Ogród
Strona 2 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Za domem znajduje się działka przeznaczona na ogród, dość pokaźna i granicząca z lasem - dom jest w końcu na obrzeżach Doliny Godryka. Choć Cattermole nie zna się na ogrodnictwie, przestrzeń za domem była jednym z głównych powodów, dla których wybrał tą posiadłość - papa Cattermole zawsze pasjonował się ogrodnictwem, a teraz ogród będzie mogła zagospodarować przyszła pani Cattermole.
Ogród
Za domem znajduje się działka przeznaczona na ogród, dość pokaźna i granicząca z lasem - dom jest w końcu na obrzeżach Doliny Godryka. Choć Cattermole nie zna się na ogrodnictwie, przestrzeń za domem była jednym z głównych powodów, dla których wybrał tą posiadłość - papa Cattermole zawsze pasjonował się ogrodnictwem, a teraz ogród będzie mogła zagospodarować przyszła pani Cattermole.
intellectual, journalist
little spy
little spy
Ostatnio zmieniony przez Steffen Cattermole dnia 07.04.22 0:23, w całości zmieniany 4 razy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
– Wiesz, co on oznacza? – Ten znak, który wyryto na obracanym między smukłymi palcami kamyku. Nigdy nie zagłębiła się w znaczenie run, może jednak powinna – chociażby po to, by zrozumieć, co symbolizował wyłowiony z misy podarunek. Dopiero po chwili przywołała na usta uśmiech, uprzejmy i stonowany, na moment odrywając wzrok od prostego, pulsującego jednak jakąś nienazwaną mocą wzoru i wznosząc go w górę, ku twarzy towarzysza. Nadal nie była pewna, co tu robi, czy nie dostała zaproszenia na ślub dwójki młodych czarodziejów jedynie przypadkiem – lecz przecież wykaligrafowana, wspominająca ją z imienia i nazwiska kartka rozwiewała wszelkie wątpliwości. Wśród gromadzących się w Jamie gości czuła się niepewnie, niemalże jak intruz, na uroczystość nie przybyła jednak sama; bliskie towarzystwo Foxa dodawało otuchy, ale też odzywało ściskiem w związanym na supeł żołądku. Błądziła gdzieś między zażyłością, a przyzwoitym, dyktowanym rozsądkiem dystansem, stale próbując odnaleźć złoty środek, nie chcąc ani przyciągać do siebie ciężkich, wprawiających w zakłopotanie spojrzeń otaczających ich zewsząd czarodziejów, ani też – zachowywać, jak gdyby zapomniała o tym wszystkim, co wyznawali sobie w zaciszu zaśnieżonego ogrodu Ostoi.
Z niemalże idealnym opanowaniem przyglądała się kroczącej w stronę Cattermole'a pannie młodej; olśniewającej nie tylko prostą, lecz ujmującą suknią, kaskadą złocistych włosów czy roziskrzonym spojrzeniem, ale przede wszystkim – bijącym od niej szczęściem. To był ich dzień, dzień, który już na zawsze zagości w pamięci nowożeńców, nie wyblaknie wraz z upływem lat. Wspomnienie, którym będą ogrzewać się zimą, a także dodawać sił w chwilach słabości; te przecież nadejdą, gdy tylko wojna znów o sobie przypomni, może jeszcze tego wieczoru, może dopiero za kilka dni. Im dłużej słuchała składanych przez młodych przysiąg, tym trudniej było skupić się tylko i wyłącznie na tu i teraz. Stale śledziła ich wzrokiem, podszyte czułością gesty, przepełnione miłością spojrzenia, lecz nie poświęcała im pełni swej uwagi; myślami uciekała gdzieś dalej, samolubnie zerkając ku Cattermole'om przez pryzmat siebie, swoich doświadczeń. Albo ich braku. Jeszcze do niedawna była niezachwianie pewna, że nigdy nie znajdzie się na miejscu Isabelli – odziana w biel, gotowa do złączenia swego losu z drugą osobą, przyjęcia symbolizującej jedność obrączki. Bo czy w ogóle by się do tego nadawała? Do bycia żoną? Matką? Jednak im większy chaos ich otaczał, im czarniejsze chmury zbierały się nad całą Anglią i im silniej jej świat drżał w posadach, tym wyraźniej zaczynała widzieć, co jest naprawdę ważne – i że przecież ostatnim, czego by chciała, to umrzeć samotnie. Że po długich latach stawania na pierwszym miejscu obowiązku względem Ministerstwa, swej kariery, zamykania się na wszystkich, na jej drodze nieoczekiwanie stanął ktoś, komu chciałaby spróbować zaufać. Dać się poznać, w pełni.
Zerknęła ku niemu tylko raz, badawczo i płochliwie, gdy usta państwa młodych złączyły się w niewinnym pocałunku, a ogród rozbrzmiał brawami zebranych wokół nich gości; przez większość czasu uparcie omijała go wzrokiem, zawstydzona swym ściśniętym gardłem i pobladłą twarzą, nie chcąc, by cokolwiek z niej teraz wyczytał. Nie śpieszyła się z zajęciem miejsca w kolejce, nie była pewna, jakimi słowami powinni przemówić, ani czy przyniesiony ze sobą prezent – bardziej symboliczny niż cokolwiek wart – nie miał zostać odebrany jako nietakt. Dopiero wtedy, para za parą zbliżając się ku promieniejących szczęściem młodych, zyskała lepszą okazję, by spojrzeć na czuwającego u boku Steffena Marceliusa. Nawet nie wiedziała, że są ze sobą tak blisko. Wiedziała za to, że będą musieli porozmawiać o innym jego przyjacielu, Thomasie, lecz nie dziś, nie teraz. – Steffenie, Isabello. Niezmiernie się cieszymy, że możemy wam towarzyszyć w tym ważnym dniu. – Mówiła w imieniu ich obojga, po raz pierwszy w tej roli, po raz pierwszy przyznając się do tego, co ich łączyło; kątem oka spojrzała ku Foxowi, gdyby przypadkiem chciał dodać coś od siebie, zabrać głos. – Życzymy wam, by to szczęście, ta beztroska, towarzyszyły wam możliwie jak najdłużej. Jak najczęściej. To niewiele, lecz przyjmijcie od nas ten podarek... – Ostrożnie wyciągnęła ku nim dopiero co wyjęty z torebki i przywrócony do normalnych rozmiarów album na zdjęcia; prostokątny, o twardej oprawie, z wykaligrafowanymi imionami nowożeńców. – Niech będzie świadkiem wszystkich dobrych chwil – dodała, uśmiechając się ciepło to do Belli, to do jej męża. Frederick znał ich lepiej, ją na pewno, w końcu jeszcze do dziś mieszkali pod jednym dachem; może powinna pozwolić mu mówić?
Zaraz jednak odeszli na bok, pozwalając kolejnym oczekującym na zagrabienie sobie chwili uwagi najważniejszych czarodziejów tego wieczoru. Nim jeszcze rozpoczęła się ceremonia, odstawiła na przyszykowany w tym celu stół miskę z sałatką śledziową z burakami; teraz tylko przemknęła wzrokiem po zebranych na nim potrawach. I... butelkach z wężami w środku? Toujours Pur. – Piłeś to kiedyś? Ta szlachta musi być niezwykle ekscentryczna, że zachwyca się takimi trunkami – zwróciła się do Fredericka konspiracyjnym szeptem, pozwalając sobie na tę zuchwałą zaczepkę; dla jej złagodzenia objęła go wdzięcznym, ufnym spojrzeniem zmrużonych nieznacznie oczu. Liczyła na to, że towarzysz weźmie ster w swoje ręce i pokieruje nimi w tę czy inną stronę; sama nie wiedziała, co powinni teraz zrobić, albo gdzie się udać.
| runa trochę działa
Z niemalże idealnym opanowaniem przyglądała się kroczącej w stronę Cattermole'a pannie młodej; olśniewającej nie tylko prostą, lecz ujmującą suknią, kaskadą złocistych włosów czy roziskrzonym spojrzeniem, ale przede wszystkim – bijącym od niej szczęściem. To był ich dzień, dzień, który już na zawsze zagości w pamięci nowożeńców, nie wyblaknie wraz z upływem lat. Wspomnienie, którym będą ogrzewać się zimą, a także dodawać sił w chwilach słabości; te przecież nadejdą, gdy tylko wojna znów o sobie przypomni, może jeszcze tego wieczoru, może dopiero za kilka dni. Im dłużej słuchała składanych przez młodych przysiąg, tym trudniej było skupić się tylko i wyłącznie na tu i teraz. Stale śledziła ich wzrokiem, podszyte czułością gesty, przepełnione miłością spojrzenia, lecz nie poświęcała im pełni swej uwagi; myślami uciekała gdzieś dalej, samolubnie zerkając ku Cattermole'om przez pryzmat siebie, swoich doświadczeń. Albo ich braku. Jeszcze do niedawna była niezachwianie pewna, że nigdy nie znajdzie się na miejscu Isabelli – odziana w biel, gotowa do złączenia swego losu z drugą osobą, przyjęcia symbolizującej jedność obrączki. Bo czy w ogóle by się do tego nadawała? Do bycia żoną? Matką? Jednak im większy chaos ich otaczał, im czarniejsze chmury zbierały się nad całą Anglią i im silniej jej świat drżał w posadach, tym wyraźniej zaczynała widzieć, co jest naprawdę ważne – i że przecież ostatnim, czego by chciała, to umrzeć samotnie. Że po długich latach stawania na pierwszym miejscu obowiązku względem Ministerstwa, swej kariery, zamykania się na wszystkich, na jej drodze nieoczekiwanie stanął ktoś, komu chciałaby spróbować zaufać. Dać się poznać, w pełni.
Zerknęła ku niemu tylko raz, badawczo i płochliwie, gdy usta państwa młodych złączyły się w niewinnym pocałunku, a ogród rozbrzmiał brawami zebranych wokół nich gości; przez większość czasu uparcie omijała go wzrokiem, zawstydzona swym ściśniętym gardłem i pobladłą twarzą, nie chcąc, by cokolwiek z niej teraz wyczytał. Nie śpieszyła się z zajęciem miejsca w kolejce, nie była pewna, jakimi słowami powinni przemówić, ani czy przyniesiony ze sobą prezent – bardziej symboliczny niż cokolwiek wart – nie miał zostać odebrany jako nietakt. Dopiero wtedy, para za parą zbliżając się ku promieniejących szczęściem młodych, zyskała lepszą okazję, by spojrzeć na czuwającego u boku Steffena Marceliusa. Nawet nie wiedziała, że są ze sobą tak blisko. Wiedziała za to, że będą musieli porozmawiać o innym jego przyjacielu, Thomasie, lecz nie dziś, nie teraz. – Steffenie, Isabello. Niezmiernie się cieszymy, że możemy wam towarzyszyć w tym ważnym dniu. – Mówiła w imieniu ich obojga, po raz pierwszy w tej roli, po raz pierwszy przyznając się do tego, co ich łączyło; kątem oka spojrzała ku Foxowi, gdyby przypadkiem chciał dodać coś od siebie, zabrać głos. – Życzymy wam, by to szczęście, ta beztroska, towarzyszyły wam możliwie jak najdłużej. Jak najczęściej. To niewiele, lecz przyjmijcie od nas ten podarek... – Ostrożnie wyciągnęła ku nim dopiero co wyjęty z torebki i przywrócony do normalnych rozmiarów album na zdjęcia; prostokątny, o twardej oprawie, z wykaligrafowanymi imionami nowożeńców. – Niech będzie świadkiem wszystkich dobrych chwil – dodała, uśmiechając się ciepło to do Belli, to do jej męża. Frederick znał ich lepiej, ją na pewno, w końcu jeszcze do dziś mieszkali pod jednym dachem; może powinna pozwolić mu mówić?
Zaraz jednak odeszli na bok, pozwalając kolejnym oczekującym na zagrabienie sobie chwili uwagi najważniejszych czarodziejów tego wieczoru. Nim jeszcze rozpoczęła się ceremonia, odstawiła na przyszykowany w tym celu stół miskę z sałatką śledziową z burakami; teraz tylko przemknęła wzrokiem po zebranych na nim potrawach. I... butelkach z wężami w środku? Toujours Pur. – Piłeś to kiedyś? Ta szlachta musi być niezwykle ekscentryczna, że zachwyca się takimi trunkami – zwróciła się do Fredericka konspiracyjnym szeptem, pozwalając sobie na tę zuchwałą zaczepkę; dla jej złagodzenia objęła go wdzięcznym, ufnym spojrzeniem zmrużonych nieznacznie oczu. Liczyła na to, że towarzysz weźmie ster w swoje ręce i pokieruje nimi w tę czy inną stronę; sama nie wiedziała, co powinni teraz zrobić, albo gdzie się udać.
| runa trochę działa
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
in the end
we'll all become stories
we'll all become stories
Smukłe palce sunęły między jasnymi pasmami, upewniając się, iż bladość różu nie ostała się na blondzie kosmyków, a każdy pukiel ułożony był w sposób odpowiedni. Mała dłoń drżała lekko i musiała raz po raz napominać się, by nie przygryzać dolnej wargi pod czerwienią szminki skrytej. To było głupiutkie, wiedziała o tym, to denerwowanie się, to poczucie, że cokolwiek by nie uczyniła, tak nie będzie na miejscu. Nigdy nie była. A przecież uroczystość, w jakiej brała udział, wyprawiana była przez przyjaciół, znajome dusze, które tak jak im wszystkiego dobrego życzyła, tak i one jej. Ale nie oznaczało to, że ten strach przed wygłupieniem się zmalał, była tylko dziewczynką z cyrku, a czasy były ciężkie. Czy naprawdę miała prawo, do odrobiny próżności? Teraz kiedy niebo upadało całym swym ciężarem, codzienność w beznadziei pogrążając? A może właśnie dlatego powinna, śluby przecież nie zdarzają się często, nie takie, w których mogła uczestniczyć i ta radość, szczęście wobec złączonego losu było czymś, co warto świętować. Pojawiła się w pożyczonym od Leanne ciemnym płaszczyku, którego linię kołnierza obszywało czarne futro, w różowej sukience łydek sięgającej, nieco rozkloszowanej, z tiulową spódnicą oraz ramiączkami wywołującymi urzeczone łaskotanie, bo wyglądała w niej naprawdę ślicznie. I łapała się na tym, jak prędko popiół spojrzenia szklił się okrutnie, gdy muskała materiał delikatnie - Nora oraz inne garderobiane pomogły jej przerobić jeden ze starych kostiumów, czyniąc zeń coś...pięknego, dziewczęcego, poprawnego i chociaż po powrocie na nowo strój zostanie rozłożony na czynniki pierwsze, tak miała poczucie, że najdroższej Isabelli w żaden sposób wstydu nie przyniesie. I może, ale tylko może, jej starania zostaną choć trochę docenione. Przestań, syczy sama do siebie, rękę od włosów odejmując, poprawiając jeszcze czarny berecik figlarnie przekrzywiony na głowie. Do Szczurzej Jamy przybyła samotnie, czując się niepewnie, nie bardzo wiedząc, czy wypada po prostu tak być na gotowym, kiedy przygotowania od wielu dni trwać miały. Co prawda miała ze sobą wiklinowy koszyk z ciastem z melasy oraz pigw - po prawdzie więcej tam było melasy niż pigw - ale migdały chyba przełamywały...jakikolwiek smak ono sobą reprezentowało. Rozmyślanie, czy powinna pozostawić jakąś karteczkę z ostrzeżeniem, wyparowało w momencie, gdy dostrzegła postać Castora, zamyślone brwi niemal w strapieniu się łączące, zsuwające się z prostego nosa okulary, linię ust początkowo wykrzywiającą się w uśmiechu, który zamarł w połowie, kiedy antracytowe tęczówki wzniosły się na jej postać. I przez jedno uderzenie serca, miała ochotę się skulić, kucnąć oraz buzię w dłoniach skryć w zawstydzeniu, bo pewnie znowu skrewiła, jednak blondyn odezwał się i ta feeria emocji przeminęła, pozostawiając tylko ciepło pęczniejące w jej wnętrzu.
- A ty - oczy ślizgały się po materiale szaty, po szczupłych dłoniach, po policzkach niepokojąco zapadniętych - Wyjątkowo szarmancko - pochwaliła go, opuszki palców do warg wznosząc nim dygnęła wdzięcznie - Sir-e - rzekła z powagą, godną tej zasłyszanej przypadkiem na Sabacie, a następnie objęła oferowane ramię z czystą radością. Proste słowa plątały się na języku z lekkością, jak minęły mu ostatnie dni? Co ponownie intrygującego szeptały mu jego zbiory roślin? Czy sen nawiedza go niczym dobry przyjaciel, czy też zbywa go niczym uciążliwy sąsiad? To było nagle łatwiejsze, mówić o błahostkach, kiedy jedna z najwspanialszych par pod wszystkimi gwiazdami, miała złączyć się ze sobą wspólnym losem. Po odebraniu prezentów oraz odłożeniu na wydzielone miejsce poczęstunku, usiadła tuż obok swego towarzysza, pochylając się w jego stronę, wsłuchiwała się w drżenie głosu, w ciepły oddech łaskotaniem otulający płatek dziewczęcego ucha. Nie interesowały jej runy, nie czuła do nich pociągu na równi z tym, jak one do niej, ale kiedy oczy chłopca jaśniały skrą pasji, gdy opowiadał o swym podarku, a uśmiech nadał żywotności zmizerniałej twarzy, pomyślała, że mogłaby już słuchać o nich zawsze. Jeśli tylko mógłby być zamknięty w tej niewielkiej bańce szczęścia. Coś zakuło w jej wnętrzu, zaszeptało okrutnie, lecz Finnie pozostawała na to głucha, bo dziś liczyło się coś więcej niż własne rozterki. Mała dłoń sięgnęła większej, pozwalając palcom spleść się ze sobą - zazwyczaj nie inicjowała sama kontaktu fizycznego, jednak Sprout sprawiał, że i ona własne granice, chociaż odrobinę przesuwała. Wszystko ma swój czas i miejsce.
- Niezależnie od tego, co może się wydarzyć? - spytała miękko, nim wolną rękę swój pakunek odwinęła - Och, a moja co oznacza? - zapytała z ciekawością, bo może i na nią jakiś mądry przekaz czekał, taki dający nadzieję oraz siłę do wypatrywania kolejnych wschodów, oraz zachodów słońca. Czy dotyczyła ona przełamywania własnych słabości? A może nieskończoności rozwoju? Czymkolwiek by nie była, miała nadzieję, iż zwiastuje coś dobrego. Dotyk, jaki ich łączył, został zerwany, gdy ceremonia się rozpoczęła, a żołądek panny Jones ścisnął się niebezpiecznie, by mięśnie mogły rozluźnić się na widok państwa młodych. Steffen, który czasem wydawał się nieporadny, a zarazem tak pełen entuzjazmu wobec wszystkiego, co leżało w kręgu jego zainteresowań, teraz cechował się powagą, dumą i miłością, która gotowa była równie nieporadnie, co entuzjastycznie otulić sobą postać prawdziwie eterycznej blondynki. A Isabella, wyrwana jakby nie z tego świata, pani, która dotąd żyła na salonach, nie wydawała się bardziej realna, prawdziwsza niż w tej chwili. Uwolniona ze splotów powinności, brała swe przeznaczenie z pewnością, z tą naturalną słodyczą, przed której dobrocią nie można się było skryć nawet. Czy to zawsze tak wygląda? Zastanawiała się mimowolnie, czując, jak ściska się jej gardło. Czy naprawdę można patrzeć na siebie w ten sposób? Jakby nic nigdy nie istniało, dopóki w zasięgu wzroku nie pojawiła się dana osoba? Trochę drga, kiedy Castor szuka po omacku jej ręki, ale odpowiada mu uspokajającym przesunięciem kciuka po wierzchu dłoni, oferuje mu nawet chusteczkę w pewnym momencie, bo przecież to nie jest wstyd Cassie. Cieszyć się, radować się z ważnych chwil, tej niedostępnej już normalności. Finley nie płacze. Chyba nawet mgła łez nie zaburza oglądanego obrazu i to raczej nie jest dobre, powinna się wzruszyć, przejąć bardziej niż jest przejęta, ale zamiast tego pozwala nieść się wyobraźni, przemyśleniom, swoistej tęsknocie, która melancholią osiada na przestrzeni czerni źrenic i zanika, dopiero gdy przysięgi są wymienione, kiedy Castor chrząka nad nią, a ona odpowiada promiennym uśmiechem, jakby wcale nie była gdzieś daleko, jakby czyiś głos nie namawiał jej do pozostania pośród ziem pachnących wrzosami i siarką. Wspólnie zajęli miejsce w kolejce, a kiedy już stali twarzą w twarz, Finnie nie potrafiła powstrzymać się przed porwaniem kochanej Belli w ramiona.
- Jak mogłaś skraść całe piękno świata i osadzić je w sobie? - poskarżyła się, dolną wargę wydymając by zaraz mogła zachichotać wdzięcznie - Tak bardzo wam gratuluje, oby gwiazdy nad wami czuwały, a ich światło nie było dla was prawdą ostateczną, a ledwie wskazówką, bowiem to wy jesteście panami swego losu oraz wspaniałości, jakie na was czekają - nie wiedziała nigdy, czy życzenia, które składa, mają jakikolwiek sens, ale błogosławieństwo gwiazd było najcenniejszym, najszczerszym wyrazem pomyślności, jakie przekazywano w jej klanie - Steffenie, musisz koniecznie o nią dobrze zadbać, dobrze? - mówiła miękko, ramiona rozkładając, kiedy pan młody skończył ich chwalić. Objęła go krótko, na palce się wspinając, by ze słodyczą uśmiechu oraz z nieruchomymi popielatymi oczętami móc szepnąć - Nadal ci nie wybaczyłam - odsunęła się wyraźnie radosna, ręce ze sobą splatając w uciesze, gdy państwp Cattermole otrzymali prezent. Powinien im przynieść nieco spokoju ducha, przynajmniej do czasu, aż nie zemści się na panu Cattermole w sposób nader okrutny. Nie mogli jednak zawłaszczyć czasu całkowicie świeżo upieczonym małżonkom, toteż odsunęli się na bok, co pozwoliło tancerce rozejrzeć się w zaciekawieniu po zebranych. I wzrok zatrzymała na postaci konkretnej, w odruchu pierwszym chciała nawet podejść, powiedzieć coś, tylko język nagle stał się ciężki, a własne towarzystwo natrętne. Zresztą, nie powinna się martwić, nie był tutaj sam, dostrzegła, że ktoś już kierował się w jego stronę.
- Yhm, chodźmy - odpowiedziała Sproutowi, zerkając na niego wesoło. Na pewno w salonie znajdowało się coś, co wypełni ich odświętną atmosferą.
| runa działa z pełną mocą, co za piękny dzień na upokarzającą śmierć
tutaj jest inspiracja sukienką oraz fryzurą
Jak ja Cię obronię i po czyjej stronie
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Uroczystość toczyła się spokojnym tempem, zaskakiwali go kolejni goście; Thalia? Odczuwał brak bliskich, stał z boku, u boku Steffena, gotów pomóc mu z formalnościami, na tyle, na ile był w stanie pomimo kalectwa; kilka tygodni nie pozwoliło mu uporać się ze swoim stanem na tyle, by lekko podejść do codziennych czynności, które wciąż wydawały się nie do przejścia bez obu rąk. Smętny zabliźniony kikut przerażał, skryty pod płachtą dawał ułudę bezpieczeństwa i umożliwiał wyparcie, odczekał, aż wszyscy goście złożą swoje życzenia, w duchu mając nadzieję na to, że nikt nie skupi na niego dłuższej uwagi. Dostrzegł Maeve, nie sądził, że tu będzie, że znali się ze Steffenem tak dobrze, spłoszył się pod jej spojrzeniem, czując wstyd jeszcze większy niż wcześniej - co miałby powiedzieć jej? Że oto stał się bezużyteczny, że nic z ich umowy, że więcej jej nie pomoże. Nie miał ręki, jak miał żyć bez niej? Jak miał żyć dalej? Poczucie dojmującego wstydu wypierało wszelkie racjonalne podszepty, ból wciąż ściskał serce.
Bez słowa odebrał kieliszek wina od Thalii, spoglądając na nią pytająco, co ty tu robisz, chciałby spytać, ale nie zdążył, gdy znalazł się między nimi pan młody. Ciężko mu było dotrzymywać mu towarzystwa, nie chciał epatować na niego swoim nastrojem. Wymusił uśmiech, trochę sztuczny, kiedy zachęcił go do spróbowania alkoholu. Powinien chyba zaproponować, że jemu też naleje - ale i tego zrobić nie mógł. - Masz ochotę? - upewnił się w takim razie, oferując mu wpierw kieliszek, który sam dostał od Wellers. To był jego dzień. Nie powinien dzisiaj przejmować się cudzymi zmartwieniami. Nie chciał, żeby to robił. Muzyka już grała, zawsze był na parkiecie pierwszy. Ale nie dzisiaj.
Uroczystości w ogrodzie toczyły się łagodnie, wkrótce nieopodal zaczęła się pierwsza z zabaw, na którą wzywał jeden ze starszych czarodziejów - Marcel przyglądał się jej wraz z innymi, zapatrzony w kolejne lepione bałwany. W myślach zgadywał razem z innymi, choć nie wolno było mu wypowiadać imion na głos, beztroska pozwoliła mu skupić myśli na czymś innym; Keata zgadł od razu, był świetny, usta też drgnęły mu, gdy Finley i Castor kończyli lepić ostatniego z bałwanków. Naburmuszony wyraz twarzy był niepotrzebny, ale poza nim...
Poza nim rozległ się trzask łamanej gałęzi, który wywołał u Marcela silny pisk w uszach, serce przyśpieszyło mocniej, wzrok zatrzymał się na lepionym stworze i nie był w stanie go oderwać, a trzask gałęzi powtarzał się w jego głowie raz po razie, kilka razy z rzędu, zlewając się we wspomnieniach z trzaskiem gruchotanej kości. Z trzaskiem krat. Z krzykiem. Ze stukotem przesuwanego krzesła. Ze stukotem kroków, kiedy półprzytomnego wlekli go po schodach. Z trzaskiem medykamentów, kiedy obcy ludzie opatrywali łysy kikut, zachowując go - upokorzonego - przy życiu. Płaszczyk miał go ochronić, nie pozwolić nikomu rozpoznać, że był tylko okaleczonym za kradzież złodziejem. Złodziejem. Rzezimieszkiem. Tak innym, tak gorszym od wszystkich tu zebranych. Ilu z nich wiedziało, czym była prawdziwa bieda? Ilu z nich wiedziało, jak ciężko było żyć bez czarodziejskich rodziców? Ilu z nich... co próbował teraz robić, usprawiedliwiać się? Błękitne oczy zaszkliły się niepokojąco, kiedy dostrzegł radosny uśmiech na twarzy Finley, szelmowski uśmiech Castora. Naturalnie blada cera zdała się bledsza pomimo styczniowego mrozu, czy czuł się od niego lepszy? Bo nie musiał tego robić? Bo miał cholerne czystokrwiste nazwisko, porządny dom, rodzinę? Mimowolnie zacisnął pieść, jedną, choć usiłował dwoje - ciało wciąż odrzucało myśl, że naprawdę nie miał dłoni. Towarzyszący mu od początku wstyd zaognił się w sercu mocniej, czy teraz wszyscy mieli wiedzieć? Dowiedzieć się w ten sposób? Płaszczyk miał go przed tym ochronić, wiedzieli tylko oni - czy chcieli powiedzieć o tym wszystkim? Nie dostrzegł ułamanej ręki bałwanka, materiał ją zakrył, ale trzask echem wracał w myślach, raz po razie, brutalnie rozbudzając najtragiczniejsze makabryczne wspomnienia. Pozornie przyjemna zabawa, okraszona uśmiechami przyjaciół, w kontraście do jego kalectwa wydała mu się okrutna. Wzrok błądził po twarzy bałwanka, dostrzegał ten grymas, ułamana gałąź tak mocno zmieniała jego odbiór.
- Przepraszam - Uśmiechnął się nienaturalnie do Steffena, odkładając nienaruszony, mimo upływu czasu, kieliszek na jeden ze stołów. - Pójdę do łazienki - rzucił, znikając gdzieś między gośćmi.
Bez słowa odebrał kieliszek wina od Thalii, spoglądając na nią pytająco, co ty tu robisz, chciałby spytać, ale nie zdążył, gdy znalazł się między nimi pan młody. Ciężko mu było dotrzymywać mu towarzystwa, nie chciał epatować na niego swoim nastrojem. Wymusił uśmiech, trochę sztuczny, kiedy zachęcił go do spróbowania alkoholu. Powinien chyba zaproponować, że jemu też naleje - ale i tego zrobić nie mógł. - Masz ochotę? - upewnił się w takim razie, oferując mu wpierw kieliszek, który sam dostał od Wellers. To był jego dzień. Nie powinien dzisiaj przejmować się cudzymi zmartwieniami. Nie chciał, żeby to robił. Muzyka już grała, zawsze był na parkiecie pierwszy. Ale nie dzisiaj.
Uroczystości w ogrodzie toczyły się łagodnie, wkrótce nieopodal zaczęła się pierwsza z zabaw, na którą wzywał jeden ze starszych czarodziejów - Marcel przyglądał się jej wraz z innymi, zapatrzony w kolejne lepione bałwany. W myślach zgadywał razem z innymi, choć nie wolno było mu wypowiadać imion na głos, beztroska pozwoliła mu skupić myśli na czymś innym; Keata zgadł od razu, był świetny, usta też drgnęły mu, gdy Finley i Castor kończyli lepić ostatniego z bałwanków. Naburmuszony wyraz twarzy był niepotrzebny, ale poza nim...
Poza nim rozległ się trzask łamanej gałęzi, który wywołał u Marcela silny pisk w uszach, serce przyśpieszyło mocniej, wzrok zatrzymał się na lepionym stworze i nie był w stanie go oderwać, a trzask gałęzi powtarzał się w jego głowie raz po razie, kilka razy z rzędu, zlewając się we wspomnieniach z trzaskiem gruchotanej kości. Z trzaskiem krat. Z krzykiem. Ze stukotem przesuwanego krzesła. Ze stukotem kroków, kiedy półprzytomnego wlekli go po schodach. Z trzaskiem medykamentów, kiedy obcy ludzie opatrywali łysy kikut, zachowując go - upokorzonego - przy życiu. Płaszczyk miał go ochronić, nie pozwolić nikomu rozpoznać, że był tylko okaleczonym za kradzież złodziejem. Złodziejem. Rzezimieszkiem. Tak innym, tak gorszym od wszystkich tu zebranych. Ilu z nich wiedziało, czym była prawdziwa bieda? Ilu z nich wiedziało, jak ciężko było żyć bez czarodziejskich rodziców? Ilu z nich... co próbował teraz robić, usprawiedliwiać się? Błękitne oczy zaszkliły się niepokojąco, kiedy dostrzegł radosny uśmiech na twarzy Finley, szelmowski uśmiech Castora. Naturalnie blada cera zdała się bledsza pomimo styczniowego mrozu, czy czuł się od niego lepszy? Bo nie musiał tego robić? Bo miał cholerne czystokrwiste nazwisko, porządny dom, rodzinę? Mimowolnie zacisnął pieść, jedną, choć usiłował dwoje - ciało wciąż odrzucało myśl, że naprawdę nie miał dłoni. Towarzyszący mu od początku wstyd zaognił się w sercu mocniej, czy teraz wszyscy mieli wiedzieć? Dowiedzieć się w ten sposób? Płaszczyk miał go przed tym ochronić, wiedzieli tylko oni - czy chcieli powiedzieć o tym wszystkim? Nie dostrzegł ułamanej ręki bałwanka, materiał ją zakrył, ale trzask echem wracał w myślach, raz po razie, brutalnie rozbudzając najtragiczniejsze makabryczne wspomnienia. Pozornie przyjemna zabawa, okraszona uśmiechami przyjaciół, w kontraście do jego kalectwa wydała mu się okrutna. Wzrok błądził po twarzy bałwanka, dostrzegał ten grymas, ułamana gałąź tak mocno zmieniała jego odbiór.
- Przepraszam - Uśmiechnął się nienaturalnie do Steffena, odkładając nienaruszony, mimo upływu czasu, kieliszek na jeden ze stołów. - Pójdę do łazienki - rzucił, znikając gdzieś między gośćmi.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Zaproszenie na wesele przyszło nieoczekiwanie, ale Herbert podejrzewał czyja to sprawka i to kto maczał palce w tym, żeby do niego dotarło. Nie znali się ze Steffenem ani tym bardziej z Isabellą aby dostał zaproszenie od tak, na pewno Florka o to poprosiła, a dla niego było oczywiste, że zjawi się na weselu w jej towarzystwie. Stojąc przed lustrem w domu dobierał odpowiednie elementy stroju, aby prezentować się należycie. Marudził tak długo z wyborem krawata i koszuli, że aż przyszła z pomocą Hattie i doradziła synowi co najlepiej ubrać, a skończyło się na muszce, białej koszuli, kamizelce i eleganckim garniturze. Wyglądał jak mugol, a nie czarodziej, co mu zupełnie nie przeszkadzało, był w połowie mugolem i moda, którą oni stworzyli bardziej mu pasowała niż nie jedna czarodziejska szata, choć ostatnio jeden z płaszczy z połami bardzo mu się spodobał. Jednak nie miał teraz środków na takie zbytki, musiały poczekać do zakończenia wojny.
Na miejscu stał z boku obserwując ceremonię, ale de facto co jakiś czas zerkając w stronę Florki, kiedy ta patrzyła na parę młodą z zachwytem, on zaś próbował sobie przypomnieć kiedy po raz ostatni był na weselu. U Macmillana, to chyba było to, zdawało się że wieki temu, w innym życiu i rzeczywistości tak odległej. Wojna jednak nie zatrzymywała ludzi, a ci pragnęli wierzyć, że ten horror kiedyś przeminie i wrócą do normalności; zupełnie odmiennej od tej, którą znali sprzed wojny. Przyszedł w końcu czas składania życzeń i prezentów młodej parze. Nie miał sam wiele, ale uznał, że dorzuci coś do siebie na stół państwa młodych, a Hattie nie puściłaby go z gołymi rękoma na tak ważną uroczystość, przy okazji napomknęła niby nieopatrznie, że sama nie może doczekać się wesela własnego syna. Udał taktownie, że tego nie słyszał. Sięgnął po jeden z prezentów dla gości i schował do kieszeni, bo Florka zaraz wskazała mu zabawę na śniegu więc nie miał wyjścia jak pójść za nią, by w niej uczestniczyć.
|Witam się grzecznie, żeby nie było, że wbiłem prosto na lepienie bałwanów. Przynoszę ze sobą tłuczone ziemniaki z zapiekaną wołowiną.
Na miejscu stał z boku obserwując ceremonię, ale de facto co jakiś czas zerkając w stronę Florki, kiedy ta patrzyła na parę młodą z zachwytem, on zaś próbował sobie przypomnieć kiedy po raz ostatni był na weselu. U Macmillana, to chyba było to, zdawało się że wieki temu, w innym życiu i rzeczywistości tak odległej. Wojna jednak nie zatrzymywała ludzi, a ci pragnęli wierzyć, że ten horror kiedyś przeminie i wrócą do normalności; zupełnie odmiennej od tej, którą znali sprzed wojny. Przyszedł w końcu czas składania życzeń i prezentów młodej parze. Nie miał sam wiele, ale uznał, że dorzuci coś do siebie na stół państwa młodych, a Hattie nie puściłaby go z gołymi rękoma na tak ważną uroczystość, przy okazji napomknęła niby nieopatrznie, że sama nie może doczekać się wesela własnego syna. Udał taktownie, że tego nie słyszał. Sięgnął po jeden z prezentów dla gości i schował do kieszeni, bo Florka zaraz wskazała mu zabawę na śniegu więc nie miał wyjścia jak pójść za nią, by w niej uczestniczyć.
|Witam się grzecznie, żeby nie było, że wbiłem prosto na lepienie bałwanów. Przynoszę ze sobą tłuczone ziemniaki z zapiekaną wołowiną.
Zły pomysł?Nie ma czegoś takiego jak zły pomysł, tylko złe wykonanie go
Herbert Grey
Zawód : Botanik, podróżnik, awanturnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Podróżowanie to nie jest coś, do czego się nadajesz. To coś, co robisz. Jak oddychanie
OPCM : 18 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2 +1
TRANSMUTACJA : 15 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
— Ja również cieszę, że mogę świętować z wami ten szczególny dzień. Chciałbym móc przynieść przynieść coś więcej, wiesz jak jest — Przyznał ze szczerą radością i lekkim zakłopotaniem. Nie zależało to od niego. Wszak nie z własnej woli żył dosyć skromnie, mając bardzo ograniczony dostęp do wielu powszechnych towarów. — Będę, kuzynie! — Dodał po słowach krewniaka. Przyszedł co prawda sam, ale może znajdzie jakąś partnerkę do tańca. Póki co znalazł towarzyszkę do rozmowy.
— Nie chciałem się narzucać. Powiedziałbym, że dobrze. Nie wszystko ułożyło się po mojej myśli, ale tak to już w życiu bywa. A u ciebie jak? Radzisz sobie? — Przyznał. Nie lubił komuś narzucać się. Nie był również chętny opowiadać o tym, co już należało do przeszłości. Chciał spoglądać w przyszłość, nawet jeśli ona jawiła się w czarnych barwach. Thalia mogła mieć coś ciekawego do powiedzenia. Wydawało mu się, że wiodła ciekawsze życie od niego przez swój związek z morzem. Wydawało mu się, że w każdej chwili mogłaby wejść na pokład łodzi i stąd odpłynąć. A to coś, czego w pewnym sensie można jej zazdrościć. Nie był to dobry czas na podróże.
— Tak. Była to wspaniała ceremonia. Mój kuzyn i jego żona wyglądają na naprawdę szczęśliwych. Ja również powinienem iść w ślady Steffena i w końcu się ożenić. Nie znalazłem odpowiedniej kandydatki — Westchnął ciężko. Jako najstarszy z braci pierwszy opuścił dom rodzinny i wyruszył w świat. Znalazł przyzwoitą pracę i można powiedzieć że był w stanie utrzymać rodzinę. Wypadałoby ją wreszcie założyć, nawet pomimo wojny. Albo nawet zwłaszcza podczas wojny. Chciał mieć liczną rodzinę, bo sam w takowej dorastał.
— Thalio, przedstawisz mnie swojemu przyjacielowi? — Zwrócił się do przyjaciółki, nie omieszkując spostrzec młodego chłopaka o zmęczonej twarzy, jednorękiego. Nie przyglądał się zbyt długo okaleczonej sylwetce znajomego Thalii. Nie było to grzeczne. Nie zamierzał dociekać. Skinął raz jeszcze głową Steffenowi, z uśmiechem, gdy ten przemknął tuż obok.
— Nie chciałem się narzucać. Powiedziałbym, że dobrze. Nie wszystko ułożyło się po mojej myśli, ale tak to już w życiu bywa. A u ciebie jak? Radzisz sobie? — Przyznał. Nie lubił komuś narzucać się. Nie był również chętny opowiadać o tym, co już należało do przeszłości. Chciał spoglądać w przyszłość, nawet jeśli ona jawiła się w czarnych barwach. Thalia mogła mieć coś ciekawego do powiedzenia. Wydawało mu się, że wiodła ciekawsze życie od niego przez swój związek z morzem. Wydawało mu się, że w każdej chwili mogłaby wejść na pokład łodzi i stąd odpłynąć. A to coś, czego w pewnym sensie można jej zazdrościć. Nie był to dobry czas na podróże.
— Tak. Była to wspaniała ceremonia. Mój kuzyn i jego żona wyglądają na naprawdę szczęśliwych. Ja również powinienem iść w ślady Steffena i w końcu się ożenić. Nie znalazłem odpowiedniej kandydatki — Westchnął ciężko. Jako najstarszy z braci pierwszy opuścił dom rodzinny i wyruszył w świat. Znalazł przyzwoitą pracę i można powiedzieć że był w stanie utrzymać rodzinę. Wypadałoby ją wreszcie założyć, nawet pomimo wojny. Albo nawet zwłaszcza podczas wojny. Chciał mieć liczną rodzinę, bo sam w takowej dorastał.
— Thalio, przedstawisz mnie swojemu przyjacielowi? — Zwrócił się do przyjaciółki, nie omieszkując spostrzec młodego chłopaka o zmęczonej twarzy, jednorękiego. Nie przyglądał się zbyt długo okaleczonej sylwetce znajomego Thalii. Nie było to grzeczne. Nie zamierzał dociekać. Skinął raz jeszcze głową Steffenowi, z uśmiechem, gdy ten przemknął tuż obok.
Volans Moore
Zawód : Smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Oh I still can remember a time when it wasn't like this
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
OPCM : 19 +3
UROKI : 15 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Naprawdę, nie musisz się nigdy mnie pytać, czy się narzucasz. Za długo się znamy, abym się tym jakkolwiek martwiła. – Uśmiechnęła się do niego, palcem delikatnie przesuwając po szklanej powierzchni kieliszka, z niemym rozbawieniem obserwując, jak smugi po palcach pojawiają się na jasnej powierzchni. Chyba nie powinna tak trzymać kieliszka, bo je się trzymało w jakiś nieco dziwaczny, odpowiedni sposób, ale o tym nie miała pojęcia, najczęściej pijąc z kubka albo prosto z butelki. Teraz zaś była na przyjęciu, gdzie, wydawałoby się, powinni się zachowywać, dlatego się starała, wciąż jednak, niczym dziecko, pozwalała sobie na zafascynowanie się prostymi rzeczami. Mimo to, jej spokój wciąż ją ogarniał, a i wydawało się, że nawet w tym momencie jest o wiele mniej zestresowana niż była na początku przyjścia tutaj.
- Jestem pewna, że znajdziesz kogoś dobrego, Volans. Masz dużo zalet i na pewno ktoś odpowiedni się znajdzie. Rozumiem twoje troski, bo też je dzielę, ale ja pogodziła się z tym już dość wcześnie. Dziwaczna kwestia, ale w pierwszych chwilach myślisz o tym, że niby radzisz sobie, ale potem dochodzisz do tego, że w sumie najlepiej zająć się tym, co umiesz i po prostu działa, a jeżeli przyda się to komuś, to bardzo dobrze. – Nie wiedziała nawet, czemu tak chętnie mówiła o czymkolwiek, bo alkohol podobno rozwiązywał język, ale że aż tak? Uznawała to raczej za zabawne, spokojne spojrzenie jednak kierując w stronę Marcela.
Nie dostrzegła braku jego dłoni, nie koncentrując się na tym, co zakrywała peleryna, a jedynie na jego twarzy, smutniejszej niż zwykle. Teraz też skupiła się na jego spojrzeniu i jego twarzy, a kiedy odebrał kieliszek, spojrzała jeszcze na Steffena. W międzyczasie odepchnęła się od stołu, sięgając po przyniesioną przez kogoś wołowinę z tłuczonymi ziemniakami, pochylając się nad cudownym zapachem i nakładając sobie odrobinę na talerz. Kiedy to tak mocno stała się głodna?
Na prośbę o przedstawienie uśmiechnęła się, odkładając łyżkę i wyprostowując się, otrzepując nieco kurtkę.
- Oczywiście, już was przedstawiam – Marcel Carrington, poznaj Volansa Moora, tak, od tych najlepszych Moorów, Volansie, poznaj Marcela, cyrkowego artystę. – Spojrzała znów na gospodarza wesela, ciekawa skąd zna Marcela. Byli w podobnym wieku, może ze szkoły się kojarzyli? To miałoby chyba najwięcej sensu, ale może rzeczywiście czegoś nie wiedziała?
- Jestem pewna, że znajdziesz kogoś dobrego, Volans. Masz dużo zalet i na pewno ktoś odpowiedni się znajdzie. Rozumiem twoje troski, bo też je dzielę, ale ja pogodziła się z tym już dość wcześnie. Dziwaczna kwestia, ale w pierwszych chwilach myślisz o tym, że niby radzisz sobie, ale potem dochodzisz do tego, że w sumie najlepiej zająć się tym, co umiesz i po prostu działa, a jeżeli przyda się to komuś, to bardzo dobrze. – Nie wiedziała nawet, czemu tak chętnie mówiła o czymkolwiek, bo alkohol podobno rozwiązywał język, ale że aż tak? Uznawała to raczej za zabawne, spokojne spojrzenie jednak kierując w stronę Marcela.
Nie dostrzegła braku jego dłoni, nie koncentrując się na tym, co zakrywała peleryna, a jedynie na jego twarzy, smutniejszej niż zwykle. Teraz też skupiła się na jego spojrzeniu i jego twarzy, a kiedy odebrał kieliszek, spojrzała jeszcze na Steffena. W międzyczasie odepchnęła się od stołu, sięgając po przyniesioną przez kogoś wołowinę z tłuczonymi ziemniakami, pochylając się nad cudownym zapachem i nakładając sobie odrobinę na talerz. Kiedy to tak mocno stała się głodna?
Na prośbę o przedstawienie uśmiechnęła się, odkładając łyżkę i wyprostowując się, otrzepując nieco kurtkę.
- Oczywiście, już was przedstawiam – Marcel Carrington, poznaj Volansa Moora, tak, od tych najlepszych Moorów, Volansie, poznaj Marcela, cyrkowego artystę. – Spojrzała znów na gospodarza wesela, ciekawa skąd zna Marcela. Byli w podobnym wieku, może ze szkoły się kojarzyli? To miałoby chyba najwięcej sensu, ale może rzeczywiście czegoś nie wiedziała?
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Mimo że doświadczenia ostatnich tygodni odcisnęły wyraźne piętno na twarzy Isaiaha, napięcie przyprószyło włosy odrobiną dodatkowej siwizny, a smutek wciąż wyraźnie odbijał się w zielonych oczach, mężczyzna stał pośród tłumu z delikatnym uśmiechem na ustach spoglądając ze wzruszeniem w stronę młodej pary. Szczęście Isabelli od dawna leżało mu na sercu, a Steffen, którego poznał osobiście zaledwie kilka tygodni temu natychmiast zrobił na nim bardzo pozytywne wrażenie. Słowa wzajemnej przysięgi wprawiły go w stan chwilowej melancholii, w końcu on sam zaledwie pięć lat temu składał podobną obietnice Isoldzie Slughorn. Tamta uroczystość była jednak zupełnie inna niż ta, w której dane mu było dzisiaj uczestniczyć. Niemniej wcale nie brakowało mu szczególnego dla szlacheckich rodów rozmachu doprawionego nutką pompatyczności, wręcz przeciwnie odpowiadał mu ten skromny, ale dopracowany w każdym detalu, charakter ceremonii. Przez chwilę żałował nawet, że nie zabrał ze sobą Felixa, mimo świadomości, że niespełna dwuletni chłopiec zapewne nie zachowałby w pamięci nawet przebłysku wspomnienia tego szczególnego dnia. Może jednak zasiałoby ono w jego sercu ten swoisty rodzaj wiary w prawdziwą, niezłomną miłość, która zdolna była przenosić góry. Nie miał wątpliwości, że takie właśnie uczucie łączyło państwo Cattermole.
Już przy wejściu wręczył odpowiedniej osobie specjalnie przygotowaną na tę okazję pieczoną gęś, dzieło co prawda nie jego rąk, ale wyśmienitej kucharki od lat współpracującej z rodem Greengrassów, nie miał więc wątpliwości, że danie okaże się co najmniej wyśmienite.
Isabello, wyglądasz przepięknie - powiedział, spoglądając na pannę młodą z nieskrywanym zachwytem. Wręczył Steffanowi butelkę szampana, uśmiechając się szeroko. - To na chwile tylko we dwoje. Jeszcze raz dziękuję za zaproszenie, uroczystość była wspaniała. Tak prawdziwe, nie skrywane uczucie nie tylko ogromnie cieszy moje serce, ale i daje nadzieję, a jej przecież tak bardzo dzisiaj potrzebujemy. Życzę wam wszystkiego, co najlepsze. Jestem przekonany, że czeka was wspaniała przyszłość. - Ciepło wyraźnie słyszalne w jego głosie, przebijające się przez niezagłuszoną nutę zmęczenia, nie pozostawiało wątpliwości co do szczerości jego słów. Skłonił się lekko i wycofał po wymianie uprzejmości, nie chcąc uniemożliwić pozostałym gościom ustawiającym się w kolejce do młodej pary złożenia należytych gratulacji.
Nie dostrzegał w tłumie wielu znajomych twarzy, dyskretnie obserwował przewijających się przed oczami gości, dostrzegając, że pogodny nastrój zdawał udzielić się niemal wszystkim. Sięgnął po sprezentowany mu przy wejściu kamień, przyjrzał się uważnie zdobiącej go runie, aby po chwili zacisnąć go mocno w dłoni. Do jego uszu docierały śmiechy, entuzjastyczne rozmowy prowadzone wesołym tonem, o którego istnieniu, wydawać by się mogło, zdążył już zapomnieć na przestrzeni kilku ostatnich tygodni wypełnionych ponurym gwarem niespokojnych rodzinnych konserwacji. Dźwięki dobiegały do niego jednak z coraz bardziej daleka, jakby przytłumione wewnętrzną refleksją i rozmyślaniem o tym, jak wiele było w stanie zmienić jedno wydarzenie. Nie wiedział już nawet czy chodziło o wspomnienie jego własnego ślubu, które nagle wydało mu się niezwykle bolesne, w końcu Isoldy już półtora roku nie było u jego boku. A może o tragedię, która dotknęła Stafford piątego stycznia burząc jego ideały, wyrywając z okowów własnego idealistycznego świata, którego granice od paru miesięcy udawało mu się odkrywać na nowo, burząc mury odgradzającego go od rzeczywistości bólu, zmuszając do podjęcia działań i przedefiniowania swojego stosunku do wojny. Dotąd myślał, że uda mu się uniknąć sięgania po środki bojowe, musiał jednak spojrzeć prawdzie w oczy. Jego entourage, jego życie już nigdy nie miało być takie jak dawniej. Próbował odgonić od siebie te natrętne myśli, zmienić nieco ich nurt, dzień ten nie zasługiwał w końcu na tak ponure rozmyślania, powracając do zachowanego w głowie obrazu ukochanej Isoldy, która z nieskrywaną radością zatopiłaby się w ślubnej atmosferze stworzonej na terenie czarującego ogrodu, pozwalając z entuzjazmem wchłonąć się zabawie. Może i on powinien sobie dzisiaj na to pozwolić, na moment odpuścić, zapominając o gnębiących go od tygodni problemach.
runa działa w pełni
przynoszę pieczoną gęś i butelkę szampana
Już przy wejściu wręczył odpowiedniej osobie specjalnie przygotowaną na tę okazję pieczoną gęś, dzieło co prawda nie jego rąk, ale wyśmienitej kucharki od lat współpracującej z rodem Greengrassów, nie miał więc wątpliwości, że danie okaże się co najmniej wyśmienite.
Isabello, wyglądasz przepięknie - powiedział, spoglądając na pannę młodą z nieskrywanym zachwytem. Wręczył Steffanowi butelkę szampana, uśmiechając się szeroko. - To na chwile tylko we dwoje. Jeszcze raz dziękuję za zaproszenie, uroczystość była wspaniała. Tak prawdziwe, nie skrywane uczucie nie tylko ogromnie cieszy moje serce, ale i daje nadzieję, a jej przecież tak bardzo dzisiaj potrzebujemy. Życzę wam wszystkiego, co najlepsze. Jestem przekonany, że czeka was wspaniała przyszłość. - Ciepło wyraźnie słyszalne w jego głosie, przebijające się przez niezagłuszoną nutę zmęczenia, nie pozostawiało wątpliwości co do szczerości jego słów. Skłonił się lekko i wycofał po wymianie uprzejmości, nie chcąc uniemożliwić pozostałym gościom ustawiającym się w kolejce do młodej pary złożenia należytych gratulacji.
Nie dostrzegał w tłumie wielu znajomych twarzy, dyskretnie obserwował przewijających się przed oczami gości, dostrzegając, że pogodny nastrój zdawał udzielić się niemal wszystkim. Sięgnął po sprezentowany mu przy wejściu kamień, przyjrzał się uważnie zdobiącej go runie, aby po chwili zacisnąć go mocno w dłoni. Do jego uszu docierały śmiechy, entuzjastyczne rozmowy prowadzone wesołym tonem, o którego istnieniu, wydawać by się mogło, zdążył już zapomnieć na przestrzeni kilku ostatnich tygodni wypełnionych ponurym gwarem niespokojnych rodzinnych konserwacji. Dźwięki dobiegały do niego jednak z coraz bardziej daleka, jakby przytłumione wewnętrzną refleksją i rozmyślaniem o tym, jak wiele było w stanie zmienić jedno wydarzenie. Nie wiedział już nawet czy chodziło o wspomnienie jego własnego ślubu, które nagle wydało mu się niezwykle bolesne, w końcu Isoldy już półtora roku nie było u jego boku. A może o tragedię, która dotknęła Stafford piątego stycznia burząc jego ideały, wyrywając z okowów własnego idealistycznego świata, którego granice od paru miesięcy udawało mu się odkrywać na nowo, burząc mury odgradzającego go od rzeczywistości bólu, zmuszając do podjęcia działań i przedefiniowania swojego stosunku do wojny. Dotąd myślał, że uda mu się uniknąć sięgania po środki bojowe, musiał jednak spojrzeć prawdzie w oczy. Jego entourage, jego życie już nigdy nie miało być takie jak dawniej. Próbował odgonić od siebie te natrętne myśli, zmienić nieco ich nurt, dzień ten nie zasługiwał w końcu na tak ponure rozmyślania, powracając do zachowanego w głowie obrazu ukochanej Isoldy, która z nieskrywaną radością zatopiłaby się w ślubnej atmosferze stworzonej na terenie czarującego ogrodu, pozwalając z entuzjazmem wchłonąć się zabawie. Może i on powinien sobie dzisiaj na to pozwolić, na moment odpuścić, zapominając o gnębiących go od tygodni problemach.
runa działa w pełni
przynoszę pieczoną gęś i butelkę szampana
Isaiah Greengrass
Zawód : alchemik, lord, twórca malarskich barwników
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Znam nuty przekleństw, na wylot prawdę
aż urwie świt nas, każda z gwiazd zgaśnie.
W dłoniach rwę świat nasz tak bez pamięci
za wszystko co ból wziął na zawsze.
aż urwie świt nas, każda z gwiazd zgaśnie.
W dłoniach rwę świat nasz tak bez pamięci
za wszystko co ból wziął na zawsze.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
23.01.
Ukradkiem starła łzę wzruszenia rękawem swojej wrzosowej zwiewnej, ale raczej prostej sukni, kiedy Państwo Młodzi składali sobie ślubne przysięgi. Cała ceremonia i jej otoczka były przepiękne, a Gin zachwycona. Z ciekawością przyglądała się gościom, których w większości nie znała, choć i tak najwięcej uwagi poświęcała swojej przyjaciółce - Isabelli, która wychodziła dziś za mąż. Z miłości, nie z rozsądku. Wśród najbliższych jej sercu osób, a nie tych, których wypadało zaprosić. Z tych względów Macmillanówna uważała, że był to najpiękniejszy ślub w jakim brała udział, a Bella, kochana Bella, stała się dla niej wzorem najodważniejszej z kobiet, która postawiła miłość, szlachetność i dobroć ponad rodowe zobowiązania. Która z ogniem w sercu wzięła los w swoje dłonie i spełniała marzenia.
- Isabello, Steffenie! Tak się cieszę z waszego szczęścia! - zaszczebiotała, gdy tylko znalazła się przy Parze Młodej i miała sposobność uściskania przyjaciółki i dygnięcia z gracją przed jej małżonkiem. - Oby was nie opuszczało ani na chwilę, żeby los się do was uśmiechał każdego dnia i odganiał troski i szare chmury. Żebyście w zdrowiu kroczyli przez życie wspólnie spełniając marzenia! I żeby... - Gin chyba dopiero się rozkręcała, ale jakaś starsza czarownica znacząco chrząknęła jej znienacka zaraz przy uchu aż rudowłosa panna podskoczyła zaskoczona. Uśmiechnęła się do Pary Młodej nerwowo, jeszcze raz uściskała serdecznie Bellę i odeszła robiąc miejsce dla kolejnych gości chcących złożyć życzenia. Rozglądnęła się w poszukiwaniu Prudence, ale nigdzie nie dostrzegła kuzynki. Zapewne ta weszła już do domu, więc i Gin ruszyła w tamtą stronę.
Przy wejściu otrzymała podarek - gładki kamyk z wyrytą jedną prostą kreską. Była to najprawdopodobniej runa, choć Gin nigdy nie była najlepsza w ich odróżnianiu i nie wiedziała co ona oznacza. Zresztą błyskawicznie się rozproszyła, bo tu ktoś ją pozdrawiał, tam ktoś inny śmiał się głośno, nieznajomy czarodziej z uśmiechem podał jej kieliszek z winem. Zawahała się, jakiś dreszcz niepokoju przebiegł jej po plecach, a uśmiech jakby zbladł na jej piegowatej twarzy.
Może to skutki przeżyć z nocy z 19 na 20 stycznia, kiedy to pomagała ciężko rannym mieszkańcom Taunton? To, czego wtedy doświadczyła, to, co zobaczyła i czego się dowiedziała (głównie o sobie samej) przewróciło jej dotąd hermetyczny świat do góry nogami. Dotąd docierały do niej jedynie ciche echa informacji o tym, że był jakiś atak, że Tony znów ruszył z pomocą w słusznej sprawie, ale... do tej pory mogła sobie jedynie wyobrażać jak to wszystko wyglądało, jak wyglądał obecnie świat. Myślała, że zarówno Tony jak i cała jej rodzina po prostu dramatyzują zamykając ją na terenach Puddlemere i nie pozwalając składać wizyt przyjaciołom i znajomym. Teraz... Teraz miała na to inne spojrzenie. Poniekąd rozumiała ich troskę, ale jednocześnie chciała pomóc! I, co najważniejsze: chciała umieć pomóc. Chciała nauczyć się zachować zimną krew, kiedy trzeba było, wiedzieć co robić, kiedy wokół panował chaos i było wielu rannych tak jak w Taunton. Gdyby rodzina pozwoliła jej pójść na kurs uzdrowicielski do Świętego Munga, to już by to umiała, a tak? Ale jednego była pewna: była potrzebna, jej umiejętności były cenne i nie miała zamiaru dać się ponownie zamknąć w dworku w Puddlemere.
Teraz jednak jakby na chwilę straciła rezon i choć przyjęła kieliszek do dłoni, to cofnęła się o pół kroku, a potem odwróciła gwałtownie, chcąc jednak z powrotem wyjść jeszcze na zewnątrz i zaczerpnąć świeżego powietrza. I wtedy stało się nieszczęście.
To nie był obszerny hol w żadnym z dworków, tylko ciasny przedpokój, a właściwie sam próg, przez który wciąż przewijali się weselnicy. Gwałtowne zwroty nie były tu wskazane tym bardziej z winem w dłoni. Gin to zrozumiała, kiedy było już niestety za późno, bo właśnie się z kimś zderzyła wylewając zawartość kieliszka, a szkło tłukąc z trzaskiem pod ich stopami.
- Och, ojejku! Och...! - niemal pisnęła zaskoczona przyciskając dłonie do ust. - J-ja, ja tak bardzo przepra... - zaczęła, ale urwała w połowie zdania podnosząc wzrok z rozbitych odłamków, poprzez poplamioną koszulę i kończąc na twarzy gościa weselnego, którą, o zgrozo, rozpoznała. Szkarłatne rumieńce wstydu przeszły teraz również na jej uszy, które niemal zlały się z rudością rozpuszczonych włosów.
- Lordzie Greengrass - wyjąkała teraz nie wiedząc już czy bardziej była przejęta tym, że właśnie spowodowała tragiczny w skutkach wypadek czy tym komu właśnie utworzyła plamę na odświętnej koszuli. Dygnęła odruchowo, a jej policzki zaczerwieniły się jeszcze bardziej, choć jeszcze przed chwilą można było sądzić, że nie jest to możliwe.
- Bardzo, bardzo lorda przepraszam! Zaraz zawołam skrzata i... - wyrzucała z siebie zdenerwowana i zawstydzona całkiem zapominając, że w Szczurzej Jamie raczej nie było żadnego skrzata, ale za to dziękując w duchu Heldze, że na ceremonii, a zatem i w pobliżu, nie było jej matki, która mogłaby zobaczyć cały incydent. Taki wstyd! Nawet jej ruchoma broszka w kształcie drozda, przypięta do sukni zdawała się zawstydzona, a ptaszek nerwowo podrygiwał i zasłaniał główkę skrzydłami.
runa Isaz częściowo działa
Ukradkiem starła łzę wzruszenia rękawem swojej wrzosowej zwiewnej, ale raczej prostej sukni, kiedy Państwo Młodzi składali sobie ślubne przysięgi. Cała ceremonia i jej otoczka były przepiękne, a Gin zachwycona. Z ciekawością przyglądała się gościom, których w większości nie znała, choć i tak najwięcej uwagi poświęcała swojej przyjaciółce - Isabelli, która wychodziła dziś za mąż. Z miłości, nie z rozsądku. Wśród najbliższych jej sercu osób, a nie tych, których wypadało zaprosić. Z tych względów Macmillanówna uważała, że był to najpiękniejszy ślub w jakim brała udział, a Bella, kochana Bella, stała się dla niej wzorem najodważniejszej z kobiet, która postawiła miłość, szlachetność i dobroć ponad rodowe zobowiązania. Która z ogniem w sercu wzięła los w swoje dłonie i spełniała marzenia.
- Isabello, Steffenie! Tak się cieszę z waszego szczęścia! - zaszczebiotała, gdy tylko znalazła się przy Parze Młodej i miała sposobność uściskania przyjaciółki i dygnięcia z gracją przed jej małżonkiem. - Oby was nie opuszczało ani na chwilę, żeby los się do was uśmiechał każdego dnia i odganiał troski i szare chmury. Żebyście w zdrowiu kroczyli przez życie wspólnie spełniając marzenia! I żeby... - Gin chyba dopiero się rozkręcała, ale jakaś starsza czarownica znacząco chrząknęła jej znienacka zaraz przy uchu aż rudowłosa panna podskoczyła zaskoczona. Uśmiechnęła się do Pary Młodej nerwowo, jeszcze raz uściskała serdecznie Bellę i odeszła robiąc miejsce dla kolejnych gości chcących złożyć życzenia. Rozglądnęła się w poszukiwaniu Prudence, ale nigdzie nie dostrzegła kuzynki. Zapewne ta weszła już do domu, więc i Gin ruszyła w tamtą stronę.
Przy wejściu otrzymała podarek - gładki kamyk z wyrytą jedną prostą kreską. Była to najprawdopodobniej runa, choć Gin nigdy nie była najlepsza w ich odróżnianiu i nie wiedziała co ona oznacza. Zresztą błyskawicznie się rozproszyła, bo tu ktoś ją pozdrawiał, tam ktoś inny śmiał się głośno, nieznajomy czarodziej z uśmiechem podał jej kieliszek z winem. Zawahała się, jakiś dreszcz niepokoju przebiegł jej po plecach, a uśmiech jakby zbladł na jej piegowatej twarzy.
Może to skutki przeżyć z nocy z 19 na 20 stycznia, kiedy to pomagała ciężko rannym mieszkańcom Taunton? To, czego wtedy doświadczyła, to, co zobaczyła i czego się dowiedziała (głównie o sobie samej) przewróciło jej dotąd hermetyczny świat do góry nogami. Dotąd docierały do niej jedynie ciche echa informacji o tym, że był jakiś atak, że Tony znów ruszył z pomocą w słusznej sprawie, ale... do tej pory mogła sobie jedynie wyobrażać jak to wszystko wyglądało, jak wyglądał obecnie świat. Myślała, że zarówno Tony jak i cała jej rodzina po prostu dramatyzują zamykając ją na terenach Puddlemere i nie pozwalając składać wizyt przyjaciołom i znajomym. Teraz... Teraz miała na to inne spojrzenie. Poniekąd rozumiała ich troskę, ale jednocześnie chciała pomóc! I, co najważniejsze: chciała umieć pomóc. Chciała nauczyć się zachować zimną krew, kiedy trzeba było, wiedzieć co robić, kiedy wokół panował chaos i było wielu rannych tak jak w Taunton. Gdyby rodzina pozwoliła jej pójść na kurs uzdrowicielski do Świętego Munga, to już by to umiała, a tak? Ale jednego była pewna: była potrzebna, jej umiejętności były cenne i nie miała zamiaru dać się ponownie zamknąć w dworku w Puddlemere.
Teraz jednak jakby na chwilę straciła rezon i choć przyjęła kieliszek do dłoni, to cofnęła się o pół kroku, a potem odwróciła gwałtownie, chcąc jednak z powrotem wyjść jeszcze na zewnątrz i zaczerpnąć świeżego powietrza. I wtedy stało się nieszczęście.
To nie był obszerny hol w żadnym z dworków, tylko ciasny przedpokój, a właściwie sam próg, przez który wciąż przewijali się weselnicy. Gwałtowne zwroty nie były tu wskazane tym bardziej z winem w dłoni. Gin to zrozumiała, kiedy było już niestety za późno, bo właśnie się z kimś zderzyła wylewając zawartość kieliszka, a szkło tłukąc z trzaskiem pod ich stopami.
- Och, ojejku! Och...! - niemal pisnęła zaskoczona przyciskając dłonie do ust. - J-ja, ja tak bardzo przepra... - zaczęła, ale urwała w połowie zdania podnosząc wzrok z rozbitych odłamków, poprzez poplamioną koszulę i kończąc na twarzy gościa weselnego, którą, o zgrozo, rozpoznała. Szkarłatne rumieńce wstydu przeszły teraz również na jej uszy, które niemal zlały się z rudością rozpuszczonych włosów.
- Lordzie Greengrass - wyjąkała teraz nie wiedząc już czy bardziej była przejęta tym, że właśnie spowodowała tragiczny w skutkach wypadek czy tym komu właśnie utworzyła plamę na odświętnej koszuli. Dygnęła odruchowo, a jej policzki zaczerwieniły się jeszcze bardziej, choć jeszcze przed chwilą można było sądzić, że nie jest to możliwe.
- Bardzo, bardzo lorda przepraszam! Zaraz zawołam skrzata i... - wyrzucała z siebie zdenerwowana i zawstydzona całkiem zapominając, że w Szczurzej Jamie raczej nie było żadnego skrzata, ale za to dziękując w duchu Heldze, że na ceremonii, a zatem i w pobliżu, nie było jej matki, która mogłaby zobaczyć cały incydent. Taki wstyd! Nawet jej ruchoma broszka w kształcie drozda, przypięta do sukni zdawała się zawstydzona, a ptaszek nerwowo podrygiwał i zasłaniał główkę skrzydłami.
runa Isaz częściowo działa
chase the wind
Virginia Macmillan
Zawód : nieoficjalna sanitariuszka Macmillanów
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
I will ride,
I will fly,
Chase the wind
And touch the sky
I will fly,
Chase the wind
And touch the sky
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Promieniał, przyjmując kolejne życzenia, prezenty i dania. Zakonnicy i przyjaciele przybyli licznie. Wzruszyło go, że pomimo wojennej biedy, i tak przynieśli piękne i przemyślane podarki.
Przyjął od Maeve i Fredericka weselny album, pięknie dziękując i obrzucając parę ciekawskim spojrzeniem. Przyszli razem...! Zerknął kątem oka na Isabellę, jakby oczekując, że żona opowie mu później więcej. To ona znała pana Foxa lepiej (Steffena aurorzy onieśmielali) i być może wie, co ich łączy? Postanowił sobie zebrać się na odwagę i zagaić do pary po życzeniach, ale zniknęli gdzieś w okolicach szklarni.
Wyobraźnia zaczęła mu szeptać najróżniejsze rzeczy, więc zarumienił się i skupił na innych gościach.
-Dziękuję za piękne życzenia. - zwrócił się do Finnie z nieco sztucznie zbyt szerokim uśmiechem - słowa o wybaczeniu nadal dudniły mu w uszach. -Jeszcze zobaczymy. - syknął, gdy Isabella chwilowo zajęła się oglądaniem zegara od Castora. Jedna randka w ciemno i tyle problemów! Miał nadzieję, że Castor się nie dowie...
Przywitał się radośnie z Herbertem i Florence i z ciekawością odprowadził wzrokiem Volansa, mając nadzieję, że ten pozna dziś jakąś miłą pannę. Kuzyn był od niego sporo starszy, to on mógłby już brać ślub...
Rozpromienił się na widok lorda Greengrass - człowieka, którego od początku stycznia, szczerze podziwiał. Znaczyło dla niego ogromnie wiele, że nawet pomimo chaosu w hrabstwach i natłoku obowiązków, lord Isaiah zdecydował się zaszczycić tą skromną uroczystość swoją obecnością. Poprosił jednego z kolegów o zaniesienie gęsi i szampana na stół z bufetem.
-Dziękujemy za obecność! I... cóż, uroczystość jest skromna, ale komplement wiele dla nas znaczy. - uśmiechnął się skromnie.
Życzenia Virginii były urocze, ale niestety urwały się zbyt prędko. Steffen zerknął na Isabellę - to już chyba wszyscy, z resztą gości porozmawiają pewnie później!
-Zapraszamy na pierwszą weselną zabawę - lepienie bałwanów! Częstujcie się, tańczcie, bawcie dobrze! Gdyby zrobiło się zimno, dom też jest dla was otwarty. Dziękujemy za przybycie! Spotkajmy się pod altaną o północy na kolejną zabawę! - zwrócił się głośniej do wszystkich gości, a potem porwał Isabellę do pierwszego tańca.
Stali pod altaną, popijając szampana gdy Marcel przeprosił nagle Steffena i pognał do łazienki.
-Marcel...? Wszystko w porz...? - westchnął, ale Sallowa już nie było. Wypatrywał go ze smutkiem przez resztę imprezy.
zapraszam do zabawy w innych lokacjach ogrodowych, tutaj rozpocznie się zabawa #2 - można w niej kontynuować wątek ceremonii!
Przyjął od Maeve i Fredericka weselny album, pięknie dziękując i obrzucając parę ciekawskim spojrzeniem. Przyszli razem...! Zerknął kątem oka na Isabellę, jakby oczekując, że żona opowie mu później więcej. To ona znała pana Foxa lepiej (Steffena aurorzy onieśmielali) i być może wie, co ich łączy? Postanowił sobie zebrać się na odwagę i zagaić do pary po życzeniach, ale zniknęli gdzieś w okolicach szklarni.
Wyobraźnia zaczęła mu szeptać najróżniejsze rzeczy, więc zarumienił się i skupił na innych gościach.
-Dziękuję za piękne życzenia. - zwrócił się do Finnie z nieco sztucznie zbyt szerokim uśmiechem - słowa o wybaczeniu nadal dudniły mu w uszach. -Jeszcze zobaczymy. - syknął, gdy Isabella chwilowo zajęła się oglądaniem zegara od Castora. Jedna randka w ciemno i tyle problemów! Miał nadzieję, że Castor się nie dowie...
Przywitał się radośnie z Herbertem i Florence i z ciekawością odprowadził wzrokiem Volansa, mając nadzieję, że ten pozna dziś jakąś miłą pannę. Kuzyn był od niego sporo starszy, to on mógłby już brać ślub...
Rozpromienił się na widok lorda Greengrass - człowieka, którego od początku stycznia, szczerze podziwiał. Znaczyło dla niego ogromnie wiele, że nawet pomimo chaosu w hrabstwach i natłoku obowiązków, lord Isaiah zdecydował się zaszczycić tą skromną uroczystość swoją obecnością. Poprosił jednego z kolegów o zaniesienie gęsi i szampana na stół z bufetem.
-Dziękujemy za obecność! I... cóż, uroczystość jest skromna, ale komplement wiele dla nas znaczy. - uśmiechnął się skromnie.
Życzenia Virginii były urocze, ale niestety urwały się zbyt prędko. Steffen zerknął na Isabellę - to już chyba wszyscy, z resztą gości porozmawiają pewnie później!
-Zapraszamy na pierwszą weselną zabawę - lepienie bałwanów! Częstujcie się, tańczcie, bawcie dobrze! Gdyby zrobiło się zimno, dom też jest dla was otwarty. Dziękujemy za przybycie! Spotkajmy się pod altaną o północy na kolejną zabawę! - zwrócił się głośniej do wszystkich gości, a potem porwał Isabellę do pierwszego tańca.
Stali pod altaną, popijając szampana gdy Marcel przeprosił nagle Steffena i pognał do łazienki.
-Marcel...? Wszystko w porz...? - westchnął, ale Sallowa już nie było. Wypatrywał go ze smutkiem przez resztę imprezy.
zapraszam do zabawy w innych lokacjach ogrodowych, tutaj rozpocznie się zabawa #2 - można w niej kontynuować wątek ceremonii!
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przed północą goście zgromadzili się wokół altany ogrodowej. Nadal sypał śnieg, Toujours Pur nie brakowało (dziwnym trafem, goście preferowali raczej inne alkohole...), a na nieuważnych czekały ogrodowe atrakcje.
W tyle ogrodu można było podziwiać, widoczne spod altany, bałwany ulepione podczas wcześniejszej zabawy - ich szereg prezentował się dumnie, demonstrując kreatywność wszystkich gości. W tajemniczych okolicznościach zniknął tylko jeden bałwan - ten, który sprawił Marcelowi taką przykrość. Gdy chłopak pobiegł do toalety, czyjeś Caeli Fluctus stopiło podstawę bałwanka i na ziemi pozostała jedynie porzucona gałązka.
Pod ukwieconym łukiem stali państwo młodzi, a wodzirej - ten sam, który prowadził zabawę z bałwankami - wystąpił do przodu. W jego dłoniach znajdowała się tajemnicza paczka. Pudełko było średniej wielkości, przewiązane czerwoną wstążką. Bez wzięcia go na ręce, trudno było ocenić, co znajduje się w środku.
-Panie i panowie! Państwo młodzi! - zwrócił się z uśmiechem najpierw do zebranych, a potem do Isabelli i Steffena. -Choć usłyszeliście już życzenia i otrzymaliście prezenty, to czeka na was jeszcze ostatni podarek - tajemnicza paczka! Zanim jednak znajdzie się w waszych rękach, musi pokonać tajemniczą drogę. Proszę ustawić się w koło, moi drodzy. - choć zapadła noc, trwała zima, a wesele toczyło się już od zachodu słońca, to wodzireja nie opuszczała energia.
Steffen zerknął pytająco na Bellę - najwyraźniej młodzi nie byli do końca świadomi atrakcji przygotowanej przez wodzireja.
Ten odchrząknął i rozejrzał się wśród zebranych, aby ostatecznie stanąć przed Thalią - jego uwadze nie umknęło, że ta piękna panna przybyła na zabawę bez osoby towarzyszącej.
-Tajemnicza paczka swą drogę rozpoczyna, niech powędruje do panny, która najsłodziej świeci oczyma. - uśmiechnął się promiennie, wręczając jej paczkę.
-Panno, tęczówki twe uwodzą gości, paczkę daj temu, kto nigdy się nie złości. - poinstruował, wskazując Thalii dłonią na resztę gości. Rudowłosa miała się dostosować do treści rymowanki i przekazać paczkę dalej.
Zapraszamy do kolejnej i ostatniej zabawy!
Zabawa potrwa więcej niż pięć kolejek, ale post w każdej kolejce nie jest wymagany. Możecie pisać więcej niż post na turę albo reagować indywidualnie i połączyć ten wątek z ceremonią, aby móc go rozliczyć.
Osoba przekazująca paczkę ma 48h aby to zrobić. W tym czasie obecne przy zabawie postacie mogą pisać dowolnie pisać posty i odwoływać się do toczących się wydarzeń. Lusterko-wodzirej co turę nakierowuje, jakie cechy posiadać musi kolejna postać, której powinno się przekazać paczkę. Jeśli postać nie odda paczki w czasie ( i nie zakomunikuje wcześniej opóźnienia) paczka teleportuje się prosto na dłonie osoby wskazanej przez lusterko.
Osoba przekazująca paczkę powinna przed napisaniem posta rzucić k10 w szafce i odnieść się do losowego zdarzenia.
Lista Zdarzeń:
Dodatkowo, bawiący się mogą losować ogrodowe atrakcje i efekty Toujours Pur aby urozmaicić sobie zabawę! (opisane powyżej, w opisie tematu).
Do zabawy można dołączyć w każdej chwili, po napisaniu posta w ogrodzie i daniu znać Steffenowi na PW/Discordzie - wtedy dołączającej osobie można przekazać paczkę w kolejnej turze.
W tej turze bawią się:
Thalia Wellers
Volans Moore
Isaiah Greengrass
Virginia Macmillan
Castor Sprout
Finley Jones
Prudence Macmillan
W tyle ogrodu można było podziwiać, widoczne spod altany, bałwany ulepione podczas wcześniejszej zabawy - ich szereg prezentował się dumnie, demonstrując kreatywność wszystkich gości. W tajemniczych okolicznościach zniknął tylko jeden bałwan - ten, który sprawił Marcelowi taką przykrość. Gdy chłopak pobiegł do toalety, czyjeś Caeli Fluctus stopiło podstawę bałwanka i na ziemi pozostała jedynie porzucona gałązka.
Pod ukwieconym łukiem stali państwo młodzi, a wodzirej - ten sam, który prowadził zabawę z bałwankami - wystąpił do przodu. W jego dłoniach znajdowała się tajemnicza paczka. Pudełko było średniej wielkości, przewiązane czerwoną wstążką. Bez wzięcia go na ręce, trudno było ocenić, co znajduje się w środku.
-Panie i panowie! Państwo młodzi! - zwrócił się z uśmiechem najpierw do zebranych, a potem do Isabelli i Steffena. -Choć usłyszeliście już życzenia i otrzymaliście prezenty, to czeka na was jeszcze ostatni podarek - tajemnicza paczka! Zanim jednak znajdzie się w waszych rękach, musi pokonać tajemniczą drogę. Proszę ustawić się w koło, moi drodzy. - choć zapadła noc, trwała zima, a wesele toczyło się już od zachodu słońca, to wodzireja nie opuszczała energia.
Steffen zerknął pytająco na Bellę - najwyraźniej młodzi nie byli do końca świadomi atrakcji przygotowanej przez wodzireja.
Ten odchrząknął i rozejrzał się wśród zebranych, aby ostatecznie stanąć przed Thalią - jego uwadze nie umknęło, że ta piękna panna przybyła na zabawę bez osoby towarzyszącej.
-Tajemnicza paczka swą drogę rozpoczyna, niech powędruje do panny, która najsłodziej świeci oczyma. - uśmiechnął się promiennie, wręczając jej paczkę.
-Panno, tęczówki twe uwodzą gości, paczkę daj temu, kto nigdy się nie złości. - poinstruował, wskazując Thalii dłonią na resztę gości. Rudowłosa miała się dostosować do treści rymowanki i przekazać paczkę dalej.
Zapraszamy do kolejnej i ostatniej zabawy!
Zabawa potrwa więcej niż pięć kolejek, ale post w każdej kolejce nie jest wymagany. Możecie pisać więcej niż post na turę albo reagować indywidualnie i połączyć ten wątek z ceremonią, aby móc go rozliczyć.
Osoba przekazująca paczkę ma 48h aby to zrobić. W tym czasie obecne przy zabawie postacie mogą pisać dowolnie pisać posty i odwoływać się do toczących się wydarzeń. Lusterko-wodzirej co turę nakierowuje, jakie cechy posiadać musi kolejna postać, której powinno się przekazać paczkę. Jeśli postać nie odda paczki w czasie ( i nie zakomunikuje wcześniej opóźnienia) paczka teleportuje się prosto na dłonie osoby wskazanej przez lusterko.
Osoba przekazująca paczkę powinna przed napisaniem posta rzucić k10 w szafce i odnieść się do losowego zdarzenia.
Lista Zdarzeń:
- Spoiler:
- 1 – Paczka emanuje chłodem. Gdy trzymasz ją w dłoniach, zimno wędruje od palców aż po ramiona. Na ciele pojawia się gęsia skórka i nabierasz ochoty, by zbliżyć się bardziej do kominka lub wypić coś na rozgrzanie.
2 – Dotyk paczki łaskocze cię. Niekontrolowanie wzdrygasz się i zaczynasz odczuwać rozbawienie. Uśmiechasz się? A może chichoczesz? W tym pogodnym nastroju przekazujesz paczkę dalej.
3 – Paczka wydaje dziwny dźwięk. Jeśli przyłożysz ją do ucha, usłyszysz, że śpiewa! Nie możesz się powstrzymać, czujesz zachętę, by dołączyć i również oddać się słodkiemu nuceniu swojej ulubionej melodii.
4 – Magiczny pakunek zdaje się przemawiać, ale słyszysz to tylko ty. Jest kapryśna. Oddaj paczkę osobie, która wykazuje cechę wprost przeciwną do rymowanki.
5 – W momencie przekazywania paczki z rąk do rąk czujesz drgania, a wkrótce z jej wnętrza wydobywa się głośne “Pippipi!”. Czy to szczury? Czy zdołasz utrzymać paczkę? Rzuć kością k100 na zwinność. ST utrzymania paczki w rękach wynosi 30. Jeśli się nie uda, paczka upada na buty osoby, której chciałeś ją przekazać.
6 – Pakunek czaruje cię iluzją. Gdy trzymasz go w dłoniach, obejmują go piękne, ogniste płomyki, ale sam nie płonie. Ogień nie parzy, a ty odczuwasz przyjemne, ciepłe łaskotanie. Czy w tym żarze wygrzewa się salamandra?
7 – Gdy wyciągasz ręce, by przekazać paczkę, pokrywa unosi się. Spod niej wyrastają prędko zielone pędy, które delikatnie oplatają twoją dłoń. Jeśli masz biegłość zielarstwa, wkrótce znikają. Jeśli nie masz, pozwolą ci oddać paczkę dalej, ale pozostaną owinięte wokół dłoni. Poproś o pomoc specjalistę!
8 – Paczka przywołuje płatki śniegu. Opadają delikatnie na ciebie z zaczarowanego sufitu. Nie topnieją od razu. Jeśli jednak dotkną nagiej skóry, czujesz lekkie mrowienie. Efekt znika chwilę po przekazaniu paczki.
9 – Gdy przekazujesz paczkę, a dłonie waszej dwójki spoczywają na niej jednocześnie, obydwoje nagle przywołujecie wspólne wspomnienie. Może być całkiem świeże, albo zupełnie odległe. Pewne jest tylko to, że łączy was. Jeżeli jednak jesteście sobie obcy, ogarnia was przyjacielska aura. Być może wesele jest dobrym momentem, by się poznać! Lekkie przyciąganie odczuwać będziecie aż do końca zabawy.
10 – Paczka postanawia obdarować także ciebie. Obok zjawia się lewitująca taca z kieliszkiem Toujours Pur. Napij się, a będziesz mógł przekazać paczkę dalej. Nie zapomnij o kości związanej z tym magicznym trunkiem.
Dodatkowo, bawiący się mogą losować ogrodowe atrakcje i efekty Toujours Pur aby urozmaicić sobie zabawę! (opisane powyżej, w opisie tematu).
Do zabawy można dołączyć w każdej chwili, po napisaniu posta w ogrodzie i daniu znać Steffenowi na PW/Discordzie - wtedy dołączającej osobie można przekazać paczkę w kolejnej turze.
W tej turze bawią się:
Thalia Wellers
Volans Moore
Isaiah Greengrass
Virginia Macmillan
Castor Sprout
Finley Jones
Prudence Macmillan
I show not your face but your heart's desire
Kolejna zabawa – nie było mowy, aby przegapiła tę, wybierając rzucenie się w wir zabawy, próbując dowiedzieć się jak w zasadzie wyglądają takie wesela – w której mogła wziąć udział. Jej policzki wydawały się już całkowicie zarumienione, a jej włosy już w lekkim nieładzie, zwłaszcza po tym wcześniejszym żeglowaniu w powietrzu, nie zwracała jednak na to wszystko uwagi, rozglądając się po obecnych. Rozmawiała z Moorami, życzenia złożyła parze młodej, starała się wręczyć alkohol Marcelowi…porozmawiałaby jeszcze z kimś, ale chyba jeszcze nie wiedziała, jak do końca się odnaleźć albo pod kogo podczepić. Nie pchała się na parkiet, chyba, że była o to poproszona, a runa raz obdarzała ją spokojem, to pozwalała uczuciom wypłynąć.
Pojawiła się również melancholia, ale Thalia robiła wszystko, co mogła, aby nie poddać jej się i po prostu bawić się dobrze. Hans by tego chciał, Howard również. I ciocia, ciocia też by chciała, aby się dobrze bawiła. Co do ojca to nie do końca wiedziała, bo najczęściej ciężko było wywnioskować, co mówi, co myśli, ale chyba też by się chciał tu odnaleźć. Przez chwilę zastanawiała się, czy odnajdzie się tutaj, nie wiedząc, czy powinna prosić kolejnego Moora o pomoc, ale wydawało się, że nie tylko Volans idzie, ale również swobodnie było przyjść samemu.
Ostrożnie ustawiła się w kółku, spoglądając z rozbawieniem na Steffena który wydawał się równie zaskoczony wydarzeniem i przyjęciem co ona. Jej serce zabiło nieco szybciej kiedy wodzirej zabawy przystanął przed nią, wręczając jej paczkę z…komplementem, tak go odebrała. A przynajmniej tak wolała. Uśmiechnęła się lekko, kiedy do jej dłoni trafiła paczka, wysłuchując, do kogo powinna trafić w tym momencie. Spojrzała po obecnych, poważnie podchodząc do powierzonego jej zadania i ostatecznie ruszyła w kierunku Isaiaha, wybierając go jako odpowiednią osobę do przekazania paczki…kiedy ta postanowiła zapiszczeć w jej dłoniach!
Niemal podskoczyła, na szczęście jednak udało jej się utrzymać paczkę w jej dłoniach, spoglądając na nią przez chwilę. Nie chciała trzymać tam biednego zwierzęcia! Ale chyba nikt nie włożył by tutaj niewinnego szczurka, prawda?! Nieporadnie wzruszyła ramionami, oddając paczkę Greengrassowi i z zaciekawieniem zerkając, komu ten poda ją dalej.
Rzut na szczurzopaczkę i jej utrzymanie
Pojawiła się również melancholia, ale Thalia robiła wszystko, co mogła, aby nie poddać jej się i po prostu bawić się dobrze. Hans by tego chciał, Howard również. I ciocia, ciocia też by chciała, aby się dobrze bawiła. Co do ojca to nie do końca wiedziała, bo najczęściej ciężko było wywnioskować, co mówi, co myśli, ale chyba też by się chciał tu odnaleźć. Przez chwilę zastanawiała się, czy odnajdzie się tutaj, nie wiedząc, czy powinna prosić kolejnego Moora o pomoc, ale wydawało się, że nie tylko Volans idzie, ale również swobodnie było przyjść samemu.
Ostrożnie ustawiła się w kółku, spoglądając z rozbawieniem na Steffena który wydawał się równie zaskoczony wydarzeniem i przyjęciem co ona. Jej serce zabiło nieco szybciej kiedy wodzirej zabawy przystanął przed nią, wręczając jej paczkę z…komplementem, tak go odebrała. A przynajmniej tak wolała. Uśmiechnęła się lekko, kiedy do jej dłoni trafiła paczka, wysłuchując, do kogo powinna trafić w tym momencie. Spojrzała po obecnych, poważnie podchodząc do powierzonego jej zadania i ostatecznie ruszyła w kierunku Isaiaha, wybierając go jako odpowiednią osobę do przekazania paczki…kiedy ta postanowiła zapiszczeć w jej dłoniach!
Niemal podskoczyła, na szczęście jednak udało jej się utrzymać paczkę w jej dłoniach, spoglądając na nią przez chwilę. Nie chciała trzymać tam biednego zwierzęcia! Ale chyba nikt nie włożył by tutaj niewinnego szczurka, prawda?! Nieporadnie wzruszyła ramionami, oddając paczkę Greengrassowi i z zaciekawieniem zerkając, komu ten poda ją dalej.
Rzut na szczurzopaczkę i jej utrzymanie
So heed the words from sailors old
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Wodzirej uśmiechnął się szeroko do lorda Greengrassa, który najwyraźniej nigdy się nie złościł. Wydawał się nieporuszony piskiem, który dobiegł z tajemniczego pakunku.
-Bohater w dłoniach trzyma skarbów skrzynię. Niech przekaże ją temu, kto nie oprze się żadnej zwierzynie. - zainkantował, rymem, udzielając Isaiahowi wskazówki komu przekazać paczkę dalej.
-Bohater w dłoniach trzyma skarbów skrzynię. Niech przekaże ją temu, kto nie oprze się żadnej zwierzynie. - zainkantował, rymem, udzielając Isaiahowi wskazówki komu przekazać paczkę dalej.
I show not your face but your heart's desire
Kanciasty kamień rozgrzewał zagłębienie dłoni, którą Isaiah bezwiednie zaciskał coraz mocniej zatapiając się w rozmyślaniach. Chociaż powracające do niego wspomnienia wydawały się w pierwszej chwili dosyć bolesne, wyraźnie stawiały mu przed oczami obraz Isoldy, to w osobliwy sposób pozwoliły mu nawiązać głęboki kontakt ze swoim wnętrzem, pozwalając mu znaleźć w sobie niecodzienny opór, a także nieuchwytną nadzieję, na co? Sam dokładnie nie wiedział. Miał nawet wrażenie, że rozbudzająca się w nim nagle niesprecyzowana intuicja usiłowała podszepnąć mu coś istotnego. Greengrass wydawał się odpływać, oddzielać duchem od stojącego w progu ciała, sprawiając wrażenie nieco nieobecnego.
Zapewne zupełnie zatopiłby się w tych rozmyślaniach, tracąc jakikolwiek kontakt z rzeczywistością, gdyby nie nagłe uczucie wilgoci rozchodzące się po piersi, przesiąkające przez poła marynarki i białą koszulę, poprzedzone nagłym zderzeniem z wyrastająca przed nim jakby znikąd istotą. Zamrugał powiekami z zaskoczeniem, usiłując wybudzić się z wcześniejszego letargu, przez moment zupełnie nie rozumiejąc, co dzieje się wokół. Widok rozwartych w przerażeniu zielono-niebieskich oczu i dłoni przykrywającej z przestrachem usta sprawił, że uśmiechnął się mimowolnie. Kilka sekund i kilka spojrzeń później - które powędrowały najpierw w stronę odłamków szkła, z powrotem na twarz Virginii, a potem w dół na rozkwitającą na jego piersi plamę - w jego głowie pojawił się jako taki obraz sytuacji i zdołał zebrać się w sobie, wyrywając się gwałtownie z wcześniejszego zamyślenia.
- Lady Macmillan - skłonił się lekko, nawet w takiej chwili nie zapominając o dobrych manierach. Przyglądał się jak na jej twarzy wyrasta rumieniec, przechylił głowę obserwując jej zmieszanie. Na usta cisnął mu się jeszcze większy uśmiech w reakcji na wspomnienie o skrzacie i z powodu samego komizmu sytuacji, nie zamierzał jednak wyjść na wariata i jedynie spoglądał na nią łagodnie. - Proszę się nie martwić. Nic nie szkodzi - powiedział w końcu, pragnąc ukoić jej zmieszanie. Instynktownie delikatnie chwycił ją za rękę i pociągnął w swoją stronę, prowadząc ją w tym gestem w taki sposób, aby przypadkiem nie ubrudziła alkoholem swoich odświętnych bucików i żeby żaden fragment szkła nie poranił je w żaden sposób stopy, gdyby przebił się przez zapewne delikatną podeszwę. - Proszę uważać, nie chciałbym, żeby wyniknęło z tego jeszcze większe nieszczęście - dodał żartobliwie, tonem głosu wyraźnie dając jej do zrozumienia, że nic sobie nie robił z plamy, która coraz odważniej podbijała swym szkarłatnym kolorem materiał na jego piersi. Wykonał machinalny gest wyciągniętą z kieszeni różdżką, kierując ją w stronę kieliszka, który na ich oczach ponownie scalił się w całość. Pochylił się, podnosząc go z ziemi. Korzystając z okazji zatrzymał postać, która akurat przemykała obok z tacą, na której znajdowało się kilka napełnionych kieliszków. - Wybaczy pan, pozwolę sobie… - powiedział, odstawiając puste naczynie i sięgając po kolejną lampkę wina, aby wręczyć ją Virginii. - Bardzo proszę. - Dopiero wtedy wyjął z kieszeni białą chustkę i zaczął w pewnym stopniu niezdarnie acz z charakterystyczną dla arystokraty wyuczoną gracją przecierać nią plamę na koszuli. Jako szlachcic oczywiście był przyzwyczajony do wdziewania odświętnych koszul, nie bardzo jednak potrafił poradzić sobie z tak z pozoru banalnymi czynnościami jak powstrzymanie rozprzestrzeniania się na piersi tej niczym niezapowiedzianej winnej katastrofy. - Czyżby dostrzegła lady, że pozwoliłem sobie popaść w głębokie zamyślenie i w ten sposób próbowała mnie otrzeźwić?
Podniósł wzrok spoglądając w jej dwukolorowe tęczówki, czekając na odpowiedź. Zanim się jednak obejrzał, napierający na nich, napływający falami weselny tłum popchnął ich w stronę wodzireja, który właśnie rozpoczynał kolejną zabawę. Mrugnął porozumiewawczo do dziewczyny, zastanawiając się, co też zostało dla nich tym razem przewidziane.
Wcześniej doszło do jego uszu, że części gości z powodzeniem udało się jakiś czas temu ulepić kilka bałwanów, czekał więc z zainteresowaniem na czym będzie polegać kolejna zabawa, chociaż wcale nie przewidział, że przyjdzie mu znaleźć się w samym jej centrum. Posłusznie ustawił się w kole i śledził wzrokiem tajemniczą paczkę. Wcale nie był zaskoczony, że Thalia wskazała właśnie niego, w końcu nawet przed momentem dał niepodważalne świadectwo, że nie tak łatwo dało się wyprowadzić go z równowagi. Zapewne wielu było takich, którzy zareagowali by złością, gdyby ktoś przypadkiem wylał na ich koszulę odrobinę wina. Dla Isaiaha był to jednak tak przyziemny i na dłuższą metę nieszkodliwy problem, że bardziej zależało mu na tym, aby ugasić zmieszanie rudowłosej Macmillanówny niż na urządzaniu niepotrzebnej afery. Tym bardziej na tak wspaniałym ślubie. Thalia oceniła więc go całkiem dobrze, znała go w końcu od lat, poczynając od wspólnej podróży statkiem, a kończąc na relacjach związanych przede wszystkim z ingrediencjami, które dla niego od dłuższego czasu zdobywała.
Przejął paczkę z uśmiechem, konstatując, że ta nieco podskakuje w dłoniach Thalii. Zastanawiał się, czy w jej wnętrzu naprawdę znajdują się szczury, zważywszy na wydobywające się z niej piski. Wysłuchał dokładnie dalszych instrukcji i rozglądnął się na boki, wodząc wzrokiem po zgromadzonych wokół twarzach. Wybór wydawał się naprawdę trudny, a samo zdanie wypowiedziane przez wodzireja podatne na wiele znaczeń! Dostrzegł najpierw Volansa, który zdecydowanie miał rękę do zwierząt, zwłaszcza do smoków, o które dbał w rodowym rezerwacie Greengrassów, potem spojrzał po raz kolejny w przeciągu kilka minut na Virginię, nie znał jednak na tyle jej zainteresowań, żeby zdecydować się przekazać paczkę właśnie w jej dłonie. Gdy prowadził w głowie te szybkie rozważania, nagle przyłożył pakunek do ucha, bo wydawało mu się, że słyszy wydobywającą się z jego wnętrza melodię.
- A to ci dopiero - mruknął wsłuchując się w muzykę, kierując w końcu swoje kroki w stronę Prudence. Co jak co, ale jego droga kuzynka zdecydowanie nie była w stanie oprzeć się żadnej zwierzynie, miała wszak za sobą spotkanie pierwszego stopnia z agresywną kelpią, ale przede wszystkim posiadała ogromną wiedzę na temat wielu magicznych stworzeń. Tkwiło w nim przekonanie, że gdyby przyszło co do czego, jego kuzynka nie zawahałby się i zrobiła wszystko, aby zgłębić tajemnice wszelkiej zwierzyny, dokładnie tak jak zasugerował to wodzirej. Przekazał kobiecie pakunek i wrócił na swoje miejsce, stając ponownie tuż obok Virginii, mimowolnie nucąc pod nosem przyjemną melodię, która nagle nie chciała go opuścić i samowolnie cisnęła się na usta.
Zapewne zupełnie zatopiłby się w tych rozmyślaniach, tracąc jakikolwiek kontakt z rzeczywistością, gdyby nie nagłe uczucie wilgoci rozchodzące się po piersi, przesiąkające przez poła marynarki i białą koszulę, poprzedzone nagłym zderzeniem z wyrastająca przed nim jakby znikąd istotą. Zamrugał powiekami z zaskoczeniem, usiłując wybudzić się z wcześniejszego letargu, przez moment zupełnie nie rozumiejąc, co dzieje się wokół. Widok rozwartych w przerażeniu zielono-niebieskich oczu i dłoni przykrywającej z przestrachem usta sprawił, że uśmiechnął się mimowolnie. Kilka sekund i kilka spojrzeń później - które powędrowały najpierw w stronę odłamków szkła, z powrotem na twarz Virginii, a potem w dół na rozkwitającą na jego piersi plamę - w jego głowie pojawił się jako taki obraz sytuacji i zdołał zebrać się w sobie, wyrywając się gwałtownie z wcześniejszego zamyślenia.
- Lady Macmillan - skłonił się lekko, nawet w takiej chwili nie zapominając o dobrych manierach. Przyglądał się jak na jej twarzy wyrasta rumieniec, przechylił głowę obserwując jej zmieszanie. Na usta cisnął mu się jeszcze większy uśmiech w reakcji na wspomnienie o skrzacie i z powodu samego komizmu sytuacji, nie zamierzał jednak wyjść na wariata i jedynie spoglądał na nią łagodnie. - Proszę się nie martwić. Nic nie szkodzi - powiedział w końcu, pragnąc ukoić jej zmieszanie. Instynktownie delikatnie chwycił ją za rękę i pociągnął w swoją stronę, prowadząc ją w tym gestem w taki sposób, aby przypadkiem nie ubrudziła alkoholem swoich odświętnych bucików i żeby żaden fragment szkła nie poranił je w żaden sposób stopy, gdyby przebił się przez zapewne delikatną podeszwę. - Proszę uważać, nie chciałbym, żeby wyniknęło z tego jeszcze większe nieszczęście - dodał żartobliwie, tonem głosu wyraźnie dając jej do zrozumienia, że nic sobie nie robił z plamy, która coraz odważniej podbijała swym szkarłatnym kolorem materiał na jego piersi. Wykonał machinalny gest wyciągniętą z kieszeni różdżką, kierując ją w stronę kieliszka, który na ich oczach ponownie scalił się w całość. Pochylił się, podnosząc go z ziemi. Korzystając z okazji zatrzymał postać, która akurat przemykała obok z tacą, na której znajdowało się kilka napełnionych kieliszków. - Wybaczy pan, pozwolę sobie… - powiedział, odstawiając puste naczynie i sięgając po kolejną lampkę wina, aby wręczyć ją Virginii. - Bardzo proszę. - Dopiero wtedy wyjął z kieszeni białą chustkę i zaczął w pewnym stopniu niezdarnie acz z charakterystyczną dla arystokraty wyuczoną gracją przecierać nią plamę na koszuli. Jako szlachcic oczywiście był przyzwyczajony do wdziewania odświętnych koszul, nie bardzo jednak potrafił poradzić sobie z tak z pozoru banalnymi czynnościami jak powstrzymanie rozprzestrzeniania się na piersi tej niczym niezapowiedzianej winnej katastrofy. - Czyżby dostrzegła lady, że pozwoliłem sobie popaść w głębokie zamyślenie i w ten sposób próbowała mnie otrzeźwić?
Podniósł wzrok spoglądając w jej dwukolorowe tęczówki, czekając na odpowiedź. Zanim się jednak obejrzał, napierający na nich, napływający falami weselny tłum popchnął ich w stronę wodzireja, który właśnie rozpoczynał kolejną zabawę. Mrugnął porozumiewawczo do dziewczyny, zastanawiając się, co też zostało dla nich tym razem przewidziane.
Wcześniej doszło do jego uszu, że części gości z powodzeniem udało się jakiś czas temu ulepić kilka bałwanów, czekał więc z zainteresowaniem na czym będzie polegać kolejna zabawa, chociaż wcale nie przewidział, że przyjdzie mu znaleźć się w samym jej centrum. Posłusznie ustawił się w kole i śledził wzrokiem tajemniczą paczkę. Wcale nie był zaskoczony, że Thalia wskazała właśnie niego, w końcu nawet przed momentem dał niepodważalne świadectwo, że nie tak łatwo dało się wyprowadzić go z równowagi. Zapewne wielu było takich, którzy zareagowali by złością, gdyby ktoś przypadkiem wylał na ich koszulę odrobinę wina. Dla Isaiaha był to jednak tak przyziemny i na dłuższą metę nieszkodliwy problem, że bardziej zależało mu na tym, aby ugasić zmieszanie rudowłosej Macmillanówny niż na urządzaniu niepotrzebnej afery. Tym bardziej na tak wspaniałym ślubie. Thalia oceniła więc go całkiem dobrze, znała go w końcu od lat, poczynając od wspólnej podróży statkiem, a kończąc na relacjach związanych przede wszystkim z ingrediencjami, które dla niego od dłuższego czasu zdobywała.
Przejął paczkę z uśmiechem, konstatując, że ta nieco podskakuje w dłoniach Thalii. Zastanawiał się, czy w jej wnętrzu naprawdę znajdują się szczury, zważywszy na wydobywające się z niej piski. Wysłuchał dokładnie dalszych instrukcji i rozglądnął się na boki, wodząc wzrokiem po zgromadzonych wokół twarzach. Wybór wydawał się naprawdę trudny, a samo zdanie wypowiedziane przez wodzireja podatne na wiele znaczeń! Dostrzegł najpierw Volansa, który zdecydowanie miał rękę do zwierząt, zwłaszcza do smoków, o które dbał w rodowym rezerwacie Greengrassów, potem spojrzał po raz kolejny w przeciągu kilka minut na Virginię, nie znał jednak na tyle jej zainteresowań, żeby zdecydować się przekazać paczkę właśnie w jej dłonie. Gdy prowadził w głowie te szybkie rozważania, nagle przyłożył pakunek do ucha, bo wydawało mu się, że słyszy wydobywającą się z jego wnętrza melodię.
- A to ci dopiero - mruknął wsłuchując się w muzykę, kierując w końcu swoje kroki w stronę Prudence. Co jak co, ale jego droga kuzynka zdecydowanie nie była w stanie oprzeć się żadnej zwierzynie, miała wszak za sobą spotkanie pierwszego stopnia z agresywną kelpią, ale przede wszystkim posiadała ogromną wiedzę na temat wielu magicznych stworzeń. Tkwiło w nim przekonanie, że gdyby przyszło co do czego, jego kuzynka nie zawahałby się i zrobiła wszystko, aby zgłębić tajemnice wszelkiej zwierzyny, dokładnie tak jak zasugerował to wodzirej. Przekazał kobiecie pakunek i wrócił na swoje miejsce, stając ponownie tuż obok Virginii, mimowolnie nucąc pod nosem przyjemną melodię, która nagle nie chciała go opuścić i samowolnie cisnęła się na usta.
Isaiah Greengrass
Zawód : alchemik, lord, twórca malarskich barwników
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Znam nuty przekleństw, na wylot prawdę
aż urwie świt nas, każda z gwiazd zgaśnie.
W dłoniach rwę świat nasz tak bez pamięci
za wszystko co ból wziął na zawsze.
aż urwie świt nas, każda z gwiazd zgaśnie.
W dłoniach rwę świat nasz tak bez pamięci
za wszystko co ból wziął na zawsze.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Steffen, choć dotychczas wodził ciekawym wzrokiem za wodzirejem i gośćmi, na moment rozkojarzył się w kwestii paczki i zatrzymał spojrzenie na Isaiahu i lady Macmillan. Poznał lorda Greengrass z oficjalnej strony, zmartwionego po otrzymaniu pewnego listu - a teraz ten poważny gentleman nucił melodię przy młodej damie! Uśmiechnął się radośnie pod nosem i znów zwrócił uwagę na wodzireja.
-Między gośćmi historie rozmaite, dajcie paczkę tym, których spojrzenia romantyczne, rozmyte! - wykrzyknął radośnie wodzirej do Prudence.
-Między gośćmi historie rozmaite, dajcie paczkę tym, których spojrzenia romantyczne, rozmyte! - wykrzyknął radośnie wodzirej do Prudence.
I show not your face but your heart's desire
Prudence kiedyś nie przepadała za wydarzeniami jak te. Była zawsze nieco przytłoczona, nie do końca umiała się odnaleźć. Znalazła sobie przyjaciela z którym spędzała sabaty, zawsze gdzieś na uboczu z dala od wszystkich. Nie musiała nadążać za towarzyskimi konwenansami, udawać, że się dobrze bawi, ciągle pilnować, aby nie popełnić jakiejś gafy.
Tym razem jednak było inaczej. Dawno bowiem nie miała szansy uczestniczyć w podobnym wydarzeniu, dopiero podczas wojny doceniła to, co miała na co dzień. Do dzisiejszego wesela podeszła z ogromnym entuzjazmem, nie wiadomo kiedy ponownie pojawi się możliwość spotkania w tak wielkim gronie.
Ledwo zakończyła poprzednią zabawę - swoją drogą jej i Volansowi w sumie nie poszło chyba najlepiej, jednak nie o to w tym chodziło, bo bawili się wyśmienicie, a postanowiła wziąć udział w następnej. Ciekawe, jakie atrakcje pojawią się teraz!
W między czasie pozwoliła sobie na kolejny kieliszek Toujours Pur, w końcu noc była jeszcze młoda. Wypiła zawartość szybkim haustem. Przyjemne ciepło rozeszło się po jej ciele. Uśmiech pojawił się na jej twarzy, jakoś zupełnie znienacka, czy alkohol mógł mieć na to wpływ? Poczuła ogromną potrzebę, aby powiedzieć komuś coś miłego. Wpadła na Thalię, pełna entuzjazmu. - Słońce, nie miałam czasu, aby zamienić z Tobą słowa! Jak pięknie dziś wyglądasz, nie wiem, co się dzieje, ale na każdym kolejnym spotkaniu wydajesz się być coraz piękniejsza! Jak Ty to robisz?
Po chwili pojawił się wodzirej, który rozpoczął kolejną zabawę, uśmiech nie schodził z twarzy panny Macmillan, nie dało się nie zauważyć, że była dzisiaj w wyśmienitym humorze. Dostrzegła wtedy, że Virginia znajduje się w pobliżu, uśmiechnęła się do niej promiennie, zapominając o swoich brakach w uzębieniu, nie powinna się tak szczerzyć!
Słuchała uważnie, na czym miało polegać kolejne zadanie. Ciekawe, co było w paczce, może będzie dane im się dowiedzieć. Obserwowała, jak Thalia trzymała w rękach pakunek, a następnie przekazała ją Greengrassowi, zdziwiła się, kiedy ten przyłożył paczkę to ducha. Co też mogło w niej siedzieć? Wtedy kuzyn postanowił wręczyć jej pudełko. Uśmiechnęła się do niego serdecznie, tym razem jednak nie pokazując zębów, przypomniała sobie bowiem o tym, jak wygląda jej uzębienie. Kiedy tylko dotknęła paczki ta zaczęła ją łaskotać. Prudence wzdrygnęła się i zaczęła chichotać, może nieco zbyt głośno, jednak nie mogła się powstrzymać. Wtedy usłyszała słowa wodzireja, rozejrzała się po towarzystwie, komu miała dać tą paczkę! spojrzenia romantyczne, rozmyte..- podeszła do Castora, widziała, jak chwilę wcześniej rozmawiał z jakąś panną, nic więcej nie była w stanie wymyślić. - Proszę!- wręczyła mu paczkę.
Toujours Pur
paczka
Tym razem jednak było inaczej. Dawno bowiem nie miała szansy uczestniczyć w podobnym wydarzeniu, dopiero podczas wojny doceniła to, co miała na co dzień. Do dzisiejszego wesela podeszła z ogromnym entuzjazmem, nie wiadomo kiedy ponownie pojawi się możliwość spotkania w tak wielkim gronie.
Ledwo zakończyła poprzednią zabawę - swoją drogą jej i Volansowi w sumie nie poszło chyba najlepiej, jednak nie o to w tym chodziło, bo bawili się wyśmienicie, a postanowiła wziąć udział w następnej. Ciekawe, jakie atrakcje pojawią się teraz!
W między czasie pozwoliła sobie na kolejny kieliszek Toujours Pur, w końcu noc była jeszcze młoda. Wypiła zawartość szybkim haustem. Przyjemne ciepło rozeszło się po jej ciele. Uśmiech pojawił się na jej twarzy, jakoś zupełnie znienacka, czy alkohol mógł mieć na to wpływ? Poczuła ogromną potrzebę, aby powiedzieć komuś coś miłego. Wpadła na Thalię, pełna entuzjazmu. - Słońce, nie miałam czasu, aby zamienić z Tobą słowa! Jak pięknie dziś wyglądasz, nie wiem, co się dzieje, ale na każdym kolejnym spotkaniu wydajesz się być coraz piękniejsza! Jak Ty to robisz?
Po chwili pojawił się wodzirej, który rozpoczął kolejną zabawę, uśmiech nie schodził z twarzy panny Macmillan, nie dało się nie zauważyć, że była dzisiaj w wyśmienitym humorze. Dostrzegła wtedy, że Virginia znajduje się w pobliżu, uśmiechnęła się do niej promiennie, zapominając o swoich brakach w uzębieniu, nie powinna się tak szczerzyć!
Słuchała uważnie, na czym miało polegać kolejne zadanie. Ciekawe, co było w paczce, może będzie dane im się dowiedzieć. Obserwowała, jak Thalia trzymała w rękach pakunek, a następnie przekazała ją Greengrassowi, zdziwiła się, kiedy ten przyłożył paczkę to ducha. Co też mogło w niej siedzieć? Wtedy kuzyn postanowił wręczyć jej pudełko. Uśmiechnęła się do niego serdecznie, tym razem jednak nie pokazując zębów, przypomniała sobie bowiem o tym, jak wygląda jej uzębienie. Kiedy tylko dotknęła paczki ta zaczęła ją łaskotać. Prudence wzdrygnęła się i zaczęła chichotać, może nieco zbyt głośno, jednak nie mogła się powstrzymać. Wtedy usłyszała słowa wodzireja, rozejrzała się po towarzystwie, komu miała dać tą paczkę! spojrzenia romantyczne, rozmyte..- podeszła do Castora, widziała, jak chwilę wcześniej rozmawiał z jakąś panną, nic więcej nie była w stanie wymyślić. - Proszę!- wręczyła mu paczkę.
Toujours Pur
paczka
I am the storm and I am the wonder
And the flashlights nightmares
And sudden explosions
And the flashlights nightmares
And sudden explosions
Prudence Macmillan
Zawód : Specjalista ds. morskich organizmów
Wiek : 26/27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
With wild eyes, she welcomes you to the adventure.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 2 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Ogród
Szybka odpowiedź