Loggia
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Loggia
Z części restauracyjnej można wyjść bezpośrednio na loggię, z której roztacza się widok na bogatszą część magicznego portu oraz różane ogrody przy samej Fantasmagorii - latem dając doskonały widok na plenerowe występy. Mieści się na niej tylko jeden oddzielony od pozostałych stolik, któremu dyskrecję zapewnia kwiecista roślinność pielęgnowana w wysokich donicach. Zaklęcia chronią to miejsce przed pogodą, magiczną barierą strzegąc je zarówno przed zbyt niskimi, jak i zbyt wysokimi temperaturami, zatrzymując deszcze, śniegi i wiatry. Aranżacja balkonu nie odbiega od tego, co znajduje się wewnątrz restauracji.
Wstęp wyłącznie dla postaci krwi czystej.Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:22, w całości zmieniany 1 raz
Moja wdzięczność wobec losu, który przygnał mnie tu dzisiejszego wieczoru, była wręcz nieopisana. Chociaż miałem w planach zaledwie podrażnienie mojej słodkiej Miu i przypomnienie jej moich niedawnych krzywd, przez które pałałem do niej teraz nie tylko niechęcią wywołaną jej ucieczką w przeszłości, ale i chęcią zemsty, uprzejmość losu pozwoliła mi zadrwić z niej w dwójnasób, ciesząc się pokrętną grą słów i dwuznaczności, których celem było doprowadzenie jej do stanu gorejącej furii. Sam czułem się podobnie, zapominając o niedawnym spotkaniu jedynie za sprawą Elviry, która skutecznie odgoniła ponure myśli i zastąpiła je znacznie przyjemniejszymi. W przeciwieństwie jednak do Miu, mogłem sobie pozwolić na nieco więcej w towarzystwie; tutaj nie rzuci we mnie kolejnym zaklęciem i nie rozszarpie mnie publicznie na oczach swojej drogiej... przyjaciółki? Ciekaw byłem, skąd wynikała ta ich bliska znajomość.
- Faktycznie, miejsce nie jest zbyt trafione – przyznałem Dei rację, starając się wyglądać na wyjątkowo zatroskanego tą niedogodnością, na którą wcześniej nie zwróciłem uwagi, a jednocześnie panując nad sobą na tyle, by nie wzdrygnąć się na widok różdżki w jej dłoni – więc może zaproszę cię niedługo do Broadway Tower albo sam pozwolę sobie wprosić się do twojego... lokum. Przypomnij mi, gdzie się zatrzymałaś? - zapytałem, na ten ułamek sekundy odzyskując trzeźwość na tyle, by zastosować mały fortel i spróbować wyciągnąć z niej cenną dla mnie informację. Nie była skłonna w kasynie podać mi imienia swojego opiekuna, więc może zdradzi ją miejsce jej obecnego zamieszkania; obecność Melisande w tym wypadku działała na moją korzyść, stanowiąc bufor między wściekłością a moimi prowokacjami. Zresztą madame nie pozostała mi dłużna, wprawiając mnie na moment w stan zawieszenia, gdy szukałem kąśliwej odpowiedzi na jej jawny, bezczelny atak. Ach, cóż to było za wyzwanie pozostać uśmiechniętym, gdy kotłowała się we mnie chęć starcia tego fałszywego zatroskania z jej twarzy.
- Zdaje się, że źle odczytałem aluzje pewnej damy i postanowiła pokazać mi nieprzyjemnym zaklęciem moje miejsce w szeregu. Powiem szczerze, że nie przywykłem do t a k i c h symboli namiętności na szyi, niemniej traktuję je jako znak, że mimo wszystko jej na mnie zależy – odpowiedziałem jednak lekkim tonem, udając, że wcale nie ubodło mnie to, z jaką bezczelnością Miu mnie potraktowała, po czym dodałem już z wyraźnie brzmiącą nutą niedowierzania: – Ostatnio często mi się zdarzają takie pomyłki, zupełnie jakbym zatracił swój dar flirtu. Wyobrażasz sobie? - skierowałem swoje pytanie w stronę Melisande, szukając u niej pocieszenia w tej nagłej i niespodziewanej sytuacji. Zdawała sobie sprawę z tego, jak ważne było dla mnie rozumienie kobiet, a jako dobra przyjaciółka winna mnie teraz pocieszyć i zapewnić, że to jedynie chwilowa niedyspozycja i że niebawem znów wrócę do formy jako naczelny bawidamek angielskiej arystokracji i wdowiec do wzięcia. Co przypomniało mi o jednej bardzo ważnej rzeczy. Ważniejszej od jakiegoś tam głupiego muzeum, w którym pewnie nawet nie mieli krawieckiej wystawy.
- I rzeczywiście, daleko mi było do Francji. Podróżowałem do Peru w rodzinnych interesach, niejako też w swoich prywatnych – wyjaśniłem, dopiero teraz łapiąc za kielich z winem. Szanse na to, że nie było zatrute, oscylowały dość wysoko, dlatego z zaledwie lekkim wahaniem upiłem mały łyk. - Ależ Melisande, nawet bym nie śmiał zestawiać w jednej, nawet wyjątkowo niepokornej myśli, twojego imienia z zadowalaniem – żachnąłem się teatralnie, jak w ogóle mogła podejrzewać mnie o takie bezeceństwa – pozostawiając to twojemu mężowi. Co u niego? - zapytałem od razu, sięgając łapczywie po kolejny łyk wina. Z wielką radością pociągnąłbym temat wolności i ucieczek, świdrując przy tym wzrokiem moją własność, lecz podskórnie czułem, że przy tak mocnej prowokacji nie zdołałbym utrzymać pewnego wyczucia smaku i subtelności. Wciąż tliło się we mnie wspomnienie różdżki Miu przy mojej szyi; zbyt świeże, bym umiał nad sobą w pełni zapanować, gdyby rozmowa weszła na niepożądane tory. Z tego wszystkiego wolałem już wysłuchać peanów na cześć Traversa, bo jak niestety pamiętałem, Melisande wyrażała się przy mnie o mężu z dużą emfazą i oddaniem.
- W tych czasach warto szukać każdego powodu do świętowania. - Wzruszyłem ramionami, na kilka długich sekund wędrując myślami do tych, za które ja miałem prawo i wymówkę, by wznosić kielich. Nie było ich ostatnio w moim życiu zbyt wiele; nie licząc śmierci żony i ponownego spotkania z Elvirą miałem dość nudne i szare miesiące, które nie przynosiły pretekstu do toastów. Och, może jeszcze nagłe ponowne pojawienie się Miu. Tak, to zdecydowanie była okazja do świętowania. - Za odnowione znajomości – dodałem z uroczym uśmiechem, podnosząc w górę kielich, a potem zwróciłem uwagę z powrotem na szlachciankę: - Więc jednak przekonałaś się, że miłość jest potężnym uczuciem, dla którego warto wszystko zaryzykować? - rzuciłem jej przekorne spojrzenie.
- Faktycznie, miejsce nie jest zbyt trafione – przyznałem Dei rację, starając się wyglądać na wyjątkowo zatroskanego tą niedogodnością, na którą wcześniej nie zwróciłem uwagi, a jednocześnie panując nad sobą na tyle, by nie wzdrygnąć się na widok różdżki w jej dłoni – więc może zaproszę cię niedługo do Broadway Tower albo sam pozwolę sobie wprosić się do twojego... lokum. Przypomnij mi, gdzie się zatrzymałaś? - zapytałem, na ten ułamek sekundy odzyskując trzeźwość na tyle, by zastosować mały fortel i spróbować wyciągnąć z niej cenną dla mnie informację. Nie była skłonna w kasynie podać mi imienia swojego opiekuna, więc może zdradzi ją miejsce jej obecnego zamieszkania; obecność Melisande w tym wypadku działała na moją korzyść, stanowiąc bufor między wściekłością a moimi prowokacjami. Zresztą madame nie pozostała mi dłużna, wprawiając mnie na moment w stan zawieszenia, gdy szukałem kąśliwej odpowiedzi na jej jawny, bezczelny atak. Ach, cóż to było za wyzwanie pozostać uśmiechniętym, gdy kotłowała się we mnie chęć starcia tego fałszywego zatroskania z jej twarzy.
- Zdaje się, że źle odczytałem aluzje pewnej damy i postanowiła pokazać mi nieprzyjemnym zaklęciem moje miejsce w szeregu. Powiem szczerze, że nie przywykłem do t a k i c h symboli namiętności na szyi, niemniej traktuję je jako znak, że mimo wszystko jej na mnie zależy – odpowiedziałem jednak lekkim tonem, udając, że wcale nie ubodło mnie to, z jaką bezczelnością Miu mnie potraktowała, po czym dodałem już z wyraźnie brzmiącą nutą niedowierzania: – Ostatnio często mi się zdarzają takie pomyłki, zupełnie jakbym zatracił swój dar flirtu. Wyobrażasz sobie? - skierowałem swoje pytanie w stronę Melisande, szukając u niej pocieszenia w tej nagłej i niespodziewanej sytuacji. Zdawała sobie sprawę z tego, jak ważne było dla mnie rozumienie kobiet, a jako dobra przyjaciółka winna mnie teraz pocieszyć i zapewnić, że to jedynie chwilowa niedyspozycja i że niebawem znów wrócę do formy jako naczelny bawidamek angielskiej arystokracji i wdowiec do wzięcia. Co przypomniało mi o jednej bardzo ważnej rzeczy. Ważniejszej od jakiegoś tam głupiego muzeum, w którym pewnie nawet nie mieli krawieckiej wystawy.
- I rzeczywiście, daleko mi było do Francji. Podróżowałem do Peru w rodzinnych interesach, niejako też w swoich prywatnych – wyjaśniłem, dopiero teraz łapiąc za kielich z winem. Szanse na to, że nie było zatrute, oscylowały dość wysoko, dlatego z zaledwie lekkim wahaniem upiłem mały łyk. - Ależ Melisande, nawet bym nie śmiał zestawiać w jednej, nawet wyjątkowo niepokornej myśli, twojego imienia z zadowalaniem – żachnąłem się teatralnie, jak w ogóle mogła podejrzewać mnie o takie bezeceństwa – pozostawiając to twojemu mężowi. Co u niego? - zapytałem od razu, sięgając łapczywie po kolejny łyk wina. Z wielką radością pociągnąłbym temat wolności i ucieczek, świdrując przy tym wzrokiem moją własność, lecz podskórnie czułem, że przy tak mocnej prowokacji nie zdołałbym utrzymać pewnego wyczucia smaku i subtelności. Wciąż tliło się we mnie wspomnienie różdżki Miu przy mojej szyi; zbyt świeże, bym umiał nad sobą w pełni zapanować, gdyby rozmowa weszła na niepożądane tory. Z tego wszystkiego wolałem już wysłuchać peanów na cześć Traversa, bo jak niestety pamiętałem, Melisande wyrażała się przy mnie o mężu z dużą emfazą i oddaniem.
- W tych czasach warto szukać każdego powodu do świętowania. - Wzruszyłem ramionami, na kilka długich sekund wędrując myślami do tych, za które ja miałem prawo i wymówkę, by wznosić kielich. Nie było ich ostatnio w moim życiu zbyt wiele; nie licząc śmierci żony i ponownego spotkania z Elvirą miałem dość nudne i szare miesiące, które nie przynosiły pretekstu do toastów. Och, może jeszcze nagłe ponowne pojawienie się Miu. Tak, to zdecydowanie była okazja do świętowania. - Za odnowione znajomości – dodałem z uroczym uśmiechem, podnosząc w górę kielich, a potem zwróciłem uwagę z powrotem na szlachciankę: - Więc jednak przekonałaś się, że miłość jest potężnym uczuciem, dla którego warto wszystko zaryzykować? - rzuciłem jej przekorne spojrzenie.
Harland Parkinson
Zawód : Uzdrowiciel, drugi syn
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 6 +2
UZDRAWIANIE : 19 +2
TRANSMUTACJA : 0 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Odpowiedź Melisande przyjęła ze zdziwieniem - nie rozumiała, skąd w przyjaciółce taka zapalczywość i negatywne nastawienie, sądziła, że stały się sobie bliskie i nie będą doszukiwać się w swych słowach drugiego, brzydkiego dna. Nie deprecjonowała jej, nie lekceważyła, a po prostu spoglądała na szlachecką sytuację z innej, szerszej perspektywy. Takie chmurne komentarze tylko zaś potwierdzały megalomanię oraz skłonność dawnej lady Rosier do dramatyzmu: cóż, genów nie dało się ukryć nawet nowym nazwiskiem. - Niczego takiego nie sugerowałam. Skąd pomysł, że miałabym cię tak określać? - spytała wprost, bez urazy, ale nieco chłodniej. Lubiła siostrę Tristana za bezkompromisowość i szczerość; nie chciała bawić się z nią w salonowe gierki ani uważać na każde wypowiadane słowo, by to nie zostało wyrwane z kontekstu lub obrócone przeciw niej. - Nosisz jego dziecko, to naturalne, że się troszczy - dodała jeszcze po prostu, unosząc brwi w lekkim zdziwieniu, ustępującym jednak naturalnej uprzejmości. - nawet jeśli omdlenie miało związek z przyjemnością a nie lękiem czy słabością ciała - dodała ciszej, uśmiechając się lekko: tak zrozumiała sugestię przyjaciółki, pewnie omylnie. Wzruszyła lekko ramionami, słysząc o tym, że Manannan podzieliłby jej zdanie - do tego też przywykła, spoglądała na świat po męsku, wielu ludzi uważało to za jedną z wad, ona sama czasem także, ale nie w tym przypadku. Nie miała też pojęcia, jakie myśli kłębią się w głowie lady Travers. Nic nie wskazywało na to, by to Deirdre spędziła noc z jej mężem; w łaźniach było tamtej nocy dziesiątki, jeśli nie setki kobiet, gęste opary gorącej wody, luźna atmosfera i przytulne niecki basenów sprzyjały rozłączaniu się rozmów i grup towarzyskich, a przecież nie była matką ani opiekunką Melisande, by skupiać tylko na niej swą uwagę. Nie skłamala też w żadnej ze swych odpowiedzi, niemożliwym więc było wyczucie choć grama fałszu, zresztą, sama Mericourt nie postrzegała całej sytuacji pod tym kątem. Myślami będąc daleko od dusznego, choć rozkosznego wieczoru, dopóki Traversówna nie powróciła do niego dość dziwacznym pytaniem. Z pewnością to, co mieli do zaoferowania w łaźniach, nie równało się jakością z zasobami spiżarni i winnicy posiadłości królów morza. Wymówka do pytania wydawała się oczywista, Deirdre zmrużyła nieco oczy, ale nie skonfrontowała przyjaciółki ze swymi podejrzeniami. - Myślę, że możesz zapytać organizatorów wieczoru oczyszczenia - dziwiło ją, że jeszcze tego nie zrobiła, dopytując o to, kto szampana podał: nie od służek zależał przecież dobór alkoholu, a o nie przed momentem pytała. - I pewnie nie mnie jedną. Chciałam pomówić z Cassandrą, zmierzałyśmy w dyskretniejszą część kąpieliska, ale i ona zniknęła mi z oczu - zmarszczyła w zamyśleniu nos, deklamując kolejną prawdę. - W pewnej chwili miałam wrażenie, że większość gości przeniosła się do wschodniej części łaźni. Nie, żeby mi to przeszkadzało, cenię relaks w samotności. Te kadzidła - były wybitne. Mam nadzieję, że niedługo powtórzą nocny rytuał - ciągnęła nieśpiesznie, popijając wino, dalej trzymając się faktów. Nie rumieniła się, nie uciekała wzrokiem, ale też nie wpatrywała się w twarz przyjaciółki z niepokojem. Potrafiła doskonale kłamać, uśmiechać się, zabawiać słowem i swym urokiem: nic więc dziwnego, że gdy w rozmowie padł temat świstoklików, doskonale okazała zaintrygowane zdziwienie. Umiarkowane, pokiwała głową, jakby właśnie potwierdziła się jakaś z jej teorii. - Słyszałam plotki, ale ciężko było mi w nie uwierzyć. Chyba nikt nie ośmieliłby się zatruć napojów goszczących tam osób. Nie wpuszczali byle kogo - odparła w zastanowieniu. - Pytasz, bo...? - zawiesiła głos, jakby nagle przyszła jej do głowy jedyna słuszna odpowiedź. Zapytałaby wprost, czy Melisande padła ofiarą tego słabego żartu, ale ich towarzystwo wzbogaciło się o męski pierwiastek. Niezwiązany z sednem pogawędki o przebywaniu nago w specyficznych okolicznościach. Sama mogłaby pociągnąć temat, ale damie nie wypadało prowadzić go w męskim towarzystwie.
Klaśnięcie w dłoni Melisande przywołało ją do porządku. Nie mogła planować mordu na Harlandzie w obecności świadka - i z wszystkimi siedzącymi w restauracji za ich plecami gośćmi. Dziwiło ją jednak poruszenie tematu Alpharda; zerknęła z ukosa na przyjaciółkę, uśmiech nieco zbladł, nie z irytacji, z dobrze odegranego smutku. - To prawda. Ja jednak wspominam go z sentymentem - powiedziała powoli, ciszej niż zwykle, zaskakująco szczerze. Black był jej ostatnim przyjacielem; jedynym, który wiedział o niej wszystko i próbował wyprostować pokręcone ścieżki jej zależności. Zamilkła na chwilę, doskonale wykorzystaną przez Harlanda, tak hojnie zapraszającego ją do swej posiadłości. Ostatniego miejsca, w którym postawiłaby swoją stopę. Sprytnie, Harly, przemknęło jej przez myśl - i może lekkim błyskiem w spojrzeniu - gdy próbował dopytać ją o miejsce zamieszkania. - Nie przyjmuję interesantów w domu, Harlandzie. Nawet, jeśli są przyjaciółmi. Nie ośmieliłabym też wpraszać się do domu lorda - odpowiedziała miękko, niemal usłużnie, lecz w jej tonie brzmiała też stalowa stanowczość. Uprzejmość madame Mericourt różniła się od uległości prezentowanej przez Miu. Miała nadzieję, że tym gładkim sposobem utnie dopytywanie o lokum: i że Melisande nie powie czegoś, co mogłoby naprowadzić Parkinsona na niewygodny trop. Nie miała jednak jak temu zapobiec, z ulgą przyjęła więc zmianę tematu na bardziej wygodną.
A raczej odrobinę mniej frustrująca. Uśmiechnęła się na komplement lady Travers, a później, szerzej, na dramatyczną opowieść szlachcica o okrutnej damie. Powinna czuć się mile połechtana? Zamierzała. - To musiało być naprawdę przykre. Z pewnością nie napraszałeś się owej damie, o to bym cię nie podejrzewała - skomentowała, dalej lekko uśmiechnięta, chociaż grymas ten nie obejmował oczu. Przynajmniej nie w pełni; ten temat był równie grząski, a ona zbyt świadoma, że nieco wstawiony Harland mógł wciągnąć ją w to bagno bez najmniejszych skrupułów, traktując wspólną kąpiel jak doskonałą zabawę. Na razie jednak dobrze bawił się z dawną Różą i nie zamierzała wchodzić im w słowo. Zwłaszcza, gdy wspominali specyficzny temat niedawnej, jak wywnioskowała, konwersacji.
- O wolności? Kogo? Od czego? Zaskakujący temat - skomentowała gładko; jak na kogoś, kto rościł sobie prawa do niej jako do swej własności, był to faktycznie interesujący dobór pogawędki. Dobrze, że nie musieli prowadzić jej teraz, inaczej, mimo zaskakujących zdolności, mogłaby zadławić się tym doskonałym winem. Sięgała po nie hojnie, woląc ciszę od słów: te mogły ją zawieść, nonszalancka obecność Harlanda, osiągającego tego wieczoru szczyt swych prowokatorskich umiejętności, powoli spychała ją na granicę opanowania. Wolała więc skupiać się na przyjaciółce i to do niej częściej umykała wzrokiem, choć temat wojaży skutecznie zmienił natężenie zainteresowania.
- Peru, no proszę - powtórzyła, szczerze zaskoczona i zaintrygowana. Nie podejrzewała Harlanda o zamiłowanie do dalekich podróży, zwłaszcza tak egzotycznych. - I jakież to były interesy? Odsłonisz rąbka tajemnicy? - spytała uprzejmie, bo tak wypadało - i bo ciekawiło ją, co tak wygodnicką osobę, niezbyt związaną z rodzinnym biznesem, wywiało aż na drugi koniec świata. Wolała słuchać o tym niż o Manannanie; zaczynała powoli łączyć rozsypane przez jego żonę kropki. Na pewno nie zdradził ich satysfakcjonującej tajemnicy: czyżby więc to Melisande miała coś na sumieniu, chcąc wybadać grunt pytaniami o łaźnię? Zamilkła, w zamyśleniu obserwując wymianę zdań dwojga szlachciców. - Wydajecie się być ze sobą bardzo blisko. Długo się znacie? - skomentowała w końcu, przenosząc spojrzenie z Harlanda na Melisande. Szlachcic śmiało poczynał sobie z z zadowalającymi aluzjami, lady Travers nie ustępowała mu kroku. Zamilkła, znów pozwalając toczyć się rozmowie obok niej, słuchała jednak każdego słowa uważnie, zwłaszcza tego dotyczącego flirtu. W końcu ujęła w dłoń kielich, gdy przyjaciółka wspomniała o toaście. Z nią wzniosłaby go bez wahania, z Parkinsonem...Cóż, najchętniej chlusnęłaby mu trunkiem w twarz, ale znów nie mogła tego zrobić. Smycz dobrych obyczajów trzymała ją zbyt krótko przy zdrowym rozsądku. - Za zwycięstwo - dodała krótko; to teraz było dla niej najważniejsze. Zwycięstwo nad szlamem, ale też nad sobą samą: by nie udusić Parkinsona gołymi rękami na tym wspaniałym tarasie. Uśmiechał się tak pięknie, tak szarmancko, tak anielsko, że z trudem powstrzymała grymas furii. Musiał jednak dostrzec niebezpieczny błysk w czarnych oczach. Nie lubiła dawać ludziom satysfakcji, ale nie potrafiła opanować się aż tak doskonale; nie przy nim. Zwłaszcza, gdy mówił o miłości.
Klaśnięcie w dłoni Melisande przywołało ją do porządku. Nie mogła planować mordu na Harlandzie w obecności świadka - i z wszystkimi siedzącymi w restauracji za ich plecami gośćmi. Dziwiło ją jednak poruszenie tematu Alpharda; zerknęła z ukosa na przyjaciółkę, uśmiech nieco zbladł, nie z irytacji, z dobrze odegranego smutku. - To prawda. Ja jednak wspominam go z sentymentem - powiedziała powoli, ciszej niż zwykle, zaskakująco szczerze. Black był jej ostatnim przyjacielem; jedynym, który wiedział o niej wszystko i próbował wyprostować pokręcone ścieżki jej zależności. Zamilkła na chwilę, doskonale wykorzystaną przez Harlanda, tak hojnie zapraszającego ją do swej posiadłości. Ostatniego miejsca, w którym postawiłaby swoją stopę. Sprytnie, Harly, przemknęło jej przez myśl - i może lekkim błyskiem w spojrzeniu - gdy próbował dopytać ją o miejsce zamieszkania. - Nie przyjmuję interesantów w domu, Harlandzie. Nawet, jeśli są przyjaciółmi. Nie ośmieliłabym też wpraszać się do domu lorda - odpowiedziała miękko, niemal usłużnie, lecz w jej tonie brzmiała też stalowa stanowczość. Uprzejmość madame Mericourt różniła się od uległości prezentowanej przez Miu. Miała nadzieję, że tym gładkim sposobem utnie dopytywanie o lokum: i że Melisande nie powie czegoś, co mogłoby naprowadzić Parkinsona na niewygodny trop. Nie miała jednak jak temu zapobiec, z ulgą przyjęła więc zmianę tematu na bardziej wygodną.
A raczej odrobinę mniej frustrująca. Uśmiechnęła się na komplement lady Travers, a później, szerzej, na dramatyczną opowieść szlachcica o okrutnej damie. Powinna czuć się mile połechtana? Zamierzała. - To musiało być naprawdę przykre. Z pewnością nie napraszałeś się owej damie, o to bym cię nie podejrzewała - skomentowała, dalej lekko uśmiechnięta, chociaż grymas ten nie obejmował oczu. Przynajmniej nie w pełni; ten temat był równie grząski, a ona zbyt świadoma, że nieco wstawiony Harland mógł wciągnąć ją w to bagno bez najmniejszych skrupułów, traktując wspólną kąpiel jak doskonałą zabawę. Na razie jednak dobrze bawił się z dawną Różą i nie zamierzała wchodzić im w słowo. Zwłaszcza, gdy wspominali specyficzny temat niedawnej, jak wywnioskowała, konwersacji.
- O wolności? Kogo? Od czego? Zaskakujący temat - skomentowała gładko; jak na kogoś, kto rościł sobie prawa do niej jako do swej własności, był to faktycznie interesujący dobór pogawędki. Dobrze, że nie musieli prowadzić jej teraz, inaczej, mimo zaskakujących zdolności, mogłaby zadławić się tym doskonałym winem. Sięgała po nie hojnie, woląc ciszę od słów: te mogły ją zawieść, nonszalancka obecność Harlanda, osiągającego tego wieczoru szczyt swych prowokatorskich umiejętności, powoli spychała ją na granicę opanowania. Wolała więc skupiać się na przyjaciółce i to do niej częściej umykała wzrokiem, choć temat wojaży skutecznie zmienił natężenie zainteresowania.
- Peru, no proszę - powtórzyła, szczerze zaskoczona i zaintrygowana. Nie podejrzewała Harlanda o zamiłowanie do dalekich podróży, zwłaszcza tak egzotycznych. - I jakież to były interesy? Odsłonisz rąbka tajemnicy? - spytała uprzejmie, bo tak wypadało - i bo ciekawiło ją, co tak wygodnicką osobę, niezbyt związaną z rodzinnym biznesem, wywiało aż na drugi koniec świata. Wolała słuchać o tym niż o Manannanie; zaczynała powoli łączyć rozsypane przez jego żonę kropki. Na pewno nie zdradził ich satysfakcjonującej tajemnicy: czyżby więc to Melisande miała coś na sumieniu, chcąc wybadać grunt pytaniami o łaźnię? Zamilkła, w zamyśleniu obserwując wymianę zdań dwojga szlachciców. - Wydajecie się być ze sobą bardzo blisko. Długo się znacie? - skomentowała w końcu, przenosząc spojrzenie z Harlanda na Melisande. Szlachcic śmiało poczynał sobie z z zadowalającymi aluzjami, lady Travers nie ustępowała mu kroku. Zamilkła, znów pozwalając toczyć się rozmowie obok niej, słuchała jednak każdego słowa uważnie, zwłaszcza tego dotyczącego flirtu. W końcu ujęła w dłoń kielich, gdy przyjaciółka wspomniała o toaście. Z nią wzniosłaby go bez wahania, z Parkinsonem...Cóż, najchętniej chlusnęłaby mu trunkiem w twarz, ale znów nie mogła tego zrobić. Smycz dobrych obyczajów trzymała ją zbyt krótko przy zdrowym rozsądku. - Za zwycięstwo - dodała krótko; to teraz było dla niej najważniejsze. Zwycięstwo nad szlamem, ale też nad sobą samą: by nie udusić Parkinsona gołymi rękami na tym wspaniałym tarasie. Uśmiechał się tak pięknie, tak szarmancko, tak anielsko, że z trudem powstrzymała grymas furii. Musiał jednak dostrzec niebezpieczny błysk w czarnych oczach. Nie lubiła dawać ludziom satysfakcji, ale nie potrafiła opanować się aż tak doskonale; nie przy nim. Zwłaszcza, gdy mówił o miłości.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Wypadające z ust Deirdre słowa przyjęła wpatrując się przez nią przez kilka chwil w milczeniu. Skąd? Zmarszczyła trochę brwi - z formy zdania, czyż nie? Tak sądziła. Odwróciła spojrzenie, pozwalając by te zeszły się jeszcze trochę ze sobą. Może to słowa o miłości rozdrażniły ją mocniej niż powinny? Zerknęła na powrót ku ciemnowłosej kobiecie, kiedy się odezwała się ponownie. Wykrzywiła wargi w grymasie przypominającym uśmiech.
- Tak. Naturalnie. - zgodziła się, nie podejmując tematu dalej. Uniosła rękę, by w roztargnieniu przesunąć palcem wskazując ponad brwiami. Biorąc wdech. - Wybacz. Jestem ostatnio bardziej drażliwa. - przyznała zgodnie z prawdą. Drażniły ją najmniejsze nieścisłości, czując nieprzemożoną potrzebę by je prostować. Kilka dni temu była gotowa powiesić Anithę za to, że przyniosła jej herbatę w nieodpowiednim smaku, choć właśnie takiego zażądała. A troska spływająca z każdej strony i nagminne przypominanie jak winna o siebie dbać i nie narażać nadmiernie jedynie mocniej szarpały strunami nerwów. Jakby nie wiedziała, jak odpowiednio się sobą zająć - czy zachować. Jeśli Manannan nie doprowadzi jej do szaleństwa, zrobią to jej własne emocje - tego jednego była całkowicie pewna. Dniami zastanawiała się, czy dla dobra własnego - i dobra noszonego dziecka nie powinna odpuścić. Może powinna, ale nie mogła, dlatego wypowiedziała kolejne słowa. Rozmowa z Deirdre nie miała większego znaczenia, całość sprawy swojego wyjaśnienie miała uzyskać w innym miejscu, a jednocześnie, mogła chociaż spróbować wybadać ją od innej strony. Nie znosiła bezczynności. Ale nie umiała całkiem się rozeznać, rozdrażniona, rozkojarzona. Spojrzała z zaskoczeniem na Deirdre, mrugając raz, a potem drugi, jakby ta myśl nie przeszła jej przez głowę - bo właściwie istotnie tak było.
- Faktycznie. - przyznała po krótkiej chwili zastanowienia. To tam powinna skierować swoje kroki. Potaknęła głową, uśmiechając się ze słabo skrywanym rozkojarzeniem. Zmarszczyła brwi odrobinę.
- Zapytam czy to planują. - zaoferowała - w końcu zamierzała zapytać o podany alkohol. Była jednak pewna, że jej stopa w tych łaźniach nie zagrzeję więcej miejsca na dłużej. Nie skomentowała historii Deirdre w żaden sposób. Jeśli istotnie odeszła z Cassandrą, ubodło ją to, że postanowiła pozostawić ją za sobą. Odwróciła tęczówki spoglądając przed siebie, wydymając kształtne wargi. Wrzucając pomiędzy nie rzekomą plotkę, mimo wszystko nie potrafiąc się poddać. Otwierała już usta - choć sama nie była pewna, czy by powiedzieć, że pewna lady, czy może przyznać, że jeden z takich trafił w dłonie jej męża, ale nie zdążyła. Wyprostowała się, odganiając od siebie wszelkie wątpliwości, przynajmniej na moment w którym znajdowały się w towarzystwie Harlanda.
- Tej z… - festiwalu, zaczęła marszcząc odrobinę ciemne brwi, ale nagła myśl, że to było zbyt dawno, by mógł odczuwać w związku z tym jakieś niedogodności uderzyła w nią nagle. - Oh. - wypadło z jej warg, kiedy doszło do niej, że to o czym mówił, musiało dotyczyć jakiejś całkiem innej. - To istotnie niepokojące. - zgodziła się potakując z powagą głową chwilę po słowach wypowiedzianych przez Deirdre, skupienie się na Harlandzie, pozwolenie pociągnąć się rozmowie - żartobliwej, przyjemnej może nawet bo nie wydawał się zły po ich ostatniej rozmowie (może jednak był mężczyzną, który potrafił pozwolić kobiecie na inne zdanie - choć niekoniecznie odmowę) - miało przywrócić jej lżejszy humor, odciągnąć troski dalej. Nachyliła się trochę w jego kierunku, rozciągając w uroczym uśmiechu wargi, rozwierając w teatralnym zatrwożeniu oczy. - Może się starzejesz, Harlandzie. - podrzuciła z rozbawieniem rozwiązaniem, prostując się zaraz, plecami odnajdując oparcie krzesła. - Albo to kobiety zmieniły się trochę i musisz nauczyć się ich na nowo? - zastanowiła się, unosząc palec wskazujący, by uderzyć nim kilka razy o wargi. - Wierzę jednak, że uda ci się odnaleźć w tej rzeczywistości. - uniosła swój kielich w formie toastu, unosząc do warg, choć wina nie wypiła zbyt wiele. Nie smakowało jej dzisiaj wyraźnie. Westchnęła trochę. - Mogą przynieść nam cytryny? - zapytała Deirdre nie dostrzegając żadnej pod ręką. - Hmm… i może oliwki. Oh i szarlotkę. - odwróciła głowę spoglądając za siebie, jakby poszukiwała kogoś, kto mógłby ich obsłużyć.
Peru? Jej brwi uniosły się ku górze. Harland pojechał załatwiać rodzinne interesy? Brwi mimowolnie podskoczyły się jeszcze trochę. Prywatne brzmiały już jakoś na miejscu. Ale mimo to i tak spojrzała ku niemu z dozą zaskoczenia, przemieszanego z ciekawością. Czy obowiązki nie uciskały go i nie poszukał możliwości by od nich się odciąć?
- Z pewnością to zrobi - nie wspomniałby przecież o czymś bez chęci opowiedzenia nam więcej, czyż nie Harlandzie? - zapytała przesuwając na niego tęczówki. - Nie trzymaj nas w niepewności. - poprosiła. Zaśmiała się odrzucając głowę do tyłu na zapewnienie, że nigdy by nie śmiał - oj śmiałby, co do tego nie miała wątpliwości. Wargi pozostały rozciągnięte.
- Wszystko w porządku. Wspaniale, rzekłabym nawet w końcu ma mnie u swojego boku. - odpowiedziała bez zawahania drugie ze zda oblekając melodią żartobliwej prawdy unosząc wymownie brwi ku górze. - Z pewnością nie ma na co narzekać. - dodała - bo na cóż mógłby? - Czuję, że szykuje dla mnie coś dużego. - pochwaliła się z zadowoleniem unosząc odrobinę brodę. Oczywiście, że czuła – zaplanowała wszystko konkretnie od początku do samego końca.
- Trochę lat już za nami, jak sądzę. - orzekła nie skupiając się na liczeniu nadto przez chwilę mierząc spojrzeniem mężczyznę. - Harland bywa czasem w Rezerwacie, łączy nas zainteresowanie do magicznych stworzeń i niechęć do pogaduszek o pogodzie podczas sabatów. - wytłumaczyła przyjaciółce pokrótce. - Choć przyznam, że sądziłam iż chowasz ku mnie urazę w ostatnim czasie. - przyznała wprost, nie odejmując od niego spojrzenia - oczekując odpowiedzi - teraz i tutaj, skoro zdecydował się podejść, czas by poświadczył też za to słowami. Chyba, że istotnie - jak w przypadku Blacka - szukał jedynie Deirdre a ona znalazła się gdzieś pomiędzy.
- Za zwycięstwo. - zgodziła się z Deirdre jeszcze. Znajomości żadnych nie odnowiła, ale i w kierunku Harlanda uniosła kielich, niech i tak będzie. Uniosła odrobinę brwi kiedy skierował swoje słowa ku niej. Rozciągnęła mocniej wargi, unosząc jedną z brwi ku górze.
- Nie robię tego często, ale przyznam się do błędu w tym względzie. - orzekła potulnie. - Nie sądziłam, że znajdzie się mężczyzna zdolny zadowolić mnie kompletnie. - wierutna bzdura. Nienawidziła go i pożądała jednocześnie. Nie liczyła już na miłość. Manannan przekreślił swoją możliwość na to, by dostać ją od niej. Popełniła błąd, dając się podejść, ponieść. Jej ciało - a może ciąża - nie pomagała ani odrobinę wzmagając jej pociąg. Nie miała wyjścia, jak skierować ku niemu własne kroki. Dziś, swojej własnej lojalności - czy może poszanowania zobowiązań i zasad - szczerze nie znosiła. Zamierzała jednak wykorzystać go całkowicie, przynajmniej tak długo, jak kroczył po tym świecie. Za kilka lat będzie wolna.
- Tak. Naturalnie. - zgodziła się, nie podejmując tematu dalej. Uniosła rękę, by w roztargnieniu przesunąć palcem wskazując ponad brwiami. Biorąc wdech. - Wybacz. Jestem ostatnio bardziej drażliwa. - przyznała zgodnie z prawdą. Drażniły ją najmniejsze nieścisłości, czując nieprzemożoną potrzebę by je prostować. Kilka dni temu była gotowa powiesić Anithę za to, że przyniosła jej herbatę w nieodpowiednim smaku, choć właśnie takiego zażądała. A troska spływająca z każdej strony i nagminne przypominanie jak winna o siebie dbać i nie narażać nadmiernie jedynie mocniej szarpały strunami nerwów. Jakby nie wiedziała, jak odpowiednio się sobą zająć - czy zachować. Jeśli Manannan nie doprowadzi jej do szaleństwa, zrobią to jej własne emocje - tego jednego była całkowicie pewna. Dniami zastanawiała się, czy dla dobra własnego - i dobra noszonego dziecka nie powinna odpuścić. Może powinna, ale nie mogła, dlatego wypowiedziała kolejne słowa. Rozmowa z Deirdre nie miała większego znaczenia, całość sprawy swojego wyjaśnienie miała uzyskać w innym miejscu, a jednocześnie, mogła chociaż spróbować wybadać ją od innej strony. Nie znosiła bezczynności. Ale nie umiała całkiem się rozeznać, rozdrażniona, rozkojarzona. Spojrzała z zaskoczeniem na Deirdre, mrugając raz, a potem drugi, jakby ta myśl nie przeszła jej przez głowę - bo właściwie istotnie tak było.
- Faktycznie. - przyznała po krótkiej chwili zastanowienia. To tam powinna skierować swoje kroki. Potaknęła głową, uśmiechając się ze słabo skrywanym rozkojarzeniem. Zmarszczyła brwi odrobinę.
- Zapytam czy to planują. - zaoferowała - w końcu zamierzała zapytać o podany alkohol. Była jednak pewna, że jej stopa w tych łaźniach nie zagrzeję więcej miejsca na dłużej. Nie skomentowała historii Deirdre w żaden sposób. Jeśli istotnie odeszła z Cassandrą, ubodło ją to, że postanowiła pozostawić ją za sobą. Odwróciła tęczówki spoglądając przed siebie, wydymając kształtne wargi. Wrzucając pomiędzy nie rzekomą plotkę, mimo wszystko nie potrafiąc się poddać. Otwierała już usta - choć sama nie była pewna, czy by powiedzieć, że pewna lady, czy może przyznać, że jeden z takich trafił w dłonie jej męża, ale nie zdążyła. Wyprostowała się, odganiając od siebie wszelkie wątpliwości, przynajmniej na moment w którym znajdowały się w towarzystwie Harlanda.
- Tej z… - festiwalu, zaczęła marszcząc odrobinę ciemne brwi, ale nagła myśl, że to było zbyt dawno, by mógł odczuwać w związku z tym jakieś niedogodności uderzyła w nią nagle. - Oh. - wypadło z jej warg, kiedy doszło do niej, że to o czym mówił, musiało dotyczyć jakiejś całkiem innej. - To istotnie niepokojące. - zgodziła się potakując z powagą głową chwilę po słowach wypowiedzianych przez Deirdre, skupienie się na Harlandzie, pozwolenie pociągnąć się rozmowie - żartobliwej, przyjemnej może nawet bo nie wydawał się zły po ich ostatniej rozmowie (może jednak był mężczyzną, który potrafił pozwolić kobiecie na inne zdanie - choć niekoniecznie odmowę) - miało przywrócić jej lżejszy humor, odciągnąć troski dalej. Nachyliła się trochę w jego kierunku, rozciągając w uroczym uśmiechu wargi, rozwierając w teatralnym zatrwożeniu oczy. - Może się starzejesz, Harlandzie. - podrzuciła z rozbawieniem rozwiązaniem, prostując się zaraz, plecami odnajdując oparcie krzesła. - Albo to kobiety zmieniły się trochę i musisz nauczyć się ich na nowo? - zastanowiła się, unosząc palec wskazujący, by uderzyć nim kilka razy o wargi. - Wierzę jednak, że uda ci się odnaleźć w tej rzeczywistości. - uniosła swój kielich w formie toastu, unosząc do warg, choć wina nie wypiła zbyt wiele. Nie smakowało jej dzisiaj wyraźnie. Westchnęła trochę. - Mogą przynieść nam cytryny? - zapytała Deirdre nie dostrzegając żadnej pod ręką. - Hmm… i może oliwki. Oh i szarlotkę. - odwróciła głowę spoglądając za siebie, jakby poszukiwała kogoś, kto mógłby ich obsłużyć.
Peru? Jej brwi uniosły się ku górze. Harland pojechał załatwiać rodzinne interesy? Brwi mimowolnie podskoczyły się jeszcze trochę. Prywatne brzmiały już jakoś na miejscu. Ale mimo to i tak spojrzała ku niemu z dozą zaskoczenia, przemieszanego z ciekawością. Czy obowiązki nie uciskały go i nie poszukał możliwości by od nich się odciąć?
- Z pewnością to zrobi - nie wspomniałby przecież o czymś bez chęci opowiedzenia nam więcej, czyż nie Harlandzie? - zapytała przesuwając na niego tęczówki. - Nie trzymaj nas w niepewności. - poprosiła. Zaśmiała się odrzucając głowę do tyłu na zapewnienie, że nigdy by nie śmiał - oj śmiałby, co do tego nie miała wątpliwości. Wargi pozostały rozciągnięte.
- Wszystko w porządku. Wspaniale, rzekłabym nawet w końcu ma mnie u swojego boku. - odpowiedziała bez zawahania drugie ze zda oblekając melodią żartobliwej prawdy unosząc wymownie brwi ku górze. - Z pewnością nie ma na co narzekać. - dodała - bo na cóż mógłby? - Czuję, że szykuje dla mnie coś dużego. - pochwaliła się z zadowoleniem unosząc odrobinę brodę. Oczywiście, że czuła – zaplanowała wszystko konkretnie od początku do samego końca.
- Trochę lat już za nami, jak sądzę. - orzekła nie skupiając się na liczeniu nadto przez chwilę mierząc spojrzeniem mężczyznę. - Harland bywa czasem w Rezerwacie, łączy nas zainteresowanie do magicznych stworzeń i niechęć do pogaduszek o pogodzie podczas sabatów. - wytłumaczyła przyjaciółce pokrótce. - Choć przyznam, że sądziłam iż chowasz ku mnie urazę w ostatnim czasie. - przyznała wprost, nie odejmując od niego spojrzenia - oczekując odpowiedzi - teraz i tutaj, skoro zdecydował się podejść, czas by poświadczył też za to słowami. Chyba, że istotnie - jak w przypadku Blacka - szukał jedynie Deirdre a ona znalazła się gdzieś pomiędzy.
- Za zwycięstwo. - zgodziła się z Deirdre jeszcze. Znajomości żadnych nie odnowiła, ale i w kierunku Harlanda uniosła kielich, niech i tak będzie. Uniosła odrobinę brwi kiedy skierował swoje słowa ku niej. Rozciągnęła mocniej wargi, unosząc jedną z brwi ku górze.
- Nie robię tego często, ale przyznam się do błędu w tym względzie. - orzekła potulnie. - Nie sądziłam, że znajdzie się mężczyzna zdolny zadowolić mnie kompletnie. - wierutna bzdura. Nienawidziła go i pożądała jednocześnie. Nie liczyła już na miłość. Manannan przekreślił swoją możliwość na to, by dostać ją od niej. Popełniła błąd, dając się podejść, ponieść. Jej ciało - a może ciąża - nie pomagała ani odrobinę wzmagając jej pociąg. Nie miała wyjścia, jak skierować ku niemu własne kroki. Dziś, swojej własnej lojalności - czy może poszanowania zobowiązań i zasad - szczerze nie znosiła. Zamierzała jednak wykorzystać go całkowicie, przynajmniej tak długo, jak kroczył po tym świecie. Za kilka lat będzie wolna.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Przekorny uśmiech nie schodził z mojej twarzy, gdy z prowokującą premedytacją wpatrywałem się w Miu w oczekiwaniu na odpowiedź albo próbę zręcznej ucieczki od wyjawienia miejsca jej zamieszkania. Nie zawiodłem się, jakżeby inaczej, lecz mimo wszystko utrzymałem uniesione w górę kąciki ust, próbując nie dać po sobie poznać doznanej porażki. Jedynie spojrzenie zmieniające się na chwilę w pełne irytacji i złości mogło być dowodem mojego niezadowolenia. Nie zamierzałem jednak tak łatwo się poddawać.
- Och, dla namiestniczki zawsze jest miejsce w moim domu – zaprotestowałem w opozycji do jej uprzejmej, acz przemyślanej odmowy. - Mam wspaniałe klamki, które warto zobaczyć – dodałem nagle niższym, wyraźnie kuszącym tonem, wchodząc na grunt teatralności, choć jednocześnie szybko spojrzałem na Melisande i puściłem jej oko. Drugi raz w ciągu zaledwie kilku minut zebrało mi się na młodzieńczą swawolę. - Nieprawdaż, że są wspaniałe? - Zwróciłem się do niej z rozbawieniem, nawiązując do ostatniego spotkania, po czym wróciłem do poprzedniego tonu. - Może chociaż ty miałaś okazję gościć u naszej drogiej namiestniczki? Żeby dopilnować, by znalazła czas na chwilę relaksu w tym gąszczu rumowiska i zniszczeń? - odwróciłem się lekko w stronę szlachcianki, skupiając na niej zaraz swoją całą uwagę, nie omieszkując jednak położyć złośliwego akcentu na ostatnich słowach. Miu mogła być namiestniczką, skoro obwołano ją tym tytułem, lecz nie powinna zapominać, jakim Londynem włada.
- Starość, Melisande? - groza w moim głosie doskonale współgrała z przerażonym spojrzeniem, którym ją obrzuciłem; bynajmniej nie grając, lecz rozważając nagle tę ponurą wizję, która choć nierzeczywista i jeszcze odległa, kiedyś w końcu nadejdzie. Sama myśl o tym wywołała u mnie nieprzyjemny dreszcz. - Zdecydowanie to wina kobiet. To nieuprzejme z ich strony tak nagle zmieniać nastawienie – podchwyciłem jej kolejne rozwiązanie mojego problemu i wydobyłem z siebie ciche westchnienie ulgi, że problem nie tkwił we mnie. Dopiero po pasu sekundach odwróciłem nieco głowę w stronę Miu. - Nie nazwałbym tego napraszaniem się. To raczej kwestia... niezrozumiałej niechęci z przeszłości – rozłożyłem bezradnie ręce, nie przerywając wzrokowego kontaktu, czekając na kąśliwą odpowiedź i drapieżne odgryzienie. Moją uwagę przyciągnęła jednak na powrót Melisande, która po raz drugi zaskoczyła mnie dzisiejszego wieczoru wyrażaniem swoich niecodziennych żądać. Może i nie miałem wysublimowanego francuskiego podniebienia jak Bradford, ale nawet ja wiedziałem, że szarlotka z oliwkami to bluźnierstwo. O ile więc chęć spotkania z gronem mężczyzn mogłem uznać za szlachecką fanaberię i chęć zabawy, o tyle jej kulinarne gusta wpędziły mnie w poważny konflikt między pytaniem o jej zdrowie, a rozsądnym milczeniem. Wybrałem w końcu to drugie, postanawiając zostawić tę kwestię losowi; niemniej jeśli Melisande zamówi zaraz pomarańcze w sosie majonezowym, będę musiał podjąć niezbędną interwencję.
- W Peru – potwierdziłem, śmiejąc się w duchu na ich zupełnie oczywiste i wyraźne zdumienie widoczne w reakcjach i tonie głosu. W pewnym sensie pochlebiało mi, że nadal potrafię doskonale odgrywać rolę niepozornego flirciarza i rozpustnika, który całe swoje życie spędza na uwodzeniu. Z tego powodu ludzie tak często zapominali, że mimo wszystko jestem dorosłym mężczyzną pracującym w poważanym, choć koszmarnie słabo płatnym zawodzie, który ma swoje zobowiązania względem rodu i nadal traktuje je poważnie. To ułatwiało wiele rzeczy i sprawiało, że łatwiej było mi wtopić się w otoczenie mimo swojej nieprzeciętnej urody i obycia. - Pojawiły się pewne problemy z dostawami wełny z wikunii, to taki rodzaj alpaki, swoją drogą uroczo słodkie stworzenie, niestety nie mogłem go zabrać ze sobą... przepisy magizoologiczne, ryzyko wprowadzenia obcego gatunku mogącego wpływać na magiczną faunę – skrzywiłem się z wyraźnym niesmakiem na wspomnienie tego beznadziejnie głupiego prawa, które nie pozwalało mi cieszyć się nowym zwierzątkiem. - Niemniej wykorzystałem ten czas również do zwiedzenia tego dzikiego kraju, a ponieważ wyruszyłem razem ze swoją kuzynką, nie było mowy o nudzie, która zwykle towarzyszy biznesowym wyprawom – machnąłem ręką, dając znać o końcu mojej opowieści o wyjeździe.
Zaszurałem podeszwą o podłogę, powoli przesuwając stopę w kierunku Miu siedzącej po mojej prawej stronie; bardzo powoli, niedostrzegalnie dla nikogo, zwłaszcza że w tej samej chwili rozparłem się wygodnie na swoim miejscu, markując ruchem całego ciała to, co działo się pod stołem. Chwilę później uderzyłem stopą w kobiecą łydkę, nie dając nic po sobie poznać, gdy drażniąca obecność części mojego ciała przy jej ciele pobudzała mnie do śmielszego ataku. Zaklinałem w myślach Melisande, aby wybrała sobie ten moment na przypudrowanie noska, czy co tam szlachcianki uwielbiają robić, aby wystawiać mężczyzn na tortury oczekiwania na ich powrót, niestety nic takiego nie nastąpiło. Uśmiechnąłem się więc do niej, wysłuchując z uprzejmym zainteresowaniem opowieści o jej mężu, którego nazwisko działało na mnie jak płachta na byka.
- Duża niespodzianka? - podjąłem temat. - Może sprezentuje ci jakiś statek. Albo nazwie któryś na twoją cześć? - podsunąłem, a moja noga pod stołem jeszcze natarczywiej naparła na nogę Miu. Gdybym był z gumy, pewnie owinąłbym się wokół niej tylko po to, aby zadeklarować swoje posiadanie. - Podarowanie komuś statku jest takie romantyczne – rozmarzyłem się w absolutnej autentyczności, zapominając na ułamek sekundy o stykających się ciałach. Noga mi niemal płonęła, ale zignorowałem ogień, napierając teraz także kolanem na kobiece ciało koło mnie i potakując głową w odpowiednich momentach, gdy Melisande streszczała historię naszej znajomości. Zachowywałem czujność, wypatrując tego jednego niebezpiecznego szarpnięcia pod stołem zapowiadającego gwałtowne kopnięcie albo nadepnięcie na stopę, aby w porę się odsunąć.
- Ależ skąd! - znów musiałem zaprotestować, gdy wspomniała o urazie; była to także kolejna okazja, aby wgryźć się w dumę mojej słodkiej Miu. - Urazę kryć mogę jedynie do tych, którzy złamali odwieczne prawa natury. My się jedynie delikatnie posprzeczaliśmy w kwestiach wolnościowych. - Chociaż wypowiadałem te słowa patrząc na szlachciankę, skierowane były wyłącznie do drugiej z kobiet. Kątem oka obserwowałem jej dłoń zaciśniętą na kielichu, gdy unosiła go w toaście. Zadrży ze wściekłości? Straci nad sobą panowanie? Cóż za stratą byłoby marnowanie tak wyśmienitego wina. Upijając jego potężny łyk i wcale nie kryjąc się ze swoim pragnieniem nie patrzyłem na Miu, ani na Melisande, skupiając wzrok na roślinach wijących się za elegancką balustradą, w zamyśleniu rozważając kwestie wolnościowe, które złamała ta pierwsza. Tak, to niej zdecydowanie powinienem kryć urazę. - Uważam, że wielkie kobiety potrzebują wielkich partnerów gotowych stać u ich boku i zadowalać je kompletnie – uśmiechnąłem się z ponowną przekorą, z ponownym uśmieszkiem dwuznaczności błądzącym po ustach. - Dla jednych kobiet tym zadowoleniem będzie bezgraniczna miłość, ideał uczucia, dla innych możliwość samospełnienia swoich własnych celów... inne znajdą zaś satysfakcję wyłącznie w oddaniu kontroli mężczyźnie. Ważne, aby znalazły swoją drogę do życiowej przyjemności. - Potarłem brodę w wyrazie zastanowienia, zanim zwróciłem się do Miu. - Wybacz bezpośredniość. Przywykłem, że z Melisande mogę mówić otwarcie na każdy temat, nawet tak prywatny. - Odstawiłem kielich na stolik, rzucając jeszcze szlachciance wymowne spojrzenie, jakby spodziewając się, że zaprzeczy moim słowom, które wyraźnie sugerowały o dość bliskich łączących nas stosunkach. Szlachta nie zwykła bowiem tak swobodnie rozmawiać między sobą, zwłaszcza gdy w grę wchodziły rozmowy między mężczyzną a kobietą.
- Och, dla namiestniczki zawsze jest miejsce w moim domu – zaprotestowałem w opozycji do jej uprzejmej, acz przemyślanej odmowy. - Mam wspaniałe klamki, które warto zobaczyć – dodałem nagle niższym, wyraźnie kuszącym tonem, wchodząc na grunt teatralności, choć jednocześnie szybko spojrzałem na Melisande i puściłem jej oko. Drugi raz w ciągu zaledwie kilku minut zebrało mi się na młodzieńczą swawolę. - Nieprawdaż, że są wspaniałe? - Zwróciłem się do niej z rozbawieniem, nawiązując do ostatniego spotkania, po czym wróciłem do poprzedniego tonu. - Może chociaż ty miałaś okazję gościć u naszej drogiej namiestniczki? Żeby dopilnować, by znalazła czas na chwilę relaksu w tym gąszczu rumowiska i zniszczeń? - odwróciłem się lekko w stronę szlachcianki, skupiając na niej zaraz swoją całą uwagę, nie omieszkując jednak położyć złośliwego akcentu na ostatnich słowach. Miu mogła być namiestniczką, skoro obwołano ją tym tytułem, lecz nie powinna zapominać, jakim Londynem włada.
- Starość, Melisande? - groza w moim głosie doskonale współgrała z przerażonym spojrzeniem, którym ją obrzuciłem; bynajmniej nie grając, lecz rozważając nagle tę ponurą wizję, która choć nierzeczywista i jeszcze odległa, kiedyś w końcu nadejdzie. Sama myśl o tym wywołała u mnie nieprzyjemny dreszcz. - Zdecydowanie to wina kobiet. To nieuprzejme z ich strony tak nagle zmieniać nastawienie – podchwyciłem jej kolejne rozwiązanie mojego problemu i wydobyłem z siebie ciche westchnienie ulgi, że problem nie tkwił we mnie. Dopiero po pasu sekundach odwróciłem nieco głowę w stronę Miu. - Nie nazwałbym tego napraszaniem się. To raczej kwestia... niezrozumiałej niechęci z przeszłości – rozłożyłem bezradnie ręce, nie przerywając wzrokowego kontaktu, czekając na kąśliwą odpowiedź i drapieżne odgryzienie. Moją uwagę przyciągnęła jednak na powrót Melisande, która po raz drugi zaskoczyła mnie dzisiejszego wieczoru wyrażaniem swoich niecodziennych żądać. Może i nie miałem wysublimowanego francuskiego podniebienia jak Bradford, ale nawet ja wiedziałem, że szarlotka z oliwkami to bluźnierstwo. O ile więc chęć spotkania z gronem mężczyzn mogłem uznać za szlachecką fanaberię i chęć zabawy, o tyle jej kulinarne gusta wpędziły mnie w poważny konflikt między pytaniem o jej zdrowie, a rozsądnym milczeniem. Wybrałem w końcu to drugie, postanawiając zostawić tę kwestię losowi; niemniej jeśli Melisande zamówi zaraz pomarańcze w sosie majonezowym, będę musiał podjąć niezbędną interwencję.
- W Peru – potwierdziłem, śmiejąc się w duchu na ich zupełnie oczywiste i wyraźne zdumienie widoczne w reakcjach i tonie głosu. W pewnym sensie pochlebiało mi, że nadal potrafię doskonale odgrywać rolę niepozornego flirciarza i rozpustnika, który całe swoje życie spędza na uwodzeniu. Z tego powodu ludzie tak często zapominali, że mimo wszystko jestem dorosłym mężczyzną pracującym w poważanym, choć koszmarnie słabo płatnym zawodzie, który ma swoje zobowiązania względem rodu i nadal traktuje je poważnie. To ułatwiało wiele rzeczy i sprawiało, że łatwiej było mi wtopić się w otoczenie mimo swojej nieprzeciętnej urody i obycia. - Pojawiły się pewne problemy z dostawami wełny z wikunii, to taki rodzaj alpaki, swoją drogą uroczo słodkie stworzenie, niestety nie mogłem go zabrać ze sobą... przepisy magizoologiczne, ryzyko wprowadzenia obcego gatunku mogącego wpływać na magiczną faunę – skrzywiłem się z wyraźnym niesmakiem na wspomnienie tego beznadziejnie głupiego prawa, które nie pozwalało mi cieszyć się nowym zwierzątkiem. - Niemniej wykorzystałem ten czas również do zwiedzenia tego dzikiego kraju, a ponieważ wyruszyłem razem ze swoją kuzynką, nie było mowy o nudzie, która zwykle towarzyszy biznesowym wyprawom – machnąłem ręką, dając znać o końcu mojej opowieści o wyjeździe.
Zaszurałem podeszwą o podłogę, powoli przesuwając stopę w kierunku Miu siedzącej po mojej prawej stronie; bardzo powoli, niedostrzegalnie dla nikogo, zwłaszcza że w tej samej chwili rozparłem się wygodnie na swoim miejscu, markując ruchem całego ciała to, co działo się pod stołem. Chwilę później uderzyłem stopą w kobiecą łydkę, nie dając nic po sobie poznać, gdy drażniąca obecność części mojego ciała przy jej ciele pobudzała mnie do śmielszego ataku. Zaklinałem w myślach Melisande, aby wybrała sobie ten moment na przypudrowanie noska, czy co tam szlachcianki uwielbiają robić, aby wystawiać mężczyzn na tortury oczekiwania na ich powrót, niestety nic takiego nie nastąpiło. Uśmiechnąłem się więc do niej, wysłuchując z uprzejmym zainteresowaniem opowieści o jej mężu, którego nazwisko działało na mnie jak płachta na byka.
- Duża niespodzianka? - podjąłem temat. - Może sprezentuje ci jakiś statek. Albo nazwie któryś na twoją cześć? - podsunąłem, a moja noga pod stołem jeszcze natarczywiej naparła na nogę Miu. Gdybym był z gumy, pewnie owinąłbym się wokół niej tylko po to, aby zadeklarować swoje posiadanie. - Podarowanie komuś statku jest takie romantyczne – rozmarzyłem się w absolutnej autentyczności, zapominając na ułamek sekundy o stykających się ciałach. Noga mi niemal płonęła, ale zignorowałem ogień, napierając teraz także kolanem na kobiece ciało koło mnie i potakując głową w odpowiednich momentach, gdy Melisande streszczała historię naszej znajomości. Zachowywałem czujność, wypatrując tego jednego niebezpiecznego szarpnięcia pod stołem zapowiadającego gwałtowne kopnięcie albo nadepnięcie na stopę, aby w porę się odsunąć.
- Ależ skąd! - znów musiałem zaprotestować, gdy wspomniała o urazie; była to także kolejna okazja, aby wgryźć się w dumę mojej słodkiej Miu. - Urazę kryć mogę jedynie do tych, którzy złamali odwieczne prawa natury. My się jedynie delikatnie posprzeczaliśmy w kwestiach wolnościowych. - Chociaż wypowiadałem te słowa patrząc na szlachciankę, skierowane były wyłącznie do drugiej z kobiet. Kątem oka obserwowałem jej dłoń zaciśniętą na kielichu, gdy unosiła go w toaście. Zadrży ze wściekłości? Straci nad sobą panowanie? Cóż za stratą byłoby marnowanie tak wyśmienitego wina. Upijając jego potężny łyk i wcale nie kryjąc się ze swoim pragnieniem nie patrzyłem na Miu, ani na Melisande, skupiając wzrok na roślinach wijących się za elegancką balustradą, w zamyśleniu rozważając kwestie wolnościowe, które złamała ta pierwsza. Tak, to niej zdecydowanie powinienem kryć urazę. - Uważam, że wielkie kobiety potrzebują wielkich partnerów gotowych stać u ich boku i zadowalać je kompletnie – uśmiechnąłem się z ponowną przekorą, z ponownym uśmieszkiem dwuznaczności błądzącym po ustach. - Dla jednych kobiet tym zadowoleniem będzie bezgraniczna miłość, ideał uczucia, dla innych możliwość samospełnienia swoich własnych celów... inne znajdą zaś satysfakcję wyłącznie w oddaniu kontroli mężczyźnie. Ważne, aby znalazły swoją drogę do życiowej przyjemności. - Potarłem brodę w wyrazie zastanowienia, zanim zwróciłem się do Miu. - Wybacz bezpośredniość. Przywykłem, że z Melisande mogę mówić otwarcie na każdy temat, nawet tak prywatny. - Odstawiłem kielich na stolik, rzucając jeszcze szlachciance wymowne spojrzenie, jakby spodziewając się, że zaprzeczy moim słowom, które wyraźnie sugerowały o dość bliskich łączących nas stosunkach. Szlachta nie zwykła bowiem tak swobodnie rozmawiać między sobą, zwłaszcza gdy w grę wchodziły rozmowy między mężczyzną a kobietą.
Harland Parkinson
Zawód : Uzdrowiciel, drugi syn
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 6 +2
UZDRAWIANIE : 19 +2
TRANSMUTACJA : 0 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Powinna doszukiwać się w słowach Melisande drugiego, problematycznego dna, drążąc i naciskając, lecz tego nie zrobiła, przyjmując bez zawahania krótkie wyjaśnienie przyjaciółki. Wyjaśnienie rozsądne, sama doskonale pamiętała, że ciążowe nastroje bywały absurdalne, chociaż ta świadomość nie usunęła całkowicie podejrzliwości. Coś było nie tak, lady Travers wydawała się mierzyć z dyskomfortem wykraczającym poza rosnący brzuch, specyficzne ciążowe zachcianki i potrzebę wymiany garderoby na większej. Coś w jej spojrzeniu, w tonie głosu, jakim wypowiadała się o tajemniczym wrogu, w potrzebie dotarcia do kogoś rozlewającego alkohol w łaźniach...Cóż, wszystko wskazywało na to, że przyczyna specyficznego nastroju dawnej księżniczki Róż wiązała się właśnie z tamtą upojną nocą. Pod jakim kątem jednak powinna przyjrzeć się potencjalnemu ryzyku? Zapewne wykorzystałaby wszystkie swoje manipulacyjne - choć wolała określenie przyjacielskie - umiejętności, by delikatnie wybadać temat, ale postawna przeszkoda w postaci Harlanda skutecznie ukróciła te zabiegi. Pozostało tylko posłać Melisande uspokajający, wspierający uśmiech. Całkowicie tracący na sympatii, gdy musiała konfrontować się z zadowolonym z siebie Parkinsonem, czującym się w ich towarzystwie jak złota rybka w luksusowym akwarium.
Czuła, że zaczynają łaskotać ją koniuszki palców: niechybna zapowiedź rodzącej się powoli, ale nieustępliwie, wściekłości, nakazującej sięgać po różdżkę. Tego uczynić nie mogła, pozostał jej więc tylko kieliszek, oplatany długimi, chłodnymi palcami w nieelegancki sposób. Zmrużyła brwi, wpatrzona w szlachcica, poufale debatującego o...klamkach? Na Merlina, czy był całkowicie pijany? Jeśli tak, trzymał się doskonale. Zerknęła szybko na Melisande, ciekawa jej reakcji na ten dość absurdalny temat konwersacji. A może był to tajemny szyfr? Może Melisande i Harlanda łączyło coś więcej? Myśl ta wydawała się niedorzeczna, lady Travers była zbyt mądra, by ryzykować całym swym życiem dla takiej znajomości, ale porywy uczuć bywały nieprzewidywalne.
- Dziękuję za zaproszenie, rozważę je - odpowiedziała szlachcicowi w końcu z nieco wymuszonym uśmiechem, nie wypadało odmówić wprost - tak jak i nie wypadało rzucić w tę rozpromienioną twarz kieliszkiem. Wbrew temu, co chciałaby przyznać, znał ją na tyle dobrze, by dostrzegać w czarnych oczach więcej od innych osób. Błysk niewypowiedzianej groźby przypominał przecież ten sam ognik zapowiadający wykrzyczaną rozkosz. Najchętniej obnażyłaby kły w niewerbalnym przekazie, ale ta reakcja również znajdowała się poza zasięgiem. Tak samo jak gwałtowne nie, cisnące się na usta, gdy skierował pytanie do Melisande. Wejście przyjaciółce w słowo tylko obnażyłoby cały ten fałsz oraz własną desperację, przełknęła więc wino, pozwalając lady Travers odpowiedzieć. W duchu wzywając Merlina, by opowiedziała o gościnie u Namiestniczki tak ogólnikowo, jak to tylko możliwe - lub by wręcz zaprzeczyła. Kpiącej uwagi o całkowicie zniszczonym Londynie zignorować już nie mogła, odstawiła kielich na stół może nieco zbyt głośno, rzucając arystokracie piorunujące spojrzenie. I olśniewający uśmiech. - Nie wiem, gdzie bywasz, Harlandzie, ale większa część Londynu w niczym nie przypomina rumowisk. Powinnam się obawiać, że włóczysz się po jakichś podejrzanych rejonach? - spytała z dobrze udawaną troską, splatając dłonie na podołku. Tymczasowo. Zadowolona ze sposobu, w jaki przemawiała do bruneta Melisande, trochę kpiąco, trochę prowokująco, choć - czego nie potrafiła pojąć - kierowana raczej sympatią niż złośliwością. Coraz intensywniej zaczęła zastanawiać się nad tym, jaka relacja naprawdę łączyła ich dwójkę.
- Wydaje mi się, że jesteś przesadnie pewny siebie. To także może działać zniechęcająco - uzupełniła miękko w przypuszczenia o starości i niezrozumiałych niechęciach. Skwitowanie milczeniem podobnych dywagacji milczeniem byłoby nieuprzejme, musiała więc kontynuować konwersację. Wybita nieco z rytmu nagłą propozycją Melisande. I dla niej równie zaskakującą, co pytanie o męskie towarzystwo. - Oczywiście, możesz wezwać kelnera; chociaż to nie pora na szarlotkę i tego typu przekąski, to na pewno postara się zaspokoić twoje oczekiwania - odpowiedziała łagodnie przyjaciółce, starając się zasugerować, że takie połączenie smaków jest odrobinę nie na miejscu o tej porze. Tak naprawdę irytował ją raczej fakt, że wspólne spożycie przekąsek tylko wydłuży tą frustrującą ją coraz mocniej rozmowę - a tego nie chciała. Towarzystwo Harlanda wystawiało jej cierpliwość na największe próby.
Mimo to, opowieści o Peru wysłuchała bez mrugnięcia okiem. Spodziewała się bardziej pasjonujących detali: nie znała się na tkaninach, nie lubiła też magicznych zwierząt, nie naciskała jednak na zdradzenie dalszych detali historii. - Myślałam, że to Bradford dba o rodzinny interes - skomentowała tylko gładko, Harland poszedł przecież swoją drogą, osobiście, wedlug niej samej, ciekawszą, porzucając piękno strojów na brudną pracę przy chorych. - Pacjenci jakoś przeżyli twą nieobecność? - dodała miękko, gratulując sobie w duchu perfekcyjnego opanowania. Najchętniej rzuciłaby się brunetowi do gardła, wysyczawszy mu prosto w twarz napędzane wrogością przekleństwa, powstrzymywała się jednak z niemal wrodzoną gracją, prowadząc niezobowiązującą pogawędkę. Bez najmniejszej reakcji na to, że poczuła na odsłoniętej przez suknię łydce czyjś but. Pierwsze dotknięcie uznała za przypadek - przecież Harland nie mógł uciekać się do tak niskich, dosłownie, zagrywek - podobnie drugie uderzenie, lecz przy bardziej agresywnym ruchu nogi nie mogła już uznawać tej szczeniackiej zabawy za zrządzenie losu. Stolik na tarasie był niewielki, mogli stykać się kolanami, ale to należące do Parkinsona poczynało sobie zbyt śmiało. Nie spojrzała na niego, kącik pełnych ust zadrżał jednak; pozornie zwykły tik, może zapowiedź rozbawienia, lecz musiał widzieć, jak potwornie ją frustrował. Poprawiła się na krześle i pochyliła do przodu, sięgając ponownie po napełniony raz jeszcze kielich.
- Harland i niechęć do pogaduszek? Niedorzeczne, nie znam nikogo tak biegle i chętnie korzystającego z języka - skwitowała z promiennym uśmiechem odpowiedź Melisande, drugą ręką sięgając pod stół, do pasa sukni. Prosty, typowy gest sięgnięcia po zagubioną gdzieś papierośnicę, wydłużony o kilka nic nie znaczących sekund, które wykorzystała na dotknięcie uda Harlanda. Zdawało się ją parzyć; nie pieściła go jednak - czy mógł odebrać to inaczej? - a tylko zdecydowanie wbiła paznokcie w skórę, dając mu jasno do zrozumienia, że następnym razem pazury zostaną zastąpione nożem. Gest trwał krótko, zbyt krótko, by zrobić mu krzywdę; otworzyła srebrzystą papierośnicę i wyjęła ją na wierzch, proponując poczęstunek towarzyszom. Palce, którymi dotykała przed chwilą jego ciała, leciutko drżały.
- Może zabierze cię w daleką podróż? - gładko dołączyła do do przewidywań Harlanda dotyczących wielkiego prezentu Manannana własną cegiełkę, tylko po to, by nie milczeć i nie skupiać uwagi na ich podstolikowej walce. Nie miała pojęcia, co było romantycznego w podarowaniu statku; sama w skrytości niewinnego, dziewczęcego ducha za takowy gest uznałaby raczej możliwość wymordowania mugolskiej rodziny ewentualnie wspólne sięganie po coraz to bardziej wynaturzone tajniki mrocznej mocy, lecz była w tych poglądach (słusznie) osamotniona. - Co uznajesz za odwieczne prawo natury? - zmrużyła powieki, przenosząc spojrzenie z Harlanda na Melisande. - I cóż to za wolnościowe kwestie poruszyły was do tego stopnia, by ryzykować urazę? O ile mogę wiedzieć, rzecz jasna - uzupełniła uprzejmie, coraz bardziej zdziwiona stopniem frywolności, z jakim ciemnowłosa dwójka prowadziła swe rozmowy. Uniosła brwi, słysząc rewelacje Parkinsona: od kiedy stał się takim feministą i oddanym mężem? To, co mówił, było naiwne, idyllyczne, baśniowe: i nierzeczywiste. Kiedyś roiła sobie podobne marzenia, lecz rzeczywistość szybko je zweryfikowała. - Mówisz jak kilkunastoletnia panienka, która naczytała się tanich romansideł - skwitowała trochę zbyt ostro jak na swobodną, beznamiętną rozmowę; nie mogła jednak wytrzymać narastającej wściekłości. Zorientowała się za wolno, że maska uprzejmości pęka; odpaliła pstryknięciem papierosa i zaciągnęła się, starając się, by kolejne słowa wybrzmiewały pełnią jej wyszkolonego w Wenus uroku - ale to wspaniałe, z jakim oddaniem podchodzisz do kobiet. Twoja żona była prawdziwą szczęściarą - znów się uśmiechnęła, w jej policzkach pojawiły się urocze dołeczki. - Muszę przyznać, że nie spodziewałam się, że prowadzicie tak...śmiałe rozmowy - skwitowała jeszcze jego udawane przeprosiny, znów spoglądając na Melisande. Cieszyła się, że jest tutaj z nią, w innym wypadku przeszłaby do rękoczynów - a plotek o tych nie dałoby się łatwo wyciszyć.
Czuła, że zaczynają łaskotać ją koniuszki palców: niechybna zapowiedź rodzącej się powoli, ale nieustępliwie, wściekłości, nakazującej sięgać po różdżkę. Tego uczynić nie mogła, pozostał jej więc tylko kieliszek, oplatany długimi, chłodnymi palcami w nieelegancki sposób. Zmrużyła brwi, wpatrzona w szlachcica, poufale debatującego o...klamkach? Na Merlina, czy był całkowicie pijany? Jeśli tak, trzymał się doskonale. Zerknęła szybko na Melisande, ciekawa jej reakcji na ten dość absurdalny temat konwersacji. A może był to tajemny szyfr? Może Melisande i Harlanda łączyło coś więcej? Myśl ta wydawała się niedorzeczna, lady Travers była zbyt mądra, by ryzykować całym swym życiem dla takiej znajomości, ale porywy uczuć bywały nieprzewidywalne.
- Dziękuję za zaproszenie, rozważę je - odpowiedziała szlachcicowi w końcu z nieco wymuszonym uśmiechem, nie wypadało odmówić wprost - tak jak i nie wypadało rzucić w tę rozpromienioną twarz kieliszkiem. Wbrew temu, co chciałaby przyznać, znał ją na tyle dobrze, by dostrzegać w czarnych oczach więcej od innych osób. Błysk niewypowiedzianej groźby przypominał przecież ten sam ognik zapowiadający wykrzyczaną rozkosz. Najchętniej obnażyłaby kły w niewerbalnym przekazie, ale ta reakcja również znajdowała się poza zasięgiem. Tak samo jak gwałtowne nie, cisnące się na usta, gdy skierował pytanie do Melisande. Wejście przyjaciółce w słowo tylko obnażyłoby cały ten fałsz oraz własną desperację, przełknęła więc wino, pozwalając lady Travers odpowiedzieć. W duchu wzywając Merlina, by opowiedziała o gościnie u Namiestniczki tak ogólnikowo, jak to tylko możliwe - lub by wręcz zaprzeczyła. Kpiącej uwagi o całkowicie zniszczonym Londynie zignorować już nie mogła, odstawiła kielich na stół może nieco zbyt głośno, rzucając arystokracie piorunujące spojrzenie. I olśniewający uśmiech. - Nie wiem, gdzie bywasz, Harlandzie, ale większa część Londynu w niczym nie przypomina rumowisk. Powinnam się obawiać, że włóczysz się po jakichś podejrzanych rejonach? - spytała z dobrze udawaną troską, splatając dłonie na podołku. Tymczasowo. Zadowolona ze sposobu, w jaki przemawiała do bruneta Melisande, trochę kpiąco, trochę prowokująco, choć - czego nie potrafiła pojąć - kierowana raczej sympatią niż złośliwością. Coraz intensywniej zaczęła zastanawiać się nad tym, jaka relacja naprawdę łączyła ich dwójkę.
- Wydaje mi się, że jesteś przesadnie pewny siebie. To także może działać zniechęcająco - uzupełniła miękko w przypuszczenia o starości i niezrozumiałych niechęciach. Skwitowanie milczeniem podobnych dywagacji milczeniem byłoby nieuprzejme, musiała więc kontynuować konwersację. Wybita nieco z rytmu nagłą propozycją Melisande. I dla niej równie zaskakującą, co pytanie o męskie towarzystwo. - Oczywiście, możesz wezwać kelnera; chociaż to nie pora na szarlotkę i tego typu przekąski, to na pewno postara się zaspokoić twoje oczekiwania - odpowiedziała łagodnie przyjaciółce, starając się zasugerować, że takie połączenie smaków jest odrobinę nie na miejscu o tej porze. Tak naprawdę irytował ją raczej fakt, że wspólne spożycie przekąsek tylko wydłuży tą frustrującą ją coraz mocniej rozmowę - a tego nie chciała. Towarzystwo Harlanda wystawiało jej cierpliwość na największe próby.
Mimo to, opowieści o Peru wysłuchała bez mrugnięcia okiem. Spodziewała się bardziej pasjonujących detali: nie znała się na tkaninach, nie lubiła też magicznych zwierząt, nie naciskała jednak na zdradzenie dalszych detali historii. - Myślałam, że to Bradford dba o rodzinny interes - skomentowała tylko gładko, Harland poszedł przecież swoją drogą, osobiście, wedlug niej samej, ciekawszą, porzucając piękno strojów na brudną pracę przy chorych. - Pacjenci jakoś przeżyli twą nieobecność? - dodała miękko, gratulując sobie w duchu perfekcyjnego opanowania. Najchętniej rzuciłaby się brunetowi do gardła, wysyczawszy mu prosto w twarz napędzane wrogością przekleństwa, powstrzymywała się jednak z niemal wrodzoną gracją, prowadząc niezobowiązującą pogawędkę. Bez najmniejszej reakcji na to, że poczuła na odsłoniętej przez suknię łydce czyjś but. Pierwsze dotknięcie uznała za przypadek - przecież Harland nie mógł uciekać się do tak niskich, dosłownie, zagrywek - podobnie drugie uderzenie, lecz przy bardziej agresywnym ruchu nogi nie mogła już uznawać tej szczeniackiej zabawy za zrządzenie losu. Stolik na tarasie był niewielki, mogli stykać się kolanami, ale to należące do Parkinsona poczynało sobie zbyt śmiało. Nie spojrzała na niego, kącik pełnych ust zadrżał jednak; pozornie zwykły tik, może zapowiedź rozbawienia, lecz musiał widzieć, jak potwornie ją frustrował. Poprawiła się na krześle i pochyliła do przodu, sięgając ponownie po napełniony raz jeszcze kielich.
- Harland i niechęć do pogaduszek? Niedorzeczne, nie znam nikogo tak biegle i chętnie korzystającego z języka - skwitowała z promiennym uśmiechem odpowiedź Melisande, drugą ręką sięgając pod stół, do pasa sukni. Prosty, typowy gest sięgnięcia po zagubioną gdzieś papierośnicę, wydłużony o kilka nic nie znaczących sekund, które wykorzystała na dotknięcie uda Harlanda. Zdawało się ją parzyć; nie pieściła go jednak - czy mógł odebrać to inaczej? - a tylko zdecydowanie wbiła paznokcie w skórę, dając mu jasno do zrozumienia, że następnym razem pazury zostaną zastąpione nożem. Gest trwał krótko, zbyt krótko, by zrobić mu krzywdę; otworzyła srebrzystą papierośnicę i wyjęła ją na wierzch, proponując poczęstunek towarzyszom. Palce, którymi dotykała przed chwilą jego ciała, leciutko drżały.
- Może zabierze cię w daleką podróż? - gładko dołączyła do do przewidywań Harlanda dotyczących wielkiego prezentu Manannana własną cegiełkę, tylko po to, by nie milczeć i nie skupiać uwagi na ich podstolikowej walce. Nie miała pojęcia, co było romantycznego w podarowaniu statku; sama w skrytości niewinnego, dziewczęcego ducha za takowy gest uznałaby raczej możliwość wymordowania mugolskiej rodziny ewentualnie wspólne sięganie po coraz to bardziej wynaturzone tajniki mrocznej mocy, lecz była w tych poglądach (słusznie) osamotniona. - Co uznajesz za odwieczne prawo natury? - zmrużyła powieki, przenosząc spojrzenie z Harlanda na Melisande. - I cóż to za wolnościowe kwestie poruszyły was do tego stopnia, by ryzykować urazę? O ile mogę wiedzieć, rzecz jasna - uzupełniła uprzejmie, coraz bardziej zdziwiona stopniem frywolności, z jakim ciemnowłosa dwójka prowadziła swe rozmowy. Uniosła brwi, słysząc rewelacje Parkinsona: od kiedy stał się takim feministą i oddanym mężem? To, co mówił, było naiwne, idyllyczne, baśniowe: i nierzeczywiste. Kiedyś roiła sobie podobne marzenia, lecz rzeczywistość szybko je zweryfikowała. - Mówisz jak kilkunastoletnia panienka, która naczytała się tanich romansideł - skwitowała trochę zbyt ostro jak na swobodną, beznamiętną rozmowę; nie mogła jednak wytrzymać narastającej wściekłości. Zorientowała się za wolno, że maska uprzejmości pęka; odpaliła pstryknięciem papierosa i zaciągnęła się, starając się, by kolejne słowa wybrzmiewały pełnią jej wyszkolonego w Wenus uroku - ale to wspaniałe, z jakim oddaniem podchodzisz do kobiet. Twoja żona była prawdziwą szczęściarą - znów się uśmiechnęła, w jej policzkach pojawiły się urocze dołeczki. - Muszę przyznać, że nie spodziewałam się, że prowadzicie tak...śmiałe rozmowy - skwitowała jeszcze jego udawane przeprosiny, znów spoglądając na Melisande. Cieszyła się, że jest tutaj z nią, w innym wypadku przeszłaby do rękoczynów - a plotek o tych nie dałoby się łatwo wyciszyć.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Obserwowała ich uważnie, choć słowa padające nad stołem były uprzejme, Melisande mimowolnie wyczuwała pewnego rodzaju napięcie znajdujące się między nimi. Co ich łączyło - tak naprawdę? Bo że więcej, niźli przypadkowe spotkanie zdawało się jasne. Brwi Melisande uniosły się wyżej, kiedy Harland wspomniał o klamkach - i podciągnęły jeszcze wyżej, kiedy Harland puścił jej oko. Na padające pytanie, skierowane prosto ku niej westchnęła.
- Trudno zawyrokować, odmówiłam twojej propozycji by obejrzeć je wszystkie. - przypomniała, przekrzywiając głowę, spoglądając ku niemu niemal z pobłażaniem. Zmrużyła lekko oczy na padające pytanie, wydymając usta. Czy miała szansę u niej gościć - pytanie pozornie łatwe, ale prawda nie do końca taką była. Deirdre od lat zajmowała Białą Willę i choć gościła w niej nie raz i goszczona była przez nią, tak miejsce było jej bez dwóch zdań. - Nie miałam. - odpowiedziała więc zgodnie z własną logiką i przezornością, głównie dlatego by uniknąć możliwych pytań o to, w którym Deirdre przebywała miejscu. Tristan - nawet jeśli nie planował kryć się z tym, że u niego - jak sądziła nie potrzebował teraz dodatkowych spekulacji wokół siebie samego. - Ale nie musisz się zadręczać, Harlandzie - relaksu zaznałyśmy nie raz. Mam na zamku wspaniałe łaźnie. - przyznała zgodnie z prawdą. - W końcu odpowiedni balans pozwala na osiąganie lepszych wyników. - uniosła swój kielich, ledwie mocząc wargi w winie, coś dzisiaj wybitnie w nim nie pasowało Melisande.
- Sugerujesz tartę? - zapytała przyjaciółki nie do końca skupiając się na płynącej pod słowami sugestii. Chciała deseru, słodkiego, kwaśnego, teraz, natychmiast - słony też mógł być przy okazji. Obejrzała się za siebie, żeby złapać spojrzeniem jednego z kelnerów. - Oh, Crème brûlée. - przypomniała sobie a kiedy kelner znalazł się nad nią, poprosiła o jedno i drugie. Do tego sok z pomarańczy z wciśniętą połówką świeżej cytryny. To wszystko? Na razie, niech będzie. Spojrzała po swoich towarzyszach by dać im możliwość zamówienia też czegoś dla siebie.
Nie ukrywała pewnej dozy sceptycyzmu(a może i niedowierzenia) kiedy słuchała opowieści Harlanda o Peru mimowolnie mrużąc oczy, przekrzywiając głowę, śledząc jego słowa i zachowanie uważnie. Opowieść zdawała się składać w całość, mieli problemy - on pojechał się nimi zająć. Jednak pozostawało jedno pytanie: dlaczego? Nie z własnej inicjatywy, tego jednego była pewna. Gdyby zależało mu na wspieraniu rodu w taki sposób nigdy nie sięgnąłby po uzdrowicielstwo.
- Co się stało, że to ty się tam znalazłeś? - zapytała nie odejmując od niego badawczego spojrzenia. - Odniosłam wrażenie, że to twój brat zajmuje się podróżami biznesowymi. - właściwie, był ku temu odpowiedniejszym wyborem w jej własnej ocenie. - Zgłosiłeś się na ochotnika? - zapytała, unosząc brwi odrobinę z zaskoczeniem. Zaraz jednak ułożyła wargi w pięknym uśmiechu. - Cieszy mnie jednak, że miałeś okazję je zobaczyć. - zgodziła się. Peru? Może kiedyś, dzisiaj miała bliższe okolicom plany.
Zaśmiała się, odrzucając głowę do tyłu kiedy Deirdre poddała pod wątpliwość niechęć Harlanda do rozmów o pogodzie. Rozłożyła dłonie na boki, wzruszając łagodnie ramionami. Nieskupiona na tym, co działo się przy stole, bo właśnie lądowało przed nią ciasto, które przed siebie doprowadziła wzrokiem. Idealnie. Uniosła rękę przed siebie, dziękując za papierosy, nie paliła w towarzystwie. Zresztą dym ostatnio jedynie ją drażnił - jak wszystko wokół. Myślo o tym, że nadchodzące miesiące nie będą ani trochę lepsze w tym względzie zdecydowanie nie poprawiła sprawy samej w sobie.
Popatrzyła na Parkinsona unosząc brwi do góry. Statek? Wydęła wargi zastanawiając się nad tym pomysłem istotnie, ale zaraz uniosła rękę, żeby machnąć nią nonszalancko.
- Na cóż mi statek? - spytała kręcąc odrobinę głową. - Nie dostrzegam w tym twojego romantyzmu. Mój własny przez większość roku dokowałby by w porcie, a nazwany byłby niczym poza ozdobą, której nie mogę nawet na siebie włożyć. Wolę… praktyczniejsze gesty. - mruknęła spoglądając przed siebie, pozwalając zejść się brwiom. Rozważając tą opcję naprawdę, mimo że przecież wiedziała jakim torem pójdą kolejne miesiące. -A Manannan nie pływałby tym nazwanym na moją cześć - nie wymieni Selmy. - ta znaczyła dla niego więcej, niż chwilę kaprysu. Dobrze o tym wiedziała, powiedział jej przecież od kogo go dostał. Wątpiła, by kiedykolwiek zdecydował się na inny, zrósł z nim zbyt mocno. Nie wymagała zresztą tego. - Byliśmy nie tak dawno w Hiszpanii. - przyznała spoglądając na Deirdre z zastanowieniem. - Ale wątpię, że to to. Dalekie podróże zajmują dużo czasu, a Manannan potrzebny jest na razie w Anglii. - przyznała; nie wspomniawszy o tym, że w grudniu nie będzie to najlepszy wybór dla ciężarnej żony. Trwała wojna i póki nie miała zostać wygrana przez nich, jej mąż prawdopodobnie pozostanie w kraju. Podejrzewała, że tęsknił za nimi - podróżami i morzem samym w sobie. Dzisiaj, oczekiwała dnia, kiedy wypłynie nie drażniąc jej więcej własnym widokiem. Istniały jednak plusy z posiadania męża, który większość życia spędził na statku.
- Kobiecej wolności, należnych im praw i… godności - czyż nie? - zapytała zawieszając spojrzenie na mężczyźnie. Odchyliła się do tyłu, odkładając najpierw sztućca którym zjadła deser. - Jednak z mężczyzną, czy bez? - zapytała wracając ciemnymi tęczówkami do niego. Wielkie kobiety potrzebują wielkich partnerów? Jej wzrok uniósł się znad kielicha pozostając na nim, nim przesunął się na Deirdre, unosząc jej brwi w chwilowym zaskoczeniu im do tego nie doszły rozciągnięte w niemal dziewczęcym rozbawieniu wargi. Było w tym określeniu coś co pasowało jej całkiem, ale pozostawiła ten komentarz dla siebie sięgając po przyniesiony jej sok. Upiła go trochę, odrobinkę testując w końcu z zadowoleniem pociągając więcej. Skrzyżowała tęczówki z Deirdre, odklejając plecy od oparcia, pochylając się nad kolejnym deserem.
- Nie widzę powodów, bym miała jakiś sobie odmówić. - powiedziała rozkładając na boki dłonie. - Jeśli, oczywiście, zachowane zostaną odpowiednie… warunki. - dodała, unosząc kąciki warg ku górze. - Dużo większym problemem jest znalezienie odpowiedniego rozmówcy. - wzruszyła łagodnie ramionami, wsuwając między wargi kawałek cytrynowej tarty.
- Trudno zawyrokować, odmówiłam twojej propozycji by obejrzeć je wszystkie. - przypomniała, przekrzywiając głowę, spoglądając ku niemu niemal z pobłażaniem. Zmrużyła lekko oczy na padające pytanie, wydymając usta. Czy miała szansę u niej gościć - pytanie pozornie łatwe, ale prawda nie do końca taką była. Deirdre od lat zajmowała Białą Willę i choć gościła w niej nie raz i goszczona była przez nią, tak miejsce było jej bez dwóch zdań. - Nie miałam. - odpowiedziała więc zgodnie z własną logiką i przezornością, głównie dlatego by uniknąć możliwych pytań o to, w którym Deirdre przebywała miejscu. Tristan - nawet jeśli nie planował kryć się z tym, że u niego - jak sądziła nie potrzebował teraz dodatkowych spekulacji wokół siebie samego. - Ale nie musisz się zadręczać, Harlandzie - relaksu zaznałyśmy nie raz. Mam na zamku wspaniałe łaźnie. - przyznała zgodnie z prawdą. - W końcu odpowiedni balans pozwala na osiąganie lepszych wyników. - uniosła swój kielich, ledwie mocząc wargi w winie, coś dzisiaj wybitnie w nim nie pasowało Melisande.
- Sugerujesz tartę? - zapytała przyjaciółki nie do końca skupiając się na płynącej pod słowami sugestii. Chciała deseru, słodkiego, kwaśnego, teraz, natychmiast - słony też mógł być przy okazji. Obejrzała się za siebie, żeby złapać spojrzeniem jednego z kelnerów. - Oh, Crème brûlée. - przypomniała sobie a kiedy kelner znalazł się nad nią, poprosiła o jedno i drugie. Do tego sok z pomarańczy z wciśniętą połówką świeżej cytryny. To wszystko? Na razie, niech będzie. Spojrzała po swoich towarzyszach by dać im możliwość zamówienia też czegoś dla siebie.
Nie ukrywała pewnej dozy sceptycyzmu(a może i niedowierzenia) kiedy słuchała opowieści Harlanda o Peru mimowolnie mrużąc oczy, przekrzywiając głowę, śledząc jego słowa i zachowanie uważnie. Opowieść zdawała się składać w całość, mieli problemy - on pojechał się nimi zająć. Jednak pozostawało jedno pytanie: dlaczego? Nie z własnej inicjatywy, tego jednego była pewna. Gdyby zależało mu na wspieraniu rodu w taki sposób nigdy nie sięgnąłby po uzdrowicielstwo.
- Co się stało, że to ty się tam znalazłeś? - zapytała nie odejmując od niego badawczego spojrzenia. - Odniosłam wrażenie, że to twój brat zajmuje się podróżami biznesowymi. - właściwie, był ku temu odpowiedniejszym wyborem w jej własnej ocenie. - Zgłosiłeś się na ochotnika? - zapytała, unosząc brwi odrobinę z zaskoczeniem. Zaraz jednak ułożyła wargi w pięknym uśmiechu. - Cieszy mnie jednak, że miałeś okazję je zobaczyć. - zgodziła się. Peru? Może kiedyś, dzisiaj miała bliższe okolicom plany.
Zaśmiała się, odrzucając głowę do tyłu kiedy Deirdre poddała pod wątpliwość niechęć Harlanda do rozmów o pogodzie. Rozłożyła dłonie na boki, wzruszając łagodnie ramionami. Nieskupiona na tym, co działo się przy stole, bo właśnie lądowało przed nią ciasto, które przed siebie doprowadziła wzrokiem. Idealnie. Uniosła rękę przed siebie, dziękując za papierosy, nie paliła w towarzystwie. Zresztą dym ostatnio jedynie ją drażnił - jak wszystko wokół. Myślo o tym, że nadchodzące miesiące nie będą ani trochę lepsze w tym względzie zdecydowanie nie poprawiła sprawy samej w sobie.
Popatrzyła na Parkinsona unosząc brwi do góry. Statek? Wydęła wargi zastanawiając się nad tym pomysłem istotnie, ale zaraz uniosła rękę, żeby machnąć nią nonszalancko.
- Na cóż mi statek? - spytała kręcąc odrobinę głową. - Nie dostrzegam w tym twojego romantyzmu. Mój własny przez większość roku dokowałby by w porcie, a nazwany byłby niczym poza ozdobą, której nie mogę nawet na siebie włożyć. Wolę… praktyczniejsze gesty. - mruknęła spoglądając przed siebie, pozwalając zejść się brwiom. Rozważając tą opcję naprawdę, mimo że przecież wiedziała jakim torem pójdą kolejne miesiące. -A Manannan nie pływałby tym nazwanym na moją cześć - nie wymieni Selmy. - ta znaczyła dla niego więcej, niż chwilę kaprysu. Dobrze o tym wiedziała, powiedział jej przecież od kogo go dostał. Wątpiła, by kiedykolwiek zdecydował się na inny, zrósł z nim zbyt mocno. Nie wymagała zresztą tego. - Byliśmy nie tak dawno w Hiszpanii. - przyznała spoglądając na Deirdre z zastanowieniem. - Ale wątpię, że to to. Dalekie podróże zajmują dużo czasu, a Manannan potrzebny jest na razie w Anglii. - przyznała; nie wspomniawszy o tym, że w grudniu nie będzie to najlepszy wybór dla ciężarnej żony. Trwała wojna i póki nie miała zostać wygrana przez nich, jej mąż prawdopodobnie pozostanie w kraju. Podejrzewała, że tęsknił za nimi - podróżami i morzem samym w sobie. Dzisiaj, oczekiwała dnia, kiedy wypłynie nie drażniąc jej więcej własnym widokiem. Istniały jednak plusy z posiadania męża, który większość życia spędził na statku.
- Kobiecej wolności, należnych im praw i… godności - czyż nie? - zapytała zawieszając spojrzenie na mężczyźnie. Odchyliła się do tyłu, odkładając najpierw sztućca którym zjadła deser. - Jednak z mężczyzną, czy bez? - zapytała wracając ciemnymi tęczówkami do niego. Wielkie kobiety potrzebują wielkich partnerów? Jej wzrok uniósł się znad kielicha pozostając na nim, nim przesunął się na Deirdre, unosząc jej brwi w chwilowym zaskoczeniu im do tego nie doszły rozciągnięte w niemal dziewczęcym rozbawieniu wargi. Było w tym określeniu coś co pasowało jej całkiem, ale pozostawiła ten komentarz dla siebie sięgając po przyniesiony jej sok. Upiła go trochę, odrobinkę testując w końcu z zadowoleniem pociągając więcej. Skrzyżowała tęczówki z Deirdre, odklejając plecy od oparcia, pochylając się nad kolejnym deserem.
- Nie widzę powodów, bym miała jakiś sobie odmówić. - powiedziała rozkładając na boki dłonie. - Jeśli, oczywiście, zachowane zostaną odpowiednie… warunki. - dodała, unosząc kąciki warg ku górze. - Dużo większym problemem jest znalezienie odpowiedniego rozmówcy. - wzruszyła łagodnie ramionami, wsuwając między wargi kawałek cytrynowej tarty.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Byłbym głupcem uważając się za osobę, która zna Miu na wylot, która potrafi wyczytać z jej twarzy każdą emocję niczym z otwartej księgi, która umie zinterpretować każdy grymas i ton; nie byłem aż tak zadufanym w sobie, by rościć sobie prawa do tego wszystkiego, niewątpliwie znałem ją jednak na tyle dobrze, by umieć rozróżnić pewne sygnały, znaki, delikatne sugestie płynące z głosek, na których położyła akcent, z obniżonego nieznacznie tonu głosu, z błysku w spojrzeniu, krótkiego, ulotnego, niemal przelotnego, ale mieszczącego w sobie całą gamę ostrzeżeń i zachęty. Znałem ją na tyle dobrze, by wiedzieć, że w każdej chwili, mimo że starała się zachować spokój i obojętność, mogła ukąsić; wystarczyła jedna prowokacja za dużo. Nasza znajomość, choć krótka i tak gwałtownie przerwana, była wystarczająco intensywna, by uczynić z nas drapieżniki a nie ofiary.
- Och, bez obaw - odparłem z rozbawieniem w głosie, lekko przechylając się na krześle. - Bywam tam, gdzie warto bywać. W miejscach, które potrafią otworzyć oczy na to, czego inni wolą nie widzieć. Londyn ma swoje zakamarki, drogie panie, które choć mroczne z zewnątrz, w środku wybuchają feerią barw. Ostatnio chociażby na powrót odkrywam pyszne smaki Wenus. - Skinąłem głową świadomy dwuznaczności swoich słów. - Myślę, że bardziej powinnaś obawiać się tego, gdzie bywasz ty - dodałem cicho, jakby przekraczając granicę między zwyczajną rozmową a czymś bardziej osobistym. - Tam, gdzie ja chodzę, przynajmniej wiem, z kim mam do czynienia. Ciebie otaczają wilki w owczej skórze - mruknąłem z niewymuszonym ostrzeżeniem, nie pozbywając się z twarzy zadowolonego uśmiechu i ledwie dostrzegalnego rozmarzenia. Pozwoliłem sobie na nie nieco dłużej, korzystając z zamieszania związanego z zamawianiem potraw, których zażyczyła sobie Melisande. Moja znajomość kobiety nie obejmowała co prawda jej gustów żywieniowych, lecz nie było trudno się domyślić, że ten nagły i specyficzny rodzaj apetytu nie jest wynikiem chęci zwrócenia na siebie uwagi. Uniosłem nieco brwi, ale postanowiłem zachować podejrzenia dla siebie; omawianie w towarzystwie bądź co bądź stanu zdrowotnego dobrze urodzonych dam nie było mile widziane i nie wpisywało się w standardy dobrego wychowania, chyba że to sama dama zacznie temat.
- Mój brat... - zacząłem, przeciągając te słowa z lekką nutą rozbawienia, choć pod nimi kryło się coś bardziej złożonego. - Owszem, zazwyczaj to on podróżuje. Ma talent do interesów, ale tym razem to ja musiałem się tym zająć. Powody są rzeczywiście bardziej skomplikowane, niż tylko chęć dbania o rodzinną pracownię. - Zastanowiłem się przez chwilę, czy powinienem podzielić się szczegółami, wszak sprawa była wciąż świeża, nad wyraz delikatna i oficjalnie niezatwierdzona. Szafowanie na prawo i lewo informacją, że zamierzam się ponownie ożenić mogło spowodować lawinę plotek. Z drugiej strony nie podejrzewałem Melisande o mielenie jęzorem, zaś co do Miu... Zmrużyłem oczy, obrzucając kobietę spojrzeniem pełnym zastanowienia, porzucając na chwilę maskę podszytą kpiną i prowokacją. Ponownie skupiłem się na przyjaciółce; jej uśmiech nieco się rozszerzył, ale nie dała się zwieść moim ogólnikom. Wiedziałem, że próbowała dowiedzieć się więcej — o mnie i moich prawdziwych powodach. To była część jej uroku, tej gry, w którą graliśmy od lat. - Bradford ma niewątpliwie całą masę umiejętności, lecz niekiedy trzeba osobiście dopilnować swoich interesów. Byłoby dziwnie, gdyby wybrał się do Peru zamiast mnie i oświadczył mojej narzeczonej w moim imieniu - rzuciłem w końcu lekkim tonem, po czym dodałem: - Pacjenci poradzili sobie doskonale. Na szczęście w tym czasie nie odnotowano żadnego ataku magicznych stworzeń - machnąłem uspokajająco dłonią w stronę namiestniczki, znów wracając do swojej roli i skupiając się na tym, co działo się poza wzrokiem naszej trójki.
Ledwie powstrzymałem uśmiech, który cisnął mi się na usta, gdy poczułem jej dotyk – zimny, surowy, władczy. To nie była pieszczota, nie miała na celu wprowadzenia mnie w stan komfortu czy przyjemności. To było ostrzeżenie – krótkie, ale wyraźne, przypomnienie, że nie powinienem przekraczać granic, które ona wyznaczała. Moje udo zapulsowało tam, gdzie wbiła paznokcie, a ciepło, które tam poczułem, było mieszaniną delikatnego bólu i przyjemności. W moim świecie takie subtelne groźby były chlebem powszednim, ale Miu miała wyjątkowy talent do podkreślania swojej dominacji w najbardziej nieoczekiwanych momentach.
Zamruczałem.
Wydałem z siebie dźwięk, którego nie dało się zinterpretować w żaden inny sposób jak tylko erotyczne odniesienie do przyjemności, której nie można było powstrzymać. Zamruczałem głośno, przymykając oczy na ułamek sekundy, a gdy je otworzyłem, moje rozognione spojrzenie wbite było w Miu niczym wzrok szczeniaka pragnącego dalszej pieszczoty głaskania; rozognione prowokacją, zachętą, rozkazem, aby kontynuowała naszą grę. Zignorowałem wyciągniętą papierośnicę, lecz nie mogłem zignorować spojrzenia Melisande. Odchrząknąłem więc tylko odrobinę zdeprymowany faktem, że ona również słyszała ten jęk rozkoszy.
- To ciasto wygląda tak smakowicie, że trudno mi nad sobą zapanować - złapałem się pierwszego lepszego wyjaśnienia, które miało jakikolwiek logiczny sens w tej całej sytuacji. - Jednakże wracając do twoich wątpliwości - zwróciłem się do Miu - owszem, dość biegle władam językiem, jednakże staram się go używać jedynie w wartościowych celach, a paplanina o angielskiej pogodzie i krytykowanie fryzur dam na sabatach do takich nie należą. Razem z Melisande wolimy bardziej wymagające rozmowy. - Uśmiechnąłem się do lady, by chwilę później skierować uwagę na ciasto; musiałem urealnić swoje wcześniejsze wyjaśnienie. - Na pewno będziesz je jeść, moja droga? - zapytałem przyjaciółkę, próbując nadać głosowi wygłodniały ton, jakby zjedzenie tej cholernej szarlotki miało uratować mi życie. Przeklinałem w myślach Miu i jej kuszącą dłoń, nie zamierzałem jednak cofnąć nogi; to oznaczałoby porażkę na froncie, który sam zapoczątkowałem. Przycisnąłem kolano jeszcze bardziej, w swojej męskiej pewności siebie oczekując powtórki z jej gestu, kolejnego muśnięcia paznokciami materiału spodni, kolejnych wędrówek palców po moim udzie. Jednocześnie uniosłem dłoń ku górze, delikatnie i z pozoru nieświadomie dotykając dłonią miejsca na szyi, które kilka dni temu pulsowało ogniem. Dzisiaj, mimo że wygojone, stało się zrozumiałym tylko dla nas znakiem.
- Odwieczne prawo natury? - powtórzyłem za Miu tonem niemalże rozleniwionym. - Cóż, w mojej opinii to przede wszystkim prawo do przetrwania... i dominacji. Taka jest natura wszystkiego. Władza, wolność, kontrola to narzędzia, którymi kształtujemy naszą pozycję w świecie. - Zrobiłem krótką pauzę, spoglądając na Melisande, która zaaferowana była zjadaniem deseru, ale szybko dołączyła do naszej wymiany zdań. Kiwnąłem jej potakująco głową. - Także kobiecej wolności i dominacji podjętej z mężczyzną, jeśli kobieta sobie tego życzy - potwierdziłem. - W tym wszystkim najbardziej problematyczne jest zrozumienie i uświadomienie sobie - zwróciłem się ponownie do Miu - że prawdziwa wolność nie istnieje bez zrozumienia, kto trzyma władzę. - Wzruszyłem ramionami, próbując nadać swojej wypowiedzi nieco mniej pompatycznego, dwuznacznego tonu, zupełnie jakbym traktował ten temat jako kolejny lekki wątek rozmowy. Nie chciałem zagłębiać się bardziej w roztrząsanie filozoficznych dysput, wystarczyło mi to, czym we własnym domu uraczyła mnie Melisande.
Odchyliłem się w krześle, przyjmując kolejne słowa namiestniczki z pozornym spokojem, choć dostrzegałem ostrą krawędź jej wypowiedzi. Znałem ją wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że ten ton zdradzał coś więcej niż zwykłą irytację. To była złość, narastająca w niej z każdym słowem. A może nie złość? Może coś bardziej subtelnego, coś, co próbowała ukryć pod maską chłodu. Zamiast odpowiedzieć natychmiast, przyjrzałem się jej uważnie, szukając w jej spojrzeniu czegoś, co zdradziłoby więcej.
- Czyż nastoletnie panienki nie są urocze? Uwielbiam ich naturalność i lekkość poruszania się w świecie, którego brudów jeszcze nie znają. Pochlebiasz mi tym porównaniem, jednak obawiam się, że w przeciwieństwie do nich jestem zbyt... doświadczony życiowo - westchnąłem, odbijając piłeczkę lecącą prosto w moją twarz. - Może jednak masz rację - odparłem po chwili ciszy, przeciągając słowa z zamyśleniem. - Może faktycznie mówię jak ktoś, kto jeszcze wierzy w marzenia. Ale powiedz mi, dlaczego cię to tak drażni? Może świat nie jest taki prosty, jak byśmy chcieli - kontynuowałem, a mój głos stawał się bardziej miękki, choć wciąż pewnie ważyłem każdą głoskę. Wspomnienie o mojej żonie ugodziło celnie; z trudem zapanowałem nad drżeniem głosu i wściekłością, która nagle wybuchła błyskiem w moim spojrzeniu. - Ale co cię tak bardzo denerwuje w idei, że ktoś mógłby chcieć czegoś więcej niż zwykłej rzeczywistości, czegoś lepszego, choć znanego tylko z opowieści? Czy to naprawdę takie naiwne? Też uważasz mnie za naiwnego, Melisande? - ostatnie słowa kierowałem do szlachcianki, pozwalając jej najpierw dokończyć kolejny deser. Doprawdy, ten apetyt zdawał się aż nazbyt oczywisty.
- Och, bez obaw - odparłem z rozbawieniem w głosie, lekko przechylając się na krześle. - Bywam tam, gdzie warto bywać. W miejscach, które potrafią otworzyć oczy na to, czego inni wolą nie widzieć. Londyn ma swoje zakamarki, drogie panie, które choć mroczne z zewnątrz, w środku wybuchają feerią barw. Ostatnio chociażby na powrót odkrywam pyszne smaki Wenus. - Skinąłem głową świadomy dwuznaczności swoich słów. - Myślę, że bardziej powinnaś obawiać się tego, gdzie bywasz ty - dodałem cicho, jakby przekraczając granicę między zwyczajną rozmową a czymś bardziej osobistym. - Tam, gdzie ja chodzę, przynajmniej wiem, z kim mam do czynienia. Ciebie otaczają wilki w owczej skórze - mruknąłem z niewymuszonym ostrzeżeniem, nie pozbywając się z twarzy zadowolonego uśmiechu i ledwie dostrzegalnego rozmarzenia. Pozwoliłem sobie na nie nieco dłużej, korzystając z zamieszania związanego z zamawianiem potraw, których zażyczyła sobie Melisande. Moja znajomość kobiety nie obejmowała co prawda jej gustów żywieniowych, lecz nie było trudno się domyślić, że ten nagły i specyficzny rodzaj apetytu nie jest wynikiem chęci zwrócenia na siebie uwagi. Uniosłem nieco brwi, ale postanowiłem zachować podejrzenia dla siebie; omawianie w towarzystwie bądź co bądź stanu zdrowotnego dobrze urodzonych dam nie było mile widziane i nie wpisywało się w standardy dobrego wychowania, chyba że to sama dama zacznie temat.
- Mój brat... - zacząłem, przeciągając te słowa z lekką nutą rozbawienia, choć pod nimi kryło się coś bardziej złożonego. - Owszem, zazwyczaj to on podróżuje. Ma talent do interesów, ale tym razem to ja musiałem się tym zająć. Powody są rzeczywiście bardziej skomplikowane, niż tylko chęć dbania o rodzinną pracownię. - Zastanowiłem się przez chwilę, czy powinienem podzielić się szczegółami, wszak sprawa była wciąż świeża, nad wyraz delikatna i oficjalnie niezatwierdzona. Szafowanie na prawo i lewo informacją, że zamierzam się ponownie ożenić mogło spowodować lawinę plotek. Z drugiej strony nie podejrzewałem Melisande o mielenie jęzorem, zaś co do Miu... Zmrużyłem oczy, obrzucając kobietę spojrzeniem pełnym zastanowienia, porzucając na chwilę maskę podszytą kpiną i prowokacją. Ponownie skupiłem się na przyjaciółce; jej uśmiech nieco się rozszerzył, ale nie dała się zwieść moim ogólnikom. Wiedziałem, że próbowała dowiedzieć się więcej — o mnie i moich prawdziwych powodach. To była część jej uroku, tej gry, w którą graliśmy od lat. - Bradford ma niewątpliwie całą masę umiejętności, lecz niekiedy trzeba osobiście dopilnować swoich interesów. Byłoby dziwnie, gdyby wybrał się do Peru zamiast mnie i oświadczył mojej narzeczonej w moim imieniu - rzuciłem w końcu lekkim tonem, po czym dodałem: - Pacjenci poradzili sobie doskonale. Na szczęście w tym czasie nie odnotowano żadnego ataku magicznych stworzeń - machnąłem uspokajająco dłonią w stronę namiestniczki, znów wracając do swojej roli i skupiając się na tym, co działo się poza wzrokiem naszej trójki.
Ledwie powstrzymałem uśmiech, który cisnął mi się na usta, gdy poczułem jej dotyk – zimny, surowy, władczy. To nie była pieszczota, nie miała na celu wprowadzenia mnie w stan komfortu czy przyjemności. To było ostrzeżenie – krótkie, ale wyraźne, przypomnienie, że nie powinienem przekraczać granic, które ona wyznaczała. Moje udo zapulsowało tam, gdzie wbiła paznokcie, a ciepło, które tam poczułem, było mieszaniną delikatnego bólu i przyjemności. W moim świecie takie subtelne groźby były chlebem powszednim, ale Miu miała wyjątkowy talent do podkreślania swojej dominacji w najbardziej nieoczekiwanych momentach.
Zamruczałem.
Wydałem z siebie dźwięk, którego nie dało się zinterpretować w żaden inny sposób jak tylko erotyczne odniesienie do przyjemności, której nie można było powstrzymać. Zamruczałem głośno, przymykając oczy na ułamek sekundy, a gdy je otworzyłem, moje rozognione spojrzenie wbite było w Miu niczym wzrok szczeniaka pragnącego dalszej pieszczoty głaskania; rozognione prowokacją, zachętą, rozkazem, aby kontynuowała naszą grę. Zignorowałem wyciągniętą papierośnicę, lecz nie mogłem zignorować spojrzenia Melisande. Odchrząknąłem więc tylko odrobinę zdeprymowany faktem, że ona również słyszała ten jęk rozkoszy.
- To ciasto wygląda tak smakowicie, że trudno mi nad sobą zapanować - złapałem się pierwszego lepszego wyjaśnienia, które miało jakikolwiek logiczny sens w tej całej sytuacji. - Jednakże wracając do twoich wątpliwości - zwróciłem się do Miu - owszem, dość biegle władam językiem, jednakże staram się go używać jedynie w wartościowych celach, a paplanina o angielskiej pogodzie i krytykowanie fryzur dam na sabatach do takich nie należą. Razem z Melisande wolimy bardziej wymagające rozmowy. - Uśmiechnąłem się do lady, by chwilę później skierować uwagę na ciasto; musiałem urealnić swoje wcześniejsze wyjaśnienie. - Na pewno będziesz je jeść, moja droga? - zapytałem przyjaciółkę, próbując nadać głosowi wygłodniały ton, jakby zjedzenie tej cholernej szarlotki miało uratować mi życie. Przeklinałem w myślach Miu i jej kuszącą dłoń, nie zamierzałem jednak cofnąć nogi; to oznaczałoby porażkę na froncie, który sam zapoczątkowałem. Przycisnąłem kolano jeszcze bardziej, w swojej męskiej pewności siebie oczekując powtórki z jej gestu, kolejnego muśnięcia paznokciami materiału spodni, kolejnych wędrówek palców po moim udzie. Jednocześnie uniosłem dłoń ku górze, delikatnie i z pozoru nieświadomie dotykając dłonią miejsca na szyi, które kilka dni temu pulsowało ogniem. Dzisiaj, mimo że wygojone, stało się zrozumiałym tylko dla nas znakiem.
- Odwieczne prawo natury? - powtórzyłem za Miu tonem niemalże rozleniwionym. - Cóż, w mojej opinii to przede wszystkim prawo do przetrwania... i dominacji. Taka jest natura wszystkiego. Władza, wolność, kontrola to narzędzia, którymi kształtujemy naszą pozycję w świecie. - Zrobiłem krótką pauzę, spoglądając na Melisande, która zaaferowana była zjadaniem deseru, ale szybko dołączyła do naszej wymiany zdań. Kiwnąłem jej potakująco głową. - Także kobiecej wolności i dominacji podjętej z mężczyzną, jeśli kobieta sobie tego życzy - potwierdziłem. - W tym wszystkim najbardziej problematyczne jest zrozumienie i uświadomienie sobie - zwróciłem się ponownie do Miu - że prawdziwa wolność nie istnieje bez zrozumienia, kto trzyma władzę. - Wzruszyłem ramionami, próbując nadać swojej wypowiedzi nieco mniej pompatycznego, dwuznacznego tonu, zupełnie jakbym traktował ten temat jako kolejny lekki wątek rozmowy. Nie chciałem zagłębiać się bardziej w roztrząsanie filozoficznych dysput, wystarczyło mi to, czym we własnym domu uraczyła mnie Melisande.
Odchyliłem się w krześle, przyjmując kolejne słowa namiestniczki z pozornym spokojem, choć dostrzegałem ostrą krawędź jej wypowiedzi. Znałem ją wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że ten ton zdradzał coś więcej niż zwykłą irytację. To była złość, narastająca w niej z każdym słowem. A może nie złość? Może coś bardziej subtelnego, coś, co próbowała ukryć pod maską chłodu. Zamiast odpowiedzieć natychmiast, przyjrzałem się jej uważnie, szukając w jej spojrzeniu czegoś, co zdradziłoby więcej.
- Czyż nastoletnie panienki nie są urocze? Uwielbiam ich naturalność i lekkość poruszania się w świecie, którego brudów jeszcze nie znają. Pochlebiasz mi tym porównaniem, jednak obawiam się, że w przeciwieństwie do nich jestem zbyt... doświadczony życiowo - westchnąłem, odbijając piłeczkę lecącą prosto w moją twarz. - Może jednak masz rację - odparłem po chwili ciszy, przeciągając słowa z zamyśleniem. - Może faktycznie mówię jak ktoś, kto jeszcze wierzy w marzenia. Ale powiedz mi, dlaczego cię to tak drażni? Może świat nie jest taki prosty, jak byśmy chcieli - kontynuowałem, a mój głos stawał się bardziej miękki, choć wciąż pewnie ważyłem każdą głoskę. Wspomnienie o mojej żonie ugodziło celnie; z trudem zapanowałem nad drżeniem głosu i wściekłością, która nagle wybuchła błyskiem w moim spojrzeniu. - Ale co cię tak bardzo denerwuje w idei, że ktoś mógłby chcieć czegoś więcej niż zwykłej rzeczywistości, czegoś lepszego, choć znanego tylko z opowieści? Czy to naprawdę takie naiwne? Też uważasz mnie za naiwnego, Melisande? - ostatnie słowa kierowałem do szlachcianki, pozwalając jej najpierw dokończyć kolejny deser. Doprawdy, ten apetyt zdawał się aż nazbyt oczywisty.
Harland Parkinson
Zawód : Uzdrowiciel, drugi syn
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 6 +2
UZDRAWIANIE : 19 +2
TRANSMUTACJA : 0 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Z ulgą przyjęła dyplomatyczną, ale szczerą, odpowiedź Melisande na pytanie o jej dom, śmiejąc się cicho, melodyjnie i z sympatią na wspomnienie łaźni. Ceniła towarzystwo szlachcianki, ufała jej, czuła się przy niej swobodnie: dzisiejszy wieczór też miał sprzyjać relaksowi, lecz na dobre pożegnała się już z tą potrzebą, w pewnym sensie będąc pod wielkim wrażeniem tego, z jaką łatwością Parkinson potrafił zepsuć jej wybitny nastrój. Powinna do tego przywyknąć - ale nie chciała, wewnętrznie coraz mocniej najeżona. Wysłuchała jego odpowiedzi o londyńskich zakamarkach bez mrugnięcia okiem, nie dając po sobie poznać rosnącej irytacji.
- Dziękuję za tę przestrogę, Harlandzie. Dotąd nie miałam pojęcia, że zajmując wysokie stanowisko nie należy wierzyć każdej napotkanej na swej drodze osobie - odparła przesłodzonym tonem, unosząc lekko brwi. Traktował ją jak ledwie oderwaną od maminej nogi nastolatkę? Głupią dziewczynę, która nie zdawała sobie sprawy z głębokości dwuznacznych, politycznych gierek, jakie przyszło jej prowadzić? - Sugestia, że mogę napotkać kłamców, klakierów i manipulantów szczerze mnie zaskoczyła. Co za smutny, niebezpieczny świat: nie sądzisz, Melisande? - przeniosła spojrzenie na przyjaciółkę, uśmiechając się porozumiewawczo. Chciała obrócić słowa Parkinsona, zmienić ich natężenie, zwinnie ominąć wspomniany wcześniej temat Wenus, mogący wpędzić lady Travers zbyt daleko idące wnioski. Wykpienie banalnych porad uzdrowiciela było doskonałym narzędziem, z którego chętnie skorzystała. Z pomocą przyszedł jej także głód przyjaciółki: ukryła zdziwienie, słysząc jej pokaźną listę zachcianek oraz zaprezentowanych słodkości, przed momentem spożyły sytą kolację, a specyficzny dobór deserów mógł budzić konsternację. Sama nie odczuwała w czasie ciąży zachcianek, lecz jej stan brzemienny znacząco różnił się od normy - i była rada, że Melisande nigdy nie zazna podobnych trudności. Oby nieposkromiony apetyt był jedynym skutkiem ubocznym noszenia pod sercem małego Traversa.
Zamilkła na moment, pozwalając rozmówcom toczyć konwersację, nie okazała też żadnego zszokowania informacją o zaręczynach, tak beztrosko wplecioną pomiędzy dalsze detale dotyczące podróży do egzotycznego Peru. Czy Harland nie wspominał o umiłowanej kobiecie podczas ich ostatniego spotkania? Coś świtało jej w głowie, ale narkotyki skutecznie wyczyściły pamięć podręczną, sprawiając, że wspaniałe, romantyczne wieści uznała za całkowitą nowość. - Oświadczyłeś się Peruwiance? - spytała z uprzejmym zainteresowaniem, dalej uśmiechnięta w ten sam, denerwujący sposób: z słodyczą zbyt pikantnie podszytą kpiną, by móc uznać grymas za w pełni przyjacielski, nie na tyle jednak irytujący, by oskarżyć madame Mericourt o niegrzeczne zachowanie. - Gratuluję. Nie wiedziałam, że Parkinsonowie nawiązują tak bliskie stosunki z szlachtą z Ameryki Południowej. Zdradzisz, jaka była motywacja twojej rodziny? Poszerzacie wpływy winnic, pozyskiwania materiałów czy...? - zawiesiła głos, a w jej spojrzeniu po raz pierwszy w czasie tego spotkania zakwitła na moment szczera ciekawość. Motywowana politycznie, inne śluby, zwłaszcza w pewnym wieku i w czasie wojny, nie wchodziły przecież w grę. Nastały trudne, mroczne czasy, należało cementować sojusze, czasem szukać ich w nieoczywistych miejscach - szalone sięganie po inną krew z dalekich krain pasowało raczej do rozchwianych Lestrange'ów lub uwielbiających podróże Traversów, lecz i Parkinsonowie mieli w swej historii nieco...wykraczającej poza kanon egzaltacji. Chciała dowiedzieć się więcej, gotowa wykorzystać tę informację w odpowiedni sposób, bynajmniej krzywdzący dla Harlanda. W jednym się zgadzali, błękitna krew była cenna, tak samo jak wsparcie rodów zapisanych w skorowidzu. Co jednak skłoniło Parkinsonów do szukania partnerki dla siebie tak daleko? I czy...
Korowód przewidywań i politycznych konsekwencji romantycznej nowiny został przerwany dźwiękiem zbyt głośnym, by mogła go zignorować. Rozkoszny pomruk sprawił, że przeszył ją nieprzyjemny dreszcz. Nie dowierzała, że Parkinson pozwalał sobie na takie zachowanie, do tego publicznie; miano popieprzonego pasowało lepiej do jego nieskromnej osoby, szarżującej na ślepo. Co on sobie myślał? Powinna go zignorować, ale nie potrafiła; spiorunowała go lodowatym spojrzeniem, zaciskając z całych sił dłoń na podstawie kieliszka. Ciągle czując gorące udo wciskające się w jej nogę. Dobrze, że nie między nie; nie zamierzała jednak się dłużej powstrzymywać.
- Przestań-mnie-dotykać, Harlandzie - wyartykułowała wyraźnie przez zaciśnięte zęby; skoro chciał grać w na wpół odkryte karty, nie zamierzała mu tego ułatwiać. Teatralne wymówki powiązane z smakołykami, pojawiającymi się na talerzu Melisande, tylko ją mierziły. Chłodna reprymenda wybrzmiała krótko, niczym jeden fałszywy - cóż za ironia - dźwięk w całej symfonii przyjacielskiej konwersacji. - Hiszpania musi być o tej porze roku piękna. Byliście na magicznym dworze króla czy raczej zwiedzaliście wybrzeże? - spytała lady Travers, zaciągając się raz jeszcze papierosem, tak, jakby nic się nie stało - i jakby przed momentem nie zwróciła uwagi szlachcicowi. Wypowiadającymi piękne sprawa o wolności, dominacji i władzy, stawiające go niemal w pozycji filozofa. A nie kolejnego, małostkowego mężczyzny, roszczącego sobie prawa do kogoś - czegoś? - kto nigdy nie był jego. Papieros ułatwiał poskromienie gniewu, liżącego ją od środka niczym piekielne płomienie. Powoli wypuściła dym, w udawanym zamyśleniu, dalej wpatrzona w Melisande. Wiedziała, że ta była śmiała i otwarta, silna i o kokieteryjnym charakterze, ale rozmowa na te tematy nie z mężem mogła zostać uznana za...ryzykowną. Nie skomentowała jednak tego; nie wtrącała się w nie swoje sprawy, o ile te nie zagrażały jej bezpośrednio. - Harland zadowala cię więc jako rozmówca? - podjęła więc jej słowa, lekko uśmiechnięta, choć szczęki miała dalej zaciśnięte. - Zgadzam się z tobą, mój drogi. Niektórzy pozostają ślepi na to, kto naprawdę sprawuje władzę. A potem, gdy doganiają ich konsekwencje swych czynów, szczerze żałują swego zaślepienia - odpowiedziała melodyjnie. Wiedziała, do czego pije Parkinson, dostrzegała jego pozornie subtelne gesty. Czy żałowała, że wtedy potraktowała go w ten sposób? I tak, i nie; smak jego krwi przynosił jej satysfakcję. Żałowała, że upuściła jej tak niewiele. - Nic mnie nie denerwuje, Harlandzie - odparła miękko, pomiędzy zaciągnięciami; strząsnęła popiół do kryształowej popielnicy, obracając papierosa między palcami. Rubinowa obrączka zalśniła w półmroku loży. - I jak nikt rozumiem pragnienie wykraczania poza to, co dotąd poznane. Sięgania po to, co niemal niewyobrażalne. - zawiesiła głos, upijając pokaźny łyk wina, pozwalając znacząco wybrzmieć momentowi ciszy. Nieprzyjemnej, chłodnej nawet. - Dlatego tak wiernie służę Czarnemu Panu - dokończyła i znów zamilkła, wiedząc, że wspominanie Lorda Voldemorta budzi w większości rozsądnych czarodziejów słuszny dyskomfort, może nawet lęk. Jego wpływy się zwiększały, renoma, jaką uzyskał, wykraczała poza to, co dotąd możliwe do nazwania. Odstawiła kieliszek na stół, dokładnie na środku bocznej serwetki. Później, zgasiła papierosa z cichym sykiem. - Są więc różne rangi marzeń. Marzenia, które snują młode, naiwne panienki - i marzenia dojrzałe, konkretne, pozwalające na osiągnięcie prawdziwej władzy - podsumowała znacząco, czekajac, aż Melisande odpowie na zadane przez szlachcica pytanie. Czy mimo łączącej ich najwyraźnie zażyłej przyjaźni, również potrafiła spojrzeć na bruneta obiektywnie? - Nie mam wątpliwości, jaki rodzaj marzeń motywuje do działania lady Travers - dodała jeszcze nieco ciszej, z sympatią; mimo wszystkiego, co wydarzyło się dusznej nocy, pachnącej amortencją, dalej uważała Melisę za swą bliską przyjaciółkę. A przede wszystkim - silną, rozsądną czarownicę.
- Dziękuję za tę przestrogę, Harlandzie. Dotąd nie miałam pojęcia, że zajmując wysokie stanowisko nie należy wierzyć każdej napotkanej na swej drodze osobie - odparła przesłodzonym tonem, unosząc lekko brwi. Traktował ją jak ledwie oderwaną od maminej nogi nastolatkę? Głupią dziewczynę, która nie zdawała sobie sprawy z głębokości dwuznacznych, politycznych gierek, jakie przyszło jej prowadzić? - Sugestia, że mogę napotkać kłamców, klakierów i manipulantów szczerze mnie zaskoczyła. Co za smutny, niebezpieczny świat: nie sądzisz, Melisande? - przeniosła spojrzenie na przyjaciółkę, uśmiechając się porozumiewawczo. Chciała obrócić słowa Parkinsona, zmienić ich natężenie, zwinnie ominąć wspomniany wcześniej temat Wenus, mogący wpędzić lady Travers zbyt daleko idące wnioski. Wykpienie banalnych porad uzdrowiciela było doskonałym narzędziem, z którego chętnie skorzystała. Z pomocą przyszedł jej także głód przyjaciółki: ukryła zdziwienie, słysząc jej pokaźną listę zachcianek oraz zaprezentowanych słodkości, przed momentem spożyły sytą kolację, a specyficzny dobór deserów mógł budzić konsternację. Sama nie odczuwała w czasie ciąży zachcianek, lecz jej stan brzemienny znacząco różnił się od normy - i była rada, że Melisande nigdy nie zazna podobnych trudności. Oby nieposkromiony apetyt był jedynym skutkiem ubocznym noszenia pod sercem małego Traversa.
Zamilkła na moment, pozwalając rozmówcom toczyć konwersację, nie okazała też żadnego zszokowania informacją o zaręczynach, tak beztrosko wplecioną pomiędzy dalsze detale dotyczące podróży do egzotycznego Peru. Czy Harland nie wspominał o umiłowanej kobiecie podczas ich ostatniego spotkania? Coś świtało jej w głowie, ale narkotyki skutecznie wyczyściły pamięć podręczną, sprawiając, że wspaniałe, romantyczne wieści uznała za całkowitą nowość. - Oświadczyłeś się Peruwiance? - spytała z uprzejmym zainteresowaniem, dalej uśmiechnięta w ten sam, denerwujący sposób: z słodyczą zbyt pikantnie podszytą kpiną, by móc uznać grymas za w pełni przyjacielski, nie na tyle jednak irytujący, by oskarżyć madame Mericourt o niegrzeczne zachowanie. - Gratuluję. Nie wiedziałam, że Parkinsonowie nawiązują tak bliskie stosunki z szlachtą z Ameryki Południowej. Zdradzisz, jaka była motywacja twojej rodziny? Poszerzacie wpływy winnic, pozyskiwania materiałów czy...? - zawiesiła głos, a w jej spojrzeniu po raz pierwszy w czasie tego spotkania zakwitła na moment szczera ciekawość. Motywowana politycznie, inne śluby, zwłaszcza w pewnym wieku i w czasie wojny, nie wchodziły przecież w grę. Nastały trudne, mroczne czasy, należało cementować sojusze, czasem szukać ich w nieoczywistych miejscach - szalone sięganie po inną krew z dalekich krain pasowało raczej do rozchwianych Lestrange'ów lub uwielbiających podróże Traversów, lecz i Parkinsonowie mieli w swej historii nieco...wykraczającej poza kanon egzaltacji. Chciała dowiedzieć się więcej, gotowa wykorzystać tę informację w odpowiedni sposób, bynajmniej krzywdzący dla Harlanda. W jednym się zgadzali, błękitna krew była cenna, tak samo jak wsparcie rodów zapisanych w skorowidzu. Co jednak skłoniło Parkinsonów do szukania partnerki dla siebie tak daleko? I czy...
Korowód przewidywań i politycznych konsekwencji romantycznej nowiny został przerwany dźwiękiem zbyt głośnym, by mogła go zignorować. Rozkoszny pomruk sprawił, że przeszył ją nieprzyjemny dreszcz. Nie dowierzała, że Parkinson pozwalał sobie na takie zachowanie, do tego publicznie; miano popieprzonego pasowało lepiej do jego nieskromnej osoby, szarżującej na ślepo. Co on sobie myślał? Powinna go zignorować, ale nie potrafiła; spiorunowała go lodowatym spojrzeniem, zaciskając z całych sił dłoń na podstawie kieliszka. Ciągle czując gorące udo wciskające się w jej nogę. Dobrze, że nie między nie; nie zamierzała jednak się dłużej powstrzymywać.
- Przestań-mnie-dotykać, Harlandzie - wyartykułowała wyraźnie przez zaciśnięte zęby; skoro chciał grać w na wpół odkryte karty, nie zamierzała mu tego ułatwiać. Teatralne wymówki powiązane z smakołykami, pojawiającymi się na talerzu Melisande, tylko ją mierziły. Chłodna reprymenda wybrzmiała krótko, niczym jeden fałszywy - cóż za ironia - dźwięk w całej symfonii przyjacielskiej konwersacji. - Hiszpania musi być o tej porze roku piękna. Byliście na magicznym dworze króla czy raczej zwiedzaliście wybrzeże? - spytała lady Travers, zaciągając się raz jeszcze papierosem, tak, jakby nic się nie stało - i jakby przed momentem nie zwróciła uwagi szlachcicowi. Wypowiadającymi piękne sprawa o wolności, dominacji i władzy, stawiające go niemal w pozycji filozofa. A nie kolejnego, małostkowego mężczyzny, roszczącego sobie prawa do kogoś - czegoś? - kto nigdy nie był jego. Papieros ułatwiał poskromienie gniewu, liżącego ją od środka niczym piekielne płomienie. Powoli wypuściła dym, w udawanym zamyśleniu, dalej wpatrzona w Melisande. Wiedziała, że ta była śmiała i otwarta, silna i o kokieteryjnym charakterze, ale rozmowa na te tematy nie z mężem mogła zostać uznana za...ryzykowną. Nie skomentowała jednak tego; nie wtrącała się w nie swoje sprawy, o ile te nie zagrażały jej bezpośrednio. - Harland zadowala cię więc jako rozmówca? - podjęła więc jej słowa, lekko uśmiechnięta, choć szczęki miała dalej zaciśnięte. - Zgadzam się z tobą, mój drogi. Niektórzy pozostają ślepi na to, kto naprawdę sprawuje władzę. A potem, gdy doganiają ich konsekwencje swych czynów, szczerze żałują swego zaślepienia - odpowiedziała melodyjnie. Wiedziała, do czego pije Parkinson, dostrzegała jego pozornie subtelne gesty. Czy żałowała, że wtedy potraktowała go w ten sposób? I tak, i nie; smak jego krwi przynosił jej satysfakcję. Żałowała, że upuściła jej tak niewiele. - Nic mnie nie denerwuje, Harlandzie - odparła miękko, pomiędzy zaciągnięciami; strząsnęła popiół do kryształowej popielnicy, obracając papierosa między palcami. Rubinowa obrączka zalśniła w półmroku loży. - I jak nikt rozumiem pragnienie wykraczania poza to, co dotąd poznane. Sięgania po to, co niemal niewyobrażalne. - zawiesiła głos, upijając pokaźny łyk wina, pozwalając znacząco wybrzmieć momentowi ciszy. Nieprzyjemnej, chłodnej nawet. - Dlatego tak wiernie służę Czarnemu Panu - dokończyła i znów zamilkła, wiedząc, że wspominanie Lorda Voldemorta budzi w większości rozsądnych czarodziejów słuszny dyskomfort, może nawet lęk. Jego wpływy się zwiększały, renoma, jaką uzyskał, wykraczała poza to, co dotąd możliwe do nazwania. Odstawiła kieliszek na stół, dokładnie na środku bocznej serwetki. Później, zgasiła papierosa z cichym sykiem. - Są więc różne rangi marzeń. Marzenia, które snują młode, naiwne panienki - i marzenia dojrzałe, konkretne, pozwalające na osiągnięcie prawdziwej władzy - podsumowała znacząco, czekajac, aż Melisande odpowie na zadane przez szlachcica pytanie. Czy mimo łączącej ich najwyraźnie zażyłej przyjaźni, również potrafiła spojrzeć na bruneta obiektywnie? - Nie mam wątpliwości, jaki rodzaj marzeń motywuje do działania lady Travers - dodała jeszcze nieco ciszej, z sympatią; mimo wszystkiego, co wydarzyło się dusznej nocy, pachnącej amortencją, dalej uważała Melisę za swą bliską przyjaciółkę. A przede wszystkim - silną, rozsądną czarownicę.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Coś było nie tak, była tego pewna wraz z kolejnymi słowami padającymi pomiędzy tą dwójką, ale uprzejmie i - jakże - wspaniałomyślnie milczała, pozwalając im prowadzić ten dialog o miejscach między sobą. Zawiesiła tęczówki na Harlandzie kiedy wspomniał o tym, że Londyn posiada swoje zakamarki, które wybuchają feerią barw. Jej brwi uniosły się a z warg niemal wydobyło się prychnięcie na wspomnienie opryszka, który podobnymi słowami oferował jej wycieczki po Londynie. Odsunęła spojrzenie od Harlanda przesuwając je na Deidre. Odrywając je dopiero z pojawieniem się kelnera, nie przerywając zamówienia mimo słów, które padły - choć odrobinę kusiło ją zapytać lorda Parkinsona, czy właśnie nie nazywa jej jednym z nich. Przesunęła tęczówki na Deirdre, kiedy pytanie skierowało się prosto ku niej.
- Okrutnie. - zgodziła się z powagą na tyle lekką, że widocznie nie uważała tego za większy problem na jej własnej drodze. - Choć, jest coś odżywczego w ograniu manipulanta w jego własnej grze, nie zgodzisz się? - zapytała posyłając jej krótki uśmiech kiedy rozciągnęła malinowe wargi.
Skupienie Melisande powróciło do zajmujących z nią miejsca ludzi wraz ze zniknięciem kelnera. A rozmowa zbaczająca w rejony Bradforda był jej na rękę - im więcej mogła zdobyć informacji, tym lepiej mogła przygotować się na nadchodzące z nim spotkanie.
- Istotnie. - zgodziłam się nie wątpiąc w talenty i zaangażowanie jego brata w rodzinny interes - tą objawił jej podczas ich pierwszego spotkania. Jej brwi uniosły się w wykalkulowanym zaskoczeniu. Oświadczyć? Przekrzywiła odrobinę głowę, pozwalając by jej brwi zeszły się ze sobą. Harland nigdy nie zachwalał małżeństwa - przynajmniej nie tego w ich kręgach, ostatnio próbując ją przekonać, że pozbawieni wyboru skazani byli na brak szczęścia. Wysłuchała kolejnych tłumaczeń Harlanda, ale nie pociągnęła go mocniej za język - po części zrobiła to Deirdre, więc nie musiała sama. A po drugie nie zwykła zbyt długo ciągnąć tego typu gry. Jeśli siedzący z nimi Parkinson miał się ożenić wieści o tym rozejdą się szybciej - niż później - szczegółowo omawiając tą, którą wybrał sobie za przyszłą partnerkę.
- Przekaż swemu bratu pozdrowienia. - poprosiła, choć nie była pewna, czy mężczyzna istotnie to zrobi. Nieważne, kącik jej ust drgnął lekko. W długie, zgrabne palce złapała widelczyk zabierając się za przyniesioną jej tarte z ochotą. Nareszcie!
Jęk wydostający się z ust Harlanda zatrzymał zmierzającą do ust Melisande łyżeczkę w pół drogi. Jej brwi uniosły się a uwaga przesunięła z ciasta prosto na twarz szlachcica. Ale ten patrzył na Deirdre.
Niemal sama mruknęła wypuszczając niedowierzające yhym ale powstrzymała się. Jej brwi uniosły się na marne tłumaczenia - nie była aż tak naiwna - a usta wygięły odrobinę.
- Bedę. - potwierdziła ze spokojem. - Jeśli zrodziła się w tobie ochota, Harlandzie, winieneś zaspokoić ją w sposób akceptowalny. - orzekła z ledwie wybrzmiewającą przyganą w głosie - nie odnosząc się jedynie do deseru, ale też do jego poczynań. Słowa Deirdre były wystarczająco głośne by nawet zajęta jedzeniem ich nie straciła. Nie miała ochoty orientować się jak głęboko wchodziły ich relacje, ale jak przez mgłę przypomniała sobie nazwisko Parkinson padające w jej zamkowej łaźni. Spojrzała na siedzącą przyjaciółkę, nim przesunęła tęczówki w stronę mężczyzny. Wnioski coraz wyraźniej nasuwały się same przysuwając Melisande mimowolne westchnięcie. Nie miała ochoty się w to zagłębiać. Swoisty trójkąt jej brata to więcej, niż miała ochotę oglądać z bliska przez ostatnie lata i trzymać w sekrecie. - Tego - wskazała trzymanym sztucem na swoje ciasto. - nie dostaniesz. - dodała lżej przesuwając spojrzenie na ciemnowłosą kobietę.
- Oh, nie - byliśmy tam w sierpniu, chwilę po rozpoczęciu Festiwalu. - nachyliła się nad stołem jakby zamierzała podzielić się z nimi nie lada sekretem. - Manannan uznał, że to najlepszy moment żeby wykraść kilka dni tylko dla nas. - była zadowolona, zachwycona w jakiś sposób możne nawet oczarowana, możliwościami, które rozciągały się przed nią. Słowami, które wypowiedział do niej w namiocie. Wystarczyło jedynie kilka miesięcy by wszystko spopielało od pożaru, który ich objął. Ale tego, żadne z dwójki siedzącej przy stole nie mogło się dowiedzieć. Wszystko było idealnie przecież. W teatrze życia w którym objęła rolę żony, pani Corbenic, lady Norfolku. - Popłynęliśmy na Mugardos. Wspaniałe miejsce. Mile wspominam dni, które mogliśmy skraść tylko dla siebie. - nie było to kłamstwem. Choć dzisiaj wiedziała, że to był moment w którym straciła czujność w którym pozwoliła podejść mu do siebie mocniej i bardziej. Że prowadzona chęcią nadrobienia straconego czasu zaczęła poruszać się szybciej, tracąc na spokoju i rozważnym krokom. Teraz płaciła za to cenę.
- Przeważnie. - przyznała zgodnie z prawdą krzyżując tęczówki z Deirdre, potakując krótko głową, nabierając kolejną porcję ciasta na łyżeczkę, które wsunęła między wargi. By ledwie chwilę później wyciągnąć rękę po pomarańczowy sok, które napiła się troszeczkę. - Widzisz Deirdre, na płaszczyźnie wspomnianej wolności zrodziło się pomiędzy nami nieporozumienie. Mamy inne poglądy na jej kwestię. - przyznała rozkładając ręce na boki. Przesunęła spojrzenie z niej, na mężczyznę obok. - Co jeśli prawdziwa wolność nie istnieje. Jest jedynie utopią ku której ludzie spoglądają tęsknie wierząc, że jeśli kiedyś do niej dotrą ich życie stanie się lepsze. Jeśli twoje założenie nie ma końca zdania, które powiedziałeś wcześniej? - postawiła pomiędzy nimi pytania, odchylając się na krześle, pozwalając zmrużyć odrobinę oczom, unosząc podbródek wyżej.
- Po pierwsze w mojej własnej ocenie naiwnym jest jedynie chęć posiadania czegoś lepszego niepoparta działaniem. - orzekła. - Po drugie, mam nadzieję, że mówiąc o marzeniach masz na myśli cele. Tych pierwszych nie zwykłam praktykować. Do działania motywują mnie plany mające szanse na powodzenie, którego nie napędza jedynie nadzieja że wszechświat pomoże mi osiągnąć co zechcę. Chyba zgodzimy się wszyscy, że każdy z nas musiał zapracować na miejsce w którym znajduje się obecnie. - powiedziała rozciągając wargi w pięknym uśmiechu. Odsuwając od siebie pusty talerzyk, nie przyciągając od razu następnego.
- Okrutnie. - zgodziła się z powagą na tyle lekką, że widocznie nie uważała tego za większy problem na jej własnej drodze. - Choć, jest coś odżywczego w ograniu manipulanta w jego własnej grze, nie zgodzisz się? - zapytała posyłając jej krótki uśmiech kiedy rozciągnęła malinowe wargi.
Skupienie Melisande powróciło do zajmujących z nią miejsca ludzi wraz ze zniknięciem kelnera. A rozmowa zbaczająca w rejony Bradforda był jej na rękę - im więcej mogła zdobyć informacji, tym lepiej mogła przygotować się na nadchodzące z nim spotkanie.
- Istotnie. - zgodziłam się nie wątpiąc w talenty i zaangażowanie jego brata w rodzinny interes - tą objawił jej podczas ich pierwszego spotkania. Jej brwi uniosły się w wykalkulowanym zaskoczeniu. Oświadczyć? Przekrzywiła odrobinę głowę, pozwalając by jej brwi zeszły się ze sobą. Harland nigdy nie zachwalał małżeństwa - przynajmniej nie tego w ich kręgach, ostatnio próbując ją przekonać, że pozbawieni wyboru skazani byli na brak szczęścia. Wysłuchała kolejnych tłumaczeń Harlanda, ale nie pociągnęła go mocniej za język - po części zrobiła to Deirdre, więc nie musiała sama. A po drugie nie zwykła zbyt długo ciągnąć tego typu gry. Jeśli siedzący z nimi Parkinson miał się ożenić wieści o tym rozejdą się szybciej - niż później - szczegółowo omawiając tą, którą wybrał sobie za przyszłą partnerkę.
- Przekaż swemu bratu pozdrowienia. - poprosiła, choć nie była pewna, czy mężczyzna istotnie to zrobi. Nieważne, kącik jej ust drgnął lekko. W długie, zgrabne palce złapała widelczyk zabierając się za przyniesioną jej tarte z ochotą. Nareszcie!
Jęk wydostający się z ust Harlanda zatrzymał zmierzającą do ust Melisande łyżeczkę w pół drogi. Jej brwi uniosły się a uwaga przesunięła z ciasta prosto na twarz szlachcica. Ale ten patrzył na Deirdre.
Niemal sama mruknęła wypuszczając niedowierzające yhym ale powstrzymała się. Jej brwi uniosły się na marne tłumaczenia - nie była aż tak naiwna - a usta wygięły odrobinę.
- Bedę. - potwierdziła ze spokojem. - Jeśli zrodziła się w tobie ochota, Harlandzie, winieneś zaspokoić ją w sposób akceptowalny. - orzekła z ledwie wybrzmiewającą przyganą w głosie - nie odnosząc się jedynie do deseru, ale też do jego poczynań. Słowa Deirdre były wystarczająco głośne by nawet zajęta jedzeniem ich nie straciła. Nie miała ochoty orientować się jak głęboko wchodziły ich relacje, ale jak przez mgłę przypomniała sobie nazwisko Parkinson padające w jej zamkowej łaźni. Spojrzała na siedzącą przyjaciółkę, nim przesunęła tęczówki w stronę mężczyzny. Wnioski coraz wyraźniej nasuwały się same przysuwając Melisande mimowolne westchnięcie. Nie miała ochoty się w to zagłębiać. Swoisty trójkąt jej brata to więcej, niż miała ochotę oglądać z bliska przez ostatnie lata i trzymać w sekrecie. - Tego - wskazała trzymanym sztucem na swoje ciasto. - nie dostaniesz. - dodała lżej przesuwając spojrzenie na ciemnowłosą kobietę.
- Oh, nie - byliśmy tam w sierpniu, chwilę po rozpoczęciu Festiwalu. - nachyliła się nad stołem jakby zamierzała podzielić się z nimi nie lada sekretem. - Manannan uznał, że to najlepszy moment żeby wykraść kilka dni tylko dla nas. - była zadowolona, zachwycona w jakiś sposób możne nawet oczarowana, możliwościami, które rozciągały się przed nią. Słowami, które wypowiedział do niej w namiocie. Wystarczyło jedynie kilka miesięcy by wszystko spopielało od pożaru, który ich objął. Ale tego, żadne z dwójki siedzącej przy stole nie mogło się dowiedzieć. Wszystko było idealnie przecież. W teatrze życia w którym objęła rolę żony, pani Corbenic, lady Norfolku. - Popłynęliśmy na Mugardos. Wspaniałe miejsce. Mile wspominam dni, które mogliśmy skraść tylko dla siebie. - nie było to kłamstwem. Choć dzisiaj wiedziała, że to był moment w którym straciła czujność w którym pozwoliła podejść mu do siebie mocniej i bardziej. Że prowadzona chęcią nadrobienia straconego czasu zaczęła poruszać się szybciej, tracąc na spokoju i rozważnym krokom. Teraz płaciła za to cenę.
- Przeważnie. - przyznała zgodnie z prawdą krzyżując tęczówki z Deirdre, potakując krótko głową, nabierając kolejną porcję ciasta na łyżeczkę, które wsunęła między wargi. By ledwie chwilę później wyciągnąć rękę po pomarańczowy sok, które napiła się troszeczkę. - Widzisz Deirdre, na płaszczyźnie wspomnianej wolności zrodziło się pomiędzy nami nieporozumienie. Mamy inne poglądy na jej kwestię. - przyznała rozkładając ręce na boki. Przesunęła spojrzenie z niej, na mężczyznę obok. - Co jeśli prawdziwa wolność nie istnieje. Jest jedynie utopią ku której ludzie spoglądają tęsknie wierząc, że jeśli kiedyś do niej dotrą ich życie stanie się lepsze. Jeśli twoje założenie nie ma końca zdania, które powiedziałeś wcześniej? - postawiła pomiędzy nimi pytania, odchylając się na krześle, pozwalając zmrużyć odrobinę oczom, unosząc podbródek wyżej.
- Po pierwsze w mojej własnej ocenie naiwnym jest jedynie chęć posiadania czegoś lepszego niepoparta działaniem. - orzekła. - Po drugie, mam nadzieję, że mówiąc o marzeniach masz na myśli cele. Tych pierwszych nie zwykłam praktykować. Do działania motywują mnie plany mające szanse na powodzenie, którego nie napędza jedynie nadzieja że wszechświat pomoże mi osiągnąć co zechcę. Chyba zgodzimy się wszyscy, że każdy z nas musiał zapracować na miejsce w którym znajduje się obecnie. - powiedziała rozciągając wargi w pięknym uśmiechu. Odsuwając od siebie pusty talerzyk, nie przyciągając od razu następnego.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Niemal zachłysnąłem się gwałtownie wciągniętym powietrzem, gdy próbowałem opanować nagły śmiech cisnący mi się na usta po usłyszeniu przesyconego uprzejmością pytania Miu. Moje opanowanie jednak na niewiele się zdało i mimo wszystko wydobyłem z siebie stłumiony chichot, który szybko przerodził się w gromkie rozbawienie. Poczułem się przy tym dziwnie naturalne i zwyczajnie, jakbyśmy byli rzeczywiście trójką znajomych spędzających miło czas przy wieczornym winie.
- Cóż to by była za awangarda, gdybym wrócił z tak egzotyczną żoną – otarłem kciukiem kącik oka, w którym zebrały się łzy śmiechu. - Jednakże zachowałem wierność tradycji, moja droga, wybrałem żonę stąd – skłoniłem lekko głowę, wciąż nie gubiąc najmniejszego okruchu rozbawienia wzmacnianego ponadto wizją Elviry w bajecznie kolorowych strojach, jakie noszono tradycyjnie w Peru. Zapewne byłbym martwy, gdyby mogła poznać teraz moje myśli, dobrze więc, że znajdowała się daleko ode mnie. - Oczywiście, przekażę, gdy tylko go spotkam – zapewniłem Melisande, tłumiąc przy tym westchnięcie obawy przed reakcją Bradforda. Gdy ostatnio rozmawialiśmy o lady Travers, wykazywał bardzo daleko idący sceptycyzm związany z jej osobą.
Wytrzymałem lodowaty wzrok Miu wbijający się we mnie tysiącem zamrożonych igieł, czując jak palą mnie nie chłodem, ale płonącym ogniem. Jej spojrzenie parzyło nienawiścią, a jednocześnie byłem pewien, że gdyby przeniosła je na swoje wino, mogłaby je bez trudu zamrozić. Merlinie, rozbudzała mnie coś, czego nie umiałem ani opanować, ani nawet nazwać. Testowanie jej cierpliwości, prowokowanie, balansowanie na ostrzu noża mogło się obrócić przeciwko mnie; wtedy jednak spłonęlibyśmy razem, jej tajemnice i moja bezczelność.
- Och, wybacz, namiestniczko – mruknąłem takim tonem, jakbym naprawdę żałował; i faktycznie żałowałem tego, że nie jesteśmy sami. Zerknąłem na jej dłoń zaciskającą się wokół kieliszka i wyobraziłem sobie, jak prawie słyszę trzask szkła pod naporem jej siły. Jak ta sama dłoń zaciska się na mnie w chwili, gdy moje obejmują jej szyję, wyciskając z krtani charczące dźwięki łapczywie łapanego powietrza. Reszta dyskusji na moment umknęła mojej uwadze; daleki byłem od hiszpańskich lądów i morskich podróży, z odległości uczestnicząc w opowieści o Traversie i jego uszczęśliwianiu żony. Przebudziłem się dopiero na ponowny dźwięk swojego imienia, choć musiała minąć sekunda albo dwie, zanim zorientowałem się, o co chodzi.
Przeniosłem spojrzenie na Melisande, wracając nim po chwili do Miu i mrużąc lekko oczy. Może jednak powinienem uważniej słuchać, o czym rozmawiały?
- Od ślepoty jeszcze nikt nie umarł, choć niewątpliwie ta dolegliwość szalenie utrudnia funkcjonowanie – westchnąłem przeciągle. - Być może więc jest jeszcze jakaś szansa dla tych nieszczęśliwców, aby przejrzeli na oczy. - Otwartym pytaniem pozostawało to, co wtedy zobaczą. Złość? Nienawiść? Wybaczenie? Płonące za sobą mosty i przepaść centymetry od swoich stóp? Uwielbiałem ten moment, w którym mogłem wyczuć jej wewnętrzny konflikt, jakby balansowała między chęcią odpowiedzi na moją prowokację a obowiązkiem zachowania zimnej, oficjalnej maski. Uwielbiałem świadomość, że bez względu jak się starała, potrafiłem dotrzeć do niej przez pancerz i wślizgnąć się pod każdą maskę. Niewątpliwie musiałem mieć wśród swoich przodków kogoś z szaleństwem we krwi.
- Zdaje się, że Czarny Pan ma wiele popleczniczek wśród kobiet – zauważyłem lekkim tonem, obserwując jak popiół spada z papierosa, wirując powolnym ruchem i opadając na błyszczący w świetle świec kryształ. Przekornie odwróciłem się do Melisande, chcąc pierwotnie zapytać, jak ona zaopatruje się na to zjawisko; czyż nie stało w sprzeczności z jej poglądami, że kobiety same muszą sobie wywalczyć pozycję? Szybko jednak zrezygnowałem z rozpoczynania kolejnego tematu, który wzbudziłby zażartą i z pewnością długą dyskusję. Czas mi się kończył, dosłownie i w przenośni, jakkolwiek ich towarzystwo nie było mi niemiłe, przynajmniej nie całkowicie, zaczynałem tęsknić za Elvirą. Godziny od naszego wcześniejszego spotkania okazały się stanowczo za długie.
- Cóż, dla mnie najważniejszą rangę będzie miało zawsze marzenie, które można spełnić, a nie takie, które pozostaje jedynie w sferze fantazji – machnąłem ręką tak zamaszyście, że mankiet koszuli wychynął spod marynarki, burząc idealny wygląd mojego stroju. Poprawiłem go natychmiast. - Stopień jego naiwności pozostaje bez znaczenia. Może dlatego ostatnimi dniami jestem o wiele szczęśliwszy niż jeszcze miesiąc temu – dodałem, tym razem kierując swoje słowa bezpośrednio do Melisande i uśmiechając się lekko. Kiedy pod koniec września mówiłem jej, że najbardziej marzę o byciu szczęśliwym, nigdy nie sądziłem, że spełni się to tak szybko. - Nie jestem filozofem, moja droga – znów machnąłem ręką, tym razem starając się jednak, aby wyglądało to z klasą – jeśli coś wydaje mi się prawdziwe, za co warto walczyć, to o to walczę. Jeśli okaże się utopią wolności, będę się tym martwił dopiero wtedy a nie na zaś. - Ponoszenie konsekwencji swoich wyborów jawiło mi się jako rzecz na tyle odległa, bym nie musiał zawracać sobie nią głowy. Życie nauczyło mnie już dawno, że los sprzyja śmiałkom; ci, którzy ryzykują, piją szampana częściej od tych, którzy wolą siedzieć w bezpiecznym schronieniu. Przez prawie całe życie należałem do tych drugich, ale ponowne spotkanie z przeszłością wymusiło na mnie rozchylenie oczy i spojrzenie na świat w jego wszystkich kolorach. - Dlatego chociażby nie wyobrażam sobie ograniczać mojej przyszłej żony. Zdaje się nawet, że mogłaby mnie zabić, gdybym choćby spróbował – parsknąłem nagłym śmiechem, zupełnie nie przejmując się tym, jak brzmiało to zdanie wyrwane z kontekstu, ani jak brzmiało osadzone w kontekście naszej rozmowy.
Podniosłem się ze swojego miejsca. Krzesło lekko skrzypnęło, gdy pozbyło się ciężaru mnie i mojego szczęścia bijącego z każdego gestu i uśmiechu, którego nie umiałem już opanować. Bez wątpienia było to szaleństwo, ale wyjątkowo tym razem było mi to na rękę. Szaleńcy bywali dziwni, niezrozumiani i niebezpieczni. Igrali z ogniem i szafowali życiem dla zwykłego kaprysu. Mogli też nieopacznie zdradzić kilka tajemnic i podzielić się swoimi wspomnieniami z zamkniętych komnat w niedostępnej Wenus. Spojrzałem na Miu po raz ostatni, nie starając się ukryć entuzjazmu, radości i każdego pozytywnego uczucia, które mnie przepełniało.
- Teraz jednakże wybaczcie, lecz na mnie pora. Zabawiłem i tak zbyt długo poza domem. - Przekrzywiłem nieco głowę, zanim skłoniłem ją w pożegnalnym geście uniwersalnego uszanowania. - Niewątpliwie jednak wkrótce się znów spotkamy. Świat jest taki mały – zauważyłem jeszcze na słodkie do widzenia.
z/t Harland
- Cóż to by była za awangarda, gdybym wrócił z tak egzotyczną żoną – otarłem kciukiem kącik oka, w którym zebrały się łzy śmiechu. - Jednakże zachowałem wierność tradycji, moja droga, wybrałem żonę stąd – skłoniłem lekko głowę, wciąż nie gubiąc najmniejszego okruchu rozbawienia wzmacnianego ponadto wizją Elviry w bajecznie kolorowych strojach, jakie noszono tradycyjnie w Peru. Zapewne byłbym martwy, gdyby mogła poznać teraz moje myśli, dobrze więc, że znajdowała się daleko ode mnie. - Oczywiście, przekażę, gdy tylko go spotkam – zapewniłem Melisande, tłumiąc przy tym westchnięcie obawy przed reakcją Bradforda. Gdy ostatnio rozmawialiśmy o lady Travers, wykazywał bardzo daleko idący sceptycyzm związany z jej osobą.
Wytrzymałem lodowaty wzrok Miu wbijający się we mnie tysiącem zamrożonych igieł, czując jak palą mnie nie chłodem, ale płonącym ogniem. Jej spojrzenie parzyło nienawiścią, a jednocześnie byłem pewien, że gdyby przeniosła je na swoje wino, mogłaby je bez trudu zamrozić. Merlinie, rozbudzała mnie coś, czego nie umiałem ani opanować, ani nawet nazwać. Testowanie jej cierpliwości, prowokowanie, balansowanie na ostrzu noża mogło się obrócić przeciwko mnie; wtedy jednak spłonęlibyśmy razem, jej tajemnice i moja bezczelność.
- Och, wybacz, namiestniczko – mruknąłem takim tonem, jakbym naprawdę żałował; i faktycznie żałowałem tego, że nie jesteśmy sami. Zerknąłem na jej dłoń zaciskającą się wokół kieliszka i wyobraziłem sobie, jak prawie słyszę trzask szkła pod naporem jej siły. Jak ta sama dłoń zaciska się na mnie w chwili, gdy moje obejmują jej szyję, wyciskając z krtani charczące dźwięki łapczywie łapanego powietrza. Reszta dyskusji na moment umknęła mojej uwadze; daleki byłem od hiszpańskich lądów i morskich podróży, z odległości uczestnicząc w opowieści o Traversie i jego uszczęśliwianiu żony. Przebudziłem się dopiero na ponowny dźwięk swojego imienia, choć musiała minąć sekunda albo dwie, zanim zorientowałem się, o co chodzi.
Przeniosłem spojrzenie na Melisande, wracając nim po chwili do Miu i mrużąc lekko oczy. Może jednak powinienem uważniej słuchać, o czym rozmawiały?
- Od ślepoty jeszcze nikt nie umarł, choć niewątpliwie ta dolegliwość szalenie utrudnia funkcjonowanie – westchnąłem przeciągle. - Być może więc jest jeszcze jakaś szansa dla tych nieszczęśliwców, aby przejrzeli na oczy. - Otwartym pytaniem pozostawało to, co wtedy zobaczą. Złość? Nienawiść? Wybaczenie? Płonące za sobą mosty i przepaść centymetry od swoich stóp? Uwielbiałem ten moment, w którym mogłem wyczuć jej wewnętrzny konflikt, jakby balansowała między chęcią odpowiedzi na moją prowokację a obowiązkiem zachowania zimnej, oficjalnej maski. Uwielbiałem świadomość, że bez względu jak się starała, potrafiłem dotrzeć do niej przez pancerz i wślizgnąć się pod każdą maskę. Niewątpliwie musiałem mieć wśród swoich przodków kogoś z szaleństwem we krwi.
- Zdaje się, że Czarny Pan ma wiele popleczniczek wśród kobiet – zauważyłem lekkim tonem, obserwując jak popiół spada z papierosa, wirując powolnym ruchem i opadając na błyszczący w świetle świec kryształ. Przekornie odwróciłem się do Melisande, chcąc pierwotnie zapytać, jak ona zaopatruje się na to zjawisko; czyż nie stało w sprzeczności z jej poglądami, że kobiety same muszą sobie wywalczyć pozycję? Szybko jednak zrezygnowałem z rozpoczynania kolejnego tematu, który wzbudziłby zażartą i z pewnością długą dyskusję. Czas mi się kończył, dosłownie i w przenośni, jakkolwiek ich towarzystwo nie było mi niemiłe, przynajmniej nie całkowicie, zaczynałem tęsknić za Elvirą. Godziny od naszego wcześniejszego spotkania okazały się stanowczo za długie.
- Cóż, dla mnie najważniejszą rangę będzie miało zawsze marzenie, które można spełnić, a nie takie, które pozostaje jedynie w sferze fantazji – machnąłem ręką tak zamaszyście, że mankiet koszuli wychynął spod marynarki, burząc idealny wygląd mojego stroju. Poprawiłem go natychmiast. - Stopień jego naiwności pozostaje bez znaczenia. Może dlatego ostatnimi dniami jestem o wiele szczęśliwszy niż jeszcze miesiąc temu – dodałem, tym razem kierując swoje słowa bezpośrednio do Melisande i uśmiechając się lekko. Kiedy pod koniec września mówiłem jej, że najbardziej marzę o byciu szczęśliwym, nigdy nie sądziłem, że spełni się to tak szybko. - Nie jestem filozofem, moja droga – znów machnąłem ręką, tym razem starając się jednak, aby wyglądało to z klasą – jeśli coś wydaje mi się prawdziwe, za co warto walczyć, to o to walczę. Jeśli okaże się utopią wolności, będę się tym martwił dopiero wtedy a nie na zaś. - Ponoszenie konsekwencji swoich wyborów jawiło mi się jako rzecz na tyle odległa, bym nie musiał zawracać sobie nią głowy. Życie nauczyło mnie już dawno, że los sprzyja śmiałkom; ci, którzy ryzykują, piją szampana częściej od tych, którzy wolą siedzieć w bezpiecznym schronieniu. Przez prawie całe życie należałem do tych drugich, ale ponowne spotkanie z przeszłością wymusiło na mnie rozchylenie oczy i spojrzenie na świat w jego wszystkich kolorach. - Dlatego chociażby nie wyobrażam sobie ograniczać mojej przyszłej żony. Zdaje się nawet, że mogłaby mnie zabić, gdybym choćby spróbował – parsknąłem nagłym śmiechem, zupełnie nie przejmując się tym, jak brzmiało to zdanie wyrwane z kontekstu, ani jak brzmiało osadzone w kontekście naszej rozmowy.
Podniosłem się ze swojego miejsca. Krzesło lekko skrzypnęło, gdy pozbyło się ciężaru mnie i mojego szczęścia bijącego z każdego gestu i uśmiechu, którego nie umiałem już opanować. Bez wątpienia było to szaleństwo, ale wyjątkowo tym razem było mi to na rękę. Szaleńcy bywali dziwni, niezrozumiani i niebezpieczni. Igrali z ogniem i szafowali życiem dla zwykłego kaprysu. Mogli też nieopacznie zdradzić kilka tajemnic i podzielić się swoimi wspomnieniami z zamkniętych komnat w niedostępnej Wenus. Spojrzałem na Miu po raz ostatni, nie starając się ukryć entuzjazmu, radości i każdego pozytywnego uczucia, które mnie przepełniało.
- Teraz jednakże wybaczcie, lecz na mnie pora. Zabawiłem i tak zbyt długo poza domem. - Przekrzywiłem nieco głowę, zanim skłoniłem ją w pożegnalnym geście uniwersalnego uszanowania. - Niewątpliwie jednak wkrótce się znów spotkamy. Świat jest taki mały – zauważyłem jeszcze na słodkie do widzenia.
z/t Harland
Harland Parkinson
Zawód : Uzdrowiciel, drugi syn
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 6 +2
UZDRAWIANIE : 19 +2
TRANSMUTACJA : 0 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Skinęła Melisande głową, odwzajemniając lekki uśmiech - na manipulacyjnej płaszczyźnie doskonale się rozumiały. I miała nadzieję, że to porozumienie przykryje nerwową atmosferę, rozpostartą między nią samą a Harlandem, który z każdą chwilą zdawał się coraz lepiej bawić w ich towarzystwie. Lub ich - a raczej jej, Miu - kosztem? Brew lekko zadrżała, gdy wspomniał o egzotycznej żonie, lecz zapewne nadinterpretowała siłę przytyku: aż tak subtelny być nie potrafił.
- A więc serdeczne gratulacje, Harlandzie. Nie mogę doczekać się oficjalnych informacji i hucznej celebracji, na jaką, oczywiście, zaprosisz swe drogie przyjaciółki? - jej głos brzmiał uroczo, odetchnęła przecież z ulgą. Chociaż życzyła Parkinsonowi wszystkiego, co najgorsze, a na jego grobie nie przestałaby tańczyć przez kilka dni, to mimo wszystko szanowała arystokratyczne pochodzenie. Siłę nazwiska i błękitnej krwi, szlachetnie brytyjskiej; gdyby rozcieńczono ją jakąś brudniejszą i ciemniejszą, byłby to okrutny afront wobec wszystkiego, o co tak zaciekle walczyła. Oczywiście, że wykazywała się tym samym niebywałą hipokryzją, lecz ta stała się już niezbywalną częścią jej natury. Zarówno w życiu oficjalnym, jak i tym prywatnym. Znów powróciła wzrokiem do Melisande: czy była przez to, co stało się z Manannanem, złą przyjaciółką? Nie sądziła tak, ta pełna przyjemności bliskość z jej mężem niczego przecież nie zmieniała. Dalej lubiła towarzystwo lady Travers, doceniała jej intelekt i bystrość umysłu, a przede wszystkim odwagę. Nie tylko do prowadzenia dwuznacznych rozmów, ale i ignorowania tego, co nie przystające do akceptowalnej rzeczywistości. Nie zdziwiło ją eleganckie zignorowanie jasnej skargi na nieprzyzwoite zachowanie Harlanda, dama nie powinna komentować podobnych poczynań, ale wyraźnie poczuła ciężar spojrzenia Melisy, przemykający między nią samą a Parkinsonem. Domyśliła się? Możliwe. Przeprosiny Harlanda przyjęła tylko sztucznie wybaczającym uśmiechem, znów zapijając gorycz frustracji winem. Oddałaby wiele, by móc wyzbyć się całkowicie wściekłości, jaką pałała w kierunku siedzącego obok szlachcica. By maska wyniosłej obojętności sięgała głębiej, zakorzeniając się w zmrożonym sercu; tak się jednak nie działo. Im dłużej rozmawiali, im więcej naostrzonych igieł wbijał każdym dwuznacznym słowem, tym większy żar czuła. Zaczynała żałować, że rozkazała mu odsunąć nogę - wbicie w nią noża przyniosłoby jej choć odrobinę ulgi. Ona także się zamyśliła, gestem różdżki nalewając do kieliszków kolejną porcję alkoholu, potrzebowała go ostatnio coraz więcej.
- Cieszę się, że mimo prowadzenia niezwykle intensywnych dyskusji jesteście dalej tak bliskimi przyjaciółmi - skomentowała słodko, nie chcąc wchodzić w dalsze debaty, nie przy Parkinsonie. Wolność była dla niej trudną ideą: największym i najtrudniejszym do osiągnięcia marzeniem. Zdradzanie, że jeszcze go nie osiągnęła, mimo poprzedniej wypowiedzi, nie było jakąkolwiek opcją. - Każdy rozsądny czarodziej jest poplecznikiem Czarnego Pana - powiedziała tylko już bardziej stanowczo, przyglądając się Harlandowi spod półprzymkniętych powiek. On nie był rozsądnym magiem, zawodził: swoją rodzinę i cały magiczny świat, ale jednocześnie nie wyobrażała sobie, by mogła siedzieć przy jednym, rycerskim stole z kimś, kto z taką łatwością doprowadzał ją na skraj furii. Znów odpłynęła myślami gdzieś w bok, pozwalając jakże bliskim przyjaciołom na prowadzenie retorycznej potyczki. Już nie brała w niej udziału, po prostu słuchając. Oceniając. Nie pod kątem filozofii, a praktyki; też wolała mierzalne cele, a o naiwności niektórych planów przekonała się na własnej skórze. I wcale nie życzyła tego samego Harlandowi. Szczerze, z całą lodowatą niechęcią, chciała, by jego szaleńcze zachowanie i naiwna szczęśliwość przesłoniła mu oczy i usta, oślepiła i odebrała mu umysł; by skupił się na nowej drodze życia, dając jej samej wreszcie spokój. Zresztą, czy zemsta nie smakowałaby wtedy słodziej? Co mogła odebrać wdowcowi, niespełniającemu oczekiwań rodu? Gdyby ugruntował swą pozycję rozsądnym małżeństwem miałaby większe pole do popisu. Zwłaszcza przy tak dumnych zapewnieniach o zapewnieniu swej wybrance wolności. Wzruszające. Jednak miała konkurenta w dziedzinie skrajnej hipokryzji - na tym polu mogli podać sobie gorące i niecierpliwe dłonie.
- Oby więc twoja przyszła żona dała ci tyle samo szczęścia, co ta nieodżałowana, pierwsza - wzniosła kieliszek do toastu, a w jej kocich oczach zalśniła czysta złośliwość. Może nawet, na kilka sekund, okrucieństwo. - I wydaje mi się, że nie wszyscy - odparła jeszcze gładko Melisande, nie mając na myśli - przynajmniej nie całkowicie - przyjaciółki. Nie wszyscy zapracowali na miejsce, w którym byli. Mężczyznom od zawsze było łatwiej, podano im całe życie na złotej tacy, wspierano, otwierano zatrzaśnęte drzwi z głębokim ukłonem. Czy bez zaplecza rodziny, galeonów i koneksji Parkinson stałby się szanowanym uzdrowicielem? Chciała w to wątpić; chciała widzieć go w jak najgorszych barwach. Czy lady Travers powielała jej zdanie? Ciężko było stwierdzić, wydawała się obdarzać Harlanda szczerą sympatią - a więc nie mogła być z nią całkiem szczera. - Do widzenia, lordzie Parkinson - pożegnała go uprzejmie, nie odwzajemniając jego chłopięcej radości - dopiero, gdy odszedł od stolika, pozwoliła sobie na głębszy wydech i zapalenie kolejnego papierosa. - Nie mówmy o tym - poprosiła, zanim Melisande zdołałaby o cokolwiek dopytać albo podzielić się zbyt celnym spostrzeżeniem. Dziś nie miała siły na rozwiewanie wątpliwości albo próbę wyjaśnienia tego, co było dla niej niewygodne - nie wątpiła, że lady Travers wyczuła wibrujące podczas tego spotkania napięcie, ale nie było one warte wspomnienia. Przynajmniej oficjalnie. - Mam nadzieję, że ci smakowało - kontynuowała podjęty temat gładko, tak, jakby nikt im nie przerwał; i ona musiała jednak wracać do obowiązków, zanim jednak zamknęła się w gabinecie, zadbała o to, by Melisande opuściła restaurację zadowolona, a do drzwi odprowadził ją jeden z zaufanych pracowników La Fantasmagorii.
| Deirdre i Melisande zt
- A więc serdeczne gratulacje, Harlandzie. Nie mogę doczekać się oficjalnych informacji i hucznej celebracji, na jaką, oczywiście, zaprosisz swe drogie przyjaciółki? - jej głos brzmiał uroczo, odetchnęła przecież z ulgą. Chociaż życzyła Parkinsonowi wszystkiego, co najgorsze, a na jego grobie nie przestałaby tańczyć przez kilka dni, to mimo wszystko szanowała arystokratyczne pochodzenie. Siłę nazwiska i błękitnej krwi, szlachetnie brytyjskiej; gdyby rozcieńczono ją jakąś brudniejszą i ciemniejszą, byłby to okrutny afront wobec wszystkiego, o co tak zaciekle walczyła. Oczywiście, że wykazywała się tym samym niebywałą hipokryzją, lecz ta stała się już niezbywalną częścią jej natury. Zarówno w życiu oficjalnym, jak i tym prywatnym. Znów powróciła wzrokiem do Melisande: czy była przez to, co stało się z Manannanem, złą przyjaciółką? Nie sądziła tak, ta pełna przyjemności bliskość z jej mężem niczego przecież nie zmieniała. Dalej lubiła towarzystwo lady Travers, doceniała jej intelekt i bystrość umysłu, a przede wszystkim odwagę. Nie tylko do prowadzenia dwuznacznych rozmów, ale i ignorowania tego, co nie przystające do akceptowalnej rzeczywistości. Nie zdziwiło ją eleganckie zignorowanie jasnej skargi na nieprzyzwoite zachowanie Harlanda, dama nie powinna komentować podobnych poczynań, ale wyraźnie poczuła ciężar spojrzenia Melisy, przemykający między nią samą a Parkinsonem. Domyśliła się? Możliwe. Przeprosiny Harlanda przyjęła tylko sztucznie wybaczającym uśmiechem, znów zapijając gorycz frustracji winem. Oddałaby wiele, by móc wyzbyć się całkowicie wściekłości, jaką pałała w kierunku siedzącego obok szlachcica. By maska wyniosłej obojętności sięgała głębiej, zakorzeniając się w zmrożonym sercu; tak się jednak nie działo. Im dłużej rozmawiali, im więcej naostrzonych igieł wbijał każdym dwuznacznym słowem, tym większy żar czuła. Zaczynała żałować, że rozkazała mu odsunąć nogę - wbicie w nią noża przyniosłoby jej choć odrobinę ulgi. Ona także się zamyśliła, gestem różdżki nalewając do kieliszków kolejną porcję alkoholu, potrzebowała go ostatnio coraz więcej.
- Cieszę się, że mimo prowadzenia niezwykle intensywnych dyskusji jesteście dalej tak bliskimi przyjaciółmi - skomentowała słodko, nie chcąc wchodzić w dalsze debaty, nie przy Parkinsonie. Wolność była dla niej trudną ideą: największym i najtrudniejszym do osiągnięcia marzeniem. Zdradzanie, że jeszcze go nie osiągnęła, mimo poprzedniej wypowiedzi, nie było jakąkolwiek opcją. - Każdy rozsądny czarodziej jest poplecznikiem Czarnego Pana - powiedziała tylko już bardziej stanowczo, przyglądając się Harlandowi spod półprzymkniętych powiek. On nie był rozsądnym magiem, zawodził: swoją rodzinę i cały magiczny świat, ale jednocześnie nie wyobrażała sobie, by mogła siedzieć przy jednym, rycerskim stole z kimś, kto z taką łatwością doprowadzał ją na skraj furii. Znów odpłynęła myślami gdzieś w bok, pozwalając jakże bliskim przyjaciołom na prowadzenie retorycznej potyczki. Już nie brała w niej udziału, po prostu słuchając. Oceniając. Nie pod kątem filozofii, a praktyki; też wolała mierzalne cele, a o naiwności niektórych planów przekonała się na własnej skórze. I wcale nie życzyła tego samego Harlandowi. Szczerze, z całą lodowatą niechęcią, chciała, by jego szaleńcze zachowanie i naiwna szczęśliwość przesłoniła mu oczy i usta, oślepiła i odebrała mu umysł; by skupił się na nowej drodze życia, dając jej samej wreszcie spokój. Zresztą, czy zemsta nie smakowałaby wtedy słodziej? Co mogła odebrać wdowcowi, niespełniającemu oczekiwań rodu? Gdyby ugruntował swą pozycję rozsądnym małżeństwem miałaby większe pole do popisu. Zwłaszcza przy tak dumnych zapewnieniach o zapewnieniu swej wybrance wolności. Wzruszające. Jednak miała konkurenta w dziedzinie skrajnej hipokryzji - na tym polu mogli podać sobie gorące i niecierpliwe dłonie.
- Oby więc twoja przyszła żona dała ci tyle samo szczęścia, co ta nieodżałowana, pierwsza - wzniosła kieliszek do toastu, a w jej kocich oczach zalśniła czysta złośliwość. Może nawet, na kilka sekund, okrucieństwo. - I wydaje mi się, że nie wszyscy - odparła jeszcze gładko Melisande, nie mając na myśli - przynajmniej nie całkowicie - przyjaciółki. Nie wszyscy zapracowali na miejsce, w którym byli. Mężczyznom od zawsze było łatwiej, podano im całe życie na złotej tacy, wspierano, otwierano zatrzaśnęte drzwi z głębokim ukłonem. Czy bez zaplecza rodziny, galeonów i koneksji Parkinson stałby się szanowanym uzdrowicielem? Chciała w to wątpić; chciała widzieć go w jak najgorszych barwach. Czy lady Travers powielała jej zdanie? Ciężko było stwierdzić, wydawała się obdarzać Harlanda szczerą sympatią - a więc nie mogła być z nią całkiem szczera. - Do widzenia, lordzie Parkinson - pożegnała go uprzejmie, nie odwzajemniając jego chłopięcej radości - dopiero, gdy odszedł od stolika, pozwoliła sobie na głębszy wydech i zapalenie kolejnego papierosa. - Nie mówmy o tym - poprosiła, zanim Melisande zdołałaby o cokolwiek dopytać albo podzielić się zbyt celnym spostrzeżeniem. Dziś nie miała siły na rozwiewanie wątpliwości albo próbę wyjaśnienia tego, co było dla niej niewygodne - nie wątpiła, że lady Travers wyczuła wibrujące podczas tego spotkania napięcie, ale nie było one warte wspomnienia. Przynajmniej oficjalnie. - Mam nadzieję, że ci smakowało - kontynuowała podjęty temat gładko, tak, jakby nikt im nie przerwał; i ona musiała jednak wracać do obowiązków, zanim jednak zamknęła się w gabinecie, zadbała o to, by Melisande opuściła restaurację zadowolona, a do drzwi odprowadził ją jeden z zaufanych pracowników La Fantasmagorii.
| Deirdre i Melisande zt
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
Loggia
Szybka odpowiedź