Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Suffolk
Kentwell Hall
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Kentwell Hall
Na granicy Wschodniego i Zachodniego Suffolk, w Long Melford mieści się wielki dwór. Jego mieszkańcami są mugole, którzy w niezwykle tajemniczych okolicznościach odziedziczyli dom od swoich poprzedników. W Suffolk znani są z organizacji hucznych balów maskowych odbywających się w każdy piątek. Jeśli tylko pogoda sprzyja, przyjęcia odbywają się w ogrodzie, a ich gośćmi są zarówno mugole, jak i czarodzieje. W każdą środę właściciele posiadłości opuszczają ją na dwa dni, na czas przygotowań do kolejnego balu. Uznaje się ją wtedy za otwartą dla wszystkich, można skorzystać z urokliwych ogrodów, luksusów oferowanych przez stare, gustowne wnętrza, wypocząć w towarzystwie pawi spacerujących wzdłuż brukowanego podjazdu.
Nie mogła się powstrzymać przed tym, by nie spojrzeć w stronę lorda Traversa, gdy poleciła mu pozbycie się mugolki. Hałasy dobiegające z góry miały być wystarczającym alarmem, jeśli było kogo alarmowa; na to nie mogli już nic poradzić, nie musieli się zatem zamartwiać się ciałem mugolki porzuconym w ciemnym, opustoszałym kącie. Chrupki dźwięk, jaki towarzyszył chwili skręcenia dziewczynie karku, w uszach Sigrun zabrzmiał wręcz rozkosznie. Maghnus i Drew nie zdążyli akurat na tę scenę przedstawienia, zdołała im jednak zaprezentować inną, zmuszając truchło młodzieńca do powstania i słuchania jej woli. Zadowolona z siebie zaśmiała się na słowa Drew.
- Wychowam go nie mniej dobrze niż psa. Co do mojej tresury możesz nie mieć wątpliwości, Drew - odparła, spoglądając z zadowoleniem na inferiusa; gdyby tylko z wyższych kondygnacji nie dochodziły ich wrzaski i krzyki, mogłaby wyczarować dla niego towarzystwo, by nie porzucać zwłok młodej dziewczyny na środku korytarza, lecz było im już śpieszno. - Doskonale - mruknęła, jedyne w ten sposób komentując ich działania na dole. Jeśli twierdzili, że wszystko jest tam gotowe, to nie miała powodów, aby w to wątpić. Na nich można było liczyć.
Sigrun liczyła jednak na to, że klątwy nie będą miały okazji dziś zadziałać w pełni. Nie zamierzała pozwolić na to, aby którykolwiek z mugolskich gości Walentynkowego balu opuści komnatę i zdoła dostać się aż do spiżarni w piwnicach, by podjąć próbę ucieczki.
- Słuszna uwaga. Zrobimy to, kiedy bal dobiegnie końca - wyrzekła, odpowiadając na propozycję Maghnusa, zanim wkroczyli do sali balowej; po wypędzeniu z Kentwell Hall brudu i szlamu rzeczywiście trzeba będzie zabezpieczyć twierdzę, by nie kalało jej swym spojrzeniem mugolkie oko i tym bardziej nie wdarł się tu już żaden intruz.
Po wkroczeniu do sali balowej Rookwood poczuła się w swoim żywiole. Niczym ryba w wodzie. Uśmiechnęła się pod maską, kiedy dostrzegła pod sufitem kłąb czarnej mgły, budzący w mugolach, którzy jeszcze pozostawali przy przytomności; przezornie zabezpieczył salę balową, by na pewno nikt się nie wydostał. Mugole znaleźli się w pułapce. Kolejni osuwali się na ziemię, pozbawieni przez truciznę przytomności, zaklęcia Rycerzy Walpurgii zaś rozdzierały im gardła, żyły, posadzka sali balowej zmieniała się w morze krwi. Zaklęcie Sigrun rozcięło głęboko żyły mężczyzny, który się do niej zbliżał. Wrzasnął, cofnął o krok i zachwiał; po upadku nie był już w stanie się podnieść, trucizna osłabiała jego organizm.
Obca inkantacja zaklęcia, jaka padła z ust Traversa, wzbudziła w Sigrun zainteresowanie; zerknęła na niego przez ramię, później na inferiusa w którego stronę posłał zaklęcie. Efekt podobał jej się więcej niż bardzo. Palce inferiusa transmutowały w długie, ostre szpony.
- Fiu, fiu, nieźle - wymruczała niemal z zadowoleniem, przechodząc za plecami kapitana; nieopodal niego osunęła się na ziemię kolejna mugolka, w której stronę Sigrun wymierzyła różdżką. - Sectumsempra.
Drgnęła jej jednak ręka i zaklęcie chybiło celu. Podirytowana zmusiła inferiusa, aby zajął się nią w pierwszej kolejności, korzystając ze swych długich szponów.
- Maszkara? To spora zniewaga dla tego przystojnego młodzieńca, lordzie. Właściwie nie wiem jak ma na imię. Nie zdążyłam zapytać - odpowiedziała na paniczne słowa Edwarda, nie rozumiejąc tego oburzenia, bo inferius nie zdążył się nawet zacząć rozkładać. To wciąż świeże zwłoki, jeszcze ciepłe, przekonałby się o tym, gdyby to zechciał sprawdzić empirycznie.
Kolejne zaklęcia błyskały naokoło, mugole osuwali się na ziemię, wrzaski i krzyki cichły z każdą chwila. Wszystko trwało krócej, niż Sigrun się wydawało. Kiedy wszyscy mugole padli nieprzytomni jak muchy, a im pozostało jedynie podrzynanie im gardeł, to poczuła lekki spadek ekscytacji. Było zdecydowanie ciekawiej, kiedy próbowali się opierać, nie o to im jednak tego wieczoru chodziło. Dostrzegłszy jak ku drzwiom próbuje się czołgać jeszcze jakiś mężczyzna, Sigrun uniosła różdżkę celując w jego plecy.
- Sectumsempra - powtórzyła inkantację ulubionego zaklęcia, zaś jego promień naznaczył szerokie plecy mugola głębokimi ranami.
Cała posadzka pływała już właściwie we krwi.
- Czuję się jakbym brodziła w mule - wyrzekła głośno, spoglądając na własne buty, brudne od mugolskiej juchy. Aż wzdrygnęła się od odbrzydzenia. - Drew, pozwolisz...? - zwróciła się do Śmierciożercy, wskazując na okno i ciemne niebo za nim - należało zaznaczyć, że odnieśli tu zwycięstwo, że tu byli. Przepełniona satysfakcją podeszła do drzwi balkonowych, pchnęła je lekko i wycelowała cisową różdżką w niebo. - Morsmordre - wyrzekła Sigrun niemal z namaszczeniem. Kilka chwil później na granacie nieboskłonu rozbłysła zieleń czaszki i węża, który wił się wokół niej leniwie. - Tego robactwa trzeba się będzie pozbyć. Możemy je spalić albo porzucić na traktach, aby byli przestrogą dla innych - zastanowiła się, powiódłszy spojrzeniem po sali balowej, wszędzie leżały wykrwawiające się wciąż ciała. - Najpierw jednak zabezpieczmy to miejsce - zaproponowała, wracając pamięcią do propozycji lorda Bulstrode; sprawę należało przeprowadzić do końca, porządnie.
- Zajmę się Cave Inicum - poinformowała pozostałych, zanim uniosła cisowe drewno i przeszła do rzeczy. Chciała obłożyć działaniem tego zaklęcia całą twierdzę i pobliską okolicę, aby nie wdarł się tu żaden intruz, nikt, kto sprzeciwiał się woli Czarnego Pana i Ministerstwa Magii. Na kilkanaście minut porzuciła czarną magię na rzecz tej białej, ochronnej, aby z jej energii utkać cały trudniejszy czar, który miał ją poinformować o nieproszonej obecności.
Wykonawszy swoje zadanie - opuściła Kentwell Hall. Miało zostać jeszcze odrestaurowane i uprzątnięte dla Czarnego Pana, tym jednak zajmą się inni.
EM: 32/50
pż: 197/212
zt
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Wychowam go nie mniej dobrze niż psa. Co do mojej tresury możesz nie mieć wątpliwości, Drew - odparła, spoglądając z zadowoleniem na inferiusa; gdyby tylko z wyższych kondygnacji nie dochodziły ich wrzaski i krzyki, mogłaby wyczarować dla niego towarzystwo, by nie porzucać zwłok młodej dziewczyny na środku korytarza, lecz było im już śpieszno. - Doskonale - mruknęła, jedyne w ten sposób komentując ich działania na dole. Jeśli twierdzili, że wszystko jest tam gotowe, to nie miała powodów, aby w to wątpić. Na nich można było liczyć.
Sigrun liczyła jednak na to, że klątwy nie będą miały okazji dziś zadziałać w pełni. Nie zamierzała pozwolić na to, aby którykolwiek z mugolskich gości Walentynkowego balu opuści komnatę i zdoła dostać się aż do spiżarni w piwnicach, by podjąć próbę ucieczki.
- Słuszna uwaga. Zrobimy to, kiedy bal dobiegnie końca - wyrzekła, odpowiadając na propozycję Maghnusa, zanim wkroczyli do sali balowej; po wypędzeniu z Kentwell Hall brudu i szlamu rzeczywiście trzeba będzie zabezpieczyć twierdzę, by nie kalało jej swym spojrzeniem mugolkie oko i tym bardziej nie wdarł się tu już żaden intruz.
Po wkroczeniu do sali balowej Rookwood poczuła się w swoim żywiole. Niczym ryba w wodzie. Uśmiechnęła się pod maską, kiedy dostrzegła pod sufitem kłąb czarnej mgły, budzący w mugolach, którzy jeszcze pozostawali przy przytomności; przezornie zabezpieczył salę balową, by na pewno nikt się nie wydostał. Mugole znaleźli się w pułapce. Kolejni osuwali się na ziemię, pozbawieni przez truciznę przytomności, zaklęcia Rycerzy Walpurgii zaś rozdzierały im gardła, żyły, posadzka sali balowej zmieniała się w morze krwi. Zaklęcie Sigrun rozcięło głęboko żyły mężczyzny, który się do niej zbliżał. Wrzasnął, cofnął o krok i zachwiał; po upadku nie był już w stanie się podnieść, trucizna osłabiała jego organizm.
Obca inkantacja zaklęcia, jaka padła z ust Traversa, wzbudziła w Sigrun zainteresowanie; zerknęła na niego przez ramię, później na inferiusa w którego stronę posłał zaklęcie. Efekt podobał jej się więcej niż bardzo. Palce inferiusa transmutowały w długie, ostre szpony.
- Fiu, fiu, nieźle - wymruczała niemal z zadowoleniem, przechodząc za plecami kapitana; nieopodal niego osunęła się na ziemię kolejna mugolka, w której stronę Sigrun wymierzyła różdżką. - Sectumsempra.
Drgnęła jej jednak ręka i zaklęcie chybiło celu. Podirytowana zmusiła inferiusa, aby zajął się nią w pierwszej kolejności, korzystając ze swych długich szponów.
- Maszkara? To spora zniewaga dla tego przystojnego młodzieńca, lordzie. Właściwie nie wiem jak ma na imię. Nie zdążyłam zapytać - odpowiedziała na paniczne słowa Edwarda, nie rozumiejąc tego oburzenia, bo inferius nie zdążył się nawet zacząć rozkładać. To wciąż świeże zwłoki, jeszcze ciepłe, przekonałby się o tym, gdyby to zechciał sprawdzić empirycznie.
Kolejne zaklęcia błyskały naokoło, mugole osuwali się na ziemię, wrzaski i krzyki cichły z każdą chwila. Wszystko trwało krócej, niż Sigrun się wydawało. Kiedy wszyscy mugole padli nieprzytomni jak muchy, a im pozostało jedynie podrzynanie im gardeł, to poczuła lekki spadek ekscytacji. Było zdecydowanie ciekawiej, kiedy próbowali się opierać, nie o to im jednak tego wieczoru chodziło. Dostrzegłszy jak ku drzwiom próbuje się czołgać jeszcze jakiś mężczyzna, Sigrun uniosła różdżkę celując w jego plecy.
- Sectumsempra - powtórzyła inkantację ulubionego zaklęcia, zaś jego promień naznaczył szerokie plecy mugola głębokimi ranami.
Cała posadzka pływała już właściwie we krwi.
- Czuję się jakbym brodziła w mule - wyrzekła głośno, spoglądając na własne buty, brudne od mugolskiej juchy. Aż wzdrygnęła się od odbrzydzenia. - Drew, pozwolisz...? - zwróciła się do Śmierciożercy, wskazując na okno i ciemne niebo za nim - należało zaznaczyć, że odnieśli tu zwycięstwo, że tu byli. Przepełniona satysfakcją podeszła do drzwi balkonowych, pchnęła je lekko i wycelowała cisową różdżką w niebo. - Morsmordre - wyrzekła Sigrun niemal z namaszczeniem. Kilka chwil później na granacie nieboskłonu rozbłysła zieleń czaszki i węża, który wił się wokół niej leniwie. - Tego robactwa trzeba się będzie pozbyć. Możemy je spalić albo porzucić na traktach, aby byli przestrogą dla innych - zastanowiła się, powiódłszy spojrzeniem po sali balowej, wszędzie leżały wykrwawiające się wciąż ciała. - Najpierw jednak zabezpieczmy to miejsce - zaproponowała, wracając pamięcią do propozycji lorda Bulstrode; sprawę należało przeprowadzić do końca, porządnie.
- Zajmę się Cave Inicum - poinformowała pozostałych, zanim uniosła cisowe drewno i przeszła do rzeczy. Chciała obłożyć działaniem tego zaklęcia całą twierdzę i pobliską okolicę, aby nie wdarł się tu żaden intruz, nikt, kto sprzeciwiał się woli Czarnego Pana i Ministerstwa Magii. Na kilkanaście minut porzuciła czarną magię na rzecz tej białej, ochronnej, aby z jej energii utkać cały trudniejszy czar, który miał ją poinformować o nieproszonej obecności.
Wykonawszy swoje zadanie - opuściła Kentwell Hall. Miało zostać jeszcze odrestaurowane i uprzątnięte dla Czarnego Pana, tym jednak zajmą się inni.
EM: 32/50
pż: 197/212
zt
[bylobrzydkobedzieladnie]
She's lost control
again
Ostatnio zmieniony przez Sigrun Rookwood dnia 01.11.21 15:17, w całości zmieniany 2 razy
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Histeryczny płacz przez kilka krótkich chwil był jedynym dźwiękiem, jaki docierał do jej uszu. Sala balowa z każdą kolejną chwilą zdawała się cichnąć, krzyki przeobrażały się w pojękiwania, wrzaski w ciężkie westchnięcia, w końcu wszystko gasło, pozostawiając po sobie jedynie ślad echa.
Smoczy eliksir był silny, rozlany do znaczącej części kieliszków był formalnością, a kiedy ta nie wystarczała, w grę wchodziła różdżka.
Światła wciąż błyskały, śmiercionośne czary przecinały rzeczywistość, charakterystyczny odgłos uderzającego o ciało zaklęcia wypełniał przestrzeń, w końcu dominując ją. Zaczynało robić się coraz spokojniej.
I coraz tłoczniej na kamiennej posadzce, którą teraz zaczynał pokrywać tkany z ludzkich ciał dywan; błyszczące suknie i obszerne tiule spoczywały cicho, ciemne garnitury mieszały się z kolorem posadzki; niedobitki przypominały raczej czołgające się larwy w kolorze ludzkiej skóry, niźli faktycznych ludzi.
Dolohov spoglądała na szlochającą kobietę w pierzastej masce przez dłużej niż chwilę; zrozpaczona śmiercią swojego partnera niewiasta wciąż nie ukazała swojego oblicza, zostawiając tę namiastkę rozrywki; a przynajmniej tak Tatiana postrzegała pokracznie ów scenerię, kiedy po raz kolejny unosiła różdżkę, celując nią w kobietę. Znów spróbowała przywołać moc ładunków elektrycznych – i znów nic. Coś było nie tak z tym pomieszczeniem? Aura śmierci i jej odór unoszący się w powietrzu nie wchodziła w relację z prądem?
Zmarszczyła brwi, mieląc w ustach ciche przekleństwo; nie mogli bawić się w nieskończoność, nie było na to czasu.
Chcąc więc skończyć żywot kobiety w taki sam sposób, w jaki odebrała życie jej partnerowi, pokusiła się o kolejne lamino, a później następne; umknęło po podłodze, jedno po drugim, jak gdyby sztylety wyczarowane w złości nie miały dostatecznej siły. Może nie skupiała się wystarczająco na zadaniu bólu?
Zaciskając zęby po raz kolejny smagnęła różdżką powietrze, tym razem sięgając po czarną magię i sycząc – Gladium.
Kobieta ucichła, kiedy bordowa posoka spłynęła obficie po przedramionach; otwarte rany brudziły jej kreację, a ona obserwowała, niemalże jakby zaklęta w transie, jak jej ciało powoli się wykrwawia.
Tatiana nie miała więcej czasu bawić się losem szlamu tudzież brudnej charłaczki; zostawiając za sobą pospieszne kroki i stukot obcasów, wycofała się z sali balowej, by w kilku następnych krokach zjednać szyki z pozostałymi Rycerzami Walpurgii. Ponownie odnalazła spojrzeniem Sigrun, niedługo później krótkim ruchem podbródka zgadzając się z jej słowami.
Czym szybciej zabezpieczą i opuszczą to miejsce, tym lepiej.
Zajęła się więc tym co konieczne – nakładaniem pułapek, choć na pewno żadne z nich nie przewidywało pojawienia się intruzów w tym miejscu; nie po tak spektakularnym wieczorze jak tego dnia.
Uniosła znów różdżkę, niedługo później w pośpiechu obchodząc pomieszczenie; zmrużone powieki mówiły o skupieniu, ciche szepty wypuszczane spomiędzy ust tkały sieć, która miała uniemożliwić na terenie Kentwell Hall i przynależnym zamkowi ziemiom teleportację, aportację i deportację. Uchronić to miejsce od głupich pomysłów i jeszcze głupszych stworzeń; słowa, które miały rozejść się wzdłuż i wszerz Anglii, prawiące o makabrycznej maskaradzie walentynkowej już niedługo miały stać się żywe.
Po kilkunastu minutach, kiedy zabezpieczenie wydawało się jej gotowe, podniosła wzor, obrzucając nim pozostałych; później zaszczyciła także spojrzeniem leżące zewsząd ciała, walcząc z grymasem obrzydzenia pragnącym wedrzeć się na blade lico.
– Pospieszmy się – rzuciła krótko, by – kiedy już było to możliwe – opuścić to miejsce.
nakładam Tenuistis, jeśli można to zt, dzięki ziomeczki <3
Smoczy eliksir był silny, rozlany do znaczącej części kieliszków był formalnością, a kiedy ta nie wystarczała, w grę wchodziła różdżka.
Światła wciąż błyskały, śmiercionośne czary przecinały rzeczywistość, charakterystyczny odgłos uderzającego o ciało zaklęcia wypełniał przestrzeń, w końcu dominując ją. Zaczynało robić się coraz spokojniej.
I coraz tłoczniej na kamiennej posadzce, którą teraz zaczynał pokrywać tkany z ludzkich ciał dywan; błyszczące suknie i obszerne tiule spoczywały cicho, ciemne garnitury mieszały się z kolorem posadzki; niedobitki przypominały raczej czołgające się larwy w kolorze ludzkiej skóry, niźli faktycznych ludzi.
Dolohov spoglądała na szlochającą kobietę w pierzastej masce przez dłużej niż chwilę; zrozpaczona śmiercią swojego partnera niewiasta wciąż nie ukazała swojego oblicza, zostawiając tę namiastkę rozrywki; a przynajmniej tak Tatiana postrzegała pokracznie ów scenerię, kiedy po raz kolejny unosiła różdżkę, celując nią w kobietę. Znów spróbowała przywołać moc ładunków elektrycznych – i znów nic. Coś było nie tak z tym pomieszczeniem? Aura śmierci i jej odór unoszący się w powietrzu nie wchodziła w relację z prądem?
Zmarszczyła brwi, mieląc w ustach ciche przekleństwo; nie mogli bawić się w nieskończoność, nie było na to czasu.
Chcąc więc skończyć żywot kobiety w taki sam sposób, w jaki odebrała życie jej partnerowi, pokusiła się o kolejne lamino, a później następne; umknęło po podłodze, jedno po drugim, jak gdyby sztylety wyczarowane w złości nie miały dostatecznej siły. Może nie skupiała się wystarczająco na zadaniu bólu?
Zaciskając zęby po raz kolejny smagnęła różdżką powietrze, tym razem sięgając po czarną magię i sycząc – Gladium.
Kobieta ucichła, kiedy bordowa posoka spłynęła obficie po przedramionach; otwarte rany brudziły jej kreację, a ona obserwowała, niemalże jakby zaklęta w transie, jak jej ciało powoli się wykrwawia.
Tatiana nie miała więcej czasu bawić się losem szlamu tudzież brudnej charłaczki; zostawiając za sobą pospieszne kroki i stukot obcasów, wycofała się z sali balowej, by w kilku następnych krokach zjednać szyki z pozostałymi Rycerzami Walpurgii. Ponownie odnalazła spojrzeniem Sigrun, niedługo później krótkim ruchem podbródka zgadzając się z jej słowami.
Czym szybciej zabezpieczą i opuszczą to miejsce, tym lepiej.
Zajęła się więc tym co konieczne – nakładaniem pułapek, choć na pewno żadne z nich nie przewidywało pojawienia się intruzów w tym miejscu; nie po tak spektakularnym wieczorze jak tego dnia.
Uniosła znów różdżkę, niedługo później w pośpiechu obchodząc pomieszczenie; zmrużone powieki mówiły o skupieniu, ciche szepty wypuszczane spomiędzy ust tkały sieć, która miała uniemożliwić na terenie Kentwell Hall i przynależnym zamkowi ziemiom teleportację, aportację i deportację. Uchronić to miejsce od głupich pomysłów i jeszcze głupszych stworzeń; słowa, które miały rozejść się wzdłuż i wszerz Anglii, prawiące o makabrycznej maskaradzie walentynkowej już niedługo miały stać się żywe.
Po kilkunastu minutach, kiedy zabezpieczenie wydawało się jej gotowe, podniosła wzor, obrzucając nim pozostałych; później zaszczyciła także spojrzeniem leżące zewsząd ciała, walcząc z grymasem obrzydzenia pragnącym wedrzeć się na blade lico.
– Pospieszmy się – rzuciła krótko, by – kiedy już było to możliwe – opuścić to miejsce.
nakładam Tenuistis, jeśli można to zt, dzięki ziomeczki <3
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Ciało mężczyzny, który do tej pory wymykał się spod różdżki Maghnusa, teraz zostało rozorane przez serię niewidzialnych mieczy, które wbijały się głęboko w skórę, mięśnie i powięzi, nie znając litości ani zahamowań. Mugol zastygł w bezruchu już na zawsze, ciemna jucha bluzgała na podłogę fontanną średniej wielkości, łącząc się tam w kałużę krwi wyciekającej z innych rozoranych brutalnymi zaklęciami zwłok. Zwierzątko Sigrun również nie próżnowało, ochoczo prześlizgując się pomiędzy niedobitkami wiedzione imperatywem nadanym przez swoją panią - co chwila dopadał kolejnych otrutych mugoli, pozbawionych przytomności i zatem zdanych całkowicie na ich łaskę, a tej wszak nie znali. Długie pazury i ostre jak szpikulce zęby co chwila szły w ruch przy akompaniamencie wygasających po kolei krzyków bólu, przepełnionych żałością jęków, odgłosu rozrywania tkanin i tkanek oraz głośnych, mokrych mlaśnięć.
Nie widział już nawet marmuru tworzącego gładką powierzchnię posadzki; teraz zasłany był praktycznie w całości narastającą ilością zwłok, gdy działali do spółki w szybkim tempie i w pełnym zdecydowaniu, metodycznie realizując kolejne założenia wcześniej powziętego planu. Wciąż jednak widział ruchy niektórych kończyn, wciąż słyszał pojedyncze błagania o pomoc. - Sectumsempra - skierował różdżkę w kobietę, która próbowała odgrzebać się spod rąk i nóg mugoli, którzy pośmiertnie zalegli tuż obok, więżąc ją tym samym w uścisku. Głupi był to błąd, być może gdyby przekonująco udawała trupa pominęli by ją jakimś cudem. Tak jednak jej los był juz przesądzony, a wiązka klątwy ugodziła ją prosto w pierś, by i ją rozciąć dogłębnie i wykrwawić do reszty. Zabawa dobiegała już jednak końca, chociaż z pewnością nie takiego, na jaki liczyli organizatorzy balu walentynkowego. Nie było już sensu dłużej przeciągać, dla pewności jednak Maghnus postanowił zadbać o to, by ewentualni ocaleńcy nie mieli najmniejszych szans na przeżycie; nawet jeśli sam eliksir, który odebrał im przytomność, miał ich stopniowo wycieńczać aż do śmierci bądź do uzyskania antidotum. - Putredo - wycelował różdżkę w większą grupę ciał, pragnąc przyspieszyć znacząco ich procesy gnilne, by swoimi trującymi oparami odebrały jakiekolwiek szanse na przetrwanie. Te zaczęły pęcznieć w mgnieniu oka, Bulstrode wiedział, że w krótkim czasie eksplodują, objawiając swój pośmiertny potencjał, nie zamierzał jednak być przy tym wydarzeniu. Przeszedł około piętnaście jardów w kierunku przeciwległej ściany sali balowej, by powtórzyć operację. - Putredo - ponownie spłynęło z jego ust, miękko i łagodnie niczym najprawdziwsza pieszczota. I on wiedziony niczym na niewidzialnej nitce podszedł w kierunku balkonu, by z zadowoleniem odmalowanym na twarzy obserwować rozbłyskujący na niebie Mroczny Znak, osławiony symbol zwieńczający dzieło, jakiego dokonali tej nocy w Kentwell Hall.
- Czy ktoś widział Malfoya? Czyżby po wszystkich wielkich słowach na spotkaniu zabrakło mu odwagi, by dociągnąć sprawę do końca? - zapytał doskonale słyszalnym głosem, wciąż nie dostrzegając sylwetki Abraxasa, który poniekąd był odpowiedzialny za to zadanie. Czyżby faktycznie stchórzył, udowadniając tym samym, że potrafi tylko podrzucać truciznę niczym słaba kobieta, a gdy przychodzi co do czego, zapomina jak używa się różdżki, skrywa się pod obrusem stołu i płacze, że jest synem Ministra? Usta Bulstrode'a wygiął grymas niezadowolenia i pogardy, wyraz bólu, gdy dłoń zapulsowała przypominającym o sobie ogniem. Pora kończyć.
- Porzucenie ciał na traktach wydaje się być dobrym pomysłem, niech przydadzą się do czegoś chociaż ten jeden raz, po śmierci - przytaknął propozycji Sigrun, dostrzegając wyraźnie problem, jakim mogłoby być przekazanie Czarnemu Panu posiadłości wypełnionej po brzegi mugolskim truchłem. Może część z nich przydałaby się jeszcze w roli inferiusów strzegących dziedzictwa Gauntów przed intruzami? - Zadbam o Repello Mugoletum - oznajmił czysto informacyjnie, nim obszedł salę, by przystąpić do działania. Mamrocząc pod nosem inkantacje i wykonując nadgarstkiem dzierżącym zitanową różdżkę skomplikowane, zamaszyste gesty, tkał niewidzialną sieć białej magii, mającej zabezpieczać posiadłość przed ponownymi wtargnięciam mugoli. Wyobrażał sobie kompletną ruinę tego miejsca, pragnąc by właśnie taki widok malował się przed oczami niemagicznego robactwa. Następnie przeszedł w kolejny punkt, bliżej korytarzy, później z kolei wyszedł na balkon i zajął się zewnętrzną fasadą budynku, wszędzie tam i jeszcze dalej rozszerzając obszar działania zabezpieczenia.
EM: 33/50
zt
[bylobrzydkobedzieladnie]
Nie widział już nawet marmuru tworzącego gładką powierzchnię posadzki; teraz zasłany był praktycznie w całości narastającą ilością zwłok, gdy działali do spółki w szybkim tempie i w pełnym zdecydowaniu, metodycznie realizując kolejne założenia wcześniej powziętego planu. Wciąż jednak widział ruchy niektórych kończyn, wciąż słyszał pojedyncze błagania o pomoc. - Sectumsempra - skierował różdżkę w kobietę, która próbowała odgrzebać się spod rąk i nóg mugoli, którzy pośmiertnie zalegli tuż obok, więżąc ją tym samym w uścisku. Głupi był to błąd, być może gdyby przekonująco udawała trupa pominęli by ją jakimś cudem. Tak jednak jej los był juz przesądzony, a wiązka klątwy ugodziła ją prosto w pierś, by i ją rozciąć dogłębnie i wykrwawić do reszty. Zabawa dobiegała już jednak końca, chociaż z pewnością nie takiego, na jaki liczyli organizatorzy balu walentynkowego. Nie było już sensu dłużej przeciągać, dla pewności jednak Maghnus postanowił zadbać o to, by ewentualni ocaleńcy nie mieli najmniejszych szans na przeżycie; nawet jeśli sam eliksir, który odebrał im przytomność, miał ich stopniowo wycieńczać aż do śmierci bądź do uzyskania antidotum. - Putredo - wycelował różdżkę w większą grupę ciał, pragnąc przyspieszyć znacząco ich procesy gnilne, by swoimi trującymi oparami odebrały jakiekolwiek szanse na przetrwanie. Te zaczęły pęcznieć w mgnieniu oka, Bulstrode wiedział, że w krótkim czasie eksplodują, objawiając swój pośmiertny potencjał, nie zamierzał jednak być przy tym wydarzeniu. Przeszedł około piętnaście jardów w kierunku przeciwległej ściany sali balowej, by powtórzyć operację. - Putredo - ponownie spłynęło z jego ust, miękko i łagodnie niczym najprawdziwsza pieszczota. I on wiedziony niczym na niewidzialnej nitce podszedł w kierunku balkonu, by z zadowoleniem odmalowanym na twarzy obserwować rozbłyskujący na niebie Mroczny Znak, osławiony symbol zwieńczający dzieło, jakiego dokonali tej nocy w Kentwell Hall.
- Czy ktoś widział Malfoya? Czyżby po wszystkich wielkich słowach na spotkaniu zabrakło mu odwagi, by dociągnąć sprawę do końca? - zapytał doskonale słyszalnym głosem, wciąż nie dostrzegając sylwetki Abraxasa, który poniekąd był odpowiedzialny za to zadanie. Czyżby faktycznie stchórzył, udowadniając tym samym, że potrafi tylko podrzucać truciznę niczym słaba kobieta, a gdy przychodzi co do czego, zapomina jak używa się różdżki, skrywa się pod obrusem stołu i płacze, że jest synem Ministra? Usta Bulstrode'a wygiął grymas niezadowolenia i pogardy, wyraz bólu, gdy dłoń zapulsowała przypominającym o sobie ogniem. Pora kończyć.
- Porzucenie ciał na traktach wydaje się być dobrym pomysłem, niech przydadzą się do czegoś chociaż ten jeden raz, po śmierci - przytaknął propozycji Sigrun, dostrzegając wyraźnie problem, jakim mogłoby być przekazanie Czarnemu Panu posiadłości wypełnionej po brzegi mugolskim truchłem. Może część z nich przydałaby się jeszcze w roli inferiusów strzegących dziedzictwa Gauntów przed intruzami? - Zadbam o Repello Mugoletum - oznajmił czysto informacyjnie, nim obszedł salę, by przystąpić do działania. Mamrocząc pod nosem inkantacje i wykonując nadgarstkiem dzierżącym zitanową różdżkę skomplikowane, zamaszyste gesty, tkał niewidzialną sieć białej magii, mającej zabezpieczać posiadłość przed ponownymi wtargnięciam mugoli. Wyobrażał sobie kompletną ruinę tego miejsca, pragnąc by właśnie taki widok malował się przed oczami niemagicznego robactwa. Następnie przeszedł w kolejny punkt, bliżej korytarzy, później z kolei wyszedł na balkon i zajął się zewnętrzną fasadą budynku, wszędzie tam i jeszcze dalej rozszerzając obszar działania zabezpieczenia.
EM: 33/50
zt
[bylobrzydkobedzieladnie]
half gods are worshipped
in wine and flowers
in wine and flowers
real gods require blood
Ostatnio zmieniony przez Maghnus Bulstrode dnia 01.11.21 15:19, w całości zmieniany 1 raz
Maghnus Bulstrode
Zawód : badacz starożytnych run, były łamacz klątw, cień i ciężka ręka w Piórku Feniksa
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
gore and glory
go hand in hand
go hand in hand
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Mimo uszu puścił komentarz. Widział, co widział. Bestię tępo atakującą wszystko, co leżało na podłodze bez większego cienia refleksji, bez skażenia umysłu rozumem. To, co rzeczywiście powłoka prezentowała i tak w gruncie rzeczy było paskudne; podobnie jak markowany na mugolski smoking, w którym Edward chodził cały wieczór i cały ten czas, kiedy go tworzył, nie dając wiary w cudze umiejętności krawieckie. Jedynie jego własne dzieła były wiarygodne, by mógł je nosić.
Wyraz pełnego obrzydzenia gościł na twarzy lorda Parkinsona przez coraz większą ilość czasu i zaostrzał się tym bardziej, im więcej martwych, powykręcanych ciał znaczyło parkiet sali balowej. Rzeź trwała w najlepsze, a poczucie estetyki cierpiało i nic nie mógł na to poradzić, zdając sobie sprawę niemal od samego początku, w jaki sposób wieczór dobiegnie końca. Nie mając własnej chęci do siania tego rodzaju działań, pokornie stał pod ścianą i obserwował, od czasu do czasu doznając dreszczy, gdy potężne klątwy śmigały jedna po drugiej, niosąc ze sobą ogromne ładunki magicznej energii, dzikiej, nieokiełznanej, lecz przede wszystkim mrocznej. Doświadczenie to było całkowicie inne od subtelnych nici splatanych własnymi rękami w trakcie kreowania zaklętych szat i był prawie pewien, że jeszcze przez kilka kolejnych dni będzie odczuwać konsekwencje tego zetknięcia. Umiejętności Edwarda pozostawały skromne w treściach czarnomagicznych; próba zaimponowania poprzez jednoznaczne ośmieszenie się nie wchodziła w rachubę. Zadanie dobicia mugoli zostawił w rękach pozostałych, obserwując ich i doceniając, że sięgali po takie działania ze zdecydowaniem, którego Edward w sobie tego wieczora nie miał. Zerkał też w stronę maszkary, zastanawiając się dłużej nad tym, kim mógł być owy przystojny młodzieniec, powracając do pytania związanego z imieniem. Zajęcie się tym pozwoliło na dłuższą chwilę oddalić się od czystej, umazanej krwią rzeczywistości. Kolejne imiona przemykały przez myśli, lecz nie mógł znaleźć właściwego sformułowania, którym byłby w stanie zamknąć wszystko to, co uważał na temat potwora. Maszkara opisywała to dostatecznie dobrze; i względem morderczych zapędów, i wizualnego aspektu, który Parkinsona interesował szczególnie mocno.
— To już koniec? — Zapytał w pewnej chwili, wracając do gęsto usłanego trupa, nie mogąc doczekać się opuszczenia tego zapchlonego miejsca. Fakt, że słowa te zbiegły się z rozbłyskiem Mrocznego Znaku na nocnym niebie był czystym przypadkiem. A może i celowym krokiem, którym chciał jedynie osiągnąć chęć szybszego wyjścia stąd, porzucenia maski z aksamitu i odnalezienia jakiejś zagubionej i samotnej butelki szampana, którym osłodzi resztę wieczoru.
Wyraz pełnego obrzydzenia gościł na twarzy lorda Parkinsona przez coraz większą ilość czasu i zaostrzał się tym bardziej, im więcej martwych, powykręcanych ciał znaczyło parkiet sali balowej. Rzeź trwała w najlepsze, a poczucie estetyki cierpiało i nic nie mógł na to poradzić, zdając sobie sprawę niemal od samego początku, w jaki sposób wieczór dobiegnie końca. Nie mając własnej chęci do siania tego rodzaju działań, pokornie stał pod ścianą i obserwował, od czasu do czasu doznając dreszczy, gdy potężne klątwy śmigały jedna po drugiej, niosąc ze sobą ogromne ładunki magicznej energii, dzikiej, nieokiełznanej, lecz przede wszystkim mrocznej. Doświadczenie to było całkowicie inne od subtelnych nici splatanych własnymi rękami w trakcie kreowania zaklętych szat i był prawie pewien, że jeszcze przez kilka kolejnych dni będzie odczuwać konsekwencje tego zetknięcia. Umiejętności Edwarda pozostawały skromne w treściach czarnomagicznych; próba zaimponowania poprzez jednoznaczne ośmieszenie się nie wchodziła w rachubę. Zadanie dobicia mugoli zostawił w rękach pozostałych, obserwując ich i doceniając, że sięgali po takie działania ze zdecydowaniem, którego Edward w sobie tego wieczora nie miał. Zerkał też w stronę maszkary, zastanawiając się dłużej nad tym, kim mógł być owy przystojny młodzieniec, powracając do pytania związanego z imieniem. Zajęcie się tym pozwoliło na dłuższą chwilę oddalić się od czystej, umazanej krwią rzeczywistości. Kolejne imiona przemykały przez myśli, lecz nie mógł znaleźć właściwego sformułowania, którym byłby w stanie zamknąć wszystko to, co uważał na temat potwora. Maszkara opisywała to dostatecznie dobrze; i względem morderczych zapędów, i wizualnego aspektu, który Parkinsona interesował szczególnie mocno.
— To już koniec? — Zapytał w pewnej chwili, wracając do gęsto usłanego trupa, nie mogąc doczekać się opuszczenia tego zapchlonego miejsca. Fakt, że słowa te zbiegły się z rozbłyskiem Mrocznego Znaku na nocnym niebie był czystym przypadkiem. A może i celowym krokiem, którym chciał jedynie osiągnąć chęć szybszego wyjścia stąd, porzucenia maski z aksamitu i odnalezienia jakiejś zagubionej i samotnej butelki szampana, którym osłodzi resztę wieczoru.
I walk, I talk like I own the place
I play with you like it's a game
Już prawie zdążył zapomnieć, jak dobrze smakował chaos. Odnajdywał się w nim, odkąd pamiętał – czerpiąc jakąś trudną do opisania satysfakcję z prowadzenia nierównej walki z szarpiącym okrętem żywiołem, z uszami wypełnionymi wściekłym łopotem żagli, skrzypieniem naprężonego do granic możliwości drewna, hukiem rozbijających się o burtę fal; pod ciemnymi pokładami, przesiąkniętymi smrodem ryb, krwi i strachu, czuł się zdecydowanie lepiej niż na lądzie, popychany do działania intensywnie krążącą w żyłach adrenaliną – szumiącą w uszach tym głośniej, im więcej otaczało go przerażonych i zdeterminowanych do walki żeglarzy, im jaśniej błyskały zaklęcia, i im głośniej wybuchały nabite magicznym prochem działka. Podobnie czuł się teraz; instynkt, uśpiony w momencie wymuszonego powrotu do rodzinnego kraju, został skutecznie wyciągnięty na światło dzienne; obudzony krzykami wystraszonych mugoli, dźwiękiem rozbijanego szkła i łamanych kości, miażdżonych bezlitośnie szponami ożywionego przez Sigrun inferiusa. Skinął jej głową, z ogólnego rozgardiaszu wyłapując rzucone gdzieś za plecami słowa, i dosłownie na ułamki sekund odnajdując spojrzenie ukryte za rzeźbioną maską; palce wolnej ręki dotknęły czoła, jakby chciały tam natrafić na rondo nieistniejącego kapelusza, a później Manannan wrócił do walki – uchylając się przed przecinającymi powietrze zaklęciami, rozglądał się dookoła, wrogów nie odnajdując już na poziomie wzroku, a na ziemi: pokrytej warstwą mokrej, lepkiej krwi, w której spazmatycznie poruszali się mugole, mężczyźni w koszulach splamionych czerwienią i kobiety w zniszczonych sukniach, zapewne uszytych specjalnie na tę okazję. W ich twarzach nie dostrzegał już zaskoczenia, wyzierała z nich za to prymitywna, niemal zwierzęca wola przetrwania; czy część z nich liczyła jeszcze, że uda im się wyjść z tego cało?
Krzyk jednej z kobiet podniósł się ponad hałas, kiedy schyliwszy się, złapał ją za rękę i szarpnął, wywlekając ją spod jednego z nielicznych, wciąż stojących na wszystkich czterech nogach stołu, pod którym nieudolnie próbowała się ukryć; wiotki nadgarstek był śliski, mokry od krwi płynącej z rozoranego zaklęciem przedramienia, ale ścisnął go mocno, nie pozwalając, by wysunął się spomiędzy jego palców. Po drugiej stronie sali dostrzegł inferiusa, który – otoczony już w większości przez trupy – zaczynał wyglądać na zagubionego i znudzonego. – Proszę się uśmiechnąć, madame, ten uroczy młodzieniec chce cię poznać – rzucił w stronę kobiety; chyba go nie usłyszała, skupiona na desperackich próbach odnalezienia dla siebie nowej drogi ucieczki, ale nie miało to znaczenia – obróciwszy ją ku ożywieńcowi, popchnął ją mocno w jego stronę, przez moment obserwując, jak się zatacza – a później rzuca się w przeciwnym kierunku, ślizgając się na pozbawionych butów stopach.
Zbyt wolno.
Wysoki wrzask urwał się gwałtownie, umierając razem z resztą powoli cichnącej wrzawy, krew w uszach Manannana wciąż jednak pulsowała głośno, gdy śladem pozostałych Rycerzy Walpurgii zaczął wycofywać się w stronę balkonowych drzwi. Pytanie rzucone przez Edwarda, który wcześniej zniknął mu z oczu, wywołało u niego parsknięcie krótkim, gardłowym śmiechem. – Odprowadzić cię do domu, lordzie Parkinson? – zapytał zaczepnie, zerkając na niego spod uniesionej brwi, ale kolejne docinki zamarły na jego ustach, gdy gdzieś nad ich głowami na nocnym niebie rozlała się zieleń; podszedł bliżej balkonu, zadzierając głowę, przez kilka długich sekund wpatrując się w majaczący ponad nimi symbol ludzkiej czaszki, z której otwartych ust – prawie leniwie – wysunął się wąż, wijąc się i skręcając, niczym łopocząca na wietrze bandera. Zawieszony wysoko ponad dachem dworku, musiał być widoczny z odległości wielu kilometrów; stanowiąc milczącą przestrogę dla każdego, kto ośmieliłby się choćby pomyśleć o kontrataku. – Upewnię się, że żaden z nich już nie dycha – powiedział, kiedy Sigrun zaproponowała rozrzucenie ciał po traktach; w zabezpieczeniu posiadłości nie mógł się przydać, magia pułapek była mu obca, wrócił więc do sali balowej, która lada moment miała wypełnić się trującymi oparami, dzięki zaklęciom rzuconym przez Maghnusa. Wyciągnął różdżkę, dwukrotnie starając się ściągnąć zaściełające posadzkę ciała do środka pomieszczenia, ale magia okazała się dla niego kapryśna; również zamiana podłoża w ruchome piaski, które mogłyby udusić niedobitków, nie przyniosła żadnego skutku, dostrzegając więc pierwsze, zielonkawe wyziewy, wycofał się za główne drzwi, zamykając je szczelnie – i czekając, starannie odliczając minuty oddzielające ich od zwycięstwa ostatecznego. Po dwóch coś gwałtownie załomotało w drewniane skrzydło od wewnątrz, sugerując, że przynajmniej jeden z mugoli przeżył rzeź – ale przytrzymane przez Manannana drzwi po chwili znieruchomiały ponownie, a po drugiej stronie zapanowała cisza – charakterystyczna, dzwoniąca w uszach i mogąca oznaczać tylko jedno.
| tu nieudane rzuty na zaklęcia: raz, dwa, trzy
Krzyk jednej z kobiet podniósł się ponad hałas, kiedy schyliwszy się, złapał ją za rękę i szarpnął, wywlekając ją spod jednego z nielicznych, wciąż stojących na wszystkich czterech nogach stołu, pod którym nieudolnie próbowała się ukryć; wiotki nadgarstek był śliski, mokry od krwi płynącej z rozoranego zaklęciem przedramienia, ale ścisnął go mocno, nie pozwalając, by wysunął się spomiędzy jego palców. Po drugiej stronie sali dostrzegł inferiusa, który – otoczony już w większości przez trupy – zaczynał wyglądać na zagubionego i znudzonego. – Proszę się uśmiechnąć, madame, ten uroczy młodzieniec chce cię poznać – rzucił w stronę kobiety; chyba go nie usłyszała, skupiona na desperackich próbach odnalezienia dla siebie nowej drogi ucieczki, ale nie miało to znaczenia – obróciwszy ją ku ożywieńcowi, popchnął ją mocno w jego stronę, przez moment obserwując, jak się zatacza – a później rzuca się w przeciwnym kierunku, ślizgając się na pozbawionych butów stopach.
Zbyt wolno.
Wysoki wrzask urwał się gwałtownie, umierając razem z resztą powoli cichnącej wrzawy, krew w uszach Manannana wciąż jednak pulsowała głośno, gdy śladem pozostałych Rycerzy Walpurgii zaczął wycofywać się w stronę balkonowych drzwi. Pytanie rzucone przez Edwarda, który wcześniej zniknął mu z oczu, wywołało u niego parsknięcie krótkim, gardłowym śmiechem. – Odprowadzić cię do domu, lordzie Parkinson? – zapytał zaczepnie, zerkając na niego spod uniesionej brwi, ale kolejne docinki zamarły na jego ustach, gdy gdzieś nad ich głowami na nocnym niebie rozlała się zieleń; podszedł bliżej balkonu, zadzierając głowę, przez kilka długich sekund wpatrując się w majaczący ponad nimi symbol ludzkiej czaszki, z której otwartych ust – prawie leniwie – wysunął się wąż, wijąc się i skręcając, niczym łopocząca na wietrze bandera. Zawieszony wysoko ponad dachem dworku, musiał być widoczny z odległości wielu kilometrów; stanowiąc milczącą przestrogę dla każdego, kto ośmieliłby się choćby pomyśleć o kontrataku. – Upewnię się, że żaden z nich już nie dycha – powiedział, kiedy Sigrun zaproponowała rozrzucenie ciał po traktach; w zabezpieczeniu posiadłości nie mógł się przydać, magia pułapek była mu obca, wrócił więc do sali balowej, która lada moment miała wypełnić się trującymi oparami, dzięki zaklęciom rzuconym przez Maghnusa. Wyciągnął różdżkę, dwukrotnie starając się ściągnąć zaściełające posadzkę ciała do środka pomieszczenia, ale magia okazała się dla niego kapryśna; również zamiana podłoża w ruchome piaski, które mogłyby udusić niedobitków, nie przyniosła żadnego skutku, dostrzegając więc pierwsze, zielonkawe wyziewy, wycofał się za główne drzwi, zamykając je szczelnie – i czekając, starannie odliczając minuty oddzielające ich od zwycięstwa ostatecznego. Po dwóch coś gwałtownie załomotało w drewniane skrzydło od wewnątrz, sugerując, że przynajmniej jeden z mugoli przeżył rzeź – ale przytrzymane przez Manannana drzwi po chwili znieruchomiały ponownie, a po drugiej stronie zapanowała cisza – charakterystyczna, dzwoniąca w uszach i mogąca oznaczać tylko jedno.
| tu nieudane rzuty na zaklęcia: raz, dwa, trzy
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
Klątwa ciężkiego wieńca była wyjątkowo paskudna w swych skutkach szczególnie dla mężczyzn i choć nie miałem okazji przekonać się o tym na własnej skórze, to słyszałem o kilku przypadkach. Próbowałem przypomnieć sobie, kiedy sam nakładałem owe przekleństwo, jednak pamięć mnie zwiodła. -Długo byłeś pod jej wpływem? Utracenie zainteresowania kobietami musi być paskudnym uczuciem, nawet nie jestem w stanie sobie wyobrazić. Widział lord długonogą piękność i nie czuł kompletnie nic?- spytałem z wyraźną ironią, bowiem odpowiedź była prosta, nie musiał mnie w niej upewniać.
-Ja też nie mam nic, co byłoby w stanie Ci pomóc- stwierdziłem zgodnie z prawdą, albowiem większość mego dzisiejszego ekwipunku stanowiły bazy pod klątwy, nie lecznicze eliksiry. Z resztą nie byłem w stanie ich samemu nakładać, moja wiedza o uzdrowicielskiej sztuce była wyjątkowo nędzna, dlatego rzadko brałem ze sobą więcej jak jedną fiolkę. -Najwyżej przerwiesz mu walentynkowe amory, są sprawy ważne i ważniejsze. Może i złamana kość nie zagraża zdrowiu, ale przecież wcale nie musisz tego wiedzieć- wygiąłem wargi w ironicznym wyrazie. Nie ukrywałem własnej złośliwości, to właśnie ona wzbudziła mnie we sympatię do składania niezapowiedzianych wizyt – im w mniej właściwym momencie, tym lepiej.
Nie skomentowałem już kwestii zapasów. Kiepski, sytuacyjny żarcik miał wnet rozejść się po kościach, albowiem czekało na nas o wiele ważniejsze zadanie. Prawdopodobnie rozdanie tych zapasów byłoby dobrym ruchem, aczkolwiek wcześniej należałoby dokładnie je przejrzeć. Nie ufałem mugolom, nie byłem w stanie powiedzieć, co za paskudztwo trzymali w swych spiżarniach, dlatego lepiej, aby zajęła się tym jakaś kompetentna osoba. Chang oraz Sallow zdawali się znać na świecie niemagicznych, a więc może i tutaj byliby w stanie zrobić porządek? Im więcej produktów oraz rzeczy udałoby nam się wydać potrzebującym, tym większe poparcie zdobyłby nowy władca Kentwell Hall.
-Będzie mi przynosił ognistą?- rzuciłem w kierunku Sigrun, choć myślami byłem już w samym środku masakry. Łaknąłem rozlewu krwi, pragnąłem wyniesienia na piedestał władzy i chwały Czarnego Pana, który winien już od dawna zajmować te historyczne ziemie. Mugolska zaraza stanowiła jedynie niewielki problem, drobną barierę, z jaką należało się uporać, a osłabieni trucizną byli jeszcze mniej niebezpieczni. Miałem już okazję natknąć się na ich broń, która choć z pozoru nie wydawała się groźna, to przy ataku z zaskoczenia mogła wyrządzić wiele szkód.
Skinieniem głowy zgodziłem się z Maghnusem. Podobał mi się sposób jego myślenia oraz działania. Przede wszystkim zapobiegawczość i ocena ryzyka – czyżby te cechy przypisane były do każdego pasjonata starożytnych przekleństw? Lubiłem z nim pracować i choć wcześniej zadania opierały się głównie o prastarą sztukę, to wówczas wojenne zdawały się nie tracić na swej jakości i zrozumieniu.
-Zaczęli bez nas, a my skończymy bez nich- odparłem Traversowi, a kpiący uśmieszek pojawił się w kącikach ust. -Mantykora stoi otworem- dodałem nim rozmyłem się w kłębach czarnej mgły. Z pewnością Karczma na Śmiertelnym Nokturnem nie była spełnieniem marzeń, co do samego miejsca świętowania, jednakże ja miałem do niej sentyment. Wszechobecny motłoch nie robił już na mnie wrażenia, ani nie budził irytacji, bowiem jeśli zajdzie taka konieczność, to wywali się ich wszystkich na zbity pysk.
Czar był niezwykle silny; czarnomagiczna klinga przeszyła pierś młodzieńca na wylot i nie dała mu żadnych szans na obronę, a tym bardziej przeżycie. Krew wypłynęła z podłużnych ran, ubrudziła koszulę, aż w końcu podłogę, kiedy to osunął się na ziemię. To właśnie za nim dostrzegłem Edwarda, który wpatrywał się w inferiusa z dość nietypową miną. Obawiał się czegoś? Jego słowa przyprawiły mnie o kpiący uśmiech, lecz nie zamierzałem komentować jego postawy, albowiem wciąż wielu mugoli czekało na śmierć. -Lord odsunie się, bo plamy z krwi podobno ciężko zlikwidować- rzuciłem, nim instynktownie nie posłałem czarnomagicznego zaklęcia w kierunku nadciągającej kobiety – prawdopodobnie zdesperowanej na tyle, aby zaatakować mnie gołymi rękoma.
Fale wywołane przez Traversa sprawiły, że większość – i tak już osłabionych – gości zaczęła potykać się o własne nogi i przewracać nawet tych, których błędnik nie szalał. Panika sięgnęła zenitu, gdyż na dobrą sprawę niektórzy zostali pozbawieniu tchu przez staranowanie, a nie plugawą klątwę. Pazury, jakie pojawiły się na rękach inferiusa również sprawdziły się wyjątkowo dobrze; istota zabijała jednego za drugim. Widząc w nim nadzieję na szybsze rozprawienie się z każdą osobą w zamku wypowiedziałem inkantację wskazując zwłoki młodej dziewczyny, albowiem pomoc każdemu się przyda, nawet tej bestii. Na nic to się jednak zdało, więc spróbowałem po raz kolejny, lecz tym razem skupiłem myśli tylko i wyłącznie na sile, jaka mogłoby jej przysługiwać, na czarnej magii płynącej przez wężowe drewno – te jednak nie chciało ze mną współpracować. Trzecia i ostatnia próba również okazała się fiaskiem, najwyraźniej nie był to dzień na podobne zaklęcie. Nie czułem jednak zawodu, wcześniej wszystko wychodziło mi zgodnie z planem.
Niewielu już stało na nogach, dlatego o wiele prościej było nam się odnaleźć spojrzeniem. Dostrzegając Sigrun ruszyłem w jej stronę i skinąłem głową na znak zgody, kiedy chciała wznieść ponad szczyty Kentwell Hall mroczny znak. -Nie będziemy babrać się w ich posoce- rzuciłem pewnym tonem. -Wezwiemy kogoś z Londynu lub złapiemy kilku tutejszych w potrzask, aby wykonali brudną robotę. Cały zamek jest do sprzątnięcia i odrestaurowania jeśli ma być przekazany Czarnemu Panu- zawyrokowałem nie wyobrażając sobie, abyśmy marnowali teraz czas na przenoszenie tak pokaźnej sterty zwłok. -Edward masz na to jakiś pomysł?- rzuciłem w kierunku lorda, którego posępna mina daleka była od zadowolonej. Miał on jednak swoich paziów, znał też wielu ludzi, może przyjdzie mu do głowy kto mógłby ogarnąć ten syf – w końcu nie wyobrażałem sobie, aby robili to Rycerze Walpurgii, czy sam lord Parkinson.
Gdy wszyscy zabrali się za nakładanie zabezpieczeń sam zdjąłem ograniczające bariery z drzwi, a następnie wyszedłem na podłużny hol, który prawdopodobnie był jednym z głównych tutejszej posesji. Moja różnorodność w pułapkach nie była nader wielka, lecz potrafiłem stworzyć Zawieruchę, która choć mozolna w pracy, to była niezwykle skuteczna. Zacząłem wypowiadać inkantacje, leniwie przesuwałem wężowym drewnem wzdłuż podłużnego korytarza, jaki miał stać się swoistą pułapką. Magia przepływała przez różdżkę, czułem jej delikatne drgania, ale starałem się w pełni skupić na wypowiadanych zaklęciach, aby nie popełnić żadnego błędu. Śnieżnobiała mgiełka uniosła się ku górze i zgodnie z moim ruchami zaczynała rozciągać, aby po przeszło trzech godzinach zająć wyznaczoną przestrzeń. Gdy zakończyłem opadła na ziemię i rozbiła się o nią, stając się tym samym niewidoczną dla oka.
Pozostała jeszcze kwestia znalezienia sposobu na pozbycie się ciał oraz uprzątnięciu tego bajzlu, ale tym mogli się już zająć inni. Zwerbowanie ludzi do pracy za kilka galeonów było znacznie prostsze, jak pozbycie się mugolskiego szlamu w równie bestialski sposób.
|zt
-Ja też nie mam nic, co byłoby w stanie Ci pomóc- stwierdziłem zgodnie z prawdą, albowiem większość mego dzisiejszego ekwipunku stanowiły bazy pod klątwy, nie lecznicze eliksiry. Z resztą nie byłem w stanie ich samemu nakładać, moja wiedza o uzdrowicielskiej sztuce była wyjątkowo nędzna, dlatego rzadko brałem ze sobą więcej jak jedną fiolkę. -Najwyżej przerwiesz mu walentynkowe amory, są sprawy ważne i ważniejsze. Może i złamana kość nie zagraża zdrowiu, ale przecież wcale nie musisz tego wiedzieć- wygiąłem wargi w ironicznym wyrazie. Nie ukrywałem własnej złośliwości, to właśnie ona wzbudziła mnie we sympatię do składania niezapowiedzianych wizyt – im w mniej właściwym momencie, tym lepiej.
Nie skomentowałem już kwestii zapasów. Kiepski, sytuacyjny żarcik miał wnet rozejść się po kościach, albowiem czekało na nas o wiele ważniejsze zadanie. Prawdopodobnie rozdanie tych zapasów byłoby dobrym ruchem, aczkolwiek wcześniej należałoby dokładnie je przejrzeć. Nie ufałem mugolom, nie byłem w stanie powiedzieć, co za paskudztwo trzymali w swych spiżarniach, dlatego lepiej, aby zajęła się tym jakaś kompetentna osoba. Chang oraz Sallow zdawali się znać na świecie niemagicznych, a więc może i tutaj byliby w stanie zrobić porządek? Im więcej produktów oraz rzeczy udałoby nam się wydać potrzebującym, tym większe poparcie zdobyłby nowy władca Kentwell Hall.
-Będzie mi przynosił ognistą?- rzuciłem w kierunku Sigrun, choć myślami byłem już w samym środku masakry. Łaknąłem rozlewu krwi, pragnąłem wyniesienia na piedestał władzy i chwały Czarnego Pana, który winien już od dawna zajmować te historyczne ziemie. Mugolska zaraza stanowiła jedynie niewielki problem, drobną barierę, z jaką należało się uporać, a osłabieni trucizną byli jeszcze mniej niebezpieczni. Miałem już okazję natknąć się na ich broń, która choć z pozoru nie wydawała się groźna, to przy ataku z zaskoczenia mogła wyrządzić wiele szkód.
Skinieniem głowy zgodziłem się z Maghnusem. Podobał mi się sposób jego myślenia oraz działania. Przede wszystkim zapobiegawczość i ocena ryzyka – czyżby te cechy przypisane były do każdego pasjonata starożytnych przekleństw? Lubiłem z nim pracować i choć wcześniej zadania opierały się głównie o prastarą sztukę, to wówczas wojenne zdawały się nie tracić na swej jakości i zrozumieniu.
-Zaczęli bez nas, a my skończymy bez nich- odparłem Traversowi, a kpiący uśmieszek pojawił się w kącikach ust. -Mantykora stoi otworem- dodałem nim rozmyłem się w kłębach czarnej mgły. Z pewnością Karczma na Śmiertelnym Nokturnem nie była spełnieniem marzeń, co do samego miejsca świętowania, jednakże ja miałem do niej sentyment. Wszechobecny motłoch nie robił już na mnie wrażenia, ani nie budził irytacji, bowiem jeśli zajdzie taka konieczność, to wywali się ich wszystkich na zbity pysk.
Czar był niezwykle silny; czarnomagiczna klinga przeszyła pierś młodzieńca na wylot i nie dała mu żadnych szans na obronę, a tym bardziej przeżycie. Krew wypłynęła z podłużnych ran, ubrudziła koszulę, aż w końcu podłogę, kiedy to osunął się na ziemię. To właśnie za nim dostrzegłem Edwarda, który wpatrywał się w inferiusa z dość nietypową miną. Obawiał się czegoś? Jego słowa przyprawiły mnie o kpiący uśmiech, lecz nie zamierzałem komentować jego postawy, albowiem wciąż wielu mugoli czekało na śmierć. -Lord odsunie się, bo plamy z krwi podobno ciężko zlikwidować- rzuciłem, nim instynktownie nie posłałem czarnomagicznego zaklęcia w kierunku nadciągającej kobiety – prawdopodobnie zdesperowanej na tyle, aby zaatakować mnie gołymi rękoma.
Fale wywołane przez Traversa sprawiły, że większość – i tak już osłabionych – gości zaczęła potykać się o własne nogi i przewracać nawet tych, których błędnik nie szalał. Panika sięgnęła zenitu, gdyż na dobrą sprawę niektórzy zostali pozbawieniu tchu przez staranowanie, a nie plugawą klątwę. Pazury, jakie pojawiły się na rękach inferiusa również sprawdziły się wyjątkowo dobrze; istota zabijała jednego za drugim. Widząc w nim nadzieję na szybsze rozprawienie się z każdą osobą w zamku wypowiedziałem inkantację wskazując zwłoki młodej dziewczyny, albowiem pomoc każdemu się przyda, nawet tej bestii. Na nic to się jednak zdało, więc spróbowałem po raz kolejny, lecz tym razem skupiłem myśli tylko i wyłącznie na sile, jaka mogłoby jej przysługiwać, na czarnej magii płynącej przez wężowe drewno – te jednak nie chciało ze mną współpracować. Trzecia i ostatnia próba również okazała się fiaskiem, najwyraźniej nie był to dzień na podobne zaklęcie. Nie czułem jednak zawodu, wcześniej wszystko wychodziło mi zgodnie z planem.
Niewielu już stało na nogach, dlatego o wiele prościej było nam się odnaleźć spojrzeniem. Dostrzegając Sigrun ruszyłem w jej stronę i skinąłem głową na znak zgody, kiedy chciała wznieść ponad szczyty Kentwell Hall mroczny znak. -Nie będziemy babrać się w ich posoce- rzuciłem pewnym tonem. -Wezwiemy kogoś z Londynu lub złapiemy kilku tutejszych w potrzask, aby wykonali brudną robotę. Cały zamek jest do sprzątnięcia i odrestaurowania jeśli ma być przekazany Czarnemu Panu- zawyrokowałem nie wyobrażając sobie, abyśmy marnowali teraz czas na przenoszenie tak pokaźnej sterty zwłok. -Edward masz na to jakiś pomysł?- rzuciłem w kierunku lorda, którego posępna mina daleka była od zadowolonej. Miał on jednak swoich paziów, znał też wielu ludzi, może przyjdzie mu do głowy kto mógłby ogarnąć ten syf – w końcu nie wyobrażałem sobie, aby robili to Rycerze Walpurgii, czy sam lord Parkinson.
Gdy wszyscy zabrali się za nakładanie zabezpieczeń sam zdjąłem ograniczające bariery z drzwi, a następnie wyszedłem na podłużny hol, który prawdopodobnie był jednym z głównych tutejszej posesji. Moja różnorodność w pułapkach nie była nader wielka, lecz potrafiłem stworzyć Zawieruchę, która choć mozolna w pracy, to była niezwykle skuteczna. Zacząłem wypowiadać inkantacje, leniwie przesuwałem wężowym drewnem wzdłuż podłużnego korytarza, jaki miał stać się swoistą pułapką. Magia przepływała przez różdżkę, czułem jej delikatne drgania, ale starałem się w pełni skupić na wypowiadanych zaklęciach, aby nie popełnić żadnego błędu. Śnieżnobiała mgiełka uniosła się ku górze i zgodnie z moim ruchami zaczynała rozciągać, aby po przeszło trzech godzinach zająć wyznaczoną przestrzeń. Gdy zakończyłem opadła na ziemię i rozbiła się o nią, stając się tym samym niewidoczną dla oka.
Pozostała jeszcze kwestia znalezienia sposobu na pozbycie się ciał oraz uprzątnięciu tego bajzlu, ale tym mogli się już zająć inni. Zwerbowanie ludzi do pracy za kilka galeonów było znacznie prostsze, jak pozbycie się mugolskiego szlamu w równie bestialski sposób.
|zt
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Wielowymiarowe działania Rycerzy Wapurgii nie mogły skończyć się porażką. Zwiady, rozpoznanie sieci ciągnących się tuneli, przygotowane pułapki i zapewnienie sobie przychylności wartownika było wstępem do sukcesu. W dniu, w którym dawna siedziba rodu Gaunt po raz kolejny tętniła życiem, blichtrem i bogactwem trwoniących majątek mugoli, Tatiana podobnie jak Edward brylowali w towarzystwie, angażując się w misję od wewnątrz, pośród zgromadzonych gości, Drew i Maghnus zajęli się nakładaniem odpowiednich zabezpieczeń, Sigrun wraz z Manannanem pozbyli się kłopotów. Rozlanie gościom silnej trucizny uważonej przez Revnę, okazało się dobrym pomysłem. Zapędzenie gości w kozi róg, dokonanie brutalnych morderstw uczyniło z balu masakrę. Nad Kentwell Hall pojawił się mroczny znak, który zwrócił uwagę mieszkańców Suffolk. Wielu z nich doskonale wiedziało — widziało na własne oczy lub słyszało — czym był ten symbol i w jaki sposób powstawał. Dzięki magii. Błyszczące na niebie gwiazdy uformowane w czaszkę i wyłaniającego się z niej węża wywołały popłoch w całej okolicy, ludzie masowo zaczęli uciekać. Wieść o masakrze rozniosła się po hrabstwie, z dnia na dzień z pogłosek i doniesień stając się mroczną legendą, jeszcze bardziej upiorną niż prawda, która miała miejsce. Kentwell Hall pozostawało wciąż nieuprzątnięte i nieodrestaurowane, ale zupełnie opustoszałe podobnie jak okolica. Wieści o tym, co tu zaszło i kto był za to odpowiedzialny dotarły do wielu miejsc w całym hrabstwie.
Mg nie kontynuuje rozgrywki
Nocą niebo rozbłysło, gdy kometa rozpadła się na tysiące kawałków. Jej fragmenty mknęły gwałtownie w dół, siejąc zniszczenie i śmierć. Mieszkańcy, którzy byli naocznymi świadkami, mówili o tym, jak potężny meteoryt wielkości pięści olbrzyma spadł z hukiem na budynek po starej, mugolskiej rodzinie. Posiadłość została zmieciona z powierzchni ziemi, podobnie jak okoliczne zabudowania. Wielu poniosło śmierć, jeszcze więcej było rannych. Wołano o uzdrowiciela, lament unosił się przez całą noc. Wzniecony pył ziemny, zmieszany z odłamkami skał i murów, stworzył gęsty całun nad okolicą, nie dopuszczając promieni słonecznych. Temperatura natychmiast się obniżyła, jakby z dnia na dzień lato zamieniło się w późną jesień. Niektórzy nawet napalili w piecach, chcąc się rozgrzać. Część mieszkańców twierdziła, że wiedzieli szadź na roślinach. Ludzie rzucili się do akcji ratunkowych pomimo przedziwnej atmosfery wokół. Ta była ciężka, ponura i bardzo złowroga, jednak to nie odstraszało ochotników. Ranni potrzebowali opieki, a ci pozbawieni dachu nad głową - schronienia. Potężny krater zaś ujawnił to, co skrywało się w podziemiach starej posiadłości. Odsłonięty został wąski tunel, który straszył ciemnością, jaką ciężko było rozproszyć jakimkolwiek światłem. Zdawało się, że ta jest niemal namacalna - niczym zawieszona płachta materiału. Nie było jeszcze odważnych, którzy zapuściliby się głębiej niż na parę kroków. Wszyscy opowiadali, że żadne zaklęcie, żadna lampa, nie była wstanie przebić się przez gęstniejący mrok. Biło też z wnętrza niesamowite ciepło, wręcz gorąc, jaki powstrzymywał śmiałków przed wejściem głębiej.
W okolicy krateru powstał punkt opieki medycznej, ludzie przynosili co mieli, i co posiadali. Wśród gruzów nadal znajdowano ciała i szukano ostatnich ocalałych.
Jeżeli zdecydujecie się na wejście do tunelu, po napisaniu postów zgłoście się do MG (Primrose Burke). W przeszukiwaniu tunelu mogą wziąć udział inne postaci niż te, które pomagały przy szpitalu polowym.
19 sierpnia 1958 r.
Od czasu nocy spadających meteorytów drzwi Przeklętej Warowni zdawały się nie zamykać. Każdego dnia, w każdej godzinie spływały na biurko namiestnika przerażające sprawozdania, płaczliwe lamenty rozlewające się czarnym kleksem po pomiętych skrawkach pergaminów. Padał dom za domem – nawet jeżeli dziś coś stało, jutro mury posypać mogły się w drobny mak. Nikt z nas nie spał dobrze. Na nogi postawiono wszystkich ludzi zdolnych do pracy, biegłych w lecznictwie, budownictwie czy każdej innej dziedzinie, która mogła nieść ulgę poszkodowanym. Byłam pewna, że w tonie napływającej korespondencji z błaganiem o pomoc nie zabrakło wzmianki o jakimkolwiek naszym regionie. Jakby tego mało, dom pogrzebowy przechodził prawdziwe oblężenie. Prośby o pochówki ze wszystkich stron kraju, choćby i te masowe, gdzie trudność stanowiło samo zidentyfikowanie ofiar, przybywały przez cały czas, nierzadko docierając do Dunwich i mieszając się ze smutnymi apelami społeczności. Nie było jednak sposobu na to, bym mogła znajdować się w kilku miejscach jednocześnie. Z względnym spokojem, przy kolejnej kawie i ograbiąc samą siebie z z kilku godzin snu, zapisywałam wszystkie istotne informacje, starając się zapanować nad przedzierającym się przez nasze ziemie chaosem. Organizowaliśmy pomoc i przeznaczaliśmy środki wszędzie, gdzie było to konieczne. Z kalendarzy wymazywano spotkania towarzyskie i wszelkie nieistotne w godzinie katastrofy czynności. Mieliśmy zadbać, by udało się ochronić najwięcej ludzi, by udało się zapewnić im leki i schronienie. Wreszcie przyjdzie też pora, by pochować każde opatrzone śmiertelnym symbolem imię.
Tego dnia przyszła pora, by osobiście udać się na miejsce tragedii. Imponujący niegdyś dwór Kentwell Hall przestał istnieć. Być może westchnęłabym z pożałowaniem nad piękną architekturą, po której pozostała ledwie wyrwa w ziemi i odór śmierci, ale powodem naszego osobistego stawiennictwa wcale nie było opłakiwanie cennych murów. W tle trwającej akcji ratunkowej, w nienormalnym chłodzie jak na środek sierpnia, ziemia ujawniła coś nadzwyczajnego – zagadkowe podziemia starej posiadłości wraz z przejściem. – Nikt nie ma odwagi tam wejść – podkreśliłam raz jeszcze. Zbadanie znaleziska spadło więc na ramiona Macnairów. Ujawnione ciemne wejście nie robiło na mnie wrażenia, kiedy patrzyłam na nie wciąż jeszcze z pewnej odległości. Remontowałam dawne krypty, chowałam ludzi w głębokich ziemnych korytarzach. Czym ta sprawa mogła różnić się od dziesiątek minionych? Kolejny duch? Sypiące się na głowę kamienie? Trupy? Okoliczności jednak zdawały się na tyle niesamowite, by jednak nie odkładać na dalszy plan zbadania pojawiających się doniesień o tym miejscu. – Chodźmy, szkoda czasu – zakomunikowałam, ruszając nawet jako pierwsza w stronę tajemnicy, która budziła pośród czarodziejów pracujących wokół ruin tak ogromny lęk. Od pierwszego koku, gdy ciało dopiero zanurzało się w ciemności, można było odczuć uderzenie gorąca – tak sprzeczne z uczuciem chłodu wznoszącym się wokół zdemolowanej przez potężny meteoryt przestrzeni. Nie pozwoliłam jednak, by szyję związała mi ciasno udręka. Musieliśmy rozwiązać ten problem i powrócić do niesienia pomocy tym, którzy ocaleli. Zewsząd bowiem dobiegały żałosne nawoływania i płacz. Jeżeli wewnątrz czaiła się groza, tym bardziej sprawa nie mogła być pozostawiona przypadkowemu człowiekowi. W godzinie niewiadomych mroków i trzęsącej się ziemi należało dmuchać na zimne.
Dokąd prowadził tunel? Co znajdowało się na jego końcu?
Od czasu nocy spadających meteorytów drzwi Przeklętej Warowni zdawały się nie zamykać. Każdego dnia, w każdej godzinie spływały na biurko namiestnika przerażające sprawozdania, płaczliwe lamenty rozlewające się czarnym kleksem po pomiętych skrawkach pergaminów. Padał dom za domem – nawet jeżeli dziś coś stało, jutro mury posypać mogły się w drobny mak. Nikt z nas nie spał dobrze. Na nogi postawiono wszystkich ludzi zdolnych do pracy, biegłych w lecznictwie, budownictwie czy każdej innej dziedzinie, która mogła nieść ulgę poszkodowanym. Byłam pewna, że w tonie napływającej korespondencji z błaganiem o pomoc nie zabrakło wzmianki o jakimkolwiek naszym regionie. Jakby tego mało, dom pogrzebowy przechodził prawdziwe oblężenie. Prośby o pochówki ze wszystkich stron kraju, choćby i te masowe, gdzie trudność stanowiło samo zidentyfikowanie ofiar, przybywały przez cały czas, nierzadko docierając do Dunwich i mieszając się ze smutnymi apelami społeczności. Nie było jednak sposobu na to, bym mogła znajdować się w kilku miejscach jednocześnie. Z względnym spokojem, przy kolejnej kawie i ograbiąc samą siebie z z kilku godzin snu, zapisywałam wszystkie istotne informacje, starając się zapanować nad przedzierającym się przez nasze ziemie chaosem. Organizowaliśmy pomoc i przeznaczaliśmy środki wszędzie, gdzie było to konieczne. Z kalendarzy wymazywano spotkania towarzyskie i wszelkie nieistotne w godzinie katastrofy czynności. Mieliśmy zadbać, by udało się ochronić najwięcej ludzi, by udało się zapewnić im leki i schronienie. Wreszcie przyjdzie też pora, by pochować każde opatrzone śmiertelnym symbolem imię.
Tego dnia przyszła pora, by osobiście udać się na miejsce tragedii. Imponujący niegdyś dwór Kentwell Hall przestał istnieć. Być może westchnęłabym z pożałowaniem nad piękną architekturą, po której pozostała ledwie wyrwa w ziemi i odór śmierci, ale powodem naszego osobistego stawiennictwa wcale nie było opłakiwanie cennych murów. W tle trwającej akcji ratunkowej, w nienormalnym chłodzie jak na środek sierpnia, ziemia ujawniła coś nadzwyczajnego – zagadkowe podziemia starej posiadłości wraz z przejściem. – Nikt nie ma odwagi tam wejść – podkreśliłam raz jeszcze. Zbadanie znaleziska spadło więc na ramiona Macnairów. Ujawnione ciemne wejście nie robiło na mnie wrażenia, kiedy patrzyłam na nie wciąż jeszcze z pewnej odległości. Remontowałam dawne krypty, chowałam ludzi w głębokich ziemnych korytarzach. Czym ta sprawa mogła różnić się od dziesiątek minionych? Kolejny duch? Sypiące się na głowę kamienie? Trupy? Okoliczności jednak zdawały się na tyle niesamowite, by jednak nie odkładać na dalszy plan zbadania pojawiających się doniesień o tym miejscu. – Chodźmy, szkoda czasu – zakomunikowałam, ruszając nawet jako pierwsza w stronę tajemnicy, która budziła pośród czarodziejów pracujących wokół ruin tak ogromny lęk. Od pierwszego koku, gdy ciało dopiero zanurzało się w ciemności, można było odczuć uderzenie gorąca – tak sprzeczne z uczuciem chłodu wznoszącym się wokół zdemolowanej przez potężny meteoryt przestrzeni. Nie pozwoliłam jednak, by szyję związała mi ciasno udręka. Musieliśmy rozwiązać ten problem i powrócić do niesienia pomocy tym, którzy ocaleli. Zewsząd bowiem dobiegały żałosne nawoływania i płacz. Jeżeli wewnątrz czaiła się groza, tym bardziej sprawa nie mogła być pozostawiona przypadkowemu człowiekowi. W godzinie niewiadomych mroków i trzęsącej się ziemi należało dmuchać na zimne.
Dokąd prowadził tunel? Co znajdowało się na jego końcu?
Irina Macnair
Zawód : Właścicielka domu pogrzebowego
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
Ty się boisz śmierci, a ja nazywam ją przyjaciółką. Ja nią jestem.
OPCM : 15 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 22 +6
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Dwunasty sierpnia, ostatni ze względnie spokojnych i pozbawionych katastrofalnych widoków dni zdawał się być odległą przeszłością, choć minęło zaledwie siedem zachodów słońca. Trzynasty postawił za sobą niewidzialną granicę, ogromną przepaść, jakiej żaden ze śmiertelników nie był w stanie pokonać. Zdawał się odciąć od tego co dobre, zgnieść w czarodziejach wszelką nadzieję, radość i zaciskając dłonie na szyi, nierzadko do utraty tchu, śmiać się w twarz z naszej nieporadności względem żywiołu, a być może niezbadanej, magicznej siły. Zrzucił na nas ciężar, jaki trudno było nieść na barkach, zażądał odpowiedzialności, na którą nie wszyscy byli gotowi. Zastanawiałem się czy tylko mną targały wątpliwości, czy tylko mnie pochłonęła nieznana mi dotąd niepewność względem własnych możliwości. Gdyby chodziło wyłącznie o rodzinę oraz dom, to daleki byłbym od oddania się ponurym myślom, jednakże po kwietniowej nobilitacji sytuacja wyglądała zupełnie inaczej. Czy Ramsey również się z tym zmagał? Deirdre? Czy oni też doświadczyli ciężkość dźwiganego brzmienia? Zniszczenia, z jakimi spotkaliśmy się po marcowych walkach okazały się wówczas delikatnym wstępem, krótkim testem tego, co czekało nas przeszło cztery miesiące później. Wywieszenie białej flagi było jednak ostatnim, co przyszłoby mi do głowy – nie zamierzałem się poddać, a tym bardziej pokazać słabości. Takowe mogła dostrzec tylko jedna osoba, bowiem to właśnie przy niej zdarzyło mi się je obnażyć i zależało mi, aby tak zostało. Nawet przy Irinie daleki byłem od wyjawiania własnych trosk stawiając na twardy i konkretny dialog, wymianę argumentów oraz spostrzeżeń. Pragnąłem wspólnie obmyśleć plan powrotu do względnej normalności, naprawy zniszczeń oraz zadbania o mieszkańców Suffolk, gdyż jej wiedza oraz pomoc były nieocenione. Mimo, że do mnie należało ostatnie słowo oraz finalne decyzje, to nie chciałem opierać się jedynie o własne doświadczenie, którego – nie dajmy się zwieść – wciąż było zbyt mało. Nikt z nas nie wychował się w rodzinie, która posiadała ziemie, nikt z nas nie miał wielu okazji przebywać wśród osób mających pod swymi skrzydłami wszystkich mieszkańców danego hrabstwa. Potrzebowaliśmy czasu na naukę, szczególnie mi był on niezbędny, jednakże rzeczywistość nie przewidziała taryfy ulgowej – wpakowała mnie wprost do paszczy chimery i tylko ode mnie zależało, czy uda mi się z niej uwolnić. Wyjść z podniesioną głową.
Kentwell Hall, niegdyś siedziba rodu Gaunt, stała się wspomnieniem. Na próżno było szukać wysokich murów, gustownie urządzonych wnętrz oraz przestronnych ogrodów. Zrównaną z ziemią posiadłość już wcześniej nawiedziła śmierć, kiedy to podczas balu wraz z Rycerzami Walpurgii wyplewiliśmy mugolski motłoch. Konstrukcja, na jakiej nam zależało, została jednak wtem nienaruszona, a w planach pozostawało jej odrestaurowanie i przekazanie w ręce zasłużonej rodziny. Cel nie został spełniony i na pierwszy rzut oka gotów byłem stwierdzić, że nigdy już nie zostanie osiągnięty.
-W lutym rozprawiliśmy się z mieszkańcami domostwa- zacząłem przystając tuż obok Iriny. Objąłem wzrokiem rozległy krater szukając wejścia do tunelu, jaki niejednego śmiałka odstraszył swą ponurą aurą. Podobno rozlegała się w nim ciemność, której nie można było rozproszyć żadnym światłem, ale o prawdziwości tych plotek miałem się dopiero przekonać. -Budynek ma rozległą sieć podziemnych korytarzy, to właśnie nimi część z nas dostała się na bal. Weszliśmy od zachodniej strony- nie powróciłem do tego wspomnienia bez przyczyny, dlatego kiedy Irina wyrwała się do przodu zacisnąłem na jej ramieniu dłoń. -Nałożyłem po drodze kilka klątw, żeby uniemożliwić komukolwiek ucieczkę- może tajemnicza wyrwa nie miała żadnego połączenia z przemierzoną wtem drogą, ale musieliśmy zachować czujność. Byłaby to istna ironia losu, ale czyż właśnie cały angielski krajobraz nią nie był? -Wierz mi, że nie chciałabyś się przekonać o ich sile- uśmiechnąłem się nieznacznie, po czym zabrałem rękę i przeniosłem spojrzenie na Igora. -Gotowy?- spytałem retorycznie sięgając po wężowe drewno. -Hexa revelio- wypowiedziałem kierując różdżkę prosto w ciemność. Nagły wzrost temperatury nie wróżył niczego dobrego, podobnie jak nieprzenikniony mrok.
Kentwell Hall, niegdyś siedziba rodu Gaunt, stała się wspomnieniem. Na próżno było szukać wysokich murów, gustownie urządzonych wnętrz oraz przestronnych ogrodów. Zrównaną z ziemią posiadłość już wcześniej nawiedziła śmierć, kiedy to podczas balu wraz z Rycerzami Walpurgii wyplewiliśmy mugolski motłoch. Konstrukcja, na jakiej nam zależało, została jednak wtem nienaruszona, a w planach pozostawało jej odrestaurowanie i przekazanie w ręce zasłużonej rodziny. Cel nie został spełniony i na pierwszy rzut oka gotów byłem stwierdzić, że nigdy już nie zostanie osiągnięty.
-W lutym rozprawiliśmy się z mieszkańcami domostwa- zacząłem przystając tuż obok Iriny. Objąłem wzrokiem rozległy krater szukając wejścia do tunelu, jaki niejednego śmiałka odstraszył swą ponurą aurą. Podobno rozlegała się w nim ciemność, której nie można było rozproszyć żadnym światłem, ale o prawdziwości tych plotek miałem się dopiero przekonać. -Budynek ma rozległą sieć podziemnych korytarzy, to właśnie nimi część z nas dostała się na bal. Weszliśmy od zachodniej strony- nie powróciłem do tego wspomnienia bez przyczyny, dlatego kiedy Irina wyrwała się do przodu zacisnąłem na jej ramieniu dłoń. -Nałożyłem po drodze kilka klątw, żeby uniemożliwić komukolwiek ucieczkę- może tajemnicza wyrwa nie miała żadnego połączenia z przemierzoną wtem drogą, ale musieliśmy zachować czujność. Byłaby to istna ironia losu, ale czyż właśnie cały angielski krajobraz nią nie był? -Wierz mi, że nie chciałabyś się przekonać o ich sile- uśmiechnąłem się nieznacznie, po czym zabrałem rękę i przeniosłem spojrzenie na Igora. -Gotowy?- spytałem retorycznie sięgając po wężowe drewno. -Hexa revelio- wypowiedziałem kierując różdżkę prosto w ciemność. Nagły wzrost temperatury nie wróżył niczego dobrego, podobnie jak nieprzenikniony mrok.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
The member 'Drew Macnair' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 78
'k100' : 78
Do uszu dobiegał lament, zewsząd łypała nań krew, w eterze zastygały pytania o tamtą czy tamtego; polowy szpital wrzał od emocji, niosąc ze sobą ponure obrazy ludzkiego cierpienia, nawet jego, niewrażliwego dotąd na wizje śmierci i rozpaczy, napełniając jakimś dziwacznym jarzmem współczucia. Snuł się od ofiary do ofiary, w trochę jakby zamglonej manierze dotykając sedna otwartych ran, najczęściej spajając je zaledwie doraźnym rozwiązaniem; przechodził od twarzy do twarzy, zręcznie udzielając jeszcze żywym pierwszej pomocy w zastałym niespodziewanie kontakcie. Dopóki nie zjawi się medyk, zapewniał każdego z osobna względnie statecznym głosem, pośród gromady jęków przeraźliwie wyrażających ból i niepokój, wokół krzyków alarmująco oświadczających o nadchodzącej agonii. Tych pierwszych uciszył wreszcie wytchnieniem, przybyły na prośbę namiestnika, kompetentny uzdrowiciel, ciała tych drugich on sam, osobiście, przykrywał zaś wymownie plandeką, w niemym geście oddając je w ręce bezwzględnej kostuchy, zaśmiewającej się teraz cicho na widok człowieczej bezradności. Wszechmocny żywioł przeistaczał ich w niewiele już znaczące prochy, jakże nieistotne dla płonącego świata reminiscencje bytu; ci, którzy szczęśliwie zdołali się ostać, pozostawali jednak przecież w ciągle trwającym mroku niepewności, zasypiając w uczuciu podłej trwogi, bez gwarancji na to, że nadchodzącego dnia zbudzi ich jeszcze blask świtu. Nadzieja miała być teraz najskuteczniejszym lekiem, swoistym panaceum na przejęcie ustawicznie krążące w żyłach. Bo choć w tych lądach nie doglądał wcale kształtów swojego prawdziwego domu, a w angielskim brzmieniu nie odkrywał własnej tożsamości, dotarłszy tutaj złożył bezgłosą obietnicę. Zobowiązanie, którego siła zależeć miała wyłącznie od niego; deklarację, której wyraz znajdywał oparcie w lojalności. Wszakże wyłącznie dzięki niej, moderowanej gestami służalczej sprawczości, moderowanej słowem prośby ujawnionym z ust najbliższych, doświadczał tutaj wygód i przywilejów, których nie dzierżył w swoim potencjale żaden inny skrawek ziemi. Wszakże wyłącznie dzięki niemu, temu pokornemu oddaniu czuwającemu nad nim Drew i chroniącej go matce, znaczył w tej rzeczywistości więcej, niźli sugerowało obcobrzmiące nazwisko obcego imigranta. Zastała poprawność nawiedzała go niekiedy irytacją, przypominając niechlubnie o frywolnych czasach zanurzonych w przedsmaku wolności, przypominając o bezwstydnym podążaniu naprzód własnymi ścieżkami decyzyjności, napawających płuca rześkim powiewem swobody; prędko przypominał sobie jednak o zasługach i szacunku, o wdzięczności i uznaniu, na powrót wracając do granic stabilnych ram, z powodzeniem kreślących wizje optymistycznej przyszłości. Przyszłości, w której jego wybory nosił znamiona znaczących, a on sam zapisywał się jakąkolwiek pamięcią na kartach dynamicznej historii. Być może banalne zaszycie rozległego rozcięcia na szyi jakiegoś przypadkowego czarodzieja wcale mu tego nie zapewniało, być może włażenie do epicentrum cienia, do wyzierającego z dna krateru tunelu, było zaledwie pojedynczym pierwiastkiem zasług pośród ogromu wszystkich innych, ale coś tymi działaniami niewątpliwie udowadniał. Czy ci dlań najważniejsi, zbudowani na wzór swoistych autorytetów, postrzegali to tak samo?
Nienormalny chłód osiadał na skórze, grunt widniał grząską wahliwością, ciężar mgły wsiąkał zaś w materiał czarnego swetra; trzy blade sylwetki zdawały się mieszać z szarzyzną okolicy, niepokojąco zalegającej w ciszy i niewiadomej. Przysłuchiwał się konwersacji towarzyszy, na pytanie kuzyna odpowiedział tylko głuchym skinieniem głowy i, zapewne nieskuteczną w tych warunkach, inkantacją:
— Lumos maxima — odważył się jednak na próbę rozgonienia zmierzchu, tak też kraniec różdżki sięgnął wnętrza kanału, teraz dziwacznie oddającego kontrastujące z uprzednim zimnem ciepło. Co, u licha, kryło się na jego końcu?
| bonus +3 do wszystkich rzutów k100
Nienormalny chłód osiadał na skórze, grunt widniał grząską wahliwością, ciężar mgły wsiąkał zaś w materiał czarnego swetra; trzy blade sylwetki zdawały się mieszać z szarzyzną okolicy, niepokojąco zalegającej w ciszy i niewiadomej. Przysłuchiwał się konwersacji towarzyszy, na pytanie kuzyna odpowiedział tylko głuchym skinieniem głowy i, zapewne nieskuteczną w tych warunkach, inkantacją:
— Lumos maxima — odważył się jednak na próbę rozgonienia zmierzchu, tak też kraniec różdżki sięgnął wnętrza kanału, teraz dziwacznie oddającego kontrastujące z uprzednim zimnem ciepło. Co, u licha, kryło się na jego końcu?
| bonus +3 do wszystkich rzutów k100
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Igor Karkaroff' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 37
'k100' : 37
Czarna dziura ziała nieprzeniknioną ciemnością, nad nią wystawały kikuty kamiennych ścian; wspomnienie po dawnej budowli. Ostała się kupa gruzu, która przygniotła wiele ciał, a pył unoszący się w powietrzu osadzał się grubą warstwą na kamieniach i twarzach ludzkich, zamarły i zastygłych w grymasie przerażenie i bólu kiedy ostatnie tchnienie było wyrwane z ich płuc.
Namiot szpitala polowego, nadzorowanego przez uzdrowiciela z ramienia Ministerstwa Magii i świętego Munga, stał pomiędzy ruinami wykorzystując pozostałe mury jako półki czy też prowizoryczne prycze. Ludzie kręcili się wokół wejścia do podziemi, ale nikt nie miał odwagi wejść głębiej, chociaż były głosy, że w środku jest ktoś uwięziony.
Pojawienie się rodziny namiestnika przyjęto z pewną ulgą i sporą dozą zainteresowania, ponieważ mieli zamiar wejść w ciemność.
Wężowe drewno skutecznie rzuciło zaklęcie, ale powietrze nie pokryło się bielą, jedynie jakieś resztki, niczym rzadka mgła kłębiły się wokół nóg Drew świadcząc o tym, że zabezpieczenia były, ale wraz z kometą zostały zniszczone. Pozostał po nim cień śladu, który nie mógł im zagrać, cień informujący, że były mocne, a słowa czarodzieja nie były jedynie przechwałkami.
Różdżka Igora rozbłysła na końcówce lekkim światłem, kula zaś nie uniosła się nad nimi, aby rozgonić czającą się ciemność. Zdawało się wręcz, że ta została pogłębiona i nieprzenikniona ludzkim wzrokiem. Odgłos kroków wręcz w niej ginął, jakby zapadał się w miękkość czerni, jakby była materiałem, który pochłania wszelkie dźwięki. Ciemność nadal pozostała nieprzenikniona. Nie widzieli wyciągniętej przed sobą własnej dłoni. Droga zaś zdawała się prosta, bez żadnych zakrętów, jedynie lekko opadała w dół.
Wtem, kiedy zdawało się, że zapadali się w totalnej głuszy z głębi korytarza dało się słyszeć wołanie. Ciche, jakby zza ściany -Pomocy! niósł się bardziej szeptem niż krzykiem. Dźwięk osuwających się kamieni gdzieś obok nie wróżył niczego dobrego…
Drew, twoje zaklęcie wykryło śladowe ilości wcześniej nałożonych zabezpieczeń. Nie zagrażają wam. Igor, różdżka na chwilę rozbłysła światłem, ale nie odgoniła ciemności.
Nadal w niej pozostajcie i praktycznie niczego nie widzicie przed sobą.
Ostatnia osoba pisząca posta proszona jest o zakomunikowanie do MG, celem kontynuowania wątku.
Namiot szpitala polowego, nadzorowanego przez uzdrowiciela z ramienia Ministerstwa Magii i świętego Munga, stał pomiędzy ruinami wykorzystując pozostałe mury jako półki czy też prowizoryczne prycze. Ludzie kręcili się wokół wejścia do podziemi, ale nikt nie miał odwagi wejść głębiej, chociaż były głosy, że w środku jest ktoś uwięziony.
Pojawienie się rodziny namiestnika przyjęto z pewną ulgą i sporą dozą zainteresowania, ponieważ mieli zamiar wejść w ciemność.
Wężowe drewno skutecznie rzuciło zaklęcie, ale powietrze nie pokryło się bielą, jedynie jakieś resztki, niczym rzadka mgła kłębiły się wokół nóg Drew świadcząc o tym, że zabezpieczenia były, ale wraz z kometą zostały zniszczone. Pozostał po nim cień śladu, który nie mógł im zagrać, cień informujący, że były mocne, a słowa czarodzieja nie były jedynie przechwałkami.
Różdżka Igora rozbłysła na końcówce lekkim światłem, kula zaś nie uniosła się nad nimi, aby rozgonić czającą się ciemność. Zdawało się wręcz, że ta została pogłębiona i nieprzenikniona ludzkim wzrokiem. Odgłos kroków wręcz w niej ginął, jakby zapadał się w miękkość czerni, jakby była materiałem, który pochłania wszelkie dźwięki. Ciemność nadal pozostała nieprzenikniona. Nie widzieli wyciągniętej przed sobą własnej dłoni. Droga zaś zdawała się prosta, bez żadnych zakrętów, jedynie lekko opadała w dół.
Wtem, kiedy zdawało się, że zapadali się w totalnej głuszy z głębi korytarza dało się słyszeć wołanie. Ciche, jakby zza ściany -Pomocy! niósł się bardziej szeptem niż krzykiem. Dźwięk osuwających się kamieni gdzieś obok nie wróżył niczego dobrego…
Drew, twoje zaklęcie wykryło śladowe ilości wcześniej nałożonych zabezpieczeń. Nie zagrażają wam. Igor, różdżka na chwilę rozbłysła światłem, ale nie odgoniła ciemności.
Nadal w niej pozostajcie i praktycznie niczego nie widzicie przed sobą.
Ostatnia osoba pisząca posta proszona jest o zakomunikowanie do MG, celem kontynuowania wątku.
Przysłuchiwałam się opowieści Drew, dość sprawnie łącząc ze sobą wątki. Jego wspomnienie i zastane tutaj mroczne pogorzelisko łatwo ożywiały wyobraźnię. Pod ziemią czaić się mogła groza, bez wątpienia niosąca niebezpieczeństwo dla mieszkańców Suffolk. Dlatego musieliśmy się tutaj dziś znaleźć. Bogata historia domostwa pozwalała podejrzewać, że głęboko osadzone ścieżki kryły tajemnicę, być może prowadziły do miejsc znacznie oddalonych, być może za chwilę zmuszą nas do poświęcenia się. Byłam gotowa na trudności i nie zamierzałam dać im się przelęknąć. Strach rzadko mącił mi w umyśle. Gdyby było inaczej, wciąż tkwilibyśmy z Igorem w szorstkich odmętach Bułgarii, dysponując ledwie pogłoską o działaniach Macnairów w Anglii. Historia jednak potoczyła się inaczej i dziś mogliśmy czynnie uczestniczyć w dziele Czarnego Pana. Szereg wyzwań nierzadko jednak przekraczał choćby i te śmielsze wyobrażenia. Mimo to posuwałam się do przodu i zapewne wkroczyłabym pierwsza w najpodlejsze ciemności, gdyby nie gest ostrożności ze strony bratanka. Obróciłam lekko ku niemu twarz. Bronił mnie przed bolesnymi pułapkami, które sam pozostawił. Kusiło mnie, by wspomnieć, że znałam już drastyczną magię spod jego ręki. Że już zdołałam się przekonać, jak bolesny bywa jego gniew.
– Upewnij się zatem. Jeżeli jest, jak mówisz, możemy w tych korytarzach spędzić wiele godzin – stwierdziłam, ponownie zanurzając oko w czerni, która nie dostarczała nic. Zupełnie nic – wyłącznie głęboko zasiane w myślach podejrzenie o niebezpieczeństwie. Jeżeli ono wypełźnie na powierzchnię, znów rozprzestrzeni się krzywda. Mieszkańcy regionu przeżyli już dostatecznie wiele przykrości. Chciałam obronić ich przed kolejnymi, a przecież ciekawość w końcu wciągnie śmiałków w te odmęty. Jeżeli wewnątrz czaiła się potworność zrodzona z czarnej magii, śmierć prędko się nimi pożywi. Nie można było do tego dopuścić. – Coś pozostało? – spytałam na granicy szeptu, zupełnie jakby aura tego miejsca połykała skrawki dźwięków, nim te zdążyły przedostać się do ust.
Powołana do życia przez syna światłość nie poradziła sobie w starciu z bezwzględną ciemnością. – Trzymajmy się blisko, ta ciemność próbuje nas pochłonąć – zażądałam, choć zdawałam sobie sprawę z tego, że pozbawieni widoków mogliśmy łatwo dać się wciągnąć w pułapkę i rozdzielić. Wzniesione czujnie różdżki być może mogły zaradzić choćby częściowo na makabryczną toń, po ścieżkach której przyszło nam się poruszać. Co znajdowało się dalej? Dokąd prowadził ten tunel? – Coś słyszę – odparłam nagle, wyłapując niezbyt wyraźny głos. Trudno było określić, skąd dokładnie dobiegał i jak blisko znajdował się.. ktoś? Dlatego nieco wyżej wzniosłam różdżkę, by wyszeptać formułę pomocnego zaklęcia. – Homenum revelio – wymówiłam gładko, mając nadzieję, że czar wskaże mi, gdzie znajdował się ten, kto wołał. Że zaklęcie zdoła przebić się przez czerń tego sekretu i otrzymamy wskazówkę.
– Upewnij się zatem. Jeżeli jest, jak mówisz, możemy w tych korytarzach spędzić wiele godzin – stwierdziłam, ponownie zanurzając oko w czerni, która nie dostarczała nic. Zupełnie nic – wyłącznie głęboko zasiane w myślach podejrzenie o niebezpieczeństwie. Jeżeli ono wypełźnie na powierzchnię, znów rozprzestrzeni się krzywda. Mieszkańcy regionu przeżyli już dostatecznie wiele przykrości. Chciałam obronić ich przed kolejnymi, a przecież ciekawość w końcu wciągnie śmiałków w te odmęty. Jeżeli wewnątrz czaiła się potworność zrodzona z czarnej magii, śmierć prędko się nimi pożywi. Nie można było do tego dopuścić. – Coś pozostało? – spytałam na granicy szeptu, zupełnie jakby aura tego miejsca połykała skrawki dźwięków, nim te zdążyły przedostać się do ust.
Powołana do życia przez syna światłość nie poradziła sobie w starciu z bezwzględną ciemnością. – Trzymajmy się blisko, ta ciemność próbuje nas pochłonąć – zażądałam, choć zdawałam sobie sprawę z tego, że pozbawieni widoków mogliśmy łatwo dać się wciągnąć w pułapkę i rozdzielić. Wzniesione czujnie różdżki być może mogły zaradzić choćby częściowo na makabryczną toń, po ścieżkach której przyszło nam się poruszać. Co znajdowało się dalej? Dokąd prowadził ten tunel? – Coś słyszę – odparłam nagle, wyłapując niezbyt wyraźny głos. Trudno było określić, skąd dokładnie dobiegał i jak blisko znajdował się.. ktoś? Dlatego nieco wyżej wzniosłam różdżkę, by wyszeptać formułę pomocnego zaklęcia. – Homenum revelio – wymówiłam gładko, mając nadzieję, że czar wskaże mi, gdzie znajdował się ten, kto wołał. Że zaklęcie zdoła przebić się przez czerń tego sekretu i otrzymamy wskazówkę.
Irina Macnair
Zawód : Właścicielka domu pogrzebowego
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
Ty się boisz śmierci, a ja nazywam ją przyjaciółką. Ja nią jestem.
OPCM : 15 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 22 +6
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Kentwell Hall
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Suffolk