Oranżeria
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Oranżeria
W oranżerii zawsze jest wiele światła za dnia - wszystko dzięki przeszklonym ścianom i sufitowi. Rosną tu egzotyczne rośliny w donicach, które rodowi dyplomaci nierzadko otrzymują jako podarki w czasie swych delegacji dyplomatycznych. Tak jak w każdym pomieszczeniu w rezydencji również i w oranżerii znajduje się kominek. Miejsce zachęca, by zostać w nim na dłużej, z filiżanką herbaty i dobrą lekturą.
Na oranżerię nałożone jest zaklęcie Muffliato
Ostatnio zmieniony przez Alexander Selwyn dnia 23.08.17 20:56, w całości zmieniany 10 razy
Znali się jednak tak dobrze. Nie zaproponowała jeszcze alkoholu, a już miała go w rękach. Może to podobny sposób myślenia, który kształtował się, gdy spędzali razem czas a może po prostu poznali już wystarczająco dobrze swoje zwyczaje i ruchy, że nie musieli werbalizować swoich chęci.
- Nie jesteśmy już dziećmi. – zgodziła się, a w jej głosie zabrzmiała melancholia. Ona będąc w jego wieku była jeszcze dzieckiem i zajęło jej jeszcze sporo czasu, aby zostawić ten okres za sobą. Nie słuchała nikogo, eksperymentowała z używkami i buntowała się dla ideami samego buntu. Osiągała za razem świetne wyniki na kursie aurorskim, który był kolejną solą w oku dla jej rodziny. Ale mimo wszystkich tych zachowań, nigdy nic nie wyszło po za krąg zaufanych osób. Tak samo jak Clementine, z którą „związek” był wtedy jeszcze udany, by zakończyć się parę miesięcy później. Przy tym wszystkim Lex był aniołkiem, a jednak to jego spotkała to nieszczęście. Słuchała go uważnie, czasem kiwając głową, aby kontynuował. – Tak, to by pasowało. W końcu co bardziej porusza człowieka niż strach? – Napiła się ze szklanki, w porównaniu do kuzyna wolała zachować wolniejsze tempo.- „Rycerze”.. Nie ufałabym osądowi, że są niegroźni. Patrz co się dzieję z twoim ojcem. Nie można powiedzieć, że to nie jest niepokojące. Cokolwiek próbujesz osiągnąć w relacjach z twoim ojcem, uważaj na nich. – Nie zapytała o ten wywiad. Ona miała swoich informatorów, którzy również nie byli święci i jak widać jej kuzyn również. Choć było to alarmujące, że jej kuzyn zainteresował się akurat tą grupą. Mało o niej wiedziała, ta nazwała czasem jednak padała w czasie śledztw, ale nie zainteresowała się tym nigdy. Grindelwald był wystarczająco zajmujący, aby dokładać sobie jeszcze spraw. – Jeśli dowiesz się więcej o tej grupie to powiadom mnie. Może to być bardzo interesujące. – Jeśli się okaże, że to jakaś kolejna sekta, która co wieczór składa ofiary dla bogów to chyba będzie musiała się zainteresować, chociaż nigdy nie lubiła odwiedzać całych tych miejsc kultu, gdzie można było odnaleźć ciała dziewic czy niemowląt oddane ku chwale bogów. – Nie przesadzaj z tym. – poradziła mu obserwując jak wypija kolejne szklanki alkoholu. Nawet ona, która miała całkiem sporą tolerancje na etanol, wolała uważać. Kiedy była młodsza czasami zdarzało się jej upić, nienawidziła tego, a już szczególnie następnego dnia. Za każdym razem, gdy miała kaca żałowała poprzedniego wieczoru. – Nic do Wesleya nie mam i nawet bez twego „wywiadu” wiem, że jest w porządku. Wspólna antypatia potrafi łączyć tak samo jak pasja. Pracujemy razem i ufam mu, bo nie raz chroniliśmy sobie plecy. Taki zawód. Ale uważam, że jestem wystarczająco dużą dziewczynką, aby o siebie zadbać. – W końcu dotychczas dawała sobie całkiem dobrze radę. Nie była bezbronną niewiastą, która czeka na ratunek, gdyż to ona częściej go udzielała. Była Aurorem i wymagano od nich braku słabości, bo one mogły zabić. Za każdym razem jak szła na misje, istniało spore ryzyko, że już nie wróci. Nauczyła się z tym żyć, więc poradzi sobie i z tym. Tak jak Lex da sobie radę. Bała się, że jego stan ulegnie pogorszeniu, ale wierzyła, że teraz jest silniejszy i łatwiej będzie mu utrzymać spokój. – Skąd wiesz, że razem z Ally nie popadniecie w alkoholizm? Przynajmniej będzie was coś łączyć. – wypiła alkohol do końca i wzięła od niego butelkę, aby sobie dolać.
- Nie jesteśmy już dziećmi. – zgodziła się, a w jej głosie zabrzmiała melancholia. Ona będąc w jego wieku była jeszcze dzieckiem i zajęło jej jeszcze sporo czasu, aby zostawić ten okres za sobą. Nie słuchała nikogo, eksperymentowała z używkami i buntowała się dla ideami samego buntu. Osiągała za razem świetne wyniki na kursie aurorskim, który był kolejną solą w oku dla jej rodziny. Ale mimo wszystkich tych zachowań, nigdy nic nie wyszło po za krąg zaufanych osób. Tak samo jak Clementine, z którą „związek” był wtedy jeszcze udany, by zakończyć się parę miesięcy później. Przy tym wszystkim Lex był aniołkiem, a jednak to jego spotkała to nieszczęście. Słuchała go uważnie, czasem kiwając głową, aby kontynuował. – Tak, to by pasowało. W końcu co bardziej porusza człowieka niż strach? – Napiła się ze szklanki, w porównaniu do kuzyna wolała zachować wolniejsze tempo.- „Rycerze”.. Nie ufałabym osądowi, że są niegroźni. Patrz co się dzieję z twoim ojcem. Nie można powiedzieć, że to nie jest niepokojące. Cokolwiek próbujesz osiągnąć w relacjach z twoim ojcem, uważaj na nich. – Nie zapytała o ten wywiad. Ona miała swoich informatorów, którzy również nie byli święci i jak widać jej kuzyn również. Choć było to alarmujące, że jej kuzyn zainteresował się akurat tą grupą. Mało o niej wiedziała, ta nazwała czasem jednak padała w czasie śledztw, ale nie zainteresowała się tym nigdy. Grindelwald był wystarczająco zajmujący, aby dokładać sobie jeszcze spraw. – Jeśli dowiesz się więcej o tej grupie to powiadom mnie. Może to być bardzo interesujące. – Jeśli się okaże, że to jakaś kolejna sekta, która co wieczór składa ofiary dla bogów to chyba będzie musiała się zainteresować, chociaż nigdy nie lubiła odwiedzać całych tych miejsc kultu, gdzie można było odnaleźć ciała dziewic czy niemowląt oddane ku chwale bogów. – Nie przesadzaj z tym. – poradziła mu obserwując jak wypija kolejne szklanki alkoholu. Nawet ona, która miała całkiem sporą tolerancje na etanol, wolała uważać. Kiedy była młodsza czasami zdarzało się jej upić, nienawidziła tego, a już szczególnie następnego dnia. Za każdym razem, gdy miała kaca żałowała poprzedniego wieczoru. – Nic do Wesleya nie mam i nawet bez twego „wywiadu” wiem, że jest w porządku. Wspólna antypatia potrafi łączyć tak samo jak pasja. Pracujemy razem i ufam mu, bo nie raz chroniliśmy sobie plecy. Taki zawód. Ale uważam, że jestem wystarczająco dużą dziewczynką, aby o siebie zadbać. – W końcu dotychczas dawała sobie całkiem dobrze radę. Nie była bezbronną niewiastą, która czeka na ratunek, gdyż to ona częściej go udzielała. Była Aurorem i wymagano od nich braku słabości, bo one mogły zabić. Za każdym razem jak szła na misje, istniało spore ryzyko, że już nie wróci. Nauczyła się z tym żyć, więc poradzi sobie i z tym. Tak jak Lex da sobie radę. Bała się, że jego stan ulegnie pogorszeniu, ale wierzyła, że teraz jest silniejszy i łatwiej będzie mu utrzymać spokój. – Skąd wiesz, że razem z Ally nie popadniecie w alkoholizm? Przynajmniej będzie was coś łączyć. – wypiła alkohol do końca i wzięła od niego butelkę, aby sobie dolać.
- Wolałbym jednak nie - zaśmiał się na jej uwagę o wspólnym alkoholizmie z jego przyszłą żoną. - Myślę że i bez tego ewentualne kłótnie będą dosyć spektakularne. Marzy mi się potłuczone szło... no i w sumie zmieniłbym wystrój jadalni trochę, rozważę okazjonalne podpalenie jej. Z Allison w środku. Związaną i ogłuszoną. Może to rozpuści lód z jej... SPOKOJNIE, kobieto, to był tylko żart! - zawołał porzucając rozmarzony ton, gdy reakcja jego kuzynki była ciut zbyt ożywiona niż by przypuszczał. - W tej robocie zupełnie straciłaś poczucie humoru, Lizzie - zacmokał i odstawił opróżnioną szkalnicę na stolik. Tyle mu na dziś wystarczy, wreszcie złapał trochę luzu i mógł już właściwie rozmawiać o wszystkim.
Zaczął się zastanawiać. Nad swoim stażem (jak teraz Avery będzie go traktował? Czy cokolwiek się zmieni? I co się zmieni jak już?).
Nad Averym (czy postanowi go zniszczyć mimo to? Będzie chciał to zrobić szybko czy rozciągnie to maksymalnie w czasie by spotęgować Alexowe katusze?).
Nad życiem z Allison (czy będzie chciała współpracować? Jak długo musiałaby się z nim przemęczyć by jego niespodziewany zgon nie wyglądał aż tak podejrzanie?).
Nad Elizabeth (co tak właściwie teraz się u niej dzieje? Czy może sama nie wpadła w jakieś kłopoty? A może znalazła sobie partnerkę lub - to by było ciekawe - partnera?).
Nad Allison (jaka ona właściwie jest? Co lubi a czego nie? Jak pija herbatę? Czy ma coś przeciw zwierzętom? Czy spodobałoby się jej w Hylands? Jakiej drużynie quidditcha kibicuje? Czy miała jakichś tajnych adoratorów? Czy wielu chłopaków miała w czasach szkolnych?
...
Chwila chwila, bo się jeszcze zazdrosny zrobię o tę bryłę lodu!)
Ciekawość jednak w nim zwyciężyła.
- Opowiedz mi co tam u ciebie. Może również wpakowałaś się ostatnio w jakieś bagienko, hm? I czy znalazłaś sobie kogoś od czasu... no wiesz... - drugiego pytania nie chciał zdawać, ale jego język rozluźnił się chyba za bardzo. - I możesz też opowiedzieć mi o Allison - dodał prędko, by zniwelować swoje i jej zmieszanie. - Na przykład jak lubi herbatę, ilu miała chłopaków, czy lubi zwierzęta...
Wtem poczuł się trochę zmęczony. Pragnąc też co nieco kontaktu z drugim człowiekiem obrócił się na plecy, odrzucając za długie nogi przez podłokietnik i głowę kładąc na udach Lizzie (czy przypadkiem w ramię nie uwiera go schowany w jej szacie nóż?).
- Proooszę - powiedział, robiąc szczenięce oczy. Dla lepszego efektu trochę zmanipulował wygląd swojej twarzy, by oczy wydały się jeszcze większe, a on młodszy (wiedział że jego wiek to pięta Achillesowa kobiety i perfidnie to wykorzystywał).
Naprawdę chciał wiedzieć.
Zaczął się zastanawiać. Nad swoim stażem (jak teraz Avery będzie go traktował? Czy cokolwiek się zmieni? I co się zmieni jak już?).
Nad Averym (czy postanowi go zniszczyć mimo to? Będzie chciał to zrobić szybko czy rozciągnie to maksymalnie w czasie by spotęgować Alexowe katusze?).
Nad życiem z Allison (czy będzie chciała współpracować? Jak długo musiałaby się z nim przemęczyć by jego niespodziewany zgon nie wyglądał aż tak podejrzanie?).
Nad Elizabeth (co tak właściwie teraz się u niej dzieje? Czy może sama nie wpadła w jakieś kłopoty? A może znalazła sobie partnerkę lub - to by było ciekawe - partnera?).
Nad Allison (jaka ona właściwie jest? Co lubi a czego nie? Jak pija herbatę? Czy ma coś przeciw zwierzętom? Czy spodobałoby się jej w Hylands? Jakiej drużynie quidditcha kibicuje? Czy miała jakichś tajnych adoratorów? Czy wielu chłopaków miała w czasach szkolnych?
...
Chwila chwila, bo się jeszcze zazdrosny zrobię o tę bryłę lodu!)
Ciekawość jednak w nim zwyciężyła.
- Opowiedz mi co tam u ciebie. Może również wpakowałaś się ostatnio w jakieś bagienko, hm? I czy znalazłaś sobie kogoś od czasu... no wiesz... - drugiego pytania nie chciał zdawać, ale jego język rozluźnił się chyba za bardzo. - I możesz też opowiedzieć mi o Allison - dodał prędko, by zniwelować swoje i jej zmieszanie. - Na przykład jak lubi herbatę, ilu miała chłopaków, czy lubi zwierzęta...
Wtem poczuł się trochę zmęczony. Pragnąc też co nieco kontaktu z drugim człowiekiem obrócił się na plecy, odrzucając za długie nogi przez podłokietnik i głowę kładąc na udach Lizzie (czy przypadkiem w ramię nie uwiera go schowany w jej szacie nóż?).
- Proooszę - powiedział, robiąc szczenięce oczy. Dla lepszego efektu trochę zmanipulował wygląd swojej twarzy, by oczy wydały się jeszcze większe, a on młodszy (wiedział że jego wiek to pięta Achillesowa kobiety i perfidnie to wykorzystywał).
Naprawdę chciał wiedzieć.
Nie umiała sobie wyobrazić tego małżeństwa. Jeśli nie zabiją się w czasie narzeczeństwa, to gdy zamieszkają pod jednym dachem szansa na to drastycznie wzrośnie. Nie będą potrafili dogadać się ze sobą, a będą czuć jeszcze cały czas oddech Avery’ego na karku. Wróciła na ziemie z myślami i od razu uderzyła go w ramię, słysząc o jego niecnych planach.
- Myślę, że nie potrzebujesz tak dramatycznych czynów, aby zmienić wystrój jadalni. I trzeba by było jeszcze panować nad ogniem tak aby nie rozprzestrzenił się do innych pomieszczeń. - Co mogło być całkiem trudne. No i pożar zawsze jest głośny. Wszyscy o nim mówią, lepiej było postawić na bardziej cichą śmierć. Jak otrucie. W końcu ona się na tym zna, nieprawdaż? Zero pytań, zero wątpliwości- czysta karta. – Jest ono nadal na całkiem wysokim poziomie. – zaoponowała oburzonym tonem. Jej praca zmieniła ją, to było pewne. Jednak poczucie humory pozostało nadal, w końcu w takiej robocie wieczna powaga mogłaby pięknie zniszczyć człowieka. Nawet śmiech przez łzy był lepszy od pompatyczności. Gdy usłyszała następne pytanie zastanowiła się dłuższą chwilę. Co u niej? Pytanie było tak rozległe i mogła by odpowiedzieć na nie na milion różnych sposobów i nadal byłaby to prawda. Trzeba było również odnieść to pytanie do jego sytuacji. Wtedy zawsze będzie u niej dobrze.
- U mnie całkiem dobrze.- Bo przecież nie wychodzi za mąż za osobę, której nawet nie zna i jej szef nie jest takim psycholem. To że nadal nosi statut panny jest wielkim pozytywem, patrząc co się dzieję w ich środowisku. – Wiesz, że skupiam się na pracy. – dodała zgodnie z prawdą. I musiał on akurat pytać o to. Myślała, że czeka ich teraz całkiem miły wieczór, gdy oboje zapomną o brutalnej rzeczywistości czającej się po za ścianami tego pomieszczenia. – Domyślam się. – Bo rzadko co krępuje go równie mocno jak ten temat. W końcu westchnęła jakby nosiła ciężar na plecach.- Skarbie, to było cztery lata temu.. Myślałeś, że od tego czasu żyje na samotnej wyspie? Ale nic poważnego, dowiedziałbyś się o tym. Zresztą, po co szukać jak i tak wybór nie należy do mnie.- stwierdziła z przekąsem. Obecnie jeszcze skutecznie przekonywała dziadków do zmian decyzji i zapewne jeszcze z dwa lata powinna dać radę, ale potem czeka ją to straszne, niewygodne i niepotrzebne małżeństwo. Lex będzie mógł jej opowiedzieć jak źle jest. Pozwoliła mu oprzeć głowę o swoje kolana. Zachowywał się jak dzieciak, ale wiedział, że złapie ją na tym. Przeczesała mu palcami włosy i kontynuowała patrząc przed siebie. - Mogę Ci trochę opowiedzieć, ale tylko o Ally z lat szkolnych. Sześć lat to bardzo dużo, gdy się dorasta i ta Ally jest mi trochę obca. – przyznała z wahaniem. – Z tego co mi wiadomo to miała trzech chłopaków. Wiesz, miała brata ochroniarza to trochę utrudniało jej zadanie. – Za to ona miała wolną rękę, z której korzystała. W końcu była tylko dzieckiem a im się sporo wybacza. – Co do zwierząt to miała kiedyś trolla, zmarł jednak z nieznanych mi przyczyn. Wydaję mi się, że miało to coś wspólnego z jej braciszkiem, ale nie znam tej historii. I kocha psy! Szczególnie te wielkie, choć żadnego nie ma. – powiedziała w przestrzeń, dalej bawiąc się jego włosami.
- Myślę, że nie potrzebujesz tak dramatycznych czynów, aby zmienić wystrój jadalni. I trzeba by było jeszcze panować nad ogniem tak aby nie rozprzestrzenił się do innych pomieszczeń. - Co mogło być całkiem trudne. No i pożar zawsze jest głośny. Wszyscy o nim mówią, lepiej było postawić na bardziej cichą śmierć. Jak otrucie. W końcu ona się na tym zna, nieprawdaż? Zero pytań, zero wątpliwości- czysta karta. – Jest ono nadal na całkiem wysokim poziomie. – zaoponowała oburzonym tonem. Jej praca zmieniła ją, to było pewne. Jednak poczucie humory pozostało nadal, w końcu w takiej robocie wieczna powaga mogłaby pięknie zniszczyć człowieka. Nawet śmiech przez łzy był lepszy od pompatyczności. Gdy usłyszała następne pytanie zastanowiła się dłuższą chwilę. Co u niej? Pytanie było tak rozległe i mogła by odpowiedzieć na nie na milion różnych sposobów i nadal byłaby to prawda. Trzeba było również odnieść to pytanie do jego sytuacji. Wtedy zawsze będzie u niej dobrze.
- U mnie całkiem dobrze.- Bo przecież nie wychodzi za mąż za osobę, której nawet nie zna i jej szef nie jest takim psycholem. To że nadal nosi statut panny jest wielkim pozytywem, patrząc co się dzieję w ich środowisku. – Wiesz, że skupiam się na pracy. – dodała zgodnie z prawdą. I musiał on akurat pytać o to. Myślała, że czeka ich teraz całkiem miły wieczór, gdy oboje zapomną o brutalnej rzeczywistości czającej się po za ścianami tego pomieszczenia. – Domyślam się. – Bo rzadko co krępuje go równie mocno jak ten temat. W końcu westchnęła jakby nosiła ciężar na plecach.- Skarbie, to było cztery lata temu.. Myślałeś, że od tego czasu żyje na samotnej wyspie? Ale nic poważnego, dowiedziałbyś się o tym. Zresztą, po co szukać jak i tak wybór nie należy do mnie.- stwierdziła z przekąsem. Obecnie jeszcze skutecznie przekonywała dziadków do zmian decyzji i zapewne jeszcze z dwa lata powinna dać radę, ale potem czeka ją to straszne, niewygodne i niepotrzebne małżeństwo. Lex będzie mógł jej opowiedzieć jak źle jest. Pozwoliła mu oprzeć głowę o swoje kolana. Zachowywał się jak dzieciak, ale wiedział, że złapie ją na tym. Przeczesała mu palcami włosy i kontynuowała patrząc przed siebie. - Mogę Ci trochę opowiedzieć, ale tylko o Ally z lat szkolnych. Sześć lat to bardzo dużo, gdy się dorasta i ta Ally jest mi trochę obca. – przyznała z wahaniem. – Z tego co mi wiadomo to miała trzech chłopaków. Wiesz, miała brata ochroniarza to trochę utrudniało jej zadanie. – Za to ona miała wolną rękę, z której korzystała. W końcu była tylko dzieckiem a im się sporo wybacza. – Co do zwierząt to miała kiedyś trolla, zmarł jednak z nieznanych mi przyczyn. Wydaję mi się, że miało to coś wspólnego z jej braciszkiem, ale nie znam tej historii. I kocha psy! Szczególnie te wielkie, choć żadnego nie ma. – powiedziała w przestrzeń, dalej bawiąc się jego włosami.
Palce Elizabeth przyjemnie przeczesywały jego włosy, a jej głos działał niezwykle kojąco na rozstrojone nerwy Alexa. Wiele by dał za to, by móc tak spędzić najbliższe parę dni - by ochłonąć na tyle aby życie go aż tak nie przerażało. Słuchał uważnie jej słów i starał się zapamiętać tyle, ile tylko mógł. Właściwie to teraz wieczór wydawał się być o wiele przyjemniejszy niż na początku się tego spodziewał. Jednak nie umrze dzisiaj, a Elizabeth nie będzie musiała spędzić reszty swoich dni w Azkabanie za morderstwo popełnione z wyjątkowym okrucieństwem.
- Cieszę się, że u ciebie wszystko dobrze - powiedział z powiekami półprzymkniętymi; naprawdę było mu przyjemnie. Otworzył jednak jedno oko gdy zaczęła mówić o swoim życiu uczuciowym; mimo tego jak bardzo krępująca była dla niego czasem orientacja kuzynki to jednak chciał wiedzieć, co u niej. Westchnął na wspomnienie o aranżowanych mariażach, ale oprócz tego milczał - nie chciał jej przerywać dodawaniem czegoś, co byłoby tylko kolejnym fokusem na jego problemach. Nie lubił gdy wokół jego osoby powstawał jakiś cyrk, a tak było odkąd tylko Fawley wparowała do oranżerii.
Przytaknął tylko, gdy Lizzie zaczęła tłumaczyć, czemu nie powie mu dokładnie jaka jest Allison. Jak widaćnie tylko dla niego panna Avery nie była całkowicie znana. Na informację o trzech chłopakach tylko lekko pyknęła mu brew. Wystrzeliła ona jednak o wiele wyżej, gdy jego kuzynka wspomniała o bracie-ochroniarzu. Czyżby Samael był tak bardzo opiekuńczy względem Allison za czasów szkolnych? A może raczej - co było w sumie o wiele bardziej prawdopodobne - to bliźniak jego narzeczonej odganiał natrętów? Niewiele wiedział o tajemniczym Sørenie. Będzie musiał się zaraz o niego zapytać. I mieć nadzieję, że jeżeli to on był ochroniarzem Allison, nie będzie chciał odgonić także jego.
- Trolla?! - wymamrotał z przerażonym wzrokiem wbitym w kuzynkę. Na gacie Merlina, ta kobieta miała kiedyś trolla?! Jeżeli było coś co bardziej budziło w Alexie lęk niż trolle to byli to tylko dementorzy i śmierć przez zamarznięcie. Jakoś nigdy nie pałał do tych stworzeń miłością od czasu pewnej wycieczki w góry, na której się zgubił. Był wtedy po trzeciej klasie w Beauxbatons i wyjechał z kuzynostwem na wspinaczki. Żeby schronić się przed burzą wszedł do jakiejś jaskini... niestety, zamieszkanej przez górskiego trolla. Podobno nikt jeszcze nie widział Lexa poruszającego się tak szybko jak wtedy, mimo trzech lat praktyki i uciekania przed nauczycielami oraz uczniami, którym wywinął psikusa.
Mimo wszystko zrobiło mu się smutno na wieść, że to najprawdopodobniej Samael położył kres żywotu "zwierzątka" Allison. Jakim draniem trzeba być, żeby nawet znęcać się nad niewinnymi stworzeniami?
- Wielkie psy, powiadasz - znów mruknął (zaraz chyba stanie się kotem). Była to dość interesująca oraz przydatna informacja. Będzie musiał jakoś w niedalekiej przyszłości sprawdzić, jaka jest największa rasa psa na świecie. Może nawet ich pupilek zagryzłby i zjadł Samaela na kolację...?
Z marzeń wyrwała go cisza - choć Elizabeth nadal bawiła się jego włosami to zamilkła, ze wzrokiem wbitym gdzieś przed siebie.
- Tęskniłaś za nią, prawda? - zapytał, choć znał odpowiedź na to pytanie. - Pewnie musi ci być ciężko... Dopiero wróciła, a tu takie rzeczy. Jednak - dźgnął ją palcem w bok. - Pomyśl, że za jakiś czas będziecie dość blisko spowinowacone - uśmiechnął się radośnie, a wcale nie była to radość udawana. Jeżeli coś dobrego miało wyniknąć z tego mariażu to chciał, żeby się ziściło. Czas popatrzeć trochę na jasne strony sytuacji, mogło być przecież zawsze o wiele gorzej.
- A jesteś w stanie opowiedzieć mi coś o tym całym Sørenie? - zapytał i dalej poddawał się dotykowi Elizabeth.
Nawet zamruczał jak kot.
- Cieszę się, że u ciebie wszystko dobrze - powiedział z powiekami półprzymkniętymi; naprawdę było mu przyjemnie. Otworzył jednak jedno oko gdy zaczęła mówić o swoim życiu uczuciowym; mimo tego jak bardzo krępująca była dla niego czasem orientacja kuzynki to jednak chciał wiedzieć, co u niej. Westchnął na wspomnienie o aranżowanych mariażach, ale oprócz tego milczał - nie chciał jej przerywać dodawaniem czegoś, co byłoby tylko kolejnym fokusem na jego problemach. Nie lubił gdy wokół jego osoby powstawał jakiś cyrk, a tak było odkąd tylko Fawley wparowała do oranżerii.
Przytaknął tylko, gdy Lizzie zaczęła tłumaczyć, czemu nie powie mu dokładnie jaka jest Allison. Jak widaćnie tylko dla niego panna Avery nie była całkowicie znana. Na informację o trzech chłopakach tylko lekko pyknęła mu brew. Wystrzeliła ona jednak o wiele wyżej, gdy jego kuzynka wspomniała o bracie-ochroniarzu. Czyżby Samael był tak bardzo opiekuńczy względem Allison za czasów szkolnych? A może raczej - co było w sumie o wiele bardziej prawdopodobne - to bliźniak jego narzeczonej odganiał natrętów? Niewiele wiedział o tajemniczym Sørenie. Będzie musiał się zaraz o niego zapytać. I mieć nadzieję, że jeżeli to on był ochroniarzem Allison, nie będzie chciał odgonić także jego.
- Trolla?! - wymamrotał z przerażonym wzrokiem wbitym w kuzynkę. Na gacie Merlina, ta kobieta miała kiedyś trolla?! Jeżeli było coś co bardziej budziło w Alexie lęk niż trolle to byli to tylko dementorzy i śmierć przez zamarznięcie. Jakoś nigdy nie pałał do tych stworzeń miłością od czasu pewnej wycieczki w góry, na której się zgubił. Był wtedy po trzeciej klasie w Beauxbatons i wyjechał z kuzynostwem na wspinaczki. Żeby schronić się przed burzą wszedł do jakiejś jaskini... niestety, zamieszkanej przez górskiego trolla. Podobno nikt jeszcze nie widział Lexa poruszającego się tak szybko jak wtedy, mimo trzech lat praktyki i uciekania przed nauczycielami oraz uczniami, którym wywinął psikusa.
Mimo wszystko zrobiło mu się smutno na wieść, że to najprawdopodobniej Samael położył kres żywotu "zwierzątka" Allison. Jakim draniem trzeba być, żeby nawet znęcać się nad niewinnymi stworzeniami?
- Wielkie psy, powiadasz - znów mruknął (zaraz chyba stanie się kotem). Była to dość interesująca oraz przydatna informacja. Będzie musiał jakoś w niedalekiej przyszłości sprawdzić, jaka jest największa rasa psa na świecie. Może nawet ich pupilek zagryzłby i zjadł Samaela na kolację...?
Z marzeń wyrwała go cisza - choć Elizabeth nadal bawiła się jego włosami to zamilkła, ze wzrokiem wbitym gdzieś przed siebie.
- Tęskniłaś za nią, prawda? - zapytał, choć znał odpowiedź na to pytanie. - Pewnie musi ci być ciężko... Dopiero wróciła, a tu takie rzeczy. Jednak - dźgnął ją palcem w bok. - Pomyśl, że za jakiś czas będziecie dość blisko spowinowacone - uśmiechnął się radośnie, a wcale nie była to radość udawana. Jeżeli coś dobrego miało wyniknąć z tego mariażu to chciał, żeby się ziściło. Czas popatrzeć trochę na jasne strony sytuacji, mogło być przecież zawsze o wiele gorzej.
- A jesteś w stanie opowiedzieć mi coś o tym całym Sørenie? - zapytał i dalej poddawał się dotykowi Elizabeth.
Nawet zamruczał jak kot.
Jej ręka automatycznie bawiła się włosami kuzyna zupełnie nie angażując mózgu w ową czynność. Myślami była daleko po za tym domostwem, błądziły one wokół Hogwartu i lat tam spędzonych. Jakoś wtedy wszystko było prostsze. Można było wtedy bawić się bez obawy, że jest to niegodne twojej osoby i twojego urodzenia a największym problemem były pierwsze miłostki i zadanie domowe z eliksirów. Nikt wtedy nie mówił o problemach ze znalezieniem pracy, wymuszonych małżeństwach, a przecież większość jej współdomowników czekało właśnie to. Ale wtedy byli młodzi, wolni i frywolni. Nie interesowali się sprawami dorosłych, następnym dniem a co dopiero przyszłością. Jedną z takich pobudek od tego stanu była śmierć Dumbledore, bo choć niezbyt wielu z nich wiedziała co to oznacza, to zawsze zgon wpływał na innych. Ona sama wiedziała, że idą zmiany. Była córką byłego Ministra Magii- wiedziała sporo o polityce. Obserwowała wydarzenia, które nastąpiły po porażce ich nauczyciela transmutacji i mimo, że wtedy niezbyt się tym przejmowała, to przeczuwała, że może być teraz coraz gorzej.
- Tak, tak. Karłowaty jak dobrze pamiętam. – powiedziała nieprzytomnym tonem, choć jej myśli teraz skupiły się na osobie Ally. Jej nastoletniej wersji, która była w jej głowie przez wszystkie te lata i musiała dopiero dzisiaj zostać zmodyfikowana. Przypomniała sobie wspólne wieczory w Pokoju Wspólnym, korepetycje z eliksirów czy czas na błoniach. Pamięta, że od przyjaciółki zawsze było czuć zapach eliksirów, który dodawał jej jednak tylko uroku. Czas w szkole dzieliła pomiędzy kilkoma ważnymi dla niej osobami jak Beatrice, Ally czy z rodzeństwem i zawsze wtedy jakoś miała czas na wszystko. Wystarczyło by odrobić lekcje, spotkać się z przyjaciółkami i jeszcze impreza się odbywała na koniec. A teraz? Po samym dyżurze w pracy była padnięta i jeszcze miałaby szlajać się z innymi? Oczywiście, nadal potrafiła wygospodarować swój czas dla innych, bo jednak zawsze wolała wyjść niż zostać sama w domu. W końcu była duszą towarzystwa, która po prostu łaknęła kontaktów z ludźmi. O wiele bardziej wolała skromne spotkania niż wypełnione blichtrem przyjęcia, których scenariusz zawsze był taki sam. Pamięta, gdy powoli wchodziła na salony. Od razu umiała się tam odnaleźć, choć pierwsze kroki wykonywała dosyć nerwowo i niepewnie.
- Bardzo duże. Może takie do polowań? Nie znam się na tym. – Czy on jej w ogóle słuchał? Wydawało się jej, że zasnął. Ona sama prawie ziewnęła, ale udało się jej powstrzymać. Miała w tym niezłą wprawę, niektóre przyjęcia były tak nudno, że tylko dzięki swoim talentem aktorskim ratowała swoją opinię. Ale wracając do tematu Ally, który tak interesował jej kuzyna.
-Jak mogłam nie tęsknic? Zniknęła na sześć lat. – słychać było żal w jej głosie, którego nawet powrót przyjaciółki nie potrafił usunąć. Wyprostowała się gwałtownie i popatrzyła na niego oburzona. – Przeżyłabym bez tej przyjemności. Nasze relacje są wystarczająco bliskie. – bąknęła, wracając do przeczesywania jego włosów , choć nabrało to pewnej agresywności. Teraz już zupełnie wróciła myślami na ziemie i skupiła się na słowach kuzyna. – Søren? Nie mogę Ci o nim za wiele powiedzieć, tematów o lekcjach i sporadycznym wspólnym sączeniu alkoholu. Wiem, że bardzo kocha Ally i zawsze będzie ją bronił. Mają silną wież, w końcu bliźniaki. A czemu Cię on tak interesuje? – zapytała po zakończeniu krótkiej charakterystyki brata Ally i spojrzała na niego uważnie.
- Tak, tak. Karłowaty jak dobrze pamiętam. – powiedziała nieprzytomnym tonem, choć jej myśli teraz skupiły się na osobie Ally. Jej nastoletniej wersji, która była w jej głowie przez wszystkie te lata i musiała dopiero dzisiaj zostać zmodyfikowana. Przypomniała sobie wspólne wieczory w Pokoju Wspólnym, korepetycje z eliksirów czy czas na błoniach. Pamięta, że od przyjaciółki zawsze było czuć zapach eliksirów, który dodawał jej jednak tylko uroku. Czas w szkole dzieliła pomiędzy kilkoma ważnymi dla niej osobami jak Beatrice, Ally czy z rodzeństwem i zawsze wtedy jakoś miała czas na wszystko. Wystarczyło by odrobić lekcje, spotkać się z przyjaciółkami i jeszcze impreza się odbywała na koniec. A teraz? Po samym dyżurze w pracy była padnięta i jeszcze miałaby szlajać się z innymi? Oczywiście, nadal potrafiła wygospodarować swój czas dla innych, bo jednak zawsze wolała wyjść niż zostać sama w domu. W końcu była duszą towarzystwa, która po prostu łaknęła kontaktów z ludźmi. O wiele bardziej wolała skromne spotkania niż wypełnione blichtrem przyjęcia, których scenariusz zawsze był taki sam. Pamięta, gdy powoli wchodziła na salony. Od razu umiała się tam odnaleźć, choć pierwsze kroki wykonywała dosyć nerwowo i niepewnie.
- Bardzo duże. Może takie do polowań? Nie znam się na tym. – Czy on jej w ogóle słuchał? Wydawało się jej, że zasnął. Ona sama prawie ziewnęła, ale udało się jej powstrzymać. Miała w tym niezłą wprawę, niektóre przyjęcia były tak nudno, że tylko dzięki swoim talentem aktorskim ratowała swoją opinię. Ale wracając do tematu Ally, który tak interesował jej kuzyna.
-Jak mogłam nie tęsknic? Zniknęła na sześć lat. – słychać było żal w jej głosie, którego nawet powrót przyjaciółki nie potrafił usunąć. Wyprostowała się gwałtownie i popatrzyła na niego oburzona. – Przeżyłabym bez tej przyjemności. Nasze relacje są wystarczająco bliskie. – bąknęła, wracając do przeczesywania jego włosów , choć nabrało to pewnej agresywności. Teraz już zupełnie wróciła myślami na ziemie i skupiła się na słowach kuzyna. – Søren? Nie mogę Ci o nim za wiele powiedzieć, tematów o lekcjach i sporadycznym wspólnym sączeniu alkoholu. Wiem, że bardzo kocha Ally i zawsze będzie ją bronił. Mają silną wież, w końcu bliźniaki. A czemu Cię on tak interesuje? – zapytała po zakończeniu krótkiej charakterystyki brata Ally i spojrzała na niego uważnie.
Właśnie, dlaczego tak bardzo interesował go Soren?
- Nie wiem. Wydaje mi się, że jako bliźniak Allie będzie miał na nią duży wpływ względem jej stosunku do mnie. I po prostu nie chcę iść na obiad zupełnie nieprzygoto-
Cholera, miałem o tym nie wspominać.
- No tak, zostałem zaproszony na obiad do Averych, będzie tam cała rodzina. I ja. - westchnął cicho. Czy za każdym razem jak atmosfera zaczyna się rozluźniać musi palnąć coś jeszcze? A może to alkohol tak zamieszał mu w tym jego małym móżdżku?
Alexander był zmęczony, niezadowolony i przesycony tym wszystkim. Marzył, by wziąć bardzo długą kąpiel i zakopać się w kołdrze. Na dzień. Lub dwa. Ewentualnie trzysta sześćdziesiąt pięć. Jakby przebiegł maraton czy wpław pokonał odległość do Calais. Ciekawe, czy Avery dałby mu zwolnienie z życia? Pewnie z miłą chęcią. Marzył o wakacjach, żeby naprawdę móc rzucić to wszystko i wyjechać. Może do Indii? Tam mu się bardzo podobało. Zamknął oczy, gdy palce Elizabeth nadal przeczesywały mu włosy. Przez chwilę wydawało mu się, że trzyma głowę na kolanach zupełnie innej kobiety, a dłonie muskające jego głowę należą do innej szlachcianki, o jaśniejszych włosach i chłodnym spojrzeniu...
Otworzył oczy. Nie, nie zasnął - po prostu wyobraźnia spłatała mu figla. Ale panna Avery niczym chwast, gdy raz zapuściła korzenie w jego myślach nie był w stanie jej stamtąd wyplenić. Miał ochotę potrząsnąć głową, ale było mu zbyt wygodnie. Zamiast tego jego pomyślunek postanowił orbitować wokół Allison, skupiając się na tych maleńkich detalach, które ukazywały, że jest jednak człowiekiem. Nie było ich zbyt wiele i wszystkie ograniczały się do tych zauważonych w "Siwym Dymie" lub wyciągnięte z tego, jak Elizabeth się o niej wyrażała. Zawiesił się na chwilę na fakcie, że obie czarownice nie widziały się aż sześć lat. Wiedział, że Allison wyjechała kształcić się na alchemiczkę, gdzieś do Afryki... Giza bodajże? Sfinks, piramidy, pustynia i rażące słońce... raczej niezbyt sprzyjające otoczenie dla Królowej Chłodu. Od razu się skrzywił - teraz Egipt będzie mu się kojarzył całkowicie negatywnie. Także dlatego, że to miejsce skradło Allison z życia Lizzie. Może dlatego jego kuzynka szalała czasem bardziej niż inne szlacheckie panienki i paniątka? Nie, nie może się o to zapytać. To by tylko bardziej popsuło nastrój. Trwali w dość komfortowej ciszy, ale chciał mówić. Musiał mówić, bo inaczej mózg mu eksploduje z przeciążenia.
- Opowiedz mi coś jeszcze. O sobie, albo o Allison, jak wolisz. Mógłbym cię słuchać do rana - oznajmił i jego powieki znów opadły.
- Wiesz, myślę że kupię jej kiedyś szczeniaka. Takie puli są urocze... chociaż może lepiej nie aż tak kudłatego, pewnie i tak ja będę musiał się nim zajmować - skrzywił się teatralnie. - Ale takie mastify tybetańskie czy kangale tureckie są wielkie, a potrafią być równie milusie. Są nawet wielkości niedźwiedzia! I przysięgam, że słyszałem przypadek kuvasza węgierskiego walczącego z tygrysem - powiedział ożywionym tonem. Alex lubił psy, kiedyś czytał całkiem dużo na ich temat, stąd znał parę faktów. Zwłaszcza te wielkie rasy go fascynowały - takie bydlęta były przecież spokrewnione z maluśkimi chihuahua! Nagle zmarszczył brwi, przypominając sobie coś, o czym myślał już wcześniej. Po czym przybrał wyraz twarzy godny rozradowanego pięcioletniego dziecka, pytającego co dostanie na Gwiazdkę, - Myślisz, że taki pies byłby w stanie zeżreć Samaela?
I nagle jego powieki stały się bardzo, bardzo ciężkie...
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Nie wiem. Wydaje mi się, że jako bliźniak Allie będzie miał na nią duży wpływ względem jej stosunku do mnie. I po prostu nie chcę iść na obiad zupełnie nieprzygoto-
Cholera, miałem o tym nie wspominać.
- No tak, zostałem zaproszony na obiad do Averych, będzie tam cała rodzina. I ja. - westchnął cicho. Czy za każdym razem jak atmosfera zaczyna się rozluźniać musi palnąć coś jeszcze? A może to alkohol tak zamieszał mu w tym jego małym móżdżku?
Alexander był zmęczony, niezadowolony i przesycony tym wszystkim. Marzył, by wziąć bardzo długą kąpiel i zakopać się w kołdrze. Na dzień. Lub dwa. Ewentualnie trzysta sześćdziesiąt pięć. Jakby przebiegł maraton czy wpław pokonał odległość do Calais. Ciekawe, czy Avery dałby mu zwolnienie z życia? Pewnie z miłą chęcią. Marzył o wakacjach, żeby naprawdę móc rzucić to wszystko i wyjechać. Może do Indii? Tam mu się bardzo podobało. Zamknął oczy, gdy palce Elizabeth nadal przeczesywały mu włosy. Przez chwilę wydawało mu się, że trzyma głowę na kolanach zupełnie innej kobiety, a dłonie muskające jego głowę należą do innej szlachcianki, o jaśniejszych włosach i chłodnym spojrzeniu...
Otworzył oczy. Nie, nie zasnął - po prostu wyobraźnia spłatała mu figla. Ale panna Avery niczym chwast, gdy raz zapuściła korzenie w jego myślach nie był w stanie jej stamtąd wyplenić. Miał ochotę potrząsnąć głową, ale było mu zbyt wygodnie. Zamiast tego jego pomyślunek postanowił orbitować wokół Allison, skupiając się na tych maleńkich detalach, które ukazywały, że jest jednak człowiekiem. Nie było ich zbyt wiele i wszystkie ograniczały się do tych zauważonych w "Siwym Dymie" lub wyciągnięte z tego, jak Elizabeth się o niej wyrażała. Zawiesił się na chwilę na fakcie, że obie czarownice nie widziały się aż sześć lat. Wiedział, że Allison wyjechała kształcić się na alchemiczkę, gdzieś do Afryki... Giza bodajże? Sfinks, piramidy, pustynia i rażące słońce... raczej niezbyt sprzyjające otoczenie dla Królowej Chłodu. Od razu się skrzywił - teraz Egipt będzie mu się kojarzył całkowicie negatywnie. Także dlatego, że to miejsce skradło Allison z życia Lizzie. Może dlatego jego kuzynka szalała czasem bardziej niż inne szlacheckie panienki i paniątka? Nie, nie może się o to zapytać. To by tylko bardziej popsuło nastrój. Trwali w dość komfortowej ciszy, ale chciał mówić. Musiał mówić, bo inaczej mózg mu eksploduje z przeciążenia.
- Opowiedz mi coś jeszcze. O sobie, albo o Allison, jak wolisz. Mógłbym cię słuchać do rana - oznajmił i jego powieki znów opadły.
- Wiesz, myślę że kupię jej kiedyś szczeniaka. Takie puli są urocze... chociaż może lepiej nie aż tak kudłatego, pewnie i tak ja będę musiał się nim zajmować - skrzywił się teatralnie. - Ale takie mastify tybetańskie czy kangale tureckie są wielkie, a potrafią być równie milusie. Są nawet wielkości niedźwiedzia! I przysięgam, że słyszałem przypadek kuvasza węgierskiego walczącego z tygrysem - powiedział ożywionym tonem. Alex lubił psy, kiedyś czytał całkiem dużo na ich temat, stąd znał parę faktów. Zwłaszcza te wielkie rasy go fascynowały - takie bydlęta były przecież spokrewnione z maluśkimi chihuahua! Nagle zmarszczył brwi, przypominając sobie coś, o czym myślał już wcześniej. Po czym przybrał wyraz twarzy godny rozradowanego pięcioletniego dziecka, pytającego co dostanie na Gwiazdkę, - Myślisz, że taki pies byłby w stanie zeżreć Samaela?
I nagle jego powieki stały się bardzo, bardzo ciężkie...
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Alexander Selwyn dnia 31.07.16 12:37, w całości zmieniany 2 razy
- Cała rodzina i ty. – powtórzyła jego słowa oniemiała. Czuła, że nie chciał, aby się o tym dowiedziała. Czyli to będzie dopiero egzamin i dobrze rozumiała jego obawy. Po takiej rodzinie można wszystkiego się spodziewać, a teraz jeszcze stanie się ona jego rodziną. – Uważaj na siebie tam. Mów mało, dużo słuchaj- ja bym tak zrobiła. I nie daj się im.- Położyła rękę na jego ramieniu i ścisnęła ją, po tym ruchu dłoń powróciła do jego włosów i wznowiła przerwaną czynność. To że oni będą jego rodziną, oznacza, że będą też jej? Ta myśl wdarła się do jej głowy niespodziewanie i od razu przyśpieszyła bicie jej serca. Nie, ona będzie jego rodziną ale inną niż oni. Ona jest ze krwi, oni z prawa. I na pewno nie będzie żadnych rodzinnych spotkań z tymi osobami; nie wiadomo co oni mają w tej głowie.
- I nie bierz od nich żadnych zwyczajów! Nie wiadomo co w nich siedzi.- wytłumaczyła spokojniej po tym niespodzianym okrzyku. Jej kuzyn idzie do tej jaskini lwów i ma sobie tam poradzić. W końcu jest dorosły, umie czarować i wie co tam robić, ale i tak będzie musiał się jej następnie wyspowiadać. Będzie chciała wiedzieć wszystko i nie będzie on mógł się od tego wymigać. I to nie dlatego, że uwielbiała plotkować i wiedzieć o grzeszkach innych. Po prostu obawiała się o swego kuzyna i chciała być przygotowana na spotkanie na ślubie. O jeju.. Ona ich tam wszystkich pozna na jego ślubie. Przecież to będzie katastrofa! Będzie musiała oglądać tę farsę, znosić ich towarzystwo i jeszcze udawać, że się dobrze bawi. Nie może jednak zostawić kuzyna samego w takim dniu, ale nie musi do końca być na samym weselu..
- Teraz nie, zajęta jestem zagłębianiu się w czarne myśli. – powiedziała, aby go uciszyć i nadal kontynuowała sobie wyobrażenie tego okropnego mariażu i przyjęcia. Jak ona tam ma spokojnie siedzieć, gdy ten Avery będzie się świetnie bawił w zaplanowanym teatrzyku? Może powinna zaprotestować? Może bierny opór będzie rozwiązanie? Tak, położy się na ziemi i uniemożliwi odbycia się ceremonii. To był jednak bardzo głupi pomysł.. A może zachoruje? Nie, nie zostawi go tam, to już ustaliła. Zawsze może się znieczulić, co zapewne ją czeka. Wtedy może jakoś całe to wydarzenie będzie zjadliwe.
-To jest cudowny pomysł. Kup jej kangala tureckiego, na pewno będzie zachwycona. – Niech jej kupi konia- jeszcze większy. Albo słonia! Po co ma się ograniczać, chce duże zwierzę to niech ma. Nie będzie to jednak humanitarne dla tego dzikiego zwierzęcia.. Nie, koń jest lepszą opcją. Jeszcze niech będzie zimnokrwisty to Ally oszaleje z radości do wielkości.
- Co? – wymsknęło się z jej ust. Odpowiedzi jednak nie usłyszała, a za to odkryła, że jej kuzyn już jest daleko stąd. Westchnęła widząc go śpiącego i powoli wstała, starając się go nie obudzić. Przywołała koc różdżką i okryła go nim. Powoli zgasiła wszystkie lampy i ruszyła w stronę wyjścia nie obracając się za siebie jak zawsze.
zt dla obu.
- I nie bierz od nich żadnych zwyczajów! Nie wiadomo co w nich siedzi.- wytłumaczyła spokojniej po tym niespodzianym okrzyku. Jej kuzyn idzie do tej jaskini lwów i ma sobie tam poradzić. W końcu jest dorosły, umie czarować i wie co tam robić, ale i tak będzie musiał się jej następnie wyspowiadać. Będzie chciała wiedzieć wszystko i nie będzie on mógł się od tego wymigać. I to nie dlatego, że uwielbiała plotkować i wiedzieć o grzeszkach innych. Po prostu obawiała się o swego kuzyna i chciała być przygotowana na spotkanie na ślubie. O jeju.. Ona ich tam wszystkich pozna na jego ślubie. Przecież to będzie katastrofa! Będzie musiała oglądać tę farsę, znosić ich towarzystwo i jeszcze udawać, że się dobrze bawi. Nie może jednak zostawić kuzyna samego w takim dniu, ale nie musi do końca być na samym weselu..
- Teraz nie, zajęta jestem zagłębianiu się w czarne myśli. – powiedziała, aby go uciszyć i nadal kontynuowała sobie wyobrażenie tego okropnego mariażu i przyjęcia. Jak ona tam ma spokojnie siedzieć, gdy ten Avery będzie się świetnie bawił w zaplanowanym teatrzyku? Może powinna zaprotestować? Może bierny opór będzie rozwiązanie? Tak, położy się na ziemi i uniemożliwi odbycia się ceremonii. To był jednak bardzo głupi pomysł.. A może zachoruje? Nie, nie zostawi go tam, to już ustaliła. Zawsze może się znieczulić, co zapewne ją czeka. Wtedy może jakoś całe to wydarzenie będzie zjadliwe.
-To jest cudowny pomysł. Kup jej kangala tureckiego, na pewno będzie zachwycona. – Niech jej kupi konia- jeszcze większy. Albo słonia! Po co ma się ograniczać, chce duże zwierzę to niech ma. Nie będzie to jednak humanitarne dla tego dzikiego zwierzęcia.. Nie, koń jest lepszą opcją. Jeszcze niech będzie zimnokrwisty to Ally oszaleje z radości do wielkości.
- Co? – wymsknęło się z jej ust. Odpowiedzi jednak nie usłyszała, a za to odkryła, że jej kuzyn już jest daleko stąd. Westchnęła widząc go śpiącego i powoli wstała, starając się go nie obudzić. Przywołała koc różdżką i okryła go nim. Powoli zgasiła wszystkie lampy i ruszyła w stronę wyjścia nie obracając się za siebie jak zawsze.
zt dla obu.
| 1 stycznia
Początek roku pięćdziesiątego szóstego przyniósł ze sobą powiew zmian, choć niekoniecznie dobrych; Garrett nie wierzył w moc noworocznych postanowień, w spontaniczne modyfikacje całego życia podyktowane wyłącznie zmieniająca się datą w kalendarzu. Przez pozostałe miesiące nie udawało mu się wyplenić najgorszych nawyków, dlaczego miałoby się to stać właśnie u progu stycznia?
Nie dane mu było odespać sylwestrowej zabawy - zresztą nie było co odsypiać, polityczne, niepokojące nastroje kazały mu jak najszybciej opuścić Dolinę Godryka, a wcześniej wypił zdecydowanie mniej kieliszków szampana, niż mógłby sobie tego życzyć. A teraz ze snu brutalnie wyrwało go miarowe stukanie o szybę; zerwał się tak szybko, że stracił orientację i zakręciło mu się w głowie, wskutek czego z gracją uderzył potylicą w ramę łóżka. Przeklinał wyjątkowo głośno i wyjątkowo kreatywnie, kiedy otwierał okno, rozmasowywał dłonią czaszkę i odwiązywał list od znajomej sowy.
Czy czekają go noworoczne życzenia od Alexa?
Ale starczyło krótkie spojrzenie na słowa zapisane pospiesznie na tle jasnego pergaminu, żeby uświadomił sobie, że sprawa była znacznie poważniejsza; zaklął ponownie, spodziewając się najgorszego (albo czegoś jeszcze tragiczniejszego), ale nie tracił czasu na spisywanie odpowiedzi. Ubrał się tak szybko jak wtedy, gdy niemalże zasypiał do pracy, darował sobie nawet zjedzenie śniadania czy wypicie cucącej kawy - natychmiast tego natychmiast teleportował się do mieszkania Selwyna, nie dbając także o wzięcie płaszcza. Za oknem wciąż prószył tańczący na wietrze śnieg, ale Garrett i tak nie miał zamiaru wystawiać choćby stopy poza próg jakiegokolwiek mieszkania.
Z charakterystycznym pyknięciem aportował się w przedpokoju Alexa i zdziwiła go cisza, która panowała wkoło.
- Alex? - rzucił w przestrzeń, choć zapewne zbyt cicho, aby mężczyzna mógł to dosłyszeć. Zamiast nawoływać do skutku, zdecydował się rozpocząć poszukiwania na własną rękę; po przejrzeniu co najmniej dwóch pustych pomieszczeń wreszcie trafił do oranżerii. Nie do końca wybudzony umysł podpowiedział mu, że dramatycznie i nieruchomo leżąca na kanapie postać w rzeczywistości stanowi zwłoki jakiegoś nieszczęśnika. Był zbyt zmęczony, żeby się tym przejąć, nawet wtedy, gdy w trupie rozpoznał Alexandra. Po trwających ledwie kilka sekund oględzinach doszedł jednak do wniosku, że młody uzdrowiciel jak najbardziej żyje, choć to, czy miał się dobrze, pozostawało kwestią sporną.
- Alex - tym razem wypowiedział imię mężczyzny nieco głośniej, tak, żeby zwrócić na siebie jego uwagę. Co tu się, do cholery jasnej, działo?
Początek roku pięćdziesiątego szóstego przyniósł ze sobą powiew zmian, choć niekoniecznie dobrych; Garrett nie wierzył w moc noworocznych postanowień, w spontaniczne modyfikacje całego życia podyktowane wyłącznie zmieniająca się datą w kalendarzu. Przez pozostałe miesiące nie udawało mu się wyplenić najgorszych nawyków, dlaczego miałoby się to stać właśnie u progu stycznia?
Nie dane mu było odespać sylwestrowej zabawy - zresztą nie było co odsypiać, polityczne, niepokojące nastroje kazały mu jak najszybciej opuścić Dolinę Godryka, a wcześniej wypił zdecydowanie mniej kieliszków szampana, niż mógłby sobie tego życzyć. A teraz ze snu brutalnie wyrwało go miarowe stukanie o szybę; zerwał się tak szybko, że stracił orientację i zakręciło mu się w głowie, wskutek czego z gracją uderzył potylicą w ramę łóżka. Przeklinał wyjątkowo głośno i wyjątkowo kreatywnie, kiedy otwierał okno, rozmasowywał dłonią czaszkę i odwiązywał list od znajomej sowy.
Czy czekają go noworoczne życzenia od Alexa?
Ale starczyło krótkie spojrzenie na słowa zapisane pospiesznie na tle jasnego pergaminu, żeby uświadomił sobie, że sprawa była znacznie poważniejsza; zaklął ponownie, spodziewając się najgorszego (albo czegoś jeszcze tragiczniejszego), ale nie tracił czasu na spisywanie odpowiedzi. Ubrał się tak szybko jak wtedy, gdy niemalże zasypiał do pracy, darował sobie nawet zjedzenie śniadania czy wypicie cucącej kawy - natychmiast tego natychmiast teleportował się do mieszkania Selwyna, nie dbając także o wzięcie płaszcza. Za oknem wciąż prószył tańczący na wietrze śnieg, ale Garrett i tak nie miał zamiaru wystawiać choćby stopy poza próg jakiegokolwiek mieszkania.
Z charakterystycznym pyknięciem aportował się w przedpokoju Alexa i zdziwiła go cisza, która panowała wkoło.
- Alex? - rzucił w przestrzeń, choć zapewne zbyt cicho, aby mężczyzna mógł to dosłyszeć. Zamiast nawoływać do skutku, zdecydował się rozpocząć poszukiwania na własną rękę; po przejrzeniu co najmniej dwóch pustych pomieszczeń wreszcie trafił do oranżerii. Nie do końca wybudzony umysł podpowiedział mu, że dramatycznie i nieruchomo leżąca na kanapie postać w rzeczywistości stanowi zwłoki jakiegoś nieszczęśnika. Był zbyt zmęczony, żeby się tym przejąć, nawet wtedy, gdy w trupie rozpoznał Alexandra. Po trwających ledwie kilka sekund oględzinach doszedł jednak do wniosku, że młody uzdrowiciel jak najbardziej żyje, choć to, czy miał się dobrze, pozostawało kwestią sporną.
- Alex - tym razem wypowiedział imię mężczyzny nieco głośniej, tak, żeby zwrócić na siebie jego uwagę. Co tu się, do cholery jasnej, działo?
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Powrót do domu z Hampton Court był ciężki. Chociaż młody Selwyn nie miał do pokonania siedmiu gór i siedmiu lasów, zdecydowanie nie musiał przeprawić się przez siedem rzek, a jedynie wejść do kominka, rzucić garść proszku w palenisko i powiedzieć wyraźnie Chelmsford, Rezydencja Hylands to sprawiło mu to tyle samo trudu, co przepłynięcie siedmiu mórz. Jego ciało wydawało być się figurą odlaną z ołowianego stopu, zmęczenie osiadało w kościach i na stawach, a mięśnie już coraz mniej poddawały się woli umysłu, bazując tylko na odruchach wyuczonych przez prawie dwadzieścia jeden lat swego funkcjonowania. Do postawienia kolejnego kroku pchała go myśl, uparta i nagląca. Napisać do Garretta. Chociaż wokół było całkowicie ciemno, noc sylwestrowej zabawy w pełni swej krasy, Alexander potrzebował jak najszybciej nakreślić tę parę słów na pergaminie. Fumea z trzepotem skrzydeł wylądowała na biurku, a cichy stukot jej pazurów o blat poniósł się po pokoju Alexandra, gdy przekrzywiając głowę zerkała na swojego człowieka. Selwyn pogłaskał ptaka, podał mu na talerzyku sowie ciasteczko, by w czasie gdy sowa łapczywie się na nie rzuciła, lekko trzęsącymi się dłońmi zawiązać pomarańczową wstążką wiadomość u jej nogi.
- Garrett - wymruczał tylko, zanim wypuścił Fumeę w zimowy, czarny świat. Następnie zostawiając uchylone lekko okno, powolnym ruchem sięgnął do szyi, zdzierając spod kołnierza koszuli schludnie zawiązaną muchę, którą Elizabeth delikatnie poprawiła, nim wyszli kilka godzin temu z jej mieszkania. Palce, wypuściwszy materiał gdzieś na podłogę, ledwo odnalazły górne guziki koszuli, by następnie stoczyć z nimi walkę o wolność oddechu uzdrowiciela. Wszystko, co wydarzyło się w przeciągu ostatniej doby zaczynało boleśnie rozbijać się o jego świadomość, fala gorąca ogarniała go powoli od żołądka po głowę, kłębiąc się po drodze gdzieś pod żebrami.
Zszedł po schodach, po drodze łapiąc się balustrady i zrzucając z nóg eleganckie buty z miękkiej skóry. Nogi poprowadziły go jednak nie do kuchni, gdzie planował czekać na przybycie aurora, a do oranżerii. Było bliżej, sofa była wygodniejsza, gdy kładł się na niej i porównywał ją jeszcze w myśli z kuchennymi krzesłami wykonanymi z litego drewna.
Później świat był już tylko ciemnością i ciszą - takimi, o jakich potrafi śnić kamiennym snem jedynie ten, kto znalazł się na pograniczu upojenia alkoholowego a kaca. A jeszcze później... później zaczęły się koszmary, z których bieli i czerwieni krwi wyrwał go dźwięk, będący w rzeczywistości wypowiedzianym na głos jego imieniem. Czy też raczej pierwszą jego częścią. Alexander poderwał głowę do góry, co było trochę zbyt gwałtownym ruchem jak na jego obecny stan. Nagły szum w głowie i utrata orientacji przestrzennej, z jednoczesną chęcią obrócenia się i ujrzenia twarzy przybysza zaowocowało przeniesieniem się ciała z sofy na bytującą poniżej podłogę. Tak więc lądując trochę boleśnie (ale tylko trochę!) na lewym barku, przetoczył się na plecy i leżał tak, lord Selwyn, zrodzony w czasie majowej nocy, Pierwszy Tego Imienia, Król Ognia, Władca Hylands Parku, Poparzony, Ojciec Wiwern, a wszechobecna jasność odbijana od zalegającego na szklanym dachu oranżerii śniegu raziła go w oczy, które zmrużone i w połączeniu z ogólną dezorientacją i brakiem kompetentnej części świadomości sprawiały, że wyglądał po prosu głupio. Ale każdy, kto przynajmniej raz w życiu się upił wiedział, że to tylko rozpaczliwe wołanie organizmu na kacu o pomoc.
- Gary - wychrypiał Alex, opierając się o sofę i podnosząc do pionu. Odchrząknął, powoli otrząsając się z resztek koszmarnego świata wykreowanego w śnie, odróżniając jasność i biel śniegu od jasności i bieli skóry i materiału, oddzielając ogniste włosy od głębokiego szkarłatu krwi.
- Wybacz wieczór był... - urwał, przenosząc wzrok na Garretta i dostrzegając w nim podobne do swojego zmęczenie. Tyle że Weasley chyba mimo wszystko wypił mniej. - Dzwoneczku, mogę prosić o dzbanek bardzo czarnej kawy? - rzucił gdzieś w bok, a po chwili mały skrzat pojawił się z tacą w złotym kolorze, na którym stał imbryk, dwie filiżanki, obok spoczywały zaś dwie łyżeczki oraz cukiernica i mleko w dzbanuszku. Istota zaraz zniknęła tak szybko, jak się pojawiła.
- Ojciec zostawił mi jednego skrzata, żebym nie zginął. W sumie to chyba miał rację - mruknął, patrząc na swoją trzęsącą się dłoń, którą zachęcał aurora do spoczęcia na kanapie, której jedną część zajął sam gospodarz.
- Mam nadzieję, że w Dolinie Godryka zabawa była udana - powiedział, jednak było to wymówione jakoś bezpłciowo, chciał po prostu jakoś zacząć, zrobić sobie wstęp, może po prostu przetestować głos w czasie nalewania gościowi i sobie czarnej jak noc kawy, ponieważ już po chwili musiał przejść do sedna. Upił jednak jeszcze łyk napoju, gorącego i gorzkiego, chcąc się minimalnie bardziej rozbudzić, mimo że czuł się, jakby coś w nim umarło.
- Nie będę przedłużał, Gary. Na sabacie noworocznym u Adelaide Nott ktoś dopuścił się masowego mordu. Malcolm Avery, Haslett Salazar Yaxley, Iceni Albus Flint, Adam Lowell Travers. Dodatkowo Neil oraz Rodos Bulstrode'owie, chociaż oni akurat mieli chyba zwyczajnie pecha znaleźć się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie - powiedział, a każde kolejne słowo ostatniego zdania mówił coraz ciszej i ciszej, pusty wzrok wbijając w trzymaną w dłoniach filiżankę, nie zważając na temperaturę naczynia. przed oczyma bowiem ponownie stanął mu obraz sali balowej skąpanej w krwi, krzyk kobiety... który zaraz zamienił się w obraz i krzyk jego jeszcze świeżego koszmaru. Selwyn drgnął, odstawiając gwałtownie filiżankę na stolik, wciągając szybko powietrze i zaplatając ze sobą trzęsące się dłonie. Włosy mu poczerniały, a sam lekko pobladł. Nie na myśl o krwi czy śmierci jednak, przecież był uzdrowicielem, przeszedł podstawowy staż i widział naprawdę wiele, jak na tak młody wiek. Przeraziło go to, jak wiele zmieniło się zaledwie w jeden dzień. jak szybko wszyscy zmierzali ku... wojnie. Jak on sam w ledwie chwilę stracił tak wiele z tego, co kochał, co było mu drogie, co było nim.
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Garrett - wymruczał tylko, zanim wypuścił Fumeę w zimowy, czarny świat. Następnie zostawiając uchylone lekko okno, powolnym ruchem sięgnął do szyi, zdzierając spod kołnierza koszuli schludnie zawiązaną muchę, którą Elizabeth delikatnie poprawiła, nim wyszli kilka godzin temu z jej mieszkania. Palce, wypuściwszy materiał gdzieś na podłogę, ledwo odnalazły górne guziki koszuli, by następnie stoczyć z nimi walkę o wolność oddechu uzdrowiciela. Wszystko, co wydarzyło się w przeciągu ostatniej doby zaczynało boleśnie rozbijać się o jego świadomość, fala gorąca ogarniała go powoli od żołądka po głowę, kłębiąc się po drodze gdzieś pod żebrami.
Zszedł po schodach, po drodze łapiąc się balustrady i zrzucając z nóg eleganckie buty z miękkiej skóry. Nogi poprowadziły go jednak nie do kuchni, gdzie planował czekać na przybycie aurora, a do oranżerii. Było bliżej, sofa była wygodniejsza, gdy kładł się na niej i porównywał ją jeszcze w myśli z kuchennymi krzesłami wykonanymi z litego drewna.
Później świat był już tylko ciemnością i ciszą - takimi, o jakich potrafi śnić kamiennym snem jedynie ten, kto znalazł się na pograniczu upojenia alkoholowego a kaca. A jeszcze później... później zaczęły się koszmary, z których bieli i czerwieni krwi wyrwał go dźwięk, będący w rzeczywistości wypowiedzianym na głos jego imieniem. Czy też raczej pierwszą jego częścią. Alexander poderwał głowę do góry, co było trochę zbyt gwałtownym ruchem jak na jego obecny stan. Nagły szum w głowie i utrata orientacji przestrzennej, z jednoczesną chęcią obrócenia się i ujrzenia twarzy przybysza zaowocowało przeniesieniem się ciała z sofy na bytującą poniżej podłogę. Tak więc lądując trochę boleśnie (ale tylko trochę!) na lewym barku, przetoczył się na plecy i leżał tak, lord Selwyn, zrodzony w czasie majowej nocy, Pierwszy Tego Imienia, Król Ognia, Władca Hylands Parku, Poparzony, Ojciec Wiwern, a wszechobecna jasność odbijana od zalegającego na szklanym dachu oranżerii śniegu raziła go w oczy, które zmrużone i w połączeniu z ogólną dezorientacją i brakiem kompetentnej części świadomości sprawiały, że wyglądał po prosu głupio. Ale każdy, kto przynajmniej raz w życiu się upił wiedział, że to tylko rozpaczliwe wołanie organizmu na kacu o pomoc.
- Gary - wychrypiał Alex, opierając się o sofę i podnosząc do pionu. Odchrząknął, powoli otrząsając się z resztek koszmarnego świata wykreowanego w śnie, odróżniając jasność i biel śniegu od jasności i bieli skóry i materiału, oddzielając ogniste włosy od głębokiego szkarłatu krwi.
- Wybacz wieczór był... - urwał, przenosząc wzrok na Garretta i dostrzegając w nim podobne do swojego zmęczenie. Tyle że Weasley chyba mimo wszystko wypił mniej. - Dzwoneczku, mogę prosić o dzbanek bardzo czarnej kawy? - rzucił gdzieś w bok, a po chwili mały skrzat pojawił się z tacą w złotym kolorze, na którym stał imbryk, dwie filiżanki, obok spoczywały zaś dwie łyżeczki oraz cukiernica i mleko w dzbanuszku. Istota zaraz zniknęła tak szybko, jak się pojawiła.
- Ojciec zostawił mi jednego skrzata, żebym nie zginął. W sumie to chyba miał rację - mruknął, patrząc na swoją trzęsącą się dłoń, którą zachęcał aurora do spoczęcia na kanapie, której jedną część zajął sam gospodarz.
- Mam nadzieję, że w Dolinie Godryka zabawa była udana - powiedział, jednak było to wymówione jakoś bezpłciowo, chciał po prostu jakoś zacząć, zrobić sobie wstęp, może po prostu przetestować głos w czasie nalewania gościowi i sobie czarnej jak noc kawy, ponieważ już po chwili musiał przejść do sedna. Upił jednak jeszcze łyk napoju, gorącego i gorzkiego, chcąc się minimalnie bardziej rozbudzić, mimo że czuł się, jakby coś w nim umarło.
- Nie będę przedłużał, Gary. Na sabacie noworocznym u Adelaide Nott ktoś dopuścił się masowego mordu. Malcolm Avery, Haslett Salazar Yaxley, Iceni Albus Flint, Adam Lowell Travers. Dodatkowo Neil oraz Rodos Bulstrode'owie, chociaż oni akurat mieli chyba zwyczajnie pecha znaleźć się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie - powiedział, a każde kolejne słowo ostatniego zdania mówił coraz ciszej i ciszej, pusty wzrok wbijając w trzymaną w dłoniach filiżankę, nie zważając na temperaturę naczynia. przed oczyma bowiem ponownie stanął mu obraz sali balowej skąpanej w krwi, krzyk kobiety... który zaraz zamienił się w obraz i krzyk jego jeszcze świeżego koszmaru. Selwyn drgnął, odstawiając gwałtownie filiżankę na stolik, wciągając szybko powietrze i zaplatając ze sobą trzęsące się dłonie. Włosy mu poczerniały, a sam lekko pobladł. Nie na myśl o krwi czy śmierci jednak, przecież był uzdrowicielem, przeszedł podstawowy staż i widział naprawdę wiele, jak na tak młody wiek. Przeraziło go to, jak wiele zmieniło się zaledwie w jeden dzień. jak szybko wszyscy zmierzali ku... wojnie. Jak on sam w ledwie chwilę stracił tak wiele z tego, co kochał, co było mu drogie, co było nim.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Milcząc, podążył spojrzeniem po twarzy Alexandra, ale nie po to, by doszukiwać się na niej śladów zmęczenia. Te wystarczająco wyraźnie odznaczały się na tle szarej ze zmęczenia - i zmartwień? - skóry, żeby nie musiał ich szukać; odbijały się sinymi kręgami pod oczami i gasiły błysk zazwyczaj żarzący się w jasnych tęczówkach uzdrowiciela.
A gdy gasł ogień Selwynów, należało się spodziewać wszystkiego.
- Wyglądasz strasznie - przyznał szczerze, ale w jego głosie wcale nie drżało oskarżenie czy jakakolwiek reprymenda - już dawno Garrett nie powiedział niczego równie neutralnie. Zaprzestał analizowania zapadłych rysów rozmówcy (nie mógł też już sobie wmawiać, że ich przyczyną było wyłącznie zatrucie alkoholowe); zamiast tego bez słowa usiadł na kanapie i spojrzał jeszcze na skrzata niosącego z entuzjazmem imbryk i dwie filiżanki. Odprowadził go wzrokiem, gdy ten wychodził z pomieszczenia, a choć Garry milczał, widać było, że brzmienie wielu słów nasuwa mu się na język.
- Zależy, kogo spytasz - rzucił, nie sięgając jednak jeszcze po filiżankę; nie miał w zwyczaju pić parującej wciąż kawy. Zamiast tego sięgnął po papierośnicę, zaoferował papierosa Alexandrowi, a potem wetknął jednego z nich pomiędzy wargi. Rozżarzył końcówkę zaklęciem, pozwolił obłokowi dymu rozpłynąć się w powietrzu. - Masz może popielniczkę? - ale było to pytanie retoryczne, spodziewał się tylko jednej odpowiedzi. Nikotynowy dym zdążył raz jeszcze podrażnić mu gardło, zanim Garrett zdecydował się znów odezwać. - Impreza sama w sobie była - wspaniała tak jak towarzystwo, w jakim ją spędziłem? - przyjemna, gorzej z upolitycznionym przemówieniem. - O którym porozmawiają potem; aktualnie priorytetową sprawę stanowiła ta, którą pragnął poruszyć Alexander, która zmusiła go do napisania listu drżącą dłonią i która tak fatalnie odbiła się na zdrowiu (oraz wyglądzie?) Selwyna.
Kawa stygła, gdy Garrett słuchał, nawet na chwilę nie przestając palić; dym niespiesznie uciekał mu z ust, rozlewał się w powietrzu, płynął, by zaraz znowu rozpierzchnąć się i zniknąć bez śladu. Mógł wyglądać spokojnie, ale wcale taki nie był; wewnątrz sprzeczne myśli toczyły batalię, snuł w milczeniu kolejne teorie spiskowe, rozważał wszystkie za i przeciw, analizował każdą zasłyszaną zgłoskę, jakby doszukując się w niej fałszu, niepewności, oznaki, że to wszystko jest tylko grą słów i nieśmiesznym żartem.
Ale nie znalazł żadnych powodów ku temu, by tak sądzić.
- Kto mógł to zrobić? - spytał, lecz była to czysta formalność; obaj wiedzieli, jakie nazwisko przetnie zaraz wiszące pomiędzy nimi powietrze drżące od nikotynowego dymu.
A gdy gasł ogień Selwynów, należało się spodziewać wszystkiego.
- Wyglądasz strasznie - przyznał szczerze, ale w jego głosie wcale nie drżało oskarżenie czy jakakolwiek reprymenda - już dawno Garrett nie powiedział niczego równie neutralnie. Zaprzestał analizowania zapadłych rysów rozmówcy (nie mógł też już sobie wmawiać, że ich przyczyną było wyłącznie zatrucie alkoholowe); zamiast tego bez słowa usiadł na kanapie i spojrzał jeszcze na skrzata niosącego z entuzjazmem imbryk i dwie filiżanki. Odprowadził go wzrokiem, gdy ten wychodził z pomieszczenia, a choć Garry milczał, widać było, że brzmienie wielu słów nasuwa mu się na język.
- Zależy, kogo spytasz - rzucił, nie sięgając jednak jeszcze po filiżankę; nie miał w zwyczaju pić parującej wciąż kawy. Zamiast tego sięgnął po papierośnicę, zaoferował papierosa Alexandrowi, a potem wetknął jednego z nich pomiędzy wargi. Rozżarzył końcówkę zaklęciem, pozwolił obłokowi dymu rozpłynąć się w powietrzu. - Masz może popielniczkę? - ale było to pytanie retoryczne, spodziewał się tylko jednej odpowiedzi. Nikotynowy dym zdążył raz jeszcze podrażnić mu gardło, zanim Garrett zdecydował się znów odezwać. - Impreza sama w sobie była - wspaniała tak jak towarzystwo, w jakim ją spędziłem? - przyjemna, gorzej z upolitycznionym przemówieniem. - O którym porozmawiają potem; aktualnie priorytetową sprawę stanowiła ta, którą pragnął poruszyć Alexander, która zmusiła go do napisania listu drżącą dłonią i która tak fatalnie odbiła się na zdrowiu (oraz wyglądzie?) Selwyna.
Kawa stygła, gdy Garrett słuchał, nawet na chwilę nie przestając palić; dym niespiesznie uciekał mu z ust, rozlewał się w powietrzu, płynął, by zaraz znowu rozpierzchnąć się i zniknąć bez śladu. Mógł wyglądać spokojnie, ale wcale taki nie był; wewnątrz sprzeczne myśli toczyły batalię, snuł w milczeniu kolejne teorie spiskowe, rozważał wszystkie za i przeciw, analizował każdą zasłyszaną zgłoskę, jakby doszukując się w niej fałszu, niepewności, oznaki, że to wszystko jest tylko grą słów i nieśmiesznym żartem.
Ale nie znalazł żadnych powodów ku temu, by tak sądzić.
- Kto mógł to zrobić? - spytał, lecz była to czysta formalność; obaj wiedzieli, jakie nazwisko przetnie zaraz wiszące pomiędzy nimi powietrze drżące od nikotynowego dymu.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Czuł, że nie wygląda tak ślicznie jak zwykle. Na ten wątpliwej natury komplement - choć broń Merlinie nie wziął tego do siebie - rzucił Weasleyowi tylko spojrzenie, które będące takim trochę spode łba mogłoby zostać uznane za zapowiedź rychłego zgonu rudzielca, gdyby tylko Selwyn miał w sobie dość woli i sił życiowych. Zaraz jednak rysy twarzy młodzieńca złagodniały, a on sam pozwolił sobie na ciężkie westchnięcie.
- Moje strapienia mogą poczekać - bąknął, nie do końca pewien co ze sobą zrobić. Może męska solidarność i klepnięcie po ramieniu wystarczy, by chociaż trochę wskrzesić Alexandra, a jako że ten nie miał aktualnie pod ręką kuzyna to Garrett wydał mu się najlepszym kandydatem do tego zadania.
Które jednak musiało poczekać, wszystko mogło teraz poczekać, poza popielniczką. Alexander z podziękowaniem przyjął zaoferowanego papierosa, sięgnął za sofę, skąd wyciągnął dość ciężką, kryształową popielnicę i z tłumionym brzękiem ustawił ją na stoliku. Potarł w zamyśleniu koniuszek bibułki i zaciągnął się. Zaraz jednak ze złością wpuścił dym przez usta.
- Pierdolić politykę, tyle ci powiem - rzucił jeszcze nim odpowiedział, gdy Garrett zadał to pytanie, które zadać musiał, zrzucając odpowiedzialność za wypowiedzenie tego nazwiska na Lexa. - Grindelwald. Cały Sylwester, nie ważne gdzie, był nastawiony na polityczne zagrania. Mam wrażenie, że na sabacie nestorowie nie byli wybrani przypadkowo. Ostatnie przepychanki wśród szlachty... ktoś chce nas podzielić. Jeszcze bardziej niż jesteśmy - dodał, raz po raz zaciągając się papierosem, na koniec rzucając Garrettowi spojrzenie zlęknione. Nie spodziewał się, że tak szybko i w tak niespodziewanym momencie sytuacja stanie się jeszcze bardziej poważna niż do tej pory. Chyba nikt się nie spodziewał, nikt nie chciał się wczoraj tego spodziewać.
- Martwi mnie to, Garrett. Że to się ze sobą zbiegło, przemówienie Minister i masakra w Hampton Court. Jedno odwraca uwagę od drugiego, wszyscy kończą podwójnie zdezorienrowani. Robimy tak czasem pacjentom, gdy zaczynamy tracić kontrolę na bloku i chcemy ich spacyfikować - wyjaśnił do czego pije, odsłaniając po raz kolejny Weasleyowi okropieństwa szpitala. Jeszcze trochę i pewnie rudzielec całkowicie zacznie unikać uzdrowicieli, stając się fanem terapii dźwiękiem albo coś.
Nadeszła kolej Alexandra na zadawanie niewygodnych pytań.
- Co teraz?
- Moje strapienia mogą poczekać - bąknął, nie do końca pewien co ze sobą zrobić. Może męska solidarność i klepnięcie po ramieniu wystarczy, by chociaż trochę wskrzesić Alexandra, a jako że ten nie miał aktualnie pod ręką kuzyna to Garrett wydał mu się najlepszym kandydatem do tego zadania.
Które jednak musiało poczekać, wszystko mogło teraz poczekać, poza popielniczką. Alexander z podziękowaniem przyjął zaoferowanego papierosa, sięgnął za sofę, skąd wyciągnął dość ciężką, kryształową popielnicę i z tłumionym brzękiem ustawił ją na stoliku. Potarł w zamyśleniu koniuszek bibułki i zaciągnął się. Zaraz jednak ze złością wpuścił dym przez usta.
- Pierdolić politykę, tyle ci powiem - rzucił jeszcze nim odpowiedział, gdy Garrett zadał to pytanie, które zadać musiał, zrzucając odpowiedzialność za wypowiedzenie tego nazwiska na Lexa. - Grindelwald. Cały Sylwester, nie ważne gdzie, był nastawiony na polityczne zagrania. Mam wrażenie, że na sabacie nestorowie nie byli wybrani przypadkowo. Ostatnie przepychanki wśród szlachty... ktoś chce nas podzielić. Jeszcze bardziej niż jesteśmy - dodał, raz po raz zaciągając się papierosem, na koniec rzucając Garrettowi spojrzenie zlęknione. Nie spodziewał się, że tak szybko i w tak niespodziewanym momencie sytuacja stanie się jeszcze bardziej poważna niż do tej pory. Chyba nikt się nie spodziewał, nikt nie chciał się wczoraj tego spodziewać.
- Martwi mnie to, Garrett. Że to się ze sobą zbiegło, przemówienie Minister i masakra w Hampton Court. Jedno odwraca uwagę od drugiego, wszyscy kończą podwójnie zdezorienrowani. Robimy tak czasem pacjentom, gdy zaczynamy tracić kontrolę na bloku i chcemy ich spacyfikować - wyjaśnił do czego pije, odsłaniając po raz kolejny Weasleyowi okropieństwa szpitala. Jeszcze trochę i pewnie rudzielec całkowicie zacznie unikać uzdrowicieli, stając się fanem terapii dźwiękiem albo coś.
Nadeszła kolej Alexandra na zadawanie niewygodnych pytań.
- Co teraz?
Wypuścił z ust nikotynowy oddech.
Słuchał padających rewelacji, ale miał wrażenie, że musiały minąć dłużące się sekundy, by potrafił je naprawdę usłyszeć; brak sensu powoli poczynał zlepiać się w całość, gdy Garrett wśród chaosu, przypadków i absurdów doszukiwał się prawidłowości.
Prawidłowości, które wywoływały dreszcz chłodu wędrujący wzdłuż kręgosłupa.
Nieznośnie. Dotkliwie. Niespiesznie. Konsekwentnie.
Nie tego chciał - choć jeszcze z samego rana odczuwał podskórnie (gdzieś w kościach rozgrywała mu się melodia przewidywanej przeszłości?), że zapowiedziana rozmowa stoczy się na tory stricte polityczne, bał się poznania tego, co dosięgało teraz jego uszu. Nie mogli już dłużej ignorować znaków stopniowo zbliżającej się apokalipsy - niebo i ziemia drżała, przelewała się krew, ginęli ludzie. Diagnoza była jedna: zbliżała się wojna.
A wojna niosła ze sobą ofiary.
Powstrzymał się od komentarza. Zamiast tego znów uniósł do ust dłoń z papierosem - zrobił to z ociąganiem, dając sobie czas na przyswojenie informacji, na zrozumienie, na ułożenie wszystkich myśli. Podzielenie ich na dwie sterty: wątpliwości i obaw.
- Nie wiem - rzucił krótko, dziwnie szczerze, nie patrząc na Alexandra, a wyłącznie zawieszając wzrok w bliżej nieokreślonej przestrzeni. Nie wiedział - nie przygotowywał się na tragiczne okoliczności, nie rozplanowywał ewakuacji, nie ukrywał w rękawie asów, pod łóżkiem nie trzymał remedium na wszystkie problemy.
Za oszkloną szybą na wietrze tańczyły płatki śniegu; młode, noworoczne niebo skrzyło się za powłoką chmur, niemo i niepozornie zapowiadając nadejście końca.
Nie bał się wojny - bał się jej konsekwencji.
- W najbliższych miesiącach pogrążymy się w chaosie - przepowiedział cicho, tracąc wszelką ochotę na kawę; wieści rozbudziły go równie skutecznie co świeży zastrzyk najlepszej kofeiny. - Nie wiem, ile czasu zajmie szlachcie stanięcie na nogi. Nie wiem, jak szybko Wilhelmina zacznie wprowadzać w życie kiełkującą politykę antymugolską - bo to przemówienie stanowiło wyłącznie preludium, zdawał sobie z tego sprawę; nie chciał dłużej zastanawiać się nad tym, jak mogło się to skończyć. - Jeżeli jestem czegoś pewien, to tylko tego - a może nawet i tego nie powinien? - że nawet jeśli uważaliśmy pięćdziesiąty piąty za zły, to teraz będzie tylko gorzej.
Słuchał padających rewelacji, ale miał wrażenie, że musiały minąć dłużące się sekundy, by potrafił je naprawdę usłyszeć; brak sensu powoli poczynał zlepiać się w całość, gdy Garrett wśród chaosu, przypadków i absurdów doszukiwał się prawidłowości.
Prawidłowości, które wywoływały dreszcz chłodu wędrujący wzdłuż kręgosłupa.
Nieznośnie. Dotkliwie. Niespiesznie. Konsekwentnie.
Nie tego chciał - choć jeszcze z samego rana odczuwał podskórnie (gdzieś w kościach rozgrywała mu się melodia przewidywanej przeszłości?), że zapowiedziana rozmowa stoczy się na tory stricte polityczne, bał się poznania tego, co dosięgało teraz jego uszu. Nie mogli już dłużej ignorować znaków stopniowo zbliżającej się apokalipsy - niebo i ziemia drżała, przelewała się krew, ginęli ludzie. Diagnoza była jedna: zbliżała się wojna.
A wojna niosła ze sobą ofiary.
Powstrzymał się od komentarza. Zamiast tego znów uniósł do ust dłoń z papierosem - zrobił to z ociąganiem, dając sobie czas na przyswojenie informacji, na zrozumienie, na ułożenie wszystkich myśli. Podzielenie ich na dwie sterty: wątpliwości i obaw.
- Nie wiem - rzucił krótko, dziwnie szczerze, nie patrząc na Alexandra, a wyłącznie zawieszając wzrok w bliżej nieokreślonej przestrzeni. Nie wiedział - nie przygotowywał się na tragiczne okoliczności, nie rozplanowywał ewakuacji, nie ukrywał w rękawie asów, pod łóżkiem nie trzymał remedium na wszystkie problemy.
Za oszkloną szybą na wietrze tańczyły płatki śniegu; młode, noworoczne niebo skrzyło się za powłoką chmur, niemo i niepozornie zapowiadając nadejście końca.
Nie bał się wojny - bał się jej konsekwencji.
- W najbliższych miesiącach pogrążymy się w chaosie - przepowiedział cicho, tracąc wszelką ochotę na kawę; wieści rozbudziły go równie skutecznie co świeży zastrzyk najlepszej kofeiny. - Nie wiem, ile czasu zajmie szlachcie stanięcie na nogi. Nie wiem, jak szybko Wilhelmina zacznie wprowadzać w życie kiełkującą politykę antymugolską - bo to przemówienie stanowiło wyłącznie preludium, zdawał sobie z tego sprawę; nie chciał dłużej zastanawiać się nad tym, jak mogło się to skończyć. - Jeżeli jestem czegoś pewien, to tylko tego - a może nawet i tego nie powinien? - że nawet jeśli uważaliśmy pięćdziesiąty piąty za zły, to teraz będzie tylko gorzej.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Owszem, nie spodziewał się od Weasleya jakiejkolwiek odpowiedzi innej od usłyszanego "nie wiem". Wymaganie od niego wiedzy niedostępnej nawet i dla jasnowidzów byłoby bowiem sporym nadużyciem, do którego Alexander nie miał prawa. Westchnął ciężko, opróżniając płuca z papierosowego dymu, by następnie na powrót zapełnić pustą przestrzeń swojego ciała parami nikotyny. Nie chciał także bawić się w niedopowiedzenia - zaczął więc od bycia szczerym sam ze sobą, w swoich myślach. Sytuacja zaczynała być krytyczna. Ministerstwo jawiło im się teraz niezaprzeczalnie jako przeciwnik skoro, tak jak Garrett mówił, poprzez słowa padające z ust Minister otwarcie zapowiadało podjęcie antymugolskich przedsięwzięć. Co prawda już od jakiegoś czasu mogli stawiać politykę rządu czarodziejskiej Wielkiej Brytanii pod znakiem zapytania - teraz jednak mieli niepodważalne dowody, że nie tylko na polu swoich nielegalnych zgromadzeń toczyli z Wilhelminą walkę.
Nim odezwał się ponownie wypalił do końca papierosa. Nie chcąc pozostać dłużnym przywołał machnięciem różdżki własną papierośnicę z własnoręcznie skręcanymi papierosami. Zaoferował swojemu gościowi jednego, po czym sam umieścił wypełnioną i zaklejoną bibułkę w ustach. Odpalił i zaciągnął się dymem, w którego zwyczajnej, gryząco-dławiącej nikotynowej mieszaninie dało się wyczuć delikatne nuty zielonego jabłka.
- Obawiam się Garry, iż w chaosie tkwimy już od dłuższego czasu - powiedział dość powoli, wpatrując się przy tym przed siebie - jakby ważąc dwukrotnie każde wypowiadane słowo. - Teraz tylko dołączą do niego Ci, którzy do tej pory mogli względnie nie zwracać na to wszystko uwagi. I to chyba główny powód dlaczego szóstka może okazać się jeszcze bardziej pechowa od piątki - dokończył myśl, kierując swoje spojrzenie za taflę szklanej oranżeryjnej ściany. Choć przeraźliwy chłód napawał go lękiem to lubił zimową biel - działała kojąco, tworzyła złudne poczucie stabilizacji i bezpieczeństwa zwłaszcza wtedy, gdy siedziało się w ciepłym i przytulnym wnętrzu domu.
Mimo własnego wyraźnie odczuwalnego zmęczenia zmusił umysł do pracy. Starał się zebrać swoją wiedzę o Wilhelminie Tuft w jakąś jedną, sensowną całość. Szło mu jednak dość opornie - głównie pewnie ze względu na to, iż do tej pory nie interesował się zbyt żywo jej przeszłymi dokonaniami. Głównym faktem o tej kobiecie który miał najbliżej serca i świadomości był ten, że zastąpiła na stanowisku Ministra Magii jego wuja - jeżeli nie liczyć w międzyczasie piastującej ten urząd marionetkowej postaci, jaką był Leonard Spencer-Moon.
- Garrett, co wiesz o Wilhelminie Tuft? Czy ona zawsze przejawiała tendencje do segregacji na tle czystości krwi? - zapytał, zerkając na aurora przekrwionymi oczami. - Ktoś chyba kiedyś już zasugerował, że może, ale tylko może, to wcale nie jest... nie są intencje i działania pochodzące czysto od niej samej? - zapytał, nie spuszczając zmęczonego wzroku ze starszego czarodzieja.
Nim odezwał się ponownie wypalił do końca papierosa. Nie chcąc pozostać dłużnym przywołał machnięciem różdżki własną papierośnicę z własnoręcznie skręcanymi papierosami. Zaoferował swojemu gościowi jednego, po czym sam umieścił wypełnioną i zaklejoną bibułkę w ustach. Odpalił i zaciągnął się dymem, w którego zwyczajnej, gryząco-dławiącej nikotynowej mieszaninie dało się wyczuć delikatne nuty zielonego jabłka.
- Obawiam się Garry, iż w chaosie tkwimy już od dłuższego czasu - powiedział dość powoli, wpatrując się przy tym przed siebie - jakby ważąc dwukrotnie każde wypowiadane słowo. - Teraz tylko dołączą do niego Ci, którzy do tej pory mogli względnie nie zwracać na to wszystko uwagi. I to chyba główny powód dlaczego szóstka może okazać się jeszcze bardziej pechowa od piątki - dokończył myśl, kierując swoje spojrzenie za taflę szklanej oranżeryjnej ściany. Choć przeraźliwy chłód napawał go lękiem to lubił zimową biel - działała kojąco, tworzyła złudne poczucie stabilizacji i bezpieczeństwa zwłaszcza wtedy, gdy siedziało się w ciepłym i przytulnym wnętrzu domu.
Mimo własnego wyraźnie odczuwalnego zmęczenia zmusił umysł do pracy. Starał się zebrać swoją wiedzę o Wilhelminie Tuft w jakąś jedną, sensowną całość. Szło mu jednak dość opornie - głównie pewnie ze względu na to, iż do tej pory nie interesował się zbyt żywo jej przeszłymi dokonaniami. Głównym faktem o tej kobiecie który miał najbliżej serca i świadomości był ten, że zastąpiła na stanowisku Ministra Magii jego wuja - jeżeli nie liczyć w międzyczasie piastującej ten urząd marionetkowej postaci, jaką był Leonard Spencer-Moon.
- Garrett, co wiesz o Wilhelminie Tuft? Czy ona zawsze przejawiała tendencje do segregacji na tle czystości krwi? - zapytał, zerkając na aurora przekrwionymi oczami. - Ktoś chyba kiedyś już zasugerował, że może, ale tylko może, to wcale nie jest... nie są intencje i działania pochodzące czysto od niej samej? - zapytał, nie spuszczając zmęczonego wzroku ze starszego czarodzieja.
Na chwilę zawiesił spojrzenie w przestrzeni, nieruchomiejąc jak woskowa figura; tylko dym unosił się miarowo z rozpalonego papierosa. Wkrótce Garrett drgnął, zmarszczył lekko, ledwie widocznie brwi - powiódł znów spojrzeniem do Alexa, analizując brzmienie każdej zgłoski, która padła z jego ust. Miał rację - chaos nawarstwiał się od tygodni, od miesięcy, od lat. Gdy zdawało im się, że zawirowania powojenne gasną, że obracają się w pył, szybko wśród gam szarości odkrywali tlący się żar.
Żar, który zapowiadał rychły taniec języków ognia.
- Odczuwam dziwną satysfakcję na myśl, że szlachta wreszcie przejmie się czymś więcej niż złudnymi sojuszami i złoconą biżuterią - powiedział w końcu, ale wcale nie napawało go to otuchą - choć był na nią gotów, nigdy nie chciał wojny. Przeżył już jedną, wizja kolejnej oplatała się wokół jego szyi w chłodnym uścisku; nie wypierała jeszcze panicznego oddechu, ale poczynała gęsto siać niepokój. W parze z wojną szedł ból, szła śmierć, szło poświęcenie - a na to nikt, pomimo najszczerszych zapewnień i gorących chęci, nigdy nie mógł się przygotować.
Uniósł papierosa i przyłożył go do ust, znów delektując się chwilą w chmurze nikotynowego dymu; dzięki niemu wcale nie czuł się spokojnie, ale dobrze było zająć czymś dłonie, gdy myśli szalały, oscylując wokół zbyt poważnych tematów. Ile dzieliło ich od katastrofy? Ile ciężaru na barki mógł przyjąć jeszcze świat, zanim runąłby, do reszty pogrążając wszystko, co znali, w bezbrzeżnych chaosie?
Na dźwięk nazwiska Minister Magii wbił spojrzenie w sufit.
- Że oszalała - rzucił krótko, pewnie; jego wyrok nie był przemyślany, ale nawet po rozpaczliwym poszukiwaniu uzasadnień i sensu nie potrafił ich znaleźć. Coś wydawało się nie w porządku. - Nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek wcześniej prowadziła politykę nienawiści. Żeby nawoływała do podziałów. Żeby siała zamęt. - A może po prostu nie słuchał wystarczająco uważnie, dając zwieść się teatrowi pozorów i nie doszukując się drugich znaczeń?
- Nie możemy niczego wykluczać - skwitował zaraz, a każda kolejna zgłoska rozbrzmiewała coraz ciszej, jakby Garrett zakładał, że ktoś może ich słuchać. Ściany miały uszy? - Wyjaśniałoby to wiele, ale jednocześnie stawiało jeszcze więcej pytań. - Kto? Dlaczego? Kiedy? W jakim celu? W jakich okolicznościach? - wszystkie wirowały, tworząc całość, jednak tylko po to, by zaraz znów rozpaść się na drobiny.
Żar, który zapowiadał rychły taniec języków ognia.
- Odczuwam dziwną satysfakcję na myśl, że szlachta wreszcie przejmie się czymś więcej niż złudnymi sojuszami i złoconą biżuterią - powiedział w końcu, ale wcale nie napawało go to otuchą - choć był na nią gotów, nigdy nie chciał wojny. Przeżył już jedną, wizja kolejnej oplatała się wokół jego szyi w chłodnym uścisku; nie wypierała jeszcze panicznego oddechu, ale poczynała gęsto siać niepokój. W parze z wojną szedł ból, szła śmierć, szło poświęcenie - a na to nikt, pomimo najszczerszych zapewnień i gorących chęci, nigdy nie mógł się przygotować.
Uniósł papierosa i przyłożył go do ust, znów delektując się chwilą w chmurze nikotynowego dymu; dzięki niemu wcale nie czuł się spokojnie, ale dobrze było zająć czymś dłonie, gdy myśli szalały, oscylując wokół zbyt poważnych tematów. Ile dzieliło ich od katastrofy? Ile ciężaru na barki mógł przyjąć jeszcze świat, zanim runąłby, do reszty pogrążając wszystko, co znali, w bezbrzeżnych chaosie?
Na dźwięk nazwiska Minister Magii wbił spojrzenie w sufit.
- Że oszalała - rzucił krótko, pewnie; jego wyrok nie był przemyślany, ale nawet po rozpaczliwym poszukiwaniu uzasadnień i sensu nie potrafił ich znaleźć. Coś wydawało się nie w porządku. - Nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek wcześniej prowadziła politykę nienawiści. Żeby nawoływała do podziałów. Żeby siała zamęt. - A może po prostu nie słuchał wystarczająco uważnie, dając zwieść się teatrowi pozorów i nie doszukując się drugich znaczeń?
- Nie możemy niczego wykluczać - skwitował zaraz, a każda kolejna zgłoska rozbrzmiewała coraz ciszej, jakby Garrett zakładał, że ktoś może ich słuchać. Ściany miały uszy? - Wyjaśniałoby to wiele, ale jednocześnie stawiało jeszcze więcej pytań. - Kto? Dlaczego? Kiedy? W jakim celu? W jakich okolicznościach? - wszystkie wirowały, tworząc całość, jednak tylko po to, by zaraz znów rozpaść się na drobiny.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Wziął głęboki oddech, tym razem nie zaciągając się papierosem. Zatrzymał powietrze w płucach, po czym wypuścił je z cichym świstem przymykając oczy i wolną dłonią pomasował skroń - był tragicznie zmęczony, a ta rozmowa nie należała do płytkich pogawędek, które odbywały się przy herbacie i ciasteczkach. Otworzył jedno oko i zlustrował spojrzeniem Garretta, nie wiedząc do końca jak ładnie ubrać w słowa to, co chciał powiedzieć.
- Ja nie odczuwam satysfakcji, żadnej. Mam wrażenie, że konsekwencje nie będą ani trochę satysfakcjonujące, jednak rozumiem twoje powody - uniósł lekko kąciki ust, niby w bladym uśmiechu.
Jął dalej palić papierosa, patrząc jak bibułka i znajdujące się w niej liście spalają się, przechodząc tym samym przemianę w ulotny, szarawy dym. Rzeczywistość była jak ten dym. W kilka chwil bowiem to, co było pewnikiem, przemieniało się w nierealne mary przeszłości, tak abstrakcyjnej w nowym, o wiele gorszym w ich przypadku położeniem, że miało się wrażenie, iż wszystko to tylko jakiś dziwny sen, niemożliwy do opisania znanymi mu słowami. Tak jakby chociaż sama sprawa Wilhelminy - jak jedno rzucone stwierdzenie było w stanie otworzyć im nowe okno, z którego widok na zdarzenia mające miejsce stawał się tak bardzo różny od rzeczywistości, jaką mieli za prawdziwą. Alexander zacisnął i następnie rozluźnił znów palce swojej dłoni, słuchając słów Garretta o kobiecie stojącej na czele rządu czarodziejskiej Wielkiej Brytanii, jednocześnie zastanawiając się nad tym, dokąd zmierzają jako kraj, mając takiego przywódcę.
- Brzmi, jakby przydał się jej dobry magipsychiatra, jak tak to wszystko wymieniasz - mruknął, strząsając z czarne zwęglone drobinki z końca papierosa do popielnicy. Usiadł jeszcze odrobinę wygodniej na sofie - napięcie mięśni jednakże nie chciało ustąpić. Nim młody uzdrowiciel znów się odezwał, grymas przemknął przez jego twarz; zdecydowanie nie był ukontentowany tym stanem rzeczy. - Tuszę, iż kiedyś damy radę rozwiązać tę sprawę. Właściwie to czeka nas teraz ciężka przeprawa - znów westchnął, nim podjął kontynuację swej myśli. - Jej słowa na pewno do kogoś dotrą, antymugolska część szlachty poczuje się pewniej, a nie da rady przewidzieć, jak daleko zechcą się posunąć posiadając w materii przekonań przychylność Ministerstwa. Tylko czekać, aż rząd również podejmie bardziej radykalne kroki. Czarne to wizje, ale nie oszukujmy się, to wstęp do tępienia wszystkiego, co związane z niemagicznym światem - rzekł dość cicho, przygnieciony nagle ogromem konsekwencji, które zaczynały wyrastać w jego umyśle niczym grzyby po deszczu.
- Ja nie odczuwam satysfakcji, żadnej. Mam wrażenie, że konsekwencje nie będą ani trochę satysfakcjonujące, jednak rozumiem twoje powody - uniósł lekko kąciki ust, niby w bladym uśmiechu.
Jął dalej palić papierosa, patrząc jak bibułka i znajdujące się w niej liście spalają się, przechodząc tym samym przemianę w ulotny, szarawy dym. Rzeczywistość była jak ten dym. W kilka chwil bowiem to, co było pewnikiem, przemieniało się w nierealne mary przeszłości, tak abstrakcyjnej w nowym, o wiele gorszym w ich przypadku położeniem, że miało się wrażenie, iż wszystko to tylko jakiś dziwny sen, niemożliwy do opisania znanymi mu słowami. Tak jakby chociaż sama sprawa Wilhelminy - jak jedno rzucone stwierdzenie było w stanie otworzyć im nowe okno, z którego widok na zdarzenia mające miejsce stawał się tak bardzo różny od rzeczywistości, jaką mieli za prawdziwą. Alexander zacisnął i następnie rozluźnił znów palce swojej dłoni, słuchając słów Garretta o kobiecie stojącej na czele rządu czarodziejskiej Wielkiej Brytanii, jednocześnie zastanawiając się nad tym, dokąd zmierzają jako kraj, mając takiego przywódcę.
- Brzmi, jakby przydał się jej dobry magipsychiatra, jak tak to wszystko wymieniasz - mruknął, strząsając z czarne zwęglone drobinki z końca papierosa do popielnicy. Usiadł jeszcze odrobinę wygodniej na sofie - napięcie mięśni jednakże nie chciało ustąpić. Nim młody uzdrowiciel znów się odezwał, grymas przemknął przez jego twarz; zdecydowanie nie był ukontentowany tym stanem rzeczy. - Tuszę, iż kiedyś damy radę rozwiązać tę sprawę. Właściwie to czeka nas teraz ciężka przeprawa - znów westchnął, nim podjął kontynuację swej myśli. - Jej słowa na pewno do kogoś dotrą, antymugolska część szlachty poczuje się pewniej, a nie da rady przewidzieć, jak daleko zechcą się posunąć posiadając w materii przekonań przychylność Ministerstwa. Tylko czekać, aż rząd również podejmie bardziej radykalne kroki. Czarne to wizje, ale nie oszukujmy się, to wstęp do tępienia wszystkiego, co związane z niemagicznym światem - rzekł dość cicho, przygnieciony nagle ogromem konsekwencji, które zaczynały wyrastać w jego umyśle niczym grzyby po deszczu.
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Oranżeria
Szybka odpowiedź