Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka :: Dom Bathildy Bagshot
Wykusz
Odkąd konflikt zmienił się w wojnę, a ta rozlała się na całą Anglię, dostęp do produktów codziennego użytku został utrudniony, aż w końcu wielu produktów po prostu zabrakło. Alkohole nie były już tak łatwo dostępne, każdy kto potrafił załatwić sobie butelkę albo dwie dobrego portera potrafił o nie zadbać i zachować na specjalną okazję. Wigilia Nowego Roku było jednym z takich wydarzeń. To miała być niepowtarzalna noc. Noc pełna przygód wrażeń, radości i zabawy. Nie mogło na niej zabraknąć alkoholu.
Zebrana grupa pozbierała wszystkie swoje zapasy. Aidan, Sheila, Castor, Thomas, Finley, Demelza, Marcel, Eve i James znieśli do domu Bathildy to, co udało im się zdobyć lub zachować przez ostatnie tygodnie. Do dyspozycji wszystkich gości są:
1. Skrzacie wino - 2 butelki - 1k6
2. Czarne Ale - 3 butelki - 1k6
3. Magiczne Laudanum - 2,5 butelki - 1k6
4. Miód pitny - 4 butelki - 1k3
5. Toujour Pur - 3 butelki - 1k6+1
6. Porter Starego Sue - 3 2 butelki - 1k6
7. Piwo kremowe - 1 butelka - 1k3-1
8. Gin - 1 butelka 1k6+1
9. Ognista whisky - 1 butelka 1k6+2
10. Mocarz 5l* - 1k6+3
+200g tytoniu słabej jakości +1 do każdej kości na upojenie
Korzystanie z używek ma swoje konsekwencje. Alkohol pobudza produkcję soków trawiennych i ogranicza łaknienie, podnosi ciśnienie krwi, zaburza pracę serca. Obniża koncentrację, poprawia humor i powoduje kaca.
Każdy pijący jest zobowiązany do sprawdzenia swoich możliwości z pomocą wzoru bazowego i modyfikatorów:
- modyfikator zależny od wieku ( -5 za każdy 1 rok poniżej 23 lat)
- modyfikator za bycie kujonem -15
- modyfikator za abstynencję -20 (całkowita) -10 (sporadyczna)
- modyfikator losowy (forma w danym dniu) 1k20 (1-10 ujemny, 11-20 dodatni)
- modyfikator kolektywny - przyznawany uznaniowo (potwierdzenia należy szukać u organizatorów) -10 (za stan psychiczny postaci)
- modyfikator wagowy - +5 za każde zaczęte 5 kg powyżej 70 kg wagi
- modyfikator szokowy +1 za wyjście na dwór i zaczerpnięcie świeżego powietrza
- modyfikator gastronomiczny - +5 za posiłek (każda osoba ma do dyspozycji jeden z każdego rodzaju)
- modyfikator taneczny +10 za taniec (przetańczenie całej piosenki)
- modyfikator narkoleptyczny +20 za ucięcie godzinnej drzemki
Efekty:
75% - upojenie
50% - pijany
25% - zatacza się
0% - zgon
Marcelius i James z czterech litrów spirytusu, prawie dwóch kilogramów cukru, pigw, ziół i bimbru postanowili upędzić pigwówkę. Ponieważ żaden z nich nigdy wcześniej tego sam nie robił, efekty jej picia mogą być nieprzewidywalne. Młodzi czarodzieje, amatorzy procentowej alchemii postanowili w trakcie procesu wspomóc się wielokrotnie zaklęciami, których efekt może mieć przełożenie na wszystkich zacnych degustatorów.
Mocarz jest nieco mętny o lekko żółtawym zabarwieniu i intensywnym aromacie pigw i alkoholu. Jego intensywność od razu skłania do picia go podobnie jak wódkę, drobnymi porcjami — np. z kieliszków. Aby skosztować mocarza, należy uzupełnić szkło, wypić i rzucić kością k20 w tym temacie po raz pierwszy. Na efekty nie trzeba długo czekać... Wypicie alkoholu powinno być ostatnią akcją w poście. Konsekwencje należy odegrać, nie wspominając co nich pozafabularnie.
- Efekty:
1. Alkohol mocno pali w gardło, tak bardzo, że nie jesteś w stanie wytrzymać i musisz go czymś popić. Wydaje ci się, że sięgnięcie po wodę jest dobrym pomysłem, jednak w pośpiechu i emocjach mylisz szklanki i wypijasz gin do dna, co przyprawia cię o mdłości. Jest jest to początek imprezy i nie zdążyłeś wypić zbyt dużo odbije się to tylko okropnym bólem głowy na drugi dzień. Jeśli jesteś już pijany, zachce ci się wymiotować...
2. Możliwe, że Marcel pomylił zaklęcia i chcąc przyspieszyć proces dochodzenia owoców w alkoholu i cukrze rzucił coś zupełnie niechcąco. Twój kieliszek zdaje się nie tracić swojej zawartości, a ty pijesz i pijesz, nie możesz przestać. Kiedy już jesteś w stanie przyjąć w siebie drinka i odsuwasz go od siebie, kieliszek wciąż jest pełny, jego zawartość wylewa ci się na strój, mocząc go z przodu całkowicie. Przyda ci się trochę zimnego powietrza i dużo wody, inaczej zaliczysz solidnego zgona.
3. Nic się nie dzieje niezwykłego, ale alkohol jest bardzo mocny. Wypicie kilku kieliszków w krótkim odstępie czasu grozi pijaństwem, a kilkunastu totalnym zgonem.
4. Już po uwarzeniu alkoholu, kiedy nabrał swojego koloru, James postanowił zmienić jego barwę na jakąś przyjemniejszą i mniej kojarzącą się ze szczynami. Jego próba okazała się bezskuteczna - przynajmniej wtedy. Teraz, kiedy spojrzysz na zawartość szkła alkohol zmieni przypadkiem kolor, na taki który będzie ci się bardzo źle kojarzył. Jeśli jednak zaryzykujesz i wypijesz Mocarza do dna, zrozumiesz, że w smaku mimo ostrości jest bardzo dobry. Alkohol wprawi cię jednak w śmieszny nastrój i jeszcze przez pewien czas będziesz opowiadać ludziom sprośne lub głupie żarty.
5. Mocarz ma ostry smak i już po wypiciu zaczyna cię rozgrzewać. Możliwe, że chłopcy przesadzili z proporcjami, wlewając zbyt wiele alkoholu na tyle owoców i cukru. Nie dość, że dość szybko wpadniesz w pijacki nastrój, to jeszcze zrobi ci się bardzo gorąco. Ubrania, które masz na sobie zechcesz zdjąć, ale jeśli nie chcesz lub nie możesz tego uczynić będziesz szukać szybkiego sposobu na gwałtowną ochłodę. Kąpiel w wannie z lodowatą woda, wytarzanie się w śniegu, czy zmoczenie głowy w wiadrze może okazać się dobrym pomysłem.
6. Ponoć wystarczy jeden kieliszek, żeby przegiąć. To chyba właśnie ten kieliszek. Kiedy go wypijesz, niezależnie od tego, czy jest twoim pierwszym, czy nie, zaczynasz tracić głowę, a do tego strasznie poplącze ci się język. Wypowiedzenie prostych słów okaże się trudne, możesz seplenić i jąkać się, myląc słowa. Efekt jednak szybko z ciebie zejdzie, wystarczy kilka łyków czegoś bezalkoholowego.
7. Im mocniejszy alkohol tym silniejszy eliksir prawdy. Mocarz wyciska z ciebie wszystkie sekrety, pleciesz wszystko, co ślina przyniesie ci na język. Nie potrafisz powstrzymać się przed zwerbalizowaniem własnych myśli, nawet tych, które powinieneś lub wypadałoby zachować dla siebie. Może to tylko komplementy, może dwuznaczne propozycje — pilnuj się przez najbliższą godzinę, jeśli obawiasz się skutków.
8. Nic się nie dzieje niezwykłego, ale alkohol jest bardzo mocny. Wypicie kilku kieliszków w krótkim odstępie czasu grozi pijaństwem, a kilkunastu totalnym zgonem.
9. Alkohol rozluźnia ciało i umysł. Wypicie jednego kieliszka pozwoli ci przełamać swoje własne bariery i przesunąć granicę na tyle, by nikt nie uznał cię za pijanego, ale na tyle, by dodać ci odwagi do robienia tego, co wcześniej wydawało ci się niemożliwe.
10. Marcel i James nie wymyli słojów, w których pędzili alkohol — nie zauważyli też, że na nich pozostały resztki warzonych przez Norę eliksirów. Alkohol po wypiciu nie wywołuje niczego, post skrzywieniem. jest mocny i choć słodki i ostatecznie przyjemny w smaku, silnie pali przełyk. Po tym jednak stajesz się znacznie atrakcyjniejszy dla pozostałych. Wydajesz się piękniejszy, bardziej urodziwy, czarujący i pociągający. Twoją zmianę może zauważyć każdy kto choć chwilę na ciebie spojrzy. Jak się okazało, Nora szykowała w słojach eliksir upiększający.
11. Alkohol jak alkohol. Jest mocny, a jego wyraźny smak pozostaje na języku i krtani dość długo. Niefortunnie zaplątało się w nim źle przecedzone źdźbło rozmarynu, które wbiło ci się w dziąsło i będzie ci przeszkadzać przez resztę wieczoru, jeśli się z nim jakoś nie uporasz.
12. Jeden kieliszek sprawił, że od razu zachciało ci się kolejnego, ale ugaszenie pragnienia w ten sposób jest złudne. Pijąc rzucasz jeszcze raz.
13. Nic się nie dzieje niezwykłego, ale alkohol jest bardzo mocny. Wypicie kilku kieliszków w krótkim odstępie czasu grozi pijaństwem, a kilkunastu totalnym zgonem.
14. Mocarz, czy tego chcesz czy nie, zwiększył atrakcyjność ludzi wokół ciebie, niezależnie od wszystkich czynników. Nie łudź się, że życie stało się piękniejsze, alkohol po prostu zawrócił ci w głowie, wzmógł w tobie potrzebę bycia blisko innych — przytulenia, pocałowania, dotknięcia. Po prostu bycia blisko.
15. Masz ochotę zrobić coś szalonego. Nie wiesz co, ale czujesz się pobudzony i zachęcony do wzięcia udziału w czymś, o czym nigdy wcześniej byś nie pomyślał — a jeśli byś pomyślał, to zwyczajnie masz ochotę poddać temu i to zrobić. Niezależnie od tego, czy miałby to być taniec na stole, czy przytulenie nieznajomego, czujesz, że możesz żyć tą chwilą.
16. Nic się nie dzieje niezwykłego, ale alkohol jest bardzo mocny. Wypicie kilku kieliszków w krótkim odstępie czasu grozi pijaństwem, a kilkunastu totalnym zgonem.
17. Zbyt szybkie wypicie alkoholu wywołało w tobie atak czkawki. Jest nagła i trudna do opanowania, co gorsza, przypomina czkawkę teperotabcyjną. Na szczęścia działa na niewielkie odległości i przenosi cię tylko z pokoju do pokoju przez kilka chwil. Wypicie szklanki wody przerwie ten dziwny cykl podróży.
18. Alkohol, jak każdy wie, wzmaga popęd. To stało się niezależne od ciebie, ale jedna z osób, które towarzyszyły ci w piciu na krótką chwilę wydała się atrakcyjniejsza od wszystkich pozostałych. Twoje serce zabiło szybciej, a w głowie pojawiły się kompletnie nie twoje myśli. Może to minie, może pozostanie - wiesz tylko ty.
19. Alkohol rozszerza naczynia krwionośne, a w takich ilościach, jak w przypadku Mocarza, zdaje się robić to bardzo wyraźnie. Twoje oczy zaczynają błyszczeć, usta wydają się pełniejsze, bardziej soczyste i miękkie, nabrzmiał krwią, a policzki lekko, zdrowo zaróżowione. O ile nie jest to któryś kieliszek z kolei nie musisz się niczym martwić.
20. Nic się nie dzieje niezwykłego, ale alkohol jest bardzo mocny. Wypicie kilku kieliszków w krótkim odstępie czasu grozi pijaństwem, a kilkunastu totalnym zgonem.
Celine nigdy dotąd nie pomyślałaby, że wolność mogła być bolesna. Niepokojąca. Że na wszystko to, co jeszcze do niedawna uważała za normalne i codzienne mogłaby nagle zareagować niepokojem ściskającym żołądek, zmuszającym do nieustannej czujności jakby w oczekiwaniu na uderzenie - albo przebudzenie się ze snu. Czy to dlatego nie mogła spać? Czy to dlatego w jej cieniach kłębiły się koszmary szczerzące zęby w lubieżnych uśmiechach? Jeszcze do nas wrócisz. Nie wrócę, nie wrócę, nie zasnę. Przyzwyczajenia, którymi przesiąkła w czasie ostatniej połowy roku doprowadziły do tego, że obserwowanie półwili w nowym otoczeniu, w tętniącej zaufaniem i dobrocią Dolinie Godryka, mogło przypominać wodzenie wzrokiem za kocięciem, które wzięte z deszczowej ulicy stawiało pierwsze kroki w domu zamieszkałym przez ludzi. Nienawykłe do czułego dotyku czy życzliwości - zastygało w przestrachu na każdy przejaw nowości, szukało bezpiecznego schronienia, jednocześnie stęsknione za znajomymi trudami i kuriozalnie, ku własnemu niezrozumieniu, przytłoczone nadzieją, że może wreszcie los miał się odmienić. Lęk sprawiał, że poruszało się blisko ścian, jak ona, zmuszona do tego koniecznością oparcia ciężaru skrajnie wychudzonego ciała na jakimkolwiek meblu, ale i abstrakcyjnym przekonaniem, że środkiem chodzili tylko panowie z dumnie uniesioną głową. Nie ona. Ty już nie masz do tego prawa. Nie mam, nie mam, nigdy nie miałam. Nawet w domu przyjaciół, których przeznaczenie doświadczyło podobną katuszą celi widzianej od środka, Celine nie potrafiła jeszcze poczuć się swobodnie. Nie potrafiła odetchnąć, cieszyć się powietrzem nieprzesiąkniętym stęchlizną i wilgocią, nie potrafiła zaakceptować miękkości materaca i dziwnie drażliwego doznania miłych ubrań, które wisiały na doprowadzonej do ruiny sylwetce jak na strachu na wróble; ciepła woda wydawała się nieodpowiednia, skarpetki czy buty - odrzucające, nawet dostępność wanny w każdej sekundzie dnia była obca. To nie mój dom, mój dom został w Tower.
Jeszcze do nas wrócisz.
Jej stan poprawiał się powoli, Doe jedzenia nie mieli zbyt dużo, ale dzielili się nim chętnie i ufnie, nawet jeśli półwila odmawiała, prosiła, by zachowali to wszystko dla siebie, przecież wystarczająco dużo problemów sprowadziła na nich swoją obecnością, samym faktem niezapowiedzianego pojawienia się na progu dolinnej posiadłości w środku nocy; innym problemem było to, że niewiele mogła przełknąć. Żołądek zawiązany na supeł potrafił zbuntować się w najmniej odpowiednim momencie, marnując to, co jadła - a jednocześnie pozbawiając jej pewnego obciążenia wspomnieniami. Tym, co powracało w snach, a co cały czas oczekiwało jej nieuwagi na dnie świadomości jak wąż gotujący się do ataku. Wyrzucała je z siebie, świadomie lub nie, w innych momentach zajmując głowę czymś innym, byle tylko nie myśleć - jak teraz, gdy samotnie siedziała na podłodze w wykuszu, oparta bokiem o drewniany fundament i materac wyścielający przyokienne miejsce do spoczynku. Zewsząd otaczały ją regały wypełnione książkami, ale nie po nie sięgnęła; zamiast tego Celine miała przed sobą na podłodze rozłożony pergamin, pochylała się nad nim, w niepewnym uścisku drobnej dłoni trzymająca pióro, którego stalówka powoli poruszała się w orkiestrze liter. Kreśliła je... kulawo. Ciemnoniebieski atrament tworzył ślady raz zbyt ostre, raz zbyt obłe, w próbie stworzenia słów, jakie przecież tak dobrze znała - w nierównej walce ze zmęczeniem i zastaniem mięśni, gdzie każdy gest kosztował ją więcej wysiłku, niż było to konieczne. Brwi półwili były ściągnięte w wyrazie zarówno skupienia, jak i determinacji, powoli już graniczącej z desperacją. Nie potrafiła napisać nawet jednego listu? Miernota, żałosny mieszaniec, tępa kurwa. Nadajesz się tylko do jednego. Echo słów przecięło jej myśli nagle i gwałtownie, sprawiło, że Celine drgnęła w niekontrolowanym spazmie i pisnęła, zacisnąwszy powieki; coś zazgrzytało, odbijając się od podłogi, na którą upuściła też pióro.
Po chwili niepewnie otworzyła oczy, a gdy to zrobiła, dojrzała bałagan formujący się na panelach podłogi; przewrócony kałamarz wypluł z siebie cały atrament, wsiąkając w drewno i krawędź jej spódnicy, o pergaminie nie wspominając. Wszystko na marne. - O nie, o nie... - wydusiła spanikowana i bezmyślnie przycisnęła dłonie do mazi płynnego błękitu, jakby w ten sposób próbując zagarnąć go z powrotem do metalowego naczynka. Jeszcze tego brakowało, żeby nadwyrężała dobroć gospodarzy zniszczonymi meblami, nadajesz się tylko do jednego, jej paznokcie zgrzytnęły gdy zbyt mocno drasnęła nimi podłoże.
Ostatnie czego się spodziewał to ona. W ramionach Marcela, na kanapie w domu, który zajęli i przywłaszczyli sobie miesiące wcześniej. Cała, żywa, choć słaba, podupadająca. Mógłby przysiąc, że gdyby jej nie wziął wtedy na ręce, by zanieść do sypialni, wierzyłby wciąż, że jest tylko duchem, senną marą — koszmarem nawiedzającym go za karę, bo nie odpracował zaniedbania, które popełnił. Bo w pogoni za własnym życiem o niej zapomniał, choć zdawała się niezapomniana.
Mijał się z nią. Do pracy wychodził o świcie, wracał o zmroku. Kiedy był w Devon jego myśli skupiały się na tym, na czym powinien, ale każdy powrót do domu go rozdzierał. Przystawał przed drzwiami jakby w obawie, ż za progiem może go spotkać coś, czego wcale nie chce. Obawiał się otworzyć drzwi, zmierzyć z rzeczywistością. Jednocześnie podskórnie szukał jej, zawsze jednak spała. Kiedy ją widział czuł, że ją rozumie. I czuł, że ona potrafiłaby zrozumieć jego, gdyby wiedziała.
Tego wieczora było jak zwykle. I jak zwykle ostatnio stał za drzwiami, zastanawiając się, czy może przez nie przejść z tym samym przybranym uśmiechem na twarz, pocieszającym przeświadczeniem, że jakoś wszystko się ułoży. I jak co dzień, był zmęczony okłamywaniem samego siebie. Nie spodziewał się jej na górze; nie spała. Usłyszał jej głos, zatrzymał się na stopniu, który zaskrzypiał przeciągle, ale nie ruszył gwałtownie i w biegu na górę. Zamarł na moment, nabierając powietrza w płuca, by w końcu bez pośpiechu wdrapać się na szczyt schodów i obrócić w stronę wykusza. Patrzył przez chwilę ze spokojem i bez cienia irytacji na to zjawisko. Próbę wepchnięcia atramentu do flakon z pomocą drobnych smukłych dłoni. Kiedy znalazł się przy niej ruchem nadgarstka, różdżką, przywołał z łazienki szorstki, sprany materiał.
— To nic, Celine — szepnął, układając ręcznik delikatnie na jej dłonie, a wielkie plamy wsiąkające w drewnianą podłogę. — To nic — dodał cicho, jeszcze ciszej, delikatnie zgarniając plamę, ale wiele cieczy zdążyło już spłynąć w szczeliny, wniknąć w deski. Lekko, jakby oczyszczał ranę, przytykał ręcznik do podłogi, a później ukrył w nim one jej dłonie i powoli podniósł na nią wzrok. Na rozchylonych wargach zmarło jakieś słowo. Chciał jej coś powiedzieć, wyjaśnić i o coś spytać, ale żaden dźwięk nie opuścił gardła. Wszystko utknęło w krtani, zatkało go, ledwie umożliwiając oddychanie. Zamknął więc usta, rezygnując z bezsensownego wysiłku. Spojrzał tylko na jej twarz. Zmęczoną, mizerną, wychudzoną. Pomimo swojego piękna, kiedy z tak bliska na nią patrzył, widział jej przeszłość. Ostatnie miesiące wymalowane nie tylko w smutnych, pustych oczach lalki, ale kościach policzkowych brodzie, wargach. Chciał ją zapewnić, że wszystko się ułoży, będzie dobrze — nie potrafił. Przechylił tylko głowę, a później podał jej pergamin z boku. Był na nim spory kleks, ale to, co udało jej się nabazgrać zachowało się.
maladilem baxtale Romensa
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
Patrzyła na niego w ciszy; ręcznik przelewitował do nich posłusznie, a atrament już niebawem zaczął wsiąkać w materiał, niwelując grzech, ślad, który po nim pozostał. Po niezdarności kończyn jeszcze nieprzyzwyczajonych do ruchu. W Tower nie musiała robić nawet tego, właściwie wystarczyło, że oddychała, a strażnicy ciągnęli ją za sobą jak chudy worek o wilej słodyczy w upatrzone kąty pełne echa w kółko powtarzanych pytań i bezowocnej inwigilacji. Zmizerniał, przynajmniej odrobinę. W oczach Jimmiego zaplątał się cień strapienia, zmężniał i spoważniał, najpewniej zmuszony nosić w sobie zadry, o których nie mówił głośno. Zmartwienia, troski, strachy. Półwila delikatnie przechyliła głowę do boku, a palce, z których wciąż ściekał atrament, drgnęły lekko w głupiutkim instynkcie; podniosła rękę i opuszką palca wskazującego dotknęła jego czoła. Powoli, niespiesznie. W letargu, bo ustąpił już pierwszy strach. Nikt za nim nie szedł, byli tu sami; tylko oni i niewypowiedziane żale do świata za to, że był tak niesprawiedliwy. Sennym ruchem przesunęła barwienie po jego skórze, rysując odwrócony półksiężyc przypominający usta układane w uśmiechu.
- To do Yvette - wyznała łagodnie, zupełnie jakby tym razem to ona nie chciała spłoszyć jego. A może zwyczajnie bała się podnosić głosu w pamięci tego, że to nigdy nie kończyło się dobrze w areszcie? Każda próba krzyku zazwyczaj wiązała się z policzkiem. Panów traktowano gorzej, oni długo nosili siniaki. - Próbowałam... - żołądek Celine znów ścisnął się boleśnie, w niepokoju. Cofnęła rękę. Na szczęście miejsce z większą częścią naskrobanej treści pozostało nienaruszone przez ciemnoniebieskie plamy, ale litery w dalszym ciągu były koślawe, tak bardzo niedziewczęce; gdyby podać pióro żmijoptakowi i poprosić go, by coś napisał, zapewne wyglądałoby to lepiej, czytelniej. - Przepraszam, Jimmy. Za podłogę i resztę... - za wszystko, za to, że musicie mnie gościć; jej twarz uległa pod presją wahliwego zmartwienia, opuściła więc wzrok, choć to wcale nie pomogło - a zaszkodziło, bo znów przyjrzała się ręcznikowi. Jego rogi były zafarbowane, atrament rozgościł się w każdym włóknie, zniszczeniem potęgujący poczucie skostnienia, którego nie potrafiła nazwać ani nawet odnaleźć we własnej głowie. Ono po prostu tam było. Rozprzestrzenione jak choroba, wdzięczące się przed Jamesem ledwo dostrzegalnym drżeniem brwi i dłońmi odrobinę zbyt mocno zaciśniętymi teraz na pergaminie. - Umyję ją, to wszystko zaraz zniknie - zdecydowała w dość naiwnej obietnicy; tylko tyle mogła zrobić, posprzątać po sobie jak normalny gość, a nie problem odziany w skórę i kości. Żałosne. Przecież nawet z tym sobie nie poradzi - a mimo wszystko zmusiła zmęczone ciało do ruchu i przekręciła się na kolana, już szykując się do wstania. Nie, do próby wstania.
Tower wyzbyło go wszystkiego.
Materiał nasiąkł atramentem, czarnym jak noc, jak smoła. Jakoś paskudnie przypomniał mu o krwi Marcela. O kikucie wbitym krzesło, paskudnej posoce sączącej się na betonowych kaflach. Beznamiętnie wpatrywał się w podłogę wsiąkającą granatową ciecz. To był tylko brud, kleks, rozlany atrament. Jego ślad mówił wiele — o tym, że ktoś tu był, pisał, tworzył i czuł. Atrament był lepszy niż krew; krew ludzi, którzy nie zasłużyli na los, który ich spotkał.
Spojrzał na nią, kiedy jej dłoń znalazła się przy jego twarzy. Rozumiała, prawda? Ona jedna naprawdę wiedziała. Potrafiła pojąć; przeszła więcej, koszmary znacznie gorsze niż jego. Spotkanie z Sallowem nie mogło by niczym w porównaniu z tym, co ściskało ją całą. Cierpiała. Za tą spokojną twarzą i sennym wzrokiem kryła się dziewczyna, która marzyła o kryjówce, w której nikt jej nie dopadnie, z której nikt jej nie wyrwie. Nie chciał tego. Nie próbował jej sprowadzić tu, do tej szarej, ponurej rzeczywistości. Patrzył na nią, kiedy palcami mokrymi od atramentu przesuwała po jego twarzy; zabierz mnie ze sobą tam.
Jej oczy były tak błyszczące, usta tak malinowe mimo bladości skóry. Była taka naprawdę, czy tylko w jego wyobraźni? Emanowała tym, czy tylko mu się zdawało? W całej tej swojej pułapce, potworności była niczym motyl z wygniecionymi przez paluchy skrzydłami. Pył zniknął, kolorowe ślady zatarły się ze sobą; nie umiała latać. Przyjdzie taki dzień, że znów będziesz latać, Celine. Jak dawniej, zachwycając wszystkich.
Spojrzał na pergamin, na słowa, które nakreśliła, próbowała, ale nie pojął żadnego z nich.
— Nie przestawaj — szepnął, zachęcając ją, by pisała dalej, nie przerywała sobie. Zbawienna moc listów mogła dotknąć także jej. Nie potrafił mówić o tym, co czuj. Muzyka pozwalała mu na to wszystko; odzwierciedlała to, co czuł. Słowa kreśliło się na pergaminie łatwiej. Nie dbał o skreślenia, próby. Zaczynał listy setki razy, nie wiedział jak.
— Każda jedna próba, nawet ta, która ląduje w śmietniku jest wiele warta — dodał po chwili podając jej pióro. Nie chodziło przecież o to, by wiadomość dodała do adresata. Nie? To był jedyny sposób czasem na to, by powiedzieć prawdę, wyrwać z piersi wszystko i przekazać je dalej. Nie zawsze szło dalej, ale mogło? — To tylko podłoga. — Wzruszył ramionami, odsuwając nasiąknięty atramentem ręcznik. Pokręcił głową. Nie było żadnej reszty. Nie był świadom, że to, co myślał i czuł było fałszywe; omamione jej wdziękiem, urodą. Był jednak pewien, że choć obcy nie mieli do ich życia wstępu, mogła być wyjątkiem. Przeszła to samo. Przeszła znacznie więcej. Rozumiał ją, wiedział, że gdzieś w trzewiach rozumiała i jego. Tkwił nieruchomo, w tej samej pozycji przez chwilę.
Złapał ją za dłonie, splótł ze sobą.
— Nie — zaprotestował, szukając jej spojrzenia. — Nie trzeba.— Nie musiała tu sprzątać, martwić się o to miejsce. Gościli tu, nie należało do nich. Nie dbał o nie bardziej niż powinie. Był rezydentem, jak i ona. — Spójrz – puścił jej dłonie, odsunął bardziej ręcznik. Palcem wskazał na plamy po atramencie, które zdążyły wsiąknąć w drewniane deski. — Każdy ślad, każda blizna, plama tworzą historię. opowiadają o tym, co miało miejsc. O tym, co warto zapamiętać. To wygląda, jak — zmyślił się na chwilę. — Gęś? Gęsie pióro, pisałaś list gęsim piórem. — Uniósł na nią spojrzenie znów i uśmiechnął się słabo, blado. — Ważny list. Pewnie na niego czeka od dawna. Może straciła już nadzieję? — Wiedział, że Yvette dbała o nią. O Celinę. Nie znał za dobrze portowej uzdrowicielki, ale czuł, że chciała dostać ten list. — Masz jeszcze siłę, żeby ją komuś dać?
maladilem baxtale Romensa
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
- Masz rację - zgodziła się z lekkim skinieniem, chciała się zgodzić. Yvette powinna otrzymać wiadomość, dowiedzieć się, że mury aresztu przestały więzić ją jak kanarka w klatce, że w końcu była bezpieczna u boku dawno zagubionych, ale niezapomnianych przyjaciół. Bo to takie niesamowite, że trafiła akurat do nich. Że w pędzącym ku tragedii pociągu odnalazł ją akurat Marcel, a Jimmy wraz z rodziną udzielił schronienia, ani przez moment nie wypominając tego, że okupowała ich przestrzeń i podjadała skromne zapasy. Powinna wiedzieć - ale czy chciała? Co powie wybranek Baudelaire na ponowne objawienie się jej niestabilnej krewniaczki, co powie sama Yvette? Może już pogodziła się z ich ostatnim spotkaniem - i teraz była szczęśliwsza?
Senny uśmiech na jej ustach nabrał kilku nowych, ciepłych tint; w momencie gdy on wypuścił jej dłonie, ona ponownie sięgnęła do jego twarzy i tym razem dotknęła jamesowego policzka, pozostawiwszy na nim odcisk palca umazanego ciemnym błękitem. Subtelny i nieduży. Tu i tam, a potem z drugiej strony, na drugim policzku. Jakby był niebem o odwróconych kolorach, usłany kordonem gwiazd dopełnionych księżycem, który zapomniał jak prawidłowo ułożyć się do nocnego panowania. - No i jest. Nowa historia. Inna, wspólna - westchnęła cicho i cofnęła się, oparłszy o siedzisko wyścielające wykusz. Każda plama. A oni potrzebowali nowej historii. Ostatnie rozdziały w ich sadze kreśliło pismo ostre i nieczułe, z każdej zmiętej strony wypełzały cienie wślizgujące się do głów przez uszy, oboje mieli tego w sobie dużo, zbyt dużo. Jeśli więc przyjrzał się teraz jej oczom, dostrzegłby w nich właśnie to: zrozumienie, melancholię i radość, że dziś byli tu razem, bo świat tego dla nich nie chciał.
Zasępienie nadeszło dopiero z jego ostatnim pytaniem. Celine opuściła wzrok na smugę skojarzoną z gęsim piórem, a jej myśli uciekły w zgubnym kierunku, przyciągane przez koszmary jakby za sprawą zaklęcia. - Chyba już tylko to potrafię dać, Jimmy - wyznała ze wstydem. Nadzieję. Komuś, nie sobie, dla niej już nie starczyło. Każde marzenie wybiegające w przyszłość i ulga tym, że była na wolności, pojawiały się w akompaniamencie niepokojącej melodii, brzmiącej jak utkane w nutach epitafium. Ludzie tacy jak ona niczego nie wnosili do społeczeństwa, tak uczyło Tower. Powinni po prostu wyginąć. - Nie mam nic więcej - jej uśmiech pobladł i posmutniał, zadrżał panicznie, jednak jeszcze nie zniknął. Mogła być z nim szczera? Ujawnić to, czym dręczyły ją noce? - Wszystko inne znikło, ale wiesz, nawet nie pamiętam czym było to wszystko. Jak Yv mogłaby dalej czekać? Na co? - na mieszańca-kryminalistę, nieroba, dyletantkę, nie tancerkę. Dłoń półwili sięgnęła do góry, chude palce zatrzymały się na powiekach i nacisnęły, w ten sposób wznieciwszy przebijające się przez ciemność drobiny kolorów przypominające przekręcany kalejdoskop. Przed następnymi słowami umilkła na dłuższą chwilę. - Masz tak czasem, Jimmy? Czujesz nic? Jakbyś zgubił kawałek siebie i nie mógł go znaleźć - jej głos prawie już nie brzmiał, był tak cichy. Thomas powiedział jej, że we trójkę poznali gorycz więziennych krat; poza tym widziała to w jego oczach, w które wcześniej patrzyła nieśmiało, niepewnie. Coś przeżył. Coś go dotknęło. Wyrwało z ciała wszystkie kości i połamało je tuż przed jego twarzą albo na jego własnych plecach, wpychając na ich miejsce siatkę toksyny uformowanej w odpowiedni kształt; za nic w świecie nie chciała, by musiał przez to przechodzić. - Zajęliście się sobą nawzajem, ty Marcelem, a on tobą, prawda? Jak zawsze. Nawet nie wiesz jak się cieszę, że... - gdy otworzyła oczy, błysnęła w nich cienka, migocząca powłoka wzruszenia, - Że przez ten cały czas byliście razem i mieliście siebie.
Każde słowo kosztowało ją ogrom energii, ale te wydawały się samoistnie uciekać spomiędzy lekko drżących warg, zaróżowionych od wcześniejszego przygryzania w złości na kleksy stawiane na pergaminie albo nierówno układające się koślawe symbole, które chyba nawet nie były literami. Odkąd tylko dowiedziała się, że Doe i Carrington utrzymywali kontakt, że wspólnie przeżyli traumę, już nie płakała z bólu, ale zdarzało się czasem, że robiła to ze szczęścia. Z ulgi. W celi nie sposób było nie zastanawiać się nad ich losem. O tym czy i w jaki sposób przetrwali w surowej rzeczywistości czającej się za oknem, przypominającej te okropne kruki widywane na dziedzińcu Tower of London, wokół ciał porzuconych zębom rozkładu. Ale oni byli silni, poradzili sobie, nawet jeśli teraz ponosili tego cenę: przygnieceni znajomym ciężarem przeżycia, które wyniszczało. Infekowało niegojącymi się ranami. Jej tam było łatwiej, przecież strażnicy zrobili jej przysługę, że na taki czas dali jej dom i uczyli przydatności.
- Wszystko będzie dobrze - szepnęła, bo nie tylko ona potrzebowała to usłyszeć, ten banał. On również. Wszystko będzie dobrze, to nigdy z nas nie wyjdzie, ale nauczymy się żyć z tym co widzieliśmy i czego doświadczyliśmy. Tylko to potrafię już dać.
— Przepraszam — mruknął w końcu, patrząc na nią. — Zostawiliśmy cię — tam w Parszywym. — To moja wina — szepnął ciszej. Nie myślał wtedy o niej, myślał o sobie, Marcelu. To co poczuł, czego doświadczył ze strony Sallowa zmieniło go już wtedy. Nie miał pojęcia, że sytuacja powtórzy się w Tower. — Marcel chciał zostać... — Chciał ją ratować, jej pomóc. Chciał pomóc temu chłopakowi od gazet, ale on o nich nie dbał. Nie dbał też o Celinę. Martwił się sobą. Czuł palący wstyd, dziś, klęcząc tu przed nią, rozmawiając z nią twarzą w twarz po tym wszystkim. Może mogli coś zrobić. Może nie, nie wiedział. Nie próbowali nawet, po prostu wypchnął przyjaciela z pubu przez okno. — Myślałem, że nie żyjesz — dodał, wciąż cicho, wciąż ledwo słyszalnie. Palce zamknięte na ręczniku zastygły w bezruchu, spojrzenie piwnych oczu opadło na podłogę ze wstydem i zmieszaniem. — Sallow powiedział mi, że cię stracili w Tower. Jak pozostałych. A ja... Ja...— mu ślepo uwierzyłem. Zacisnął zęby, nie dokończywszy. To przez niego Marcel prawie zmarł w Tower. Był zmuszony zrobić to, co zrobił, byle tylko różdżka jego ojca nie sięgnęła jego skroni. Dopiero dzisiaj wiedział, że nie chronił się przed bólem. Chronił tajemnic, których był powiernikiem. On sam podstawił mu się za to kolejny raz, bezmyślnie, bezrefleksyjnie. Był naiwny, głupi. Zacisnął palce na materiale, zamknął je mocno, jak w zaciśniętej w złości pięści. Zgarnął ręcznik do siebie, złożył go na pół, a później położył na kolanach, świadom i nieświadom tego, że zaraz zrobiły się mokre i brudne z tego powodu. — Masz znacznie więcej, Celine. Wiem, że... czujesz się pusta. Stracona. Czujesz, że gdyby nie ludzie wokół ciebie, na których ci zależało to mogłabyś równie dobrze oddać się w ręce losu, przestać walczyć o życie. Wstajesz każdego dnia rozczarowana, że wszystko wciąż tak wygląda, a ty nie obudziłaś się z tego snu, jakim okazuje się życie... Ale przyjdzie dzień, w którym coś poczujesz. Tęsknotę. Zatęsknisz za tym, co kiedyś było, za tym, co czułaś i jak żyłaś.— Uniósł wzrok, odszukując jej. — WIerzę, że po nim przyjdzie dzień w którym zaczniesz brać i żyć. Po prostu musi minąć trochę czasu...— On wciąż nie był pewien. Miotał się, błąkał, ale potrafił się już śmiać. Bywały chwile zapomnienia, normalność do niego wracała, nawet jeśli to wszystko pukało do jego drzwi nocą. — Nie wiem na co — odpowiedział jej szczerze i wzruszył ramionami. — Ale ludzi, którym zależy wciąż z jakiegoś powodu są w pobliżu. Skrzywdzeni, stęsknieni, samotni... Oni też czekają. Aż otworzymy oczy, zbudzimy się do życia — szept był ledwie słyszalny, oczy zeszkliły się, w kącikach pojawiły się krople łez, którym nie pozwolił jednak spłynąć po policzkach. Zamrugał szybko. — Jest moim najlepszym przyjacielem — powiedział głośniej, pewniej. Nie miał co do tego żadnych wątpliwości, nie wstydził się tych słów. — I chyba nie ma nikogo kto zrobiłby dla mnie... dla nas — dla całej jego rodziny. Dla niego, Thomasa, Eve, Sheili. Człowiek na co dzień nie myślał o tym, nie robił rachunków, analiz. Al kiedy go o to spytała zdał sobie sprawę z tego, że to, co ich łączyło przetrwało już największe próby i było niezniszczalne. Kochał go jak brata.— tyle co on. To dobry facet — powiedział tak, jakby chciał ją w tym zapewnić, ale ona tego zapewnienia nie potrzebowała. Doskonale wiedziała, że płynie w nim najczystsza krew, a jego serce jest wytopione z kryształu. Piękne, dobre i czyste, ale nieprawdopodobnie kruche. — Będzie lepiej — powiedział, uśmiechając się lekko, blado. — Nie wiem kiedy, ale będzie. Napewno — dla niego najgorsze minęło. Odeszły chwile największego zwątpienia i bezsensu. Ludzie, którzy go kochali pozwolili mu uwierzyć, że to minie. Chciał, by Celina też to wiedziała. Też to czuła.
maladilem baxtale Romensa
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
- To nic - wtrąciła, skontrowała z desperacją. Z tętniącą w niej płomienną ufnością, że zrozumie dlaczego, że przestanie się zadręczać. Zostawiliście mnie tylko na chwilę, teraz wróciliście obaj, ty i Marcel. - Dobrze zrobiłeś. Dobrze, Jimmy. Musieliście stamtąd uciec i nie oglądać się za siebie, co by to zmieniło, gdybyście zostali? Nic a nic. Was też by wzięli. Nie chciałam tego... - dokończyła ciszej. Gdyby tylko reszta portowej braci miała tyle szczęścia. Phils, Rain i pani Boyle nie musiałyby kończyć z nią w zatęchłej, wieloosobowej celi, a Hagrida nie zabrano by do Azkabanu, gdyby oni również zdołali wtedy uciec, wyślizgnąć się byle dziurą w ścianach pubu i rzucić do biegu w mglistą noc. Znali ścieżki i kryjówki, gdzie nie znalazłby ich żaden patrol. - Może tak było - szepnęła, nie wiem ile razy tam umarłam, zacisnąwszy powieki w strachu przed wypowiedzianym przez niego nazwiskiem. Sallow. Jak pozostałych, kogo? O kim mówił James? - Kto i-inny? A on... on coś ci...? - Celine nie zdołała dokończyć, tak boleśnie dotknięta lękiem na samo wspomnienie mężczyzny, w którego osobie upatrywała źródła całej tej niedoli. W nim i w sobie. Przecież zaczęło się od tego, że zjawił się w pokoju numer trzynaście w towarzystwie dwójki funkcjonariuszy, którym rozkazał przytrzymać ją w momencie napastowania jej myśli, prywatnych myśli. Oddech w piersi znów zaczął szaleć; półwila puściła ręce Jamesa i jedną z dłoni przycisnęła do swoich ust, zakryła nos, w ten sposób próbująca odciąć od siebie te emocje razem z powietrzem.
Nawet jeśli nie zostali aresztowani, magiczna policja widziała ich twarze, mogła skojarzyć z Parszywym, szczególnie jeśli zrobił to Cornelius Sallow, który okłamał Jamesa w - czym? Próbie pochowania jej żywcem czy zrobienia im kolejnej przykrości? Podkreślenia, że na nic nie mieli wpływu? Nie, nie chciała o tym myśleć, nie mogła stawiać się w butach tego urzędnika i dedukować schematów jego decyzji, bo te decyzje były zgubne, złe, wyrządziły tyle krzywd.
Celine przechyliła się do boku i pochyliła głowę, wplotła palce w kosmyki jasnych włosów i pociągnęła za nie, niech boli, tak mówił do niej w jej głowie, do której wtedy wszedł nieproszony, poszukując informacji o jej ojcu. A w tym czasie słuchała Jamesa, tego, co mówił, tego, jak mówił, krok po kroku prowadzona w kierunku powracającego do niej spokoju tylko dzięki ciepłu jego zrozumienia i obietnicy, jaką przed nią roztoczył. Poczujesz. Zatęsknisz. Odżyjesz. Chciałaby, tylko jeszcze nie wiedziała jak, szczególnie nie kiedy jeszcze chwilkę temu dławiły ją duszności, wizję rozmyły zawroty głowy, a pierś rozrywało szaleńcze bicie serca. To było możliwe? Podszepty niepokoju podpowiadały, że tylko się z nią droczył, żeby w końcu przestała jęczeć jak to nie było jej ciężko, jednak mimo to decydowała mu się zaufać, mówić, gdy uspokoiła się i mówić mogła, chociaż słowa paliły język i niechętnie opuszczały gardło.
Sallowa tu nie ma. Sallowa tu nie ma.
Westchnęła drżąco, wstydliwie. Obco brzmiące słowa stawały się klarowne dopiero po poznaniu ich języka, teraz ich sens pozostawał zamazany. - Naprawdę myślisz, że jest jeszcze nadzieja? I że to nie koniec? Że... wzejdzie lepsze słońce? - ledwo pamiętała o co chodziło w byciu szczęśliwym; rozluźniła też uścisk na swoich włosach, bo dopiero on uciszył w niej wzbierającą chwilę wcześniej gwałtowną panikę. Rozpadała się i pozwalała, by coś budowało ją od nowa, na popękanym fundamencie, jak wtedy, gdy za każdym razem ufnie jadła z rąk strażnikom palącym ją na stosie niewysłowionej krzywdy. Natomiast Doe, mimo przeszłości, która rzucała na niego cień, cały był jak skrzypce. Nie musiał na nich grać, żeby kołysać ją w takcie dającej nadzieję melodii. Jak to dobrze, że nie był na nią wściekły, a przecież mógłby być... Półwila zdążyła dojrzeć błyszczące w kącikach oczu łzy, na których widok uśmiechnęła się łagodnie, pocieszająco, po czym skinęła głową. Nie było na świecie drugiego takiego jak Marcel i nie było też drugiego takiego jak James; zdołali odnaleźć się nawzajem w szarej brytyjskiej codzienności i stworzyli duet nie do rozerwania. - Bardzo dojrzałeś - powiedziała nagle, wciąż blado uśmiechnięta; Eve, łatwiej było przypisać to jej zasłudze, albo chociaż udawać, że tak było, niż pytać go o pobyt w Tower. Na pewno tam cierpiał. Każdy cierpiał, a tak wielu nie zdołało z niego wyjść. - Opowiesz mi o Eve? Och, wiem, że chciałabym wiedzieć za dużo, wszystko najlepiej, ale... Wziąłeś ślub szybciej niż Phils czy Rain, chyba najszybciej z nas wszystkich, więc to musi być ładna historia - chociaż nie wiedziała jak to teraz z nimi było, z kobietami z portu - i może nigdy się nie dowie; na tę myśl jej lękliwie spięte mięśnie aż zabolały. Pierwszy list, jaki kreśliła o własnych siłach, miał trafić do Yvette, reszta - to się zobaczy. Nie stopniowała tych przyjaźni, nie mogłaby, a kierowała nią wyłącznie wena twórcza, to, co chciała i mogła ubrać w słowa w danej chwili, usiłując przypomnieć sobie każdy szczegół ukochanych twarzy adresowanych przyjaciół. - Jestem z ciebie dumna - wyznała słabo. Szczerze, z pokrewnym wzruszeniem. Przeżył tę traumę, dźwigał ją na swoich ramionach, ale nie poddał się i odnalazł miłość mimo każdej przeciwności losu.
— Legilimentował mnie— powiedział cicho, pierwszy raz mówiąc o tym głośno. Mówiąc komukolwiek. Nie przyznał się ani Thomasowi, ani Eve, ani Sheili. O Parszywym wiedział tylko Marcel. O Tower tylko Thomas. — Dwa razy — dodał zaraz, po chwili zamyślenia. Czuł, jakby jakiś ciężar zniknął mu z ramion. Niewidzialny, niewidoczny. Nie wiedział nawet, że go posiadał, ale kiedy wypowiedział te dwa krótkie zdania poczuł się lżejszy. I wiedział, że mógłby powiedzieć jej o wszystkim, co wydarzyło się w Tower; czułby się lepiej. — W Parszywym i w Tower. — To było bolesne. Intymne. Dotkliwe i upokarzające. Wertował jego wspomnienia jakby były kolorowym czasopismem. Nie wiedział do dziś ile widział, co zdołał poznać ani jak ten proces naprawdę wyglądał. Miał świadomość tylko dzięki Marcelowi. Sallow sprawiał, że czuł się kompletnie nagi, wykorzystany, zbałamucony. Sądził, że wiedział o nim już wszystko. — Myślę, że kiedyś go zabiję — dodał ledwie słyszalnie, kiwając głową dla potwierdzenia. Czasem o tym myślał. Powstrzymywał go fakt, że był ojcem Marcela. Mimo wszystko. Powstrzymywał go też strach, choć wierzył, że by to zrobił naprawdę. Gdyby tylko miał szansę.
Marcel nic jej nie powiedział? Czy on powinien? O Philippie, Hagridzie? Sallow powiedział, że ścieli wszystkich w Tower. Każdego, kogo zatrzymali. Od tamtej pory widział tylko Yvette w porcie. O nikogo nie pytał. O nikogo nie dbał. Wzruszył ramionami, jakby to nie było ważne. Może nie powinien był o tym wspominać.
Patrzył jak ciągnie za kosmyki włosów, szarpie się z nimi. Przez chwilę tkwił nieruchomo, wciąż z ręką na wilgotnym od atramentu ręczniku, aż w końcu uniósł dłoń i sięgnął ku jej twarzy, by delikatnie odsunąć jeden z niesfornych kosmyków do tyłu, na jej ramię. Delikatnie, ostrożnie. Tak, aby nie dotknąć jej skóry, choć miał na to niebywałą ochotę. Ledwie musnąć ją opuszkiem palca. Podążył spojrzeniem za dłonią. Zrobił to w ciszy.
— Tak — odparł, łapiąc jej spojrzenie znów. — Nigdy nie będzie już tak samo, Celine. To zostanie w tobie na zawsze. Ale któregoś dnia otworzysz oczy, bo obudzą cię promienie słońca. Ciepłe, przyjemne. Bezpieczne. A ty wstaniesz i zatańczysz, by opowiedzieć innym swoją historię w ten sposób. — Pamiętał, że pięknie tańczyła. Jej ruchy były niepowtarzalne, płynne, subtelne, pełne gracji, którą przypisywał wyłącznie damom. A ona to miała jakimś cudem.
Prośba o Eve go zaskoczyła i jednocześnie magicznie sprowadziła na ziemię. Zamrugał, rozchylając usta, wyprostował się.
— Ehm... O Eve? — Przez chwilę miał w głowie pustkę; co mógł jej powiedzieć? Czego chciała słuchać? Miał wrażenie, że nie ma pojęcia o niczym, ale kiedy serce uspokoiło się wreszcie zdał sobie sprawę, że to nieprawda. — Lubi kwiaty. Wszystkie. Lubi je dostawać. I dostaje je za rzadko. Lubi jeździć konno o zmroku i o świcie, galopować tak, by wiatr rwał włosy. Czuć się wolna... Nigdy nie była jak inne... Nęciło ją łamanie zasad, ale nie zawsze miała odwagę. Właściwie to rzadko ją miała. Mimo swojego zdania potrafi być uległa i milcząca. Mimo swojego ognistego temperamentu bywa oziębła. Cierpka. — Zmarszczył brwi na chwilę. — Tańczy. I tańczy w tak, że nie sposób nie spojrzeć. Jest zmysłowa, ale jednocześnie... niestała, ulotna. Jak... zapach perfum. Intensywna. Potrafi zamącić człowiekowi w głowie, ale... Nie robi tego za często. Nie względem osób, na których jej zależy. Czasem też ucieka. Przed problemami. I tęskni. Za czymś... innym. — Za Connorem? Za życiem, korę wiodła przez te dwa lata? Nie, niemożliwe. — Jest nieufna, ale jest dobra — spojrzał na Celinę, przytomniejąc nagle. Chciał ją zapewnić, że mogłaby mieć w niej sojuszniczkę. — Potrzebuje czasu. — Wiedział, że nie zrobiłaby Celinie krzywdy. — Przyjaźniliśmy się całe życie. Przyjaźni się też z Marcellem. — Jeśli to miało dać jej lepszy obraz przed Celiną. Wzruszył ramionami. Nie wiedział, czy była ładna. Ze wszystkich możliwych historii miłosnych najmniej romantyczna. Wbrew całej tej otoczce i temu wszystkiemu. — U nas dziewczęta wychodzą za mąż jak mają... trzynaście, czternaście, piętnaście lat. Byliśmy już i tak spóźnieni, ale... Myślałem, że się dogadamy.— W końcu znali się całe życie, co mogło pójść nie tak? Co mogło ich jeszcze zaskoczyć?
Zamyślił się na chwilę.
— Mawiają, że porywamy kobiety, dlatego nigdy nie pozwalano dziewczynkom się z nami zadawać. I to prawda — dodał i uśmiechnął się lekko. — Ale to nigdy nie dzieje się wbrew jej woli. Jeśli chłopak czuje, że to ta i wierzy, że go przyjmie zabiera ją z dala od rodziny. Nie wraca na noc do domu. I jeśli zgadza się z nim być zostają razem przez parę dni, tak, by rodziny się dogadały. Oswoiły z wyborem. Wysłuchały. Ślub następuje niedługo po tym. Nie wiem, czy to ładna historia. To moja historia — jedna z wielu cygańskich historii, ale wiedział, że dla nich brzmiało to dziwnie, egzotycznie. Może właśnie to pozwoli jej przestać myślec o tym, co ją gnębiło. — Nie chciałabyś się położyć? Możesz napisać ten list jutro — zaproponował jej, zbierając z ziemi mokry ręcznik. Podał jej dłoń, zachęcając ją, by skorzystała z propozycji i odpoczęła.
maladilem baxtale Romensa
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
- Otworzył ci głowę - sapnęła głucho i pociągnęła nosem, patrząca na Jamesa nieobecnym wzrokiem ściąganym w kierunku drastycznych doznań. Rozumiał. Nosił w sobie również ten ciężar. Nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, że jej dłonie sięgnęły policzków czarodzieja i dotknęły ich delikatnie, tak subtelnie, że chude palce półwili równie dobrze mogłyby być tylko iluzją. Rozumiem cię, Jimmy, rozumiem co przeżywasz. - Mury czaszki są na nic. Nie chronią przed tym. A on staje przed otwartą bramą i opuszczonym zwodzonym mostem - szeptała, drżąc na całym ciele wcale nielekko. Jej oddech nagle wydawał się zimny. Jakby gdzieś obok nich pojawił się dementor, krążył wokół nich głodny i odbierał wszelką radość, jaka tylko istniała. W Jamesie, w Celine. Znali to. Radość odbieraną przez Sallowa. Świat zdecydował, że Doe też musiał poznać cierpki smak tego brzemienia, dlaczego? - Otwiera cię i wchodzi do środka, w ciebie, karmiąc się każdym bólem po drodze - tym razem jej dłonie cofnęły się do materiału białej koszuli nocnej i zacisnęły na nim blisko piersi, ale przede wszystkim najbliżej serca, gdy ciałem wstrząsnął spazm fantomowego fizycznego cierpienia. Biedny, biedny James. Kiedyś go zabiję. Los nie tylko zdecydował się obarczyć go ciężarem legilimencji, ale planował zrobić z niego mordercę. Zbrukać jego dłonie krwią - choć przecież powinny tylko trzymać smyczek i roztaczać piękną muzykę. Półwila z trudem przełknęła ślinę i spojrzała na niego przytomniej, z brwiami wciąż ściągniętymi lękiem i troską, pokręciła lekko głową. - Nie ty. Ktoś, ale nie ty. Proszę - błagała cicho, już chlipiąc. - Nie może ci tego zrobić... - Cornelius Sallow, nie ty jemu. Nie może pchnąć w ciebie kolejnej winy i kolejnego grzechu, który zdławi cię od środka i odbierze każdą iskrę szczęścia, jaka jeszcze kiedykolwiek mogła rozbłysnąć.
Gromadzące się wokół niej cienie rozgoniła dłoń sięgająca do pukla męczonych włosów, w ten sposób sprowadzając ją na ziemię, uświadamiając, że to, co tańczyło w jej głowie, było tylko tam. I jeśli przestałaby o tym myśleć, znikało. Choćby na krótką, ulotną chwilę. Z pewnym zdziwieniem uniosła powieki i odnalazła spojrzenie poszukującego jej Jamesa.
- Zagrasz mi wtedy? - spytała z nieśmiałą nadzieją, pewna, że prosiła o zbyt wiele. W Tower nie należało prosić o cokolwiek. Nie należało liczyć, że ktoś uczyni ci przyjemność; tam wszystko działo się wyłącznie ku przyjemności strażników, panów zimnego, kamiennego królestwa wypełnionego krzykiem i płaczem. Nie tylko ich, ale każdego więźnia, który w końcu ulegał presji drogi cierniowej. - To też twoja historia - ta przeszła i ta obecna, sygnowana plamami atramentu tworzącymi na jego twarzy nieistniejącą konstelację. Nasza historia. Mógłby być królewiczem, bratem, który zjawiał się przy jeziorze w poszukiwaniu zaklętej w łabędzia siostry, podczas gdy gdzieś w tle majaczyłaby odziana w czerń sylwetka Corneliusa, podłego czarnoksiężnika. Tylko czy koniec tej baśni byłby szczęśliwy?
Jedna baśń była. Baśń o Eve. Celine słuchała jej z wypłowiałym, sennym uśmiechem, oczarowana postacią malowaną przez Doe, niemal czuła we własnych włosach podrygi wiatru towarzyszącego beztroskiemu galopowi, chociaż sama nigdy nie siedziała w siodle; czuła słodki zapach kwiatów i spoconego ciała po tańcu czarującym każdego widza. A więc miały coś wspólnego. Coś, o czym półwila nawet bała się myśleć, przekonana, że nie była już godna żadnych puent. Czy nie tak zapewniali w więzieniu? Mogła kołysać biodrami ku męskiej uciesze, ale nic więcej. Żadnej sztuki czy klasyki, żadnego wzruszenia.
- Brzmi jak ptak. Ptak, którego bardzo kochasz - stwierdziła łagodnie, z drobinami szczęścia zaplątanymi w głosie - bo to znaczyło, że James naprawdę odnalazł w życiu coś, co gwarantowało mu bezpieczną ostoję. Miejsce - w sercu drugiego człowieka -, w którym mógł zatrzymać się po żegludze przez porywisty sztorm. - Porwałeś ją? I chciała z tobą być, skoro teraz jesteście razem, tak? To... To bardzo romantyczne. Porwać królewnę i zrozumieć, że jest się przez nią chcianym - jej głos słabł, w porównaniu do niemal szczęśliwego migotania w oczach. Niemal. Każdy kolor musiał zostać splamiony szarością, a ta nadciągała ku niej i tym razem, za moment sprawiwszy, że Celine zasępiła się odrobinę, posmutniała. - Wiesz, Jimmy, to głupie, ale chyba chciałabym, żeby mnie też ktoś tak porwał. Kochał tak mocno, by zabrać gdzieś daleko. Daleko stąd. Och, ale co ja plotę, to się nie stanie... Nigdy. Te dziewczynki, u was, muszą być... Dobre - nietknięte cudzą, nieproszoną dłonią, nienaruszone chciwością okrutników będących zbyt blisko pod byle pretekstem, wartościowe, zasługujące na człowieczeństwo - a ona była tego zaprzeczeniem. Marcel, na przykład, by jej nie porwał. Nie dlatego, że nie należał do specyficznej, cudownej społeczności, w jakiej wychował się James, a dlatego, że nie była już tego godna. Kiedyś - być może. Ale teraz? Celine opuściła wzrok i znów pociągnęła nosem, kryjąc w sobie łzy parzące kąciki oczu przez tę myśl. - Dziękuję. Nie miej wątpliwości, nigdy, bo to bardzo ładna historia - szepnęła i kiwnęła głową, pergamin wysunął się spomiędzy zmęczonych palców i opadł na podłogę, szczęśliwie gdzieś obok ciemnobłękitnej plamy po rozlanym atramencie. Niestety - nawet tego nie poczuła. Nie zauważyła. Zamiast tego przyjęła dłoń Doe i z trudem podniosła się z ziemi, usilnie ignorując zawroty głowy, które zatańczyły wówczas z błędnikiem. Przynajmniej coś wciąż w niej tańczyło, tylko to. - Dokończę później - zdecydowała w niemocy; później, nie jutro. Jeśli Yv naprawdę czekała na jej znak, musiała go otrzymać bez względu na to, jak bardzo Celine bolała ręka. - A ty? Co będziesz robił? - zapytała z bladym uśmiechem, w drodze do sypialni. Opowiedz mi, James. Opowiedz co teraz cię zajmuje, co pochłania, dokąd chodzisz, czy wciąż grasz.
zt
Nie miał niczego, czego ludzie z Tower od niego chcieli i nie miał zamiaru podnosić tej kwestii ani bratu, ani nikomu innemu. Zresztą, gdyby tylko wiedział, co dokładnie miało miejsce wtedy w Lancashire, mógłby ocenić czy cokolwiek im zagrażało...
Może podświadomie starał się zebrać po domu wszystko, co posiadał - nawet jeśli nie było tego wiele. Może powinien na wszelki wypadek, przygotować się do... do ucieczki? Nie, nie mógłby im tego zrobić. Ale chciał, żeby jego rzeczy były w jednym miejscu, jakby ich potrzebował - gdyby coś miało się wydarzyć złego.
Te paranoje, razem z koszmarami nie dawały mu spokoju. Był zmęczony, nawet nie podniósł wzroku na Jamesa i Celinę, kiedy przechodził obok na schodach, znajdując się na dole i z jednej szuflady zbierając te pieniądze, które wiedział, że siostra zabrała podczas styczniowej ucieczki. Schował je na kupce swoich rzeczy, do torby między innymi.
Nie, wiedział doskonale, że to była tylko jego paranoja - to, że mogłoby im coś grozić. Przecież nikomu nie zawinił, nie tak jak wtedy, kiedy napadnięto na ich tabor. Nic nie powinno im grozić, prawda? Więc dlaczego czuł taki paranoiczny lęk, że jednak coś mogło im się stać?
| Zabieram Sheili moje 384 PM. Zt.
Sowa była zamknięta i w domu i wyraźnie niezadowolona. Nie powinien tego robić - nie powinien sobie pozwolić na tę chwilę słabości i może pewnego rodzaju nadziei, że jednak mógłby...
Wiedział kto był autorem jeszcze przed otwarciem i tym bardziej powinien się powstrzymać. Nie otwierać listu, złapać tę sowę i i zawrócić ją - odesłać po prostu nieotwarty. Ale zamiast tego teraz siedział z kopertą w dłoniach, powoli przy pomocy tępej strony nożyka, podważając jej zamknięcie. Musiał działać ostrożnie - z precyzją i żeby nie naruszyć koperty. Po tym już w jego dłoniach znalazł się list, o którym jednocześnie chciałby zapomnieć i zapamiętać. Nie miał czasu czytać go więcej niż dwa czy trzy razy, tym bardziej że też nie powinien przecież o niej myśleć - powiedział że odpuści, nie dał rady wtedy z Justine. Zresztą, jak mógłby jej spojrzeć w oczy? Jej siostra na pewno jej powiedziała... właściwie co mogła jej powiedzieć? Nie był tego do końca pewny, co dokładnie, bo cokolwiek nie powiedziała - nie przyniosło to zbyt wiele skutków. Nie mógł jej zobaczyć, nie mógł się z nią kontaktować, a przynajmniej nie powinien. Sprowadzał na wszystkich kłopoty, nie potrafił niczego zrobić porządnie. Nawet w połowie marca, co się z nim stało? Że nie mógł tam wtedy zdjąć zwykłych zabezpieczeń?
Nie radził sobie, nie rozumiał. Coś w nim powoli pękało. Czy to było zmęczenie? Niedospanie? Wyrzuty sumienia i poczucie winy, które w nim rosło z każdym dniem, przypominając o sobie? Nie mógł tego naprawić w żaden sposób, przecież wiedział - jeśli to wszystko co wtedy opowiadał było prawdą, nie było sposobu, aby w jakikolwiek sposób to naprostował. To nie było przecież sprowadzenie na kogoś kłopotów! Był mordercą, to było faktem i nie mógł tego zmienić, chociaż tak bardzo chciał móc w to nie wierzyć. Chciałby obudzić się i dowiedzieć, że to wszystko było wyłącznie złym snem, który już odszedł w niepamięć - ale nie mógł.
A jednak to zrobił, odwracając kartkę z listem, dopisując na prędko Przepraszam, za wszystko., nie wiedząc nawet czy Kerstin to dostrzeże, czy nie pozbędzie się listu jak tylko go zobaczy.
Powinna. Powinna go spalić lub wyrzucić.
Ostrożnie postarał się włożyć list z powrotem do środka. Nie musiał się aż tak bardzo martwić dokładnością, przecież mógł być pewny, że również i Kerstin nie pakowała go dokładnie. Wystarczyło wyłącznie zapieczętować z powrotem kopertę, zamknąć ją odpowiednio i wszystko mogło być w porządku - tak, jakby nikt tego listu nigdy nie otworzył, ani nigdy nie przeczytał.
| Powiedzmy, że ST całego procesu otwarcia i zamknięcia bez uszkodzeń listu to 60, Tomek ma zręczne ręce na II, więc +30 do rzutu.
'k100' : 96
Jej delikatne palce przesunęły się po jego policzkach, ale w pierwszej chwili prawie ich nie poczuł. Zatopiony we wspomnieniach dopiero po chwili zdał sobie sprawę z przyjemnego, delikatnego dotyku dziewczyny, wtedy też uniósł na nią spojrzenie. Nieco nieprzytomne, niepewne. Ten dotyk nie był intymny, wymowny. Mimo to był czuły.
Nic nie jest w stanie ich ochronić przed tym. Nic ich nie uchroni następnym razem — ale przecież Vane powiedział, że istnieje sposób na to. Da się. Można się tego nauczyć.
— Słyszałem, że… jest sposób. Jest sposób na to, by taki mur stworzyć, ale to chyba bardzo trudne. Znam kogoś kto chyba to potrafi. Gdybyś chciała… — Nie wiedział, czy potrafiłby jej to załatwić, ale rzeczywiście znał kogoś kto proponował mu pomoc. Nie wierzył w to wtedy, ani w to, że dałby radę. Gdyby to było takie proste wszyscy by o tym mówili, a on nawet dotąd nie słyszał o legilimencji.
Przełknął ślinę, kiwnął głową, ale nie powiedział nic więcej. Czuł, że i tak każda jego myśl była tak głośna, że Celine słyszała ją bardzo wyraźnie. Jakby krzyczał, wrzeszczał. Jakby całym sobą próbował zakomunikować światu, a jednocześnie nie chciał zdradzać zupełnie nic, zabierając tę tajemnicę ze sobą do grobu. Nie wyjawił tego ani siostrze ani żonie. Nie wyjawił nawet bratu, że nie był to pierwszy raz. Marcel nie mógł wiedzieć, że był jakiś drugi — ale jak można było wyznać coś tak wstydliwego? Przyznać, że ktoś obdarł go ze wszystkiego i wszedł do środka, w niego, bez jego woli, wbrew protestom, walce, potęgując nienawiść, strach. Udawał przed samym sobą, że to nic, ale to wracało. Pojawiało się w jego życiu w najmniej spodziewanych chwilach, w momentach, kiedy stawał sam na sam przed własnymi demonami. Wycofywał się. Przy Sheili, Eve. Ze strachu, ze wstydu. I chociaż próbował, nie potrafił się tego pozbyć.
— Ktoś musi — wyznał cierpko, a w jego oczach zapłonęła pewność i zdecydowanie. Sallow musiał za to zapłacić. Za wszystko to, co im zrobił, za ból, za cierpienie, za strach.
Gdy spytała o grę zająknął się. Nie grał odkąd trafił do Tower. Odkąd łamali im palce i leczyli po to, by złamać znów.
— Zobaczymy, nie obiecuję— odpowiedział z lekkim uśmiechem. Nie mógł jej tego obiecać. Nie obiecywał. Unikał obietnic i tego, by łapano go za słówka. Unikał przyrzeczeń, których mógł nie spełnić. Bo to była świętość. Największa i najważniejsza prawda. Tym była też przysięga małżeńska. Obietnica, którą złożył Eve. Mogła myśleć o nim różnie, wątpić w niego, ale nie powinna wątpić w jego przyrzeczenie.
— Tak, to prawda — przyznał z mglistym uśmiechem. Kochał Eve. Choć w takich chwilach jak ta, kiedy był przy Celinie, zapominał o tym. Coś niego przysłaniało mu myśli. Ona. Jej uroda, wdzięk. Dlatego opowiadanie o tym było znacznie bardziej krępujące. Jak mógł opowiadać o własnej żonie, kiedy tętno mu przyspieszało, gdy Celine była tuż obok? — Chciała. Nie wiem, co we mnie wtedy widziała, ale przyjęła mnie — przyznał z lekkim wstydem, opuszczając głowę. Uśmiechnął się na moment pod nosem, do samego siebie. Pamiętał tamto lato — czas, w którym poznawali się w ten inny sposób. Jak kochankowie, nie przyjaciele. Byli tacy skrępowani, a jednocześnie podekscytowani. Szczęśliwi.
Nie rozumiał, co chciała mu przekazać o cygańskich dziewczynach. Nie wiedział zbyt wiele o Celinie, nie miał pojęcia o wszystkim, co przeszła — wbrew temu co sądzono cyganki bywały porządniejsze od dziewcząt, które w życiu spotkał, poznał. Po prostu zaczynały wszystko wcześniej. Z tym jedynym, najważniejszym. Tym, z którym wiążą się na całe życie. Uśmiechnął się i przytaknął, nie wiedząc, co chodziło jej po głowie, by zaraz dodać:
— Może ktoś porwie, skąd wiesz? Może po prostu nie trafiłaś na tego, który to zrobi, wszystko przed tobą — musiało tak być. Była młoda, piękna, życie się dopiero przed nią rozpoczynało.
Wstał, by potowarzyszyć jej te kilka kroków, ale zatrzymał się przed sypialnią, wzruszając ramionami.
— Nie mam pojęcia — przyznał szczerze. Miękki głos nosił ślady beztroski, lecz była ona jedynie cieniem tego, co rozbrzmiewało kiedyś. — Zobaczę. Śpij dobrze, Celine.
|zt
maladilem baxtale Romensa
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka :: Dom Bathildy Bagshot