Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Suffolk
Ipswich Waterfront
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Ipswich Waterfront
Doki Ipswich położone są w zakolu rzeki Orwell i są uznawane za jedne z najszybciej rozwijających się w całej Wielkiej Brytanii. Są malownicze i przepełnione lokalnymi restauracjami, w których serwowane są zarówno dania rybne, jak i owoce morza. Deptak obfituje w kawiarnie i drobne sklepy, z których kilka należy do miejscowych czarodziejów. Niegdyś wieczorami port tętnił życiem, a przypływające prywatne żaglówki ściągały rzesze turystów — dziś, z powodu coraz bardziej komplikującej się sytuacji i wojny, której Suffolk się opiera, ulice opustoszały. Nadbrzeże portu otoczone jest linią tramwajową, która cieszy się dużą popularnością.
Przyzwyczajenie. To właśnie dzięki niemu była wewnętrznie przygotowana na wiele sytuacji z jego udziałem. Zdążyła już przywyknąć do tego typu żartów, słów wypowiadanych bez ogródek, ciągłych dwuznaczności i sarkazmu. Bezpośredniość była jego atutem. W świecie przepełnionym obłudną, ironią i zgnilizną ciężko było o prawdę. Mówił to co myślał, robił to co chciał. Był w tym autentyczny. Z jednej strony była to pożądana cecha. Ludzie gubili się już na początku konwersacji przyzwyczajeni do tego, że nikt nie mówi wprost o tym myśli. Bo nie przystoi, bo ważniejsze jest to jak się ktoś czuje niż to czy zna prawdę. Z drugiej po takim czasie potrafiła dostrzec kiedy faktycznie nie chce o czymś mówić, pragnie skłamać lub coś ukryć. Wystarczyło, że milczał odpowiednio długo. Oczywiście nie była to jakaś odgórnie zapisana zasada, a jedynie jej obserwacja. Na przestrzeni czasu mogło to ulec zmianie. Mógł poznać siebie lepiej, dostrzec rysy w samoświadomości i w odpowiedni sposób je wypracować. Mógł, ale nie była pewna czy to zrobił. Przynajmniej prowadzona przez nich konwersacja nie dawała jej ku temu żadnych przesłanek. – Taki jesteś pewien? – zapytała unosząc brew w pytającym geście. Na jej ustach błąkał się niewinny uśmiech. To fakt, była bardziej otwarta, może nawet bardziej złośliwa. Z większą swobodą przechodziła przez tematy, które kiedyś wzbudzały w niej krępacje. Możliwe, że to przez brak większych ograniczeń, prawdopodobnie on też dołożył do tego swoją cegiełkę. Czuła się z tym lepiej. Twarz wycofanej lady nigdy nie pasował do jej charakteru. – Masz rację – zaczęła z jeszcze większym uśmiechem nie odrywając od niego spojrzenia. – Zazdrość w ogóle nie jest w moim stylu – to nieprawda. Zazdrość była całkowicie w jej stylu, ale nie ta bezmyślna, dzika i prowokująca. Podobnie było z zemstą. Jeżeli miałaby kierować się mściwością i bezmyślnie atakować każdą osobę, która kiedykolwiek wzbudziła w niej złość, zazdrość lub furię, to albo utraciłaby zmysły, albo byłaby już martwa. Znała swoje emocje, potrafiła nad nimi panować i w konkretny sposób wykorzystać. Bynajmniej tak kiedyś było. Wiedziała, że jej słowa go zaintrygują.
Nie było odpowiedniej reakcji na wypowiedziane słowa i wędrówkę jego spojrzenia. Gdyby miała wybrać ścieżkę jaką chce podążać to prawdopodobnie zawierzyłaby tej, która stanowiłaby o rozsądku. Ich relacja kłóciła się jednak z rozumem. Usta mogły zaprzeczać, ale ciało dyktowało coś całkowicie innego. Dlatego nie widziała sensu w podejmowaniu żadnych decyzji. Była zbyt impulsywna, zbyt narwana jeśli chodziło o stojącego przed nią mężczyznę. Spotkanie przy stróżówce czy wymiana listów niczego nie zmieniły. Wtedy była pewna, że widzą się po raz ostatni, a dziś rozmyślała nad tym czy będą mieli szansę spotkać się ponownie. Jaki był właściwie sens podejmowania decyzji z wyprzedzeniem skoro wszystko zależało od „tu i teraz”? Wzruszyła ramionami w odpowiedzi na jego słowa. – W takim razie się przekonamy – dodała równie tajemniczo, równie nie wyjaśniając nic. I dzięki Merlinowi, że nie postanowiła robić mu wywodu dotyczącego jej braku stabilności. Widział wystarczająco dużo by dojść do tych wniosków sam. Inaczej by jej tu nie było, prawda?
Nie wiedziała czy chciałaby cokolwiek wyprzeć z pamięci. Jakiekolwiek spotkanie, jakąkolwiek rozmowę. Nawet ta w Zamglonej Dolinie wiele jej pokazała i pokrętnie dała jej przestrzeń do pogodzenia się z rzeczywistym stanem rzeczy. Ileż to razy widziała jak ludzie w męczarniach starają się zapomnieć o jakichś przeszłych wydarzeniach. Im bardziej się starali tym mocniej zagłębiali się w tych doznaniach. Ona uważała, że wszystkie wspomnienia są ważne. Nawet jeśli w złości czy w smutku zdarzało jej się prawić inaczej. Popełnione błędy, poruszone tematy i wylane łzy. Stracony jest tylko ten, który nie wyciąga z przeszłości wniosków. Cóż… może właśnie za to powinni wznieść toast. Jak widać oboje dla siebie byli już straceni, bo wniosków z przeżytych zdarzeń nie wyciągnęli wcale.
Ona była równie zaskoczona przebiegiem ich rozmowy. Nawet przez myśl jej przeszło, że idealnie potrafią kreować rzeczywistość. Bez większych sprzeczek, bez trudnych tematów, bez wylewania na siebie wiadra pomyj. Później doszła do wniosku, że może właśnie tak powinny wyglądać ich rozmowy. Skoro samo spotkanie przeczyło już idei niechęci to po co mieliby tracić energię na usilne jej wprowadzanie? Byli dorośli choć ciężko było to czasem dostrzec w ich zachowaniu. Wiedzieli doskonale jakie decyzje podejmują i jakie mogą wynikać z tego konsekwencje. Czuła się lepiej, że są ograniczeni czasowo. Nie pozwoliłaby sobie na bezwiedną nadzieje na szczęśliwe zakończenie. Przewróciła oczami słysząc, że randka ma w plan wpisane również śniadanie. – Patrz, że nie zauważyłam – zaśmiała się chcąc jeszcze trochę mu dopiec. – Daj znać kiedy ta randka się zacznie. – dodała przygryzając dolną wargę. Jej wzrok powędrował do trzymanej w dłoni piersiówki. – Dobre wytłumaczenie. Nigdy nie wiesz, kiedy trafi ci się okazja na randkę ze śniadaniem i głupio by było codziennie nosić kwiaty, a bez niej nie wychodzisz z domu. Przemyślane. – pokiwała głową z widoczną dumą. Lepiej by sobie tego nie wymyśliła. Sięgnęła po piersiówkę i upiła z niej łyk. Niech nie przesadza. Powinien zaopatrzyć się w taką bez dna. Wtedy nie musiałby się zamartwiać, że uschnie z pragnienia. Niemal od razu przekazała mu ów randkową przynętę i uśmiechnęła się przepraszająco. Brała co mogła.
Było tak jakby wcale nie mieli do czynienia z zawieszeniem broni, a z normalnym stanem rzeczy. Choć wcześniej psioczyła dosadnie na ten szalony pomysł tak teraz chyba była za niego nawet wdzięczna Potrzebowała takiego wytchnienia, całkowitego zresetowania i beztroski. On jej to zapewnił. Uśmiechem, paplaniem bzdur i zapasem wspomnień. Nie było wojny, krwi i stron. Nawet zapomniała o tym gdzie się znajduje i co względem tego miejsca powinna czuć. Wszystko było takie… zwyczajne.
Znaczący uśmiech pojawił się na jej ustach, gdy wspomniał o nieśmiertelności. – Chyba nawet wiem kto będzie słodki, a kto gorzki w tym zestawieniu. – odparła puszczając do niego oko i przesuwając spojrzeniem po jego twarzy i ramionach. Człowieka można było dopasować do każdej kategorii. Kwiatów, zwierząt, nawet smaków. W końcu przekonania budowało się na skojarzeniach. Jego nie nazwałaby ani słodkim ani gorzkim, ale na potrzeby kolejnych przekomarzań mogła zrobić wyjątek.
To niesamowite w jakim krzywym zwierciadle się znajdowali. On uważał ją za wroga, a ona jego. On krytykował jej działania, kategoryzował jej występki jako okropne i obrzydliwe, ale ona nie pozostawała mu dłużna. Znajdowali się na skrajach i nie było na to żadnego rozwiązania. Nawet nie próbowała tego racjonalizować. Na nic by się to zdało. Bycie złym, dobrym, szlachetnym czy niegodziwym. Każde z tych określeń charakteru można było definiować na różnorakie sposoby. Często patrząc na nie przez pryzmat indywidualnych doświadczeń. Chciałaby móc nazwać go złym człowiekiem, ale chyba zbyt mało widziała by wprost wyrzucić z siebie takie słowa. Wszak przy niej robił rzeczy niemądre, czasem nawet niemoralne, ale zawsze miał ku temu jakiś powód. Lepszy czy gorszy. Pozbawiony sensu czy całkowicie racjonalny. Trudno było podjąć jednoznaczną decyzje. Zbyt wiele rzeczy miało na to swoje przełożenie.
Mogła się zgodzić ze zdaniem, że wciąż zbyt mało czarodziejów podjęło się walki, obrało stronę. Bycie biernym to przyglądanie się tragedii. Ba! Udzielanie na nią zgody. Potrafiła zrozumieć strach, niepewność co do wyboru konkretnej ścieżki, ale przecież nie zawsze chodziło o starcie na pierwszej linii frontu. Czasem to niewielkie rzeczy, drobne gesty potrafiły przechylić szalę zwycięstwa. Miała nadzieje, że nadejdzie w końcu czas i ludzie obudzą się jak ze snu. Oby tylko nie było za późno.
Na próżno było szukać w niej smutku czy przygnębienia w związku z podjętym tematem. Wręcz przeciwnie. Przerażał ją fakt jak bardzo reagowało jej ciało na tak proste komplementy. Zdarzało jej się słyszeć podobne słowa z jego ust i zawsze miało to na nią jakiś wpływ, ale dziś wszystko bez względu na podtekst wybrzmiewało w niej mocniej. Może było to spowodowane tęsknotą, może jej kobiecość spragniona była podobnych uwag. Nie wiedziała. Biorąc pod uwagę jednak swój stan wolała by go nie pogłębiał. Już i tak wystarczająco ciężko było jej wytrzymać wśród wszelkich spojrzeń i dwuznaczności. Drew podszedł do tematu nad wyraz poważnie, choć na jego ustach błąkał się przepełniony kpiną uśmiech. – Wiemy, że to drugie ci nie wychodzi – odparła z szerokim uśmiechem. – Zauważyłam i to również mi nie pomaga – dodała odwracając spojrzenie od niego i przygryzając dolną wargę w konsternacji. Nie było sensu kłamać. Działała na niego równie mocno jak on działał na nią. Na próżno było szukać rozsądku w ich zachowaniu. Może gdyby odpuścili sobie komentarze i nie badali swoich granic z taką zaciętością to udałoby im się przejść przez to spotkanie z pozornym spokojem. Wciąż miała nadzieje, że uda im się choć w niewielkim stopniu to zatrzymać.
Zaskoczył ją tą nagłą zmianą odległości. Spodziewała się kpiącego komentarza, a może nawet szczerego zaprzeczenia. Uniosła brew w pytającym geście słysząc z jego ust uwagę wypełnioną po brzegi pewnością siebie. Nie skomentowała tych słów od razu czekając na ciąg dalszy. Była pewna, że ten nadejdzie i się nie pomyliła. – Mogłabym powiedzieć to samo, ale chyba nie jestem aż tak pewna siebie – odparła. Nigdy nie oceniała ludzi przez pryzmat innych. Starała się nie porównywać doskonale zdając sobie sprawę z tego, że każda relacja była inna i na swój sposób wyjątkowa. To, że ich więź wykraczała poza wszelkie granice zdrowego rozsądku i była prawdziwą emocjonalną karuzelą, to było jedno. Bałaby się w jakimkolwiek stopniu porównywać ich szaleństwo do aktualnych relacji. – Nie tylko moje wybory doprowadziły nas do tego miejsca – odparła czując jak się od niej odsuwa. – A na moje nie masz już wpływu, tak jak ja nie mam na twoje. Co za różnica z kim ułożę sobie życie? Skoro ty nie możesz mnie mieć, to nikt nie może? Skoro ty nie możesz mnie dotykać, przytulać, kochać, to nikt nie może? – tak, doskonale znała to powiedzenie. W jej słowach nie było złości, urazy, a zwyczajna ciekawość. Była zazdrosna, te wszystkie kobiety w jego życiu powinna zastąpić jedna, ale wiedziała, że nie ma na to żadnego wpływu. Na nic nie miała już wpływu.
Parsknęła głośnym śmiechem na jego kolejne słowa. – Patrzę i patrzę, bo nie wierzę co za bzdury czasem opuszczają twoje usta. Liczę na to, że może ktoś ci podpowiada. – odparła chichocząc z własnego komentarza. Wiedziała, że jak tylko słowa opuszczą jej usta ten zacznie się chełpić ów porównaniem. Pozwoliła mu na to kiwając jedynie powoli głową. – Właśnie dlatego, że uważasz to za irracjonalne nie opowiem ci o sprzecznościach. Urosnąć w piórka w twoim przypadku to nazbyt mało. Odleciałbyś stąd po pierwszym moim słowie. – dodała ze wzruszeniem ramion. Był pewny siebie, ale często były to jedynie pozory. Potrafiła już odróżniać kiedy faktycznie czuje się dumny, a kiedy jest to zwykła arogancja idealnie wpasowująca się w jego kreacje. Pewnie nie chciałby, żeby zdawała sobie z tego sprawę, ale tak było.
Poszukiwania artefaktów na początku stanowiły jedynie dodatek do profesji, ale z czasem przestała wyobrażać sobie życie bez podróży. Istnienie statecznego łamacza klątw nie było dla niej. Męczyłoby ją to, nie czułaby też większej satysfakcji siedząc jedynie za biurkiem w Ministerstwie w oczekiwaniu na okazje, która mogłaby się nigdy nie wydarzyć. Podchodziła do podjętych starań bardzo dokładnie. Lubiła rozplanowywać wszelkie scenariusze co finalnie i tak kończyło się na podejmowaniu irracjonalnego ryzyka. To nawet chyba lubiła najbardziej. Adrenalinę. Fakt, że wtedy skradł jej artefakt był spowodowany tym, że kompletnie pogubiła się w jego zamiarach. Miała wrażenie, że jest krok przed nim, a okazało się, że była dziesiątki kroków za nim. Nie mogła wyrzucić z głowy tej porażki choć miała wrażenie, że stało się to wieki temu. Zagwizdała w odpowiedzi na jego stwierdzenie. – Co do tego nie byłabym taka pewna. Żeby wykończyć cię lampą musiałabym się bardzo wysilić, a przy artefakcie…znacznie mniej. – odparła posyłając mu wypełniony sztuczną złośliwością uśmiech. Dawniej aż tyle pewności w sobie nie miała. Może nadal było jej całkiem niewiele. Fakt był taki, że nie widziała powodu dla bycia skromną. To, że raz posunęła się jej noga wcale nie oznaczało, że jest gorsza. Podobały jej się jednak te słowa, bo lubiła rywalizację. Żałowała, że nie będą mieli okazji nigdy tego sprawdzić. – Jeśli tak bardzo pragniesz mnie znów zobaczyć to wystarczy poprosić. – odpowiedziała na zaczepkę poszerzając swój słodki uśmiech. Faktycznie wyglądali jak idioci.
Wolała obrócić to w żart choć sądziła, że i tak jej prawdziwe uczucia względem ów stwierdzenia wypłyną na powierzchnie. Myślała jeszcze na tyle racjonalnie by podejrzewać jak to wszystko się zakończy. Skłamałaby mówiąc, że nie chce ulec tej pokusie, ale odpuszczenie gardy wiązałoby się z masą konsekwencji, a na te nie była w żadnym stopniu gotowa. Już i tak wystarczająco mocno zbliżyli się do granicy. W odpowiedzi uniosła jedynie kącik ust do góry i odwróciła spojrzenie. Chyba oboje zdawali sobie sprawę z tego jak daleko im było do żartów.
Nie czuła potrzeby rozdrapywania tego tematu po raz kolejny, ale to spotkanie i jego obecność rodziła w niej pytania, których nie umiała lub nawet nie chciała zatrzymać. Zabawne było to, że w jego myślach to ona zrezygnowała z niego. Wcale tego tak nie odbierała. Właściwie myślała o tym jako o dwóch drogach, które nie miały szansy się połączyć. Nie było przejść na skróty, nie było innej trasy. Idąc jego tokiem rozumowania również mogła stwierdzić, że to on zrezygnował z niej obierając swój kierunek. Nie zrobiła tego. Nie wyobrażała sobie życia na kanwie straconych szans i żalu spowodowanego błędnymi decyzjami. Nie chciała go z przymusu. Pewnie niejednokrotnie próbowała go nienawidzić. Nie kłamała przy stróżówce mówiąc, że obliviate ułatwiłoby wiele w jej życiu. O tym z jakim skutkiem jej się to udało nie chciała opowiadać. Wszak inaczej w ogóle jej by tu nie było.
Ścisnęła jego dłoń mocniej, gdy wspomniał, że komplementy dotyczące jej urody były bzdurą. Właściwie przyzwyczaiła się, że ciągle zmieniał zdanie. Był w końcu pełen… - Sprzeczności. Może jednak nie jesteś pełen sprzeczności. Może to jedynie słowotok? – zapytała kpiąco i niby w zamyśleniu. – Myślisz, że się upiłam? To faktycznie wiele wyjaśnia… - dodała z uśmiechem. Cóż nie miała nazbyt dobrej głowy, ale też nie upijała się dwoma łykami alkoholu. Może to byłoby nawet wygodne wytłumaczenie? Możliwość zrzucenia wszystkiego na garb upojenia? Na pewno psychika następnego dnia by jej za to podziękowała. Ciekawe ile rzeczy on zrzucał na działanie alkoholu. – No tak. Wyobraziłeś sobie nie spokój, ale kłótnie. Nie radość, lecz zawód. Nie pocałunek, a odrzucenie. Został tylko pocałunek? – zapytała unosząc brew w pytającym geście. Aż dziw, że tak dokładnie te słowa utknęły jej w pamięci. Nie kłócili się, a uśmiech rzadko schodził z jej twarzy. Na odrzucenie wciąż miał szansę, ale nie była pewna czy sama będzie w stanie to zrobić. Zdecydowanie bardziej wolała zapobiegać.
Zgromiła go wzrokiem, gdy znów wspomniał o Elricu. Wiedziała, że robi to też dlatego, iż lubił ją irytować. Nie widziała sensu poruszania tego tematu. Może czuła wyrzuty sumienia względem niego? Wszak niczego sobie nie obiecywali, nie byli parą, a faktycznie przyjaciółmi, choć zdawała sobie sprawę, że ta kwestia może ulec zmianie jeśli tylko podejmie takową decyzje. Wszystko było w jej rękach. Fakt, mogło to mieć wpływ na natrętne poczucie winy. Domyślała się również, że Drew niby to w żartach i kpinie stara się uzupełnić własną wiedzę. Pewnie sam głowił się nad tym co faktycznie łączy ją z Lovegoodem, a biorąc pod uwagę jego wcześniejsze słowa wiedziała, że nie jest z tego powodu nazbyt zadowolony. – Czasem jesteś naprawdę natrętny. Żałuje, że w ogóle o tym wspomniałam. – nie odpowiedziała jednak na zadane pytanie. Nie czuła w powinności tłumaczyć mu się ze swojego życia uczuciowego. Jego w końcu nie pytała o to kto zamiast niej grzeje mu łoże. - Dlaczego miałby spać na kanapie? Zatrzymaj swoją wyobraźnie. – zapytała zaskoczona dedukcją i parsknęła śmiechem. Rozpędził się i to nie na żarty. Prawdą było, że faktycznie ktoś zajmował jej kanapę i pufki miały jakieś towarzystwo, ale nie był to Elric. O tym nie miała zamiaru jednak wspominać. Pytań nie byłoby końca. – Nie bądź taki samokrytyczny. Czasem da się ciebie lubić. – dodała pół żartem i pół serio.
Wszak jasne było, że nie uda jej się pojąć jego zachowania. Widziała jedynie otoczkę i tylko z niej wyciągała wnioski. Tak naprawdę nie wiedziała co za tym idzie i nigdy nie miała się dowiedzieć. To były kwestie, które dotyczyły tematów jakich nie mogli poruszać jeśli w ogóle chcieli ze sobą rozmawiać. Słysząc jego słowa pokręciła głową. Owszem nie była gotowa by dzielić się z kimś każdym aspektem swojego życia. Jednak nie dlatego, że blokowały ją w tym pozory. Wręcz przeciwnie. Czuła, że jej istnienie jest niepewne. Wychodząc każdego dnia z domu nie mogła być nawet pewna, że do niego wróci. Jak mogłaby świadomie skazać kogoś na troskę i cierpienie? Była to zapewne tylko jedna z wielu kwestii i wypełniających ją wątpliwości. Pozory, które on tworzył lub tworzyło jego otoczenie były czymś czego nie mogła w żadnym stopniu ocenić, dlatego nie odpowiedziała. Nie znała jego myśli, nie tkwiła w jego głowie, mogła jedynie po reakcji domyślić się uczuć, które przeżywał. Nic więcej. Uszanowała jego decyzję o nie kontynuowaniu tematu. W końcu całkowicie nieświadomie dotknęła tej niepożądanej sfery. – Pewnie dlatego, że wtrącam się przez cały czas – odparła unosząc delikatnie kącik ust w uśmiechu chcąc rozładować atmosferę i tym samym zakończyć ów wątek. Czując mocniejszy uścisk dłoni uśmiechnęła się ciut szerzej.
Widząc jego lekceważącą postawę jeszcze mocniej zaczęła chichotać. Wiedziała, że nie ma nad nim żadnej władzy. Nawet o takową jej nie chodziło. To była kolejna gra, zabawa, z której finalnie mogła coś wyciągnąć. Zamyśliła się przez dłuższą chwile, gdy dał jej prawo wyboru. Zrobiła krok w jego stronę chcąc lepiej dostrzec każdą zmianę w wyrazie jego twarzy. – Ustalmy więc zasady – zaczęła całkiem pewna siebie. Prawdopodobnie nie spodziewał się, że w ogóle będzie sobie czegoś życzyć. W końcu zwykle łatwiej było jej wycofywać się z tego typu gierek. Nie tym razem. – Ile mam życzeń? – zapytała ponownie unosząc kącik ust w znaczącym uśmiechu.
Nie było sensu się oszukiwać. Z każdą mijającą minutą, z każdym słowem i gestem zbliżali się do wewnętrznej granicy. Miała w zwyczaju zapierać się rękami i nogami przed tym co chyba i tak było nieuniknione. Najpierw przy stróżówce dając upust swojej złości, następnie na początku ich dzisiejszego spotkania, gdy kontrolowała wszelkie słowa nie pozwalając by emocje wzięły nad nią górę. Później opór był już minimalnie wyczuwalny. Dwuznaczności, komentarze, których nie dało się zbyć machnięciem dłoni. Hamulce puszczały długo przed zetknięciem się warg. Nie widziała stosowności w kolejnych zaprzeczeniach. Potrzebowała jego obecności, pragnęła jego dotyku. Nic więcej w tym momencie się nie liczyło. Nic nie miało większego znaczenia.
Byli niczym burza. Nie zważali na nic i na nikogo. Miała wrażenie, że świat poza nimi zwyczajnie przestał istnieć. Nie skupiała się na szepcie, nie pilnowała oddechu, a kiedy pojedynczy jęk rozbrzmiał echem po pustostanie w ogóle się tym nie przejęła. Odurzył ją sobą, działała jak w amoku. Przyciskała go do siebie z siłą chcąc by mogli znaleźć się jeszcze bliżej, aby stworzyli całość, byli jednością. Zatracała się w pocałunkach, dotyku, wspólnych ruchach ich ciał. Pod palcami wyczuwała szybkie bicie jego serca, słyszała jak urwany oddech opuszcza jego wargi, gdy na sekundę oderwali się od siebie. Kradli czas, którego nie mieli i robili to z intensywnością o jaką ani siebie ani jego nie podejrzewała. W tym momencie nie pragnęła niczego innego jak tego by zegar stanął, zatrzymał się dla nich na tą jedną noc. Miała nadzieje, że to jej wystarczy i zdąży się nim nacieszyć, ale wewnętrznie przeczuwała, że ten stan nie nastąpi. Niedosyt i tęsknota pozostaną.
z.t x2
Nie było odpowiedniej reakcji na wypowiedziane słowa i wędrówkę jego spojrzenia. Gdyby miała wybrać ścieżkę jaką chce podążać to prawdopodobnie zawierzyłaby tej, która stanowiłaby o rozsądku. Ich relacja kłóciła się jednak z rozumem. Usta mogły zaprzeczać, ale ciało dyktowało coś całkowicie innego. Dlatego nie widziała sensu w podejmowaniu żadnych decyzji. Była zbyt impulsywna, zbyt narwana jeśli chodziło o stojącego przed nią mężczyznę. Spotkanie przy stróżówce czy wymiana listów niczego nie zmieniły. Wtedy była pewna, że widzą się po raz ostatni, a dziś rozmyślała nad tym czy będą mieli szansę spotkać się ponownie. Jaki był właściwie sens podejmowania decyzji z wyprzedzeniem skoro wszystko zależało od „tu i teraz”? Wzruszyła ramionami w odpowiedzi na jego słowa. – W takim razie się przekonamy – dodała równie tajemniczo, równie nie wyjaśniając nic. I dzięki Merlinowi, że nie postanowiła robić mu wywodu dotyczącego jej braku stabilności. Widział wystarczająco dużo by dojść do tych wniosków sam. Inaczej by jej tu nie było, prawda?
Nie wiedziała czy chciałaby cokolwiek wyprzeć z pamięci. Jakiekolwiek spotkanie, jakąkolwiek rozmowę. Nawet ta w Zamglonej Dolinie wiele jej pokazała i pokrętnie dała jej przestrzeń do pogodzenia się z rzeczywistym stanem rzeczy. Ileż to razy widziała jak ludzie w męczarniach starają się zapomnieć o jakichś przeszłych wydarzeniach. Im bardziej się starali tym mocniej zagłębiali się w tych doznaniach. Ona uważała, że wszystkie wspomnienia są ważne. Nawet jeśli w złości czy w smutku zdarzało jej się prawić inaczej. Popełnione błędy, poruszone tematy i wylane łzy. Stracony jest tylko ten, który nie wyciąga z przeszłości wniosków. Cóż… może właśnie za to powinni wznieść toast. Jak widać oboje dla siebie byli już straceni, bo wniosków z przeżytych zdarzeń nie wyciągnęli wcale.
Ona była równie zaskoczona przebiegiem ich rozmowy. Nawet przez myśl jej przeszło, że idealnie potrafią kreować rzeczywistość. Bez większych sprzeczek, bez trudnych tematów, bez wylewania na siebie wiadra pomyj. Później doszła do wniosku, że może właśnie tak powinny wyglądać ich rozmowy. Skoro samo spotkanie przeczyło już idei niechęci to po co mieliby tracić energię na usilne jej wprowadzanie? Byli dorośli choć ciężko było to czasem dostrzec w ich zachowaniu. Wiedzieli doskonale jakie decyzje podejmują i jakie mogą wynikać z tego konsekwencje. Czuła się lepiej, że są ograniczeni czasowo. Nie pozwoliłaby sobie na bezwiedną nadzieje na szczęśliwe zakończenie. Przewróciła oczami słysząc, że randka ma w plan wpisane również śniadanie. – Patrz, że nie zauważyłam – zaśmiała się chcąc jeszcze trochę mu dopiec. – Daj znać kiedy ta randka się zacznie. – dodała przygryzając dolną wargę. Jej wzrok powędrował do trzymanej w dłoni piersiówki. – Dobre wytłumaczenie. Nigdy nie wiesz, kiedy trafi ci się okazja na randkę ze śniadaniem i głupio by było codziennie nosić kwiaty, a bez niej nie wychodzisz z domu. Przemyślane. – pokiwała głową z widoczną dumą. Lepiej by sobie tego nie wymyśliła. Sięgnęła po piersiówkę i upiła z niej łyk. Niech nie przesadza. Powinien zaopatrzyć się w taką bez dna. Wtedy nie musiałby się zamartwiać, że uschnie z pragnienia. Niemal od razu przekazała mu ów randkową przynętę i uśmiechnęła się przepraszająco. Brała co mogła.
Było tak jakby wcale nie mieli do czynienia z zawieszeniem broni, a z normalnym stanem rzeczy. Choć wcześniej psioczyła dosadnie na ten szalony pomysł tak teraz chyba była za niego nawet wdzięczna Potrzebowała takiego wytchnienia, całkowitego zresetowania i beztroski. On jej to zapewnił. Uśmiechem, paplaniem bzdur i zapasem wspomnień. Nie było wojny, krwi i stron. Nawet zapomniała o tym gdzie się znajduje i co względem tego miejsca powinna czuć. Wszystko było takie… zwyczajne.
Znaczący uśmiech pojawił się na jej ustach, gdy wspomniał o nieśmiertelności. – Chyba nawet wiem kto będzie słodki, a kto gorzki w tym zestawieniu. – odparła puszczając do niego oko i przesuwając spojrzeniem po jego twarzy i ramionach. Człowieka można było dopasować do każdej kategorii. Kwiatów, zwierząt, nawet smaków. W końcu przekonania budowało się na skojarzeniach. Jego nie nazwałaby ani słodkim ani gorzkim, ale na potrzeby kolejnych przekomarzań mogła zrobić wyjątek.
To niesamowite w jakim krzywym zwierciadle się znajdowali. On uważał ją za wroga, a ona jego. On krytykował jej działania, kategoryzował jej występki jako okropne i obrzydliwe, ale ona nie pozostawała mu dłużna. Znajdowali się na skrajach i nie było na to żadnego rozwiązania. Nawet nie próbowała tego racjonalizować. Na nic by się to zdało. Bycie złym, dobrym, szlachetnym czy niegodziwym. Każde z tych określeń charakteru można było definiować na różnorakie sposoby. Często patrząc na nie przez pryzmat indywidualnych doświadczeń. Chciałaby móc nazwać go złym człowiekiem, ale chyba zbyt mało widziała by wprost wyrzucić z siebie takie słowa. Wszak przy niej robił rzeczy niemądre, czasem nawet niemoralne, ale zawsze miał ku temu jakiś powód. Lepszy czy gorszy. Pozbawiony sensu czy całkowicie racjonalny. Trudno było podjąć jednoznaczną decyzje. Zbyt wiele rzeczy miało na to swoje przełożenie.
Mogła się zgodzić ze zdaniem, że wciąż zbyt mało czarodziejów podjęło się walki, obrało stronę. Bycie biernym to przyglądanie się tragedii. Ba! Udzielanie na nią zgody. Potrafiła zrozumieć strach, niepewność co do wyboru konkretnej ścieżki, ale przecież nie zawsze chodziło o starcie na pierwszej linii frontu. Czasem to niewielkie rzeczy, drobne gesty potrafiły przechylić szalę zwycięstwa. Miała nadzieje, że nadejdzie w końcu czas i ludzie obudzą się jak ze snu. Oby tylko nie było za późno.
Na próżno było szukać w niej smutku czy przygnębienia w związku z podjętym tematem. Wręcz przeciwnie. Przerażał ją fakt jak bardzo reagowało jej ciało na tak proste komplementy. Zdarzało jej się słyszeć podobne słowa z jego ust i zawsze miało to na nią jakiś wpływ, ale dziś wszystko bez względu na podtekst wybrzmiewało w niej mocniej. Może było to spowodowane tęsknotą, może jej kobiecość spragniona była podobnych uwag. Nie wiedziała. Biorąc pod uwagę jednak swój stan wolała by go nie pogłębiał. Już i tak wystarczająco ciężko było jej wytrzymać wśród wszelkich spojrzeń i dwuznaczności. Drew podszedł do tematu nad wyraz poważnie, choć na jego ustach błąkał się przepełniony kpiną uśmiech. – Wiemy, że to drugie ci nie wychodzi – odparła z szerokim uśmiechem. – Zauważyłam i to również mi nie pomaga – dodała odwracając spojrzenie od niego i przygryzając dolną wargę w konsternacji. Nie było sensu kłamać. Działała na niego równie mocno jak on działał na nią. Na próżno było szukać rozsądku w ich zachowaniu. Może gdyby odpuścili sobie komentarze i nie badali swoich granic z taką zaciętością to udałoby im się przejść przez to spotkanie z pozornym spokojem. Wciąż miała nadzieje, że uda im się choć w niewielkim stopniu to zatrzymać.
Zaskoczył ją tą nagłą zmianą odległości. Spodziewała się kpiącego komentarza, a może nawet szczerego zaprzeczenia. Uniosła brew w pytającym geście słysząc z jego ust uwagę wypełnioną po brzegi pewnością siebie. Nie skomentowała tych słów od razu czekając na ciąg dalszy. Była pewna, że ten nadejdzie i się nie pomyliła. – Mogłabym powiedzieć to samo, ale chyba nie jestem aż tak pewna siebie – odparła. Nigdy nie oceniała ludzi przez pryzmat innych. Starała się nie porównywać doskonale zdając sobie sprawę z tego, że każda relacja była inna i na swój sposób wyjątkowa. To, że ich więź wykraczała poza wszelkie granice zdrowego rozsądku i była prawdziwą emocjonalną karuzelą, to było jedno. Bałaby się w jakimkolwiek stopniu porównywać ich szaleństwo do aktualnych relacji. – Nie tylko moje wybory doprowadziły nas do tego miejsca – odparła czując jak się od niej odsuwa. – A na moje nie masz już wpływu, tak jak ja nie mam na twoje. Co za różnica z kim ułożę sobie życie? Skoro ty nie możesz mnie mieć, to nikt nie może? Skoro ty nie możesz mnie dotykać, przytulać, kochać, to nikt nie może? – tak, doskonale znała to powiedzenie. W jej słowach nie było złości, urazy, a zwyczajna ciekawość. Była zazdrosna, te wszystkie kobiety w jego życiu powinna zastąpić jedna, ale wiedziała, że nie ma na to żadnego wpływu. Na nic nie miała już wpływu.
Parsknęła głośnym śmiechem na jego kolejne słowa. – Patrzę i patrzę, bo nie wierzę co za bzdury czasem opuszczają twoje usta. Liczę na to, że może ktoś ci podpowiada. – odparła chichocząc z własnego komentarza. Wiedziała, że jak tylko słowa opuszczą jej usta ten zacznie się chełpić ów porównaniem. Pozwoliła mu na to kiwając jedynie powoli głową. – Właśnie dlatego, że uważasz to za irracjonalne nie opowiem ci o sprzecznościach. Urosnąć w piórka w twoim przypadku to nazbyt mało. Odleciałbyś stąd po pierwszym moim słowie. – dodała ze wzruszeniem ramion. Był pewny siebie, ale często były to jedynie pozory. Potrafiła już odróżniać kiedy faktycznie czuje się dumny, a kiedy jest to zwykła arogancja idealnie wpasowująca się w jego kreacje. Pewnie nie chciałby, żeby zdawała sobie z tego sprawę, ale tak było.
Poszukiwania artefaktów na początku stanowiły jedynie dodatek do profesji, ale z czasem przestała wyobrażać sobie życie bez podróży. Istnienie statecznego łamacza klątw nie było dla niej. Męczyłoby ją to, nie czułaby też większej satysfakcji siedząc jedynie za biurkiem w Ministerstwie w oczekiwaniu na okazje, która mogłaby się nigdy nie wydarzyć. Podchodziła do podjętych starań bardzo dokładnie. Lubiła rozplanowywać wszelkie scenariusze co finalnie i tak kończyło się na podejmowaniu irracjonalnego ryzyka. To nawet chyba lubiła najbardziej. Adrenalinę. Fakt, że wtedy skradł jej artefakt był spowodowany tym, że kompletnie pogubiła się w jego zamiarach. Miała wrażenie, że jest krok przed nim, a okazało się, że była dziesiątki kroków za nim. Nie mogła wyrzucić z głowy tej porażki choć miała wrażenie, że stało się to wieki temu. Zagwizdała w odpowiedzi na jego stwierdzenie. – Co do tego nie byłabym taka pewna. Żeby wykończyć cię lampą musiałabym się bardzo wysilić, a przy artefakcie…znacznie mniej. – odparła posyłając mu wypełniony sztuczną złośliwością uśmiech. Dawniej aż tyle pewności w sobie nie miała. Może nadal było jej całkiem niewiele. Fakt był taki, że nie widziała powodu dla bycia skromną. To, że raz posunęła się jej noga wcale nie oznaczało, że jest gorsza. Podobały jej się jednak te słowa, bo lubiła rywalizację. Żałowała, że nie będą mieli okazji nigdy tego sprawdzić. – Jeśli tak bardzo pragniesz mnie znów zobaczyć to wystarczy poprosić. – odpowiedziała na zaczepkę poszerzając swój słodki uśmiech. Faktycznie wyglądali jak idioci.
Wolała obrócić to w żart choć sądziła, że i tak jej prawdziwe uczucia względem ów stwierdzenia wypłyną na powierzchnie. Myślała jeszcze na tyle racjonalnie by podejrzewać jak to wszystko się zakończy. Skłamałaby mówiąc, że nie chce ulec tej pokusie, ale odpuszczenie gardy wiązałoby się z masą konsekwencji, a na te nie była w żadnym stopniu gotowa. Już i tak wystarczająco mocno zbliżyli się do granicy. W odpowiedzi uniosła jedynie kącik ust do góry i odwróciła spojrzenie. Chyba oboje zdawali sobie sprawę z tego jak daleko im było do żartów.
Nie czuła potrzeby rozdrapywania tego tematu po raz kolejny, ale to spotkanie i jego obecność rodziła w niej pytania, których nie umiała lub nawet nie chciała zatrzymać. Zabawne było to, że w jego myślach to ona zrezygnowała z niego. Wcale tego tak nie odbierała. Właściwie myślała o tym jako o dwóch drogach, które nie miały szansy się połączyć. Nie było przejść na skróty, nie było innej trasy. Idąc jego tokiem rozumowania również mogła stwierdzić, że to on zrezygnował z niej obierając swój kierunek. Nie zrobiła tego. Nie wyobrażała sobie życia na kanwie straconych szans i żalu spowodowanego błędnymi decyzjami. Nie chciała go z przymusu. Pewnie niejednokrotnie próbowała go nienawidzić. Nie kłamała przy stróżówce mówiąc, że obliviate ułatwiłoby wiele w jej życiu. O tym z jakim skutkiem jej się to udało nie chciała opowiadać. Wszak inaczej w ogóle jej by tu nie było.
Ścisnęła jego dłoń mocniej, gdy wspomniał, że komplementy dotyczące jej urody były bzdurą. Właściwie przyzwyczaiła się, że ciągle zmieniał zdanie. Był w końcu pełen… - Sprzeczności. Może jednak nie jesteś pełen sprzeczności. Może to jedynie słowotok? – zapytała kpiąco i niby w zamyśleniu. – Myślisz, że się upiłam? To faktycznie wiele wyjaśnia… - dodała z uśmiechem. Cóż nie miała nazbyt dobrej głowy, ale też nie upijała się dwoma łykami alkoholu. Może to byłoby nawet wygodne wytłumaczenie? Możliwość zrzucenia wszystkiego na garb upojenia? Na pewno psychika następnego dnia by jej za to podziękowała. Ciekawe ile rzeczy on zrzucał na działanie alkoholu. – No tak. Wyobraziłeś sobie nie spokój, ale kłótnie. Nie radość, lecz zawód. Nie pocałunek, a odrzucenie. Został tylko pocałunek? – zapytała unosząc brew w pytającym geście. Aż dziw, że tak dokładnie te słowa utknęły jej w pamięci. Nie kłócili się, a uśmiech rzadko schodził z jej twarzy. Na odrzucenie wciąż miał szansę, ale nie była pewna czy sama będzie w stanie to zrobić. Zdecydowanie bardziej wolała zapobiegać.
Zgromiła go wzrokiem, gdy znów wspomniał o Elricu. Wiedziała, że robi to też dlatego, iż lubił ją irytować. Nie widziała sensu poruszania tego tematu. Może czuła wyrzuty sumienia względem niego? Wszak niczego sobie nie obiecywali, nie byli parą, a faktycznie przyjaciółmi, choć zdawała sobie sprawę, że ta kwestia może ulec zmianie jeśli tylko podejmie takową decyzje. Wszystko było w jej rękach. Fakt, mogło to mieć wpływ na natrętne poczucie winy. Domyślała się również, że Drew niby to w żartach i kpinie stara się uzupełnić własną wiedzę. Pewnie sam głowił się nad tym co faktycznie łączy ją z Lovegoodem, a biorąc pod uwagę jego wcześniejsze słowa wiedziała, że nie jest z tego powodu nazbyt zadowolony. – Czasem jesteś naprawdę natrętny. Żałuje, że w ogóle o tym wspomniałam. – nie odpowiedziała jednak na zadane pytanie. Nie czuła w powinności tłumaczyć mu się ze swojego życia uczuciowego. Jego w końcu nie pytała o to kto zamiast niej grzeje mu łoże. - Dlaczego miałby spać na kanapie? Zatrzymaj swoją wyobraźnie. – zapytała zaskoczona dedukcją i parsknęła śmiechem. Rozpędził się i to nie na żarty. Prawdą było, że faktycznie ktoś zajmował jej kanapę i pufki miały jakieś towarzystwo, ale nie był to Elric. O tym nie miała zamiaru jednak wspominać. Pytań nie byłoby końca. – Nie bądź taki samokrytyczny. Czasem da się ciebie lubić. – dodała pół żartem i pół serio.
Wszak jasne było, że nie uda jej się pojąć jego zachowania. Widziała jedynie otoczkę i tylko z niej wyciągała wnioski. Tak naprawdę nie wiedziała co za tym idzie i nigdy nie miała się dowiedzieć. To były kwestie, które dotyczyły tematów jakich nie mogli poruszać jeśli w ogóle chcieli ze sobą rozmawiać. Słysząc jego słowa pokręciła głową. Owszem nie była gotowa by dzielić się z kimś każdym aspektem swojego życia. Jednak nie dlatego, że blokowały ją w tym pozory. Wręcz przeciwnie. Czuła, że jej istnienie jest niepewne. Wychodząc każdego dnia z domu nie mogła być nawet pewna, że do niego wróci. Jak mogłaby świadomie skazać kogoś na troskę i cierpienie? Była to zapewne tylko jedna z wielu kwestii i wypełniających ją wątpliwości. Pozory, które on tworzył lub tworzyło jego otoczenie były czymś czego nie mogła w żadnym stopniu ocenić, dlatego nie odpowiedziała. Nie znała jego myśli, nie tkwiła w jego głowie, mogła jedynie po reakcji domyślić się uczuć, które przeżywał. Nic więcej. Uszanowała jego decyzję o nie kontynuowaniu tematu. W końcu całkowicie nieświadomie dotknęła tej niepożądanej sfery. – Pewnie dlatego, że wtrącam się przez cały czas – odparła unosząc delikatnie kącik ust w uśmiechu chcąc rozładować atmosferę i tym samym zakończyć ów wątek. Czując mocniejszy uścisk dłoni uśmiechnęła się ciut szerzej.
Widząc jego lekceważącą postawę jeszcze mocniej zaczęła chichotać. Wiedziała, że nie ma nad nim żadnej władzy. Nawet o takową jej nie chodziło. To była kolejna gra, zabawa, z której finalnie mogła coś wyciągnąć. Zamyśliła się przez dłuższą chwile, gdy dał jej prawo wyboru. Zrobiła krok w jego stronę chcąc lepiej dostrzec każdą zmianę w wyrazie jego twarzy. – Ustalmy więc zasady – zaczęła całkiem pewna siebie. Prawdopodobnie nie spodziewał się, że w ogóle będzie sobie czegoś życzyć. W końcu zwykle łatwiej było jej wycofywać się z tego typu gierek. Nie tym razem. – Ile mam życzeń? – zapytała ponownie unosząc kącik ust w znaczącym uśmiechu.
Nie było sensu się oszukiwać. Z każdą mijającą minutą, z każdym słowem i gestem zbliżali się do wewnętrznej granicy. Miała w zwyczaju zapierać się rękami i nogami przed tym co chyba i tak było nieuniknione. Najpierw przy stróżówce dając upust swojej złości, następnie na początku ich dzisiejszego spotkania, gdy kontrolowała wszelkie słowa nie pozwalając by emocje wzięły nad nią górę. Później opór był już minimalnie wyczuwalny. Dwuznaczności, komentarze, których nie dało się zbyć machnięciem dłoni. Hamulce puszczały długo przed zetknięciem się warg. Nie widziała stosowności w kolejnych zaprzeczeniach. Potrzebowała jego obecności, pragnęła jego dotyku. Nic więcej w tym momencie się nie liczyło. Nic nie miało większego znaczenia.
Byli niczym burza. Nie zważali na nic i na nikogo. Miała wrażenie, że świat poza nimi zwyczajnie przestał istnieć. Nie skupiała się na szepcie, nie pilnowała oddechu, a kiedy pojedynczy jęk rozbrzmiał echem po pustostanie w ogóle się tym nie przejęła. Odurzył ją sobą, działała jak w amoku. Przyciskała go do siebie z siłą chcąc by mogli znaleźć się jeszcze bliżej, aby stworzyli całość, byli jednością. Zatracała się w pocałunkach, dotyku, wspólnych ruchach ich ciał. Pod palcami wyczuwała szybkie bicie jego serca, słyszała jak urwany oddech opuszcza jego wargi, gdy na sekundę oderwali się od siebie. Kradli czas, którego nie mieli i robili to z intensywnością o jaką ani siebie ani jego nie podejrzewała. W tym momencie nie pragnęła niczego innego jak tego by zegar stanął, zatrzymał się dla nich na tą jedną noc. Miała nadzieje, że to jej wystarczy i zdąży się nim nacieszyć, ale wewnętrznie przeczuwała, że ten stan nie nastąpi. Niedosyt i tęsknota pozostaną.
z.t x2
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
21 października '58
Z każdym dniem coraz łatwiej było zorganizować się w obliczu strat i zniszczeń. Miejsca dotknięte kataklizmem zostały uszeregowane według pilności, a mieszkańcy nie wahali się prosić o konkretną pomoc. Wszystko, czym się zajmowali, było bardziej pragmatyczne i skuteczne niż w sierpniu, kiedy szok i niedowierzanie kierowały ich działaniami. Byli zmuszeni szybko nauczyć się zarządzania swoimi potrzebami i zasobami. Im więcej czasu mijało, tym bardziej stawali się zorganizowani. Ludzie, którzy wcześniej nie rozmawiali, teraz współpracowali, dzieląc się wszystkim – od pożywienia po drobne narzędzia. Zadziwiające jak tragedia potrafiła jednoczyć ludzi. Pojawiły się nawet grupy ochotników, które dzień i noc patrolowały granice zniszczonych terenów, pilnując porządku i chroniąc resztki dobytku przed szabrownikami. To należało do ich powinności.
Nie myślała o końcu tych zmagań – nie śmiała nawet o nim marzyć. Musiało minąć jeszcze wiele takich dni, zanim dostrzegli jakiekolwiek światełko w tunelu. Cieszyła się, że może cokolwiek robić, przejmowała się losem tych ludzi i doskonale zdawała sobie sprawę, jak trudne zadanie stanęło przed Drew - nowym namiestnikiem. Dopiero co objął stanowisko, odnalazł się w powierzonym mu zadaniu, zyskał zaufanie ludności, a już musiał stawić czoła ich cierpieniu, wymaganiom oraz stratom, których nikt już nawet nie liczył. Jaki sens miałoby ich zliczanie? Nie mogli cofnąć czasu ani zapobiec katastrofie wywołanej przez kometę – mogli jedynie sprzątać po jej skutkach. I to właśnie robili.
Koniec października przyniósł ochłodzenie. Deszcz stał się codziennością, a ciężkie, wiszące na niebie chmury nadawały wszystkiemu wrażenie wiecznego mroku, jakby słońce nigdy nie wschodziło. – Trzy miesiące, a czuję, jakby minęły lata – powiedziała, gdy zbliżali się do doków. Obraz ich ostatniego spotkania wyraźnie utkwił jej w pamięci, bo wszystko wyglądało wtedy tak zwyczajnie. Ominęli linię brzegową, kierując się w stronę zniszczonego miasteczka. Wieści o braku żywności i skażonej wodzie nie były czymś, co można było zignorować. Mieszkańcy radzili sobie na wielu frontach, ale niektóre sprawy wymagały większej interwencji. Swąd dymu dotarł do jej nozdrzy, gdy tylko weszli między zabudowania. Zmarszczyła brwi, pozornie zaniepokojona – rozumiała, dlaczego ludzie pragną ciepła i suchego schronienia. – Jak nazywał się ten… – zaczęła, lecz przeraźliwy krzyk przerwał jej myśl. Zza budynku dostrzegła blask zaklęcia i natychmiast wyciągnęła różdżkę.
Z każdym dniem coraz łatwiej było zorganizować się w obliczu strat i zniszczeń. Miejsca dotknięte kataklizmem zostały uszeregowane według pilności, a mieszkańcy nie wahali się prosić o konkretną pomoc. Wszystko, czym się zajmowali, było bardziej pragmatyczne i skuteczne niż w sierpniu, kiedy szok i niedowierzanie kierowały ich działaniami. Byli zmuszeni szybko nauczyć się zarządzania swoimi potrzebami i zasobami. Im więcej czasu mijało, tym bardziej stawali się zorganizowani. Ludzie, którzy wcześniej nie rozmawiali, teraz współpracowali, dzieląc się wszystkim – od pożywienia po drobne narzędzia. Zadziwiające jak tragedia potrafiła jednoczyć ludzi. Pojawiły się nawet grupy ochotników, które dzień i noc patrolowały granice zniszczonych terenów, pilnując porządku i chroniąc resztki dobytku przed szabrownikami. To należało do ich powinności.
Nie myślała o końcu tych zmagań – nie śmiała nawet o nim marzyć. Musiało minąć jeszcze wiele takich dni, zanim dostrzegli jakiekolwiek światełko w tunelu. Cieszyła się, że może cokolwiek robić, przejmowała się losem tych ludzi i doskonale zdawała sobie sprawę, jak trudne zadanie stanęło przed Drew - nowym namiestnikiem. Dopiero co objął stanowisko, odnalazł się w powierzonym mu zadaniu, zyskał zaufanie ludności, a już musiał stawić czoła ich cierpieniu, wymaganiom oraz stratom, których nikt już nawet nie liczył. Jaki sens miałoby ich zliczanie? Nie mogli cofnąć czasu ani zapobiec katastrofie wywołanej przez kometę – mogli jedynie sprzątać po jej skutkach. I to właśnie robili.
Koniec października przyniósł ochłodzenie. Deszcz stał się codziennością, a ciężkie, wiszące na niebie chmury nadawały wszystkiemu wrażenie wiecznego mroku, jakby słońce nigdy nie wschodziło. – Trzy miesiące, a czuję, jakby minęły lata – powiedziała, gdy zbliżali się do doków. Obraz ich ostatniego spotkania wyraźnie utkwił jej w pamięci, bo wszystko wyglądało wtedy tak zwyczajnie. Ominęli linię brzegową, kierując się w stronę zniszczonego miasteczka. Wieści o braku żywności i skażonej wodzie nie były czymś, co można było zignorować. Mieszkańcy radzili sobie na wielu frontach, ale niektóre sprawy wymagały większej interwencji. Swąd dymu dotarł do jej nozdrzy, gdy tylko weszli między zabudowania. Zmarszczyła brwi, pozornie zaniepokojona – rozumiała, dlaczego ludzie pragną ciepła i suchego schronienia. – Jak nazywał się ten… – zaczęła, lecz przeraźliwy krzyk przerwał jej myśl. Zza budynku dostrzegła blask zaklęcia i natychmiast wyciągnęła różdżkę.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Zaangażowanie się w nowe obowiązki wynikające ze spotkania Rycerzy Walpurgii nie sprawiło, że zaniechaliśmy pomocy na dotkniętych katastrofą terenach Suffolk. Mimo, że minęły już ponad dwa miesiące to wciąż docierały do nas nowe, niepokojące wieści i choć osobiście nie byliśmy w stanie zareagować na wszystkie, to staraliśmy się reagować na te najbardziej druzgocące i mające znaczny wpływ na nastoje większej grupy. Wiedziałem, że utrata letnich zapasów była złym zwiastunem na ciężki, zimowy okres, dlatego też organizowaliśmy transporty żywności, które choć w jakiejś części uzupełniłyby magazyny w najbardziej dotkniętych kataklizmem rejonach. Jednym z nich była magiczna wioska na obrzeżach Ipswich, która nie tylko przegrała z ogromną powodzią, ale przede wszystkim utraciła znaczną część mieszkańców. Liczna grupa mężczyzn ruszyła na pomoc do miasta i została – dosłownie – zmieciona z powierzchni ziemi na skutek uderzenia kolejnego odłamka komety. Nad mogiłą zjawiło się dziesiątki kobiet oraz dzieci, dlatego właściwie od samego początku ten teren był dla nas priorytetowy. Zdawaliśmy sobie sprawę, że brakowało rąk do pracy, przede wszystkim tej ciężkiej i monotonnej jak naprawa budynków, uprzątnięcie gruzów, czy chociażby pogrzebanie zmarłych. Zrobiliśmy co w naszej mocy; przekierowaliśmy tam sporą grupę ze wschodnich ziem Suffolk, przekazaliśmy fundusze na rzeczy pierwszej potrzeby, a także zapewniliśmy prowizoryczny dach nad głową do czasu naprawy zniszczonych domów. Nie było czasu ani ludzkich zasobów na pracę przy uratowaniu czegokolwiek z upraw, dlatego zmuszeni byliśmy zapewnić również sporą ilość żywności, która przy zachowaniu odpowiednich racji miała wystarczyć do końca bieżącego roku.
Tak się jednak nie stało.
Kiedy otrzymałem list z informacją o brakach byłem równie zdumiony, co zaniepokojony. Czy ludzie naprawdę nie rozumieli skali kataklizmu? Nie zdawali sobie sprawy z tego, że w całej Anglii panował kryzys i tylko zachowanie umiaru oraz zdrowego rozsądku pozwoli nam z niego wyjść? Ponadto alarmująca była wieść o skażonej wodzie, bowiem przepływająca tamtędy rzeka dociera również do innych miejsc, z których nie napłynęły żadne wieści. Pamiętałem doskonale moją pierwszą wizytę w miasteczku i wtem nie było żadnych uwag co do jej jakości. Wątpliwym było, aby nagle, po takim czasie, stała się ona niebezpieczna dla zdrowia i to wyłącznie na tym odcinku. Zrozumiałem, że nie było innego wyjścia – musiałem udać się tam ponownie i pomówić z samozwańczą przedstawicielką mieszkańców. Czułem, że czegoś mi nie mówiła – w końcu ileż tragedii mogło spotkać ledwie kawałek ziemi? Nie mogli mieć równie wielkiego pecha.
-Może dlatego, że były naprawdę intensywne?- zerknąłem na blondynkę i posłałem jej lekki uśmiech. Minąwszy doki, a następnie wąską uliczkę biegnącą nieopodal koryta rzeki ujrzeliśmy rozścielające się na horyzoncie łąki, które sugerowały, że byliśmy już coraz bliżej miejsca docelowego. Ledwie kilkanaście budynków stojących jeden za drugim po obu stronach wydeptanej dróżki i plac targowy ze studnią w centralnym jego punkcie nie świadczyły o bogactwie – wręcz przeciwnie. Gdzieniegdzie wciąż można było dostrzec skutki powodzi, a przede wszystkim uszkodzone budynki, które nie doczekały jeszcze swej naprawy. -Wado- zacząłem, lecz momentalnie zamknąłem usta, gdy moich uszu dotarł krzyk. Instynktownie sięgnąłem po różdżkę i nim zdążyłem się obrócić usłyszałem słowa inkantacji.
Tak się jednak nie stało.
Kiedy otrzymałem list z informacją o brakach byłem równie zdumiony, co zaniepokojony. Czy ludzie naprawdę nie rozumieli skali kataklizmu? Nie zdawali sobie sprawy z tego, że w całej Anglii panował kryzys i tylko zachowanie umiaru oraz zdrowego rozsądku pozwoli nam z niego wyjść? Ponadto alarmująca była wieść o skażonej wodzie, bowiem przepływająca tamtędy rzeka dociera również do innych miejsc, z których nie napłynęły żadne wieści. Pamiętałem doskonale moją pierwszą wizytę w miasteczku i wtem nie było żadnych uwag co do jej jakości. Wątpliwym było, aby nagle, po takim czasie, stała się ona niebezpieczna dla zdrowia i to wyłącznie na tym odcinku. Zrozumiałem, że nie było innego wyjścia – musiałem udać się tam ponownie i pomówić z samozwańczą przedstawicielką mieszkańców. Czułem, że czegoś mi nie mówiła – w końcu ileż tragedii mogło spotkać ledwie kawałek ziemi? Nie mogli mieć równie wielkiego pecha.
-Może dlatego, że były naprawdę intensywne?- zerknąłem na blondynkę i posłałem jej lekki uśmiech. Minąwszy doki, a następnie wąską uliczkę biegnącą nieopodal koryta rzeki ujrzeliśmy rozścielające się na horyzoncie łąki, które sugerowały, że byliśmy już coraz bliżej miejsca docelowego. Ledwie kilkanaście budynków stojących jeden za drugim po obu stronach wydeptanej dróżki i plac targowy ze studnią w centralnym jego punkcie nie świadczyły o bogactwie – wręcz przeciwnie. Gdzieniegdzie wciąż można było dostrzec skutki powodzi, a przede wszystkim uszkodzone budynki, które nie doczekały jeszcze swej naprawy. -Wado- zacząłem, lecz momentalnie zamknąłem usta, gdy moich uszu dotarł krzyk. Instynktownie sięgnąłem po różdżkę i nim zdążyłem się obrócić usłyszałem słowa inkantacji.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
szafka zniknięć
Nie spodziewała się, że ich dzisiejsza wyprawa okaże się czymś więcej niżeli zwykłą rozmową o ewentualnych konsekwencjach złego gospodarowania żywnością. Ludzie w kryzysach często skupiają się tylko na swoich aktualnych potrzebach – nie patrzą szerzej, nie myślą o zbliżającej się zimie. Wydaje im się, że skoro raz otrzymali pomoc ta będzie im dana już na zawsze, a dary będą do nich spływać, bo jest ktoś kto się troszczy o ich los. Prawda była jednak zupełnie inna. Doświadczyła w swoim życiu głodu i nauczyła się sposobu na przeżycie – od zimy do wiosny, od wiosny do kolejnej zimy. Każdy musiał zadbać o swój byt i zachłyśnięcie się chwilowym komfortem było zgubne i finalnie prowadziło do cierpienia.
Posyłane w ich stronę zaklęcia szybko rozjaśniły sytuacje. Pierwszy z mężczyzn starał się ich spowolnić, znokautować, ale sam stał się ofiarą własnych zamiarów. Padł w bólach sparaliżowany rzuconym przez blondynkę zaklęciem. Kolejna dwójka wybiegła spłoszona przez drzwi domostwa, a na plecach nieśli zapełnione jutowe worki. Nie miała zamiaru bawić się w jasnowidza, choć przyczyna tego zdarzenia sama pchała się do jej myśli. Kilka zaklęć posłanych przez Drew w stronę jednego z czarodziejów odebrał możliwość dalszej ucieczki. Poturbowany, odrzucony przez zaklęcie zadawał się nie być już zagrożeniem. Trzeci z mężczyzn na dosłownie chwilę uniósł dłonie w poddańczym geście, ale była to gra, której nieszczęśliwie się podjął. Lucinda wycelowała w jego stronę różdżkę i posłała ognisty czar, ale ten zdążył się obronić i nim zrobili kolejny ruch – zniknął.
Blondynka przeniosła wymowne spojrzenie na swojego narzeczonego. – Tego się nie spodziewałam – odparła przenosząc wzrok na drzwi domostwa, z którego wybiegła dwójka napastników. Podeszła do leżącego i wijącego się w bólu czarodzieja z wyciągniętą różdżką. – Poczekam – dodała wiedząc, że ich kolejnym krokiem powinno być sprawdzenie budynku, w końcu nie mogli mieć pewności czy w środku nie skrywają się kolejni szabrownicy. Któreś z nich musiało zostać by pilnować tej dwójki – jeśli mieli dowiedzieć się prawdy to potrzebowali ich przytomnych i zdolnych do rozmowy. Drew radził sobie lepiej z magią i jeśli czekała na nich nieprzyjemna niespodzianka to Lucinda wiedziała, że ten sobie doskonale z nią poradzi.
Macnair zniknął za drzwiami, a blondynka posłała zaklęcie w stronę leżącego wciąż na ziemi mężczyzny. – Expelliarmus – jego różdżkę schowała do wewnętrznej kieszeni płaszcza. Ten próbował się odezwać łapiąc co chwile urwane oddechy. – Zaraz porozmawiamy, nie trać sił. – powiedziała do niego i ponownie wyciągnęła różdżkę w jego stronę. – Esposas – kajdany oplotły nadgarstki i nogi czarodzieja. Następnie blondynka podeszła do spetryfikowanego czarodzieja i również jemu odebrała różdżkę. Kiedy Drew wrócił i jasne stało się, że zagrożenie minęło wspólnie przetransportowali mężczyzn do środka. Podejrzewała, że to zaledwie początek, ale wszelkie ich działania zależeć będą od tego jak szybko pojmani zaczną mówić.
Nie spodziewała się, że ich dzisiejsza wyprawa okaże się czymś więcej niżeli zwykłą rozmową o ewentualnych konsekwencjach złego gospodarowania żywnością. Ludzie w kryzysach często skupiają się tylko na swoich aktualnych potrzebach – nie patrzą szerzej, nie myślą o zbliżającej się zimie. Wydaje im się, że skoro raz otrzymali pomoc ta będzie im dana już na zawsze, a dary będą do nich spływać, bo jest ktoś kto się troszczy o ich los. Prawda była jednak zupełnie inna. Doświadczyła w swoim życiu głodu i nauczyła się sposobu na przeżycie – od zimy do wiosny, od wiosny do kolejnej zimy. Każdy musiał zadbać o swój byt i zachłyśnięcie się chwilowym komfortem było zgubne i finalnie prowadziło do cierpienia.
Posyłane w ich stronę zaklęcia szybko rozjaśniły sytuacje. Pierwszy z mężczyzn starał się ich spowolnić, znokautować, ale sam stał się ofiarą własnych zamiarów. Padł w bólach sparaliżowany rzuconym przez blondynkę zaklęciem. Kolejna dwójka wybiegła spłoszona przez drzwi domostwa, a na plecach nieśli zapełnione jutowe worki. Nie miała zamiaru bawić się w jasnowidza, choć przyczyna tego zdarzenia sama pchała się do jej myśli. Kilka zaklęć posłanych przez Drew w stronę jednego z czarodziejów odebrał możliwość dalszej ucieczki. Poturbowany, odrzucony przez zaklęcie zadawał się nie być już zagrożeniem. Trzeci z mężczyzn na dosłownie chwilę uniósł dłonie w poddańczym geście, ale była to gra, której nieszczęśliwie się podjął. Lucinda wycelowała w jego stronę różdżkę i posłała ognisty czar, ale ten zdążył się obronić i nim zrobili kolejny ruch – zniknął.
Blondynka przeniosła wymowne spojrzenie na swojego narzeczonego. – Tego się nie spodziewałam – odparła przenosząc wzrok na drzwi domostwa, z którego wybiegła dwójka napastników. Podeszła do leżącego i wijącego się w bólu czarodzieja z wyciągniętą różdżką. – Poczekam – dodała wiedząc, że ich kolejnym krokiem powinno być sprawdzenie budynku, w końcu nie mogli mieć pewności czy w środku nie skrywają się kolejni szabrownicy. Któreś z nich musiało zostać by pilnować tej dwójki – jeśli mieli dowiedzieć się prawdy to potrzebowali ich przytomnych i zdolnych do rozmowy. Drew radził sobie lepiej z magią i jeśli czekała na nich nieprzyjemna niespodzianka to Lucinda wiedziała, że ten sobie doskonale z nią poradzi.
Macnair zniknął za drzwiami, a blondynka posłała zaklęcie w stronę leżącego wciąż na ziemi mężczyzny. – Expelliarmus – jego różdżkę schowała do wewnętrznej kieszeni płaszcza. Ten próbował się odezwać łapiąc co chwile urwane oddechy. – Zaraz porozmawiamy, nie trać sił. – powiedziała do niego i ponownie wyciągnęła różdżkę w jego stronę. – Esposas – kajdany oplotły nadgarstki i nogi czarodzieja. Następnie blondynka podeszła do spetryfikowanego czarodzieja i również jemu odebrała różdżkę. Kiedy Drew wrócił i jasne stało się, że zagrożenie minęło wspólnie przetransportowali mężczyzn do środka. Podejrzewała, że to zaledwie początek, ale wszelkie ich działania zależeć będą od tego jak szybko pojmani zaczną mówić.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
-Cóż za celność- uniosłem kąciki ust zerkając na Lucindę. -Potrzebujesz więcej dowodów na to, że pozostawienie ludzi samych sobie kończy się co najmniej beznadziejnie?- zaśmiałem się pod nosem wciąż trzymając wężowe drewno w pogotowiu. Przeczuwałem, że to nie był jeszcze koniec, choć w teorii zagrożenie uległo naszej magii i skazane było na naszą wolę. Doszły mnie pogłoski o zorganizowanych grupach, które żerowały na nieszczęściu najbardziej poszkodowanych rejonów, a zatem wyłącznie na ignorancję mógłbym zrzucić pewność, że byliśmy bezpieczni. Gdzieś z tyłu głowy wciąż kołatała się myśl, że zbieg przyjdzie wraz ze swoimi pobratymcami szukając odwetu za nieudaną akcję, ale mimo to nie zamierzałem się wycofać. Ex Selwyn była wprawną czarownicą, nasze umiejętności świetnie ze sobą współgrały i trudno było temu zaprzeczyć.
-Ilu jeszcze tego typu opryszczków przyjdzie nam pokonać?- mruknąłem opierając but o policzek spetryfikowanego czarodzieja. -Przydatny materiał na podległego szmalcownika, aczkolwiek skoro nie potrafił uszanować powagi sytuacji, to nie wróżę owocnej przyszłości- dodałem, nieustannie spoglądając w jego przerażoną twarz. Szeroki uśmiech nie schodził z mych warg, choć daleki był od jednego z tych litościwych. Poruszywszy podeszwą po jego licu przeniosłem w końcu wzrok na narzeczoną i momentalnie spoważniałem, choć bardziej na mych wargach można było dostrzec grymas. Może nawet obrzydzenie. -Pozbądź się jednego z nich. Nie mamy czasu na negocjacje, a życie będzie najlepszą propozycją- odsunąłem się od szabrownika, po czym wolnym krokiem ruszyłem w kierunku drzwi wejściowych. Nim jednak złapałem za klamkę ponownie spojrzałem na kobietę i uniosłem lekko kącik ust. -Półśrodki- mruknąłem zaciskając dłoń na chłodnym metalu. -Właśnie do tego prowadzą- rzuciłem otworzywszy w końcu drzwi i wkroczyłem do ogarniętego mrokiem pomieszczenia. Czy miałem jeszcze nadzieję, że samozwańca opiekunka wioski żyje? Nie, nie miałem żadnych i być może dlatego totalnie się nie spieszyłem. Młodziacy wybiegli z pełnymi workami, a to wymagało czasu, przestrzeni, której z pewnością by im nie dała, jeśli byłaby w stanie ruszyć choć kciukiem. Unosząc różdżkę pokonywałem metr za metrem rozglądając się po każdym kącie izby. Smród wilgoci dosięgnął mych nozdrzy, podobnie jak gnijącego pożywienia. Zignorowałem to jednak na rzecz sylwetki leżącej nieopodal drewnianego stołu. Nie dostrzegłem żadnej posoki, ale wciąż nie był to żaden dowód, że żyła. Najmroczniejsza z magicznych sztuk nie potrzebowała krwi, by pozbawić tchnienia. Wolnym krokiem zbliżyłem się do kobiety i przysiadłem na piętach spoglądając na jej wygięte w bólu wargi, a potem oczy. Tęczówki, ledwie, ale poruszały się za moimi dłońmi, więc przyłożywszy wężowe drewno do jej ciała wypowiedziałem w myślach jedno z najbardziej znajomych mi zaklęć. Te, które wyswobadzało z większości uroków. Finite incantatem.
-Nic jej nie będzie- powiedziałem opuściwszy dom, przez którym czekała na mnie Lucinda. Kątem oka zerknąłem na dwóch młodziaków, po czym krótkim Mobilicorpus uniosłem mężczyznę z kajdankami na nadgarstkach i przeciągnąłem za progi domostwa, by nie robić publicznej szopki. Panika była ostatnim, co nam było potrzebne. Nie miałem pojęcia czy drugi z nich wciąż dyszał – żywiłem szczerą nadzieję, że nie, bowiem w końcu wydałem proste polecenie, a Lucinda winna była go wypełnić. Zdawałem sobie sprawę z jej podejścia, oddania i pragnienia niesienia pomocy, aczkolwiek musiała odnaleźć się w nowej rzeczywistości i lepiej, żeby nastąpiło to szybciej, niżeli później. -No, no. Napadać samotne kobiety to naprawdę bohaterskie- rzuciłem nim zniknąłem za drzwiami. -Nie każ nam na siebie czekać- rzuciłem jeszcze do Lucindy.
-Ilu jeszcze tego typu opryszczków przyjdzie nam pokonać?- mruknąłem opierając but o policzek spetryfikowanego czarodzieja. -Przydatny materiał na podległego szmalcownika, aczkolwiek skoro nie potrafił uszanować powagi sytuacji, to nie wróżę owocnej przyszłości- dodałem, nieustannie spoglądając w jego przerażoną twarz. Szeroki uśmiech nie schodził z mych warg, choć daleki był od jednego z tych litościwych. Poruszywszy podeszwą po jego licu przeniosłem w końcu wzrok na narzeczoną i momentalnie spoważniałem, choć bardziej na mych wargach można było dostrzec grymas. Może nawet obrzydzenie. -Pozbądź się jednego z nich. Nie mamy czasu na negocjacje, a życie będzie najlepszą propozycją- odsunąłem się od szabrownika, po czym wolnym krokiem ruszyłem w kierunku drzwi wejściowych. Nim jednak złapałem za klamkę ponownie spojrzałem na kobietę i uniosłem lekko kącik ust. -Półśrodki- mruknąłem zaciskając dłoń na chłodnym metalu. -Właśnie do tego prowadzą- rzuciłem otworzywszy w końcu drzwi i wkroczyłem do ogarniętego mrokiem pomieszczenia. Czy miałem jeszcze nadzieję, że samozwańca opiekunka wioski żyje? Nie, nie miałem żadnych i być może dlatego totalnie się nie spieszyłem. Młodziacy wybiegli z pełnymi workami, a to wymagało czasu, przestrzeni, której z pewnością by im nie dała, jeśli byłaby w stanie ruszyć choć kciukiem. Unosząc różdżkę pokonywałem metr za metrem rozglądając się po każdym kącie izby. Smród wilgoci dosięgnął mych nozdrzy, podobnie jak gnijącego pożywienia. Zignorowałem to jednak na rzecz sylwetki leżącej nieopodal drewnianego stołu. Nie dostrzegłem żadnej posoki, ale wciąż nie był to żaden dowód, że żyła. Najmroczniejsza z magicznych sztuk nie potrzebowała krwi, by pozbawić tchnienia. Wolnym krokiem zbliżyłem się do kobiety i przysiadłem na piętach spoglądając na jej wygięte w bólu wargi, a potem oczy. Tęczówki, ledwie, ale poruszały się za moimi dłońmi, więc przyłożywszy wężowe drewno do jej ciała wypowiedziałem w myślach jedno z najbardziej znajomych mi zaklęć. Te, które wyswobadzało z większości uroków. Finite incantatem.
-Nic jej nie będzie- powiedziałem opuściwszy dom, przez którym czekała na mnie Lucinda. Kątem oka zerknąłem na dwóch młodziaków, po czym krótkim Mobilicorpus uniosłem mężczyznę z kajdankami na nadgarstkach i przeciągnąłem za progi domostwa, by nie robić publicznej szopki. Panika była ostatnim, co nam było potrzebne. Nie miałem pojęcia czy drugi z nich wciąż dyszał – żywiłem szczerą nadzieję, że nie, bowiem w końcu wydałem proste polecenie, a Lucinda winna była go wypełnić. Zdawałem sobie sprawę z jej podejścia, oddania i pragnienia niesienia pomocy, aczkolwiek musiała odnaleźć się w nowej rzeczywistości i lepiej, żeby nastąpiło to szybciej, niżeli później. -No, no. Napadać samotne kobiety to naprawdę bohaterskie- rzuciłem nim zniknąłem za drzwiami. -Nie każ nam na siebie czekać- rzuciłem jeszcze do Lucindy.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Bezkrólewie nigdy nie było dobrym rozwiązaniem, bez względu na okoliczności. Zawsze prowadziło do podobnych skutków – samowoli, anarchii i całkowitego chaosu. Ludzie nie potrafili funkcjonować w świecie bez prawa i zasad. Ileż to razy słyszała historie pełne goryczy od ludzi, którym wydawało się, że sami lepiej sprawdziliby się w roli przywódcy – w końcu bycie głową narodu nie wydawało im się ani zaszczytem, ani wyzwaniem. Wielu w myślach widziało siebie na tym miejscu, jednak, gdy pojawiała się tragedia, zaczynały się prawdziwe problemy. Cierpienie, strata, głód… to wszystko wyzwalało w ludziach najgorsze instynkty. Co byłbyś w stanie zrobić za łyk czystej wody czy worek ziarna? Mężczyzna miał rację – samowola nie wchodziła w grę, zwłaszcza teraz, w czasach kryzysu i wojen. Wątpiła, by był to pojedynczy incydent, i wątpiła, by ci robili to po raz pierwszy. – Nie okradaliby własnej wioski, więc albo plądrują inne dla własnej korzyści, albo sami głodują. – Nie potrzebowała odpowiedzi na to pytanie. Niezależnie od motywu, ich występek zasługiwał na karę, na konsekwencje, które się nawarstwiały. Ilu ludzi z tych terenów głodowało przez ostatnie tygodnie tylko dlatego, że stali się ich celem? Złość zakiełkowała w jej sercu.
Wytyczała własne ścieżki, sama decydując, kto zasługuje na współczucie i w jakich sytuacjach powinna okazać wrażliwość. Zaskoczyło ją, jak bez wahania uniosła różdżkę przeciwko szabrownikom, którzy ich zaatakowali. Była pewna swojego wyboru – toczyła się walka, a nawet jeśli umysł nie pamiętał każdego starcia, ciało pamiętało je doskonale. Dopóki płomienie unosiły się w powietrzu, nie myślała o konsekwencjach – te pojawiały się dopiero wtedy, gdy gasła ostatnia iskra. I wtedy pojawiało się pytanie: co dalej?
Ze skupieniem obserwowała podeszwę buta Drew przesuwającą się po twarzy spetryfikowanego. Zastanawiała się jak szybko przeciwnicy wyjawią miejsce składowania pożywienia, jak szybko wydadzą swoich pomocników, kiedy dotarło do niej polecenie Macnaira. Przeniosła wzrok na niego marszcząc przy tym brwi w niezrozumieniu. Pozbyć się go? Zabić? Krew odpłynęła jej z twarzy. Czy taki był wymiar kary dla tego mężczyzny? Czy kiedykolwiek wcześniej pozbyła się kogoś na dobre lub czy jej różdżka to za nią zrobiła? Wymagał od niej wiele – nazbyt wiele. Nie była mordercą, nie potrafiła odbierać ludziom życia i choć ufała Drew jak nikomu to nie sądziła by ta decyzja podyktowana była racjonalnym myśleniem, a raczej chęcią odwetu, zemsty. Jej twarz stała się zimna, zastygła niczym kamień. Zanim czarodziej zniknął po raz pierwszy za drzwiami, blondynka krzyknęła za nim. – Czyli oddajesz jego los w moje ręce? – zapytała spoglądając na niego szukając potwierdzenia. Rzucała mu nieme wyzwanie, bowiem czy właściwie spodziewał się, że zrobi cokolwiek temu człowiekowi?
Blondynka stanęła obok spetryfikowanego mężczyzny przez chwilę przyglądając się jego twarzy. Czy chciała ją zapamiętać? Niekoniecznie. Wygięta brzydko twarz, niechęć malująca się w oczach. Uniosła kącik ust w kpinie – sam zabiłby ją, gdyby tylko dostał ku temu sposobność. Najpierw rzuciła Lancea przebijając lodową włócznią jego prawe udo pamiętając jak ważne ukrwienia przebiegają przez to miejsce, a następnie to samo zrobiła z drugim. Trysnęła krew, ale na tym umiejętności anatomii Lucindy się kończyły. Skinęła głową na słowa Drew, gdy ten poinformował ją, że kobiecie nic nie będzie. Nic nie odpowiedziała. Narzeczony zdążył zniknąć za drzwiami budynku, ale blondynka nie ruszyła się z miejsca. – Instynkt przetrwania potrafi ponoć przenosić góry, spróbuj – powiedziała do szambrownika i skierowała swoje kroki w stronę domku zanim drzwi na dobre zamknęły się za pozostałą dwójką.
Przeniosła bladą twarz na Drew i zatrzymała się przez chwilę na jego spojrzeniu. – Oddałeś mi jego los, a ja oddałam go przypadkowi. – odparła i wyminęła go podchodząc do wciąż oszołomionej kobiety.
Wytyczała własne ścieżki, sama decydując, kto zasługuje na współczucie i w jakich sytuacjach powinna okazać wrażliwość. Zaskoczyło ją, jak bez wahania uniosła różdżkę przeciwko szabrownikom, którzy ich zaatakowali. Była pewna swojego wyboru – toczyła się walka, a nawet jeśli umysł nie pamiętał każdego starcia, ciało pamiętało je doskonale. Dopóki płomienie unosiły się w powietrzu, nie myślała o konsekwencjach – te pojawiały się dopiero wtedy, gdy gasła ostatnia iskra. I wtedy pojawiało się pytanie: co dalej?
Ze skupieniem obserwowała podeszwę buta Drew przesuwającą się po twarzy spetryfikowanego. Zastanawiała się jak szybko przeciwnicy wyjawią miejsce składowania pożywienia, jak szybko wydadzą swoich pomocników, kiedy dotarło do niej polecenie Macnaira. Przeniosła wzrok na niego marszcząc przy tym brwi w niezrozumieniu. Pozbyć się go? Zabić? Krew odpłynęła jej z twarzy. Czy taki był wymiar kary dla tego mężczyzny? Czy kiedykolwiek wcześniej pozbyła się kogoś na dobre lub czy jej różdżka to za nią zrobiła? Wymagał od niej wiele – nazbyt wiele. Nie była mordercą, nie potrafiła odbierać ludziom życia i choć ufała Drew jak nikomu to nie sądziła by ta decyzja podyktowana była racjonalnym myśleniem, a raczej chęcią odwetu, zemsty. Jej twarz stała się zimna, zastygła niczym kamień. Zanim czarodziej zniknął po raz pierwszy za drzwiami, blondynka krzyknęła za nim. – Czyli oddajesz jego los w moje ręce? – zapytała spoglądając na niego szukając potwierdzenia. Rzucała mu nieme wyzwanie, bowiem czy właściwie spodziewał się, że zrobi cokolwiek temu człowiekowi?
Blondynka stanęła obok spetryfikowanego mężczyzny przez chwilę przyglądając się jego twarzy. Czy chciała ją zapamiętać? Niekoniecznie. Wygięta brzydko twarz, niechęć malująca się w oczach. Uniosła kącik ust w kpinie – sam zabiłby ją, gdyby tylko dostał ku temu sposobność. Najpierw rzuciła Lancea przebijając lodową włócznią jego prawe udo pamiętając jak ważne ukrwienia przebiegają przez to miejsce, a następnie to samo zrobiła z drugim. Trysnęła krew, ale na tym umiejętności anatomii Lucindy się kończyły. Skinęła głową na słowa Drew, gdy ten poinformował ją, że kobiecie nic nie będzie. Nic nie odpowiedziała. Narzeczony zdążył zniknąć za drzwiami budynku, ale blondynka nie ruszyła się z miejsca. – Instynkt przetrwania potrafi ponoć przenosić góry, spróbuj – powiedziała do szambrownika i skierowała swoje kroki w stronę domku zanim drzwi na dobre zamknęły się za pozostałą dwójką.
Przeniosła bladą twarz na Drew i zatrzymała się przez chwilę na jego spojrzeniu. – Oddałeś mi jego los, a ja oddałam go przypadkowi. – odparła i wyminęła go podchodząc do wciąż oszołomionej kobiety.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Bezkrólewie prowadziło do władzy wyrwanej siłą, nierzadko w walce, a więc po trupach, które zwykle o wiele lepiej nadawały się do równie odpowiedzialnej funkcji. Mięśnie czy umiejętności były domeną bezpieczeństwa, zaś rządzenia tęgi umysł, jaki zwykle miał nikłe szanse z rozszalałą grupą przewodzoną przez najtwardszego i pozbawionego litości osiłka. Ludzie gardzili zasadami, negowali wszelkie ograniczenia, ale to właśnie dzięki nim byli w stanie funkcjonować w społeczeństwie. Nawet nie byłem w stanie wyobrazić sobie pozostawionych ich samopas – wtem podobne kradzieże byłyby ledwie utarciem nosa, bowiem za rogiem działyby się rzeczy o wiele grosze i zwiastujące rychły upadek pozornej normalności. Nikt nie myślałby o katastrofie i odbudowie, lecz własnym spichlerzu oraz domowym zaciszu. Świat bez rygoru prawa stanąłby na głowie, o tym byłem przekonany, dlatego każdego świadomie łamiącego ustalone reguły należało ukarać, najlepiej publicznie, aby kara przewyższała korzyści płynące z wykroczeń. Stryczek był perfekcyjną formą, podobnie jak okazja do wykazania się odwagą na arenie.
-Nawet jeśli głodują, to nie obliguje ich do plądrowania innych wiosek. Zwłaszcza tych zamieszkałych w większości przez kobiety oraz dzieci- odparłem Lucindzie, po czym przeniosłem wzrok z powrotem na agresora. -Widzisz kochaniutki, miałeś dwie zdrowe rączki i mogłeś je wykorzystać do tylu rzeczy, a zdecydowałeś się na złodziejstwo. Wiesz jaka była za to niegdyś kara?- wygiąłem wargi w kpiącym uśmiechu, po czym ponownie obróciłem jego twarz podeszwą buta. -O wiele mniejsza niż obecnie- rozłożyłem rzekomo bezradnie przedramiona i odsunąłem się od niego spluwając tuż obok jego głowy. -Oczywiście, jest twój- odparłem i zniknąłem w drzwiach domostwa po raz pierwszy.
Po raz drugi przekroczyłem progi z nieco szerszym uśmiechem, gdy dostrzegłem co Lucinda uczyniła spetryfikowanemu mężczyźnie. Najwyraźniej wzięła sobie moje słowa do serca – i dobrze. Byłbym jeszcze bardziej rad, gdyby sięgnęła po najpotężniejszą z magicznych dziedzin, lecz byłem realistą – raczkowała, pojmowała coraz więcej, ale ta gałąź nauki wymagała znacznie więcej czasu niżeli inne. Miała go, nikt nie popędzał, nikt też nie wymagał niemożliwego, a i tak dawała z siebie możliwie wiele, by przyswoić podstawowe tajniki. -Nie istnieje coś takiego jak przypadek- zerknąłem na nią kątem oka, po czym zakończyłem działanie zaklęcia pozwalając, aby obezwładniony czarodziej uderzyło chłodną posadzkę tuż przy ścianie. Podszedłem do niego i podciągnąłem go do siadu. -Jakieś pomysły?- odwróciłem się do kobiety i uniosłem brew. Oczywiście sam załatwiłbym to bardzo szybko, jednakże uznałem, że była to idealna sytuacja do sprawdzenia jej umiejętności w tym zakresie. Była w stanie wyciągnąć coś z niego siłą? Wątpiłem, aby był skory mówić, choć kto wie – takie opryszczki zwykle po pierwszym wykręceniu palców gadali jak najęci.
Zignorowałem przestraszoną kobietę, nie ona była wówczas priorytetem. Właściwie z nią też zamierzałem się policzyć – była to pierwsza tego typu sytuacja, czy ciągnęło się to znacznie dłużej, a ona nie zamierzała nas o tym poinformować?
-Nawet jeśli głodują, to nie obliguje ich do plądrowania innych wiosek. Zwłaszcza tych zamieszkałych w większości przez kobiety oraz dzieci- odparłem Lucindzie, po czym przeniosłem wzrok z powrotem na agresora. -Widzisz kochaniutki, miałeś dwie zdrowe rączki i mogłeś je wykorzystać do tylu rzeczy, a zdecydowałeś się na złodziejstwo. Wiesz jaka była za to niegdyś kara?- wygiąłem wargi w kpiącym uśmiechu, po czym ponownie obróciłem jego twarz podeszwą buta. -O wiele mniejsza niż obecnie- rozłożyłem rzekomo bezradnie przedramiona i odsunąłem się od niego spluwając tuż obok jego głowy. -Oczywiście, jest twój- odparłem i zniknąłem w drzwiach domostwa po raz pierwszy.
Po raz drugi przekroczyłem progi z nieco szerszym uśmiechem, gdy dostrzegłem co Lucinda uczyniła spetryfikowanemu mężczyźnie. Najwyraźniej wzięła sobie moje słowa do serca – i dobrze. Byłbym jeszcze bardziej rad, gdyby sięgnęła po najpotężniejszą z magicznych dziedzin, lecz byłem realistą – raczkowała, pojmowała coraz więcej, ale ta gałąź nauki wymagała znacznie więcej czasu niżeli inne. Miała go, nikt nie popędzał, nikt też nie wymagał niemożliwego, a i tak dawała z siebie możliwie wiele, by przyswoić podstawowe tajniki. -Nie istnieje coś takiego jak przypadek- zerknąłem na nią kątem oka, po czym zakończyłem działanie zaklęcia pozwalając, aby obezwładniony czarodziej uderzyło chłodną posadzkę tuż przy ścianie. Podszedłem do niego i podciągnąłem go do siadu. -Jakieś pomysły?- odwróciłem się do kobiety i uniosłem brew. Oczywiście sam załatwiłbym to bardzo szybko, jednakże uznałem, że była to idealna sytuacja do sprawdzenia jej umiejętności w tym zakresie. Była w stanie wyciągnąć coś z niego siłą? Wątpiłem, aby był skory mówić, choć kto wie – takie opryszczki zwykle po pierwszym wykręceniu palców gadali jak najęci.
Zignorowałem przestraszoną kobietę, nie ona była wówczas priorytetem. Właściwie z nią też zamierzałem się policzyć – była to pierwsza tego typu sytuacja, czy ciągnęło się to znacznie dłużej, a ona nie zamierzała nas o tym poinformować?
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Żadne powody nie były wystarczające by kraść, rabować, ranić inne osoby. Doskonale zdawała sobie z tego sprawę – jak nikt inny potrafiła postawić się w sytuacji każdego człowieka, współodczuwała ich emocje i to czasem doprowadzało ją na kraniec. Pragnęła posiadać umiejętność wyłączenia uczuć, nieprzejmowania się losem zagubionych i cierpiących dusz. Życie musiało być wtedy spokojniejsze. Przyjemniejsze. Widziała złość w postawie narzeczonego, rozumiała dlaczego i sama również ją czuła. Ci wszyscy ludzie byli po jego pieczą. On dbał o to by wszelkie tragedie przemijały, a ludzie wiedli spokojne życie w jego hrabstwie. Kosztowało go to wiele wyrzeczeń i trudów, a i tak znajdowali się ludzie, którzy pluli na przyjęte ogólnie zasady. Pluli na jego politykę i troskę. Zasługiwali na karę. Nie była naiwna – prawdopodobnie w innych miejscach również działy się podobne rzeczy. Nie mogli wyśledzić każdego rabusia, nie mogli każdemu dać lekcji lub ukarać za swoje występki, ale informacje rozchodziły się bardzo szybko i miała nadzieje, że ta również finalnie dotrze do każdego kto chciał w taki sposób kreować nową rzeczywistość. Stała z boku przyglądając się zachowaniu Drew i wsłuchiwała się w jego słowa. Miał rację. Mężczyzna mógł pracować, mógł zadbać o życie swojej rodziny w całkowicie inny sposób – sam sobie zgotował ten los. Obserwowała to co się działo wyciągając z tego odpowiednią lekcję. Może, gdyby to od niej zależało nie byłoby to tak ostateczne, ale Macnair wiedział co robi.
Rzucone jej w pośpiechu polecenie świadczyło o tym, że Drew faktycznie pokładał w nią dużą wiarę. Liczył, że bez mrugnięcia okiem poderżnie leżącemu czarodziejowi gardło? Czy zasypie go gromem zaklęć, które dopiero użyte kilkukrotnie na dobre zakończyłoby jego życie? Nie było to tak proste choć może w jego wyobrażeniu był całkowicie inny obraz jej temperamentu i osobowości? Rzucenie jej na głęboką wodę niewiele zmieniało. Była zła, że kazał jej to zrobić w taki sposób, więc zrobiła to po swojemu. Możliwe, że umywała ręce, oddawała odpowiedzialność, może była tchórzem, ale to była jedyna rzecz, którą mogła dać od siebie. Szabrownik zasłużył na więcej.
Podeszła do kobiety i sprawdziła czy ta nie ma widocznych ran. – Głupcy, co za głupcy – powiedziała kobieta łapiąc kolejny haust powietrza. Blondynka uspokajająco pogłaskała ją po ramieniu i odwróciła się w stronę narzeczonego. – Polemizowałabym – odparła, a jej serce wciąż łomotało w piersi przez to co przed chwilą zrobiła. Blondynka podeszła do stojącego przy szabrowniku mężczyzny i wzruszyła ramionami. Wyciągnęła różdżkę w stronę złodzieja. – Mam jeden – powiedziała obracając się finalnie w stronę kobiety i posyłając w jej stronę – Casa aranea – lepka pajęczyna rozeszła się wokół kobiety utrudniając jej poruszanie. – Znasz ich. Nazwałaś ich głupcami – poszkodowana i napadnięta użyłabyś raczej innych epitetów, a jednak właśnie to utkwiło ci w głowie. Głupcy, bo dali się złapać? Kim są? Gdzie możemy ich znaleźć i jaki układ był między wami? – zapytała w tym samym momencie, w którym pająki zaczęły kąsać kobietę. Blondynka przeniosła spojrzenie na Drew szukając w nim pomocy. Nie miała w tym doświadczenia, powinien przejąć inicjatywę, powinien zrobić to po swojemu. Wiedziała, że wyczyta to z jej oczu – mieli teraz dwóch potencjalnych wrogów.
Rzucone jej w pośpiechu polecenie świadczyło o tym, że Drew faktycznie pokładał w nią dużą wiarę. Liczył, że bez mrugnięcia okiem poderżnie leżącemu czarodziejowi gardło? Czy zasypie go gromem zaklęć, które dopiero użyte kilkukrotnie na dobre zakończyłoby jego życie? Nie było to tak proste choć może w jego wyobrażeniu był całkowicie inny obraz jej temperamentu i osobowości? Rzucenie jej na głęboką wodę niewiele zmieniało. Była zła, że kazał jej to zrobić w taki sposób, więc zrobiła to po swojemu. Możliwe, że umywała ręce, oddawała odpowiedzialność, może była tchórzem, ale to była jedyna rzecz, którą mogła dać od siebie. Szabrownik zasłużył na więcej.
Podeszła do kobiety i sprawdziła czy ta nie ma widocznych ran. – Głupcy, co za głupcy – powiedziała kobieta łapiąc kolejny haust powietrza. Blondynka uspokajająco pogłaskała ją po ramieniu i odwróciła się w stronę narzeczonego. – Polemizowałabym – odparła, a jej serce wciąż łomotało w piersi przez to co przed chwilą zrobiła. Blondynka podeszła do stojącego przy szabrowniku mężczyzny i wzruszyła ramionami. Wyciągnęła różdżkę w stronę złodzieja. – Mam jeden – powiedziała obracając się finalnie w stronę kobiety i posyłając w jej stronę – Casa aranea – lepka pajęczyna rozeszła się wokół kobiety utrudniając jej poruszanie. – Znasz ich. Nazwałaś ich głupcami – poszkodowana i napadnięta użyłabyś raczej innych epitetów, a jednak właśnie to utkwiło ci w głowie. Głupcy, bo dali się złapać? Kim są? Gdzie możemy ich znaleźć i jaki układ był między wami? – zapytała w tym samym momencie, w którym pająki zaczęły kąsać kobietę. Blondynka przeniosła spojrzenie na Drew szukając w nim pomocy. Nie miała w tym doświadczenia, powinien przejąć inicjatywę, powinien zrobić to po swojemu. Wiedziała, że wyczyta to z jej oczu – mieli teraz dwóch potencjalnych wrogów.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Przestałem się oszukiwać, że możliwym było wyłączenie uczuć czy emocji. Ilość przelanej krwi oraz przetrwanych walk uświadomiły mi, że kluczowym była ich czasowa separacja od zdrowego rozsądku. Priorytetem musiało być osiągnięcie założonego celu – bez względu na koszty i trudność podejmowanych decyzji. Czasem takowe były kluczem do sukcesu, a ten wymagał poświęceń, niekiedy nawet posoki sojuszników i choć w domowym zaciszu zapewne możliwym było utkanie lepszego planu, to w ferworze walki należało w pełni poddać się intuicji oraz doświadczeniu. Nie było wtem przestrzeni na zwątpienie, analizę czy litość – należało krok po kroku iść po swoje, dla dobra większości, nie jednostki. Przywykłem do ciężkich dylematów, niekiedy wydawania brutalnych rozkazów i właśnie wtem odcinałem od siebie, wspomniane już, ludzkie słabości. W niczym nie pomagały, niczego nie ułatwiały.
Sugerując Lucindzie pozbycie się mężczyzny nie miałem właściwie niczego na myśli. Mogła uczynić z nim co tylko chciała, aczkolwiek swoimi słowami chciałem dać jej wyraźny znak, że potraktowanie go w łagodny sposób nie wchodziło w grę. Winien zostać ukarany i tak też się stało, z czego byłem wyraźnie zadowolony. Nie dała się zwieść, nie pozwoliła wodzić za nos – jeśli chciała nauczyć się trwać w naszej rzeczywistości, to musiała przywyknąć do drastycznych i szybkich rozwiązań. Ludzi podobnych jemu było wielu zwłaszcza w niespokojnych czasach, kiedy to nie zima była najgorszym wrogiem, a wszechobecny głód i niebezpiecznie rosnący brak dostępu do importowanych towarów. Wiele plonów przepadło, bywały miejsca, że pozostały po nich ledwie zgliszcza, zaś jedyne co znajdowało się w spichlerzach to podmuch wiatru. Handel poniekąd umarł; katastrofa zebrała olbrzymie żniwa i choć początkowo sądziliśmy, że największą zmorą był brak wystarczającej liczby uzdrowicieli oraz polowych szpitali, tak po czasie spadły na nas jeszcze większe problemy. Nawet elity odczuły zmiany – a to już był wyraźny sygnał, że sytuacja pozostawała napięta.
Zignorowałem słowa kobiety, właściwie nie byłem nawet pewien czy je usłyszałem. Wpatrując się w intruza przechyliłem lekko głowę w oczekiwaniu na propozycję narzeczonej, która – ku mojemu zdziwieniu – wymierzyła różdżkę nie w niego, a wieśniaczkę. Znałem to zaklęcie, wiedziałem, że było paskudnie nieprzyjemne. Dopiero, kiedy Lucinda otwarcie opowiedziała o swoich podejrzeniach i skrzyżowała ze mną spojrzenie zrozumiałem, dlaczego nabrała pewnych obaw. Właściwie nie tyle co obaw, lecz obiekcji. Uśmiechnąłem się nieznacznie pod nosem, po czym zacmokałem z dezaprobatą tym razem już patrząc wprost na kobietę. -Proszę, proszę. Cóż za wybitna gra aktorska- mruknąłem nie szczędząc sobie kpiny. Właściwie nie było mi do śmiechu, bowiem zmęczony byłem podobnymi gierkami. Straciłem już nawet chęć na dochodzenie do prawdy. -Liczę do trzech i jeśli w tym czasie nie dowiem się co tu u licha się dzieje, to bardzo szybko załatwimy sprawę. Chyba nie chcesz, żeby ostygła mi herbata?- rzuciłem sięgając wolną dłonią po krzesło, które ustawiłem naprzeciw wieśniaczki. -Trzy- zacząłem wyraźnie znudzony. -Wszystko powiem tylko- krzyknęła wyraźnie przerażona ilością małych pająków, które bezlitośnie kąsały jej ciało. -Dwa- kontynuowałem obserwując jak próbuje wyrwać się z pajęczych sideł. -Weź je ode mnie, proszę. Litościwa panienko, błagam- powiedziała wlepiając wzrok w Selwyn.
Sugerując Lucindzie pozbycie się mężczyzny nie miałem właściwie niczego na myśli. Mogła uczynić z nim co tylko chciała, aczkolwiek swoimi słowami chciałem dać jej wyraźny znak, że potraktowanie go w łagodny sposób nie wchodziło w grę. Winien zostać ukarany i tak też się stało, z czego byłem wyraźnie zadowolony. Nie dała się zwieść, nie pozwoliła wodzić za nos – jeśli chciała nauczyć się trwać w naszej rzeczywistości, to musiała przywyknąć do drastycznych i szybkich rozwiązań. Ludzi podobnych jemu było wielu zwłaszcza w niespokojnych czasach, kiedy to nie zima była najgorszym wrogiem, a wszechobecny głód i niebezpiecznie rosnący brak dostępu do importowanych towarów. Wiele plonów przepadło, bywały miejsca, że pozostały po nich ledwie zgliszcza, zaś jedyne co znajdowało się w spichlerzach to podmuch wiatru. Handel poniekąd umarł; katastrofa zebrała olbrzymie żniwa i choć początkowo sądziliśmy, że największą zmorą był brak wystarczającej liczby uzdrowicieli oraz polowych szpitali, tak po czasie spadły na nas jeszcze większe problemy. Nawet elity odczuły zmiany – a to już był wyraźny sygnał, że sytuacja pozostawała napięta.
Zignorowałem słowa kobiety, właściwie nie byłem nawet pewien czy je usłyszałem. Wpatrując się w intruza przechyliłem lekko głowę w oczekiwaniu na propozycję narzeczonej, która – ku mojemu zdziwieniu – wymierzyła różdżkę nie w niego, a wieśniaczkę. Znałem to zaklęcie, wiedziałem, że było paskudnie nieprzyjemne. Dopiero, kiedy Lucinda otwarcie opowiedziała o swoich podejrzeniach i skrzyżowała ze mną spojrzenie zrozumiałem, dlaczego nabrała pewnych obaw. Właściwie nie tyle co obaw, lecz obiekcji. Uśmiechnąłem się nieznacznie pod nosem, po czym zacmokałem z dezaprobatą tym razem już patrząc wprost na kobietę. -Proszę, proszę. Cóż za wybitna gra aktorska- mruknąłem nie szczędząc sobie kpiny. Właściwie nie było mi do śmiechu, bowiem zmęczony byłem podobnymi gierkami. Straciłem już nawet chęć na dochodzenie do prawdy. -Liczę do trzech i jeśli w tym czasie nie dowiem się co tu u licha się dzieje, to bardzo szybko załatwimy sprawę. Chyba nie chcesz, żeby ostygła mi herbata?- rzuciłem sięgając wolną dłonią po krzesło, które ustawiłem naprzeciw wieśniaczki. -Trzy- zacząłem wyraźnie znudzony. -Wszystko powiem tylko- krzyknęła wyraźnie przerażona ilością małych pająków, które bezlitośnie kąsały jej ciało. -Dwa- kontynuowałem obserwując jak próbuje wyrwać się z pajęczych sideł. -Weź je ode mnie, proszę. Litościwa panienko, błagam- powiedziała wlepiając wzrok w Selwyn.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Nie była typem męczennicy. Choć ludzie stanowili dla niej szczególna wartość, to przez lata praktyki nauczyła się odróżniać dobro od zła, potrafiła oceniać ich zachowania na chłodno. Kiedyś naiwnie doszukiwała się sensu w ich poczynaniach, próbowała zrozumieć co i dlaczego skłoniło ich do wejścia na tą konkretną ścieżkę. Za każdym razem kończyło się to bólem i cierpieniem, ale tylko jej własnym. Dawała się zwodzić za nos, z perspektywy czasu nazwałaby siebie słabą, bowiem nawet to w jakim położeniu się znalazła mówiło o jej lekkomyślności. Nie chciała dłużej być takim człowiekiem – łatwym do zmanipulowania, miernym w swych występkach. Pragnęła zmiany, a Drew dawał jej ku temu możliwość. Może nie tak sobie to wyobrażała, możliwe, że w jej wizjach wszystko działo się małymi krokami i z odpowiednim przygotowaniem. Świat jednak nie czekał na jej gotowość, a parł do przodu powodując kolejne wykolejenia. Musiała dostosować się szybko, zaadaptować do sytuacji i choć teraz ogarniała ją złość, to za kilka miesięcy prawdopodobnie spojrzy na własne występki z dumą. Bo tak należało zrobić.
Gdyby nie utracona pamięć, prawdopodobnie sama miałaby już dość tych nieustannych gierek i manipulacji ludzi. Ktoś wyciągał do nich rękę, oferował pomoc i zapewniał zapasy – to były gesty, które powinny spotkać się z wdzięcznością, a nie kolejnymi konfliktami i podejrzeniami. Zachowywali się, jakby byli wyjątkowi, a ich postawa tylko wzmacniała przekonanie, że niektórzy ludzie nie zasługują na ratunek. Jak mogli budować wspólne społeczeństwo i liczyć na siebie wzajemnie, skoro odrzucali pomoc, która była im ofiarowana z dobrej woli? Zmiażdżmy rękę, która nas karmi. Musieli przecież rozumieć, dokąd ich to doprowadzi.
Ta myśl przyświecała jej dzisiaj. Nie robili tu niczego, co byłoby sprzeczne z jej moralnością. Może w innym życiu, w innej sytuacji, powstrzymałaby się od takich działań, ale czy istniało jeszcze miejsce na półśrodki? Mężczyzna zdawał się rozumieć to głębiej, postępował zgodnie z własnym sumieniem, a teraz to sumienie wręcz domagało się sprawiedliwości – odpowiedniej kary dla winnych.
Przyglądała się poczynaniom mężczyzny ciesząc się, że ten przejął inicjatywę. Stanęła bokiem tak by kątem oka obserwować zachowanie spętanego kajdanami mężczyzny. Niewiele mógł zrobić, nie stanowił żadnego zagrożenia, ale niemądre byłoby utrwalanie tego typu zachowań. Wsłuchiwała się w słowa narzeczonego mając nadzieje, że kobieta zareaguje odpowiednio i w końcu wyjawi im prawdę. Uniosła kącik ust w uśmiechu, gdy ten wspomniał o herbacie. Naprawdę? Herbata? Skąd mu się to brało? Nie mogła mu jednak odmówić chłodu w postawie. Nie musiał mówić wiele by wzbudzać w ludziach postrach i choć ona sama tego nie odczuwała, to zimna i ostrzegająca nuta w jego głosie była jasną informacją – skończyła się przestrzeń na żarty. Mieszkańcy Suffolk i nie tylko zdawali sobie sprawę jaką mocą dysponował Drew. Tylko głupcy bagatelizowaliby jego obecność, tylko głupcy świadomie by się z nim mierzyli.
Nie włączała się do rozmowy, dopóki kobieta nie zwróciła się bezpośrednio do niej. Blondynka westchnęła przeciągle i znów uniosła różdżkę. – Jinx – wypowiedziała podcinając tym samym kobiecie nogi. Teraz już nie tylko stopy znajdowały się w lepkiej pajęczynie, a całe jej ciało. Usłyszała głośniejszy pisk. – Litościwa jestem dla osób, które na tą litość zasłużą. Masz swoją szansę. Mów. – dodała z pewnością, choć na końcowej frazie jej głos się załamał. Krzyk kobiety nie był tym co chciała dłużej słuchać. Widok wspinających się po jej ciele pająków nie był niczym miłym dla oka. – Nie znam ich, przysięgam, błagam, ja ich nie znam – skowyt był zarówno podyktowany bólem jak i paniką. – Zapłacili mi, obiecali, że nie skrzywdzą mojej rodziny. Zapytajcie go! – mimowolnie przeniosła spojrzenie na spętanego złodzieja. – Zjawiają się tu na początku, w środku i na końcu miesiąca, zawsze wcześniej przesyłają sowę. Nie wiem kim są, ale przewodzi nimi niejaki Harry. Tylko tyle wiem. Tylko tyle. Tylko. – jej słowa były plątaniną, wariackim krzykiem. Jeszcze nie wiedziała, że zaklęcie za chwile przestanie działać, a na nią spadnie coś o wiele gorszego. Tego akurat czarownica była całkowicie pewna.
Gdyby nie utracona pamięć, prawdopodobnie sama miałaby już dość tych nieustannych gierek i manipulacji ludzi. Ktoś wyciągał do nich rękę, oferował pomoc i zapewniał zapasy – to były gesty, które powinny spotkać się z wdzięcznością, a nie kolejnymi konfliktami i podejrzeniami. Zachowywali się, jakby byli wyjątkowi, a ich postawa tylko wzmacniała przekonanie, że niektórzy ludzie nie zasługują na ratunek. Jak mogli budować wspólne społeczeństwo i liczyć na siebie wzajemnie, skoro odrzucali pomoc, która była im ofiarowana z dobrej woli? Zmiażdżmy rękę, która nas karmi. Musieli przecież rozumieć, dokąd ich to doprowadzi.
Ta myśl przyświecała jej dzisiaj. Nie robili tu niczego, co byłoby sprzeczne z jej moralnością. Może w innym życiu, w innej sytuacji, powstrzymałaby się od takich działań, ale czy istniało jeszcze miejsce na półśrodki? Mężczyzna zdawał się rozumieć to głębiej, postępował zgodnie z własnym sumieniem, a teraz to sumienie wręcz domagało się sprawiedliwości – odpowiedniej kary dla winnych.
Przyglądała się poczynaniom mężczyzny ciesząc się, że ten przejął inicjatywę. Stanęła bokiem tak by kątem oka obserwować zachowanie spętanego kajdanami mężczyzny. Niewiele mógł zrobić, nie stanowił żadnego zagrożenia, ale niemądre byłoby utrwalanie tego typu zachowań. Wsłuchiwała się w słowa narzeczonego mając nadzieje, że kobieta zareaguje odpowiednio i w końcu wyjawi im prawdę. Uniosła kącik ust w uśmiechu, gdy ten wspomniał o herbacie. Naprawdę? Herbata? Skąd mu się to brało? Nie mogła mu jednak odmówić chłodu w postawie. Nie musiał mówić wiele by wzbudzać w ludziach postrach i choć ona sama tego nie odczuwała, to zimna i ostrzegająca nuta w jego głosie była jasną informacją – skończyła się przestrzeń na żarty. Mieszkańcy Suffolk i nie tylko zdawali sobie sprawę jaką mocą dysponował Drew. Tylko głupcy bagatelizowaliby jego obecność, tylko głupcy świadomie by się z nim mierzyli.
Nie włączała się do rozmowy, dopóki kobieta nie zwróciła się bezpośrednio do niej. Blondynka westchnęła przeciągle i znów uniosła różdżkę. – Jinx – wypowiedziała podcinając tym samym kobiecie nogi. Teraz już nie tylko stopy znajdowały się w lepkiej pajęczynie, a całe jej ciało. Usłyszała głośniejszy pisk. – Litościwa jestem dla osób, które na tą litość zasłużą. Masz swoją szansę. Mów. – dodała z pewnością, choć na końcowej frazie jej głos się załamał. Krzyk kobiety nie był tym co chciała dłużej słuchać. Widok wspinających się po jej ciele pająków nie był niczym miłym dla oka. – Nie znam ich, przysięgam, błagam, ja ich nie znam – skowyt był zarówno podyktowany bólem jak i paniką. – Zapłacili mi, obiecali, że nie skrzywdzą mojej rodziny. Zapytajcie go! – mimowolnie przeniosła spojrzenie na spętanego złodzieja. – Zjawiają się tu na początku, w środku i na końcu miesiąca, zawsze wcześniej przesyłają sowę. Nie wiem kim są, ale przewodzi nimi niejaki Harry. Tylko tyle wiem. Tylko tyle. Tylko. – jej słowa były plątaniną, wariackim krzykiem. Jeszcze nie wiedziała, że zaklęcie za chwile przestanie działać, a na nią spadnie coś o wiele gorszego. Tego akurat czarownica była całkowicie pewna.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Długo zastanawiałem się, która z dróg będzie lepsza – ta bezpieczna, krok po kroku wprowadzająca ją do mojego prawdziwego świata, czy ryzykowna i tym samym gwarantująca jej zapewne wiele zaskoczeń, nierzadko nawet złości. Postanowiłem iść jednak zgodnie ze swą naturą, płynąć z nurtem i ledwie przygotować ją do skoku na głęboką wodę. Katastrofa uzmysłowiła mi, że nigdy nie można było być pewnym dnia następnego, podobnie jak przywidzieć kolejnych, niekontrolowanych przez nas wydarzeń, a zatem cackanie się niczym z jajkiem nie wchodziło w grę. Musiała być gotowa na każdy widok i choć śmierć nie była jej obca, to nagminne wydawanie wyroku stryczka już na pewno. Im szybciej zrozumie panujące zasady, tym prędzej będzie gotów się z nimi pogodzić. Nie znałem struktur rebeliantów, obce były mi głoszone wewnątrz treści, natomiast poprzez wzgląd na jej naturę mogłem wyciągnąć kilka, niekoniecznie słusznych, wniosków. Zwykle miała serce na dłoni, agresją zdawała się pałać wyłącznie do przeciwnika, ależ czy dzisiaj właśnie takowych przed sobą nie mieliśmy? Fakt, że nie mogli mianować się członkami Zakonu Feniksa niczego nie zmieniał, nie tylko im zmuszeni byliśmy stawiać czoła. Niesubordynacja i poszerzanie złodziejskich szlaków w dobie katastrofy uwłaczało ludzkiej naturze, nawet dla osób mego pokroju – dążących do celu po trupach, bez względu na koszty. Dziś już wiedziałem, że przekroczyłem wszelkie granice, nie miałem żadnych oporów, aby posiąść w swe dłonie wszystko to czego pragnąłem i dziewczyna miała ten pech, że była jedyną kobietą, którą naprawdę chciałem mieć.
Prawdopodobnie wbrew wielu opiniom żałowałem, iż nie udało mi się pozostać w cieniu. Ceniłem sobie anonimowość, wiele korzyści przynosił atak z ukrycia i jeszcze nie tak dawno chroniłem swą tożsamość na wszelkie możliwe sposoby. Dar, z którego obecnie przychodziło mi korzystać dość rzadko, zapewniał mi przewagę i pozwalał wejść w każde buty, przybrać dokładnie takie rysy, jakie tylko sobie zaplanowałem. Tym samym wyprzedzałem wroga fundamentalną rzeczą – wiedzą. Często zapominano jak silny był to as w rękawie. Dziś zaś musiałem przywyknąć do nowej pozycji, a przede wszystkim świadomości, iż spora grupa osób kojarzyła mą twarz, właściwie to nawet nazwisko.
Wygiąłem wargi w kpiącym wyrazie słysząc słowa inkantacji, która po chwili podcięła nogi kobiety. Wylądowała w samym środku pajęczej sieci, a małe, paskudne pająki zaatakowały już nie tylko jej łydki, ale całe ciało. -Wybacz mi droga pani, zapomniałem wspomnieć, że Lucinda bywa bardzo- zacząłem nonszalancko stukając palcami wolnej dłoni w oparcie krzesła. -Drażliwa- wywróciłem teatralnie oczami. -Wczoraj trochę narozrabiałem i wspomnienie litości niekoniecznie dobrze na nią działa. Takie wiesz- zacisnąłem opuszki na drewnie i nachyliłem się, jakoby chcąc jej powiedzieć coś w tajemnicy. -Tabu- szepnąłem, po czym wsłuchałem się w jakże prostą i zarazem lichą opowieść o chciwości. Gdy skończyła wzruszyłem nieznacznie ramionami z cichym westchnięciem, a następnie bardzo wolno podniosłem się z krzesła i obróciłem w stronę narzeczonej. -Harry, Harry, Harry. Faktycznie niesamowicie nam pomogła- rozłożyłem ręce w geście rzekomej bezradności, po czym uniosłem wężowe drewno i skierowałem je w stronę kobiety. -Corio- wypowiedziałem celując prosto w jej twarz. Niechaj zapamięta tę lekcję na długo – może nawet na zawsze. Była nam potrzebna, ale tylko na chwilę, a paskudna blizna miała być jej znakiem rozpoznawczym. Nie chciałem pamiętać tego lica, wolałem skojarzyć ranę.
-Idziemy kochaniutki, jak już wspomniałem stygnie mi herbata- rzuciłem pokonując odległość dzielącą mnie z rabusiem, a następnie chwyciłem go za ramię i podciągnąłem ku górze zupełnie ignorując krzyk kobiety. -Jeśli będziesz stawiał opory, to skończysz o wiele gorzej- mruknąłem wypowiadając w myślach zaklęcie finite. -Jeśli tylko nadejdzie sowa chce o tym wiedzieć- dodałem zanim zniknęliśmy wraz z jeńcem za progami domu dziewki. Mówiąc to nawet nie obróciłem się w jej kierunku – wiedziałem, że zrozumiała i zakładałem, iż kolejny raz nie popełni tego samego błędu. Jej dni były policzone, ale wpierw chciałem dorwać Harrego.
/ztx2
Prawdopodobnie wbrew wielu opiniom żałowałem, iż nie udało mi się pozostać w cieniu. Ceniłem sobie anonimowość, wiele korzyści przynosił atak z ukrycia i jeszcze nie tak dawno chroniłem swą tożsamość na wszelkie możliwe sposoby. Dar, z którego obecnie przychodziło mi korzystać dość rzadko, zapewniał mi przewagę i pozwalał wejść w każde buty, przybrać dokładnie takie rysy, jakie tylko sobie zaplanowałem. Tym samym wyprzedzałem wroga fundamentalną rzeczą – wiedzą. Często zapominano jak silny był to as w rękawie. Dziś zaś musiałem przywyknąć do nowej pozycji, a przede wszystkim świadomości, iż spora grupa osób kojarzyła mą twarz, właściwie to nawet nazwisko.
Wygiąłem wargi w kpiącym wyrazie słysząc słowa inkantacji, która po chwili podcięła nogi kobiety. Wylądowała w samym środku pajęczej sieci, a małe, paskudne pająki zaatakowały już nie tylko jej łydki, ale całe ciało. -Wybacz mi droga pani, zapomniałem wspomnieć, że Lucinda bywa bardzo- zacząłem nonszalancko stukając palcami wolnej dłoni w oparcie krzesła. -Drażliwa- wywróciłem teatralnie oczami. -Wczoraj trochę narozrabiałem i wspomnienie litości niekoniecznie dobrze na nią działa. Takie wiesz- zacisnąłem opuszki na drewnie i nachyliłem się, jakoby chcąc jej powiedzieć coś w tajemnicy. -Tabu- szepnąłem, po czym wsłuchałem się w jakże prostą i zarazem lichą opowieść o chciwości. Gdy skończyła wzruszyłem nieznacznie ramionami z cichym westchnięciem, a następnie bardzo wolno podniosłem się z krzesła i obróciłem w stronę narzeczonej. -Harry, Harry, Harry. Faktycznie niesamowicie nam pomogła- rozłożyłem ręce w geście rzekomej bezradności, po czym uniosłem wężowe drewno i skierowałem je w stronę kobiety. -Corio- wypowiedziałem celując prosto w jej twarz. Niechaj zapamięta tę lekcję na długo – może nawet na zawsze. Była nam potrzebna, ale tylko na chwilę, a paskudna blizna miała być jej znakiem rozpoznawczym. Nie chciałem pamiętać tego lica, wolałem skojarzyć ranę.
-Idziemy kochaniutki, jak już wspomniałem stygnie mi herbata- rzuciłem pokonując odległość dzielącą mnie z rabusiem, a następnie chwyciłem go za ramię i podciągnąłem ku górze zupełnie ignorując krzyk kobiety. -Jeśli będziesz stawiał opory, to skończysz o wiele gorzej- mruknąłem wypowiadając w myślach zaklęcie finite. -Jeśli tylko nadejdzie sowa chce o tym wiedzieć- dodałem zanim zniknęliśmy wraz z jeńcem za progami domu dziewki. Mówiąc to nawet nie obróciłem się w jej kierunku – wiedziałem, że zrozumiała i zakładałem, iż kolejny raz nie popełni tego samego błędu. Jej dni były policzone, ale wpierw chciałem dorwać Harrego.
/ztx2
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
Ipswich Waterfront
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Suffolk