Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Staffordshire
Cannock Chase
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Cannock Chase
Niegdyś las królewski, dziś rozległy park przyrodniczy obejmujący urokliwe lasy liściaste, iglaste, dzielące je barwne wrzosowiska i kilka pomniejszych pięknych jezior. Stosunkowo niska gęstość zaludnienia i przeważające wiejskie tereny od zawsze czyniła ten obszar otwarty na rzadsze gatunki magicznych zwierząt, a zwłaszcza ptaków. Do lokalnego folkloru przedarło się też wiele doniesień o błąkających się w trakcie pełni wilkołaków - ze względu na liczne lasy oddalone od domostw wydaje się bezpiecznym azylem dla objętych klątwą likantropii.
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 1
'k3' : 1
Ostatnimi czasy słyszał, że próbowano sklasyfikować naturę magii. Jej pochodzenie. Znaczenie. Skamander podchodził do tego sceptycznie, ale - nie należał do intelektualistów, którzy będą drążyć teoretycznie wyznaczniki działań, które dawało mu doświadczenie. Zbyt wiele razy naukowe podstawy upadały, zupełnie, jakby rzeczywistość sama doprowadzała do tego, broniąc dostępu do tajemnic, które strzegła. To, czego świadkami byli, mocy, jaką otrzymali, jaką spotykali także u wrogów - wymykała się z ram teorii, sięgając daleko, poza ustalenia twierdzeń. W końcu, gdyby tak nie było - nie byliby w stanie podjąć się karkołomnej i zdecydowanie trudniejszej - ścieżki rebeliantów. Stróże prawa, poza oficjalnym prawem.
Nie wracał już do poruszonej dygresji na temat tajemniczej, magicznej aktywności. Na uwadze mieli skończoną walkę i napięcie naelektryzowanego od ciskanych zaklęć powietrza. Dla dwóch pokonanych wrogów - była to głupia śmierć, chociaż zastanawiał się przez moment, czy mając chwilę do namysłu, wycofaliby się, czy jednak pycha i chciwość, przysłoniły całkowicie logikę myślenia. Na słowa tylko przytaknął i chociaż żadne słów nie pojawiło się na ustach, kącik drgnął w czarnej namiastce humoru. Listy gończe wyraźnie podkreślały ich status, chociaż pamiętał też, ze znajdowały się tam nazwiska, których ciężko było przypisać miano niebezpiecznych.
Tylko przez moment spoglądał na dwa, mało rozpoznawalne w tożsamość ciała, które pochłonęła ziemia. Dla nich nie miał litości i bez wahania podążył w stronę kryjówki - Raczej na pewno usłyszeli. Mało tu było subtelności - krótko, bez żalu skwitował słowa Michaela. Były zadania, które wymagały podchodów i zakradania, ale tutaj waga zysków i strat przeważyła na stronę bezpośredniej konfrontacji. Celem byli ukrywający się mugole, przyjaciele kobiety, która otrzymała list i wskazała im bardzo dokładne koordynaty miejsc. Takich, miał wrażenie było więcej, niż czarodzieje mogliby przypuszczać. Po obu stronach barykady.
Zgrzyt i nierówne, wciąż wyczuwalne drżenie, gdy otworzyło się zamknięte przejście musiało zaalarmować nie tylko ich. Jeśli mugole znajdowali się tam od dłuższego czasu, musieli być nie nie tylko nieufni, ale i przerażeni, albo agresywni. Być może intuicyjnie zdecydował się zejść pierwszy, trzymając w pogotowiu różdżkę, czujnie upatrując zagrożenia. A to - nadeszło błyskawicznie. Mężczyzna, chociaż wychudzony, pogrążony w półmroku pomieszczenia, wydawał się bardziej zdesperowany, prawdopodobnie decydując się na efekt zaskoczenia. Skamander znał takich ludzi i - rozumiał. Coraz więcej też samych niemagicznych w ich postępowaniu, dlatego, zamiast sięgnąć po magię, w wyuczonym latami treningu ruchu, zdecydował się zblokować atak uniesionym przedramieniem na tyle szybko, by nieznajomy zachwiał się, wystawiając się aurorowi. Samuel wykorzystał okazję chwytając nieszczęśnika za ramię i pociągając w dół i przytrzymując* - Jesteśmy, żeby wam pomóc, ale jeśli zamierzasz dalej walczyć, może się to przeciągnąć - głos miał spokojny, ale pewny, jednocześnie zerkając przelotnie na towarzysza - przysłała nas Lydia - dodał, przypominając sobie pospiesznie tożsamość mugolaczki - córki zamordowanego mężczyzny z masakry i adresatki jego ostatniego listu. W końcu, to ona była przyczyną ich aktualnych działań. Dopiero wtedy, puścił dłoń mężczyzny na swoisty znak i potwierdzenie prawdziwości wypowiedzianych słów - Zabierzemy was w bezpieczne miejsce - omiótł spojrzeniem drugą postać, kobietę, która w panice, niemal przywierała plecami do ściany.
|*Tutaj krytycznie blokuję uderzenie mugola - jego siła = 7
Nie wracał już do poruszonej dygresji na temat tajemniczej, magicznej aktywności. Na uwadze mieli skończoną walkę i napięcie naelektryzowanego od ciskanych zaklęć powietrza. Dla dwóch pokonanych wrogów - była to głupia śmierć, chociaż zastanawiał się przez moment, czy mając chwilę do namysłu, wycofaliby się, czy jednak pycha i chciwość, przysłoniły całkowicie logikę myślenia. Na słowa tylko przytaknął i chociaż żadne słów nie pojawiło się na ustach, kącik drgnął w czarnej namiastce humoru. Listy gończe wyraźnie podkreślały ich status, chociaż pamiętał też, ze znajdowały się tam nazwiska, których ciężko było przypisać miano niebezpiecznych.
Tylko przez moment spoglądał na dwa, mało rozpoznawalne w tożsamość ciała, które pochłonęła ziemia. Dla nich nie miał litości i bez wahania podążył w stronę kryjówki - Raczej na pewno usłyszeli. Mało tu było subtelności - krótko, bez żalu skwitował słowa Michaela. Były zadania, które wymagały podchodów i zakradania, ale tutaj waga zysków i strat przeważyła na stronę bezpośredniej konfrontacji. Celem byli ukrywający się mugole, przyjaciele kobiety, która otrzymała list i wskazała im bardzo dokładne koordynaty miejsc. Takich, miał wrażenie było więcej, niż czarodzieje mogliby przypuszczać. Po obu stronach barykady.
Zgrzyt i nierówne, wciąż wyczuwalne drżenie, gdy otworzyło się zamknięte przejście musiało zaalarmować nie tylko ich. Jeśli mugole znajdowali się tam od dłuższego czasu, musieli być nie nie tylko nieufni, ale i przerażeni, albo agresywni. Być może intuicyjnie zdecydował się zejść pierwszy, trzymając w pogotowiu różdżkę, czujnie upatrując zagrożenia. A to - nadeszło błyskawicznie. Mężczyzna, chociaż wychudzony, pogrążony w półmroku pomieszczenia, wydawał się bardziej zdesperowany, prawdopodobnie decydując się na efekt zaskoczenia. Skamander znał takich ludzi i - rozumiał. Coraz więcej też samych niemagicznych w ich postępowaniu, dlatego, zamiast sięgnąć po magię, w wyuczonym latami treningu ruchu, zdecydował się zblokować atak uniesionym przedramieniem na tyle szybko, by nieznajomy zachwiał się, wystawiając się aurorowi. Samuel wykorzystał okazję chwytając nieszczęśnika za ramię i pociągając w dół i przytrzymując* - Jesteśmy, żeby wam pomóc, ale jeśli zamierzasz dalej walczyć, może się to przeciągnąć - głos miał spokojny, ale pewny, jednocześnie zerkając przelotnie na towarzysza - przysłała nas Lydia - dodał, przypominając sobie pospiesznie tożsamość mugolaczki - córki zamordowanego mężczyzny z masakry i adresatki jego ostatniego listu. W końcu, to ona była przyczyną ich aktualnych działań. Dopiero wtedy, puścił dłoń mężczyzny na swoisty znak i potwierdzenie prawdziwości wypowiedzianych słów - Zabierzemy was w bezpieczne miejsce - omiótł spojrzeniem drugą postać, kobietę, która w panice, niemal przywierała plecami do ściany.
|*Tutaj krytycznie blokuję uderzenie mugola - jego siła = 7
Darkness brings evil things
the reckoning begins
-Bywaliśmy subtelniejsi, pamiętasz? - kącik ust drgnął lekko, wspomnienia sprzed paru lat - z czasów zanim Harold Longbottom dał im licencję na zabijanie - wydawały się przymglone i bardzo odległe, choć nie były aż tak dawne. -Teraz... jakoś wolę robić piorunujące wrażenie. - wyznał, a choć w słowach dźwięczał czarny humor, to auror zatrzymał na Samuelu śmiertelnie poważne spojrzenie. Nie miał śmiałości zadać jednego pytania, choć być może nieme słowa odbiły się na twarzy albo w głębi źrenic: jak sobie z tym radzisz? Że już nie mają nas za aurorów, a za morderców?
Ruszył za Skamandrem - różdżkę trzymał opuszczoną, ale mocno zaciskał na niej palce. Nie miał zamiaru podejmować niepotrzebnego ryzyka i wiedział, że - gdyby mieli broń - mugolskie kule śmigają równie prędko jak magia. Być może rozproszył go zapach krwi, a być może ślepo zdał się na Samuela, ale nie zareagował w porę - nieznajomy rzucił się na drugiego aurora. Magia świerzbiła pod palcami, ale Michael najpierw dostrzegł pięści - nie miał pistoletu. Mógł odczekać, dać zareagować Skamandrowi, podjąć gambit by zyskać zaufanie mugola. Drugi auror poradził sobie zresztą śpiewająco - zyskując przewagę dzięki zwinności i sprawności, których Tonks mógł mu pozazdrościć. Pełnia wysysała z niego siły, miesiąc za miesiącem.
-Lydia... znacie ją? - wydusił przytrzymany mężczyzna.
-Przybywamy w imieniu Zakonu Feniksa. Współpracujemy z Lydią, prosiła nas o pomoc dla was. Na granicy Staffordshire czekają ludzie, którzy odeskortują was do bezpiecznej kryjówki. Przeprowadzimy was tam. Droga jest czysta, pozbyliśmy się ludzi, którzy... mogli was szukać. - streścił rzeczowo Michael, biegnąc spojrzeniem od mugola do przerażonej kobiety. Starał się nadać głosowi łagodności i przemawiać spokojnie, ale nie mógł zataić niewygodnej prawdy - musiał wyjaśnić odgłosy walki.
-Staffordshire... tu działy się okropności, n..nie wychodzimy od szóstego stycznia, chyba że nocą. N.. nie wiem, boję się wyjść... - wybąkała kobieta, odruchowo dotykając brzucha.
Mike zwrócił uwagę na ten gest.
-Tym bardziej wiecie, że nie możecie tu zostać. Zabierzemy was w ciepłe miejsce, zapewnimy dostęp do uzdrowicieli, współpracujemy też z niemagicznymi pielęgniarkami... i położnymi. - zniżył lekko głos. -Proszę, zaufajcie nam. Ktoś ryzykował życiem, byśmy dostali informacje o waszej kryjówce. Tworzymy siatkę podobnych, lepszych i włączonych w działani Zakonu Feniksa - a nasi ludzie przetransportują was do Derby, które jest pod protekcją Greengrassów, gdzie straże są wzmożone, a wszyscy - magiczni czy nie - pod ochroną. - zaproponował, usiłując rozwiać ostatnie opory i strach. Mugole nie mieli wyboru - jeśli tu zostaną, zginą.
Mężczyzna zdawał się to rozumieć, odsunął się od Samuela, delikatnie wyrywając się z uścisku.
-Daleko do tej granicy...?
perswazja I
Ruszył za Skamandrem - różdżkę trzymał opuszczoną, ale mocno zaciskał na niej palce. Nie miał zamiaru podejmować niepotrzebnego ryzyka i wiedział, że - gdyby mieli broń - mugolskie kule śmigają równie prędko jak magia. Być może rozproszył go zapach krwi, a być może ślepo zdał się na Samuela, ale nie zareagował w porę - nieznajomy rzucił się na drugiego aurora. Magia świerzbiła pod palcami, ale Michael najpierw dostrzegł pięści - nie miał pistoletu. Mógł odczekać, dać zareagować Skamandrowi, podjąć gambit by zyskać zaufanie mugola. Drugi auror poradził sobie zresztą śpiewająco - zyskując przewagę dzięki zwinności i sprawności, których Tonks mógł mu pozazdrościć. Pełnia wysysała z niego siły, miesiąc za miesiącem.
-Lydia... znacie ją? - wydusił przytrzymany mężczyzna.
-Przybywamy w imieniu Zakonu Feniksa. Współpracujemy z Lydią, prosiła nas o pomoc dla was. Na granicy Staffordshire czekają ludzie, którzy odeskortują was do bezpiecznej kryjówki. Przeprowadzimy was tam. Droga jest czysta, pozbyliśmy się ludzi, którzy... mogli was szukać. - streścił rzeczowo Michael, biegnąc spojrzeniem od mugola do przerażonej kobiety. Starał się nadać głosowi łagodności i przemawiać spokojnie, ale nie mógł zataić niewygodnej prawdy - musiał wyjaśnić odgłosy walki.
-Staffordshire... tu działy się okropności, n..nie wychodzimy od szóstego stycznia, chyba że nocą. N.. nie wiem, boję się wyjść... - wybąkała kobieta, odruchowo dotykając brzucha.
Mike zwrócił uwagę na ten gest.
-Tym bardziej wiecie, że nie możecie tu zostać. Zabierzemy was w ciepłe miejsce, zapewnimy dostęp do uzdrowicieli, współpracujemy też z niemagicznymi pielęgniarkami... i położnymi. - zniżył lekko głos. -Proszę, zaufajcie nam. Ktoś ryzykował życiem, byśmy dostali informacje o waszej kryjówce. Tworzymy siatkę podobnych, lepszych i włączonych w działani Zakonu Feniksa - a nasi ludzie przetransportują was do Derby, które jest pod protekcją Greengrassów, gdzie straże są wzmożone, a wszyscy - magiczni czy nie - pod ochroną. - zaproponował, usiłując rozwiać ostatnie opory i strach. Mugole nie mieli wyboru - jeśli tu zostaną, zginą.
Mężczyzna zdawał się to rozumieć, odsunął się od Samuela, delikatnie wyrywając się z uścisku.
-Daleko do tej granicy...?
perswazja I
Can I not save one
from the pitiless wave?
Bywaliśmy subtelniejsi, pamiętasz? - Skamander drgnął, zwalniając kroku, jakby tknęło go jakieś wspomnienie. Czy kiedyś byli zmuszani do brutalności? Do widoku rozszarpywanych przez wygłodniałe zwierzęta ciała, albo rozczłonkowywane czarną magią? W tym ostatnim, w zasadzie byli wprawieni, może ograniczeni, dziś targała nimi wojna i to ona rządziła ich losami i działaniami. Na krótko zmarszczył brwi w ulotnym zamyśleniu, obracając twarz ku towarzyszowi - Nie wolę - odpowiedział w końcu poważnie, w jakimś skupionym nacisku - To pewna konieczność, na którą się decyduję. Czas na półśrodki skończył się dawno temu, a nasz wróg musi wiedzieć, że ich zbrodnie nie pozostaną bezkarne - nawet, jeśli miano go - ich - nazywać mordercami. I nawet - wśród swoich. Zakończył wypowiedź już tylko urwaną myślą. Be żalu godził się na taką ścieżkę. I nie żałował. Po prostu działał tak, jak podpowiadał mu wyznaczany do tej pory cel. Ten - wymagał stanowczych działań. Nie raz i śmierci. Sam zbyt wiele razy ocierał się o nią. Wciąż jednak trwał na stanowisku - tak aurorskim, jak i zakonnym.
Milczał przez większość, całkiem już krótkiej drogi, która wyznaczała odnalezienie ukrywających się mugoli. Szedł pierwszy, naciągając na głowę kaptur mocnego płaszcza. Sprawdzał się w każdych warunkach i nie pierwszy raz dostrzegał, jak bardzo pomagał mu nie tylko chroniąc przed zimnem, ale i podczas trudniejszych warunków. Jak walka. Wchodząc do odkrytego przejścia, nie oczekiwał ciepłego powitania. Zdziwiłby się bardziej gdyby tak było i szukał podstępu. Dlatego atak - odczytywał - wbrew pozorom - za dobry znak. A na pewno, próba uderzenia pięścią, a nie magią. Większe prawdopodobieństwo, ze mieli do czynienie z mugolem. Albo - kimś pozbawionym różdżki. Ale i te konkluzje rozwiały się w kilku następujących po sobie akcjach.
Zdarzało mu się używać fizycznej siły w starciach. Tutaj, chociaż z zaskoczenia, był w stanie wywarzyć cios na tyle, by nie zrobić faktycznej krzywdy mężczyźnie. Nie bez powodu. Przytrzymał go jednak wystarczając skutecznie, by dać wszystkim zebranym na odpowiednią refleksję i działanie. Moment zawahania mugola wystarczył też, by rozluźnił chwyt, a Tonks podjął przekonanie dwójki uciekinierów. Nie sądził by mieli z tym większą trudność. I wpływ na to miała także desperacja nieszczęsnych lokatorów kryjówki - Zapewne uratowało wam to życie - odezwał się dopiero, gdy głos zabrała kobieta pod ścianą. Mówił łagodniej, wiedząc, że dopóki chcieli ich słuchać, nie potrzebował naciskać.
Pozwalając też, by nieznajomy rozmasował wypuszczone z uścisku przedramię i podszedł do żony - Kawałek. Ale z nami jesteście bezpieczni - śledził twarz mężczyzny w poszukiwaniu wahania lub innych emocji, które świadczyłyby o podjęciu decyzji - Jeśli to możliwe, chcielibyśmy użyć mioteł. - zerknął na Michaela, szukając dodatkowej podpowiedzi, by właściwie wytłumaczyć cel - polecimy na nich. Przynajmniej część drogi. Jeśli poczujcie się źle, pójdziemy pieszo, ale ze względu na warunki, to będzie najszybsza droga. I najbezpieczniejsza - zmarszczył mocniej brwi w zamyśleniu, oczekując ostatecznej decyzji. Wsparciem okazał się oczywiście Tonks, który zdecydowanie lepiej rozumiał świat niemagicznych i ich niepokoje.
Ostatecznie, Skamander przewiózł na miotle ciężarną kobietę, pewnie utrzymując jej wychudzone ciało przed sobą. Nie lecąc szybko, ani tym bardziej wysoko. A jednak, droga była zdecydowanie bardziej wygodna, niż gdyby mieli całą droga pokonać pieszo. Na mugolach, wolał tez nie testować magii. Czasy anomalii, wciąż średnio mu się z nimi kojarzyły. Tonks przewiózł mężczyznę, by w końcu, bezpiecznie już bez większych problemów, docierając na granicę i przekazując opiece uzdrowicieli, dwójkę wyczerpanych ludzi. Nim opuścili posterunek, małżeństwo poprosiło o przekazanie krótkiego listu, który napisali na urwanym pergaminie. Kolejny list, tym razem wieszczący dobre wieści, miał trafić do Lydii.
| Latanie na miotle II
Milczał przez większość, całkiem już krótkiej drogi, która wyznaczała odnalezienie ukrywających się mugoli. Szedł pierwszy, naciągając na głowę kaptur mocnego płaszcza. Sprawdzał się w każdych warunkach i nie pierwszy raz dostrzegał, jak bardzo pomagał mu nie tylko chroniąc przed zimnem, ale i podczas trudniejszych warunków. Jak walka. Wchodząc do odkrytego przejścia, nie oczekiwał ciepłego powitania. Zdziwiłby się bardziej gdyby tak było i szukał podstępu. Dlatego atak - odczytywał - wbrew pozorom - za dobry znak. A na pewno, próba uderzenia pięścią, a nie magią. Większe prawdopodobieństwo, ze mieli do czynienie z mugolem. Albo - kimś pozbawionym różdżki. Ale i te konkluzje rozwiały się w kilku następujących po sobie akcjach.
Zdarzało mu się używać fizycznej siły w starciach. Tutaj, chociaż z zaskoczenia, był w stanie wywarzyć cios na tyle, by nie zrobić faktycznej krzywdy mężczyźnie. Nie bez powodu. Przytrzymał go jednak wystarczając skutecznie, by dać wszystkim zebranym na odpowiednią refleksję i działanie. Moment zawahania mugola wystarczył też, by rozluźnił chwyt, a Tonks podjął przekonanie dwójki uciekinierów. Nie sądził by mieli z tym większą trudność. I wpływ na to miała także desperacja nieszczęsnych lokatorów kryjówki - Zapewne uratowało wam to życie - odezwał się dopiero, gdy głos zabrała kobieta pod ścianą. Mówił łagodniej, wiedząc, że dopóki chcieli ich słuchać, nie potrzebował naciskać.
Pozwalając też, by nieznajomy rozmasował wypuszczone z uścisku przedramię i podszedł do żony - Kawałek. Ale z nami jesteście bezpieczni - śledził twarz mężczyzny w poszukiwaniu wahania lub innych emocji, które świadczyłyby o podjęciu decyzji - Jeśli to możliwe, chcielibyśmy użyć mioteł. - zerknął na Michaela, szukając dodatkowej podpowiedzi, by właściwie wytłumaczyć cel - polecimy na nich. Przynajmniej część drogi. Jeśli poczujcie się źle, pójdziemy pieszo, ale ze względu na warunki, to będzie najszybsza droga. I najbezpieczniejsza - zmarszczył mocniej brwi w zamyśleniu, oczekując ostatecznej decyzji. Wsparciem okazał się oczywiście Tonks, który zdecydowanie lepiej rozumiał świat niemagicznych i ich niepokoje.
Ostatecznie, Skamander przewiózł na miotle ciężarną kobietę, pewnie utrzymując jej wychudzone ciało przed sobą. Nie lecąc szybko, ani tym bardziej wysoko. A jednak, droga była zdecydowanie bardziej wygodna, niż gdyby mieli całą droga pokonać pieszo. Na mugolach, wolał tez nie testować magii. Czasy anomalii, wciąż średnio mu się z nimi kojarzyły. Tonks przewiózł mężczyznę, by w końcu, bezpiecznie już bez większych problemów, docierając na granicę i przekazując opiece uzdrowicieli, dwójkę wyczerpanych ludzi. Nim opuścili posterunek, małżeństwo poprosiło o przekazanie krótkiego listu, który napisali na urwanym pergaminie. Kolejny list, tym razem wieszczący dobre wieści, miał trafić do Lydii.
| Latanie na miotle II
Darkness brings evil things
the reckoning begins
-Chciałbym... - zawahał się, ale po chwili mówił dalej. -By ci, którzy wymordowali tamtych ludzi w Derbyshire faktycznie o tym wiedzieli. Uratujemy tych, o których dała nam znać Lydia, ale zginęło kilkanaście osób, a ci szmalcownicy, ta bezczelność... widziałeś tam ślady czarnej magii, czują się jak u siebie. - wzdrygnął się lekko. -Muszą wiedzieć, że ich zbrodnie nie pozostaną bezkarne. - powtórzył jak echo za Skamandrem. Może gdyby uderzyli zdecydowanie, wytępili całą grupę, to wieść rozniosłaby się po innych okrutnikach szukających łatwego zarobku.
To myśli o wendecie zaprzątały jego głowę w trakcie krótkiej drogi znad dołu z ciałami szmalcowników do mugolskiej kryjówki - potem jednak szybko zapomniał o przemocy i odnalazł w sobie empatię, skupiając się na potrzebach dwójki przestraszonych ludzi.
Słowa o pielęgniarkach i położnych zdawały się ich zaskoczyć, ale zarazem wzbudzić zaufanie. Zderzenie mogolskiego i czarodziejskiego świata było dobrą metodą perswazji - gdy niemagiczni orientowali się, że czarodziej płynnie porusza się w ich codzienności, instynktownie nabierali do niego zaufania. Dlatego Tonks starał się mówić więcej lub zaczynać rozmowę pierwszy, gdy miał przy sobie osoby znające się na mugolskim świecie nieco gorzej. Wtedy mugole zaczynali odnosić się przyjaźniej do wszystkich sojuszników - mężczyzna patrzył na Samuela łagodniej, już bez śladu agresji. Skamander wiedział zresztą o niemagicznym świecie na tyle wiele, że poradziłby sobie i bez Michaela - mugol zaatakował ich jeszcze zanim się odezwali, a Tonks kojarzył z ostatniej wspólnej akcji, że jego partner rozpoznaje już nawet ciężarowki.
-Miotły będą najszybszym i najbezpieczniejszym rozwiązaniem. Wiem, że może to się wam wydawać jak z bajki, ale działają stabilniej od helikopterów. Może tylko być trochę zimno. - przytaknął drugiemu aurorowi. Małżeństwo przetrwało jednak kilkanaście dni w prowizorycznym schronie, mieli na sobie po kilka warstw ubrań. Zdeterminowani, by dostać się w bezpieczne miejsce, pokiwali głowami.
Samuel wziął ze sobą kobietę, a Michael zaprosił na miotłę jej męża - mężczyzna był w nieco lepszej formie, więc mógł usiąść za aurorem i mocno się go trzymać.
Po kilkunastu minutach lotu znaleźli się na granicy Derbyshire, gdzie czekała już grupa, której mogli przekazać uciekinierów.
-Dasz znać Lydii? - upewnił się cicho. -Jutro działam w Derbyshire, autorzy sprawdzają już kryjówki z mojego listu - ale będę gotowy pomóc też z tymi, które powierzono tobie. - zaproponował. Czekał ich długi tydzień, w znalezionych listach odkryli multum przydatnych informacji - a czarnoksięskie masakry sprawiły, że odnalezienie i ochronienie tych ludzi stało się priorytetem. Mugolska para ze Staffordshire wymagała ewakuacji ze względu na sytuację w hrabstwie, ale większe i liczniejsze kryjówki w Derbyshire będzie można odpowiednio zabezpieczyć pułapkami i włączyć w siatkę działań Zakonu.
-Jedna z kryjówek z mojego listu jest niedaleko, Carter już tam podobno działa, ale sprawdzę jak mu idzie. Do zobaczenia, Sam. - uśmiechnął się blado do bruneta i znów wsiadł na miotle, pomknąć do kolejnego przystanku.
Latanie na miotle II
/zt x 2
To myśli o wendecie zaprzątały jego głowę w trakcie krótkiej drogi znad dołu z ciałami szmalcowników do mugolskiej kryjówki - potem jednak szybko zapomniał o przemocy i odnalazł w sobie empatię, skupiając się na potrzebach dwójki przestraszonych ludzi.
Słowa o pielęgniarkach i położnych zdawały się ich zaskoczyć, ale zarazem wzbudzić zaufanie. Zderzenie mogolskiego i czarodziejskiego świata było dobrą metodą perswazji - gdy niemagiczni orientowali się, że czarodziej płynnie porusza się w ich codzienności, instynktownie nabierali do niego zaufania. Dlatego Tonks starał się mówić więcej lub zaczynać rozmowę pierwszy, gdy miał przy sobie osoby znające się na mugolskim świecie nieco gorzej. Wtedy mugole zaczynali odnosić się przyjaźniej do wszystkich sojuszników - mężczyzna patrzył na Samuela łagodniej, już bez śladu agresji. Skamander wiedział zresztą o niemagicznym świecie na tyle wiele, że poradziłby sobie i bez Michaela - mugol zaatakował ich jeszcze zanim się odezwali, a Tonks kojarzył z ostatniej wspólnej akcji, że jego partner rozpoznaje już nawet ciężarowki.
-Miotły będą najszybszym i najbezpieczniejszym rozwiązaniem. Wiem, że może to się wam wydawać jak z bajki, ale działają stabilniej od helikopterów. Może tylko być trochę zimno. - przytaknął drugiemu aurorowi. Małżeństwo przetrwało jednak kilkanaście dni w prowizorycznym schronie, mieli na sobie po kilka warstw ubrań. Zdeterminowani, by dostać się w bezpieczne miejsce, pokiwali głowami.
Samuel wziął ze sobą kobietę, a Michael zaprosił na miotłę jej męża - mężczyzna był w nieco lepszej formie, więc mógł usiąść za aurorem i mocno się go trzymać.
Po kilkunastu minutach lotu znaleźli się na granicy Derbyshire, gdzie czekała już grupa, której mogli przekazać uciekinierów.
-Dasz znać Lydii? - upewnił się cicho. -Jutro działam w Derbyshire, autorzy sprawdzają już kryjówki z mojego listu - ale będę gotowy pomóc też z tymi, które powierzono tobie. - zaproponował. Czekał ich długi tydzień, w znalezionych listach odkryli multum przydatnych informacji - a czarnoksięskie masakry sprawiły, że odnalezienie i ochronienie tych ludzi stało się priorytetem. Mugolska para ze Staffordshire wymagała ewakuacji ze względu na sytuację w hrabstwie, ale większe i liczniejsze kryjówki w Derbyshire będzie można odpowiednio zabezpieczyć pułapkami i włączyć w siatkę działań Zakonu.
-Jedna z kryjówek z mojego listu jest niedaleko, Carter już tam podobno działa, ale sprawdzę jak mu idzie. Do zobaczenia, Sam. - uśmiechnął się blado do bruneta i znów wsiadł na miotle, pomknąć do kolejnego przystanku.
Latanie na miotle II
/zt x 2
Can I not save one
from the pitiless wave?
| 10 stycznia
Ogrom zniszczeń ją przerażał, a to co może zrobić jedna osoba drugiej przyprawiała zaś o dreszcze. To co widziała w Stoke-on-Trent łamało serce. Myśl o tym, że w jednej chwili ludzie tracili wszystko na co ciężko pracowali całe swoje życie, to co było im najcenniejsze, albo jeszcze gorzej, najbliższych, bądź swoje własne życia, była czymś okropnym. Rzeczywistość była jednak jaka była - okrutna. Ziemie te, jak i wszystkie inne, nasączone były krwią, potem i łzami niewinnych osób. Wszyscy musieli jednak jakoś żyć, iść do przodu, nawet jeśli to nie było łatwe, nawet jeśli początkowo mogło wydawać się niemożliwe. Musieli walczyć i walczyli. Gdy zjawiła się tu niedługo po ataku część ludzi nie miało już siły, poddali się, załamali po tym co przeżyli i zobaczyli. Nie dziwiła im się. W wielu jednak wciąż płonął ogień, nadzieja, złość na niesprawiedliwość, która ich spotkała, złość na ludzi, którzy im to zrobili. Gniew ten przerodzili w czyny. Ci co mogli chcieli pomóc jeśli nie w odbudowie tego co zrujnowane, to w walce o lepsze jutro dla nich i dla wszystkich innych. Szczerze ich wszystkich podziwiała. Tu nie chodziło tylko o przetrwanie. Wszyscy pragnęli normalnego życia, lepszego świata dla ich dzieci, sprawiedliwości. Wiedzieli, że jeśli dziś spotkało ich takie okrucieństwo, jutro może to czekać kogoś innego. Nawet w najgęstszym mroku światło było widoczne z wielu mil. W porcie wola walki została zduszona w zarodku, a wszelkie buntownicze uniesienia wyrwano jak chwast razem z korzeniami. Ludzie byli przepełnieni gniewem, oczywiście, ale to było za mało, gdy dobrze zdawali sobie sprawę, że sami niczego nie zdziałają. Tu widoczne było zarówno wsparcie rodu Greengrass, jak i samego Zakonu Feniksa oraz oczywiście tych, którzy po prostu chcieli pomóc z dobroci swego serca. Do mieszkańców wyciągnięto dłoń, którą ci z wdzięcznością pochwycili zdając sobie dobrze sprawę z tego, że bez pomocy wstanie na równe nogi będzie trudne, jak nie awykonalne.
W Stoke-on-Trent zjawiała się od kilku dni, nieregularnie, ale starając się pomóc na tyle ile mogła. Od Franka - mężczyzny, który wprowadził ją, Olliego i Lucindę do miasta siódmego stycznia dowiedziała się o tym, że pomoc przydałaby się nie tylko tutaj. Opowiedział jej o tym co wydarzyło się w Newcastle-under-Lyme, gdzie doszło do istnej rzezi, a miasteczko pogrążyli w ogniu szatańskiej pożogi. Na miejsce razem z nią udał się Frank, a zastali tam istne zgliszcza. Pierwsza, doraźna pomoc dotarła już na miejsce, nie było tu jednak bezpiecznie, a wiele osób wciąż czekało na ewakuacje, niektórzy zaś nie mieli najmniejszego zamiaru opuszczać swych ziem. Zacisnęła palce wokół różdżki dobrze zdając sobie sprawę, że miejsce to dalekie jest od bycia bezpiecznym, fakt jednak, że nie była sama podnosił ją na duchu. Zresztą, niewiele by tu zdziałała w pojedynkę i to nie tylko jeśli chodziło o obronę. Nie miała pojęcia gdzie wszyscy ci ludzie się kryją, na dodatek nie znali jej, więc oczywiście stanowiła dla nich zagrożenie. Nikt by jej nie zaufał i mieli do tego jak największe prawo.
Poruszali się ostrożnie, gotowi w razie konieczności w każdej chwili się teleportować. Pierwszy w kolejności była mała chatka skryta praktycznie w gąszczu lasu. Wydawać się by mogło, że mieściła zaledwie jedną, może dwie osoby, ale w samym środku spotkali aż dwanaście. Upchani jeden na drugich, mężczyźni, kobiety i dzieci. Samego gospodarza przybytku Frank wydawał się znać bardzo dobrze. Pierwsze co zrobili po przywitaniu się to podarowanie im tego co przynieśli ze sobą - woda, jedzenie, koce. Niewiele, ale musiało starczyć też i dla innych. Rozejrzała się po pomieszczeniu zdając sobie sprawę, że tak naprawdę, prócz Franka oczywiście, znajdowało się w nim zaledwie dwóch mężczyzn i to już nie w sile swego wieku. Jak się okazało wyrastające ponad głowy kobiet sylwetki nie należały do mężczyzn, a młodych chłopców, młodszych niż Paul, ale o równie gniewnym spojrzeniu, który jednak pod swymi warstwami skrywał istne przerażenie. Nie byli w stanie ich stąd zabrać. Mogli spróbować, ale zbyt wiele by ryzykowali, gdyby coś poszło nie tak. Pomoc przyjdzie, zabierze ich stąd wszystkich za bezpieczną granice dopóki ziemie te znów nie trafią do prawowitych właścicieli.
Nie czekając ani chwili dłużej przeszła do wywiadu dowiadując się wszystkiego czego potrzebowała. W pierwszej kolejności zajęła się ranami jednego z dzieci. Dziewczynka była pokryta licznymi ranami ciętymi, w które wdało się zakażenie, a ją samą trawiła gorączka. Znieczuliła ją, a następnie przeszła do oczyszczania ran i spuszczania z nich nagromadzonej ropy. Rany były zaognione, ale nie doszło jeszcze do martwicy tkanek, więc mówić mogli tu o prawdziwym szczęściu. Na rany rzuciła Curatio Vulnera Horribilis, a temperaturę zbiła. Chłodnymi dłońmi nałożyła na zagojone rany maść, a następnie wszystkie miejsca zabandażowała, chcąc przyśpieszyć ich regeneracje. Najgorsze było już za nią, ale przypomniała reszcie domatorów o tym, że muszą ją nawadniać. Wiedziała, że nie za wiele mogą zrobić w tej sprawie z ograniczonymi środkami, ale dobrze by było, gdyby pamiętali o tym przy racjonowaniu. Drugą osobą, którą się zajęła był mężczyzna znajomy Frankowi. Miał on wybity bark, który do tego czasu zdążył cały spuchnąć i zsinieć. Nastawiła go, usztywniła i zabandażowała bez większego trudu, aby w następnej kolejności zająć się posiniaczonym i obolałym ciałem. Później zajęła się kostką u nogi jednej z kobiet, która podczas badania okazała się być zwichnięta. Reszta była w dużo lepszym stanie mając na sobie większe i mniejsze sińce oraz skaleczenia, którymi oczywiście też się zajęła.
Zapewniając wszystkich, że pomoc nadejdzie lada dzień, a oni nie zostaną pozostawieni sami sobie ruszyli dalej w poszukiwaniu jednej z wielu ziemianek, w których kryli się uciekający z miasteczka mieszkańcy. Dojście tam nie zajęło im dużo czasu, a Frank wydawał się poruszać po okolicy, jakby znał to miejsce na wylot. Dopiero zapytany o to przez Yvette wyjaśnił jej, że się tu urodził. Co musiał czuć patrząc na swój niegdyś dom zrównany z ziemią, na cierpienie swych sąsiadów? Wraz z mężczyzną wkroczyła na ukrytą ścieżkę, która zaprowadziła ich do zakrytego wejścia do piwniczki. Pięć osób, ale w dużo gorszym stanie niż w domku, w którym byli jeszcze kilkanaście minut temu. W czasie gdy mężczyzna zajął się podawaniem jednej z kobiet wszystkich rzeczy, które mieli do zaoferowania, Yvette przeszła od razu do leczenia. Najpierw udała się do leżącego na ziemi mężczyzny ze zgrozą odkrywając, że ten już nie żyje.- Papa wyjdzie z tego, prawda? - Usłyszała za sobą szept jednej z dziewczynek. Czuła jak zaciska jej się gardło nie mogąc wydusić z siebie odpowiedzi, bo i co miała powiedzieć? Mężczyzna nie żył od zaledwie kilku godzin odchodząc najprawdopodobniej w śnie, ale i niestety w niemałym cierpieniu sądząc po jego obrażeniach. Uniosła głowę, aby spojrzeć na Franka, który uchwycił jej wzrok. Subtelnie pokiwała głową w zaprzeczeniu, co mężczyzna od razu zrozumiał. Uchwycił kobietę stojącą obok niego delikatnie za ramiona nachylając się nad nią i szepcząc kilka słów. Yvette nie wiedziała czy była w tak wielkim szoku, że nie zdawała sobie sprawy z tego, że mężczyzna odszedł, czy może chwytała się nadziei podobnie jak towarzyszące jej dzieci. Frank w końcu podszedł do blondynki, aby wynieść z ziemianki ciało uspokajając ją, że zaraz wróci, towarzysząca jej kobieta zaś podeszła do dzieci tłumacząc im, że papę zabiorą teraz w bezpieczne miejsce, aby mu pomóc, a później wrócą i po nich.
Zamknęła oczy zaciskając pięści do tego stopnia, że czuła jak w skórę wbijają jej się paznokcie. Po chwili jednak opanowała się, aby stanąć na równe nogi i zająć się pierwszym z dzieci, powtórnie, w pierwszej kolejności, zajmując się uśmierzeniem ich bólu. Skrzętnie przebadała dziecko odkrywając odmrożenia, które zaleczyła dzięki Figidu Horribilis. U drugiego dziecka występowały duszności, udrożniła więc jego drogi oddechowe i przeszła do poszukiwania przyczyny. Jak wskazało Diagno haemo chłopiec miał zapadnięte płuco, najprawdopodobniej na wskutek urazu klatki piersiowej. Wiedziała, że będzie potrzebować zabiegu, a tego nie była w stanie przeprowadzić w takich warunkach. W milczeniu wyleczyła potłuczenia na jego piersi, aby przejść w następnej kolejności do jego siostry, która miała poparzone dłonie. Dokładnie usunęła martwe tkanki, aby następnie odkazić rany, wyleczyć i zabandażować. Dziewczynka potrzebowała jednak przeszczepu. Nie wszystkie tkanki zregenerują się w pełni. Ostatnia była matka dzieci, wdowa, bez domu, bez niczego. Z troską ujęła jej dłonie zajmując się i jej ranami. Odmrożenia, rany cięte, złamane dwa żebra, brak trzech palców. Nie była też w za dobrym stanie psychicznym, ale czy ktokolwiek mógłby jej się dziwić? Wciąż jednak była silna dla dzieci, zachowując ograniczoną, ale przytomność umysłu. W chwili, gdy bandażowała zagojone już rany w miejscu gdzie niegdyś znajdowały się palce kobiety Frank wrócił cały zaalarmowany ogłaszając, że muszą wracać, bo w ich stronę zbliża się patrol szmalcowników. Musieli wyjść natychmiast, aby przypadkiem nie nakierować ich na tą kryjówkę sprowadzając na rodzinę nieszczęście. Zanim jednak wyszła zwróciła się do kobiety z propozycją zabrania ze sobą drugiego chłopca, którym się zajmowała tłumacząc jej, że jeśli jego duszności się pogorszą ta może nie być w stanie mu pomóc. Zapewniła ją, że się nim zajmie, znajdzie mu miejsce, w którym będzie mógł zostać do czasu, aż ona i reszta jej dzieci zostaną ewakuowani. Kobieta zgodziła się bez większego namawiania wiedząc dobrze co było najlepsze dla jej pociech, wdzięczna za daną im okazję i pomoc. Nie darowała sobie jednak uścisku, zbyt krótkiego, zbyt gorzkiego. Kazała być mu grzecznym i cichym jak mysz na co ten z determinacją pokiwał głową. Wyszli. Tylko w trójkę oddalając się szybko od kryjówki i zbliżających się szmalcowników i teleportując się w bezpieczne miejsce.
| zt/1505 słów
Ogrom zniszczeń ją przerażał, a to co może zrobić jedna osoba drugiej przyprawiała zaś o dreszcze. To co widziała w Stoke-on-Trent łamało serce. Myśl o tym, że w jednej chwili ludzie tracili wszystko na co ciężko pracowali całe swoje życie, to co było im najcenniejsze, albo jeszcze gorzej, najbliższych, bądź swoje własne życia, była czymś okropnym. Rzeczywistość była jednak jaka była - okrutna. Ziemie te, jak i wszystkie inne, nasączone były krwią, potem i łzami niewinnych osób. Wszyscy musieli jednak jakoś żyć, iść do przodu, nawet jeśli to nie było łatwe, nawet jeśli początkowo mogło wydawać się niemożliwe. Musieli walczyć i walczyli. Gdy zjawiła się tu niedługo po ataku część ludzi nie miało już siły, poddali się, załamali po tym co przeżyli i zobaczyli. Nie dziwiła im się. W wielu jednak wciąż płonął ogień, nadzieja, złość na niesprawiedliwość, która ich spotkała, złość na ludzi, którzy im to zrobili. Gniew ten przerodzili w czyny. Ci co mogli chcieli pomóc jeśli nie w odbudowie tego co zrujnowane, to w walce o lepsze jutro dla nich i dla wszystkich innych. Szczerze ich wszystkich podziwiała. Tu nie chodziło tylko o przetrwanie. Wszyscy pragnęli normalnego życia, lepszego świata dla ich dzieci, sprawiedliwości. Wiedzieli, że jeśli dziś spotkało ich takie okrucieństwo, jutro może to czekać kogoś innego. Nawet w najgęstszym mroku światło było widoczne z wielu mil. W porcie wola walki została zduszona w zarodku, a wszelkie buntownicze uniesienia wyrwano jak chwast razem z korzeniami. Ludzie byli przepełnieni gniewem, oczywiście, ale to było za mało, gdy dobrze zdawali sobie sprawę, że sami niczego nie zdziałają. Tu widoczne było zarówno wsparcie rodu Greengrass, jak i samego Zakonu Feniksa oraz oczywiście tych, którzy po prostu chcieli pomóc z dobroci swego serca. Do mieszkańców wyciągnięto dłoń, którą ci z wdzięcznością pochwycili zdając sobie dobrze sprawę z tego, że bez pomocy wstanie na równe nogi będzie trudne, jak nie awykonalne.
W Stoke-on-Trent zjawiała się od kilku dni, nieregularnie, ale starając się pomóc na tyle ile mogła. Od Franka - mężczyzny, który wprowadził ją, Olliego i Lucindę do miasta siódmego stycznia dowiedziała się o tym, że pomoc przydałaby się nie tylko tutaj. Opowiedział jej o tym co wydarzyło się w Newcastle-under-Lyme, gdzie doszło do istnej rzezi, a miasteczko pogrążyli w ogniu szatańskiej pożogi. Na miejsce razem z nią udał się Frank, a zastali tam istne zgliszcza. Pierwsza, doraźna pomoc dotarła już na miejsce, nie było tu jednak bezpiecznie, a wiele osób wciąż czekało na ewakuacje, niektórzy zaś nie mieli najmniejszego zamiaru opuszczać swych ziem. Zacisnęła palce wokół różdżki dobrze zdając sobie sprawę, że miejsce to dalekie jest od bycia bezpiecznym, fakt jednak, że nie była sama podnosił ją na duchu. Zresztą, niewiele by tu zdziałała w pojedynkę i to nie tylko jeśli chodziło o obronę. Nie miała pojęcia gdzie wszyscy ci ludzie się kryją, na dodatek nie znali jej, więc oczywiście stanowiła dla nich zagrożenie. Nikt by jej nie zaufał i mieli do tego jak największe prawo.
Poruszali się ostrożnie, gotowi w razie konieczności w każdej chwili się teleportować. Pierwszy w kolejności była mała chatka skryta praktycznie w gąszczu lasu. Wydawać się by mogło, że mieściła zaledwie jedną, może dwie osoby, ale w samym środku spotkali aż dwanaście. Upchani jeden na drugich, mężczyźni, kobiety i dzieci. Samego gospodarza przybytku Frank wydawał się znać bardzo dobrze. Pierwsze co zrobili po przywitaniu się to podarowanie im tego co przynieśli ze sobą - woda, jedzenie, koce. Niewiele, ale musiało starczyć też i dla innych. Rozejrzała się po pomieszczeniu zdając sobie sprawę, że tak naprawdę, prócz Franka oczywiście, znajdowało się w nim zaledwie dwóch mężczyzn i to już nie w sile swego wieku. Jak się okazało wyrastające ponad głowy kobiet sylwetki nie należały do mężczyzn, a młodych chłopców, młodszych niż Paul, ale o równie gniewnym spojrzeniu, który jednak pod swymi warstwami skrywał istne przerażenie. Nie byli w stanie ich stąd zabrać. Mogli spróbować, ale zbyt wiele by ryzykowali, gdyby coś poszło nie tak. Pomoc przyjdzie, zabierze ich stąd wszystkich za bezpieczną granice dopóki ziemie te znów nie trafią do prawowitych właścicieli.
Nie czekając ani chwili dłużej przeszła do wywiadu dowiadując się wszystkiego czego potrzebowała. W pierwszej kolejności zajęła się ranami jednego z dzieci. Dziewczynka była pokryta licznymi ranami ciętymi, w które wdało się zakażenie, a ją samą trawiła gorączka. Znieczuliła ją, a następnie przeszła do oczyszczania ran i spuszczania z nich nagromadzonej ropy. Rany były zaognione, ale nie doszło jeszcze do martwicy tkanek, więc mówić mogli tu o prawdziwym szczęściu. Na rany rzuciła Curatio Vulnera Horribilis, a temperaturę zbiła. Chłodnymi dłońmi nałożyła na zagojone rany maść, a następnie wszystkie miejsca zabandażowała, chcąc przyśpieszyć ich regeneracje. Najgorsze było już za nią, ale przypomniała reszcie domatorów o tym, że muszą ją nawadniać. Wiedziała, że nie za wiele mogą zrobić w tej sprawie z ograniczonymi środkami, ale dobrze by było, gdyby pamiętali o tym przy racjonowaniu. Drugą osobą, którą się zajęła był mężczyzna znajomy Frankowi. Miał on wybity bark, który do tego czasu zdążył cały spuchnąć i zsinieć. Nastawiła go, usztywniła i zabandażowała bez większego trudu, aby w następnej kolejności zająć się posiniaczonym i obolałym ciałem. Później zajęła się kostką u nogi jednej z kobiet, która podczas badania okazała się być zwichnięta. Reszta była w dużo lepszym stanie mając na sobie większe i mniejsze sińce oraz skaleczenia, którymi oczywiście też się zajęła.
Zapewniając wszystkich, że pomoc nadejdzie lada dzień, a oni nie zostaną pozostawieni sami sobie ruszyli dalej w poszukiwaniu jednej z wielu ziemianek, w których kryli się uciekający z miasteczka mieszkańcy. Dojście tam nie zajęło im dużo czasu, a Frank wydawał się poruszać po okolicy, jakby znał to miejsce na wylot. Dopiero zapytany o to przez Yvette wyjaśnił jej, że się tu urodził. Co musiał czuć patrząc na swój niegdyś dom zrównany z ziemią, na cierpienie swych sąsiadów? Wraz z mężczyzną wkroczyła na ukrytą ścieżkę, która zaprowadziła ich do zakrytego wejścia do piwniczki. Pięć osób, ale w dużo gorszym stanie niż w domku, w którym byli jeszcze kilkanaście minut temu. W czasie gdy mężczyzna zajął się podawaniem jednej z kobiet wszystkich rzeczy, które mieli do zaoferowania, Yvette przeszła od razu do leczenia. Najpierw udała się do leżącego na ziemi mężczyzny ze zgrozą odkrywając, że ten już nie żyje.- Papa wyjdzie z tego, prawda? - Usłyszała za sobą szept jednej z dziewczynek. Czuła jak zaciska jej się gardło nie mogąc wydusić z siebie odpowiedzi, bo i co miała powiedzieć? Mężczyzna nie żył od zaledwie kilku godzin odchodząc najprawdopodobniej w śnie, ale i niestety w niemałym cierpieniu sądząc po jego obrażeniach. Uniosła głowę, aby spojrzeć na Franka, który uchwycił jej wzrok. Subtelnie pokiwała głową w zaprzeczeniu, co mężczyzna od razu zrozumiał. Uchwycił kobietę stojącą obok niego delikatnie za ramiona nachylając się nad nią i szepcząc kilka słów. Yvette nie wiedziała czy była w tak wielkim szoku, że nie zdawała sobie sprawy z tego, że mężczyzna odszedł, czy może chwytała się nadziei podobnie jak towarzyszące jej dzieci. Frank w końcu podszedł do blondynki, aby wynieść z ziemianki ciało uspokajając ją, że zaraz wróci, towarzysząca jej kobieta zaś podeszła do dzieci tłumacząc im, że papę zabiorą teraz w bezpieczne miejsce, aby mu pomóc, a później wrócą i po nich.
Zamknęła oczy zaciskając pięści do tego stopnia, że czuła jak w skórę wbijają jej się paznokcie. Po chwili jednak opanowała się, aby stanąć na równe nogi i zająć się pierwszym z dzieci, powtórnie, w pierwszej kolejności, zajmując się uśmierzeniem ich bólu. Skrzętnie przebadała dziecko odkrywając odmrożenia, które zaleczyła dzięki Figidu Horribilis. U drugiego dziecka występowały duszności, udrożniła więc jego drogi oddechowe i przeszła do poszukiwania przyczyny. Jak wskazało Diagno haemo chłopiec miał zapadnięte płuco, najprawdopodobniej na wskutek urazu klatki piersiowej. Wiedziała, że będzie potrzebować zabiegu, a tego nie była w stanie przeprowadzić w takich warunkach. W milczeniu wyleczyła potłuczenia na jego piersi, aby przejść w następnej kolejności do jego siostry, która miała poparzone dłonie. Dokładnie usunęła martwe tkanki, aby następnie odkazić rany, wyleczyć i zabandażować. Dziewczynka potrzebowała jednak przeszczepu. Nie wszystkie tkanki zregenerują się w pełni. Ostatnia była matka dzieci, wdowa, bez domu, bez niczego. Z troską ujęła jej dłonie zajmując się i jej ranami. Odmrożenia, rany cięte, złamane dwa żebra, brak trzech palców. Nie była też w za dobrym stanie psychicznym, ale czy ktokolwiek mógłby jej się dziwić? Wciąż jednak była silna dla dzieci, zachowując ograniczoną, ale przytomność umysłu. W chwili, gdy bandażowała zagojone już rany w miejscu gdzie niegdyś znajdowały się palce kobiety Frank wrócił cały zaalarmowany ogłaszając, że muszą wracać, bo w ich stronę zbliża się patrol szmalcowników. Musieli wyjść natychmiast, aby przypadkiem nie nakierować ich na tą kryjówkę sprowadzając na rodzinę nieszczęście. Zanim jednak wyszła zwróciła się do kobiety z propozycją zabrania ze sobą drugiego chłopca, którym się zajmowała tłumacząc jej, że jeśli jego duszności się pogorszą ta może nie być w stanie mu pomóc. Zapewniła ją, że się nim zajmie, znajdzie mu miejsce, w którym będzie mógł zostać do czasu, aż ona i reszta jej dzieci zostaną ewakuowani. Kobieta zgodziła się bez większego namawiania wiedząc dobrze co było najlepsze dla jej pociech, wdzięczna za daną im okazję i pomoc. Nie darowała sobie jednak uścisku, zbyt krótkiego, zbyt gorzkiego. Kazała być mu grzecznym i cichym jak mysz na co ten z determinacją pokiwał głową. Wyszli. Tylko w trójkę oddalając się szybko od kryjówki i zbliżających się szmalcowników i teleportując się w bezpieczne miejsce.
| zt/1505 słów
You can't choose what stays
and what fades away.
and what fades away.
Yvette Baudelaire
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
There are so many wars
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Cały dzień kręciła się po Grimsby, zaglądała w każdy kąt wioski, w jaki tylko mogła zajrzeć, co ― będąc całkiem ładnym kotem ― wcale nie było takie trudne. Ludzie nie byli tu źle nastawieni do zwierząt; w większości przypadków sami wpuszczali ją do domu lub do obejścia, częstowali smakołykami, bez skrępowania poruszali kwestie rodzinne i te dotyczące jako-takiego życia wioski. Dowiedziała się, że stara pani Owen już trzeci raz w tym tygodniu zapomniała o nakarmieniu kur, przez co rozlazły się po wsi i wydziobywały kwiatki z rabat. (Co nie spodobało się pani Blake i potem była z tego straszna chryja). Wspomniano też o tym, jak to ten ciekawski Tommy wreszcie dostał za swoje, bo wybył szukać guza, czy jakichś tam czarów i no, do tej pory nie wrócił. (Adda odniosła wrażenie, że rzeczony Tommy nie jest w wiosce lubiany). Prócz tego nasłuchała się o karmieniu świń i ich zdradzieckim podejściu do obierków ziemniaczanych, cztery razy była świadkiem kłótni przy studni o pierwszeństwo w napełnianiu wiadra, no i o świcie udało jej się nawet towarzyszyć w dojeniu krowy. (Niezapomniane przeżycie, doprawdy). O, no i była milczącym kompanem jakiejś dziewczynki, która wyprowadzała trzy gęsi na pole za domem.
Ale prócz tej przyjemnej sielanki było jeszcze coś. Niepokój rozciągający się po Grimsby jak mgła infekująca ludzkie serca i umysły, przenikająca przez ściany, ziemię, ziębiąca kości. Już od dłuższego czasu powtarzały się w hrabstwie incydenty samozapłonów, ludzie tracili dobytki życia, niektórzy nawet samo życie. Nie było śladów, nie widziano przestępców ― nie było, jak się przed tym bronić.
Adda od dłuższego czasu śledziła sprawę tajemniczych incydentów, a będąc dużo lepiej poinformowaną niż przeciętny mieszkaniec wioski, wiedziała, że jest to działanie nieprzypadkowe, zorganizowane. Grimsby nie było wcale pierwsze, zapewne też nie ostatnie. Jeśli przyjrzeć się dotkniętym przez nieszczęśliwe incydenty lokacjom, można byłoby odkryć, że wszystkie je łączy jedna rzecz: Zakon Feniksa. Albo po prostu: jego wspieranie w dowolny sposób. Ktoś podjudzał miejscowych do wymierzania sprawiedliwości na własną rękę, być może nawet uformowano jakieś nieoficjalne zgromadzenie, które się tym zajmowało ― to musiała sprawdzić, znaleźć więcej poszlak. Na razie wszystkie prowadziły tutaj, do Grimsby. To tutaj miało dojść do kolejnego incydentu. Z jej informacji wynikało, że chodziło o magazyn zboża należący do Mylo Baxtera, który całkiem hojnie dzielił się tym, co miał.
Od rana czekała na odzew ze strony Ministerstwa. Informację przekazała już wczoraj, gdzieś nad ranem, kiedy tylko potwierdziła się wiadomość o planowanym ataku.
Od południa siedziała przyczajona w szopie Baxtera, razem z jego kotem ― Prążkiem. Prążek niestety nie miał nic ciekawego do powiedzenia, opowiadał głównie o tym, ile złapał myszy i że jego pan chce go wymienić na młodszy model, co on sam odbierał jako zniewagę i czuł się przez to w pełni usprawiedliwiony, kiedy mu sikał do kaloszy.
Od kiedy zaszło słońce, zaczęła się zastanawiać, czy jest w stanie utrzymać pozycję samodzielnie. Nie miała siły i biegłości w pojedynkach, jaką posiadali aurorzy, była szpiegiem i zrobiła wszystko, co tylko szpieg mógł zrobić. Rozpoznała teren tak dokładnie, jakby był jej własną kieszenią; zebrała cały wachlarz informacji: wiedziała, że w domu pani Owen (tej samej, która zapominała o kurach) jest najwięcej broni palnej; wiedziała, że tutejsze świnie są naprawdę głodne i naprawdę wszystkożerne, a kiedy je odpowiednio wkurzyć ― także naprawdę niebezpieczne. Wiedziała, gdzie droga jest nierówna, gdzie najprościej skręcić sobie kostkę, zwłaszcza kiedy zapadnie zmrok. Znalazła naszykowane przez mieszkańców pułapki, wiedziała, gdzie powiesili miedziany dzwonek alarmowy.
Nawet jeśli wsparcie nie dotrze na czas ― mieli jakieś szanse. Ona i sam Baxter, jedyny czarodziej w okolicy.
Było już dobrze po dziewiątej, kiedy wyłapała dziwny szum i świst gdzieś w powietrzu. Koci słuch był o wiele czulszy niż ten ludzki, również wzrok miała teraz o wiele lepszy, mimo panującego półmroku. Węchu ― zwłaszcza w tak wiejskiej okolicy ― nie doceniała aż tak bardzo. W zasadzie, wolałaby, żeby nie działał, a już na pewno nie, kiedy w okolicy były świnie. Mimo interesującego dźwięku ― nie ruszyła się z miejsca, nadal leżała na kamiennym słupku tuż przy gospodarstwie Baxtera. Nie miała pewności, kogo przyniosło i czy w ogóle kogokolwiek. Mogła się przesłyszeć. Pomylić dźwięki.
Wysokiej, smukłej sylwetki rysującej się w półmroku nie dało się już pomylić z kimkolwiek, znała ją za dobrze. Linię ramion, na których elegancko układał się płaszcz, jasne włosy niedbale zaczesane do tyłu, rytm kroków. Mogło minąć tyle czasu, ale nadal potrafiła rozpoznać Michaela Tonksa po byle szczególe, po czymś, na co ktoś inny nie zwróciłby uwagi. (Po głębokiej barwie głosu, po błysku w oczach, po tym, w jaki sposób sięgał po różdżkę, jak intonował zaklęcia, jak…).
Pacnęła go łapką w głowę, kiedy przechodził pod słupem, parę jasnych pasm opadło mu na czoło. Zeskoczyła na niższy murek, zaraz potem w głęboki cień przy przerośniętym dębie.
― A już myślałam, że Ministerstwo chce sprawdzić moją wartość bojową ― odezwała się zaczepnie, ledwie zmieniła kształt na ludzki. ― Michael. Dobrze cię widzieć ― dodała, wychylając się z cienia.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Ostatnio zmieniony przez Adriana de Verley dnia 01.12.22 12:20, w całości zmieniany 1 raz
27.05
Teleportował się na polanę, z której kilka miesięcy temu ewakuował uciekinierów. Śnieg już dawno stopniał, zmywając krew pokonanych szmalcowników, ale (albo może mu się wydawało) w okolicy pozostała posępna atmosfera czarnej magii. W styczniu Rycerze Walpurgii znienacka uderzyli na Staffordshire, omal nie przejmując wpływów w hrabstwie, które ledwo stawiło im opór. Rzeź odbyła się w pełnię, a Tonks dowiedział się o wszystkim rano, rozgoryczony. W emocjach nie docierały do niego logiczne fakty - to, że sens ataku z zaskoczenia to atak z zaskoczenia, że nawet lordowie tych ziem dowiedzieli się o wrogich działaniach, skoordynowanych na przestrzeni krwawej doby, z opóźnieniem, że samemu nie zdążyłby przybyć z domu w Somerset albo innego patrolu. Liczyła się tylko świadomość, że likantropia bezpośrednio przeszkodziła mu w pracy, że był bezużyteczny, niezdolny zareagować w trakcie kryzysu.
Od tamtej pory podświadomie chciał odkupić wyimaginowane winy i cieszył z misji przydzielonych mu akurat w Staffordshire, choć uniósł lekko brwi, gdy w Plymouth przekazano mu informacje akurat odA d d y A d r i a n y.
Wciąż nie oswoił się z myślą, że wróciła do Anglii, że wsparła rebelię, że znowu pracują niejako razem - blisko i daleko równocześnie. Póki ich obowiązki się nie zazębiały, próbował udawać przed sobą, że to nic, że to jej życie, że czas zaleczył dawne urazy, że wcale nie był przy ostatnim spotkaniu gburem i że będą pon prostu pracować obok siebie, że ich ścieżki już dawno pobiegły we własną stronę.
Dziwnie było mu tylko z myślą (tak, wciąż go to dziwiło, pomimo jej dobrego serca i odwagi), że akurat teraz wybrała tą samą sprawę. Czarodziejów, których nie musieli angażować się w rebelię szanował jeszcze bardziej od tych, których pchnęła do tego konieczność typu mugolska krew. Dziwnie mu było też z myślą, jak bezpośrednio się narażała - praca wiedźmich strażników zawsze była ryzykowna, ale w dawnych czasach miała określone struktury. Teraz niebezpieczeństwa czaiły się wszędzie, konieczność walki mogła zaskoczyć nawet w trakcie spokojnie misji. I - co najgorsze - ochrona tożsamości stała się jeszcze ważniejsza niż wcześniej. Polecenie z podziemnego Ministerstwa dało mu pewność (już nie tylko podejrzenie), że twarzy Addy nie może zapamiętać nikt niepowołany. A Staffordshire, wciąż rozdarte podziałami i zdradą, wiązało się z ryzykiem. Propagandowe działania wrogów przyniosły owoce, zastraszeni mieszkańcy zwracali się zarówno przeciwko mugolom, jak i przeciwko sojusznikom Zakonu Feniksa. Krew przelana zimą była iskrą dla samonapędzającej się machiny nienawiści.
Nie był nigdy w Grimsby, wiedźmia straż orientowała się najlepiej w kwestii tego, kto i gdzie i jak pomagał podziemiu - ale rzut oka na mapę wystarczył, by wybrał dogodne miejsce do teleportacji i zorientował się, jak tam dolecieć.
-Sphaecessatio. - wymamrotał pośpiesznie, zanim wsiadł na miotłę. Wiedział, że w razie bezpośredniej walki i tak zostanie rozpoznany, ale lepiej dmuchać na zimne. W takich sytuacjach zazdrościł Addzie animagii, a swojej siostrze metamorfomagii.
W kieszeni wymacał świstoklik, odrobinę pokrzepiony myślą, że w razie kryzysu mają drogę ucieczki.
Poderwał się do lotu, by po chwili szaleńczego pędu wylądować miękko pod granicą wioski. Dalszą drogę przybył pieszo, prędkim krokiem, rozglądając się za sylwetkami kotów lub kobiet.
Drgnął nerwowo (nigdy nie był taki nerwowy przed akcjami, ale zbliżała się pełnia i nigdy nie był na wojennej akcji zAddą Adrianą), gdy coś pacnęło go w głowę. Cofnął się o krok, wypuścił powietrze z płuc na widok kota, zmarszczył lekko brwi, bardzo zabawne.
-Dobrze, że zdążyłem. - mruknął, niezbyt rozbawiony. W dawnych czasach parsknąłby gromkim śmiechem i odciął się żartobliwą we własnym mniemaniu uwagą. -Na razie cisza? - upewnił się, rozglądając się wkoło, by zatrzymać poważne spojrzenie na jej twarzy.
Nic ci nie jest? - chciał spytać.
-Gdzie ten spichlerz i czarodziej? - zapytał w zamian, prędko szacując w myślach priorytety. Była ich dwójka, mugoli było sporo, sojusznik Zakonu był jeden, zboża było niewiele. Kto był najcenniejszy dla sprawy, najpilniej wymagający ochrony?
Teleportował się na polanę, z której kilka miesięcy temu ewakuował uciekinierów. Śnieg już dawno stopniał, zmywając krew pokonanych szmalcowników, ale (albo może mu się wydawało) w okolicy pozostała posępna atmosfera czarnej magii. W styczniu Rycerze Walpurgii znienacka uderzyli na Staffordshire, omal nie przejmując wpływów w hrabstwie, które ledwo stawiło im opór. Rzeź odbyła się w pełnię, a Tonks dowiedział się o wszystkim rano, rozgoryczony. W emocjach nie docierały do niego logiczne fakty - to, że sens ataku z zaskoczenia to atak z zaskoczenia, że nawet lordowie tych ziem dowiedzieli się o wrogich działaniach, skoordynowanych na przestrzeni krwawej doby, z opóźnieniem, że samemu nie zdążyłby przybyć z domu w Somerset albo innego patrolu. Liczyła się tylko świadomość, że likantropia bezpośrednio przeszkodziła mu w pracy, że był bezużyteczny, niezdolny zareagować w trakcie kryzysu.
Od tamtej pory podświadomie chciał odkupić wyimaginowane winy i cieszył z misji przydzielonych mu akurat w Staffordshire, choć uniósł lekko brwi, gdy w Plymouth przekazano mu informacje akurat od
Wciąż nie oswoił się z myślą, że wróciła do Anglii, że wsparła rebelię, że znowu pracują niejako razem - blisko i daleko równocześnie. Póki ich obowiązki się nie zazębiały, próbował udawać przed sobą, że to nic, że to jej życie, że czas zaleczył dawne urazy, że wcale nie był przy ostatnim spotkaniu gburem i że będą pon prostu pracować obok siebie, że ich ścieżki już dawno pobiegły we własną stronę.
Dziwnie było mu tylko z myślą (tak, wciąż go to dziwiło, pomimo jej dobrego serca i odwagi), że akurat teraz wybrała tą samą sprawę. Czarodziejów, których nie musieli angażować się w rebelię szanował jeszcze bardziej od tych, których pchnęła do tego konieczność typu mugolska krew. Dziwnie mu było też z myślą, jak bezpośrednio się narażała - praca wiedźmich strażników zawsze była ryzykowna, ale w dawnych czasach miała określone struktury. Teraz niebezpieczeństwa czaiły się wszędzie, konieczność walki mogła zaskoczyć nawet w trakcie spokojnie misji. I - co najgorsze - ochrona tożsamości stała się jeszcze ważniejsza niż wcześniej. Polecenie z podziemnego Ministerstwa dało mu pewność (już nie tylko podejrzenie), że twarzy Addy nie może zapamiętać nikt niepowołany. A Staffordshire, wciąż rozdarte podziałami i zdradą, wiązało się z ryzykiem. Propagandowe działania wrogów przyniosły owoce, zastraszeni mieszkańcy zwracali się zarówno przeciwko mugolom, jak i przeciwko sojusznikom Zakonu Feniksa. Krew przelana zimą była iskrą dla samonapędzającej się machiny nienawiści.
Nie był nigdy w Grimsby, wiedźmia straż orientowała się najlepiej w kwestii tego, kto i gdzie i jak pomagał podziemiu - ale rzut oka na mapę wystarczył, by wybrał dogodne miejsce do teleportacji i zorientował się, jak tam dolecieć.
-Sphaecessatio. - wymamrotał pośpiesznie, zanim wsiadł na miotłę. Wiedział, że w razie bezpośredniej walki i tak zostanie rozpoznany, ale lepiej dmuchać na zimne. W takich sytuacjach zazdrościł Addzie animagii, a swojej siostrze metamorfomagii.
W kieszeni wymacał świstoklik, odrobinę pokrzepiony myślą, że w razie kryzysu mają drogę ucieczki.
Poderwał się do lotu, by po chwili szaleńczego pędu wylądować miękko pod granicą wioski. Dalszą drogę przybył pieszo, prędkim krokiem, rozglądając się za sylwetkami kotów lub kobiet.
Drgnął nerwowo (nigdy nie był taki nerwowy przed akcjami, ale zbliżała się pełnia i nigdy nie był na wojennej akcji z
-Dobrze, że zdążyłem. - mruknął, niezbyt rozbawiony. W dawnych czasach parsknąłby gromkim śmiechem i odciął się żartobliwą we własnym mniemaniu uwagą. -Na razie cisza? - upewnił się, rozglądając się wkoło, by zatrzymać poważne spojrzenie na jej twarzy.
Nic ci nie jest? - chciał spytać.
-Gdzie ten spichlerz i czarodziej? - zapytał w zamian, prędko szacując w myślach priorytety. Była ich dwójka, mugoli było sporo, sojusznik Zakonu był jeden, zboża było niewiele. Kto był najcenniejszy dla sprawy, najpilniej wymagający ochrony?
Can I not save one
from the pitiless wave?
Ostatnio zmieniony przez Michael Tonks dnia 01.12.22 0:43, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'Zdarzenia' :
'Zdarzenia' :
― Cisza ― potwierdziła, mocno zawiązując pasek ciemnego płaszcza. Noc znowu zapowiadała się na chłodną i niezbyt przyjemną, aż chciała zmienić się z powrotem w kota i poszukać sobie przytulnej miejscówki w sianie albo na czyimś zapiecku.
― Cisza przed burzą ― uzupełniła po chwili, kontrolnie obejrzała się przez ramię, w stronę pagórka na którym mieszkał Baxter. Światło słabo paliło się w oknach, pewnie znowu oszczędzał świece i krył się z umiejętnością używania magii. Nie rozmawiała z nim do tej pory, nie chciała zdradzić planów Ministerstwa przedwczesnym uprzedzeniem o planowanej kontrakcji. Skoro Rycerze zaatakowali wtedy z zaskoczenia ― teraz oni powinni robić dokładnie tak samo. Ograniczyć przepływ informacji, pojawiać się i znikać. Jak duchy.
― Baxter mieszka na pagórku za nami, spichlerz stoi niedaleko. Ale zanim tam pójdziemy… ― Wyjęła z kieszeni różdżkę; ciemne drewno zitanu przybrało głęboki, fioletowy odcień w świetle dogasającego dnia, przy krótkim machnięciu wydawało się niemal czarne. ― Flagrate.
Narysowała w powietrzu prostokąt (niebywale koślawy), zaznaczyła krzyżykami rozkład domów i budynków gospodarczych, po chwili namysłu dodała też ich aktualną pozycję. Nie było to dzieło mistrza szkoły plastycznej, ale na pewno dało się z tego dowiedzieć tyle, ile trzeba było. A przynajmniej Adda lubiła sobie tak wmawiać, bo do jej rysunków zazwyczaj trzeba było tłumacza starożytnych run albo co najmniej kogoś biegłego w sztuce bohomazów.
Kiedyś będzie musiała zapytać, jak w Ministerstwie odczytują jej wiadomości.
― Liczba atakujących nie jest stała. Waha się od dwóch do pięciu sztuk, nie udało mi się ustalić wzorca od którego zależy ilość napastników. Jeśli krytycznie przerośnie nas siła wroga, zawsze możemy spróbować zagrać pod teren ― stuknęła różdżką w dwa krzyżyki na północnej części, w odpowiedzi zajaśniały mlecznym, intensywniejszym blaskiem ― mugole są uzbrojeni, a te dwa budynki to ich najważniejsza infrastruktura wojenna. Krzyżyk bliżej wschodu to dom pani Owen - tam właśnie jest broń. Ten drugi to chlew, na jednej z belek wisi miedziany dzwonek alarmowy, którym będą dzwonić, jak tylko zobaczą coś podejrzanego.
― Droga od studni ― kolejne stuknięcie w aktualnie omawiany punkt ― aż do nas jest nierówna, wyżłobiona koleinami po wozach. Ostatnimi czasy mocno padało, część ziemi rozmiękła, było błoto, które na noc się ścina, robi się lekka ślizgawka. W ostateczności możemy też użyć świń, byłyby dobre na odwrócenie uwagi, ewentualnie stratowanie. Jest ich za dużo, żeby zatrzymali wszystkie na raz. ― Zamyśliła się na moment, westchnęła. ― Oczywiście to porusza dylematy natury moralnej, bo bez świń nie będzie mięsa, bez mięsa - zarobku i tak dalej…
W końcu wskazała końcem różdżki pagórek i ich główny cel.
― Mylo Baxter, lat 47, rolnik z dziada-pradziada, czarodziej, sojusznik Zakonu Feniksa ― podsumowała krótko ― aktualnie ma problemy z nogą, blizny na twarzy świadczą o możliwym przebyciu Smoczej Ospy. Jego żonę zabili w styczniu ― taktyczna pauza, oboje wiedzieli kto za tym stał ― grób jest za spichlerzem, pod gruszą. Z raportów wynika, że niezmiennie wspiera naszą sprawę dostawami zboża, te niestety z miesiąca na miesiąc maleją. Mimo zagrożenia - nie opuszcza Grimsby. Jest uparty jak osioł, często rozmawia sam ze sobą ― kolejna pauza, szybkie przetasowanie wyciągniętych wniosków i informacji, które mogłyby się jeszcze przydać ― stopień obycia z czarami nieznany, różdżkę posiada, nie została skonfiskowana.
Odwołała zaklęcie, mapa rozwiała się, pogrążając ich na powrót w półmroku. Z minuty na minutę robiło się coraz ciemniej.
― Opcji ucieczki mamy niewiele ― odezwała się po chwili, chowając dłonie w kieszenie płaszcza. ― Otaczają nas głównie pola, duże połacie otwartej przestrzeni raz po raz przeciętej zagajnikiem albo kępą krzaków. Przez obecność broni palnej mamy też przykrą opcję postrzału - mugole będą mieć trudności z celowaniem w takim świetle. Poza tym, z początku mogą mieć trudności z określeniem kto właściwie jest po ich stronie. O ile na widok kolejnych czarodziejów nagle nie uciekną. Ludzie różnie reagują, kiedy przychodzi co do czego. ― Wzruszyła ramionami.
Przez chwilę stała w bezruchu, obserwując jego profil kątem oka. Jakie podejmie decyzje? Jako auror, miał więcej doświadczenia bojowego, może rzuciło mu się w oczy coś, co jej umknęło. Może widział jeszcze jakieś wyjście, może wiedział coś, o czym nie wiedziała ona.
― Cisza przed burzą ― uzupełniła po chwili, kontrolnie obejrzała się przez ramię, w stronę pagórka na którym mieszkał Baxter. Światło słabo paliło się w oknach, pewnie znowu oszczędzał świece i krył się z umiejętnością używania magii. Nie rozmawiała z nim do tej pory, nie chciała zdradzić planów Ministerstwa przedwczesnym uprzedzeniem o planowanej kontrakcji. Skoro Rycerze zaatakowali wtedy z zaskoczenia ― teraz oni powinni robić dokładnie tak samo. Ograniczyć przepływ informacji, pojawiać się i znikać. Jak duchy.
― Baxter mieszka na pagórku za nami, spichlerz stoi niedaleko. Ale zanim tam pójdziemy… ― Wyjęła z kieszeni różdżkę; ciemne drewno zitanu przybrało głęboki, fioletowy odcień w świetle dogasającego dnia, przy krótkim machnięciu wydawało się niemal czarne. ― Flagrate.
Narysowała w powietrzu prostokąt (niebywale koślawy), zaznaczyła krzyżykami rozkład domów i budynków gospodarczych, po chwili namysłu dodała też ich aktualną pozycję. Nie było to dzieło mistrza szkoły plastycznej, ale na pewno dało się z tego dowiedzieć tyle, ile trzeba było. A przynajmniej Adda lubiła sobie tak wmawiać, bo do jej rysunków zazwyczaj trzeba było tłumacza starożytnych run albo co najmniej kogoś biegłego w sztuce bohomazów.
Kiedyś będzie musiała zapytać, jak w Ministerstwie odczytują jej wiadomości.
― Liczba atakujących nie jest stała. Waha się od dwóch do pięciu sztuk, nie udało mi się ustalić wzorca od którego zależy ilość napastników. Jeśli krytycznie przerośnie nas siła wroga, zawsze możemy spróbować zagrać pod teren ― stuknęła różdżką w dwa krzyżyki na północnej części, w odpowiedzi zajaśniały mlecznym, intensywniejszym blaskiem ― mugole są uzbrojeni, a te dwa budynki to ich najważniejsza infrastruktura wojenna. Krzyżyk bliżej wschodu to dom pani Owen - tam właśnie jest broń. Ten drugi to chlew, na jednej z belek wisi miedziany dzwonek alarmowy, którym będą dzwonić, jak tylko zobaczą coś podejrzanego.
― Droga od studni ― kolejne stuknięcie w aktualnie omawiany punkt ― aż do nas jest nierówna, wyżłobiona koleinami po wozach. Ostatnimi czasy mocno padało, część ziemi rozmiękła, było błoto, które na noc się ścina, robi się lekka ślizgawka. W ostateczności możemy też użyć świń, byłyby dobre na odwrócenie uwagi, ewentualnie stratowanie. Jest ich za dużo, żeby zatrzymali wszystkie na raz. ― Zamyśliła się na moment, westchnęła. ― Oczywiście to porusza dylematy natury moralnej, bo bez świń nie będzie mięsa, bez mięsa - zarobku i tak dalej…
W końcu wskazała końcem różdżki pagórek i ich główny cel.
― Mylo Baxter, lat 47, rolnik z dziada-pradziada, czarodziej, sojusznik Zakonu Feniksa ― podsumowała krótko ― aktualnie ma problemy z nogą, blizny na twarzy świadczą o możliwym przebyciu Smoczej Ospy. Jego żonę zabili w styczniu ― taktyczna pauza, oboje wiedzieli kto za tym stał ― grób jest za spichlerzem, pod gruszą. Z raportów wynika, że niezmiennie wspiera naszą sprawę dostawami zboża, te niestety z miesiąca na miesiąc maleją. Mimo zagrożenia - nie opuszcza Grimsby. Jest uparty jak osioł, często rozmawia sam ze sobą ― kolejna pauza, szybkie przetasowanie wyciągniętych wniosków i informacji, które mogłyby się jeszcze przydać ― stopień obycia z czarami nieznany, różdżkę posiada, nie została skonfiskowana.
Odwołała zaklęcie, mapa rozwiała się, pogrążając ich na powrót w półmroku. Z minuty na minutę robiło się coraz ciemniej.
― Opcji ucieczki mamy niewiele ― odezwała się po chwili, chowając dłonie w kieszenie płaszcza. ― Otaczają nas głównie pola, duże połacie otwartej przestrzeni raz po raz przeciętej zagajnikiem albo kępą krzaków. Przez obecność broni palnej mamy też przykrą opcję postrzału - mugole będą mieć trudności z celowaniem w takim świetle. Poza tym, z początku mogą mieć trudności z określeniem kto właściwie jest po ich stronie. O ile na widok kolejnych czarodziejów nagle nie uciekną. Ludzie różnie reagują, kiedy przychodzi co do czego. ― Wzruszyła ramionami.
Przez chwilę stała w bezruchu, obserwując jego profil kątem oka. Jakie podejmie decyzje? Jako auror, miał więcej doświadczenia bojowego, może rzuciło mu się w oczy coś, co jej umknęło. Może widział jeszcze jakieś wyjście, może wiedział coś, o czym nie wiedziała ona.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Zmrużył oczy na widok Flagrate, ale Adda sprawdziła przecież teren - jej słowa pokazywały, jak bardzo dokładnie. I nie przemieniłaby się z kota w kobietę, gdyby istniało ryzyko, że ktokolwiek zobaczy jej sylwetkę i światło wydobywające się z różdżki. Przesunął wzrokiem wzdłuż prowizorycznego prostokąta, a potem zerknął w stronę wzgórza, usiłując umiejscowić rysunek w przestrzeni. Faktycznie, mapy Addy były... specyficzne, ale zdołał się jakoś zorientować, zwłaszcza, że opisała każdy element.
-Czyli nie chcą poświęcić większych sił. - zrozumiał. Piątka byłaby wyzwaniem dla dwójki czarodziejów, ale z dwojem lub trojgiem sobie poradzą. -Wiedzą, że Baxter jest czarodziejem, że pomaga mugolom? To na niego polują, chcą go ukarać za "zdradę"? - upewnił się. Może wrogowie nie wierzyli w zdolności mugoli do samoobrony, albo nie docenili podstarzałego czarodzieja. Wiedział, że wyjątkowo gorliwie ścigano czarodziejów, którzy wybrali promugolską stronę, a kary za wyimaginowaną zdradę były pokazowe - mając zachwiać morale innych. Z doświadczenia wiedział też, że mugole z czarodziejskim wsparciem po prostu bronią się lepiej - sojusznik mógł im wytłumaczyć, jakie są ograniczenia magii, albo w razie konieczności osłaniać za pomocą Protego Maxima. Broń palna była prędka, niejednokrotnie zabójcza dla czarodziejów i wciąż nieco niezrozumiała dla wielu uzdrowicieli, ale wystarczyło jedno celne zaklęcie Confundus aby zniszczyć czyiś pistolet lub karabin. Obrońcy musieli polegać na prędkości i sprycie, a utrata Baxtera byłaby ciosem zarówno strategicznym, jak i - jeśli kara będzie pokazowa - propagandowym. Nie wiedział jeszcze, czy wspomaga mugoli jedynie dostawami jedzenia, czy też zdradził im o sobie więcej, ale Adda musiała się w tym orientować.
-Broń jest cenna, świnie też - ale Baxter jest cenniejszy. Co wiesz o jego zdolnościach, potrafi się sam obronić? - rolnik nie mógł równać się aurorowi i wiedźmie strażniczce, ale może miał jakiekolwiek doświadczenie bojowe, może miał powody by zdecydować się zostać. -Mugole mu ufają czy jest samotnikiem? - jeśli nie, czy zaufaliby jemu? Może mieli trochę czasu.
-Chodźmy w stronę domów. - zadecydował, czując na sobie jej wyczekujące spojrzenie. Zerknął na Addę kątem oka, na jej wyprostowaną sylwetkę i pokerową twarz. Stresowała się, czy wojna to już dla niej chleb powszedni?
Gdy chodziliśmy na tańce, a w domu czekał na nią mąż - też miała pokerową twarz. - przypomniał sobie, próbując pogodzić się z faktem, że nie zdoła przejrzeć jej emocji. Był spostrzegawczy, z łatwością czytał ludzi, ale ona zawsze zdawała mu się umykać.
-Jeśli będzie ich zbyt wiele, ani nie uda się wykorzystać terenu... weź to. Przeniesie dwie osoby, ciebie i Baxtera. - mruknął, chwytając nagle Addę za nadgarstek (pośpiesznie, jak oparzony) i wciskając jej coś w dłoń podłużny, drewniany kształt - klawisz fortepianowy? -Świstoklik do Doliny. - szepnął, puszczając jej rękę i prędko wysunął się na prowadzenie. Nie chciał myśleć, co zrobiłby gdyby został sam w wiosce pełnej mugoli, gdyby nie dał rady. Zawsze przeczuwał, że wojna kiedyś go zaskoczy, że kiedyś wybierze poświęcenie, że może możliwość ocalenia cudzego życia nada wszystkiemu jakiś sens - ale z porywami serca walczył instynkt stratega, świadomość, że szeregi aurorów i Zakonu Feniksa były nieliczne, że każdy doświadczony czarodziej jest na wagę złota. Ile osób mogli ocalić Adda i Michael, cali i zdrowi? Gdzie wytyczyć granicę między poświęceniem a ucieczką?
Wolał zagłuszyć podobne myśli działaniem, przyspieszając kroku. Droga była prawie pusta, ale do ich uszu prędko dotarły dziecięce głosy, jakaś głupia piosenka - o żabach?
Dzieci, bawiące się przy drodze, umilkły prędko na ich widok. Jego widok? Czy Adda, bardziej niepozorna, też zderzyła się już z ludzkim lękiem?
-Uciekajcie do domów, w nocy na zewnątrz jest niebezpiecznie. - warknął do dzieci z prawdziwym ciepłem i klasą. Drgnął, oglądając się za siebie. Miał złe przeczucia.
jak prędko przybędą przeciwnicy?
1. teraz, czeka nas obrona dzieciaków
2. za turę, zdążymy porozmawiać z Baxterem
3. jeszcze trochę, jak się pośpieszmy zdążymy odwiedzić i Baxtera i mugoli
-Czyli nie chcą poświęcić większych sił. - zrozumiał. Piątka byłaby wyzwaniem dla dwójki czarodziejów, ale z dwojem lub trojgiem sobie poradzą. -Wiedzą, że Baxter jest czarodziejem, że pomaga mugolom? To na niego polują, chcą go ukarać za "zdradę"? - upewnił się. Może wrogowie nie wierzyli w zdolności mugoli do samoobrony, albo nie docenili podstarzałego czarodzieja. Wiedział, że wyjątkowo gorliwie ścigano czarodziejów, którzy wybrali promugolską stronę, a kary za wyimaginowaną zdradę były pokazowe - mając zachwiać morale innych. Z doświadczenia wiedział też, że mugole z czarodziejskim wsparciem po prostu bronią się lepiej - sojusznik mógł im wytłumaczyć, jakie są ograniczenia magii, albo w razie konieczności osłaniać za pomocą Protego Maxima. Broń palna była prędka, niejednokrotnie zabójcza dla czarodziejów i wciąż nieco niezrozumiała dla wielu uzdrowicieli, ale wystarczyło jedno celne zaklęcie Confundus aby zniszczyć czyiś pistolet lub karabin. Obrońcy musieli polegać na prędkości i sprycie, a utrata Baxtera byłaby ciosem zarówno strategicznym, jak i - jeśli kara będzie pokazowa - propagandowym. Nie wiedział jeszcze, czy wspomaga mugoli jedynie dostawami jedzenia, czy też zdradził im o sobie więcej, ale Adda musiała się w tym orientować.
-Broń jest cenna, świnie też - ale Baxter jest cenniejszy. Co wiesz o jego zdolnościach, potrafi się sam obronić? - rolnik nie mógł równać się aurorowi i wiedźmie strażniczce, ale może miał jakiekolwiek doświadczenie bojowe, może miał powody by zdecydować się zostać. -Mugole mu ufają czy jest samotnikiem? - jeśli nie, czy zaufaliby jemu? Może mieli trochę czasu.
-Chodźmy w stronę domów. - zadecydował, czując na sobie jej wyczekujące spojrzenie. Zerknął na Addę kątem oka, na jej wyprostowaną sylwetkę i pokerową twarz. Stresowała się, czy wojna to już dla niej chleb powszedni?
Gdy chodziliśmy na tańce, a w domu czekał na nią mąż - też miała pokerową twarz. - przypomniał sobie, próbując pogodzić się z faktem, że nie zdoła przejrzeć jej emocji. Był spostrzegawczy, z łatwością czytał ludzi, ale ona zawsze zdawała mu się umykać.
-Jeśli będzie ich zbyt wiele, ani nie uda się wykorzystać terenu... weź to. Przeniesie dwie osoby, ciebie i Baxtera. - mruknął, chwytając nagle Addę za nadgarstek (pośpiesznie, jak oparzony) i wciskając jej coś w dłoń podłużny, drewniany kształt - klawisz fortepianowy? -Świstoklik do Doliny. - szepnął, puszczając jej rękę i prędko wysunął się na prowadzenie. Nie chciał myśleć, co zrobiłby gdyby został sam w wiosce pełnej mugoli, gdyby nie dał rady. Zawsze przeczuwał, że wojna kiedyś go zaskoczy, że kiedyś wybierze poświęcenie, że może możliwość ocalenia cudzego życia nada wszystkiemu jakiś sens - ale z porywami serca walczył instynkt stratega, świadomość, że szeregi aurorów i Zakonu Feniksa były nieliczne, że każdy doświadczony czarodziej jest na wagę złota. Ile osób mogli ocalić Adda i Michael, cali i zdrowi? Gdzie wytyczyć granicę między poświęceniem a ucieczką?
Wolał zagłuszyć podobne myśli działaniem, przyspieszając kroku. Droga była prawie pusta, ale do ich uszu prędko dotarły dziecięce głosy, jakaś głupia piosenka - o żabach?
Dzieci, bawiące się przy drodze, umilkły prędko na ich widok. Jego widok? Czy Adda, bardziej niepozorna, też zderzyła się już z ludzkim lękiem?
-Uciekajcie do domów, w nocy na zewnątrz jest niebezpiecznie. - warknął do dzieci z prawdziwym ciepłem i klasą. Drgnął, oglądając się za siebie. Miał złe przeczucia.
jak prędko przybędą przeciwnicy?
1. teraz, czeka nas obrona dzieciaków
2. za turę, zdążymy porozmawiać z Baxterem
3. jeszcze trochę, jak się pośpieszmy zdążymy odwiedzić i Baxtera i mugoli
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 1
'k3' : 1
― To propaganda ― uzupełniła gładko. ― Nie poświęcają dużego nakładu, ale zazwyczaj karę wymierzają w sposób efektowny, mocno widowiskowy. Ostatnia wioska… ― zawahała się wyraźnie, przed oczami mignęło jej wspomnienie smug krwi na drodze i porozwalanych ciał, rozdziobanych wnętrzności. Cokolwiek się tam stało, przed śmiercią musieli sporo wycierpieć. ― Ostatnia wioska miała być przykładem dla reszty okolicy, ale najwyraźniej Grimbsy ma już od dawna wyrobione zdanie w tej kwestii i nie zamierzają przestać.
― Mugole mu ufają, ale od śmierci żony jest wycofany. Raz czy dwa widziałam jakieś dzieci, które do niego przychodziły, wydawał się wtedy trochę mniej ponury niż zwykle. Problem z nogą wygląda jak uraz pozaklęciowy, stąd wnoszę, że potrafi się obronić, przynajmniej w podstawowym zakresie. Inaczej już by nie żył. Ma… ― zagryzła na chwilę wargi, odwróciła głowę, niby sprawdzając źródło nietypowego odgłosu, w rzeczywistości nie chcąc, by cokolwiek z niej wyczytał. ― Ma nawyki, które mogłabym przypisać ex-funkcjonariuszowi czarodziejskiej policji.
Zachowuje się, jak Igor, kiedy myślał, że nikt go nie widzi. Kiedy miał dobry dzień.
― Darzy sentymentem grób, być może - jeśli nie żywi - to nie chce zostawiać tych, którzy odeszli ― podsumowała, znów przyjmując ton profesjonalistki, której absolutnie nic nie jest w stanie wytrącić z równowagi.
Podążyła za nim, ani przez moment nie myśląc, by kwestionować jego decyzje. Ale kiedy złapał ją za nadgarstek i wcisnął w dłoń świstoklik, poczuła przemożną chęć spytania, czy aby na pewno dobrze się czuje. Kiedyś może by ją to ujęło, kiedyś doceniłaby (co to właściwie było? Troska? Sentyment? Chłodna kalkulacja?) gest, wzięłaby go do serca. Ale dzisiaj, teraz, w roku 1958, kiedy od dawna była przekonana, że nie dożyje końca wojny, taki gest wydawał jej się irracjonalny. Dziwny. Nieprzemyślany.
Zaraz zrównała się z nim krokiem (musiała ostro przyśpieszyć, Michael pruł przed siebie tak, jakby się paliło), tym razem to ona złapała jego. Zacisnęła palce na męskiej dłoni, nie na nadgarstku, wcale nie bojąc się dotyku, nie bojąc się też odrzucenia, które zapewne zaraz nastąpi.
― Jeśli stracę grunt pod nogami, złapię cię za fraki i wywlekę do Doliny. Słyszysz mnie? Propagandową śmierć rolnika zawsze możemy czymś pokryć, jakoś naprawić, nie wiem, cokolwiek. Śmierci aurora nie. Nie, kiedy ludzi jest tak mało. To nie jest czas na bycie bohaterem, Mike. ― Puściła w końcu jego rękę, wydawało jej się, że komunikat do niego dotarł. Mógł się z nim nie zgadzać (widziała po błyszczących gniewnie oczach, że się nie zgadza), ale nie dbała o to. ― A jeśli tak ci zależy na Baxterze, to sam się z nim ewakuuj. Ja zawsze mogę się zmienić i uciec na łąki, potem się teleportować. O ile pamięć mnie nie myli, ani ty, ani on nie posiadacie takiej umiejętności, jak zmiana kszt-…
Urwała w połowie swojej tyrady, rejestrując kolejne dziwne dźwięki. Piosenka? Dzieci? Słońce ledwo wisiało nad horyzontem, a chórek wysokich głosów sprawiał, że wzdłuż kręgosłupa przebiegły jej dreszcze. Obrazek jak z książki grozy.
Niezadowolona wcisnęła świstoklik do kieszeni, teraz nie miała już nawet szansy, żeby mu go z powrotem podrzucić.
― Czarujący, jak zawsze ― fuknęła kąśliwie, nadal zła za tamto. Nie mogła przełknąć tego, że tak łatwo potrafił sobą zaryzykować, że tak prosto przychodzi mu szafowanie życiem. Kiedy ona to robiła, to przecież było kompletnie co innego, prawda.
― Dzieci ― w mgnieniu oka zmieniła ton, teraz był ciepły i miły ― powinnyście sobie znaleźć miejsce na noc, poza wioską nie jest bezpiecznie. Wasi rodzice… ― urwała, spięła odruchowo barki, natychmiast sięgnęła po różdżkę. W półmroku wyłowiła dwie wysokie sylwetki, całkiem niedaleko, po drugiej stronie drogi. Dopiero się teleportowali, czy udało im się ich podejść? Było ich tylko dwóch? Tak? Nie? Kurwa mać.
― Do wioski, jazda! ― krzyknęła na dzieci. Dwójka z nich uciekła od razu w popłochu, jednego szybko szarpnęła za rączkę do góry, pomagając wstać. Ten z kamieniem wahał się najdłużej; Adda złapała go za kołnierz podziurawionej kurtki i wciągnęła za siebie, osłaniając. Jeśli teraz zacząłby uciekać zygzakiem, może nawet go nie trafią…
― Mugole mu ufają, ale od śmierci żony jest wycofany. Raz czy dwa widziałam jakieś dzieci, które do niego przychodziły, wydawał się wtedy trochę mniej ponury niż zwykle. Problem z nogą wygląda jak uraz pozaklęciowy, stąd wnoszę, że potrafi się obronić, przynajmniej w podstawowym zakresie. Inaczej już by nie żył. Ma… ― zagryzła na chwilę wargi, odwróciła głowę, niby sprawdzając źródło nietypowego odgłosu, w rzeczywistości nie chcąc, by cokolwiek z niej wyczytał. ― Ma nawyki, które mogłabym przypisać ex-funkcjonariuszowi czarodziejskiej policji.
Zachowuje się, jak Igor, kiedy myślał, że nikt go nie widzi. Kiedy miał dobry dzień.
― Darzy sentymentem grób, być może - jeśli nie żywi - to nie chce zostawiać tych, którzy odeszli ― podsumowała, znów przyjmując ton profesjonalistki, której absolutnie nic nie jest w stanie wytrącić z równowagi.
Podążyła za nim, ani przez moment nie myśląc, by kwestionować jego decyzje. Ale kiedy złapał ją za nadgarstek i wcisnął w dłoń świstoklik, poczuła przemożną chęć spytania, czy aby na pewno dobrze się czuje. Kiedyś może by ją to ujęło, kiedyś doceniłaby (co to właściwie było? Troska? Sentyment? Chłodna kalkulacja?) gest, wzięłaby go do serca. Ale dzisiaj, teraz, w roku 1958, kiedy od dawna była przekonana, że nie dożyje końca wojny, taki gest wydawał jej się irracjonalny. Dziwny. Nieprzemyślany.
Zaraz zrównała się z nim krokiem (musiała ostro przyśpieszyć, Michael pruł przed siebie tak, jakby się paliło), tym razem to ona złapała jego. Zacisnęła palce na męskiej dłoni, nie na nadgarstku, wcale nie bojąc się dotyku, nie bojąc się też odrzucenia, które zapewne zaraz nastąpi.
― Jeśli stracę grunt pod nogami, złapię cię za fraki i wywlekę do Doliny. Słyszysz mnie? Propagandową śmierć rolnika zawsze możemy czymś pokryć, jakoś naprawić, nie wiem, cokolwiek. Śmierci aurora nie. Nie, kiedy ludzi jest tak mało. To nie jest czas na bycie bohaterem, Mike. ― Puściła w końcu jego rękę, wydawało jej się, że komunikat do niego dotarł. Mógł się z nim nie zgadzać (widziała po błyszczących gniewnie oczach, że się nie zgadza), ale nie dbała o to. ― A jeśli tak ci zależy na Baxterze, to sam się z nim ewakuuj. Ja zawsze mogę się zmienić i uciec na łąki, potem się teleportować. O ile pamięć mnie nie myli, ani ty, ani on nie posiadacie takiej umiejętności, jak zmiana kszt-…
Urwała w połowie swojej tyrady, rejestrując kolejne dziwne dźwięki. Piosenka? Dzieci? Słońce ledwo wisiało nad horyzontem, a chórek wysokich głosów sprawiał, że wzdłuż kręgosłupa przebiegły jej dreszcze. Obrazek jak z książki grozy.
Niezadowolona wcisnęła świstoklik do kieszeni, teraz nie miała już nawet szansy, żeby mu go z powrotem podrzucić.
― Czarujący, jak zawsze ― fuknęła kąśliwie, nadal zła za tamto. Nie mogła przełknąć tego, że tak łatwo potrafił sobą zaryzykować, że tak prosto przychodzi mu szafowanie życiem. Kiedy ona to robiła, to przecież było kompletnie co innego, prawda.
― Dzieci ― w mgnieniu oka zmieniła ton, teraz był ciepły i miły ― powinnyście sobie znaleźć miejsce na noc, poza wioską nie jest bezpiecznie. Wasi rodzice… ― urwała, spięła odruchowo barki, natychmiast sięgnęła po różdżkę. W półmroku wyłowiła dwie wysokie sylwetki, całkiem niedaleko, po drugiej stronie drogi. Dopiero się teleportowali, czy udało im się ich podejść? Było ich tylko dwóch? Tak? Nie? Kurwa mać.
― Do wioski, jazda! ― krzyknęła na dzieci. Dwójka z nich uciekła od razu w popłochu, jednego szybko szarpnęła za rączkę do góry, pomagając wstać. Ten z kamieniem wahał się najdłużej; Adda złapała go za kołnierz podziurawionej kurtki i wciągnęła za siebie, osłaniając. Jeśli teraz zacząłby uciekać zygzakiem, może nawet go nie trafią…
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Podchwycił dziwnie odległy wzrok Adriany, wyczuł zawahanie w miękkich zgłoskach.
-Wiem, Adda. - wszedł jej w słowo, nie musiała mówić więcej, nie musiała wspominać, też widział już prawie wszystko. Zbyt wiele. Wspomnienie jednej z masakr, wymordowanej mogolskiej rodziny zastanej rok temu w jednej z kryjówek Zakonu (kobieta jeszcze żyła, a przynajmniej rzęziła, ale zawiódłzawiódłzawiódł), splotło się nierozerwalnie ze wspomnieniem własnego bólu, pierwszy raz w życiu nie obronił się wtedy przed Crucio.
Mówiła jednak dalej, przynajmniej oszczędzając sobie (im?) drastycznych szczegółów. Gdzieś pomiędzy strasznymi wspomnieniami mignęła iskra nadziei - uparci mieszkańcy Grimsby, wieś wciąż stojąca pośród wojennej zawieruchy.
Nie znał się na propagandzie, ale też mogli uczynić z niej przykład, albo przynajmniej należycie zadbać o zabezpieczenia.
-No proszę. Funkcjonariusz. - wyrwało mu się z bladym uśmiechem. Nie obserwował Addy, może zbyt pośpiesznie opuszczał przy niej gardę - a może część nierozwiązanych spraw postanowił zakopać w przeszłości, może faktycznie go to nie obchodziło, albo tak sobie wmawiał? Myślał o strategii i o tym, jak cenny mógł okazać się ex-funkcjonariusz po wyrwaniu się z marazmu. Podziemne Ministerstwo chroniło go nie bez przyczyny - czy przełożeni Adriany byli świadomi, że może pomóc jeszcze bardziej niż dzieląc się dostawami zboża? -Jakie nawyki? - zapytał już z czystej ciekawości, zastanawiając się, czy i z niego czyta jak z otwartej księgi. I czy, jeśli przeżyje wojnę, skończy podobnie - jako samotnik w leśniczówce, pusta skorupa dawnego siebie, dziwak odwiedzany przez nielicznych. Bez żony, rzecz jasna.
Ale przecież nie zamierzał przeżyć, nie sądził, że ma szanse przeżyć. Może podjął tą decyzję na poziomie całkowicie nieracjonalnym, podobno od Crucio traciło się rozum, od wilkołaczych kłów też się go pewnie traciło.
Przyśpieszył kroku, uciekając od tych myśli, ale od dotyku Addy nie dało się uciec. Drgnął ze zniecierpliwieniem, ale tym razem chyba spodziewał się jej obecności - albo przynajmniej odrobinę z nią oswoił. Nie cofnął dłoni gwałtownie, ale cofnął rękę i tak - zmuszając się do delikatności.
I nie potrafiąc odpędzić myśli, że inna wiedźmia strażniczka byłaby mniej dotykalska.
Ciekawe, czy podziemne Ministerstwo wciąż przydzieliłoby ich do wspólnej sprawy gdyby wiedzieli. Pewnie tak, brakowało im ludzi, a on dostał tą sprawę, bo akurat był w biurze gdy Adda wysłała prośbę o posiłki. Dzięki jej sprytowii z powodu jej męża ukrywali jednak swój flirt w pracy (jakimś cudem, skoro po pracy zachowywali się bardzo... swobodnie), co z pewnością wszystko... ułatwiało. De Verley chyba zdołała go nauczyć paru nawyków, nikt w Oslo nie wiedział, że auror z Anglii szukał zapomnienia w ramionach jednej z młodych kursantek w Biurze Aurorów. Kursantek, którą wilkołak rozerwał wpół na jego akcji, bo nie uciekała gdy został ranny. Przez niego. Przez ich relację?
Nigdy więcej, to wszystko komplikowało. Chwila zawahania może kosztować życie, kosztowała życie.
A Adda już się wahała.
-Będziemy się teraz kłócić, czy cenniejszy jest auror czy dostęp do... - nie powie tego na głos, nawet na pustej drodze. -...no, wiesz czego... - syknął ze złością. Była podwójnym agentem, była bezcenna, nie powinni się licytować. Widziała, że się z tym nie zgadza, choć słowa o animagii - albo świadomość, że nie powinien być ciężarem ani zachęcać nikogo do ryzyka we własnej obronie - zdawały się trochę pomóc.
Na dźwięk dziecięcej piosenki, rzucił tylko Addzie wymowne spojrzenie - tak, jakby doświadczona wiedźmia strażniczka potrzebowała przypomnienia od działającego jawnie aurora, że w pracy należy zachować ciszę.
-Gdybym znał się na dzieciach, założyłbym rodzinę. - fuknął pod nosem, z dziwnym przekąsem. Zamrugał, wyobrażając sobie Addę i jej policjanta i gromadkę ciemnowłosych bachorów - minęło kilka lat, gdyby nie nagła śmierć męża, na pewno już miałaby jakiegoś. Nerwowo przestąpił z nogi na nogę - dalekie od prawdy było to, że nie lubił dzieci, po prostu go onieśmielały, i to stosunkowo od niedawna. Jako nastolatek radził sobie przecież świetnie z młodszym rodzeństwem.
Podejście do dzieci i irytujące uznanie dla ciepłego tonu Adriany szybko zeszły na drugi plan. Intruzi.
Na ich płaszczach dostrzegł "M", symbol Ministerstwa. Nawet się nie kryli. Propaganda, tak jak mówiła Adda. Czy wiedzieli o Baxterze? Porwali się w dwójkę na starszego czarodzieja, czy może na mugolskie chaty? Prawdę mówiąc, poradziliby sobie i z tym i z tym, a pokory im przecież notorycznie brakowało.
-Wpadnijcie do pierwszego domu, poproście gospodarza o zabarykadowanie drzwi i kogoś o zadzwonienie dzwonem! - dodał Mike, pospieszył gestem odgnaiając dziecko. Wzniósł różdżkę.
-Ministerstwo z Londynu nie jest tu mile widziane. - warknął, poznając po minach dwóch mężczyzn, że pokojowo tego nie rozwiążą. Postąpił o krok do przodu, żałując, że nie zdążył odezwać się do Andy - i naiwnie licząc, że może po prostu uda matkę jednego z dziecka i ewakuuje się wraz z chłopcem, dbając o swoją przykrywkę.
idziemy do szafki
-Wiem, Adda. - wszedł jej w słowo, nie musiała mówić więcej, nie musiała wspominać, też widział już prawie wszystko. Zbyt wiele. Wspomnienie jednej z masakr, wymordowanej mogolskiej rodziny zastanej rok temu w jednej z kryjówek Zakonu (kobieta jeszcze żyła, a przynajmniej rzęziła, ale zawiódłzawiódłzawiódł), splotło się nierozerwalnie ze wspomnieniem własnego bólu, pierwszy raz w życiu nie obronił się wtedy przed Crucio.
Mówiła jednak dalej, przynajmniej oszczędzając sobie (im?) drastycznych szczegółów. Gdzieś pomiędzy strasznymi wspomnieniami mignęła iskra nadziei - uparci mieszkańcy Grimsby, wieś wciąż stojąca pośród wojennej zawieruchy.
Nie znał się na propagandzie, ale też mogli uczynić z niej przykład, albo przynajmniej należycie zadbać o zabezpieczenia.
-No proszę. Funkcjonariusz. - wyrwało mu się z bladym uśmiechem. Nie obserwował Addy, może zbyt pośpiesznie opuszczał przy niej gardę - a może część nierozwiązanych spraw postanowił zakopać w przeszłości, może faktycznie go to nie obchodziło, albo tak sobie wmawiał? Myślał o strategii i o tym, jak cenny mógł okazać się ex-funkcjonariusz po wyrwaniu się z marazmu. Podziemne Ministerstwo chroniło go nie bez przyczyny - czy przełożeni Adriany byli świadomi, że może pomóc jeszcze bardziej niż dzieląc się dostawami zboża? -Jakie nawyki? - zapytał już z czystej ciekawości, zastanawiając się, czy i z niego czyta jak z otwartej księgi. I czy, jeśli przeżyje wojnę, skończy podobnie - jako samotnik w leśniczówce, pusta skorupa dawnego siebie, dziwak odwiedzany przez nielicznych. Bez żony, rzecz jasna.
Ale przecież nie zamierzał przeżyć, nie sądził, że ma szanse przeżyć. Może podjął tą decyzję na poziomie całkowicie nieracjonalnym, podobno od Crucio traciło się rozum, od wilkołaczych kłów też się go pewnie traciło.
Przyśpieszył kroku, uciekając od tych myśli, ale od dotyku Addy nie dało się uciec. Drgnął ze zniecierpliwieniem, ale tym razem chyba spodziewał się jej obecności - albo przynajmniej odrobinę z nią oswoił. Nie cofnął dłoni gwałtownie, ale cofnął rękę i tak - zmuszając się do delikatności.
I nie potrafiąc odpędzić myśli, że inna wiedźmia strażniczka byłaby mniej dotykalska.
Ciekawe, czy podziemne Ministerstwo wciąż przydzieliłoby ich do wspólnej sprawy gdyby wiedzieli. Pewnie tak, brakowało im ludzi, a on dostał tą sprawę, bo akurat był w biurze gdy Adda wysłała prośbę o posiłki. Dzięki jej sprytowi
Nigdy więcej, to wszystko komplikowało. Chwila zawahania może kosztować życie, kosztowała życie.
A Adda już się wahała.
-Będziemy się teraz kłócić, czy cenniejszy jest auror czy dostęp do... - nie powie tego na głos, nawet na pustej drodze. -...no, wiesz czego... - syknął ze złością. Była podwójnym agentem, była bezcenna, nie powinni się licytować. Widziała, że się z tym nie zgadza, choć słowa o animagii - albo świadomość, że nie powinien być ciężarem ani zachęcać nikogo do ryzyka we własnej obronie - zdawały się trochę pomóc.
Na dźwięk dziecięcej piosenki, rzucił tylko Addzie wymowne spojrzenie - tak, jakby doświadczona wiedźmia strażniczka potrzebowała przypomnienia od działającego jawnie aurora, że w pracy należy zachować ciszę.
-Gdybym znał się na dzieciach, założyłbym rodzinę. - fuknął pod nosem, z dziwnym przekąsem. Zamrugał, wyobrażając sobie Addę i jej policjanta i gromadkę ciemnowłosych bachorów - minęło kilka lat, gdyby nie nagła śmierć męża, na pewno już miałaby jakiegoś. Nerwowo przestąpił z nogi na nogę - dalekie od prawdy było to, że nie lubił dzieci, po prostu go onieśmielały, i to stosunkowo od niedawna. Jako nastolatek radził sobie przecież świetnie z młodszym rodzeństwem.
Podejście do dzieci i irytujące uznanie dla ciepłego tonu Adriany szybko zeszły na drugi plan. Intruzi.
Na ich płaszczach dostrzegł "M", symbol Ministerstwa. Nawet się nie kryli. Propaganda, tak jak mówiła Adda. Czy wiedzieli o Baxterze? Porwali się w dwójkę na starszego czarodzieja, czy może na mugolskie chaty? Prawdę mówiąc, poradziliby sobie i z tym i z tym, a pokory im przecież notorycznie brakowało.
-Wpadnijcie do pierwszego domu, poproście gospodarza o zabarykadowanie drzwi i kogoś o zadzwonienie dzwonem! - dodał Mike, pospieszył gestem odgnaiając dziecko. Wzniósł różdżkę.
-Ministerstwo z Londynu nie jest tu mile widziane. - warknął, poznając po minach dwóch mężczyzn, że pokojowo tego nie rozwiążą. Postąpił o krok do przodu, żałując, że nie zdążył odezwać się do Andy - i naiwnie licząc, że może po prostu uda matkę jednego z dziecka i ewakuuje się wraz z chłopcem, dbając o swoją przykrywkę.
idziemy do szafki
Can I not save one
from the pitiless wave?
i wracamy z szafki
Na krótką chwilę przestała myśleć. Szczeniak złapał miotłę i próbował odlecieć, tak po prostu, zwyczajnie. W tym krótkim momencie przed oczami przemknął jej tuzin scenariuszy najbliższej przyszłości, a wszystkie z nich równie ponure i równie bolesne. Nie planowała ujrzeć końca tej wojny, ale też nie planowała ginąć na torturach. A na te niechybnie by trafiła, gdyby szczeniak doleciał na miejsce, przeżył i skojarzył odpowiednio jej twarz ze składem aktualnej Wiedźmiej Straży.
Na krótką chwilę przeszyło ją przeraźliwe zimno, zniknęło nawet widmo bólu po Betuli. Ręce skostniały, z pamięci uciekły wszystkie zaklęcia, serce zamarło. Jeśli doleci do Londynu…
Przez kolejne sekundy czuła się tak, jakby opuściła własne ciało i przyglądała się wszystkiemu z boku. Widziała, jak Michael z poważną, skupioną miną unosi różdżkę; słyszała, jak spomiędzy jego warg ulatuje kolejne zaklęcie. Nie musiała patrzeć w górę, wiedziała, jaki będzie efekt. Dzieciak był zbyt słaby i oszołomiony, żeby tego uniknąć, po kulawym starcie znać było, że miotła nie jest jego najlepszą przyjaciółką.
Ciało spadło na ziemię z głuchym, pustym odgłosem, pękające kości chrupnęły w charakterystyczny sposób. Głowa chłopaka wykrzywiła się pod nienaturalnym kątem, wytrzeszczone oczy zastygły, wpatrzone w jeden punkt i przygasły. Przynajmniej nie było krwi.
Wzdrygnęła się, wróciło wrażenie władzy nad własnym ciałem. To wszystko trwało ledwie parę sekund, a jej ciągnęło się to prawie, jak wieczność. Spojrzała w stronę Michaela, chcąc się upewnić, że na pewno jest w jednym kawałku, że nie oberwał za mocno, ale wyglądało na to, że prócz rozerwanej nogawki i rany po ugryzieniu, nic mu nie było. Bezgłośnie odetchnęła, jakiś nienazwany ciężar spadł jej z serca. Co by zrobiła, gdyby faktycznie coś mu się stało?...
Odwróciła szybko wzrok, nie chcąc, by ją przyłapał na obserwacji. Już i tak sobie ostatnio pozwoliła na zbyt dużo ― najpierw pod słupem, potem podczas poszukiwań, teraz na drodze, kiedy próbowała mu przetłumaczyć, że to nie czas zgrywać bohatera. Powinna dać mu spokój. Powinna zapomnieć. Powinna…
Przymknęła na chwilę powieki, potarła bolący bok. Wspomnienia, jak na złość, wcale nie chciały pozwolić na zepchnięcie ich w otchłań zapomnienia. Zwłaszcza, że właśnie w jej interesie kogoś zabił. Jak miała przejść obojętnie wobec czegoś takiego? Jak miała to interpretować? Po prostu bronił jej, jak każdego innego demimoza? Czy…
Nie. Nie było żadnych “czy”. Od ich ostatniej kłótni nie było już niczego.
― Trzeba się będzie potem zająć ciałem ― oznajmiła sucho, jak nie ona. Nie poznawała swojego głosu, brzmiał obco, wymuszenie, jakby pokryty rdzą. ― Albo zlecić to mugolom. W końcu to ich teren.
Miedziany dzwonek umilkł, teraz dobiegały do niej odgłosy kroków na pylistej drodze, szczęk broni. Gdzieś tam, w oddali, mignęły światła ręcznych latarni albo lamp naftowych, powietrze przesiąknęło zdenerwowaniem i strachem ludzi z wioski. Adda skrzywiła usta w grymasie bólu, spróbowała rozluźnić ramiona, ale to jej nie pomogło. Cholerna Betula.
― Dzięki ― mruknęła, uparcie nie patrząc w jego kierunku. Gdzie twój profesjonalizm, de Verley?, zganiła się w myśli. To sławne opanowanie i talent do kłamstw? ― Za obronę ― uzupełniła ― bez twojej pomocy byłoby krucho.
Zmusiła się do tego, by od niego odejść; skierowała się w stronę nadchodzących mugoli, wzrokiem szukając pośród nich znajomej sylwetki Baxtera. Był tam, dostrzegła go, ten charakterystyczny chód oszczędzający jedną nogę. W ręce dostrzegła różdżkę, więc zacisnęła palce na swojej. Nie miała siły na kolejne szarpaniny, liczyła więc, że pójdzie gładko. Przecież potrafiła rozmawiać z ludźmi.
Któryś mugol ostentacyjnie przeładował broń.
― Mylo Baxter? ― zwróciła się do rolnika. Ten powoli skinął głową. ― Przed chwilą na Grimsby miał miejsce atak szmalcowników, który z powodzeniem został odparty. ― Sugestywnie obejrzała się przez ramię, akurat w momencie, kiedy Michael kończył sprawę ze spętanym czarodziejem. ― Nie jesteśmy wrogami ― dodała, zaraz wracając spojrzeniem do wieśniaków. ― Chcemy pomóc.
― Jesteście z Zakonu? ― spytał Baxter; nadzieja przepełniała mu głos.
Na krótką chwilę przestała myśleć. Szczeniak złapał miotłę i próbował odlecieć, tak po prostu, zwyczajnie. W tym krótkim momencie przed oczami przemknął jej tuzin scenariuszy najbliższej przyszłości, a wszystkie z nich równie ponure i równie bolesne. Nie planowała ujrzeć końca tej wojny, ale też nie planowała ginąć na torturach. A na te niechybnie by trafiła, gdyby szczeniak doleciał na miejsce, przeżył i skojarzył odpowiednio jej twarz ze składem aktualnej Wiedźmiej Straży.
Na krótką chwilę przeszyło ją przeraźliwe zimno, zniknęło nawet widmo bólu po Betuli. Ręce skostniały, z pamięci uciekły wszystkie zaklęcia, serce zamarło. Jeśli doleci do Londynu…
Przez kolejne sekundy czuła się tak, jakby opuściła własne ciało i przyglądała się wszystkiemu z boku. Widziała, jak Michael z poważną, skupioną miną unosi różdżkę; słyszała, jak spomiędzy jego warg ulatuje kolejne zaklęcie. Nie musiała patrzeć w górę, wiedziała, jaki będzie efekt. Dzieciak był zbyt słaby i oszołomiony, żeby tego uniknąć, po kulawym starcie znać było, że miotła nie jest jego najlepszą przyjaciółką.
Ciało spadło na ziemię z głuchym, pustym odgłosem, pękające kości chrupnęły w charakterystyczny sposób. Głowa chłopaka wykrzywiła się pod nienaturalnym kątem, wytrzeszczone oczy zastygły, wpatrzone w jeden punkt i przygasły. Przynajmniej nie było krwi.
Wzdrygnęła się, wróciło wrażenie władzy nad własnym ciałem. To wszystko trwało ledwie parę sekund, a jej ciągnęło się to prawie, jak wieczność. Spojrzała w stronę Michaela, chcąc się upewnić, że na pewno jest w jednym kawałku, że nie oberwał za mocno, ale wyglądało na to, że prócz rozerwanej nogawki i rany po ugryzieniu, nic mu nie było. Bezgłośnie odetchnęła, jakiś nienazwany ciężar spadł jej z serca. Co by zrobiła, gdyby faktycznie coś mu się stało?...
Odwróciła szybko wzrok, nie chcąc, by ją przyłapał na obserwacji. Już i tak sobie ostatnio pozwoliła na zbyt dużo ― najpierw pod słupem, potem podczas poszukiwań, teraz na drodze, kiedy próbowała mu przetłumaczyć, że to nie czas zgrywać bohatera. Powinna dać mu spokój. Powinna zapomnieć. Powinna…
Przymknęła na chwilę powieki, potarła bolący bok. Wspomnienia, jak na złość, wcale nie chciały pozwolić na zepchnięcie ich w otchłań zapomnienia. Zwłaszcza, że właśnie w jej interesie kogoś zabił. Jak miała przejść obojętnie wobec czegoś takiego? Jak miała to interpretować? Po prostu bronił jej, jak każdego innego demimoza? Czy…
Nie. Nie było żadnych “czy”. Od ich ostatniej kłótni nie było już niczego.
― Trzeba się będzie potem zająć ciałem ― oznajmiła sucho, jak nie ona. Nie poznawała swojego głosu, brzmiał obco, wymuszenie, jakby pokryty rdzą. ― Albo zlecić to mugolom. W końcu to ich teren.
Miedziany dzwonek umilkł, teraz dobiegały do niej odgłosy kroków na pylistej drodze, szczęk broni. Gdzieś tam, w oddali, mignęły światła ręcznych latarni albo lamp naftowych, powietrze przesiąknęło zdenerwowaniem i strachem ludzi z wioski. Adda skrzywiła usta w grymasie bólu, spróbowała rozluźnić ramiona, ale to jej nie pomogło. Cholerna Betula.
― Dzięki ― mruknęła, uparcie nie patrząc w jego kierunku. Gdzie twój profesjonalizm, de Verley?, zganiła się w myśli. To sławne opanowanie i talent do kłamstw? ― Za obronę ― uzupełniła ― bez twojej pomocy byłoby krucho.
Zmusiła się do tego, by od niego odejść; skierowała się w stronę nadchodzących mugoli, wzrokiem szukając pośród nich znajomej sylwetki Baxtera. Był tam, dostrzegła go, ten charakterystyczny chód oszczędzający jedną nogę. W ręce dostrzegła różdżkę, więc zacisnęła palce na swojej. Nie miała siły na kolejne szarpaniny, liczyła więc, że pójdzie gładko. Przecież potrafiła rozmawiać z ludźmi.
Któryś mugol ostentacyjnie przeładował broń.
― Mylo Baxter? ― zwróciła się do rolnika. Ten powoli skinął głową. ― Przed chwilą na Grimsby miał miejsce atak szmalcowników, który z powodzeniem został odparty. ― Sugestywnie obejrzała się przez ramię, akurat w momencie, kiedy Michael kończył sprawę ze spętanym czarodziejem. ― Nie jesteśmy wrogami ― dodała, zaraz wracając spojrzeniem do wieśniaków. ― Chcemy pomóc.
― Jesteście z Zakonu? ― spytał Baxter; nadzieja przepełniała mu głos.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Cannock Chase
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Staffordshire