Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Staffordshire
Cannock Chase
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Cannock Chase
Niegdyś las królewski, dziś rozległy park przyrodniczy obejmujący urokliwe lasy liściaste, iglaste, dzielące je barwne wrzosowiska i kilka pomniejszych pięknych jezior. Stosunkowo niska gęstość zaludnienia i przeważające wiejskie tereny od zawsze czyniła ten obszar otwarty na rzadsze gatunki magicznych zwierząt, a zwłaszcza ptaków. Do lokalnego folkloru przedarło się też wiele doniesień o błąkających się w trakcie pełni wilkołaków - ze względu na liczne lasy oddalone od domostw wydaje się bezpiecznym azylem dla objętych klątwą likantropii.
Słowa wypowiadane głośno przez Tristana niosły się po placyku, docierając do domostw, do ulic, bowiem prócz silnych grzmotów wyładowań wokół wszędzie panowała absolutna cisza. Jego głos rozbrzmiewał dumą i siłą, którą posiadali dziś wszyscy. Był pierwszym z nich, stojącym najbliżej Pana. Jako pierwszy wyznaczał kierunek i wskazywał ścieżkę i on właśnie, jako pierwszy przywiódł ich tu, śmierciożerców, by po raz ostatni tej nocy położyli buntowi kres. Uciekający czarodzieje maleńkimi cieniami przemierzali niebo w pośpiechu, pozostawiwszy wszystko, co mieli tu, w swoich domach, ratując w popłochu własne życie. Ci, którzy pozostali musieli pokłonić się potędze, którą dziś okazali Rycerze Walpurgii. Pokłonią się Czarnemu Panu, stając jego wiernym i oddanym ludem lub oprą się i zginą.
Zielone światło jego avady świsnęło w powietrzu pomiędzy wszystkimi, by uderzyć w pierś czarodzieja, który jako pierwszy zdecydował się ich zaatakować. Jego ciało tknięte szmaragdem znieruchomiało — oczy, w których umierało życie zgasły, choć w tej ciemności i z takiej odległości nie mógł tego dostrzec; osunęło się na ziemię z głuchym dźwiękiem upadającej bezwładnie masy zagnieżdżając w sercach pozostałej trójki wyłącznie strach. Zareagowali od razu, posyłając w kierunku ich towarzyszy zaklęcia. Nie wątpił, że zarówno biegła w magii Deirdre, jak i obeznany z mrocznymi mocami Drew w mgnieniu oka uporają się z przeciwnikami. Wschodnia ściana budynków pokryła się ciemnością. Wyłaniające z niej cienie zdawały się pożerać wszystko, co napotkały na swej drodze. Patrzył na spektakl zainicjowany przez Tristana z lekkim, pełnym satysfakcji uśmiechem na ustach ukrytym pod maską śmierciożercy. Nabrał powietrza w płuca. Było chłodne, rześkie, zimowe. Prócz czwórki mężczyzn nie dostrzegł nigdzie ruchu, sięgnął więc do kieszeni, wyciągając z niej czarne, połyskujące pudełko, które mieściło się w dłoni. Miało kształt sześciokąta i posiadało wypukłe wieczko w kształcie niewysokiego ostrosłupa. Jego ścianki zadawały się być wykonane ze szkła, otoczone srebrną siecią czegoś, co przypominało żyły lub korzenie. Trzymał je na wierzchu dłoni, którą otworzył tuż przed sobą, unosząc na wysokość własnych oczu. Puzdro stworzył w ciemnych salach Departamentu Tajemnic, swoistą magią otaczając jego wnętrze i przygotowując je na przyjęcie niezwykłej, nowej siły. Godziny pracy nad tworzeniem artefaktu miały właśnie tej nocy przynieść odpowiedź, na ile przygotowane przez niego wcześniej schematy i czarnomagiczne praktyki przyniosą zamierzony efekt. Zawsze pragnął zgłębić tajemnicę śmierci. Zawsze zazdrościł swojej wiernej towarzyszce, przyjaciółce, władzy i możliwości. Chciał stać się jej panem, chciał posiąść to samo — pochwycić i mieć na własność mroczną, ludzką duszę. Wzrok, który skierował na filakteriim uniósł się kilka cali wyżej, obejmując daleko leżące truchło czarodzieja, który przed paroma minutami stracił z jego różdżki życie. Teraz, albo nigdy, póki nie odszedł na dobre.
Zacisnął w dłoni różdżkę i uniósł lewą, obolałą wciąż po ostatnich zdarzeniach rękę w bok, nie kierując krańca różdżki w żadną konkretną stronę. Przymknął powieki i zrobił wolny, głęboki wdech, sycąc się wszechobecnym zapachem strachu i śmierci. Magia tchnięta w filakterium rozjaśniła się bordowym, krwistym blaskiem, kiedy dotknął je różdżką. Puste naczynie uniosło się nad jego dłoń, wieko otwarło. Spojrzał na nie spod wpółprzymkniętych powiek, zadzierając brodę wyżej. Skierowana różdżka w artefakt zadrżała. Zdawało mu się, że wokół pojawił się lekki wiatr. Cienie przywołane przez Tristana, zalewające budynki spowijały plac ciemnością, którego bruk szybko okrył się niską, szarawą i rzadką mgłą rozganianą przez lekki podmuch. Kiedy zamknął oczy widział więcej. Czuł przed sobą obecność. Daleko od niego. Groźną, odległą, niebezpieczną. Walczącą z magią zaklętą w naczyniu. Filakterium lewitowało w powietrzu, które wokół niego zdawało się gęstnieć i tężeć.
— Jesteś mój— szepnął cicho, do siebie, mocą zaklętą w filakterium ściągając ku sobie duszę, której nie pozwolił odejść na drugą stronę. Duszę człowieka, którego zabił. Rozbitą, złamaną, straszną. Czarnomagiczna klątwa nie mogła nie pozostawić na niej śladu. Zdawało mu się, że im bardziej energia wokół filakterium eskalowała, tym wyraźniej słyszał szepty i ciche zawodzenie, szmery wokół siebie — takie same jak w sali śmierci tuż przy zasłonie na czarnym łuku. Przy bramie na drugą stronę. Upiorne dźwięki wzmagały się, choć nie był pewien czy tylko w jego głowie, wokół niego, czy wszędzie. — Chodź, nie opieraj się. Już jesteś mój — powtórzył głośniej, z drżącą satysfakcją w głosie i zatrzymanym na ustach śmiechem nim zdążył wyraźnie rozbrzmieć. Czuł, że byt pozbawiony postaci, uciekający od leżącego ciała, uciekający stąd do wieczności utknął w pobliżu. Filakterium drżało. Zdawało się wciągać w siebie ten wiatr, wciągać w siebie tą mgłę, która pojawiła się znikąd, zasysać wszystko do środka. Obecność czegoś, co trudno było nazwać, a tym bardziej dostrzec, zbliżała się, walcząc z mocą artefaktu, ale tę walkę wyraźnie przegrywała.
Zielone światło jego avady świsnęło w powietrzu pomiędzy wszystkimi, by uderzyć w pierś czarodzieja, który jako pierwszy zdecydował się ich zaatakować. Jego ciało tknięte szmaragdem znieruchomiało — oczy, w których umierało życie zgasły, choć w tej ciemności i z takiej odległości nie mógł tego dostrzec; osunęło się na ziemię z głuchym dźwiękiem upadającej bezwładnie masy zagnieżdżając w sercach pozostałej trójki wyłącznie strach. Zareagowali od razu, posyłając w kierunku ich towarzyszy zaklęcia. Nie wątpił, że zarówno biegła w magii Deirdre, jak i obeznany z mrocznymi mocami Drew w mgnieniu oka uporają się z przeciwnikami. Wschodnia ściana budynków pokryła się ciemnością. Wyłaniające z niej cienie zdawały się pożerać wszystko, co napotkały na swej drodze. Patrzył na spektakl zainicjowany przez Tristana z lekkim, pełnym satysfakcji uśmiechem na ustach ukrytym pod maską śmierciożercy. Nabrał powietrza w płuca. Było chłodne, rześkie, zimowe. Prócz czwórki mężczyzn nie dostrzegł nigdzie ruchu, sięgnął więc do kieszeni, wyciągając z niej czarne, połyskujące pudełko, które mieściło się w dłoni. Miało kształt sześciokąta i posiadało wypukłe wieczko w kształcie niewysokiego ostrosłupa. Jego ścianki zadawały się być wykonane ze szkła, otoczone srebrną siecią czegoś, co przypominało żyły lub korzenie. Trzymał je na wierzchu dłoni, którą otworzył tuż przed sobą, unosząc na wysokość własnych oczu. Puzdro stworzył w ciemnych salach Departamentu Tajemnic, swoistą magią otaczając jego wnętrze i przygotowując je na przyjęcie niezwykłej, nowej siły. Godziny pracy nad tworzeniem artefaktu miały właśnie tej nocy przynieść odpowiedź, na ile przygotowane przez niego wcześniej schematy i czarnomagiczne praktyki przyniosą zamierzony efekt. Zawsze pragnął zgłębić tajemnicę śmierci. Zawsze zazdrościł swojej wiernej towarzyszce, przyjaciółce, władzy i możliwości. Chciał stać się jej panem, chciał posiąść to samo — pochwycić i mieć na własność mroczną, ludzką duszę. Wzrok, który skierował na filakteriim uniósł się kilka cali wyżej, obejmując daleko leżące truchło czarodzieja, który przed paroma minutami stracił z jego różdżki życie. Teraz, albo nigdy, póki nie odszedł na dobre.
Zacisnął w dłoni różdżkę i uniósł lewą, obolałą wciąż po ostatnich zdarzeniach rękę w bok, nie kierując krańca różdżki w żadną konkretną stronę. Przymknął powieki i zrobił wolny, głęboki wdech, sycąc się wszechobecnym zapachem strachu i śmierci. Magia tchnięta w filakterium rozjaśniła się bordowym, krwistym blaskiem, kiedy dotknął je różdżką. Puste naczynie uniosło się nad jego dłoń, wieko otwarło. Spojrzał na nie spod wpółprzymkniętych powiek, zadzierając brodę wyżej. Skierowana różdżka w artefakt zadrżała. Zdawało mu się, że wokół pojawił się lekki wiatr. Cienie przywołane przez Tristana, zalewające budynki spowijały plac ciemnością, którego bruk szybko okrył się niską, szarawą i rzadką mgłą rozganianą przez lekki podmuch. Kiedy zamknął oczy widział więcej. Czuł przed sobą obecność. Daleko od niego. Groźną, odległą, niebezpieczną. Walczącą z magią zaklętą w naczyniu. Filakterium lewitowało w powietrzu, które wokół niego zdawało się gęstnieć i tężeć.
— Jesteś mój— szepnął cicho, do siebie, mocą zaklętą w filakterium ściągając ku sobie duszę, której nie pozwolił odejść na drugą stronę. Duszę człowieka, którego zabił. Rozbitą, złamaną, straszną. Czarnomagiczna klątwa nie mogła nie pozostawić na niej śladu. Zdawało mu się, że im bardziej energia wokół filakterium eskalowała, tym wyraźniej słyszał szepty i ciche zawodzenie, szmery wokół siebie — takie same jak w sali śmierci tuż przy zasłonie na czarnym łuku. Przy bramie na drugą stronę. Upiorne dźwięki wzmagały się, choć nie był pewien czy tylko w jego głowie, wokół niego, czy wszędzie. — Chodź, nie opieraj się. Już jesteś mój — powtórzył głośniej, z drżącą satysfakcją w głosie i zatrzymanym na ustach śmiechem nim zdążył wyraźnie rozbrzmieć. Czuł, że byt pozbawiony postaci, uciekający od leżącego ciała, uciekający stąd do wieczności utknął w pobliżu. Filakterium drżało. Zdawało się wciągać w siebie ten wiatr, wciągać w siebie tą mgłę, która pojawiła się znikąd, zasysać wszystko do środka. Obecność czegoś, co trudno było nazwać, a tym bardziej dostrzec, zbliżała się, walcząc z mocą artefaktu, ale tę walkę wyraźnie przegrywała.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Deirdre powoli rozglądała się po mieście, ukrywając zniecierpliwienie. Chciała dalej wymierzać sprawiedliwość, tym razem swobodniejsza, bez przejęcia czekającymi ją zadaniami i wymagającymi obowiązkami – zasłużyli już przecież na łaskę Czarnego Pana, zadowolili go, spełnili pokładane w nich nadzieje. Ognista łuna dalej rozświetlała niebo nad odległym Stoke-on-Trent, udowadniając, że egzekucja nie była tylko rozkosznym snem. Naprawdę zdobyli splugawione przez nieudolne działania Greengrassów ziemię, wyswobodzili część hrabstwa, pozbyli się szpecącego magiczną ziemię szlamu. Nie spoczęli jednak na laurach, mknęli dalej, w noc, w burzę, sami stając się śmiercionośnym żywiołem. Spadającym na Cannock Chase niespodziewanie, razem z śnieżną wichurą, przez której lodowaty zamęt przedzierał się dumny głos Rosiera. Znów na niego spojrzała, przez ramię, świadoma, że w zawierusze może widzieć tylko własne odbicie w lustrzanej masce, skrywającej jej twarz. Reszta również zlała się z czernią, lecz Mericourt nie miała problemu z rozpoznaniem sojuszników, zwłaszcza w blasku szmaragdowej łuny, zdającej się tylko wzmacniać dzięki celnemu, morderczemu zaklęciu Mulcibera. Jego głos poniósł się po placu, obrona była niemożliwa, pierwsze ciało padło na bruk, to jednak nie zniechęciło wypełzających ze swych domów ludzi niezasługujących na miano czarodziei – nie wszyscy poddali się rozsądkowi, nie zamierzali pokłonem oddać czci Lordowi Voldemortowi ani stanąć po stronie sprawiedliwości. Mericourt odpowiednio wcześniej dostrzegła szpetny blask rudych włosów, a sekundę później wiązkę lecącego w nią zaklęcia. Mocnego, promień zalśnił w ciemności, a śmierciożerczyni zamieniła się w mgłę, rozmyła w ciemności, w pochłaniającym ją mroku, pozbawiającym fizycznej powłoki. Bliska w swej magicznej formie przywołanej przez Rosiera czarnej chmurze, kłębiącej się po wschodniej stronie placu. Jej mroczna aura budziła lęk i niepokój, rozpościerała się gęstą zasłoną, posłuszna woli Tristana; Deirdre nie przyglądała się jej jednak zbyt długo, powracając do materialnej postaci. Z uniesioną różdżką, wycelowaną w człowieka, który przed momentem ją zaatakował. Słyszała inkantacje swych towarzyszy, kątem oka widziała tajemnicze poczynania Mulcibera oraz działania Drew i Sigrun, lecz musiała skupić się na tym, by skutecznie ukarać żałosną gnidę, która ośmieliła się podnieść na nią rękę. Zrobiła jeszcze jeden krok do przodu, koncentrując się na sile, jaką dał jej Czarny Pan; na targającej nią mocy, na buzującej nienawiści. – Avada Kedavra – wypowiedziała beznamiętnym, niewzruszonym tonem, kierując zitanowe drewno w rudego czarodzieja, prosto w jego pierś, gotowa odebrać życie. I tak nic nie warte, miałkie; pragnęła z całego skutego lodem serca, by wydrzeć temu miłośnikowi szlamu ostatni dech. W ramach sprawiedliwej kary i nauczki dla tych, którzy chcieli podążyć jego śladem.
rzut na mgłę
rzut na mgłę
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
The member 'Deirdre Mericourt' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 78
--------------------------------
#2 'k10' : 7
#1 'k100' : 78
--------------------------------
#2 'k10' : 7
Niebo raz po raz iskrzyło się błyskawicami. Spogladając na nie Sigrun pomyślała o czarnomagicznej burzy wywołanej anomaliami, potężnej i nieustającej, to było jednak już za nimi, to zamknięty rozdział - otwierali nowy i jeszcze straszliwszy. Nadeszła era Czarnego Pana. Jego potęga była po stokroć większa o tej, którą mógł poszczycić się Grindelwald, po tysiąckroć większa od każdej, o jakiej kiedykolwiek tu słyszano. Nie wszyscy jeszcze dawali temu wiarę. Niektórzy sądzili, że są w stanie odeprzeć tę moc, że mogą nie poddać się jego władzy - tak jak na ziemiach, którymi władali Greengrassowie. Głupcy. Skończeni głupcy, słuchający tych, którzy mieli ich bronić, a swoją upartością skazywali ich na śmierć. Tristan po raz wtóry przemówił, próbując odwołać się do ich rozsądku, przekazać im prawdę, lec czas się skończył. Skoro nie zamierzali pójść po rozum do głowy, posłuchać dobrej rady, to wbiją im go siłą.
Kątem oka dostrzegła jak na roziskrzonym niebie migają sylwetki uciekinierów. Miała ochotę ich zatrzymać, wtedy jednak na plac, naprzeciw im wyszła czwórka samozwańczych obrońców. Usłyszeli ich wezwanie, stanęli z nimi twarzą w twarz, lecz nie po to, by się poddać, aby obiecać wierność Czarnemu Panu, choć musiały dotrzeć do nich wieści, że te ziemie należą już do niego - najwyraźniej wciąż w swej upartości zamierzali ich bronić. Wciąż się opierali, podnosząc na nich różdżki, wyprowadzając pierwsze ataki,
- Idioci - mruknęła rozdrażniona Sigrun.
Ból jaki czuła w prawym przedramieniu ją drażnił. Multon wyleczyła jej rękę, lecz przeszywały ją wciąż dziwne prądy, zaś upartość buntowników jedynie podjudzała złość Rookwood - skupiła się na tej złości. Na tym gniewie i nienawiści do zdrajców własnej krwi. Obserwując jak Tristan tka ze swej mocy czarną mgłę, która miała rozpierzchnąć się wokoło i ich zniszczyć, sama skoncentrowała się na własnej - zamierzała użyć jej jednak w zupełnie inny sposób.
Chciała przywołać wściekłe ogary utkane z cienia, czarnej magii. Rozgniewane i złaknione krwi jak sama Sigrun. Potężne, wielkie, o ostrych, mglistych zębiskach i jeszcze ostrzejszych pazurach. Uniosła różdżkę, szepcząc inkantacje, spokojna o Drew i Deirdre, którzy poradzili sobie z atakami bez trudu - obrońcy Cannock Chase gorzko tego pożałują. Przed jasnowłosą wiedźmą pojawiły się dwa kształty utkane z cienia, przywodzące na myśl dwa wielkie, piekielne ogary. Nakazała im ruszyć do przodu, zaatakować i zabić - jeden z nich miał wziąć na cel czarownicę osłanianą przez dwójkę mężczyzn, drugi zaś ryżego czarodzieja o kręconych lokach.
-5 do rzutów na CM do 20.01.58
Kątem oka dostrzegła jak na roziskrzonym niebie migają sylwetki uciekinierów. Miała ochotę ich zatrzymać, wtedy jednak na plac, naprzeciw im wyszła czwórka samozwańczych obrońców. Usłyszeli ich wezwanie, stanęli z nimi twarzą w twarz, lecz nie po to, by się poddać, aby obiecać wierność Czarnemu Panu, choć musiały dotrzeć do nich wieści, że te ziemie należą już do niego - najwyraźniej wciąż w swej upartości zamierzali ich bronić. Wciąż się opierali, podnosząc na nich różdżki, wyprowadzając pierwsze ataki,
- Idioci - mruknęła rozdrażniona Sigrun.
Ból jaki czuła w prawym przedramieniu ją drażnił. Multon wyleczyła jej rękę, lecz przeszywały ją wciąż dziwne prądy, zaś upartość buntowników jedynie podjudzała złość Rookwood - skupiła się na tej złości. Na tym gniewie i nienawiści do zdrajców własnej krwi. Obserwując jak Tristan tka ze swej mocy czarną mgłę, która miała rozpierzchnąć się wokoło i ich zniszczyć, sama skoncentrowała się na własnej - zamierzała użyć jej jednak w zupełnie inny sposób.
Chciała przywołać wściekłe ogary utkane z cienia, czarnej magii. Rozgniewane i złaknione krwi jak sama Sigrun. Potężne, wielkie, o ostrych, mglistych zębiskach i jeszcze ostrzejszych pazurach. Uniosła różdżkę, szepcząc inkantacje, spokojna o Drew i Deirdre, którzy poradzili sobie z atakami bez trudu - obrońcy Cannock Chase gorzko tego pożałują. Przed jasnowłosą wiedźmą pojawiły się dwa kształty utkane z cienia, przywodzące na myśl dwa wielkie, piekielne ogary. Nakazała im ruszyć do przodu, zaatakować i zabić - jeden z nich miał wziąć na cel czarownicę osłanianą przez dwójkę mężczyzn, drugi zaś ryżego czarodzieja o kręconych lokach.
-5 do rzutów na CM do 20.01.58
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Sigrun Rookwood' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 100
--------------------------------
#2 'k8' : 5, 7, 1, 1, 7
--------------------------------
#3 'k100' : 15
--------------------------------
#4 'k8' : 2, 6, 1, 5, 2
#1 'k100' : 100
--------------------------------
#2 'k8' : 5, 7, 1, 1, 7
--------------------------------
#3 'k100' : 15
--------------------------------
#4 'k8' : 2, 6, 1, 5, 2
W Cannock Chase tej nocy triumfowała czarna magia. Zaklęcia przecinały powietrze morderczymi wiązkami, śmierciożercy biorący udział w walce zmieniali się w cienie tak szybko, że z czasem trudno było już stwierdzić, kiedy są materialni, a kiedy nie. Ciemne obłoki tkała również Sigrun, używając w tym celu kumulowanej od lat mocy, nad którą sprawowała coraz większą kontrolę. Dwa ogary niczym ponuraki wyłoniły się z mroku, machając widmowymi łbami i podążając martwym wzrokiem za wybranymi przez śmierciożerczynię ofiarami. W czasie, w którym jeden z nich wywęszył ryżego czarodzieja, drugi - znacznie szybszy, mknący przez ciężkie powietrze rozpędzoną chmurą dymu - dopadł już do czarownicy, przebijając się przez dwójkę chroniących ją mężczyzn niczym nóż wbity pomiędzy żebra. Oboje padli na ziemię, pobladli, nieprzytomni, kobieta natomiast zdążyła tylko wydać wysoki okrzyk zanim ogar wpadł na nią z rozpędem, wnikając w ciało i wysysając z niego cały kolor. Czarny dym ulatywał przez usta i oczy czarownicy, gdy bez życia padała na kolana.
Interwencja Mistrza Gry w związku z wyrzuceniem krytycznego sukcesu. Pierwszy ogar zabił kobietę i odebrał przytomność dwóm chroniącym ją czarodziejom (wciąż żyją). Drugi biegnie na ryżego czarodzieja, który może bronić się zgodnie z mechaniką. Mistrz Gry nie kontynuuje rozgrywki
Obserwował, jak przywołana przez niego mglista czerń otulała ścianę budynków wokół placu, przysłaniając je smolistą chmurą; czuł energię bijącą od tej mocy, przerażającą, potworną, bezdenną otchłanią, która tak samo odpychała, jak przyciągała. Rosła w nim duma - duma z tego, co potrafił, czego dokonał i czego dokonać był w stanie. Trzaski kominków milkły, krzyki też, bo pełznąca po budynku czarna moc odbierała siły i gasiła życiową iskrę tych, którzy nie mieli dość rozsądku, by zniknąć wcześniej. Dali im czas, czarodzieje mogli bez trudu opuścić miasto, w potrzasku znaleźli się mugole, których już dawno nie powinno było tutaj być. Którzy już dawno - powinni być martwi. Zasiedlali ten kraj zbyt długo, nadszedł dzień sprawiedliwości, dzień triumfu i dzień zapłaty. Za wszystkie przewiny.
Obejrzał się przez ramię, zaklęcie Drew sprawiło, że ostrze przebiło się prosto w okolice wątroby czarodzieja - nie dając mu żadnych szans na przetrwanie, uniesiona różdżka wzdrygnęła się w pół ruchu, nie zdążył wypowiedzieć inkantacji zaklęcia ochronnego, a krwista jucha rozlała się przed nim malowniczym wachlarzem, kiedy upadał - zatapiając kolana w karmazynowej kałuży. Ostatni krzyk urwał się prędko, wraz z siłami i barwami szarzejącej skóry. Szmaragdowe światło przecięło powietrze obok, gdy promień pomknął z różdżki Deirdre, pozbawiając życia drugiego z nich - puste i bezwładne ciało osunęło się jak szmaciana lalka, ponoć skruszenie duszy było najstraszliwszą ze śmierci. Między nimi jednak zaistniały spektakle bardziej imponujące, gdy mgliste ogary utkane z najczarniejszej czerni odcięły się od otaczających ich cieni i mgieł i zaatakowały pozostałą dwójkę - trwało to ledwie chwilę, padli na plecy, z łoskotem, usta rozchyliły się bezwładnie, szare twarze nie niosły nadziei, a wytrzeszczone oczy zionęły już tylko zatrważającą pustką. Ogary wyssały z nich życie, a czarny dym towarzyszący ich magii unosił się już zewsząd. Spojrzał na Ramseya - czując, wiedząc, widząc, że gotował się do czegoś wielkiego. Z zaintrygowaniem zatrzymał wzrok na puzderku, które trzymał w dłoni, nie rozumiejąc jego przeznaczenia, odnajdując na jego twarzy skupienie i koncentrację. Wiedział, że musiały być zwiastunem czegoś większego. Mówił - do kogo? Do czego? Obecność zdawała się być doskonale wyczuwalna, choć trudno było mu stwierdzić, czym ta obecność była i czego poszukiwała, gdzie lub w czym należało jej szukać. Wokół Muclibera dało się wyczuć śmiercionośną aurę - cokolwiek zamierzał, zamierzał dokonać czegoś wielkiego. Odsunął się nieznacznie, paroma zamaszystymi krokami podchodząc bliżej ofiar Sigrun - po czym uniósł ramię z palcami sztywno zaciśniętymi na uniesionej różdżce - i wypowiedział inkantacje: - Inferni - kierując je ku obu zwłokom; drgnęły, wpierw w konwulsjach, by moment później, zionąc otaczającą je czarną aurą, wygiąć wpierw palce, później ramiona, na sile których dźwignęły się w górę. Pierwszy nie poruszył nogami, ale był w stanie czołgać się na rękach, drugi nie miał jednej ręki, a jego głowa zwisała bezwładnie i tępo. Ponowił inkantację na trzecią z ofiar, zabitą przez Deirdre, czarodziej powstał, wydając się znacznie potężniejszym od dwóch pierwszych nieumarłych: napięte mięśnie zdradzały nadnaturalną siłę rozbudzoną najmroczniejszą z magicznych sztuk, nieobecne spojrzenie było pozbawione znaczenia, stworzeniem kierował wyłącznie instynkt. I rozkaz.
- Idźcie - zażądał, zwracając się do trzech powstałych stworzeń. - Zabijcie wszystko, co napotkacie - rozkazał, niewzruszonym tonem, owianym chłodem, stanowczością, jeśli mieli zwyciężyć tę wojnę - nie było już tutaj miejsca na zawahanie. Nigdy więcej. Bliskość Czarnego Pana, jego głos, uwaga, pochwała, dodały skrzydeł, rozpalały ogień, który miał strawić te ziemię i na zawsze uczynić je poddanymi Czarnemu Panu.
Ale nawet najbardziej zabiedzony pies, skopany i zepchnięty w kąt, obnaży w końcu kły: zdesperowani niemagiczni, którzy nie mogli uciec z miasteczka, w małych grupach zaczynały pojawiać się na placu - sześcioro nadchodziło ze wschodu, ośmioro z zachodu. Grupa pięciu młodych osłabionych chłopców opuszczała budynek spowity mgłą, rzucając się do ucieczki. Przez okno po przeciwległej stronie placu zaczęły wychodzić inni, lecz dopadły ich inferiusy: dziewczę, które zostało opuszczone jako pierwsze, zostało przez nie rozszarpane , rozległ się trzask łamanej kości, a okno zatrzasnęło się z łoskotem z powrotem.
rzuty na inferiusy
Obejrzał się przez ramię, zaklęcie Drew sprawiło, że ostrze przebiło się prosto w okolice wątroby czarodzieja - nie dając mu żadnych szans na przetrwanie, uniesiona różdżka wzdrygnęła się w pół ruchu, nie zdążył wypowiedzieć inkantacji zaklęcia ochronnego, a krwista jucha rozlała się przed nim malowniczym wachlarzem, kiedy upadał - zatapiając kolana w karmazynowej kałuży. Ostatni krzyk urwał się prędko, wraz z siłami i barwami szarzejącej skóry. Szmaragdowe światło przecięło powietrze obok, gdy promień pomknął z różdżki Deirdre, pozbawiając życia drugiego z nich - puste i bezwładne ciało osunęło się jak szmaciana lalka, ponoć skruszenie duszy było najstraszliwszą ze śmierci. Między nimi jednak zaistniały spektakle bardziej imponujące, gdy mgliste ogary utkane z najczarniejszej czerni odcięły się od otaczających ich cieni i mgieł i zaatakowały pozostałą dwójkę - trwało to ledwie chwilę, padli na plecy, z łoskotem, usta rozchyliły się bezwładnie, szare twarze nie niosły nadziei, a wytrzeszczone oczy zionęły już tylko zatrważającą pustką. Ogary wyssały z nich życie, a czarny dym towarzyszący ich magii unosił się już zewsząd. Spojrzał na Ramseya - czując, wiedząc, widząc, że gotował się do czegoś wielkiego. Z zaintrygowaniem zatrzymał wzrok na puzderku, które trzymał w dłoni, nie rozumiejąc jego przeznaczenia, odnajdując na jego twarzy skupienie i koncentrację. Wiedział, że musiały być zwiastunem czegoś większego. Mówił - do kogo? Do czego? Obecność zdawała się być doskonale wyczuwalna, choć trudno było mu stwierdzić, czym ta obecność była i czego poszukiwała, gdzie lub w czym należało jej szukać. Wokół Muclibera dało się wyczuć śmiercionośną aurę - cokolwiek zamierzał, zamierzał dokonać czegoś wielkiego. Odsunął się nieznacznie, paroma zamaszystymi krokami podchodząc bliżej ofiar Sigrun - po czym uniósł ramię z palcami sztywno zaciśniętymi na uniesionej różdżce - i wypowiedział inkantacje: - Inferni - kierując je ku obu zwłokom; drgnęły, wpierw w konwulsjach, by moment później, zionąc otaczającą je czarną aurą, wygiąć wpierw palce, później ramiona, na sile których dźwignęły się w górę. Pierwszy nie poruszył nogami, ale był w stanie czołgać się na rękach, drugi nie miał jednej ręki, a jego głowa zwisała bezwładnie i tępo. Ponowił inkantację na trzecią z ofiar, zabitą przez Deirdre, czarodziej powstał, wydając się znacznie potężniejszym od dwóch pierwszych nieumarłych: napięte mięśnie zdradzały nadnaturalną siłę rozbudzoną najmroczniejszą z magicznych sztuk, nieobecne spojrzenie było pozbawione znaczenia, stworzeniem kierował wyłącznie instynkt. I rozkaz.
- Idźcie - zażądał, zwracając się do trzech powstałych stworzeń. - Zabijcie wszystko, co napotkacie - rozkazał, niewzruszonym tonem, owianym chłodem, stanowczością, jeśli mieli zwyciężyć tę wojnę - nie było już tutaj miejsca na zawahanie. Nigdy więcej. Bliskość Czarnego Pana, jego głos, uwaga, pochwała, dodały skrzydeł, rozpalały ogień, który miał strawić te ziemię i na zawsze uczynić je poddanymi Czarnemu Panu.
Ale nawet najbardziej zabiedzony pies, skopany i zepchnięty w kąt, obnaży w końcu kły: zdesperowani niemagiczni, którzy nie mogli uciec z miasteczka, w małych grupach zaczynały pojawiać się na placu - sześcioro nadchodziło ze wschodu, ośmioro z zachodu. Grupa pięciu młodych osłabionych chłopców opuszczała budynek spowity mgłą, rzucając się do ucieczki. Przez okno po przeciwległej stronie placu zaczęły wychodzić inni, lecz dopadły ich inferiusy: dziewczę, które zostało opuszczone jako pierwsze, zostało przez nie rozszarpane , rozległ się trzask łamanej kości, a okno zatrzasnęło się z łoskotem z powrotem.
rzuty na inferiusy
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
To, czego na ich oczach dokonywała Sigrun, budziło podziw, a mroczna magia, rozpościerająca się wokół czarownicy skumulowaną siłą powołanych ze zła czworonogów, była czymś dotąd niespotykanym, przerażającym i fascynującym jednocześnie. Tworzące się pozornie z niczego - a tak naprawdę z ofiarności, z miesięcy praktyki, z łaski Czarnego Pana, ofiarowującego swym najwierniejszym sługom prawdziwą potęgę - istoty ruszyły do przodu w dzikim pędzie, rzucając się na dwójkę atakujących ich mugoli z niepowstrzymaną drapieżnością. Deirdre obróciła się w kierunku niewielkiej sfory, z przyjemnością obserwując działania narodzonych z czarnej magii zębów, pazurów i mięśni, tak naprawdę będących jedynie koszmarną marą. Coś w tym ponurym zderzeniu ulotności czaru i pozbawianych kolorów - i życia - wrogów budziło w Mericourt chęć pełnego satysfakcji śmiechu. Powstrzymała się jednak, jeszcze przez ułamek sekundy wpatrzona w pozostałości po tych, którzy ośmielili się stanąć do walki z Śmierciożercami. Czuła, że jej mordercze zaklęcie dosięgło celu, niosąc śmierć, syciła się nią, lecz nie na długo. Wokół narastała ciemność, a śmierć wydawała się tylko igraszką, kolejną zabawką dołączającą do kolekcji przywoływanych do egzystencji przez Tristana mar. Bezwładne ciała, jeszcze ciepłe, zwlekały się z zadeptanego śniegu, pokornie podążając za poleceniami swego nowego właściciela. Tymczasowego stwórcy, łaskawie pozwalającego im odkupić część swych błędów, rzucają ich przeciwko niedawnym pobratymcom. Część z nich padła już ich ofiarą, agonalne wrzaski i trzaski kości przebijały się przez lodowate, nocne powietrze - a koncert powinien trwać dalej, dłużej, intensywniej. Także pod jej batutą.
- Avada Kedavra - wypowiedziała ponownie, a jej pozbawiony emocji głos poniósł się echem, dołączając do kolejnych inkantacji i rozkazów. Zielony promień uderzył prosto w pierś jednego z uciekinierów z obejmowanego mgłą budynku, od razu posyłając go na ziemię; nie zdołała nawet w pełni zachwycić się niknącym blaskiem oczu pozbawionych zmysłu wzroku - potworny ból przeszył skronie śmierciożerczyni a krew buchnęła z nosa, zalewając jej usta i przód szaty. Nie otarła jej, oblizała ją nieśpiesznie pod lustrem maski, biorąc głęboki oddech, smakujący już miedzią; czarna magia kosztowała wiele, ale oferowała jeszcze więcej. Powoli odwróciła się w stronę zachodnią placu, skupiając się na wypełniającej ją mrocznej sile. Pielęgnowała ją, kumulowała, gotowa przemienić pęczniejącą w niej nienawiść w czyn, w zewnętrzną manifestacje mocy, w końcu, z powodzeniem, wysnuwającej się z otaczającej ją mgły. Część potwornej, złowrogiej chmury rozpostarła się na zachodnim brzegu placu, pełznąc ku majaczącym tam sylwetkom, gotowa objąć ją w swe władanie, pożerając radość i grzebiąc żywcem w ciemności, w koszmarnym zniechęceniu i lęku. Jedna odnoga mgły, namacalna na równi z rozwścieczonymi ogarami Sigrun, wyślizgnęła się niczym bicz w stronę uciekających nieopodal chłopców, by spróbować zamknąć w śmiertelnym uścisku najwolniejszego z nich, oplatając się wokół jego ud i bioder. Cała ta siła, pożoga czerni, pulsująca pod martwym sercem Deirdre, zdawała się ją parzyć i przeszywać niewyobrażalnym zimnem jednocześnie. Nie czuła tego nigdy przedtem, upojona władzą, jaką posiadła nad najtrudniejszą z mrocznych sztuk, a jednocześnie do bólu niemalże skupiona na tym, co chciała osiagnąć, świadoma, że nawet sekunda zachwiania czy wątpliwości może zakończyć się dla niej tragicznie. Przymknęła oczy i uniosła dłoń zaciśniętą na różdżce nieco wyżej, chcąc dosięgnąć tym, co złe, parszywe i plugawe jak najdalej, topiąc w pomroce tych, którzy nie zasłużyli na to, by żyć w pełni światła.
rzuty, korzystam z śmiertelnego uścisku a rozmywam zaćmienie tak, by objęło grupę zbliżającą się z zachodu, niżej rzut obrażenia 2k6
- Avada Kedavra - wypowiedziała ponownie, a jej pozbawiony emocji głos poniósł się echem, dołączając do kolejnych inkantacji i rozkazów. Zielony promień uderzył prosto w pierś jednego z uciekinierów z obejmowanego mgłą budynku, od razu posyłając go na ziemię; nie zdołała nawet w pełni zachwycić się niknącym blaskiem oczu pozbawionych zmysłu wzroku - potworny ból przeszył skronie śmierciożerczyni a krew buchnęła z nosa, zalewając jej usta i przód szaty. Nie otarła jej, oblizała ją nieśpiesznie pod lustrem maski, biorąc głęboki oddech, smakujący już miedzią; czarna magia kosztowała wiele, ale oferowała jeszcze więcej. Powoli odwróciła się w stronę zachodnią placu, skupiając się na wypełniającej ją mrocznej sile. Pielęgnowała ją, kumulowała, gotowa przemienić pęczniejącą w niej nienawiść w czyn, w zewnętrzną manifestacje mocy, w końcu, z powodzeniem, wysnuwającej się z otaczającej ją mgły. Część potwornej, złowrogiej chmury rozpostarła się na zachodnim brzegu placu, pełznąc ku majaczącym tam sylwetkom, gotowa objąć ją w swe władanie, pożerając radość i grzebiąc żywcem w ciemności, w koszmarnym zniechęceniu i lęku. Jedna odnoga mgły, namacalna na równi z rozwścieczonymi ogarami Sigrun, wyślizgnęła się niczym bicz w stronę uciekających nieopodal chłopców, by spróbować zamknąć w śmiertelnym uścisku najwolniejszego z nich, oplatając się wokół jego ud i bioder. Cała ta siła, pożoga czerni, pulsująca pod martwym sercem Deirdre, zdawała się ją parzyć i przeszywać niewyobrażalnym zimnem jednocześnie. Nie czuła tego nigdy przedtem, upojona władzą, jaką posiadła nad najtrudniejszą z mrocznych sztuk, a jednocześnie do bólu niemalże skupiona na tym, co chciała osiagnąć, świadoma, że nawet sekunda zachwiania czy wątpliwości może zakończyć się dla niej tragicznie. Przymknęła oczy i uniosła dłoń zaciśniętą na różdżce nieco wyżej, chcąc dosięgnąć tym, co złe, parszywe i plugawe jak najdalej, topiąc w pomroce tych, którzy nie zasłużyli na to, by żyć w pełni światła.
rzuty, korzystam z śmiertelnego uścisku a rozmywam zaćmienie tak, by objęło grupę zbliżającą się z zachodu, niżej rzut obrażenia 2k6
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
The member 'Deirdre Mericourt' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 3, 3
'k6' : 3, 3
Poczuła, że mogła odetchnąć pełną piersią, choć wioska była pełna zdrajców krwi i zwolenników rebelii Harolda Longbottoma, buntowników, którzy wciąż sądzili, że mają szansę sprzeciwić się Czarnemu Panu i jego woli. Ich zdrada i głupota przesycała atmosferę szlamem, lecz ich czarna magia zaczęła to rozpraszać - pojawiła się wszędzie. Ciemność i czarna mgła, jaką przywoływali kolejni Śmierciożercy, rozpełzła się po miasteczku Cannock Chase, ich macki sięgały coraz dalej i dalej, odbierając nadzieję na zwycięstwo, wiarę w powodzenie ruchu oporu, zaprzepaszczając na to szansę. Niosły ból, śmierć i strach, które przenikały w uciekających, wzbudzały w nich coraz większą panikę. Panika zaś popychała do głupstw. Nie wszyscy posłuchali instynktu samozachowawczego. Niektórzy wyszli Śmierciożercom naprzeciw i ponieśli tego srogie konsekwencje.
Rookwood wyrzuciła z siebie swój gniew i nienawiść. Dzięki mocy, jaką posiadła dzięki Czarnemu Panu i swej ciężkiej pracy, dzięki osiągniętej potędze ukształtowała je w cieniste potwory - pojawiły się od razu. Rzadko kiedy czuła tak wielką moc spływającą z jej wnętrza przez ramię do różdżki. Tym razem jednak poczuła się niczym pani śmierci i ciemności, gdy straszliwy ogar wyrwał się do przodu, atakując z całą swą mocą; biegnąc po prostu przeniknął przez dwójkę mężczyzn, aby dopaść czarownicę. Sigrun z dumą przyglądał się temu, co trwało zaledwie kilka chwil, przynosiło jednak tyle satysfakcji - upajała się tym momentem, gdy cienisty ogar wysysał z obcej kobiety życie. Skóra straciła kolor, stała się niemal szara, gdy osuwała się bez życia. Triumfalny uśmiech wpłynął na usta wiedźmy, na tym przecież nie zamierzała poprzestać. Podczas gdy Tristan zdecydował się wykorzystać truchła ofiar jej głodnych krwi psów utkanych z cieni, ona zwróciła spojrzenie ku ostatniemu z mężczyzn. Jego atakował drugi z cieni, słabszy i wolniejszy, wciąż jednak cholernie groźny - zamierzała ułatwić mu zadanie. Skierowawszy różdżkę na ostatniego żywego obrońcę tego miasteczka skupiła się na tym, by skumulowana ciemna energia wyrwała z niego wszystko co dobre i ciepłe. Sigrun pragnęła utkać czarną mgłę w jego najgorszy, największy lęk, wpędzić go w najstraszliwszą trwogę. Ponownie poczuła tę siłę w ręce, która jeszcze kilka godzin wcześniej miała otwarte złamanie, lecz dziwne bóle nie przeszkodziły czarownicy w osiągnięciu celu. Obok nieznajomego pojawiło się widmo zakrwawionej kobiety, na krawędzi życia i śmierci, umierającej właściwie. Wyciągnęła ku niemu ręce, błagając o pomoc, odsłaniając poranione ciało, krwawiące rany. Ten widok go sparaliżował. Sigrun zaś zmotywował do rzucenia w niego kolejnego czaru:
- Implosio - zawołała, celując w jego klatkę piersiową.
Rookwood wyrzuciła z siebie swój gniew i nienawiść. Dzięki mocy, jaką posiadła dzięki Czarnemu Panu i swej ciężkiej pracy, dzięki osiągniętej potędze ukształtowała je w cieniste potwory - pojawiły się od razu. Rzadko kiedy czuła tak wielką moc spływającą z jej wnętrza przez ramię do różdżki. Tym razem jednak poczuła się niczym pani śmierci i ciemności, gdy straszliwy ogar wyrwał się do przodu, atakując z całą swą mocą; biegnąc po prostu przeniknął przez dwójkę mężczyzn, aby dopaść czarownicę. Sigrun z dumą przyglądał się temu, co trwało zaledwie kilka chwil, przynosiło jednak tyle satysfakcji - upajała się tym momentem, gdy cienisty ogar wysysał z obcej kobiety życie. Skóra straciła kolor, stała się niemal szara, gdy osuwała się bez życia. Triumfalny uśmiech wpłynął na usta wiedźmy, na tym przecież nie zamierzała poprzestać. Podczas gdy Tristan zdecydował się wykorzystać truchła ofiar jej głodnych krwi psów utkanych z cieni, ona zwróciła spojrzenie ku ostatniemu z mężczyzn. Jego atakował drugi z cieni, słabszy i wolniejszy, wciąż jednak cholernie groźny - zamierzała ułatwić mu zadanie. Skierowawszy różdżkę na ostatniego żywego obrońcę tego miasteczka skupiła się na tym, by skumulowana ciemna energia wyrwała z niego wszystko co dobre i ciepłe. Sigrun pragnęła utkać czarną mgłę w jego najgorszy, największy lęk, wpędzić go w najstraszliwszą trwogę. Ponownie poczuła tę siłę w ręce, która jeszcze kilka godzin wcześniej miała otwarte złamanie, lecz dziwne bóle nie przeszkodziły czarownicy w osiągnięciu celu. Obok nieznajomego pojawiło się widmo zakrwawionej kobiety, na krawędzi życia i śmierci, umierającej właściwie. Wyciągnęła ku niemu ręce, błagając o pomoc, odsłaniając poranione ciało, krwawiące rany. Ten widok go sparaliżował. Sigrun zaś zmotywował do rzucenia w niego kolejnego czaru:
- Implosio - zawołała, celując w jego klatkę piersiową.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Sigrun Rookwood' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 13
--------------------------------
#2 'k10' : 4
--------------------------------
#3 'k8' : 4, 1, 8, 5, 7, 8, 4, 5, 1, 4
#1 'k100' : 13
--------------------------------
#2 'k10' : 4
--------------------------------
#3 'k8' : 4, 1, 8, 5, 7, 8, 4, 5, 1, 4
Wokół robiło się ciemno, a mroku nie były w stanie przegnać ani rozjaśnić pojawiające się i znikające w ułamku sekundy błyskawice. Ciemność, którą przywołali śmierciożercy była lepka, upiorna i gęsta. Zrodzona z najgorszego, przygnana siłą woli, emanująca energią i czarną magią. Zalewała budynki, odbierała ostatnie światło pobliskich latarni, kradła nadzieję, budziła grozę i strach. Ludzie uciekali, próbowali się ratować. Grupa chłopców próbowała wymknąć się ze spowitego mgłą budynku. Na placu pojawiali się ludzie, ale żaden z nich nie był w stanie im zagrozić. Byli potężni, niezwyciężeni. Płynąca w nich magia była w stanie pozbawić życia najbardziej wytrwałe i dzielne legiony samobójców. Odgłosy walki, mordercze klątwy i słowa wypowiadane przez jego sojuszników wokół były niczym najpiękniejsza melodia przygrywana do snu. Zamierzali utulić to miasto, wszystkim wrogom odebrać ostatni głos, pozwolić zasnąć na dobre.
Nie obserwował tego, co działo się wokół niego, choć doskonale słyszał każdą jedną padająca inkantację. Czuł wokół siebie mroczną aurę, wibrującą w powietrzu magię, kiedy mrok dookoła niego zaczął nabierać określonych kształtów. Patrzył przed siebie, na drobne puzderko. Palce lewej dłoni zaciskał na swojej różdżce, patrząc jak bordowa poświata wyłaniająca się z filakterium nabiera szmaragdowego odcienia. Zielonkawy blask zdawał się zasysać wszystko w pobliżu, w najbliższym otoczeniu. Ruszył więc przed siebie, śmiało i pewnie, zbliżając się w stronę nieruchomych zwłok, których uciekającego z ziemskiego podołu ducha do siebie przywoływał. Wiatr dmuchnął mocniej, porywając szatę w nagłym zrywie, pozwalając jej opaść sekundy po tym, jak wieko pudełka się zamknęło, a drobniutki kamień na nim zalśnił wyraźnie. Patrzył na nie przez chwilę, jakby chciał zyskać pewność, że zamknięty w środku duch nie ucieknie. Powolny, wilczy uśmiech wykrzywił mu twarz, lecz jego oblicze pozostało niewzruszone, surowe i zimne — tak właśnie prezentowała się upiorna maska. To trwało chwilę. Sekundy — ta bezczynność, zbieranie sił i myśli, aż kciukiem prawej dłoni błyskawicznie otworzył wieko, a w ciemności znów rozpadł się szmaragdowy blask. Był wystarczająco silny, by stworzyć potężną istotę. Coś co nie umarło do końca i nie żyło już od pewnej chwili. Z drobnego pudełka wypłynęło, by zawisnąć przed nim w powietrzu — obraz stworzenia, istoty, ducha w wychudzonej, zapadniętej sylwetce. Ciało nie przypominało jednak ludzkiego ciała, skóra ciemna, jak na wpół zgniła przypominała korę starego drzewa — była tak samo pomarszczona, tak samo pozornie twarda. Wąska talia istoty zdawała się być zbyt mocno naciągnięta, wychodzona, z jej boków zwisały pnącza, żyły, ścięgna. Czymkolwiek to było było jego częścią. Bezwładnie falującą wzdłuż sylwetki. Pierś wyglądała tak, jakby coś rozrywało ją od wewnątrz. Sieć żył ciągnęła się po powierzchni, lecz nie do serca, którego tam nie było, a w centralną część, do mostka. Głowa nie miała ani włosów, ani uszu ani oczu. Paszcza zamiast ust zdawała się być pękniętą w pionie, rozerwaną częścią twarzy. Pokryta siecią naczyń, korzeni, owinięta nimi ciasno i mocno nie umożliwiała wydawania dźwięków i mówienia. Czy duch go widział — nie był pewien. Patrzył jak z boków wyrastają ręce. Nie jedna para, nie dwie a pięć. Dziesięć chudych, przypominających pajęcze odnóży rąk wyrastało z jego boków i pleców — wszystkie miały chude, kościste i ruchome palce, wyglądające tak, jakby zdolne były do chwytania przedmiotów.
Obserwował proces powstawania z zapałem, różdżkę trzymając w pogotowiu. Widział pojawiające się na skórze kolejne żyły, kolejne siatki połączeń. Wiedział, że istota z ulotnej, eterycznej, stawała się upiorem mogącym właściwie wszystko. Materialnym, groźnym i niebezpiecznym.
| Sprawność: 45, zwinność 35, żywotność: 320
Nie obserwował tego, co działo się wokół niego, choć doskonale słyszał każdą jedną padająca inkantację. Czuł wokół siebie mroczną aurę, wibrującą w powietrzu magię, kiedy mrok dookoła niego zaczął nabierać określonych kształtów. Patrzył przed siebie, na drobne puzderko. Palce lewej dłoni zaciskał na swojej różdżce, patrząc jak bordowa poświata wyłaniająca się z filakterium nabiera szmaragdowego odcienia. Zielonkawy blask zdawał się zasysać wszystko w pobliżu, w najbliższym otoczeniu. Ruszył więc przed siebie, śmiało i pewnie, zbliżając się w stronę nieruchomych zwłok, których uciekającego z ziemskiego podołu ducha do siebie przywoływał. Wiatr dmuchnął mocniej, porywając szatę w nagłym zrywie, pozwalając jej opaść sekundy po tym, jak wieko pudełka się zamknęło, a drobniutki kamień na nim zalśnił wyraźnie. Patrzył na nie przez chwilę, jakby chciał zyskać pewność, że zamknięty w środku duch nie ucieknie. Powolny, wilczy uśmiech wykrzywił mu twarz, lecz jego oblicze pozostało niewzruszone, surowe i zimne — tak właśnie prezentowała się upiorna maska. To trwało chwilę. Sekundy — ta bezczynność, zbieranie sił i myśli, aż kciukiem prawej dłoni błyskawicznie otworzył wieko, a w ciemności znów rozpadł się szmaragdowy blask. Był wystarczająco silny, by stworzyć potężną istotę. Coś co nie umarło do końca i nie żyło już od pewnej chwili. Z drobnego pudełka wypłynęło, by zawisnąć przed nim w powietrzu — obraz stworzenia, istoty, ducha w wychudzonej, zapadniętej sylwetce. Ciało nie przypominało jednak ludzkiego ciała, skóra ciemna, jak na wpół zgniła przypominała korę starego drzewa — była tak samo pomarszczona, tak samo pozornie twarda. Wąska talia istoty zdawała się być zbyt mocno naciągnięta, wychodzona, z jej boków zwisały pnącza, żyły, ścięgna. Czymkolwiek to było było jego częścią. Bezwładnie falującą wzdłuż sylwetki. Pierś wyglądała tak, jakby coś rozrywało ją od wewnątrz. Sieć żył ciągnęła się po powierzchni, lecz nie do serca, którego tam nie było, a w centralną część, do mostka. Głowa nie miała ani włosów, ani uszu ani oczu. Paszcza zamiast ust zdawała się być pękniętą w pionie, rozerwaną częścią twarzy. Pokryta siecią naczyń, korzeni, owinięta nimi ciasno i mocno nie umożliwiała wydawania dźwięków i mówienia. Czy duch go widział — nie był pewien. Patrzył jak z boków wyrastają ręce. Nie jedna para, nie dwie a pięć. Dziesięć chudych, przypominających pajęcze odnóży rąk wyrastało z jego boków i pleców — wszystkie miały chude, kościste i ruchome palce, wyglądające tak, jakby zdolne były do chwytania przedmiotów.
Obserwował proces powstawania z zapałem, różdżkę trzymając w pogotowiu. Widział pojawiające się na skórze kolejne żyły, kolejne siatki połączeń. Wiedział, że istota z ulotnej, eterycznej, stawała się upiorem mogącym właściwie wszystko. Materialnym, groźnym i niebezpiecznym.
| Sprawność: 45, zwinność 35, żywotność: 320
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Na twarzy skrytą pod maską widniał lekki uśmiech; złowieszczy, pewny siebie i przede wszystkim pozbawiony ironii. Spowita czarną mgłą wioska nie przypominała niczym tej urokliwej, położonej w okolicy parków oraz lasów i choć zyskała nowe piękno w postaci mrocznej magii, sztuki, którą pozostawało podziwiać, to na zawsze już w jej historii zapisze się śmierć. Nie miała być ona jednak bezcelowa i pozbawiona głębszego sensu, albowiem na jej barkach spoczęła odpowiedzialność niesienia wieści o sukcesach, o potędze i chwale Czarnego Pana. Nie potrzebowaliśmy jeńców, nie szukaliśmy zwady, podobnie jak dyskusji, na którą czas minął już dawno. Niechcących, niezdecydowanych lub niegodnych uklęknąć czekał ten sam los, przyszłość okraszona szkarłatem płynącym wzdłuż domów, ulic i placów. Cannok Chase stać się miał przykładem, dowodem potwierdzającym wzniosłe przemowy zakończone publicznymi egzekucjami, jakie mogły zostać odebrane w propagandowy sposób. To, co obecnie miało miejsce nie miało już nic wspólnego z zastraszeniem, bowiem jeśli którykolwiek z mieszkańców miał koszmary, to ziściły się one pod postacią pięciu mrocznych masek.
Miecz przeciął powietrze i klinga wbiła się wprost w klatkę piersiową mężczyzny, którego twarz wygięła się w cierpieniu, a przez usta wyrwał się krzyk – krótki, zapewne niedosłyszalny dla innych w wywołanym przez nas chaosie. Opadł na kolano, próbował unieść różdżkę, lecz czarna magia zebrała kolejne żniwa; gruchnął o ziemię bez życia, podobnie jak drugi stojący u jego boku. Deirdre była bezbłędna, nie miał żadnych szans. Kątem oka dostrzegłem dokonania Sigrun, które z pewnością budziły ogromny strach w kołatających sercach wrogów. Nie można było oglądać tych dokonań bez podziwu; obłoki zdawały się być kierowane, tkane przez swego stwórcę niczym w trakcie spektaklu i tylko brak teatralnych desek utwierdzał, że nie była to fikcja.
Nie musieliśmy rozmawiać, wymieniać się sugestiami i wydawać strategicznych poleceń. Rozkaz Tristana był prosty i wiedziałem, że każdy z nas wypełni go możliwie szybko, bezbłędnie i z ogromną dozą rozkoszy spowodowanej wonią krwi, zapachem zwycięstwa. Inferiusy powstały z posadzki i ruszyły do ataku zgodnie z wolą swego nowego Pana; były niebezpieczne, bezlitosne i ukierunkowane na jeden cel. Czarna magia nie znała granic, nie godziła się z żadnymi ograniczeniami i dzięki Czarnemu Panu mogliśmy tylko się w tym upewniać.
Obserwując nadchodzącą od wschodu grupę ruszyłem się w ich stronę. Unosząc wężowe drewno zatoczyłem w powietrzu niewielkie koło w pełni skupiając się na otaczającym mnie mroku, nieprzeniknionej ciemności i złowrogim drganiu najpotężniejszej z magicznych dziedzin. Pragnąłem sprowadzić kłęby mgły, zmusić je do posłuszeństwa oraz skierować wprost na wroga, który nie przestawał zmniejszać między nami dystansu i po chwili tak też się stało. Otoczyła ich pomroka, mroczna czerń uniemożliwiająca walkę, skutecznie zaburzająca zmysł wzroku. Dla mnie to jednak nie był koniec, chwilowe wytrącenie wroga z równowagi i spowolnienie go. Pragnąłem ich krzyku, błagania o litość oraz trucheł, po których dojdziemy do celu i wiedziałem, że wkrótce tak się stanie, bowiem ja widziałem.
-Costacrescio- rzuciłem pewnym tonem kierując wężowe drewno na wroga przodującego grupie.
Miecz przeciął powietrze i klinga wbiła się wprost w klatkę piersiową mężczyzny, którego twarz wygięła się w cierpieniu, a przez usta wyrwał się krzyk – krótki, zapewne niedosłyszalny dla innych w wywołanym przez nas chaosie. Opadł na kolano, próbował unieść różdżkę, lecz czarna magia zebrała kolejne żniwa; gruchnął o ziemię bez życia, podobnie jak drugi stojący u jego boku. Deirdre była bezbłędna, nie miał żadnych szans. Kątem oka dostrzegłem dokonania Sigrun, które z pewnością budziły ogromny strach w kołatających sercach wrogów. Nie można było oglądać tych dokonań bez podziwu; obłoki zdawały się być kierowane, tkane przez swego stwórcę niczym w trakcie spektaklu i tylko brak teatralnych desek utwierdzał, że nie była to fikcja.
Nie musieliśmy rozmawiać, wymieniać się sugestiami i wydawać strategicznych poleceń. Rozkaz Tristana był prosty i wiedziałem, że każdy z nas wypełni go możliwie szybko, bezbłędnie i z ogromną dozą rozkoszy spowodowanej wonią krwi, zapachem zwycięstwa. Inferiusy powstały z posadzki i ruszyły do ataku zgodnie z wolą swego nowego Pana; były niebezpieczne, bezlitosne i ukierunkowane na jeden cel. Czarna magia nie znała granic, nie godziła się z żadnymi ograniczeniami i dzięki Czarnemu Panu mogliśmy tylko się w tym upewniać.
Obserwując nadchodzącą od wschodu grupę ruszyłem się w ich stronę. Unosząc wężowe drewno zatoczyłem w powietrzu niewielkie koło w pełni skupiając się na otaczającym mnie mroku, nieprzeniknionej ciemności i złowrogim drganiu najpotężniejszej z magicznych dziedzin. Pragnąłem sprowadzić kłęby mgły, zmusić je do posłuszeństwa oraz skierować wprost na wroga, który nie przestawał zmniejszać między nami dystansu i po chwili tak też się stało. Otoczyła ich pomroka, mroczna czerń uniemożliwiająca walkę, skutecznie zaburzająca zmysł wzroku. Dla mnie to jednak nie był koniec, chwilowe wytrącenie wroga z równowagi i spowolnienie go. Pragnąłem ich krzyku, błagania o litość oraz trucheł, po których dojdziemy do celu i wiedziałem, że wkrótce tak się stanie, bowiem ja widziałem.
-Costacrescio- rzuciłem pewnym tonem kierując wężowe drewno na wroga przodującego grupie.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
The member 'Drew Macnair' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 92, 1
--------------------------------
#2 'k10' : 10
#1 'k100' : 92, 1
--------------------------------
#2 'k10' : 10
The member 'Drew Macnair' has done the following action : Rzut kością
#1 'k8' : 3, 4, 2, 1
--------------------------------
#2 'k8' : 1, 7, 5, 6, 4, 4, 2, 6, 5, 4, 6
#1 'k8' : 3, 4, 2, 1
--------------------------------
#2 'k8' : 1, 7, 5, 6, 4, 4, 2, 6, 5, 4, 6
Cannock Chase
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Staffordshire