuje do tego nieokreślonego opisu, zbyt wiele istnień zdawałoby się bliskich, mogło być zagrożone - Kogo aresztowali? - pyta, a przecież nie chce. Nie chce wiedzieć, czy to ona kogoś traci, on, czy oboje. Nie może wpuścić wojny to tej czystej, jasnej sypialni, ni strachu oplatającego nagle ociężałe członki. A jednak musi wiedzieć. Bo Finnie jest głupia. Bo Finnie z a l e ż y.
Jak ja Cię obronię i po czyjej stronie
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Próbował oddychać. Skupić się na tej jednej czynności, którą często tak czarodzieje, jak i niemagiczni brali za oczywistość. A teraz oczywistość, niezauważalna w większości momentów, będąca najczęściej drugą naturą człowieka, zdawała się pochłaniać go w całości, odrywać od wyższych, lotnych celów, myśli i potrzeb. Drapiące uczucie w gardle, chyba spuchnięte od wycia i krzyków, krwiście czerwone ścianki. Jak mocno kontrastowały ze znaną miękkością, bielą, czystością pościeli? Jak zimno jego ciała, tak uczynnie ratowanego przy pomocy magomedyka kontrastowało z łagodnym ciepłem i delikatnością, którą wszędzie niosła za sobą Finley? Castor nie wiedział, jak i czy w ogóle możliwe było odnalezienie się wśród feerii zmysłów, huraganu zdarzeń, który szarpnął jego wątłym ciałem niczym jesiennym liściem na wietrze. Doba to niewiele, doba to bardzo krótko, lecz czasami nawet doba potrafiła rozciągnąć się w całą wieczność.
Na szczęście w tym odłamku nieskończoności skończyli oboje. Bezpieczni.
Chciałby otworzyć usta i potok słów z siebie wylać. Wylać go razem z krwią, która w nim zalegała, może i poplamić tę biel niebiańską, a potem unieść swe dłonie, paznokciami przebić materiały ubrań, dostać się do skóry i po prostu rozszarpać. Bo dość miał tej powłoki marnej, która tylko mu wadziła, nie pozwalała na odpowiednie zajęcie się tymi, których sam sobie obiecał chronić. Bezsilność bolała, bezsilność dusiła, a on nie miał zbyt wiele sił. Wszystkie jednak chciał poświęcić tej jedynej, cierpliwej w wyczekiwaniu, choć zranionej jego głupotą i niemocą. Życie by przecież za nią oddał i nie miał co do tego nawet najmniejszej wątpliwości. Ale czy ona była tego świadoma? Czy nie czuła się po prostu wzgardzona, wystawiona na próbę ponad jej siły, gdy przecież błagalnie, zanurzony po szyję w panice prosił ją o zjawienie się na Wrzosowisku? Nie mógł napisać w liście, o co chodzi. Co, jeżeli spełniłyby się jego czarne scenariusze i źli ludzie znaleźli dojście do Areny? Co, jeżeli pochwyciliby Finnie w pasie, a potem wtrącili do brudnej, wilgotnej, zimnej celi? Nie wybaczyłby sobie własnego zawahania się. Nie wybaczyłby sobie braku reakcji, tak samo jak nie wybaczał sobie teraz. Będzie nosił ciężar żyć wszystkich zaangażowanych na swych barkach, do końca życia rozdrapując ten jeden dzień.
Przeklęty piąty stycznia, który mógł i musiał wyglądać inaczej. Który nie przystawał do ich rzeczywistości, miażdżył i kruszył marzenia, jakie budowała sobie Merlinowi magię winna grupka nastolatków i młodych dorosłych. Czym zawinili, że karano ich równie surowo, równie brutalnie? Tym, że byli dzieciakami rzuconymi na falę wojny, której nie rozumieli, której nie wywołali, a której nawet nie wszyscy pragnęli się szczerze przeciwstawić?
Nie otworzył ust. Finnie wyszeptała dźwięk ukojenia, dźwięk sygnalizujący moment na zastanowienie się, na nabranie kolejnego oddechu. Więc Castor znów pozwolił powiekom opaść, a sobie nabrać wreszcie głębszego, choć wciąż drżącego oddechu. W czystości pościeli, wśród wciąż trzymającego się dziewczęcia zapachu siarki i ognia, odnalazł na moment miejsce, w którym czuł się bezpiecznie. Bo to nie cztery ściany wyznaczały granice, bezpieczeństwo rzadko kiedy wiązało się z określonym, wyznaczonym rzeczywiście terenem. Bezpieczeństwem były szczupłe, choć atletyczne ramiona, bezpieczeństwem była znajoma pościel, bezpieczeństwo zaplątane w blond loki z jasnoróżowymi pasmami i resztkami brokatu, których on już się wyzbył.
Bezpieczeństwo, które musiał znów zburzyć, bo po słowach przyszły pytania.
— Thomas, James i... — nie chce powiedzieć ostatniego imienia. Ostatni z trójki aresztowanych jest przecież Finnie najbliższy, powinien być też — spoglądając przez pryzmat skomplikowanych relacji i ostatnich miesięcy napięcia skraplającego się na okiennicach domu Sproutów — najbliższy i jemu. Fala kaszlu znów zalewa ciało, Castor ponownie szykuje się do jego stłumienia i kolejne dreszcze trzęsą jego ciałem, aż wreszcie, po pół minuty boleści otwiera oczy i unosi dłoń. Kosmyk jasnych włosów zaplata na swój palec, spojrzenie — zmartwione, bolejące, rozedrgane i rozgrzane — wtapia w drżący spokój popielatych tęczówek. Mija jeszcze trochę bolesnych sekund, przeżuwa tę wiadomość, jakby miała ona pomóc ich dwójce i tamtej trójce i w sumie wszystkim wokół. Nie pomaga. — Marcel. Aresztowali ich wczoraj, dostałem list.
Byłby zdolny go pokazać, ale nie pamięta, gdzie go wreszcie schował. Pewnie pozostał na blacie w szopie, bo przy sobie ma tylko te cholerne pismo z ministerialną pieczęcią i nie wie jeszcze, że siostrzane dotarło również do Finley. Lepiej, żeby teraz nie wiedział, gotów był przecież, po odpowiednim nabraniu sił, pójść sam do ministerialnych kwater i w czynie społecznym spalić te cholerne siedlisko zła, a siebie razem z nim.
— Sheila, siostra chłopaków — podjął temat dalej, a zimne palce wypuściły wreszcie kosmyk ze swych objęć. Zewnętrzną stroną dłoni pragnął pogłaskać policzek dziewczęcia, w pierwszym impulsie uspokojenia nagromadzonych emocji. Finnie, jestem przy tobie. Razem damy radę. Wyciągniemy ich, obiecuję. — Napisała do mnie list. Ja... Marcel z tobą pracuje, Finnie. Nie wiem, za co ich złapali, ale jeżeli była szansa, że pójdą do areny... Musiałem najpierw cię stamtąd wydostać, rozumiesz?
Błagam, zrozum. Nie bierz mnie za tchórza. — słowa ugrzęzły w gardle, próbowały więc wydostać się przez ogniki rozpalonego w gorączce spojrzenia. Bo to nie tak, że zostawił ją samą sobie. Że zaprosił tu dla kaprysu i zagrania jej na nosie. Bał się. Bał się, że coś jej się stanie, próbował więc ochronić od złego w najlepszy możliwy sposób. W trakcie pełni stanowił dla niej zagrożenie większe od aresztowania, więc noc spędzona w obcym domu, jednakże daleko od zatęchłego, zatrzymanego w zapachu śmierci Londynu zdawała mu się najrozsądniejszym z rozwiązań.
— Pójście tam to pewna śmierć — dla nas, maluczkich — Te ryby i masło... Musiałem coś powiedzieć rodzicom, żeby się nie denerwowali. Jesteś dla mnie najważniejsza, nie mogę pozwolić, by coś ci groziło. Czy przeze mnie, czy przez kogoś innego...
Na szczęście w tym odłamku nieskończoności skończyli oboje. Bezpieczni.
Chciałby otworzyć usta i potok słów z siebie wylać. Wylać go razem z krwią, która w nim zalegała, może i poplamić tę biel niebiańską, a potem unieść swe dłonie, paznokciami przebić materiały ubrań, dostać się do skóry i po prostu rozszarpać. Bo dość miał tej powłoki marnej, która tylko mu wadziła, nie pozwalała na odpowiednie zajęcie się tymi, których sam sobie obiecał chronić. Bezsilność bolała, bezsilność dusiła, a on nie miał zbyt wiele sił. Wszystkie jednak chciał poświęcić tej jedynej, cierpliwej w wyczekiwaniu, choć zranionej jego głupotą i niemocą. Życie by przecież za nią oddał i nie miał co do tego nawet najmniejszej wątpliwości. Ale czy ona była tego świadoma? Czy nie czuła się po prostu wzgardzona, wystawiona na próbę ponad jej siły, gdy przecież błagalnie, zanurzony po szyję w panice prosił ją o zjawienie się na Wrzosowisku? Nie mógł napisać w liście, o co chodzi. Co, jeżeli spełniłyby się jego czarne scenariusze i źli ludzie znaleźli dojście do Areny? Co, jeżeli pochwyciliby Finnie w pasie, a potem wtrącili do brudnej, wilgotnej, zimnej celi? Nie wybaczyłby sobie własnego zawahania się. Nie wybaczyłby sobie braku reakcji, tak samo jak nie wybaczał sobie teraz. Będzie nosił ciężar żyć wszystkich zaangażowanych na swych barkach, do końca życia rozdrapując ten jeden dzień.
Przeklęty piąty stycznia, który mógł i musiał wyglądać inaczej. Który nie przystawał do ich rzeczywistości, miażdżył i kruszył marzenia, jakie budowała sobie Merlinowi magię winna grupka nastolatków i młodych dorosłych. Czym zawinili, że karano ich równie surowo, równie brutalnie? Tym, że byli dzieciakami rzuconymi na falę wojny, której nie rozumieli, której nie wywołali, a której nawet nie wszyscy pragnęli się szczerze przeciwstawić?
Nie otworzył ust. Finnie wyszeptała dźwięk ukojenia, dźwięk sygnalizujący moment na zastanowienie się, na nabranie kolejnego oddechu. Więc Castor znów pozwolił powiekom opaść, a sobie nabrać wreszcie głębszego, choć wciąż drżącego oddechu. W czystości pościeli, wśród wciąż trzymającego się dziewczęcia zapachu siarki i ognia, odnalazł na moment miejsce, w którym czuł się bezpiecznie. Bo to nie cztery ściany wyznaczały granice, bezpieczeństwo rzadko kiedy wiązało się z określonym, wyznaczonym rzeczywiście terenem. Bezpieczeństwem były szczupłe, choć atletyczne ramiona, bezpieczeństwem była znajoma pościel, bezpieczeństwo zaplątane w blond loki z jasnoróżowymi pasmami i resztkami brokatu, których on już się wyzbył.
Bezpieczeństwo, które musiał znów zburzyć, bo po słowach przyszły pytania.
— Thomas, James i... — nie chce powiedzieć ostatniego imienia. Ostatni z trójki aresztowanych jest przecież Finnie najbliższy, powinien być też — spoglądając przez pryzmat skomplikowanych relacji i ostatnich miesięcy napięcia skraplającego się na okiennicach domu Sproutów — najbliższy i jemu. Fala kaszlu znów zalewa ciało, Castor ponownie szykuje się do jego stłumienia i kolejne dreszcze trzęsą jego ciałem, aż wreszcie, po pół minuty boleści otwiera oczy i unosi dłoń. Kosmyk jasnych włosów zaplata na swój palec, spojrzenie — zmartwione, bolejące, rozedrgane i rozgrzane — wtapia w drżący spokój popielatych tęczówek. Mija jeszcze trochę bolesnych sekund, przeżuwa tę wiadomość, jakby miała ona pomóc ich dwójce i tamtej trójce i w sumie wszystkim wokół. Nie pomaga. — Marcel. Aresztowali ich wczoraj, dostałem list.
Byłby zdolny go pokazać, ale nie pamięta, gdzie go wreszcie schował. Pewnie pozostał na blacie w szopie, bo przy sobie ma tylko te cholerne pismo z ministerialną pieczęcią i nie wie jeszcze, że siostrzane dotarło również do Finley. Lepiej, żeby teraz nie wiedział, gotów był przecież, po odpowiednim nabraniu sił, pójść sam do ministerialnych kwater i w czynie społecznym spalić te cholerne siedlisko zła, a siebie razem z nim.
— Sheila, siostra chłopaków — podjął temat dalej, a zimne palce wypuściły wreszcie kosmyk ze swych objęć. Zewnętrzną stroną dłoni pragnął pogłaskać policzek dziewczęcia, w pierwszym impulsie uspokojenia nagromadzonych emocji. Finnie, jestem przy tobie. Razem damy radę. Wyciągniemy ich, obiecuję. — Napisała do mnie list. Ja... Marcel z tobą pracuje, Finnie. Nie wiem, za co ich złapali, ale jeżeli była szansa, że pójdą do areny... Musiałem najpierw cię stamtąd wydostać, rozumiesz?
Błagam, zrozum. Nie bierz mnie za tchórza. — słowa ugrzęzły w gardle, próbowały więc wydostać się przez ogniki rozpalonego w gorączce spojrzenia. Bo to nie tak, że zostawił ją samą sobie. Że zaprosił tu dla kaprysu i zagrania jej na nosie. Bał się. Bał się, że coś jej się stanie, próbował więc ochronić od złego w najlepszy możliwy sposób. W trakcie pełni stanowił dla niej zagrożenie większe od aresztowania, więc noc spędzona w obcym domu, jednakże daleko od zatęchłego, zatrzymanego w zapachu śmierci Londynu zdawała mu się najrozsądniejszym z rozwiązań.
— Pójście tam to pewna śmierć — dla nas, maluczkich — Te ryby i masło... Musiałem coś powiedzieć rodzicom, żeby się nie denerwowali. Jesteś dla mnie najważniejsza, nie mogę pozwolić, by coś ci groziło. Czy przeze mnie, czy przez kogoś innego...
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Strona 2 z 2 • 1, 2
Sypialnia Castora
Szybka odpowiedź