Salon
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Salon jest dość przestronnym pomieszczeniem, połączonym z jadalnią. Zajmuje sporą część parteru, a Steffen postawił tutaj sporą kanapę oraz kilka foteli - z natury towarzyski, miał zamiar przyjmować gości przed wielkim kominkiem. Cattermole kocha różne kolory i czasem zmienia barwy tapicerii zaklęciem "Coloritum".
Na stoliku do kawy zawsze leżą najnowsze numery "Czarownicy", które Steff chowa przed przybyciem niektórych kolegów.
Salon
Salon jest dość przestronnym pomieszczeniem, połączonym z jadalnią. Zajmuje sporą część parteru, a Steffen postawił tutaj sporą kanapę oraz kilka foteli - z natury towarzyski, miał zamiar przyjmować gości przed wielkim kominkiem. Cattermole kocha różne kolory i czasem zmienia barwy tapicerii zaklęciem "Coloritum".
Na stoliku do kawy zawsze leżą najnowsze numery "Czarownicy", które Steff chowa przed przybyciem niektórych kolegów.
intellectual, journalist
little spy
little spy
Ostatnio zmieniony przez Steffen Cattermole dnia 07.04.22 0:21, w całości zmieniany 1 raz
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jak to: Bella go zostawiła? Tak po prostu? Tak nagle? Jak można opuścić osobę, której ślubuje się wierność i miłość aż do śmierci? Jak można opuścić kogoś, kogo darzy się tak głębokim uczuciem? Pamiętał przecież, jak Steffen się zakochał, zapomniał o całym świecie, skupiony tylko na niej; czy ona wtedy czuła to samo? Nigdy nie chciał w to do końca wierzyć, wiedząc, że wychowana w luksusach i całkowicie innym świecie, zamknięta w złotej klatce dziewczyna niewiele wiedziała o tym, jak świat wyglądał naprawdę. Czy inaczej wyobrażała sobie swoje życie? Myśli przetaczały się przez głowę chaotycznie, najgłośniej krzycząc zaprzeczeniem: to nie mogło się zdarzyć, to nie powinno się było zdarzyć. Może to nieporozumienie, może z tych ukradkowych informacji nie wszystko zrozumieli. Może Steffen nie do końca to miał na myśli.
Musiało być jakieś wytłumaczenie.
Ale potem pojawił się również Castor. Też musiał dostać listy, też musiał wyczuć z nich niepokój. Cokolwiek się tutaj działo - Steffen potrzebował pomocy i to było ważniejsze, od czegokolwiek innego. Dla niego było trochę za wcześnie, zwyczajowe ćwiczenia do występów miał rozpocząć dopiero za kilka godzin, lecz teraz nie myślał o nich wcale.
- Mówił, że chce tam szukać Belli - odparł smętnie na wspomnienie portu. Pisał, że wyjechała. Odpłynęła z kraju, do Francji. Czy Steffen wiedział, jak wiele statków nigdy tam nie dopływało? Wiedział, Harry przecież tak stracił życie. Nie miałby odwagi wyciągnąć tego na głos, nie teraz. - Castor, może on po wczoraj... - zaczął niepewnie, wiele przeszli wczorajszego dnia. Dziwne mary, zjawy, koszmary, rudy kosmyk włosów, głos jego matki, może to tylko zły sen, może Steffen nie wypoczął jeszcze dobrze?
Co u nas, serio Steffen?
- Co się dzieje, Steff? Co z Bellą? - zapytał wprost, nieporadnie niedelikatnie, wymijając przyjaciela i, nieproszony, przekroczył próg domu - równie nieproszony przeszedł dalej, rozglądając się wokół z uwagą, jakby wciąż miał nadzieję zobaczyć Bellę na kanapie, zmartwioną o stan Steffena. Ale jej tam nie było. Ale dom był cichy. I jakby bardziej pusty, niż wcześniej. Wyciągnął butelkę ginu i postawił ją na stoliku w salonie, po czym wcisnął dłonie do kieszeni kurtki i wolnym krokiem odszedł dalej, by zerknąć w dalsze pomieszczenia domu Steffa. Wciąż pusto. Z niepokojem przeniósł wzrok na Jamesa i Castora, i choć nie powiedział nic, jego spojrzenie podpowiadało, że te krótkie oględziny nie przyniosły ulgi.
Musiało być jakieś wytłumaczenie.
Ale potem pojawił się również Castor. Też musiał dostać listy, też musiał wyczuć z nich niepokój. Cokolwiek się tutaj działo - Steffen potrzebował pomocy i to było ważniejsze, od czegokolwiek innego. Dla niego było trochę za wcześnie, zwyczajowe ćwiczenia do występów miał rozpocząć dopiero za kilka godzin, lecz teraz nie myślał o nich wcale.
- Mówił, że chce tam szukać Belli - odparł smętnie na wspomnienie portu. Pisał, że wyjechała. Odpłynęła z kraju, do Francji. Czy Steffen wiedział, jak wiele statków nigdy tam nie dopływało? Wiedział, Harry przecież tak stracił życie. Nie miałby odwagi wyciągnąć tego na głos, nie teraz. - Castor, może on po wczoraj... - zaczął niepewnie, wiele przeszli wczorajszego dnia. Dziwne mary, zjawy, koszmary, rudy kosmyk włosów, głos jego matki, może to tylko zły sen, może Steffen nie wypoczął jeszcze dobrze?
Co u nas, serio Steffen?
- Co się dzieje, Steff? Co z Bellą? - zapytał wprost, nieporadnie niedelikatnie, wymijając przyjaciela i, nieproszony, przekroczył próg domu - równie nieproszony przeszedł dalej, rozglądając się wokół z uwagą, jakby wciąż miał nadzieję zobaczyć Bellę na kanapie, zmartwioną o stan Steffena. Ale jej tam nie było. Ale dom był cichy. I jakby bardziej pusty, niż wcześniej. Wyciągnął butelkę ginu i postawił ją na stoliku w salonie, po czym wcisnął dłonie do kieszeni kurtki i wolnym krokiem odszedł dalej, by zerknąć w dalsze pomieszczenia domu Steffa. Wciąż pusto. Z niepokojem przeniósł wzrok na Jamesa i Castora, i choć nie powiedział nic, jego spojrzenie podpowiadało, że te krótkie oględziny nie przyniosły ulgi.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Do jakiegoś portu, pomyślał chwilę nad tym, patrząc na Castora. W pierwszej chwili nie załapał, dopiero później zdał sobie sprawę, że przecież sam mu to poradził między wierszami.
—Szukać Bells — powtórzył za Marcelem; Marcel zrozumie, wiedział to przecież. — Ja napisałem mu, że... — Podrapał się po czole, próbując sklecić słowa. — Skoro mu napisała, że ma jej nie szukać to pewnie na to właśnie liczy. Że strzeliła fachem, uciekła po to by za nią biegał — Nie do końca był pewien, czy tak było naprawdę, nie wiedział, co między nimi zaszło — czy miała powody, czy on sobie na to zasłużył. Był jego przyjacielem, wierzył, że nie — ona tylko jego żoną. Tylko. Jednak napisał te słowa w emocjach, nie przemyślał ich. Kiedy Eve go zostawiła pozwolił jej na to, nie miał siły jej zatrzymać. Wściekły, rozjuszony pozwolił jej tkwić gdzieś tam, zupełnie samej, zachowując prawo do nieustannego bycia ofiarą. Porzuciła go — miał dzięki temu prawo do kolejnych tygodni użalania się nad sobą. — Bella go zostawiła — dodał, zdając sobie sprawę, że najwyraźniej tylko on wiedział naprawdę co się wydarzyło. Dlaczego? Ale czy to miało jakieś znaczenie? Ktoś musiał wiedzieć. Byli przyjaciółmi. Dlatego nie zawahał się przed wyjawieniem prawdy. To właśnie dlatego chciał się spotkać z Sallowem, dlatego musiał mu powiedzieć. Obaj chcieli mu pomóc. A może nie tylko, Castor też tu był z jakiegoś powodu. — Odpłynęła do Francji z pryszczatym ślizgonem — rzucił z pogardą, wkładając w te słowa najwięcej niechęci ile tylko mógł. Jules nie był nikim istotnym. To nie miało już znaczenia. Podobnie jak Bella. — Co się stało wczoraj? — spytał Marcela, zerkając po chwili na Castora. Nie miał pojęcia, że byli gdzieś wszyscy razem; że świat walił im się na głowę.
Obrócił się dostrzegając Cattermole'a. Marel przyjął naturalną taktykę; spytał wprost, bez ogródek. Wiedział więc, jaka rola przypadła jemu.
— Steffen! Brachu! — rzucił niemalże z radością, podchodząc do niego. Uśmiechnął się, nie przesadnie, objął go jedną ręką. — Mam pomysł. W Y B O R N Y pomysł, ale musisz mieć alkohol. Castor — zwrócił się do niego, obracając przez ramię. — Przyniosłeś coś? Imprezujemy dzisiaj. — Zarządził, puszczając Steffena. Klasnął w danie i potarł je o siebie. Dziś musiał być tu ten, który wesprze go na poważnie; ten, który pomoże z ukrycia i ten, który rozproszy myśli choćby miał go rozwścieczyć własnym brakiem powagi. Wiedział, że potrzebował tego wszystkiego — i poważnej rozmowy, chwili żałoby, i momentu zapomnienia. Może właśnie dlatego mogli utrzymać balans, nie przegiąć w żadną ze stron.
Ruszył do domu, zaraz za Marcelem. Zatrzymał się jednak, by poczekać na Steffena.
— Jesteś znowu wolny. Powinniśmy wznieść toast? — spytał niepewnie, patrząc po przyjaciołach.
—Szukać Bells — powtórzył za Marcelem; Marcel zrozumie, wiedział to przecież. — Ja napisałem mu, że... — Podrapał się po czole, próbując sklecić słowa. — Skoro mu napisała, że ma jej nie szukać to pewnie na to właśnie liczy. Że strzeliła fachem, uciekła po to by za nią biegał — Nie do końca był pewien, czy tak było naprawdę, nie wiedział, co między nimi zaszło — czy miała powody, czy on sobie na to zasłużył. Był jego przyjacielem, wierzył, że nie — ona tylko jego żoną. Tylko. Jednak napisał te słowa w emocjach, nie przemyślał ich. Kiedy Eve go zostawiła pozwolił jej na to, nie miał siły jej zatrzymać. Wściekły, rozjuszony pozwolił jej tkwić gdzieś tam, zupełnie samej, zachowując prawo do nieustannego bycia ofiarą. Porzuciła go — miał dzięki temu prawo do kolejnych tygodni użalania się nad sobą. — Bella go zostawiła — dodał, zdając sobie sprawę, że najwyraźniej tylko on wiedział naprawdę co się wydarzyło. Dlaczego? Ale czy to miało jakieś znaczenie? Ktoś musiał wiedzieć. Byli przyjaciółmi. Dlatego nie zawahał się przed wyjawieniem prawdy. To właśnie dlatego chciał się spotkać z Sallowem, dlatego musiał mu powiedzieć. Obaj chcieli mu pomóc. A może nie tylko, Castor też tu był z jakiegoś powodu. — Odpłynęła do Francji z pryszczatym ślizgonem — rzucił z pogardą, wkładając w te słowa najwięcej niechęci ile tylko mógł. Jules nie był nikim istotnym. To nie miało już znaczenia. Podobnie jak Bella. — Co się stało wczoraj? — spytał Marcela, zerkając po chwili na Castora. Nie miał pojęcia, że byli gdzieś wszyscy razem; że świat walił im się na głowę.
Obrócił się dostrzegając Cattermole'a. Marel przyjął naturalną taktykę; spytał wprost, bez ogródek. Wiedział więc, jaka rola przypadła jemu.
— Steffen! Brachu! — rzucił niemalże z radością, podchodząc do niego. Uśmiechnął się, nie przesadnie, objął go jedną ręką. — Mam pomysł. W Y B O R N Y pomysł, ale musisz mieć alkohol. Castor — zwrócił się do niego, obracając przez ramię. — Przyniosłeś coś? Imprezujemy dzisiaj. — Zarządził, puszczając Steffena. Klasnął w danie i potarł je o siebie. Dziś musiał być tu ten, który wesprze go na poważnie; ten, który pomoże z ukrycia i ten, który rozproszy myśli choćby miał go rozwścieczyć własnym brakiem powagi. Wiedział, że potrzebował tego wszystkiego — i poważnej rozmowy, chwili żałoby, i momentu zapomnienia. Może właśnie dlatego mogli utrzymać balans, nie przegiąć w żadną ze stron.
Ruszył do domu, zaraz za Marcelem. Zatrzymał się jednak, by poczekać na Steffena.
— Jesteś znowu wolny. Powinniśmy wznieść toast? — spytał niepewnie, patrząc po przyjaciołach.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Bella go zostawiła?
Brwi Olivera zmarszczyły się od razu, lecz usta otworzyły mu się zupełnie bezwiednie, w wyrazie pierwszego szoku. Potrzebował kilku sekund, aby zreflektować się, że wygląda po prostu głupio i być w stanie wreszcie zamknąć się, próbując złożyć tę niewiarygodną historię w jedną całość. Takie zachowanie zupełnie mu nie pasowało. Uciekały przecież żony, których mężowie nie okazywali im uczucia, a Steffen zakochany był w Isabelli po uszy, wszystko by zrobił, żeby tej dziewczynie nieba przychylić. Wobec tego nie dziwiło, że pragnął ją odnaleźć. Spać i nie spać jednocześnie. Że w desperackiej próbie ratowania miłości, życia może (nie mógł wyobrazić sobie, gdyby nagle Hector postanowił zniknąć z jego życia w równie gwałtowny sposób) sięgnął po wszystkie dostępne środki, przez co James, Marcel i on sam znaleźli się w tym miejscu, gotowi do wsparcia przyjaciela w tym trudnym czasie.
— Do Francji? — zagryzł nerwowo dolną wargę, spoglądając kontrolnie na Marcela. Dostanie się na zagraniczny statek nie było prostym zadaniem, jeszcze wczoraj zakonnicy opowiadali przecież, jak wiele wysiłku wymagało sprawdzenie, chociażby listy podróżnych, wyjazdy poza kraj były nielegalne. — Musiała to planować — oznajmił ponuro, wodząc wzrokiem między obydwoma chłopakami, nie wiedząc, co innego mógłby zrobić, niż podzielić się z nimi tym — prawdopodobnie oczywistym — wnioskiem. — Zdradziła go? Co za — przecież nie uciekałaby z jakimś pryszczatym ślizgonem gdyby go nie zdradziła. Tylko skąd ona mogła mieć jakieś kontakty z kimś takim mieszkając w Dolinie Godryka? Najwyraźniej znajomości zawarte w szkole nie tylko w ich przypadku były na tyle silne, by przetrwać do dorosłości. Co więcej, choć bolało go nazywanie tego wprost, nawet jeżeli było to tylko w myślach — natury człowieczej nie dało się łatwo zmienić. Może tamten ślizgon, choć pyskaty, był bogaty, może był jakimś lordem i miał posiadłość gdzieś na południu Francji, gdzie przez cały rok było ciepło i nie było szczurów?
Z zamyślenia wyrwało go pytanie Marcela, a później jeszcze to dodatkowe, Jamesa.
— Długa historia — bo jak inaczej mógłby wytłumaczyć to, co nie było wytłumaczalne? Od wydarzeń w Oazie nie minęła jeszcze doba, nie zdążyli porozmawiać o tym, co właściwie tam widzieli, Steff był gdzieś indziej, ale może...
Biedny Steff, mruknął do siebie w myślach, nim przyjaciel dołączył do ich niewielkiej kompanii.
W rzeczy samej wyglądał tragicznie. Nie odzywał się jednak, pozwolił chłopakom mówić wiedząc, że prawdopodobnie zdecydowanie lepiej poradzą sobie z wyciaganiem informacji z wyraźnie przybitego Cattermole'a. Na pytanie, czy coś ze sobą przyniósł, od razu sięgnął do torby, pogrzebał w niej chwilę, po czym energicznie i w geście triumfu wyciągnął w powietrze rękę, w której trzymał przygotowane wcześniej kadzidło.
— Przyniosłem! Kadzidło trolla, ale pachnie lepiej niż się nazywa. Tylko to odpalimy i od razu wróci ci humor, Steff — zaraz przyspieszył kroku, doganiając wchodzących już do domu przyjaciół. W domu wydawało się, jakby wszystko było tak, jak normalnie, za wyjątkiem tego, że część rzeczy rzeczywiście zniknęła. Głównymi ozdobami pozostały przede wszystkim słowniki run. Spojrzał po Marcelu niepewnie, przełykając jednocześnie ślinę.
— Z toastem zgra się idealnie. Marcel, znajdź jakieś szklanki, kieliszki, cokolwiek — Steff nie przygotuje tej imprezy sam, musieli mu pomóc. Sprężystym krokiem przeszedł do kuchni, w której znalazł niewielki spodek. Wysypał na niego jedną porcję kadzidła, powrócił z nim do salonu, po czym nakierował różdżkę na susz. — Incendio. Jim, Steff! Idziecie?!
| drodzy panowie, nastąpiło odpalenie kadzidła trolla, wdychajcie i cieszcie się +5 do odporności magicznej przez kolejne 10 fabularnych dni
Brwi Olivera zmarszczyły się od razu, lecz usta otworzyły mu się zupełnie bezwiednie, w wyrazie pierwszego szoku. Potrzebował kilku sekund, aby zreflektować się, że wygląda po prostu głupio i być w stanie wreszcie zamknąć się, próbując złożyć tę niewiarygodną historię w jedną całość. Takie zachowanie zupełnie mu nie pasowało. Uciekały przecież żony, których mężowie nie okazywali im uczucia, a Steffen zakochany był w Isabelli po uszy, wszystko by zrobił, żeby tej dziewczynie nieba przychylić. Wobec tego nie dziwiło, że pragnął ją odnaleźć. Spać i nie spać jednocześnie. Że w desperackiej próbie ratowania miłości, życia może (nie mógł wyobrazić sobie, gdyby nagle Hector postanowił zniknąć z jego życia w równie gwałtowny sposób) sięgnął po wszystkie dostępne środki, przez co James, Marcel i on sam znaleźli się w tym miejscu, gotowi do wsparcia przyjaciela w tym trudnym czasie.
— Do Francji? — zagryzł nerwowo dolną wargę, spoglądając kontrolnie na Marcela. Dostanie się na zagraniczny statek nie było prostym zadaniem, jeszcze wczoraj zakonnicy opowiadali przecież, jak wiele wysiłku wymagało sprawdzenie, chociażby listy podróżnych, wyjazdy poza kraj były nielegalne. — Musiała to planować — oznajmił ponuro, wodząc wzrokiem między obydwoma chłopakami, nie wiedząc, co innego mógłby zrobić, niż podzielić się z nimi tym — prawdopodobnie oczywistym — wnioskiem. — Zdradziła go? Co za — przecież nie uciekałaby z jakimś pryszczatym ślizgonem gdyby go nie zdradziła. Tylko skąd ona mogła mieć jakieś kontakty z kimś takim mieszkając w Dolinie Godryka? Najwyraźniej znajomości zawarte w szkole nie tylko w ich przypadku były na tyle silne, by przetrwać do dorosłości. Co więcej, choć bolało go nazywanie tego wprost, nawet jeżeli było to tylko w myślach — natury człowieczej nie dało się łatwo zmienić. Może tamten ślizgon, choć pyskaty, był bogaty, może był jakimś lordem i miał posiadłość gdzieś na południu Francji, gdzie przez cały rok było ciepło i nie było szczurów?
Z zamyślenia wyrwało go pytanie Marcela, a później jeszcze to dodatkowe, Jamesa.
— Długa historia — bo jak inaczej mógłby wytłumaczyć to, co nie było wytłumaczalne? Od wydarzeń w Oazie nie minęła jeszcze doba, nie zdążyli porozmawiać o tym, co właściwie tam widzieli, Steff był gdzieś indziej, ale może...
Biedny Steff, mruknął do siebie w myślach, nim przyjaciel dołączył do ich niewielkiej kompanii.
W rzeczy samej wyglądał tragicznie. Nie odzywał się jednak, pozwolił chłopakom mówić wiedząc, że prawdopodobnie zdecydowanie lepiej poradzą sobie z wyciaganiem informacji z wyraźnie przybitego Cattermole'a. Na pytanie, czy coś ze sobą przyniósł, od razu sięgnął do torby, pogrzebał w niej chwilę, po czym energicznie i w geście triumfu wyciągnął w powietrze rękę, w której trzymał przygotowane wcześniej kadzidło.
— Przyniosłem! Kadzidło trolla, ale pachnie lepiej niż się nazywa. Tylko to odpalimy i od razu wróci ci humor, Steff — zaraz przyspieszył kroku, doganiając wchodzących już do domu przyjaciół. W domu wydawało się, jakby wszystko było tak, jak normalnie, za wyjątkiem tego, że część rzeczy rzeczywiście zniknęła. Głównymi ozdobami pozostały przede wszystkim słowniki run. Spojrzał po Marcelu niepewnie, przełykając jednocześnie ślinę.
— Z toastem zgra się idealnie. Marcel, znajdź jakieś szklanki, kieliszki, cokolwiek — Steff nie przygotuje tej imprezy sam, musieli mu pomóc. Sprężystym krokiem przeszedł do kuchni, w której znalazł niewielki spodek. Wysypał na niego jedną porcję kadzidła, powrócił z nim do salonu, po czym nakierował różdżkę na susz. — Incendio. Jim, Steff! Idziecie?!
| drodzy panowie, nastąpiło odpalenie kadzidła trolla, wdychajcie i cieszcie się +5 do odporności magicznej przez kolejne 10 fabularnych dni
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Marcel patrzył na niego trochę jak na wariata, ale Steff w sumie już się do tego trochę przyzwyczaił. A poza tym, może przyjaciel miał rację? Oaza o mało nie zatonęła, a on zdążył zepchnąć tamtą grozę gdzieś na bok i martwić się Bellą, może był egoistą i powinien martwić się jednak Oazą. Sallow mówił mu, że oszalał i że nie ma u niej szans, jeszcze rok temu, w cyrku. I jeszcze wcześniej, gdy tak strasznie się o nią pokłócili, że wojna zaskoczyła ich w trakcie cichych dni. Chyba miał rację.
-Napisała... - że wyjeżdża, że jakiś Ślizgon, że byłem beznadziejnym mężem. Chciał to wszystko wyliczyć, ale coś ścisnęło go w gardle. Odchrząknął nerwowo, zamrugał jeszcze bardziej nerwowo i żałośnie pociągnął nosem. Nie chciał się rozkleić przy kolegach, ale oczy go piekły. -...sam przeczytaj. Miałeś rację, że to nie miało szans. - burknął, desperacko chcąc wziąć się w garść i oszczędzić sobie "a nie mówiłem" ze strony Marcela. Nie byłby chyba tak podły, by powiedzieć mu aniemówiłem, ale Cattermole nie myślał logicznie. Wcisnął list w dłoń przyjaciela i odprowadził go nieco zdziwionym spojrzeniem, zakładając, że - zamiast buszować w jego domu - Marcel po prostu chciał go przeczytać w spokoju.
Zamrugał, przenosząc zdziwione spojrzenie na Jima - zachowującego się zupełnie odwrotnie niż Marcel. Nie wiedział, że Doe obsadził im już w myślach role, że byli tu dla niego. Naprawdę myślał, że w Oazie coś się stało i Castor i Marcel go potrzebują, ale żaden nic o tym nie powiedział - za to Jim mówił, dużo i głośno, a Steff zupełnie nie wiedział, co mu odpowiedzieć, więc tylko kiwał tępo głową.
-Kadzidło trolla? - powtórzył głucho po Castorze, wchodząc za kolegami do domu. -Zabiłem kiedyś trolla. Ale potem ożył. - westchnął, wspominając spacer z Hannah, gdy życie było jeszcze proste. Potem przywlókł ranną Wright do Farleya i Bella tam była i się zmartwiła, więc potem powiedział jej o Zakonie i wyznał jej miłość, więc może nie odważyłby się na to wszystko gdyby nie pieprzony Alphard Black.
-Alkohol? Mam... tylko to. Kupiłem... - oblał się nagle rumieńcem, bo nie powie Castorowi, że kupił coś u innego alchemika. Ani że nałożył temu alchemikowi kilka pułapek na mieszkanie w Londynie i że nie był nawet pewien, czy gość jest po ich stronie, ale Bella potrzebowała nowej sukienki, a on dobrze płacił i jeszcze wręczył mu dwie flaszki w podzięce - jedną jako zaliczkę, a drugą dosłał niedawno. -...w Londynie, bo nic innego nie było. Ale nie ma etykietki. - ściągnął z półki dwie butelki i wręczył jedną Castorowi, a drugą Jimowi. -Wiecie co to? Kieliszki są tam. - alchemik i Cygan doświadczony w warzeniu Mocarza powinni chyba wiedzieć więcej? Zerknął w stronę Marcela, ale nie był w stanie spojrzeć mu w oczy. Przeczytałeś?
Jim taktownie zauważył, że Steff znów jest wolny, a Cattermole rozdziawił usta, spoglądając na niego z niedowierzaniem.
-Co ty mówisz...? - nie był zły, raczej zrezygnowany. -Łatwo ci mówić, masz loczki i grasz na skrzypcach, znalazłbyś dziewczynę w jeden wieczór. Mnie chciała tylko ona, a teraz... ja nawet... ja chciałem wyremontować dla niej szklarnię! - wyrzucił z siebie bezradnie, zerkając przez okno w stronę ogrodu. -Napijmy się i zburzmy ją. - zadecydował mściwie, bo tam może być przecież żyła magiczna, albo... Skrzywił się, nawet myśl o piasku nie wydawała mu się teraz pociągająca - kojarzył się z trupami wygrzebującymi się z plaży. Życie straciło barwy.
panowie, mam dwie butelki ZIELONEJ WRÓŻKI!
-Napisała... - że wyjeżdża, że jakiś Ślizgon, że byłem beznadziejnym mężem. Chciał to wszystko wyliczyć, ale coś ścisnęło go w gardle. Odchrząknął nerwowo, zamrugał jeszcze bardziej nerwowo i żałośnie pociągnął nosem. Nie chciał się rozkleić przy kolegach, ale oczy go piekły. -...sam przeczytaj. Miałeś rację, że to nie miało szans. - burknął, desperacko chcąc wziąć się w garść i oszczędzić sobie "a nie mówiłem" ze strony Marcela. Nie byłby chyba tak podły, by powiedzieć mu aniemówiłem, ale Cattermole nie myślał logicznie. Wcisnął list w dłoń przyjaciela i odprowadził go nieco zdziwionym spojrzeniem, zakładając, że - zamiast buszować w jego domu - Marcel po prostu chciał go przeczytać w spokoju.
Zamrugał, przenosząc zdziwione spojrzenie na Jima - zachowującego się zupełnie odwrotnie niż Marcel. Nie wiedział, że Doe obsadził im już w myślach role, że byli tu dla niego. Naprawdę myślał, że w Oazie coś się stało i Castor i Marcel go potrzebują, ale żaden nic o tym nie powiedział - za to Jim mówił, dużo i głośno, a Steff zupełnie nie wiedział, co mu odpowiedzieć, więc tylko kiwał tępo głową.
-Kadzidło trolla? - powtórzył głucho po Castorze, wchodząc za kolegami do domu. -Zabiłem kiedyś trolla. Ale potem ożył. - westchnął, wspominając spacer z Hannah, gdy życie było jeszcze proste. Potem przywlókł ranną Wright do Farleya i Bella tam była i się zmartwiła, więc potem powiedział jej o Zakonie i wyznał jej miłość, więc może nie odważyłby się na to wszystko gdyby nie pieprzony Alphard Black.
-Alkohol? Mam... tylko to. Kupiłem... - oblał się nagle rumieńcem, bo nie powie Castorowi, że kupił coś u innego alchemika. Ani że nałożył temu alchemikowi kilka pułapek na mieszkanie w Londynie i że nie był nawet pewien, czy gość jest po ich stronie, ale Bella potrzebowała nowej sukienki, a on dobrze płacił i jeszcze wręczył mu dwie flaszki w podzięce - jedną jako zaliczkę, a drugą dosłał niedawno. -...w Londynie, bo nic innego nie było. Ale nie ma etykietki. - ściągnął z półki dwie butelki i wręczył jedną Castorowi, a drugą Jimowi. -Wiecie co to? Kieliszki są tam. - alchemik i Cygan doświadczony w warzeniu Mocarza powinni chyba wiedzieć więcej? Zerknął w stronę Marcela, ale nie był w stanie spojrzeć mu w oczy. Przeczytałeś?
Jim taktownie zauważył, że Steff znów jest wolny, a Cattermole rozdziawił usta, spoglądając na niego z niedowierzaniem.
-Co ty mówisz...? - nie był zły, raczej zrezygnowany. -Łatwo ci mówić, masz loczki i grasz na skrzypcach, znalazłbyś dziewczynę w jeden wieczór. Mnie chciała tylko ona, a teraz... ja nawet... ja chciałem wyremontować dla niej szklarnię! - wyrzucił z siebie bezradnie, zerkając przez okno w stronę ogrodu. -Napijmy się i zburzmy ją. - zadecydował mściwie, bo tam może być przecież żyła magiczna, albo... Skrzywił się, nawet myśl o piasku nie wydawała mu się teraz pociągająca - kojarzył się z trupami wygrzebującymi się z plaży. Życie straciło barwy.
panowie, mam dwie butelki ZIELONEJ WRÓŻKI!
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie znał się na dziewczynach. Nigdy z żadną nie spotykał się na poważnie, nie tak jak James, był w życiu na niewielu randkach i jeszcze mniej z nich było udanych. Trudno było mu się odnieść do tego, o czym mówił, może uciekła, żeby za nią biegał, może brakowało jej uwagi. Poznał Isabellę, sprawiała wrażenie ciepłej i otwartej dziewczyny. Czy rzeczywiście mogła być aż tak otwarta? Wyparła się dla Steffena wszystkiego, co miała. Rodziny, życia, całej swojej przeszłości, nawet nazwiska własnej matki. Czy mogła sobie poradzić bez niego po tym, co zrobiła? Zostawiła go, tak po prostu. Z dnia na dzień i nagle, przecież gdyby cokolwiek pękało na rysach tej relacji, Steffen by im o tym powiedział wcześniej. - Co? - zapytał z niedowierzaniem, z jakim Ślizgonem? - Były... problemy - odpowiedział Jamesowi, spoglądając na niego. Chętnie opowiedziałby mu całą historię, ale Castor miał racje. Wiedział, że w kilka chwil, które mieli, nim Steffen otworzy drzwi, nie zdąży. - To była dziwna magia. Przebudziło się coś złego. Steffen tam był, pomagał, w samym oku cyklonu, może coś mu się... pomieszało... - rzucił z nadzieją, spoglądając na Castora; był z nich najmądrzejszy i najstarszy, Marcel wierzył, że najtrafniej oceni możliwy wpływ czarnej magii na to, co się wydarzyło. - Zdrajcy pozostają zdrajcami - rzucił smętnie, nie zgadzał się, oczywiście, z tym, co wyznawała w dzieciństwie, ale zdobyła się na odwrócenie się plecami do ludzi, którzy ją wychowali. Nigdy nie potraktowałby w ten sposób własnej matki, wobec przyjaciół był bezwzględnie lojalny. - Jasne - rzucił na prośbę Castora, kierując się prosto do kuchni. Znał rozkład tego domu, bez pytania poszedł po szklanki dla ich czwórki, z którym powrócił już po chwili, rozkładając je na stole.
List z rąk Steffena odebrał w milczeniu, nim na niego spojrzał przemknął wzrokiem po twarzy przyjaciela, upewniając się, że chciał, aby go przeczytał - to przecież było prywatne. Po chwili rozwinął list i przemknął po nim wzrokiem, kręcąc głową z dezaprobatą. Rzuciwszy krótkie spojrzenie Steffenowi, upewniając się, że nie miał nic przeciwko, przekazał list w ręce Jamesa.
- Steff... - wymksknęło mu się tylko, nie wiedząc, co powiedzieć. Nie był w tym dobry, w dobieraniu słów, szukaniu słów pocieszenia, zwłaszcza kiedy sytuacja naprawdę wydawała się beznadziejna. Steffen tez wyglądał beznadziejnie. Dał mówić Jamesowi, który usiłował odegnać złe chmury. Zapach kadzidła Sprouta był przyjemny, miły. Relaksujący pomimo tego, co działo się wokół nich. Jak wielką cenę za tę wojnę przyjdzie im jeszcze zapłacić?
- Próbowałeś dać jej cały świat, Steff. Przecież ta walka, to wszystko... to też było po to, żeby była bezpieczna. Nie potrafiła tego docenić. Ja... - a zresztą, ucichł, dając prowadzić rozmowę chłopakom. Nie był pewien, czy niszczenie szklarni, którą już prawie stworzył, rzeczywiście da mu satysfakcję, ale podejrzewał, że James będzie miał inne zdanie na ten temat. Były takie chwile, kiedy najwięcej dawał od siebie milcząc. Rozlał zieloną wróżkę do szklaneczek, wyczuwając zapach. Znał zieloną wróżkę.
Pili ją z Jamesem, kiedy Eve go zostawiła.
List z rąk Steffena odebrał w milczeniu, nim na niego spojrzał przemknął wzrokiem po twarzy przyjaciela, upewniając się, że chciał, aby go przeczytał - to przecież było prywatne. Po chwili rozwinął list i przemknął po nim wzrokiem, kręcąc głową z dezaprobatą. Rzuciwszy krótkie spojrzenie Steffenowi, upewniając się, że nie miał nic przeciwko, przekazał list w ręce Jamesa.
- Steff... - wymksknęło mu się tylko, nie wiedząc, co powiedzieć. Nie był w tym dobry, w dobieraniu słów, szukaniu słów pocieszenia, zwłaszcza kiedy sytuacja naprawdę wydawała się beznadziejna. Steffen tez wyglądał beznadziejnie. Dał mówić Jamesowi, który usiłował odegnać złe chmury. Zapach kadzidła Sprouta był przyjemny, miły. Relaksujący pomimo tego, co działo się wokół nich. Jak wielką cenę za tę wojnę przyjdzie im jeszcze zapłacić?
- Próbowałeś dać jej cały świat, Steff. Przecież ta walka, to wszystko... to też było po to, żeby była bezpieczna. Nie potrafiła tego docenić. Ja... - a zresztą, ucichł, dając prowadzić rozmowę chłopakom. Nie był pewien, czy niszczenie szklarni, którą już prawie stworzył, rzeczywiście da mu satysfakcję, ale podejrzewał, że James będzie miał inne zdanie na ten temat. Były takie chwile, kiedy najwięcej dawał od siebie milcząc. Rozlał zieloną wróżkę do szklaneczek, wyczuwając zapach. Znał zieloną wróżkę.
Pili ją z Jamesem, kiedy Eve go zostawiła.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
— Ghul ją tam wie — rzucił, zerkając na Castora. Czy zdradziła przyjaciela? Czy to było takie trudne? Czy Eve zdradziła go mieszkając u Connora? Nie miał pojęcia, Bella była dla niego zagadką. Nie znał jej praktycznie wcale, nigdy nie ufał tego typu dziewczętom, a jednocześnie doskonale wiedział, że był względem nich całkiem bezbronny. Wystarczyłoby właściwe spojrzenie, odpowiedni uśmiech...
Zmarszczył brwi, próbując zrozumieć coś z relacji Castora i Marcela — nie dopytał, nie dociekał już, dostrzegając Steffena.
Pamiętał jak się czuł wtedy, kiedy Eve go zostawiła. Spakowała wszystkie swoje rzeczy i zniknęła bez słowa. Pamiętał, że czuł się nic nie wart, nie wart nawet słowa wyjaśnienia. Czuł się winien wszystkiego, choć bardzo starał się znaleźć winę w Eve. Pomógł mu wtedy alkohol. Zielona wróżka u Marcela, jego obecność, odwrócenie uwagi. Teraz z perspektywy czasu wiedział — bo dała mu to bardzo wyraźnie do zrozumienia — że chciała na siebie zwrócić uwagę. Chciała by jej szukał, ją odnalazł, poświęcił czas i skupił się na niej. I kiedy się tu pojawiał przez myśl przeszło mu, by to powtórzyć. To też napisał w liście. Może Bella chciała tego samego. Ale kiedy zobaczył Steffena od razu zdał sobie sprawę, że to nie miało sensu. Nie teraz, nie dzisiaj, nie tak. Uniósł brwi, kiedy usłyszało kadzidle. Nazwa brzmiała niepokojąco, ale skierował wzrok na Steffena, nie chcąc wzbudzać w nim własnego — może nieuzasadnionego? — niepokoju.
— Co? Co to znaczy, że zabiłeś, ale ożył? Trolle powstają... z martwych? – nie był pewien, nie był aby pilnym uczniem. Z uniesioną brwią zerknął na Castora, a później wrócił spojrzeniem do Marcela, który podawał mu list. Nie czekał na zgodę przyjaciela, od razu go rozchylił, wchodząc do domu, jak do siebie, czytając — czasem dwukrotnie, pisała tak zawile i niezrozumiałe — by pojąć sedno tej wiadomości. — Co za baba ma czelność zabraniać ci spotkań z kumplami. Nawet jeśli nie ratowałbyś pieprzonego świata, tylko pił z nami co drugi wieczór, to co z tego? — odwrócił się do kumpli. — Próbowałam z Tobą o tym porozmawiać...bla bla... ale nigdy Cię nie było... bla bla... Na Merlina, Steff, powinieneś ją był zostawić dawno temu, jak ci tak suszyła głowę — burknął, przekazując list Castorowi. — Czytaj na głos — polecił mu też, czując jak kadzidło przyjemnie go odpręża, dodaje pewności siebie i wypełnia go czymś... Dziwnym mrowieniem w kończynach. Jakby musiał coś zrobić. Coś szalonego, wartego uwagi. — Czego ona się właściwie spodziewała? To tak nie działa. Kto chciałby żyć w takiej relacji? Tylko ty i ja w każdy wolny wieczór, każdego dnia. Brzmi jak więzienie — mruknął, nie dowierzając wciąż w to co przeczytał. Chwycił butelkę, którą podał mu przyjaciel i rozejrzał się po mieszkaniu. — Te firanki to jej pomysł? — stanął przed oknem, mierząc je od góry do dołu w nieruchomej pozie z co najmniej sceptyczną miną. Powoli, niepewnie przeniósł wzrok na przyjaciela. Może jednak to on miał kiepski gust. Wybitnie kiepski. — Nie chciałbyś... no wiesz. Pozbyć się jej rzeczy? Ubrań? Tych, o rety, moja babcia miała dużo poduszek, ale... ekhm — odchrząknął i uśmiechnął się, odwracając do kolegów. — No co wy? Co to za posępne miny? Po takiej dziewczynie nie ma co płakać! Nie ma czego żałować! — Odkorkował butelkę i powąchał. Pachniała jak to, co pili razem z Marcelem wtedy. Czy to był jakiś znak? Czy to był alkohol żałobny? — Co? — powtórzył głupio spoglądając w górę, na opadająca na czoło grzywkę. Złapał za granic włosów i pociągnął, jakby go chciał rozprostować, ale gdy go puścił znów się skręcił. O co mu chodziło z tymi loczkami. — Zapewniam cię, że takie damy jak Bella nie doceniają takiej gry — mruknął z uśmiechem. gra na ulicach Londynu mu to uzmysłowiła najbardziej. Miał cygańską manierę, tak to określali, brudną, skrzypiącą. U nich się tak grało, tak potrafił. Dopiero jak usłyszał innych grajków na ulicach, którzy wygrywali tych całych klasyków zdał sobie sprawę jak bardzo się różnią. — Laski nie lecą na biednych muzyków. Może na złotowłosych akrobatów — zerknął na Marcela, powstrzymując się przed parsknięciem śmiechem. — Ale tylko wtedy gdy mają brokatowy trykot opinający pośladki. — Zbliżył się do Sallowa i oparł się o niego ramieniem. Nabijał się tylko, wiedział przecież. W dłoni miał szakale, dzięki przyjacielowi pełną zielonego płynu. — I nie tylko ona. Pamiętam taką szpetną okularnicę ze szkoły, która trzepotała rzęsami w wielkiej sali. Ciemne włosy splecione w warkocze, wzrok bazyliszka, poruszała się jak zombie... Pamiętasz? — spytał, wskazując szklanką w Steffena. Uniósł ją wysoko, jak do toastu. — Panowe. Nie miałem okazji wygłosić mowy na weselu Steffena, bo mnie na nie nie zaprosił. Jak widać nie było czego żałować. Ten oto facet. Czarodziej. Trochę czarodziej trochę futrzak. Pozbył się zbędnego balastu. Dzięki czym może teraz bez wyrzutów sumienia spędzać z nami każdy wieczór w roku. Nie licząc tych, w których ratuje nas przed zagładą. Zdrowie! Do dna!— dodał jeszcze po romsku i przechylił szklankę tak, by ją całkiem opróżnić. Kiedy już to zrobił ułożył usta w dziubek i zmarszczył brwi, próbując pojednać się z mocą trunku. — Gdzie-e ta szklarnia?
Zmarszczył brwi, próbując zrozumieć coś z relacji Castora i Marcela — nie dopytał, nie dociekał już, dostrzegając Steffena.
Pamiętał jak się czuł wtedy, kiedy Eve go zostawiła. Spakowała wszystkie swoje rzeczy i zniknęła bez słowa. Pamiętał, że czuł się nic nie wart, nie wart nawet słowa wyjaśnienia. Czuł się winien wszystkiego, choć bardzo starał się znaleźć winę w Eve. Pomógł mu wtedy alkohol. Zielona wróżka u Marcela, jego obecność, odwrócenie uwagi. Teraz z perspektywy czasu wiedział — bo dała mu to bardzo wyraźnie do zrozumienia — że chciała na siebie zwrócić uwagę. Chciała by jej szukał, ją odnalazł, poświęcił czas i skupił się na niej. I kiedy się tu pojawiał przez myśl przeszło mu, by to powtórzyć. To też napisał w liście. Może Bella chciała tego samego. Ale kiedy zobaczył Steffena od razu zdał sobie sprawę, że to nie miało sensu. Nie teraz, nie dzisiaj, nie tak. Uniósł brwi, kiedy usłyszało kadzidle. Nazwa brzmiała niepokojąco, ale skierował wzrok na Steffena, nie chcąc wzbudzać w nim własnego — może nieuzasadnionego? — niepokoju.
— Co? Co to znaczy, że zabiłeś, ale ożył? Trolle powstają... z martwych? – nie był pewien, nie był aby pilnym uczniem. Z uniesioną brwią zerknął na Castora, a później wrócił spojrzeniem do Marcela, który podawał mu list. Nie czekał na zgodę przyjaciela, od razu go rozchylił, wchodząc do domu, jak do siebie, czytając — czasem dwukrotnie, pisała tak zawile i niezrozumiałe — by pojąć sedno tej wiadomości. — Co za baba ma czelność zabraniać ci spotkań z kumplami. Nawet jeśli nie ratowałbyś pieprzonego świata, tylko pił z nami co drugi wieczór, to co z tego? — odwrócił się do kumpli. — Próbowałam z Tobą o tym porozmawiać...bla bla... ale nigdy Cię nie było... bla bla... Na Merlina, Steff, powinieneś ją był zostawić dawno temu, jak ci tak suszyła głowę — burknął, przekazując list Castorowi. — Czytaj na głos — polecił mu też, czując jak kadzidło przyjemnie go odpręża, dodaje pewności siebie i wypełnia go czymś... Dziwnym mrowieniem w kończynach. Jakby musiał coś zrobić. Coś szalonego, wartego uwagi. — Czego ona się właściwie spodziewała? To tak nie działa. Kto chciałby żyć w takiej relacji? Tylko ty i ja w każdy wolny wieczór, każdego dnia. Brzmi jak więzienie — mruknął, nie dowierzając wciąż w to co przeczytał. Chwycił butelkę, którą podał mu przyjaciel i rozejrzał się po mieszkaniu. — Te firanki to jej pomysł? — stanął przed oknem, mierząc je od góry do dołu w nieruchomej pozie z co najmniej sceptyczną miną. Powoli, niepewnie przeniósł wzrok na przyjaciela. Może jednak to on miał kiepski gust. Wybitnie kiepski. — Nie chciałbyś... no wiesz. Pozbyć się jej rzeczy? Ubrań? Tych, o rety, moja babcia miała dużo poduszek, ale... ekhm — odchrząknął i uśmiechnął się, odwracając do kolegów. — No co wy? Co to za posępne miny? Po takiej dziewczynie nie ma co płakać! Nie ma czego żałować! — Odkorkował butelkę i powąchał. Pachniała jak to, co pili razem z Marcelem wtedy. Czy to był jakiś znak? Czy to był alkohol żałobny? — Co? — powtórzył głupio spoglądając w górę, na opadająca na czoło grzywkę. Złapał za granic włosów i pociągnął, jakby go chciał rozprostować, ale gdy go puścił znów się skręcił. O co mu chodziło z tymi loczkami. — Zapewniam cię, że takie damy jak Bella nie doceniają takiej gry — mruknął z uśmiechem. gra na ulicach Londynu mu to uzmysłowiła najbardziej. Miał cygańską manierę, tak to określali, brudną, skrzypiącą. U nich się tak grało, tak potrafił. Dopiero jak usłyszał innych grajków na ulicach, którzy wygrywali tych całych klasyków zdał sobie sprawę jak bardzo się różnią. — Laski nie lecą na biednych muzyków. Może na złotowłosych akrobatów — zerknął na Marcela, powstrzymując się przed parsknięciem śmiechem. — Ale tylko wtedy gdy mają brokatowy trykot opinający pośladki. — Zbliżył się do Sallowa i oparł się o niego ramieniem. Nabijał się tylko, wiedział przecież. W dłoni miał szakale, dzięki przyjacielowi pełną zielonego płynu. — I nie tylko ona. Pamiętam taką szpetną okularnicę ze szkoły, która trzepotała rzęsami w wielkiej sali. Ciemne włosy splecione w warkocze, wzrok bazyliszka, poruszała się jak zombie... Pamiętasz? — spytał, wskazując szklanką w Steffena. Uniósł ją wysoko, jak do toastu. — Panowe. Nie miałem okazji wygłosić mowy na weselu Steffena, bo mnie na nie nie zaprosił. Jak widać nie było czego żałować. Ten oto facet. Czarodziej. Trochę czarodziej trochę futrzak. Pozbył się zbędnego balastu. Dzięki czym może teraz bez wyrzutów sumienia spędzać z nami każdy wieczór w roku. Nie licząc tych, w których ratuje nas przed zagładą. Zdrowie! Do dna!— dodał jeszcze po romsku i przechylił szklankę tak, by ją całkiem opróżnić. Kiedy już to zrobił ułożył usta w dziubek i zmarszczył brwi, próbując pojednać się z mocą trunku. — Gdzie-e ta szklarnia?
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Skrzywił się wyraźnie na oczywisto—nieoczywistą odpowiedź Jima. Nigdy nie rozumiał dziewczyn, tak zupełnie. Chociażby Finley widząc go poharatanego w trakcie sylwestra postanowiła pomóc mu przez oblanie go kolejną partią Balneo. Tak się nie zachowywały kochające osoby, a przecież był czas, gdy życia poza nią nie widział. Myślał, że Isabella jest inna — w końcu była jednak damą, a nie dziewczyną z cyrku, nie jakimś wędrowniczkiem. Miała kompas moralny, a przynajmniej tak mu się wydawało, nie mógł sobie wyobrazić jak szlachcianka dochodziła kiedyś do wniosku, że pora zostawić swojego męża nawet nie po pół roku małżeństwa.
Z ulgą przeniósł uwagę na Marcela, na jego rekolekcję wczorajszych wydarzeń. Pokiwał głową, potwierdzając jego słowa, po czym sam westchnął nieco bezsilnie, ledwo powstrzymując się przed skrzyżowaniem ramion. Póki co przeniósł ciężar ciała z jednej nogi na drugą.
— Takie nagromadzenie magii potrafi... Wpłynąć na czarodzieja na więcej niż jeden sposób. Jak będzie się przedłużać, trzeba go zatargać do uzdrowiciela — przyznał niechętnie; wolałby, żeby przyjaciel otrząsnął się prędko z czegokolwiek, co mu dolegało. Najchętniej pomogliby mu przecież tu i teraz, ale grajek—złodziej, akrobata i sklepikarz to raczej niezbyt wiarygodne gremium do ocenienia faktycznych skutków kulminacji białej magii oraz ich wpływu na małżeństwa.
— Jak ożył — teoretycznie miało być to pytanie, a w praktyce wcisnął się w połowę zadawanego przez Jamesa pytania, mrużąc przy tym podejrzliwie oczy. Podziękował smutnym uśmiechem Marcelowi za przyniesienie szkła, lecz nie zdążył zrobić niczego więcej, nim w jego ręce trafił list. Rozprostował pergamin, odchrząknął, nawet poprawił okulary, żeby lepiej widzieć, po czym zaczął czytać na głos.
— Steffen, znowu obiecałeś, że wrócisz na kolację i znowu tej obietnicy nie dotrzymałeś.
Wiem, że będziesz miał jakąś piękną wymówkę, ale czasem zastanawiam się, czy Twoje ratowanie świata to nie wymówka do spędzania czasu z kolegami. — tylko jego tajemnicą było to, jak wiele kosztowało go utrzymywanie normalnego tonu głosu, nie wchodząc w przedrzeźnianie. Wystarczyło jednak spojrzeć na jego twarz, gdy marszczył coraz to mocniej brwi, co jakiś czas robiąc pauzę i podnosząc wzrok na chłopaków. Co to do cholery miało znaczyć? — Od dawna zastanawiam się też, czy nie... pospieszyliśmy się. Z tym wszystkim. Próbowałam z Tobą o tym porozmawiać, ale nigdy Cię nie było. Ja już nie dam rady, Steff. W tej Dolinie, w tym kraju, zamartwiając się o Ciebie i o siebie. Przepraszam. Zapomnij o mnie. A gdy wojna się skończy, wszyscy też zapomną i ułożymy sobie wszystko na nowo — czuł, jak żołądek wiąże się mu w supeł, jak palce drętwieją, a przecież to nie od niego nawet uciekała świeżo upieczona żona szlachetnej krwi. Jak okropnie musiał się czuć Steffen? Instynkt kazał mu go przytulić, ale obecność Doe i Carringtona dawała jeszcze szansę na inne polepszenie humoru. Może lepsze. Musieli sprawić, że zapomni o tym tak prędko, jak to tylko możliwe. I pomyśleć, że list został napisany tak, jakby największym problemem świata było niewracanie na kolację raz na jakiś czas. — Płynę do Francji z Julienne i Mayą, mieszka tam ich brat, Jules. Przyjmie nas i pamiętam go z dawnych lat, jest bardzo miły. Po prostu nie mogę się dłużej dusić. Nie szukaj mnie.
Przez moment w pokoju zapadła niemal grobowa cisza, ale Castor odłożył list na stół, niezapisaną stroną do góry. Wyprostował się jak struna, gdy dotarło do niego, co właściwie Steffen chciał zrobić.
— Nie, nie, szklarnia nam się jeszcze przyda — nie mógł przecież pozwolić przyjacielowi pozbyć się miejsca, w którym przy jego drobnej pomocy mógłby sobie pomóc z produkcją jedzenia. Natychmiast przeszedł do czegoś, czego nigdy się nie spodziewał — pomysł pozbycia się rzeczy Belli zaproponowany w impulsie przez Jamesa stał się nagle najlepszym pomysłem na świecie, zdobywając uznanie także dotychczas ułożonego pana prefekta. — Dawajcie te rupiecie, na stos z nimi — ta obrzydliwa poduszka z frędzlami, która spoglądała na niego, odkąd tylko znalazł się w salonie, została wpisana na pierwsze miejsce rzeczy, których musieli się pozbyć, niezależnie od tego, czy należała do Belli, jej ciotki, czy może samej pani Cattermole. Nie był jednak pewny, czy na trzeźwo miał tyle odwagi, by zająć się bezwzględnymi porządkami równie mocno i ochoczo, co reszta. Torba z ubraniami na pełnię ciążyła mu na ramieniu, ale chyba od jednego kieliszka nic się nie stanie?
— Zdrowie bohatera! — zakrzyknął, podnosząc kieliszek do góry, później zbliżając go do swoich ust. Nie zdołał rady powstrzymać się przed wyraźnym wzdrygnięciem, ostry zapach alkoholu zakręcił się w nadwrażliwych nozdrzach, ale przecież wytrzymał. I musiało być dziś tylko lepiej, prawda? — Lepiej, że to się stało prędzej niż później. Jak paniusia musi mieć wszystko dla siebie, to niech niszczy życie komuś innemu, nie tobie — podchodząc do Steffa, szturchnął go lekko łokciem, uśmiechając się szeroko. Jak wyjdzie za kogoś innego, będzie jego problemem. Nie było za czym płakać, zdecydowanie. — Za domem — odpowiedział Jimowi, po czym klepnął Steffa w plecy. — Panie Cattermole, czyń pan honory.
Z ulgą przeniósł uwagę na Marcela, na jego rekolekcję wczorajszych wydarzeń. Pokiwał głową, potwierdzając jego słowa, po czym sam westchnął nieco bezsilnie, ledwo powstrzymując się przed skrzyżowaniem ramion. Póki co przeniósł ciężar ciała z jednej nogi na drugą.
— Takie nagromadzenie magii potrafi... Wpłynąć na czarodzieja na więcej niż jeden sposób. Jak będzie się przedłużać, trzeba go zatargać do uzdrowiciela — przyznał niechętnie; wolałby, żeby przyjaciel otrząsnął się prędko z czegokolwiek, co mu dolegało. Najchętniej pomogliby mu przecież tu i teraz, ale grajek—złodziej, akrobata i sklepikarz to raczej niezbyt wiarygodne gremium do ocenienia faktycznych skutków kulminacji białej magii oraz ich wpływu na małżeństwa.
— Jak ożył — teoretycznie miało być to pytanie, a w praktyce wcisnął się w połowę zadawanego przez Jamesa pytania, mrużąc przy tym podejrzliwie oczy. Podziękował smutnym uśmiechem Marcelowi za przyniesienie szkła, lecz nie zdążył zrobić niczego więcej, nim w jego ręce trafił list. Rozprostował pergamin, odchrząknął, nawet poprawił okulary, żeby lepiej widzieć, po czym zaczął czytać na głos.
— Steffen, znowu obiecałeś, że wrócisz na kolację i znowu tej obietnicy nie dotrzymałeś.
Wiem, że będziesz miał jakąś piękną wymówkę, ale czasem zastanawiam się, czy Twoje ratowanie świata to nie wymówka do spędzania czasu z kolegami. — tylko jego tajemnicą było to, jak wiele kosztowało go utrzymywanie normalnego tonu głosu, nie wchodząc w przedrzeźnianie. Wystarczyło jednak spojrzeć na jego twarz, gdy marszczył coraz to mocniej brwi, co jakiś czas robiąc pauzę i podnosząc wzrok na chłopaków. Co to do cholery miało znaczyć? — Od dawna zastanawiam się też, czy nie... pospieszyliśmy się. Z tym wszystkim. Próbowałam z Tobą o tym porozmawiać, ale nigdy Cię nie było. Ja już nie dam rady, Steff. W tej Dolinie, w tym kraju, zamartwiając się o Ciebie i o siebie. Przepraszam. Zapomnij o mnie. A gdy wojna się skończy, wszyscy też zapomną i ułożymy sobie wszystko na nowo — czuł, jak żołądek wiąże się mu w supeł, jak palce drętwieją, a przecież to nie od niego nawet uciekała świeżo upieczona żona szlachetnej krwi. Jak okropnie musiał się czuć Steffen? Instynkt kazał mu go przytulić, ale obecność Doe i Carringtona dawała jeszcze szansę na inne polepszenie humoru. Może lepsze. Musieli sprawić, że zapomni o tym tak prędko, jak to tylko możliwe. I pomyśleć, że list został napisany tak, jakby największym problemem świata było niewracanie na kolację raz na jakiś czas. — Płynę do Francji z Julienne i Mayą, mieszka tam ich brat, Jules. Przyjmie nas i pamiętam go z dawnych lat, jest bardzo miły. Po prostu nie mogę się dłużej dusić. Nie szukaj mnie.
Przez moment w pokoju zapadła niemal grobowa cisza, ale Castor odłożył list na stół, niezapisaną stroną do góry. Wyprostował się jak struna, gdy dotarło do niego, co właściwie Steffen chciał zrobić.
— Nie, nie, szklarnia nam się jeszcze przyda — nie mógł przecież pozwolić przyjacielowi pozbyć się miejsca, w którym przy jego drobnej pomocy mógłby sobie pomóc z produkcją jedzenia. Natychmiast przeszedł do czegoś, czego nigdy się nie spodziewał — pomysł pozbycia się rzeczy Belli zaproponowany w impulsie przez Jamesa stał się nagle najlepszym pomysłem na świecie, zdobywając uznanie także dotychczas ułożonego pana prefekta. — Dawajcie te rupiecie, na stos z nimi — ta obrzydliwa poduszka z frędzlami, która spoglądała na niego, odkąd tylko znalazł się w salonie, została wpisana na pierwsze miejsce rzeczy, których musieli się pozbyć, niezależnie od tego, czy należała do Belli, jej ciotki, czy może samej pani Cattermole. Nie był jednak pewny, czy na trzeźwo miał tyle odwagi, by zająć się bezwzględnymi porządkami równie mocno i ochoczo, co reszta. Torba z ubraniami na pełnię ciążyła mu na ramieniu, ale chyba od jednego kieliszka nic się nie stanie?
— Zdrowie bohatera! — zakrzyknął, podnosząc kieliszek do góry, później zbliżając go do swoich ust. Nie zdołał rady powstrzymać się przed wyraźnym wzdrygnięciem, ostry zapach alkoholu zakręcił się w nadwrażliwych nozdrzach, ale przecież wytrzymał. I musiało być dziś tylko lepiej, prawda? — Lepiej, że to się stało prędzej niż później. Jak paniusia musi mieć wszystko dla siebie, to niech niszczy życie komuś innemu, nie tobie — podchodząc do Steffa, szturchnął go lekko łokciem, uśmiechając się szeroko. Jak wyjdzie za kogoś innego, będzie jego problemem. Nie było za czym płakać, zdecydowanie. — Za domem — odpowiedział Jimowi, po czym klepnął Steffa w plecy. — Panie Cattermole, czyń pan honory.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
-Marcel... - odpowiedział odruchowo na dźwięk swojego imienia i posłał mu prędkie, zawstydzone spojrzenie. Miałeś rację, Marcel. Nie dla szczura dama. Zamrugał, powoli, gdy zamiast tego padły inne słowa. Wyrzuty z listu wciąż dźwięczały mu w głowie, splatając się z posępnym przeczuciem, że mało brakowało a zawiedliby ludzi w Oazie - powinien się cieszyć z zażegnania kryzysu, zachwycać pisklęciem Feniksa, ale nie umiał, jeszcze nie. Nie, gdy wrócił do pustego domu, a lord sir Minister Longbottom zniknął. -Myślisz...? - wybąkał, jakby to Marcel był ekspertem od małżeństw i tego, kiedy należy przedłożyć wojnę nad kobietę. Kiedy walczy się na wojnie dla kobiety, bo przecież blondyn miał rację. Po ucieczce z domu, żona znalazła się w niebezpieczeństwie - z uwagi na jej własną rodzinę, bo przecież o udziale Steffena w rebelii nikt jeszcze nie wiedział. Mogliby uciec, mogliby żyć bezpiecznie gdzieś daleko, w pieprzonej Francji - ale w jakim świecie żyłyby wtedy ich dzieci?
Właściwie, nie rozmawiali o dzieciach. Myślał, że o pewnych tematach nie trzeba rozmawiać, ale się mylił.
Na szczęście, naukowa ciekawość Jima i Castora oderwały go na chwilę od tych myśli.
-Padł w Dunę czyli pewnie umarł. - zawyrokował, choć gówno wiedział o trollach i ze stresu nie pamiętał nawet szczegółów tamtego pojedynku. To on zabił trolla, czy Hannah? Duna czy Lancea? Nieważne, podrasuje trochę tą historię dla kolegów. -A potem przyszedł brat Rigela - ten który już nie żyje, no wiecie - ze swoją - eee, kim ona dla niego była? -no wiecie, z kobietą, i musieliśmy wiać, a jak parę tygodni później spacerowałem po Londynie to ten troll nadal stał na moście. Musieli go ożywić jakąś nekromancją. - zawyrokował. Dziwne, że nie ożywili samego Alpharda, ale może trolle jakoś łatwiej wskrzesić?
Skrzywił się, słysząc słowa listu - wypalone już boleśnie w jego sercu i umyśle (podświadomie przejął język z harlequinów do opisywania w myślach swoich obecnych emocji). Nie było jednak sensu przerywać Jimowi, może łatwiej mu będzie zrozumieć list, jak odczyta go na głos.
-Myślałem, że to norma, a nie suszenie... - bąknął, bo przecież każdy mężczyzna wyrzeka się czegoś w małżeństwie, co nie? Tata musiał sprzedać swoją kolekcję nieśmiałków, bo jeden próbował wydrapać mamie oczy po tym, jak pomyliła go z chwastem - a on nadal mógł przemieniać się w szczura i przyjaźnić z Pimpusiem, więc nie było tak źle.
-Te firanki to po poprzednich właścicielach... - usprawiedliwił się, bo kupił dom okazyjnie od starszej pani, która na początku wojny wyjechała do swoich dzieci. Nie było go stać na natychmiastową zmianę wystroju, a potem postanowił zostawić to żonie, a teraz żona zniknęła, a firanki zostały. -A na co byś je wymienił? - zapytał, nie wpadając z nerwów na to, że prawidłowa odpowiedź to "na nic".
-Wzięła większość ubrań. - bąknął. Trochę pieniędzy też zniknęło. -Ale zostawiła suknię ślubną i jakieś... nie wiem, nie przeglądałem wszystkiego. - złamałoby mu to serce.
-No masz loczki. Laski lecą na loczki, a jak na skrzypce nie, to byś coś zaśpiewał. - wzniósł oczy do góry, sfrustrowany, że Jim nie docenia własnego czaru. Zerknąłby na Marcela i Castora w poszukiwaniu poparcia, ale oni byli blondynami. Castor trochę chudym, ale wciąż. Czuł się jak szczur wśród świnek morskich.
Napił się prędko zielonej wróżki, a potem dolał sobie i każdemu, kto miał pustą szklankę. Uśmiechnął się blado, słysząc o brokatowym trykocie, ale nie zdobył się na śmiech.
Szklanka zadrżała lekko w ręce, gdy przypomniał mu o tamtej okularnicy.
-Pamiętam. - odezwał się głucho, marszcząc lekko brwi. Uciekł wzrokiem. -Doniosła na mnie na transmutacji. - skrzywił się lekko, skarżypyta. -Zaraz - napił się znowu. -po co o niej mówisz, co? To tylko dowodzi, że mnie nie chciała. Rywalizowaliśmy. W nauce. I w punktach dla Ravenclawu. - bo on nie mógł dbać o zdobywanie punktów dla Gryffindoru (nie, gdy ciągle pomagał kolegom w psotach), ale mógł chociaż się postarać, żeby Krukoni zdobyli ich jak najmniej. Może Jim nigdy z nikim nie rywalizował, ale z dziewczynami dało się rywalizować całkowicie platonicznie.
Toast miał poprawić mu humor, ale oblał tylko policzki falą wstydu. Wróciły wspomnienia z planowania wesela - nerwowy kuzyn narzeczonej, przypominający mu, że nie zdoła się nią zająć. Jej strach i nieufność wobec mieszkańców Doliny. Wtedy to wszystko wydawało mu się uzasadnione, dopiero co uciekła z domu, wojna nawet jego wprowadziła w paranoję - ale teraz dotarło do niego, że nie odważył się spędzić najważniejszego dnia z Jimem, że był tchórzem.
Nic dziwnego, że Marcel bawił się na jego weselu tak źle. Gdyby Steff był w stanie spojrzeć na to z dystansu, zrozumiałby, że w tamtym stanie nic nie mogło poprawić akrobacie humoru, ale obecnie kręciło mu się w głowie i naiwnie wierzył, że Jimmy poprawiłby przyjacielowi humor w każdej sytuacji.
-Bobyłempantoflem. - wykrztusił, patrząc na własne stopy. Podniósł nieśmiało wzrok. -Przepraszam, Jimmy. - bąknął, czując paraliżujący wstyd. Czy nie próbował nalegać na jego obecność, bo Jim nie wspierał jeszcze wtedy Zakonu, czy może podświadomie czuł, że żona i jej nieliczni bliscy nie bawiliby się z Cyganami?
Ale Jimmy chyba nie czuł się równie źle, bo mówił dalej i dalej.
-Uhmmmm. - bez przekonania spojrzał na Jima i Castora, ale wzniósł toast. Ten oficjalny, bo popijał wróżkę cały czas. -Dzięki? Nie wiem, spalmy coś. - przyznał smętnie. Castor nie porwał go na tyle, by obronić szklarnię, ale chwilowo ubrania wydały się lepszym pomysłem.
-Weźcie alkohol. - poprosił, bo sam miał już różdżkę w prawej ręce i szklaneczkę w lewej. Kopnął drzwi prowadzące do ogrodu i...
-Accio suknia! - krzyknął. Westchnął ciężko, publiczna lektura listu uświadomiła mu jeszcze jedno...
-Myślicie, że mam jej coś odpisać?
1. Suknia pędzi do ogrodu i wpada na plecy Castora
2. Suknia pędzi do ogrodu i welon wplątuje się we włosy Marcela
3. Suknia zaplątuje się w nogach Jima
4. Suknia uderza Stefka w twarz
5. Wszyscy wpadamy w grząski piasek (ktoś eksperymentował w ogrodzie), aby iść dalej przezwyciężamy ST 40 na sprawność albo zdejmujemy buty (piasek wypuści je pod koniec wątku)
6. Bez komplikacji!
Właściwie, nie rozmawiali o dzieciach. Myślał, że o pewnych tematach nie trzeba rozmawiać, ale się mylił.
Na szczęście, naukowa ciekawość Jima i Castora oderwały go na chwilę od tych myśli.
-Padł w Dunę czyli pewnie umarł. - zawyrokował, choć gówno wiedział o trollach i ze stresu nie pamiętał nawet szczegółów tamtego pojedynku. To on zabił trolla, czy Hannah? Duna czy Lancea? Nieważne, podrasuje trochę tą historię dla kolegów. -A potem przyszedł brat Rigela - ten który już nie żyje, no wiecie - ze swoją - eee, kim ona dla niego była? -no wiecie, z kobietą, i musieliśmy wiać, a jak parę tygodni później spacerowałem po Londynie to ten troll nadal stał na moście. Musieli go ożywić jakąś nekromancją. - zawyrokował. Dziwne, że nie ożywili samego Alpharda, ale może trolle jakoś łatwiej wskrzesić?
Skrzywił się, słysząc słowa listu - wypalone już boleśnie w jego sercu i umyśle (podświadomie przejął język z harlequinów do opisywania w myślach swoich obecnych emocji). Nie było jednak sensu przerywać Jimowi, może łatwiej mu będzie zrozumieć list, jak odczyta go na głos.
-Myślałem, że to norma, a nie suszenie... - bąknął, bo przecież każdy mężczyzna wyrzeka się czegoś w małżeństwie, co nie? Tata musiał sprzedać swoją kolekcję nieśmiałków, bo jeden próbował wydrapać mamie oczy po tym, jak pomyliła go z chwastem - a on nadal mógł przemieniać się w szczura i przyjaźnić z Pimpusiem, więc nie było tak źle.
-Te firanki to po poprzednich właścicielach... - usprawiedliwił się, bo kupił dom okazyjnie od starszej pani, która na początku wojny wyjechała do swoich dzieci. Nie było go stać na natychmiastową zmianę wystroju, a potem postanowił zostawić to żonie, a teraz żona zniknęła, a firanki zostały. -A na co byś je wymienił? - zapytał, nie wpadając z nerwów na to, że prawidłowa odpowiedź to "na nic".
-Wzięła większość ubrań. - bąknął. Trochę pieniędzy też zniknęło. -Ale zostawiła suknię ślubną i jakieś... nie wiem, nie przeglądałem wszystkiego. - złamałoby mu to serce.
-No masz loczki. Laski lecą na loczki, a jak na skrzypce nie, to byś coś zaśpiewał. - wzniósł oczy do góry, sfrustrowany, że Jim nie docenia własnego czaru. Zerknąłby na Marcela i Castora w poszukiwaniu poparcia, ale oni byli blondynami. Castor trochę chudym, ale wciąż. Czuł się jak szczur wśród świnek morskich.
Napił się prędko zielonej wróżki, a potem dolał sobie i każdemu, kto miał pustą szklankę. Uśmiechnął się blado, słysząc o brokatowym trykocie, ale nie zdobył się na śmiech.
Szklanka zadrżała lekko w ręce, gdy przypomniał mu o tamtej okularnicy.
-Pamiętam. - odezwał się głucho, marszcząc lekko brwi. Uciekł wzrokiem. -Doniosła na mnie na transmutacji. - skrzywił się lekko, skarżypyta. -Zaraz - napił się znowu. -po co o niej mówisz, co? To tylko dowodzi, że mnie nie chciała. Rywalizowaliśmy. W nauce. I w punktach dla Ravenclawu. - bo on nie mógł dbać o zdobywanie punktów dla Gryffindoru (nie, gdy ciągle pomagał kolegom w psotach), ale mógł chociaż się postarać, żeby Krukoni zdobyli ich jak najmniej. Może Jim nigdy z nikim nie rywalizował, ale z dziewczynami dało się rywalizować całkowicie platonicznie.
Toast miał poprawić mu humor, ale oblał tylko policzki falą wstydu. Wróciły wspomnienia z planowania wesela - nerwowy kuzyn narzeczonej, przypominający mu, że nie zdoła się nią zająć. Jej strach i nieufność wobec mieszkańców Doliny. Wtedy to wszystko wydawało mu się uzasadnione, dopiero co uciekła z domu, wojna nawet jego wprowadziła w paranoję - ale teraz dotarło do niego, że nie odważył się spędzić najważniejszego dnia z Jimem, że był tchórzem.
Nic dziwnego, że Marcel bawił się na jego weselu tak źle. Gdyby Steff był w stanie spojrzeć na to z dystansu, zrozumiałby, że w tamtym stanie nic nie mogło poprawić akrobacie humoru, ale obecnie kręciło mu się w głowie i naiwnie wierzył, że Jimmy poprawiłby przyjacielowi humor w każdej sytuacji.
-Bobyłempantoflem. - wykrztusił, patrząc na własne stopy. Podniósł nieśmiało wzrok. -Przepraszam, Jimmy. - bąknął, czując paraliżujący wstyd. Czy nie próbował nalegać na jego obecność, bo Jim nie wspierał jeszcze wtedy Zakonu, czy może podświadomie czuł, że żona i jej nieliczni bliscy nie bawiliby się z Cyganami?
Ale Jimmy chyba nie czuł się równie źle, bo mówił dalej i dalej.
-Uhmmmm. - bez przekonania spojrzał na Jima i Castora, ale wzniósł toast. Ten oficjalny, bo popijał wróżkę cały czas. -Dzięki? Nie wiem, spalmy coś. - przyznał smętnie. Castor nie porwał go na tyle, by obronić szklarnię, ale chwilowo ubrania wydały się lepszym pomysłem.
-Weźcie alkohol. - poprosił, bo sam miał już różdżkę w prawej ręce i szklaneczkę w lewej. Kopnął drzwi prowadzące do ogrodu i...
-Accio suknia! - krzyknął. Westchnął ciężko, publiczna lektura listu uświadomiła mu jeszcze jedno...
-Myślicie, że mam jej coś odpisać?
1. Suknia pędzi do ogrodu i wpada na plecy Castora
2. Suknia pędzi do ogrodu i welon wplątuje się we włosy Marcela
3. Suknia zaplątuje się w nogach Jima
4. Suknia uderza Stefka w twarz
5. Wszyscy wpadamy w grząski piasek (ktoś eksperymentował w ogrodzie), aby iść dalej przezwyciężamy ST 40 na sprawność albo zdejmujemy buty (piasek wypuści je pod koniec wątku)
6. Bez komplikacji!
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Steffen Cattermole' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 30
--------------------------------
#2 'k6' : 5
#1 'k100' : 30
--------------------------------
#2 'k6' : 5
- Może to był troll wampir? - zapytał rezolutnie, kiedy temat rozmowy zszedł na powstającego z martwych wampira. Przeszedł go zimny dreszcz na samą myśl, stworzenie o skrzyżowanych mocach tych dwóch istot brzmiało naprawdę przerażająco - wolałby go raczej nigdy nie spotkać. - Alphard? - dopytał Steffena. - Rigel mówił, że te świry złożyły go w ofierze - rzucił bez przekonania, nie co do ofiary, a co do tego, czy warto to było wspominać. Wolał nie myśleć o okolicznościach, w jakich spotkał tamtego dnia Blacka, w pubie, kiedy on... Co n właściwie robił? Nieważne, mieli teraz ważniejsze problemy od tego - naprawdę współczuł Steffenowi. Trudno było mu jednak odmówić racji Jamesowi, wierzył, że prawdziwa miłość nie znała toksycznej zazdrości - nigdy jeszcze nie był w prawdziwym związku. Czy zabroniłby własnej żonie spotykać się z koleżankami? Wydawało mu się to strasznie głupie, ale nie miał odwagi skrytykować jej równie wprost, co James. Steffen przecież za nią tęsknił. Opory te jednak odchodziły w dal tym szybciej, im dłużej pozostawał w oparach kadzidła Castora. Wziął głębszy oddech, prędko uzmysławiając sobie, że te lęki były całkowicie bezpodstawne. Że nie powinni mamić się przeszłością, kiedy świat poszedł do przodu. Że skoro Bella ruszyła w inną stronę, Steffen też powinien.
- James ma rację - zawyrokował w końcu. - To była zwykła wiedźma. Krwi nie oszukasz, daliśmy się nabrać, omamić, kto by nie dał? Ale ta małpa była nic nie warta. Nie była warta ciebie, Steff! - Jak mogła nie doceniać tego, co Cattermole robił, również dla niej? Narażał się, działając dla Zakonu Feniksa, lecz jeśli siły Zakonu upadną, upadłaby i ona. Zdradziła arystokrację, nigdy by jej tego nie darowali. Parsknął śmiechem, kiedy James wspomniał o brokatowym trykocie, równie dobrze co on zdając sobie sprawę z absurdu tych słów. Steffen miał najlepszą pracę z nich wszystkich, miał do zaoferowania dziewczynom najwięcej, ale nie zamierzał mu o tym mówić. Wzruszył tylko ramionami, kiedy Steffen szukał u niego poparcia. - A wiesz, kto się ostatnio widział z Cordelią Malfoy? - zapytał zadziornie, choć z rozbawieniem. Dziewczyna zapomniała o nim równie szybko, jak szybko wpadła na niego tamtego dnia. Szybko się jednak zreflektował, że to o nie o swoich przygodach powinien dzisiaj mówić. - Bała się mnichów feniksa - wyjaśnił, sądząc, że to może rozchmurzyć przyjaciela. Pokiwał ze zrozumieniem głową, kiedy James przypomniał, że Steff nie zaprosił go na wesele. To było wredne, a jemu się bez niego nudziło. Nie spojrzał na żadnego z nich, kiedy Cattermole wreszcie przeprosił za to Jima. - Do dna! - zawtórowa po romsku, wznosząc toast do chłopaków i przechylając szklankę do dna; po chwili pożałował, tego alkoholu chyba nie piło się w ten sposób. Potwornie palił gardło, ale pomimo nacierających do oczu łez nie zakaszlał, to by był straszny wstyd.
- Wszystkie laski są takie wredne? - westchnął, kiedy Steffen sprowadził na ziemię Jamesa w kwestii tamtej Krukonki. Nie dostrzegał w tej rywalizacji iskry. Niewiele wiedział o miłości, a jeszcze mniej o rywalizacji.
Nie czekał, zabrał flaszkę i wyszedł do ogrodu jako pierwszy, oglądając się przez ramię za chłopakami. Dokładnie w tym momencie osunęła sie jego stopa w grząski piasek - czy Steffen naprawdę robił to wszędzie? - ale tanecznym krokiem bez trudu odzyskał równowagę, wychodząc na twardy grunt. Wykonał piruet, szukając równowagi i lekkim krokiem ruszył dalej, orientując się dopiero po chwili:
- Uważajcie, tutaj coś... - rzucił po chwili, ale wydawało mu się, że mógł to zrobić nieco wcześniej, zamiast popisywać się kocią równowagą. Teraz chyba już sami widzieli. No nic. - Zajmę się ogniskiem! - rzucił, nie zatrzymując się. Castor zabronił ruszać szklarnię, Steffen chciał coś spalić, a James i tak ostatecznie rozwali tę szklarnię. Zaczął zbierać przypadkowe gałązki, usypując je na jedną kupę. Nalał sobie Wróżki, pół szklanki wylewając na drewno - żeby ogień zapalił się łatwiej. - Incendio! - wywołał inkantację, stojąc zdecydowanie zbyt blisko zalanego alkoholem drewna.
wychodzę z piasku, kość
- James ma rację - zawyrokował w końcu. - To była zwykła wiedźma. Krwi nie oszukasz, daliśmy się nabrać, omamić, kto by nie dał? Ale ta małpa była nic nie warta. Nie była warta ciebie, Steff! - Jak mogła nie doceniać tego, co Cattermole robił, również dla niej? Narażał się, działając dla Zakonu Feniksa, lecz jeśli siły Zakonu upadną, upadłaby i ona. Zdradziła arystokrację, nigdy by jej tego nie darowali. Parsknął śmiechem, kiedy James wspomniał o brokatowym trykocie, równie dobrze co on zdając sobie sprawę z absurdu tych słów. Steffen miał najlepszą pracę z nich wszystkich, miał do zaoferowania dziewczynom najwięcej, ale nie zamierzał mu o tym mówić. Wzruszył tylko ramionami, kiedy Steffen szukał u niego poparcia. - A wiesz, kto się ostatnio widział z Cordelią Malfoy? - zapytał zadziornie, choć z rozbawieniem. Dziewczyna zapomniała o nim równie szybko, jak szybko wpadła na niego tamtego dnia. Szybko się jednak zreflektował, że to o nie o swoich przygodach powinien dzisiaj mówić. - Bała się mnichów feniksa - wyjaśnił, sądząc, że to może rozchmurzyć przyjaciela. Pokiwał ze zrozumieniem głową, kiedy James przypomniał, że Steff nie zaprosił go na wesele. To było wredne, a jemu się bez niego nudziło. Nie spojrzał na żadnego z nich, kiedy Cattermole wreszcie przeprosił za to Jima. - Do dna! - zawtórowa po romsku, wznosząc toast do chłopaków i przechylając szklankę do dna; po chwili pożałował, tego alkoholu chyba nie piło się w ten sposób. Potwornie palił gardło, ale pomimo nacierających do oczu łez nie zakaszlał, to by był straszny wstyd.
- Wszystkie laski są takie wredne? - westchnął, kiedy Steffen sprowadził na ziemię Jamesa w kwestii tamtej Krukonki. Nie dostrzegał w tej rywalizacji iskry. Niewiele wiedział o miłości, a jeszcze mniej o rywalizacji.
Nie czekał, zabrał flaszkę i wyszedł do ogrodu jako pierwszy, oglądając się przez ramię za chłopakami. Dokładnie w tym momencie osunęła sie jego stopa w grząski piasek - czy Steffen naprawdę robił to wszędzie? - ale tanecznym krokiem bez trudu odzyskał równowagę, wychodząc na twardy grunt. Wykonał piruet, szukając równowagi i lekkim krokiem ruszył dalej, orientując się dopiero po chwili:
- Uważajcie, tutaj coś... - rzucił po chwili, ale wydawało mu się, że mógł to zrobić nieco wcześniej, zamiast popisywać się kocią równowagą. Teraz chyba już sami widzieli. No nic. - Zajmę się ogniskiem! - rzucił, nie zatrzymując się. Castor zabronił ruszać szklarnię, Steffen chciał coś spalić, a James i tak ostatecznie rozwali tę szklarnię. Zaczął zbierać przypadkowe gałązki, usypując je na jedną kupę. Nalał sobie Wróżki, pół szklanki wylewając na drewno - żeby ogień zapalił się łatwiej. - Incendio! - wywołał inkantację, stojąc zdecydowanie zbyt blisko zalanego alkoholem drewna.
wychodzę z piasku, kość
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Ostatnio zmieniony przez Marcelius Sallow dnia 13.02.23 23:40, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Marcelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 3
'k100' : 3
Czytanie listu na głos miało podkreślić absurd — miało wywołać inne emocje niż smutek i wstyd. Głośne czytanie listu przy kolegach miało wywołać złość, frustracje. Sam nie chciałby w takiej sytuacji walczyć z rozrywającym serce żalem i smutkiem. Nie chciałby, żeby widzieli go takiego — słabego i zranionego. Zamiast tego mogli przecież urządzić imprezę, rozchmurzyć go, chociaż dziś, bo juro cz pojutrze i tak będzie zmagał się z własnymi demonami. Jeśli mogli dać mu inną perspektywę, zakorzenić w nim przeświadczenie, że to nie było tego warte i nie powinien marnować czasu na tęsknotę — to czemu nie? Kręcił głową z dezaprobatą cały ten czas, w którym głos Castora rozbrzmiewał po pomieszczeniu przywołując idiotyczne tłumaczenia szlachcianki. W końcu prychnął i spojrzał na Marcela, kiedy ten podjął próbę.
— Wywiodła cię po prostu w pole, stary — kontynuował. — Ale ładnej twarzy łatwo jest dać się oszukać. Ale one takie są, kuszą nas, a jak się znudzą to porzucają — Zawyrokował. Wbrew temu, co opowiadał kolegom o ostatnich latach życia nie miał wielkiego powodzenia. Był cyganem, po matce odziedziczyła wszystko, jedynie dzięki ojcu kolor jego skóry zdawał się być bardziej mieszany; nie tak jasny i nie tak ciemny. Nie miał innych kobiet poza Eve, a w szkole nie był popularnym chłopcem. Tu, nie tylko Steffen był takim przypadkiem. Może i Frances nie była arystokratką, ale dziewczyna z dobrego domu, która zabawiła się uczuciami Sallowa. Cordelia Malfoy była niczym przebiśnieg, piękna, ale też obrzydliwie bogata i zepsuta. On jeden miał szczęście, Eve była piękna i przy nim trwała, choć nie miał jej wiele do zaoferowania. Uśmiechnął się do tej myśli, ale pytanie Marcela wytrąciło go z zadumy.
— Chyba. I okrutne! — Spojrzał po chłopakach, szukając w nich poparciach — kompletnie przy tym zapominając, że miał siostrę, która była uosobieniem dobroci, i żonę, która konia końców, mimo temperamentu i charakteru nie była podła. W końcu zatrzymał wzrok na najwyższym. Niezadowolenie wymalowało się na jego twarzy, kiedy Castor zabronił niszczenia szklarni. Spojrzał na niego z wyrzutem i już miał się pożalić na jego sztywniackie podejście do tematu, kiedy sprytnie odwracając uwagę od pierwszego pomysłu zaproponował uroczyste palenie babskich bibelotów. Uniósł ręce w geście triumfu, zacisnął pięści i wykrzyknął:
— Tak! Do dzieła!
Z bojowym nastawieniem, zwarty i gotowy dziarsko ruszył za przyjacielem, nieco bezmyślnie i nieuważnie, ale porwał butelkę, więc ślepo podążył za tym tropem. Nie patrząc pod nogi, nie zauważając piasku, w który wpadł prawie Marcel, bo odwracał się za Steffanem, stopa osunęła mu się, ciągnąć go w głąb.
— Szlag! — krzyknął spanikowany, odruchowo próbując przywrócić się na ziemię; liczył, że w ten sposób dłużej utrzyma się na powierzchni i nie umrze. Może się czegoś chwyci. Może złapie nogę Castora. —Wciąga mnie! Wciąga mnie! — krzyknął spanikowany, zielona wróżka zaczynała krążyć w żyłach. Zaabsorbowany pułapką nie zauważył, że w ogrodzie tworzy się żywy wiklinowy czarodziej gotowy do spalenia...
Rzucam na wydostanie się z piasków; Marcel rzuca k3.
1 - ogień buchnął zielonym płomieniem, dając kilkusekundowy pokaz, ale kiedy alkohol się wypalił, powrócił do swojego naturalnego koloru.
2 - ogień buchnął prosto na Marcela, przypalając mu końcówki włosów, rzęs i brwi...
3 - ogień buchnął w kierunku Marcela, ale zajął trawę wokół niego
— Wywiodła cię po prostu w pole, stary — kontynuował. — Ale ładnej twarzy łatwo jest dać się oszukać. Ale one takie są, kuszą nas, a jak się znudzą to porzucają — Zawyrokował. Wbrew temu, co opowiadał kolegom o ostatnich latach życia nie miał wielkiego powodzenia. Był cyganem, po matce odziedziczyła wszystko, jedynie dzięki ojcu kolor jego skóry zdawał się być bardziej mieszany; nie tak jasny i nie tak ciemny. Nie miał innych kobiet poza Eve, a w szkole nie był popularnym chłopcem. Tu, nie tylko Steffen był takim przypadkiem. Może i Frances nie była arystokratką, ale dziewczyna z dobrego domu, która zabawiła się uczuciami Sallowa. Cordelia Malfoy była niczym przebiśnieg, piękna, ale też obrzydliwie bogata i zepsuta. On jeden miał szczęście, Eve była piękna i przy nim trwała, choć nie miał jej wiele do zaoferowania. Uśmiechnął się do tej myśli, ale pytanie Marcela wytrąciło go z zadumy.
— Chyba. I okrutne! — Spojrzał po chłopakach, szukając w nich poparciach — kompletnie przy tym zapominając, że miał siostrę, która była uosobieniem dobroci, i żonę, która konia końców, mimo temperamentu i charakteru nie była podła. W końcu zatrzymał wzrok na najwyższym. Niezadowolenie wymalowało się na jego twarzy, kiedy Castor zabronił niszczenia szklarni. Spojrzał na niego z wyrzutem i już miał się pożalić na jego sztywniackie podejście do tematu, kiedy sprytnie odwracając uwagę od pierwszego pomysłu zaproponował uroczyste palenie babskich bibelotów. Uniósł ręce w geście triumfu, zacisnął pięści i wykrzyknął:
— Tak! Do dzieła!
Z bojowym nastawieniem, zwarty i gotowy dziarsko ruszył za przyjacielem, nieco bezmyślnie i nieuważnie, ale porwał butelkę, więc ślepo podążył za tym tropem. Nie patrząc pod nogi, nie zauważając piasku, w który wpadł prawie Marcel, bo odwracał się za Steffanem, stopa osunęła mu się, ciągnąć go w głąb.
— Szlag! — krzyknął spanikowany, odruchowo próbując przywrócić się na ziemię; liczył, że w ten sposób dłużej utrzyma się na powierzchni i nie umrze. Może się czegoś chwyci. Może złapie nogę Castora. —Wciąga mnie! Wciąga mnie! — krzyknął spanikowany, zielona wróżka zaczynała krążyć w żyłach. Zaabsorbowany pułapką nie zauważył, że w ogrodzie tworzy się żywy wiklinowy czarodziej gotowy do spalenia...
Rzucam na wydostanie się z piasków; Marcel rzuca k3.
1 - ogień buchnął zielonym płomieniem, dając kilkusekundowy pokaz, ale kiedy alkohol się wypalił, powrócił do swojego naturalnego koloru.
2 - ogień buchnął prosto na Marcela, przypalając mu końcówki włosów, rzęs i brwi...
3 - ogień buchnął w kierunku Marcela, ale zajął trawę wokół niego
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'James Doe' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 46
'k100' : 46
Na wspomnienie brata Rigela skrzywił się niemalże teatralnie, aż podniósł ramiona do góry, chowając między nie swoją szyję.
— Jeszcze tego w tej historii brakowało — burknął pod nosem, gotów dorzucić jeszcze swoje trzy grosze, lecz wtrącenie Marcela było warte i ze stu galeonów. Dobrze, że nie pił niczego w tym czasie, był pewien, że po takiej wieści chyba wszyscy by się zakrztusili, nie tylko on sam. — Prędzej by tego całego Alpharda zezarł troll—wampir, po co mieli swoich składać w ofierze — stwierdził sceptycznie. Co prawda wygodniej było myśleć o tamtych, jako o nieokiełznanych szajbusach, którzy prędzej czy później sami się wykończą, ale gdyby to była prawda, pewnie wykończyliby się szybciej, definitywnie kończąc wojnę.
A tak to mają jakieś niewierne żony uciekające za granice i wskrzeszone trolle—wampiry, i niebezpieczne dziury wciągające magię i zniknięcie lorda ministra. O złamanych sercach nie wspominając.
Znajdując się w wyjątkowo specyficznym położeniu — miał bowiem trochę loków i był blondynem, ale z przyczyn dla siebie oczywistych, a dla otoczenia mających pozostać tajemnicą, nie miał dziewczyny — postanowił przez moment pomilczeć, przybierając przy tym minę sugerującą zgadzanie się ze wszystkimi słowami, które do tej pory padły. Kiwał więc głową, potwierdzając, że laski lecą na loczki, że żona Steffa to małpa i generalnie to żona nie jest do szczęścia potrzebna, bo tylko suszy głowę.
— Czasami, żeby być małpami, to nie muszą nawet być damami — burknął tylko pod nosem, bo choć od sylwestra minęło pół roku i w jakiś typowy dla młodych mężczyzn sposób udało mu się odnaleźć milczące porozumienie z Jamesem, nigdy nie wybaczył Finley jej zachowania, gdy potrzebował pomocy, uwagi i przede wszystkim czułości, a zamiast tego dostał wiadrem zimnej wody z Balneo. Ze skotłowanych w złości myśli objawiających się przede wszystkim mocnym zaciśnięciem palców na szklance wyrwało go wspomnienie mnichów feniksa. — Kogo? — zamrugał kilkukrotnie, zwracając się jednocześnie do Marcela. Ostatecznie machnął tylko na to wolną ręką, mamrocząc pod nosem coś, co prawdopodobnie brzmiało jak baby..., na komendę wlewając w siebie wszystko, to, co zostało dolane mu do szklanki.
Co miało zaszumieć w głowie, zrobiło dokładnie to. Sprężysty, zbyt sprężysty jak na alchemika krok poprowadził go do ogrodu zaraz za Jamesem. Pchany wizją spalenia bibelotów zupełnie nie wziął pod uwagę tego, że byli przecież w domu Steffena, a z jego zamiłowaniem do transmutacji, wszędzie mogła czekać na nich jakaś pułapka. Może gdyby był trzeźwy, podszedłby do tego bardziej ostrożnie, ale teraz okrzyk Jima dodał mu skrzydeł i chciał wrzucić coś w ogień, pomimo tego, że wydawał się raczej stronić od ognisk. Czytał gdzieś, że ogień oczyszcza, może tego właśnie potrzebował kumpel w potrzebie?
Idąc za Jamesem, musiał popełnić ten sam błąd i wpaść w ruchome piaski. Nie był jednak równie prędki w reakcjach co przyjaciele, dlatego zdążył zajść na tyle daleko, że w piasku zdawały mu się utknąć już obie nogi, a on sam z trudem próbował się z tego wygrzebać.
— Kurwa mać, ja nie jestem żadnym trollem! — wrzasnął spanikowany, niby bez kontekstu (i wyjątkowo wulgarnie, chyba pierwszy raz klnąc w tym towarzystwie równie siarczyście), jednak najwyraźniej wyjątkowo barwna historia o magicznym stworzeniu zdążyła się zakorzenić w jego głowie na tyle, że przy pomocy wróżki podjudziła jeszcze strach przed śmiercią i przemianą w takowego. Z tego wszystkiego zapomniał już, że powinien raczej spróbować sięgnąć po różdżkę i jakoś wyrwać się z ruchomych piasków, najlepiej siłą. — Steff, powiedz im coś!!! — dodał po chwili, mając nadzieję, że skoro już zrobił z podłożem coś nie tak (raczej stawiał na niego, choć jeżeli okaże się, że to prezent pożegnalny od jego żony, to sam będzie chciał wysadzić w powietrze wszystko, co po niej zostało), to będzie mógł to odwrócić.
| czy jestem trollem i umrę w piaskach?
— Jeszcze tego w tej historii brakowało — burknął pod nosem, gotów dorzucić jeszcze swoje trzy grosze, lecz wtrącenie Marcela było warte i ze stu galeonów. Dobrze, że nie pił niczego w tym czasie, był pewien, że po takiej wieści chyba wszyscy by się zakrztusili, nie tylko on sam. — Prędzej by tego całego Alpharda zezarł troll—wampir, po co mieli swoich składać w ofierze — stwierdził sceptycznie. Co prawda wygodniej było myśleć o tamtych, jako o nieokiełznanych szajbusach, którzy prędzej czy później sami się wykończą, ale gdyby to była prawda, pewnie wykończyliby się szybciej, definitywnie kończąc wojnę.
A tak to mają jakieś niewierne żony uciekające za granice i wskrzeszone trolle—wampiry, i niebezpieczne dziury wciągające magię i zniknięcie lorda ministra. O złamanych sercach nie wspominając.
Znajdując się w wyjątkowo specyficznym położeniu — miał bowiem trochę loków i był blondynem, ale z przyczyn dla siebie oczywistych, a dla otoczenia mających pozostać tajemnicą, nie miał dziewczyny — postanowił przez moment pomilczeć, przybierając przy tym minę sugerującą zgadzanie się ze wszystkimi słowami, które do tej pory padły. Kiwał więc głową, potwierdzając, że laski lecą na loczki, że żona Steffa to małpa i generalnie to żona nie jest do szczęścia potrzebna, bo tylko suszy głowę.
— Czasami, żeby być małpami, to nie muszą nawet być damami — burknął tylko pod nosem, bo choć od sylwestra minęło pół roku i w jakiś typowy dla młodych mężczyzn sposób udało mu się odnaleźć milczące porozumienie z Jamesem, nigdy nie wybaczył Finley jej zachowania, gdy potrzebował pomocy, uwagi i przede wszystkim czułości, a zamiast tego dostał wiadrem zimnej wody z Balneo. Ze skotłowanych w złości myśli objawiających się przede wszystkim mocnym zaciśnięciem palców na szklance wyrwało go wspomnienie mnichów feniksa. — Kogo? — zamrugał kilkukrotnie, zwracając się jednocześnie do Marcela. Ostatecznie machnął tylko na to wolną ręką, mamrocząc pod nosem coś, co prawdopodobnie brzmiało jak baby..., na komendę wlewając w siebie wszystko, to, co zostało dolane mu do szklanki.
Co miało zaszumieć w głowie, zrobiło dokładnie to. Sprężysty, zbyt sprężysty jak na alchemika krok poprowadził go do ogrodu zaraz za Jamesem. Pchany wizją spalenia bibelotów zupełnie nie wziął pod uwagę tego, że byli przecież w domu Steffena, a z jego zamiłowaniem do transmutacji, wszędzie mogła czekać na nich jakaś pułapka. Może gdyby był trzeźwy, podszedłby do tego bardziej ostrożnie, ale teraz okrzyk Jima dodał mu skrzydeł i chciał wrzucić coś w ogień, pomimo tego, że wydawał się raczej stronić od ognisk. Czytał gdzieś, że ogień oczyszcza, może tego właśnie potrzebował kumpel w potrzebie?
Idąc za Jamesem, musiał popełnić ten sam błąd i wpaść w ruchome piaski. Nie był jednak równie prędki w reakcjach co przyjaciele, dlatego zdążył zajść na tyle daleko, że w piasku zdawały mu się utknąć już obie nogi, a on sam z trudem próbował się z tego wygrzebać.
— Kurwa mać, ja nie jestem żadnym trollem! — wrzasnął spanikowany, niby bez kontekstu (i wyjątkowo wulgarnie, chyba pierwszy raz klnąc w tym towarzystwie równie siarczyście), jednak najwyraźniej wyjątkowo barwna historia o magicznym stworzeniu zdążyła się zakorzenić w jego głowie na tyle, że przy pomocy wróżki podjudziła jeszcze strach przed śmiercią i przemianą w takowego. Z tego wszystkiego zapomniał już, że powinien raczej spróbować sięgnąć po różdżkę i jakoś wyrwać się z ruchomych piasków, najlepiej siłą. — Steff, powiedz im coś!!! — dodał po chwili, mając nadzieję, że skoro już zrobił z podłożem coś nie tak (raczej stawiał na niego, choć jeżeli okaże się, że to prezent pożegnalny od jego żony, to sam będzie chciał wysadzić w powietrze wszystko, co po niej zostało), to będzie mógł to odwrócić.
| czy jestem trollem i umrę w piaskach?
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
The member 'Oliver Summers' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 57
'k100' : 57
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Salon
Szybka odpowiedź