Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka :: Dom Bathildy Bagshot
Wykusz z widokiem na ogród
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wykusz
Schody prowadzą do otwartego pokoju z wykuszem, który analogicznie do parteru zwęża się w korytarz prowadzący do pokoju, sypialni i łazienki. Miejsce jak większość w domu, obudowane półkami dźwigającymi książki na temat magii. Okno otwiera się na zarośnięty i zaniedbany ogród.
Wiedziała, jak to jest budzić się w nocy pośród ciszy i po prostu patrzeć. Łapać szczegóły malutkiej twarzyczki, wpatrywać się, jakby dostrzec się miało coś więcej. Spędzała tak pierwsze noce, a może tygodnie, gdy tylko była w stanie jakoś funkcjonować, a organizm nie domagał się odpoczynku tak jak w pierwszych dwóch dniach. Patrzyła, tonąc w wątpliwościach i obawach, a z czasem po prostu, jakby chciała zapamiętać każdą zmianę zachodzącą w niemowlaku. Te zachodziły szybko albo to ona z każdym dniem widziała po prostu więcej i inaczej. Stała się jednak dla niej małym szczęściem i jedynym, które bezpiecznie do siebie dopuszczała. Zmieniła rzeczywistość, wywróciła wszystko do góry nogami, lecz pierwszy raz nie było to tak bolesne i trudne do przyjęcia. Po pierwszym zamieszaniu jej obecność koiła myśli, uspokajała emocje, nadawała innego sensu codzienności. Trzymanie jej w ramionach wywoływało uśmiech na twarzy, budziło uczucia, które przez miesiące kojarzyły się tylko z problemami. Teraz wszystko wydawało się inne, chociaż to tylko jeden mały człowiek i nieodłączny już element życia. Myśli uciekły na moment ku sofie, gdzie ułożyła małą, aby mogła jeszcze pospać. Miała ochotę wstać i po prostu iść do niej, wziąć ją z powrotem w ramiona, ale kiedy otworzyła oczy, by to zrealizować, w przejściu stał już James. Serce załomotało ze strachu, organizm zalał ją adrenaliną, gdy nagła obecność była ostatnim, czego się spodziewała. Emocje opadły jednak szybko, nie mając żadnego zagrożenia w nim.
- Leżą przy schodach. Musiałeś je minąć.- odparła, musiał ich nie zauważyć, gdy tu szedł.- Porozrzucałeś je po stopniach, więc przełożyłam w jedno miejsce.- dodała zaraz.- Zmień je dziś, bo jeszcze dzień lub dwa i będą stały same. W komodzie masz zacerowane drugie.- rzuciła, spoglądając na niego z mieszanką dezaprobaty i rozbawienia. Podniosła się, zerkając zaraz, jak szybko wykorzystał okazję, by zająć już ciepłe miejsce. Milczała przez chwilę, zdziwiona pytaniem, które padło w jej kierunku. Zmieszała się lekko, niepewna.
- O tym, co muszę dziś zrobić, ale słońce tak przyjemnie grzało, że nie mogłam się ruszyć.- zdradziła w końcu.- I czekałam, aż wstaniesz, ale nie spodziewałam się, że zajdziesz mnie tak cicho.- kącik jej ust drgnął, ale nie uniósł się w pełniejszym uśmiechu. Czekała na jego decyzje, nie poganiając go, gdy wyraźnie rozważał swoje możliwości. Cóż, trafił mu się dziś dzień, kiedy mógł wybrać, co chciał, a to faktycznie należało przemyśleć dokładnie.
- Dobrze, więc jajecznica.- przytaknęła mu, sięgając po ostatnie trzy jajka. Nie pomyliła się, że to właśnie one go skuszą. Dziwnym ciepłem rozlała się świadomość, że czegoś jeszcze była przy nim pewna, że nie wszystko było tak inne i popsute. Nie zdążyła jednak nic zrobić, gdy usłyszała odpowiedź, jakiej jednak się nie spodziewała. Spojrzała na niego ponownie, nie umiejętnie ukrywając cień zaskoczenia. Patrząc na ostatni czas, wszystko, co stało się jeszcze przed miesiącem, przypuszczała, że wykręci się w jakiś sposób. To wydawało się bardziej normalne i na miejscu. Wróciły do niej jego słowa, wtedy z plaży. Będzie, jak chcesz. Czy to nim kierowało? Chciał z nią iść, bo czuł, że musi?
Zatrzymała na moment powietrze w płucach, nie pozwalając, by za chaosem myśli spłycił się oddech. Odetchnęła powoli, odzyskując spokój, który prawie wymknął się pod naciskiem wątpliwości.
- Cieszę się.- szepnęła, a ciemne oczy zdawały się pogodniejsze niż jeszcze chwilę temu.- Mogę, jeżeli chcesz. Mała i tak spędza czas na dworze, przy ładnej pogodzie zabieram ją na krótkie spacery w pobliżu. Starsze sąsiadki były nią zachwycone.- mówiły jej, że promieniała, odkąd mała pojawiła się na świecie, ale nie rozumiała, co kryło się za tymi słowami. Nie widziała tego.
- W pokoju na sofie, nakarmiona i przewinięta, potrzebuje już tylko snu do pełni szczęścia.- wyjaśniła, lekko poruszona, zainteresowaniem Jamesa. Nie mieli okazji porozmawiać o tym, jakie odczucia budziła w nim córka. Rytm dnia dawał im mało szansy do rozmów poza krótką wymianą zdań co wieczór, gdy wracał z pracy. Kiedy stawiając przed nim kolację i składając krótkiego całusa na policzku, pytała o dzień czy samopoczucie. Słuchała, gdy chciał mówić i milczała, gdy nie chciał. Jednak w tym wszystkim, gdy był zmęczony po całym dniu, nie było miejsca na głębsze rozmowy. Poza tym nie była pewna, czy oboje byli gotowi na takie.
- W ścianie drugiego pokoju też jest dziura. Mniejsza niż ta w dachu i załatałyśmy ja z Aishą... prowizorycznie. Tylko jak przyjdzie mróz, na pewno będzie dostawał się do środka.- odparła, kiedy wspomniał o dachu. Wypadało się w końcu tym zająć, pogoda już teraz bywała kapryśna i każde jej załamanie sprawiało, że obserwowała jakie szkody wyrządzał grad czy deszcze.
- Może być staw i myślę, że dam radę. Nie jestem już tak słaba, jak wcześniej.- każdy jej spacer był krótszy niż to, co proponował James, ale była gotowa zaryzykować. Nie chciała ograniczeń, ciągnęło ją do otwartej przestrzeni i ruchu. Poczucie słabości budziło potrzebę, by ruszyć się.- Weźmiesz koc z góry? Możemy tam zostać na trochę, jak będziemy chcieli – zaproponowała jeszcze, nawet tylko po to, aby móc położyć Djilię.
Wróciła do przygotowywania mu śniadania, ale słuchała go ciągle. Zerkając przez ramię od czasu do czasu, gdy mówił coś, co przykuwało jej uwagę. Uśmiechnęła się, kiedy zauważyła, jak jego twarz się rozpogodziła. Prychnęła, chociaż dźwięk przypominał bardziej tłumiony śmiech.
- No co ty nie powiesz, ciekawe po kim to ma, co? – odwróciła się bardziej w jego stronę, a brew uniosła się ku górze.- Będę bez szans, jeżeli ma jeszcze więcej twojego charakterku.- dodała, kłamliwy grymas wykrzywił jej usta. Tylko że oczy się śmiały tak jak dawno nie. Jeżeli Gillie miała więcej jego najlepszych cech, będzie bardzo trudno, cokolwiek z nią zdziałać.
Pokręciła powoli głową, by uspokoić go, bo nie działo się nic złego.
- Chcę, by przyszedł, po prostu.- odparła. Odkąd widzieli się ostatnim razem, Marcel skupiał jej myśli na sobie. Nie umiała tego określić, nie wiedziała nawet do końca, jakie emocje budził tym.- Chcę z nim porozmawiać, chyba w końcu muszę. Zasłużył na to, ale chcę, żebyś też przy tym był.- wyjaśniła, skupiona znów na tym, co robiła. Przerzuciła gotową jajecznicę ze starej, powoli wysłużonej patelni na talerz, dodała pół kromki chleba. Wyciągnęła widelec z szuflady i podeszła do Jima, by postawić przed nim jedzenie. Pochyliła się mocniej, składając na jego policzku pocałunek, czuły i krótki.
- Smacznego.- szepnęła przy jego uchu i cofnęła się. W czasie kiedy jadł, zrobiła sobie herbatę z resztek, które zostały i dały radę jeszcze zabarwić zagotowaną wodę. Zostawiła kubek na stole, by pójść po Marcię i usiadła z nią na krześle obok. Nuciła jej starą romską piosenkę, którą czasami też jej śpiewała, kiedy były same.
- Leżą przy schodach. Musiałeś je minąć.- odparła, musiał ich nie zauważyć, gdy tu szedł.- Porozrzucałeś je po stopniach, więc przełożyłam w jedno miejsce.- dodała zaraz.- Zmień je dziś, bo jeszcze dzień lub dwa i będą stały same. W komodzie masz zacerowane drugie.- rzuciła, spoglądając na niego z mieszanką dezaprobaty i rozbawienia. Podniosła się, zerkając zaraz, jak szybko wykorzystał okazję, by zająć już ciepłe miejsce. Milczała przez chwilę, zdziwiona pytaniem, które padło w jej kierunku. Zmieszała się lekko, niepewna.
- O tym, co muszę dziś zrobić, ale słońce tak przyjemnie grzało, że nie mogłam się ruszyć.- zdradziła w końcu.- I czekałam, aż wstaniesz, ale nie spodziewałam się, że zajdziesz mnie tak cicho.- kącik jej ust drgnął, ale nie uniósł się w pełniejszym uśmiechu. Czekała na jego decyzje, nie poganiając go, gdy wyraźnie rozważał swoje możliwości. Cóż, trafił mu się dziś dzień, kiedy mógł wybrać, co chciał, a to faktycznie należało przemyśleć dokładnie.
- Dobrze, więc jajecznica.- przytaknęła mu, sięgając po ostatnie trzy jajka. Nie pomyliła się, że to właśnie one go skuszą. Dziwnym ciepłem rozlała się świadomość, że czegoś jeszcze była przy nim pewna, że nie wszystko było tak inne i popsute. Nie zdążyła jednak nic zrobić, gdy usłyszała odpowiedź, jakiej jednak się nie spodziewała. Spojrzała na niego ponownie, nie umiejętnie ukrywając cień zaskoczenia. Patrząc na ostatni czas, wszystko, co stało się jeszcze przed miesiącem, przypuszczała, że wykręci się w jakiś sposób. To wydawało się bardziej normalne i na miejscu. Wróciły do niej jego słowa, wtedy z plaży. Będzie, jak chcesz. Czy to nim kierowało? Chciał z nią iść, bo czuł, że musi?
Zatrzymała na moment powietrze w płucach, nie pozwalając, by za chaosem myśli spłycił się oddech. Odetchnęła powoli, odzyskując spokój, który prawie wymknął się pod naciskiem wątpliwości.
- Cieszę się.- szepnęła, a ciemne oczy zdawały się pogodniejsze niż jeszcze chwilę temu.- Mogę, jeżeli chcesz. Mała i tak spędza czas na dworze, przy ładnej pogodzie zabieram ją na krótkie spacery w pobliżu. Starsze sąsiadki były nią zachwycone.- mówiły jej, że promieniała, odkąd mała pojawiła się na świecie, ale nie rozumiała, co kryło się za tymi słowami. Nie widziała tego.
- W pokoju na sofie, nakarmiona i przewinięta, potrzebuje już tylko snu do pełni szczęścia.- wyjaśniła, lekko poruszona, zainteresowaniem Jamesa. Nie mieli okazji porozmawiać o tym, jakie odczucia budziła w nim córka. Rytm dnia dawał im mało szansy do rozmów poza krótką wymianą zdań co wieczór, gdy wracał z pracy. Kiedy stawiając przed nim kolację i składając krótkiego całusa na policzku, pytała o dzień czy samopoczucie. Słuchała, gdy chciał mówić i milczała, gdy nie chciał. Jednak w tym wszystkim, gdy był zmęczony po całym dniu, nie było miejsca na głębsze rozmowy. Poza tym nie była pewna, czy oboje byli gotowi na takie.
- W ścianie drugiego pokoju też jest dziura. Mniejsza niż ta w dachu i załatałyśmy ja z Aishą... prowizorycznie. Tylko jak przyjdzie mróz, na pewno będzie dostawał się do środka.- odparła, kiedy wspomniał o dachu. Wypadało się w końcu tym zająć, pogoda już teraz bywała kapryśna i każde jej załamanie sprawiało, że obserwowała jakie szkody wyrządzał grad czy deszcze.
- Może być staw i myślę, że dam radę. Nie jestem już tak słaba, jak wcześniej.- każdy jej spacer był krótszy niż to, co proponował James, ale była gotowa zaryzykować. Nie chciała ograniczeń, ciągnęło ją do otwartej przestrzeni i ruchu. Poczucie słabości budziło potrzebę, by ruszyć się.- Weźmiesz koc z góry? Możemy tam zostać na trochę, jak będziemy chcieli – zaproponowała jeszcze, nawet tylko po to, aby móc położyć Djilię.
Wróciła do przygotowywania mu śniadania, ale słuchała go ciągle. Zerkając przez ramię od czasu do czasu, gdy mówił coś, co przykuwało jej uwagę. Uśmiechnęła się, kiedy zauważyła, jak jego twarz się rozpogodziła. Prychnęła, chociaż dźwięk przypominał bardziej tłumiony śmiech.
- No co ty nie powiesz, ciekawe po kim to ma, co? – odwróciła się bardziej w jego stronę, a brew uniosła się ku górze.- Będę bez szans, jeżeli ma jeszcze więcej twojego charakterku.- dodała, kłamliwy grymas wykrzywił jej usta. Tylko że oczy się śmiały tak jak dawno nie. Jeżeli Gillie miała więcej jego najlepszych cech, będzie bardzo trudno, cokolwiek z nią zdziałać.
Pokręciła powoli głową, by uspokoić go, bo nie działo się nic złego.
- Chcę, by przyszedł, po prostu.- odparła. Odkąd widzieli się ostatnim razem, Marcel skupiał jej myśli na sobie. Nie umiała tego określić, nie wiedziała nawet do końca, jakie emocje budził tym.- Chcę z nim porozmawiać, chyba w końcu muszę. Zasłużył na to, ale chcę, żebyś też przy tym był.- wyjaśniła, skupiona znów na tym, co robiła. Przerzuciła gotową jajecznicę ze starej, powoli wysłużonej patelni na talerz, dodała pół kromki chleba. Wyciągnęła widelec z szuflady i podeszła do Jima, by postawić przed nim jedzenie. Pochyliła się mocniej, składając na jego policzku pocałunek, czuły i krótki.
- Smacznego.- szepnęła przy jego uchu i cofnęła się. W czasie kiedy jadł, zrobiła sobie herbatę z resztek, które zostały i dały radę jeszcze zabarwić zagotowaną wodę. Zostawiła kubek na stole, by pójść po Marcię i usiadła z nią na krześle obok. Nuciła jej starą romską piosenkę, którą czasami też jej śpiewała, kiedy były same.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Przyglądał jej się chwilę podejrzliwie, mrużąc oczy, marszcząc brwi, gdy zarzuciła mu, że nie rozglądał się zbyt dokładnie, a potem uniósł je pod falującą grzywkę, wyrażając zdziwienie ich rzekomym stanem. Nie wydawały mu się już takie znoszone, ale postanowił nie protestować łaskawie, nie chce jej tym urazić. Może jej nos rzeczywiście był wrażliwszy i czulszy niż jego, kiedy całymi dniami przesiadywał w stajni. Nie obrócił się już za nimi i nie wrócił do poszukiwań, zamiast tego zajmując miejsce przy stole, czując jak słońce przyjemnie ogrzewa go przez szybę. Jego skóra była ciemniejsza, opalona już od słońca; codziennej pracy w Devon, festiwalu lata, teraz dzięki porannemu, ostrzu słońcu wydawała się mniej karmelowa. Pojaśniały mu jednak włosy, rzęsy; brązowe kosmyki przeplatały się z tymi ciemniejszymi. Uśmiechnął się pogodnie, gdy wspomniała o zacerowanych skarpetkach w komodzie. Przymknął powieki na moment, pozwalając by światło zalało mu też całą twarz.
— Ta, rozumiem to — wymamrotał z błogością na twarzy, teraz zajmując jej miejsce i korzystając z uroków niedzielnego poranka. — Mhm... Wolałabyś, żebym się stoczył z góry jak słoń i spadł z wszystkich schodów? — Otworzył jedno oko i łypnął na nią szybko. — Tak myślałem — odpowiedział sam sobie, z zaskakującą pewnością w głosie. Nie umknęło mu jej zdziwienie jego potwierdzeniem, ale nie zdziwił się w odpowiedzi, nie uśmiechnął też. Przymknął powoli powieki, delektując się słońcem, którego promienie wydawały się być znaczni cieplejsze przez okno; skoncentrowane przez szybę jak soczewka. — Wydajesz się zaskoczona — zauważył mrukliwym tonem, oddychając powoli i głęboko, póki nie rozchylił ciężkich powiek, by zerknąć w stronę drzwi prowadzących do kuchni.
— Zachwycone — powtórzył po niej ostrożnie, z rezerwą w głosie. Nie było powodu, by wątpił w słowa Eve. Nie zakładał, by mylnie zinterpretowała zachowanie tych kobiet, musiała w tej sytuacji czuć, kiedy ktoś chciał skrzywdzić jej dziecko, prawda? Mimo to nie ufał temu, a już na pewno tym głupim staruchom. A potem uniósł brwi wysoko i zwrócił się w jej stronę. Stałą do niego tyłem, nie widział jej twarzy, ale w tonie jej głosu rozpoznał... beztroskę. Jakby nie było w tym nic nieodpowiedniego.— Na sofie w salonie? A jak spadnie? — Oburzenie rozbrzmiało w jego głosie, a zaraz potem dołączyły do niego zmarszczone w niezadowoleniu drzwi. — Nie możesz jej tak zostawiać. Nawet jak śpi — syknął cicho, zsuwając się niezdarnie z krzesła; przez to światło źle ocenił odległość do ziemi. Nie miał w gruncie rzeczy żadnej świadomości na temat niebezpieczeństw mogących czekać na takie dziecko, a jednak silne było w nim przekonanie, że zajmował się własną ostrą w małym mieszkaniu w Birmingham, gdy miał trzy, cztery lata, ledwie odstawał od ziemi i taszczył ją czuciowo ciągnąć po ziemi, bo nie miał siły jej unieść; jak lalkę, zabawkę, nie żywą istotę. Pamiętał jak obejmował ją, próbując chronić przed ogniwem ojca, choć jego głowa była wielkości jego otwartej dłoni.
Zostawił ją w kuchni, kierując się do salonu, gdzie na sofie rzeczywiście spała dziecina. Była taka mała, był pewien, że zmieściłaby mu się na dłoni i przedramieniu bez problemu. Jej rączki były tak drobne, nie przekraczały jednej trzeciej jego własny palców, a paznokcie tak małe, że z trudem mógł je dojrzeć. Patrzył na nią chwilę, owiniętą w jakieś szmaty, robiące za wygodny becik. Wydawała mu się taka słaba, taka krucha, wątła. Wymagająca stałego nadzoru, niekończącej się opieki. Westchnął cicho i powoli wziął ją w całym tym tobołku na ręce i nie spuszczając z niej wzroku, w nieruchomych, sztywnych ramionach wrócił z nią do kuchni, gdzie ułożył ją powoli i ostrożnie na odsuniętym krześle, które chwilę wcześniej zajmował, a jeszcze przed nim Eve; skąpanym w słońcu miejscu. Zdawała się nie zareagować w ogóle na intensywne światło, oczy miała mocno zamknięte, powieki ściśnięte.
— Zajmę się nią później. — Dziurą, która sprawiała problemy. Musieli się jej pozbyć zanim temperatury zaczną nocą spadać w okolice zera. Świszczący wiatr był ostatnim, czego teraz potrzebowali. Do krzesła, na którym leżało dziecko przysunął drugie, a potem obszedł stół i pociągnął za oparcia dwa kolejne, które przysunął do poprzednich, dzięki czemu ze wszystkich czterech powstała bardzo prowizoryczna klatka, prawie tuż pod nosem samej Eve. — Jasne — odparł krótko, wychodząc z kuchni. Po drodze odnalazł swoje skarpetki, nałożył je na stopy w drodze na górę, gdzie po kilku chwilach odnalazł zacerowany, miękki koc, który miał zabrać. W kuchni pojawił się już z kocem i w butach, gotowy do drogi.
— Mam nadzieję, że nie odziedziczyła go po żadnym z nas — odparł z wyraźnym westchnięciem, ale kącik ust uniósł się mimowolnie na jej słowa. Co mogłaby po nim odziedziczyć? Wolałby by miała z niego jak najmniej. Życzył jej więcej szczęścia, talentu magicznego, który pomoże jej w tym świecie i trudnościach, które staną jej na drodze. — Módl się, żeby nie miała więcej cierpliwości ode mnie, bo jej nie upilnujesz. Ani się obejrzysz, a już dawno jej nie będzie obok — mruknął z rozbawieniem, potrafiąc wyobrazić sobie ją jako ruchliwe dziecko, a potem spojrzał na nią — małą, chudą — i pomyślał o tym, że bardzo nie chciał by okazała się chorowita i słaba. Stanął nad talerzem, nie zajmując już krzeseł, które wykorzystał na osłonę dla dziecka. Wziął go do ręki i zaczął jeść na stojąco, spoglądając na nią podejrzliwie, ze zmarszczonymi brwiami i pełnym konsternacji spojrzeniem. — No... dobra... Brzmi dość tajemniczo. Rozumiem, że nie powiesz mi wcześniej o czym... zamierzasz z nim porozmawiać? — Brzmiała jakby chciała mu udzielić reprymendy lub porady, ale mógł się mylić co do jej intencji. Zabrał się za jedzenie, dość szybko pałaszując śniadanie. Kiedy skończył, odłoży talerz do zlew, klatką piersiową ocierając się o jej bok, zamiast poprosić ją o przesunięcie się. Miał jeszcze pełne usta.
— Dziękuję — wymamrotał, przełykając już, wytarł dłonie o spodnie i obszedł stół, sięgając o koc. — Idziemy?
— Ta, rozumiem to — wymamrotał z błogością na twarzy, teraz zajmując jej miejsce i korzystając z uroków niedzielnego poranka. — Mhm... Wolałabyś, żebym się stoczył z góry jak słoń i spadł z wszystkich schodów? — Otworzył jedno oko i łypnął na nią szybko. — Tak myślałem — odpowiedział sam sobie, z zaskakującą pewnością w głosie. Nie umknęło mu jej zdziwienie jego potwierdzeniem, ale nie zdziwił się w odpowiedzi, nie uśmiechnął też. Przymknął powoli powieki, delektując się słońcem, którego promienie wydawały się być znaczni cieplejsze przez okno; skoncentrowane przez szybę jak soczewka. — Wydajesz się zaskoczona — zauważył mrukliwym tonem, oddychając powoli i głęboko, póki nie rozchylił ciężkich powiek, by zerknąć w stronę drzwi prowadzących do kuchni.
— Zachwycone — powtórzył po niej ostrożnie, z rezerwą w głosie. Nie było powodu, by wątpił w słowa Eve. Nie zakładał, by mylnie zinterpretowała zachowanie tych kobiet, musiała w tej sytuacji czuć, kiedy ktoś chciał skrzywdzić jej dziecko, prawda? Mimo to nie ufał temu, a już na pewno tym głupim staruchom. A potem uniósł brwi wysoko i zwrócił się w jej stronę. Stałą do niego tyłem, nie widział jej twarzy, ale w tonie jej głosu rozpoznał... beztroskę. Jakby nie było w tym nic nieodpowiedniego.— Na sofie w salonie? A jak spadnie? — Oburzenie rozbrzmiało w jego głosie, a zaraz potem dołączyły do niego zmarszczone w niezadowoleniu drzwi. — Nie możesz jej tak zostawiać. Nawet jak śpi — syknął cicho, zsuwając się niezdarnie z krzesła; przez to światło źle ocenił odległość do ziemi. Nie miał w gruncie rzeczy żadnej świadomości na temat niebezpieczeństw mogących czekać na takie dziecko, a jednak silne było w nim przekonanie, że zajmował się własną ostrą w małym mieszkaniu w Birmingham, gdy miał trzy, cztery lata, ledwie odstawał od ziemi i taszczył ją czuciowo ciągnąć po ziemi, bo nie miał siły jej unieść; jak lalkę, zabawkę, nie żywą istotę. Pamiętał jak obejmował ją, próbując chronić przed ogniwem ojca, choć jego głowa była wielkości jego otwartej dłoni.
Zostawił ją w kuchni, kierując się do salonu, gdzie na sofie rzeczywiście spała dziecina. Była taka mała, był pewien, że zmieściłaby mu się na dłoni i przedramieniu bez problemu. Jej rączki były tak drobne, nie przekraczały jednej trzeciej jego własny palców, a paznokcie tak małe, że z trudem mógł je dojrzeć. Patrzył na nią chwilę, owiniętą w jakieś szmaty, robiące za wygodny becik. Wydawała mu się taka słaba, taka krucha, wątła. Wymagająca stałego nadzoru, niekończącej się opieki. Westchnął cicho i powoli wziął ją w całym tym tobołku na ręce i nie spuszczając z niej wzroku, w nieruchomych, sztywnych ramionach wrócił z nią do kuchni, gdzie ułożył ją powoli i ostrożnie na odsuniętym krześle, które chwilę wcześniej zajmował, a jeszcze przed nim Eve; skąpanym w słońcu miejscu. Zdawała się nie zareagować w ogóle na intensywne światło, oczy miała mocno zamknięte, powieki ściśnięte.
— Zajmę się nią później. — Dziurą, która sprawiała problemy. Musieli się jej pozbyć zanim temperatury zaczną nocą spadać w okolice zera. Świszczący wiatr był ostatnim, czego teraz potrzebowali. Do krzesła, na którym leżało dziecko przysunął drugie, a potem obszedł stół i pociągnął za oparcia dwa kolejne, które przysunął do poprzednich, dzięki czemu ze wszystkich czterech powstała bardzo prowizoryczna klatka, prawie tuż pod nosem samej Eve. — Jasne — odparł krótko, wychodząc z kuchni. Po drodze odnalazł swoje skarpetki, nałożył je na stopy w drodze na górę, gdzie po kilku chwilach odnalazł zacerowany, miękki koc, który miał zabrać. W kuchni pojawił się już z kocem i w butach, gotowy do drogi.
— Mam nadzieję, że nie odziedziczyła go po żadnym z nas — odparł z wyraźnym westchnięciem, ale kącik ust uniósł się mimowolnie na jej słowa. Co mogłaby po nim odziedziczyć? Wolałby by miała z niego jak najmniej. Życzył jej więcej szczęścia, talentu magicznego, który pomoże jej w tym świecie i trudnościach, które staną jej na drodze. — Módl się, żeby nie miała więcej cierpliwości ode mnie, bo jej nie upilnujesz. Ani się obejrzysz, a już dawno jej nie będzie obok — mruknął z rozbawieniem, potrafiąc wyobrazić sobie ją jako ruchliwe dziecko, a potem spojrzał na nią — małą, chudą — i pomyślał o tym, że bardzo nie chciał by okazała się chorowita i słaba. Stanął nad talerzem, nie zajmując już krzeseł, które wykorzystał na osłonę dla dziecka. Wziął go do ręki i zaczął jeść na stojąco, spoglądając na nią podejrzliwie, ze zmarszczonymi brwiami i pełnym konsternacji spojrzeniem. — No... dobra... Brzmi dość tajemniczo. Rozumiem, że nie powiesz mi wcześniej o czym... zamierzasz z nim porozmawiać? — Brzmiała jakby chciała mu udzielić reprymendy lub porady, ale mógł się mylić co do jej intencji. Zabrał się za jedzenie, dość szybko pałaszując śniadanie. Kiedy skończył, odłoży talerz do zlew, klatką piersiową ocierając się o jej bok, zamiast poprosić ją o przesunięcie się. Miał jeszcze pełne usta.
— Dziękuję — wymamrotał, przełykając już, wytarł dłonie o spodnie i obszedł stół, sięgając o koc. — Idziemy?
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Przez moment spoglądała na niego, gdy wystawił twarz ku słońcu. Byli w tym podobni, ciągnęło ich do ciepłych promieni, nawet jeżeli ich nadmiar pogłębiał różnicę w karnacji względem przeciętnego Anglika. Sama i tak miała naturalnie skórę nieco ciemniejszą niż jego, ładniej przy brązowioną, ale teraz kiedy on wystawiał się na słońce, a ona miała ku temu mniej okazji, wyglądali podobnie. Prześlizgnęła wzrokiem po niesfornych kosmykach, które pewnie po śnie przeczesał tylko dłonią i teraz układały się według własnego uznania. Miała chęć przesunąć po nich palcami, ale powstrzymała się. Kiedyś taki gest nie był krępujący ani dziwny, lecz dziś zastanawiała się, gdzie były wyznaczone dla niej granica. Na jak wiele mogła sobie pozwolić, zanim odtrąci jej dłoń. Nie chciała dziś tego sprawdzać, a może tylko nie teraz.
Uniosła delikatnie brew, kiedy zasugerował, jak niby wolała, aby dostał się na dół.
- Wyjątkowo obrazowo.- przyznała mu, ale chyba musiał być świadom, że nie życzyła mu tak źle.- Ale wolę cię bez siniaków i przetrąconych kości po takim upadku i nie próbuj nawet tego podważać, okrutniku.- stwierdziła, zbliżając się do niego na moment. Zrobiła to, co jednak ją kusiło, ale tylko zmierzwiła mu nieco włosy podkreślając ich niesforność.- Wolałabym, abyś po prostu zszedł, ale jednak by skrzypiące stopnie zdradziły, że się zbliżasz.- szepnęła.- Masz za cichy krok.- musnęła palcami jego skroń. Wróciła do miejsca, gdzie miała przygotować mu jedzenie, a przynajmniej taki miała zamiar.
Zerknęła na niego przez ramię, kiedy zwrócona była w kierunku drugiego okna przez które również do środka wpadało słońce.- Bo trochę jestem zaskoczona. Myślałam, że jesteś umówiony z Marcelem. Poza tym dziwnie mi, że znów jesteś w domu. Nie zrozum mnie źle, ale... ten miesiąc. Odkąd wróciłyśmy do Doliny z dziewczynami, łapałam się na tym, że szukam cię wzrokiem w przestrzeni domu. Zerkałam na schody lub w kierunku drzwi, gdy odruchowo czekałam na twój powrót z pracy. Aisha musiała mnie upominać, że gotuję tylko dla siebie i dla niej. Później przywykłam i wróciłeś. Cieszę się, ale no wiesz... eh, nie wiem, jak to powiedzieć.- westchnęła ciężko. Uniosła dłoń i ścisnęła nasadę nosa.- Po prostu jest inaczej, normalnie już, ale jednak inaczej, że jesteś i chcesz gdzieś wyjść.- dodała, nie umiejąc inaczej ubrać tego w słowa. Kiedyś by się nie bała, mając całkowitą pewność, że zrozumie, co próbowała wydukać. Dziś brakowało jej przeświadczenia, że nic nie zostanie zrozumiane pokrętnie i nie tak, jak powinno.
Wzruszyła lekko ramionami, kiedy wyraźnie ostrożnie podszedł do jej słów o zachwycie. Widziała ich reakcje, kobiety inaczej zawsze reagowały na małe dzieci, zwłaszcza te jeszcze zbyt niewinne, by nazwać je urwisem. Gillie była słodka, drobna i delikatna. Jednała sobie starsze kobiety, nawet jeżeli nie była tego świadoma.
Usłyszała oburzenie w jego głosie, niezadowolenie, którym ją obrzucił. Odwróciła się powoli, rozchylając już usta, by go uspokoić i poradzić, aby nie przesadzał. Zaglądała do niej, co kilka minut, nasłuchiwała każdego dźwięku, który zwiastowałby, że mała już nie śpi. Zrezygnowała jednak z powiedzenia czegokolwiek, ugryzła się z język świadoma, że dusząc w nim tę troskę i poczucie odpowiedzialności za małą, zrobi krzywdę sobie, jemu i jej. Nie okaże tego znów, jeżeli zostanie zduszony i zlekceważony. Pochyliła lekko głowę, kiedy mówił dalej.
Patrzyła, jak wrócił do kuchni z małą, niosąc ją na rękach ostrożnie. Było w nim coś innego, przestawała widzieć w nim tego impulsywnego chłopca, który czasami zachowywał się, jakby nie wiedział, czego chciał. W takich momentach nabierał cech mężczyzny, obrońcy, kogoś przy kim można było czuć się bezpiecznie. Milczała dłuższą chwilę.
- Masz rację, przepraszam.- szepnęła, kiedy stworzył dla Marcii bezpieczne miejsce w zasięgu wzroku.
Puściła mimo uszu już temat dziury w dachu i ścianie, nie wątpiła, że zajmie się tym tematem. Przed zimą zdecydowanie trzeba było coś z tym zrobić. Dokończyła przygotowanie posiłku, gdy poszedł po koc.
- Myślę, że to nieuniknione.- stwierdziła.- Myślisz, że to byłoby takie złe? Nie składamy się tylko z tych okropnych cech, nawet jeśli łatwiej jest nam je okazywać.- dopowiedziała, rzucając mu krótkie spojrzenie. Zaśmiała się dźwięcznie, kiedy napomknął, że jej nie upilnuje.
- Fakt, ale wtedy ty będziesz jej pilnował. Dotrzymasz jej kroku, jeżeli będzie taka, jak ty.- odparła z niewinnym uśmieszkiem. Ona za to będzie miała trochę spokoju.
Zawahała się na moment, zastanawiając się na ile powinna być szczera z nim. Gdzie będzie granica w której oberwie jej się za słowa i ich pożałuje.
- Chcę po prostu wyjaśnić z nim kilka kwestii, które poróżniły nas z mojej winy. Nie chcę już tkwić we własnych błędach. Marcel jest twoim bratem, przyjacielem... mam nadzieję, że nadal też moim.- przerwała mu na moment posiłek, gdy ujęła jego dłoń, tą, gdzie widniała blizna po przysiędze, którą złożył sobie z Marcelem. Zmieszał swoją krew, ale równocześnie jej krew z Sallowem. Puściła go.- Jest naszą rodziną, nie chcę tego stracić.- dorosła do naprawiania błędów, dojrzała do ich dostrzegania i ratowania, póki nie było za późno. Przewartościowała wiele, miała na to czas i sposobność. To był wyjątkowo bolesny rachunek, gdy została sama ze sobą i z własnymi myślami. Wiedziała, gdzie czuje się nieszczęśliwa i nie chciała już do tego wracać, odnalazła własne metody, by odciąć się od tego i teraz musiała brnąć w to, co postanowiła.- Będziesz przy tym? – spytała niepewnie.
Spojrzała na niego, kiedy otarł się o nią, próbując dostać się do zlewu. Odchyliła się nieco, robiąc mu więcej miejsca.
- Nie ma za co.- odparła. Odkąd przed kilkoma dniami przyznał, że to, co gotowała było pyszne, tylko chętniej przygotowywała dla niego posiłki. Przestała zastanawiać się i martwić czy mu smakowało.
- Tak, już moment.- rzuciła i poszła włożyć buty, wróciła po małą. Wzięła ją ostrożnie na ręce, a usta rozciągnął uśmiech.- Hej, słodka.- szepnęła ciepło. Wiedziała, że kiedy dotrą do jeziora, będzie musiała ją nakarmić, wiedziała już, jak często mała domagała się mleka.
Zerknęła na Jima, kiedy wyszli z domu. Spokojny spacer pewnie dobrze im zrobi. Syciła się chwilą ciszy, jaka zapadła między nimi. Słuchała otoczenia, świata, który ich otaczał i dziś wydawał się jakiś taki normalny, jakby kraju wcale nie trawiła wojna. To było takie złudne i niebezpieczne w swych pozorach.
- O czym myślisz? – spytała w końcu przerywając ciszę, gdy oddalili się już sporo od domu i zostawili za sobą ostatnie budynki. Przed nimi była już tylko ścieżka prowadząca dalej i dalej ku otwartym przestrzenią, które były im bliższe kiedyś.
Uniosła delikatnie brew, kiedy zasugerował, jak niby wolała, aby dostał się na dół.
- Wyjątkowo obrazowo.- przyznała mu, ale chyba musiał być świadom, że nie życzyła mu tak źle.- Ale wolę cię bez siniaków i przetrąconych kości po takim upadku i nie próbuj nawet tego podważać, okrutniku.- stwierdziła, zbliżając się do niego na moment. Zrobiła to, co jednak ją kusiło, ale tylko zmierzwiła mu nieco włosy podkreślając ich niesforność.- Wolałabym, abyś po prostu zszedł, ale jednak by skrzypiące stopnie zdradziły, że się zbliżasz.- szepnęła.- Masz za cichy krok.- musnęła palcami jego skroń. Wróciła do miejsca, gdzie miała przygotować mu jedzenie, a przynajmniej taki miała zamiar.
Zerknęła na niego przez ramię, kiedy zwrócona była w kierunku drugiego okna przez które również do środka wpadało słońce.- Bo trochę jestem zaskoczona. Myślałam, że jesteś umówiony z Marcelem. Poza tym dziwnie mi, że znów jesteś w domu. Nie zrozum mnie źle, ale... ten miesiąc. Odkąd wróciłyśmy do Doliny z dziewczynami, łapałam się na tym, że szukam cię wzrokiem w przestrzeni domu. Zerkałam na schody lub w kierunku drzwi, gdy odruchowo czekałam na twój powrót z pracy. Aisha musiała mnie upominać, że gotuję tylko dla siebie i dla niej. Później przywykłam i wróciłeś. Cieszę się, ale no wiesz... eh, nie wiem, jak to powiedzieć.- westchnęła ciężko. Uniosła dłoń i ścisnęła nasadę nosa.- Po prostu jest inaczej, normalnie już, ale jednak inaczej, że jesteś i chcesz gdzieś wyjść.- dodała, nie umiejąc inaczej ubrać tego w słowa. Kiedyś by się nie bała, mając całkowitą pewność, że zrozumie, co próbowała wydukać. Dziś brakowało jej przeświadczenia, że nic nie zostanie zrozumiane pokrętnie i nie tak, jak powinno.
Wzruszyła lekko ramionami, kiedy wyraźnie ostrożnie podszedł do jej słów o zachwycie. Widziała ich reakcje, kobiety inaczej zawsze reagowały na małe dzieci, zwłaszcza te jeszcze zbyt niewinne, by nazwać je urwisem. Gillie była słodka, drobna i delikatna. Jednała sobie starsze kobiety, nawet jeżeli nie była tego świadoma.
Usłyszała oburzenie w jego głosie, niezadowolenie, którym ją obrzucił. Odwróciła się powoli, rozchylając już usta, by go uspokoić i poradzić, aby nie przesadzał. Zaglądała do niej, co kilka minut, nasłuchiwała każdego dźwięku, który zwiastowałby, że mała już nie śpi. Zrezygnowała jednak z powiedzenia czegokolwiek, ugryzła się z język świadoma, że dusząc w nim tę troskę i poczucie odpowiedzialności za małą, zrobi krzywdę sobie, jemu i jej. Nie okaże tego znów, jeżeli zostanie zduszony i zlekceważony. Pochyliła lekko głowę, kiedy mówił dalej.
Patrzyła, jak wrócił do kuchni z małą, niosąc ją na rękach ostrożnie. Było w nim coś innego, przestawała widzieć w nim tego impulsywnego chłopca, który czasami zachowywał się, jakby nie wiedział, czego chciał. W takich momentach nabierał cech mężczyzny, obrońcy, kogoś przy kim można było czuć się bezpiecznie. Milczała dłuższą chwilę.
- Masz rację, przepraszam.- szepnęła, kiedy stworzył dla Marcii bezpieczne miejsce w zasięgu wzroku.
Puściła mimo uszu już temat dziury w dachu i ścianie, nie wątpiła, że zajmie się tym tematem. Przed zimą zdecydowanie trzeba było coś z tym zrobić. Dokończyła przygotowanie posiłku, gdy poszedł po koc.
- Myślę, że to nieuniknione.- stwierdziła.- Myślisz, że to byłoby takie złe? Nie składamy się tylko z tych okropnych cech, nawet jeśli łatwiej jest nam je okazywać.- dopowiedziała, rzucając mu krótkie spojrzenie. Zaśmiała się dźwięcznie, kiedy napomknął, że jej nie upilnuje.
- Fakt, ale wtedy ty będziesz jej pilnował. Dotrzymasz jej kroku, jeżeli będzie taka, jak ty.- odparła z niewinnym uśmieszkiem. Ona za to będzie miała trochę spokoju.
Zawahała się na moment, zastanawiając się na ile powinna być szczera z nim. Gdzie będzie granica w której oberwie jej się za słowa i ich pożałuje.
- Chcę po prostu wyjaśnić z nim kilka kwestii, które poróżniły nas z mojej winy. Nie chcę już tkwić we własnych błędach. Marcel jest twoim bratem, przyjacielem... mam nadzieję, że nadal też moim.- przerwała mu na moment posiłek, gdy ujęła jego dłoń, tą, gdzie widniała blizna po przysiędze, którą złożył sobie z Marcelem. Zmieszał swoją krew, ale równocześnie jej krew z Sallowem. Puściła go.- Jest naszą rodziną, nie chcę tego stracić.- dorosła do naprawiania błędów, dojrzała do ich dostrzegania i ratowania, póki nie było za późno. Przewartościowała wiele, miała na to czas i sposobność. To był wyjątkowo bolesny rachunek, gdy została sama ze sobą i z własnymi myślami. Wiedziała, gdzie czuje się nieszczęśliwa i nie chciała już do tego wracać, odnalazła własne metody, by odciąć się od tego i teraz musiała brnąć w to, co postanowiła.- Będziesz przy tym? – spytała niepewnie.
Spojrzała na niego, kiedy otarł się o nią, próbując dostać się do zlewu. Odchyliła się nieco, robiąc mu więcej miejsca.
- Nie ma za co.- odparła. Odkąd przed kilkoma dniami przyznał, że to, co gotowała było pyszne, tylko chętniej przygotowywała dla niego posiłki. Przestała zastanawiać się i martwić czy mu smakowało.
- Tak, już moment.- rzuciła i poszła włożyć buty, wróciła po małą. Wzięła ją ostrożnie na ręce, a usta rozciągnął uśmiech.- Hej, słodka.- szepnęła ciepło. Wiedziała, że kiedy dotrą do jeziora, będzie musiała ją nakarmić, wiedziała już, jak często mała domagała się mleka.
Zerknęła na Jima, kiedy wyszli z domu. Spokojny spacer pewnie dobrze im zrobi. Syciła się chwilą ciszy, jaka zapadła między nimi. Słuchała otoczenia, świata, który ich otaczał i dziś wydawał się jakiś taki normalny, jakby kraju wcale nie trawiła wojna. To było takie złudne i niebezpieczne w swych pozorach.
- O czym myślisz? – spytała w końcu przerywając ciszę, gdy oddalili się już sporo od domu i zostawili za sobą ostatnie budynki. Przed nimi była już tylko ścieżka prowadząca dalej i dalej ku otwartym przestrzenią, które były im bliższe kiedyś.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Rozchylił powieki i spojrzał na nią, ale roześmiał dopiero po tym, jak zmierzwiła mu włosy. Z rozbawieniem odchylił głowę, instynktownie, jak uciekało się przed podobnym gestem, niezależnie od tego, kto robi na niego pozwolił; jak niesforne dziecko, które chciało uciec przed pieszczotą wyglądającą jak kara. Sięgnął dłonią zaraz do grzywki i palcami odciągnął ją od czoła.
— Nie możesz się czuć bezpiecznie. Nigdy nie wiesz kto podgląda, nigdy nie wiesz kto podsłuchuje — odparł zaczepnie z nutą groźby grzmiącą w głosie, jakby przestrzegał ją przed bezmyślną próbą lojalności. Uśmiech sugerował jednak, że nie brzmiał poważnie, nie robił sobie z tego nic, a spojrzenie, które zaraz uciekło nie było nawet trochę wymowne. To, że miał cichy krok wprawiło go w zadowolenie, cichą, podświadomą satysfakcję. Czasem tego potrzebował — bycia niezauważonym, prześlizgiwania się pod czujnym okiem. Nie pracował nad tym, bo kradzieże, których się dopuszczał nigdy nie były jego profesją, nigdy nie traktował tego, jak coś co chciał robić i w czym się doskonalić. Wydawało mu się to idiotyczne, aspirowanie do bycia złodziejem brzmiało dobrze tylko w historiach o złych ludziach, które opowiadali między sobą młodzi chłopcy, przez chwilę próbując pobawić się w bandytów. Robił to bo musiał, tak sobie to tłumaczył, nie było w tym ani odrobinę radości, nie traktował tego jak rozgrywkę, ale wciąż mu się to zdarzało. Mimo pracy jaką wykonywał, rzadziej ale wciąż bywały dni, w których okazja czyniła złodzieja. Chwytał się jej, licząc na łatwego knuta. Łudził się, pomimo rutyny, do której powoli się przyzwyczajał — męczącej i nieco nużącej, odbierającej życiową ekscytację — że dni, w których to był jedyny sposób na to, by przetrwać powoli mijały. Miał pracę, a za te pieniądze, choć niewielkie, mógł przynieść do domu trochę jedzenia. Zabrał się za jajecznicę, pochłaniając ją szybko, nie gryząc nawet dobrze po prostu ją połykał. Spoglądał na nią, gdy mówiła, nie wydając się poruszony lub dotknięty jej słowami.
— Widziałem się z nim wczoraj po występach— odpowiedział, wzruszając ramieniem. Nie widywali się w każdą niedzielę, nie spędzali ze sobą każdej wolnej chwili. Potrafili nie widzieć się i tygodniami przecież, a potem spędzać pięć wieczorów pod rząd. Wciąż miał tu rodzinę, wciąż miał tu siostrę, jej zaskoczenie było dziwne, ale nie przejął się tym szczególnie.— Dziś też ma występy — poinformował ją, pakując kolejną porcję jajecznicy do ust. Pokiwał głową na znak, że rozumie, choć wydawało mu się, że już przez to przechodziła, kiedy spotkali się w listopadzie. Ale wtedy — wiedział to już — wcale nie chciała do niego wrócić. Dlatego było inaczej? Dlatego nie odczuła tej zmiany tak, jak odczuwała teraz? Uniósł na nią wzrok i przyglądał jej się chwilę; naszły go wątpliwości. Czy gdyby Marcel jej nie sprowadził do doków wszystko potoczyłoby się tak samo. Czy wszystko wydarzyłoby się w ten sam sposób. Był nachalny, już to wiedział, nie zamierzał powtarzać się w ten sposób. — Rozumiem — wyznał, kiwając głową jeszcze raz. Łatwo się oswoił z tym wszystkim. Dostosowywał do sytuacji, życie zmusiło go do pewnej elastyczności, choć w głębi duszy zawsze dalekie były od jego pragnień. — Musisz się przyzwyczaić od nowa — założył z lekkością, jakby opowiadał o pogodzie. Zdawał sobie sprawę, że musiała przywyknąć do jego obecności, tak samo jak on musiał przyzwyczaić się do tego, że nie mieszkał już u Marcela, a na jego powrót do domu ktoś znów miał czekać. Nie wiedział, co myśleć o tym, że go wyczekiwała; że się zapomniała. On tego nie robił, odpoczywał, do czego się nie zamierzał jednak przyznać. Z dala od problemów, z dala od głowy pełnej myśli, które do niczego nie były mu potrzebne. — Nie lubię siedzieć w domu. — Po chwili namysłu się odezwał, kończąc jeść, by spojrzeć na nią spod przymrużonych oczu, bo słońce wciąż świeciło mu w twarz. Wydawało mu się to oczywiste, wychowali się w wozach, które służyły im głównie do spania i przewożenia rzeczy. Gotowali, żyli, spędzali czas na powietrzu, nierzadko spacerując boso, leżąc na trawie niezależnie od warunków pogodowych. Hogwart był światem zimnych murów, do którego musieli się przyzwyczaić, ale wygody jakiej tam zaznał (i nie zaznał już nigdzie indziej) wynagradzały mu mury ograniczające wolność — tylko pozornie, bo teren był tak wielki, że w ciągu tych sześciu lat nie zdołał zwiedzić wszystkich zakamarków. Dom kojarzył mu się z dorosłości i wcale nie podobało mu się w tym świecie. Pomimo ciepła i dachu, który chronił go przed deszczem. — Zawsze będę wolał wyjść na spacer niż spędzić cały dzień w czterech ścianach. To przez was tak mam.— Może dlatego praca z końmi na powietrzu, na padoku sprawiała mu o wiele więcej radości niż w stajni; może dlatego korzystał z wysokiej trawy i chwili błogości pod jabłonią, pod którą mógł go przyłapać na przykład sir Weasley. — A ciebie to wciąż zaskakuje— wytknął jej, uśmiechając się pogodnie. Uniósł dłoń, by przysłonić słońce nad linia oczu i dojrzeć jej wyraz twarzy. Zerknął na małą i sunął się z krzesła, by przygotować do drogi. Trzymając koc poczekał na Eve. Przyglądał jej się, jak szła z małą w jego kierunku, a potem wyszli na dwór, korzystając ze słońca — jesiennych, ciepłych promieni, które wkrótce pewnie miały zmienić się w niekończące się ulewy typowo wyspiarskiego klimatu. – Pytałaś czy to takie złe, że odziedziczy po nas charakter. Nie wiem sam — odpowiedział, wracając do rozmowy, którą przerwali w domu. Spojrzał w stronę słońca, idąc ulicą. Powoli mijali ostatnie domy, ale nie oglądał się na ogrodzone tereny, patrzył głównie przed siebie, na ulicę i powoli wyłaniające się trawy i łąki. — Nie chciałbym się wychowywać — mruknął z przekąsem, po czym wyszczerzy się głupio do samego siebie. Zbyt dobrze zdawał sobie sprawę z tego ile sprawiał innym kłopotów. Jej, siostrze, Marcelowi. Nawet Thomasowi. To w końcu przez niego wylądowali w więzieniu. — Mogłaby być po mojej babci mądra. Wytrwała i dzielna. Nigdy się nie skarżyła, chociaż teraz wiem, że nie miała łatwo. Jak będzie taka jak ja? — zamyślił się znów, siląc na poważną minę. — Masz na myśli, że skopie dupę każdemu frajerowi, który się napatoczy? — Spojrzał na nią, błyskając uśmiechem. Mijając przydrożne drzewa, rozejrzał się dookoła i skręcił w wysoką trawę, sprawdzając, czy nie ma zapadliska. Ścieżka do stawu prowadziła nieco dalej, ale mogli przejść tędy, by szybciej znaleźć się na miejscu. Po kilku krokach zatrzymał się, by obejrzeć na Eve; w końcu niosła małą i musiała uważać pod nogi. — Uważaj, tu jest dziura — wskazał miejsce obok siebie, gdzie prawdopodobnie wcześniej była nora jakiegoś zwierzęcia. Teraz zapadła się nieco, tworząc niewielkie wgłębienie w ziemi. Wystarczające jednak, by utracić równowagę i przywrócić się, nie spodziawszy przeszkody. Kiedy się z nim zrównała popatrzył na nią poważnie, milcząc przez chwilę. Nie skomentował jej słów od razu, właściwie zwlekając z tym pewną chwilę, gdy zdążył się już odwrócić w kierunku drogi, wchodząc na wydeptaną ścieżkę prowadzącą ich do leśnego stawu.
— Nie wiedziałem, że się poróżniliście — mruknął, choć nie wydawał się zaskoczony. To, że między nimi było dziwne było zauważalne gołym okiem i nie trzeba było był geniuszem, by zdawać sobie sprawę, że relacje ich wszystkich się zmieniły, ale nie spodziewał się, że między ich dwójką do czegokolwiek doszło. — To ma jakiś związek z tym, że cię znalazł w Dolinie i zmusił do pojawienia się w Dokach, chociaż wcale nie chciałaś do mnie wrócić? — spytał beznamiętnie, nie patrząc na nią. Wiedział, Marcel powiedział mu, choć dopiero na festiwalu lata. Może powinien mieć pretensje do niego, że to w ogóle ukrywał, pozwalał mu tak długo wierzyć w to, że to wszystko miało inne podłoże, a jednak nie potrafił. — Nigdy nie powiedział na ciebie złego słowa. — Dlatego był zdziwiony. Wspierał go, szczególnie wtedy gdy w ich związku było źle, napięcie uznawał więc za normalne i naturalne. Nie przyszło mu nawet do głowy, że między nimi było oś nie tak i choć poczuł ukłucie zażenowania — że wszystko sprowadzał do siebie i własnych problemów z Eve, trudno było mu wyobrazić sobie sytuacje, w której im pomaga się dogadać, gdy sam nie był w stanie tego uczynić. Pokiwał głową, na znak potwierdzenia. — Jeśli będziecie chcieli to będę — odpowiedział, mrużąc jeszcze oczy, nim cień drzew spowił ich i otoczył lekkim chłodem. Zatrzymał się w końcu, by spojrzeć na nią. — Tu będzie dobrze? Macie trochę cienia. Woda się ładnie skrzy w słońcu. — Przedzierało się między koronami drzew, tworząc na tafli piękny teatr świateł. Kiedy spytała go o czym myśli, uśmiechnął się leniwie. — Zastanawiam się czy woda jest zimna. Ale chyba zaraz się przekonam na własnej skórze. — Obrócił się w stronę stawu i po chwili zastanowienia zaczął rozbierać. A kiedy nie pozostało na jego ciele ani skrawek ubrania ruszył do wody, nurkując i na kilka chwil znikając z widoku.
| przenosimy się tu
— Nie możesz się czuć bezpiecznie. Nigdy nie wiesz kto podgląda, nigdy nie wiesz kto podsłuchuje — odparł zaczepnie z nutą groźby grzmiącą w głosie, jakby przestrzegał ją przed bezmyślną próbą lojalności. Uśmiech sugerował jednak, że nie brzmiał poważnie, nie robił sobie z tego nic, a spojrzenie, które zaraz uciekło nie było nawet trochę wymowne. To, że miał cichy krok wprawiło go w zadowolenie, cichą, podświadomą satysfakcję. Czasem tego potrzebował — bycia niezauważonym, prześlizgiwania się pod czujnym okiem. Nie pracował nad tym, bo kradzieże, których się dopuszczał nigdy nie były jego profesją, nigdy nie traktował tego, jak coś co chciał robić i w czym się doskonalić. Wydawało mu się to idiotyczne, aspirowanie do bycia złodziejem brzmiało dobrze tylko w historiach o złych ludziach, które opowiadali między sobą młodzi chłopcy, przez chwilę próbując pobawić się w bandytów. Robił to bo musiał, tak sobie to tłumaczył, nie było w tym ani odrobinę radości, nie traktował tego jak rozgrywkę, ale wciąż mu się to zdarzało. Mimo pracy jaką wykonywał, rzadziej ale wciąż bywały dni, w których okazja czyniła złodzieja. Chwytał się jej, licząc na łatwego knuta. Łudził się, pomimo rutyny, do której powoli się przyzwyczajał — męczącej i nieco nużącej, odbierającej życiową ekscytację — że dni, w których to był jedyny sposób na to, by przetrwać powoli mijały. Miał pracę, a za te pieniądze, choć niewielkie, mógł przynieść do domu trochę jedzenia. Zabrał się za jajecznicę, pochłaniając ją szybko, nie gryząc nawet dobrze po prostu ją połykał. Spoglądał na nią, gdy mówiła, nie wydając się poruszony lub dotknięty jej słowami.
— Widziałem się z nim wczoraj po występach— odpowiedział, wzruszając ramieniem. Nie widywali się w każdą niedzielę, nie spędzali ze sobą każdej wolnej chwili. Potrafili nie widzieć się i tygodniami przecież, a potem spędzać pięć wieczorów pod rząd. Wciąż miał tu rodzinę, wciąż miał tu siostrę, jej zaskoczenie było dziwne, ale nie przejął się tym szczególnie.— Dziś też ma występy — poinformował ją, pakując kolejną porcję jajecznicy do ust. Pokiwał głową na znak, że rozumie, choć wydawało mu się, że już przez to przechodziła, kiedy spotkali się w listopadzie. Ale wtedy — wiedział to już — wcale nie chciała do niego wrócić. Dlatego było inaczej? Dlatego nie odczuła tej zmiany tak, jak odczuwała teraz? Uniósł na nią wzrok i przyglądał jej się chwilę; naszły go wątpliwości. Czy gdyby Marcel jej nie sprowadził do doków wszystko potoczyłoby się tak samo. Czy wszystko wydarzyłoby się w ten sam sposób. Był nachalny, już to wiedział, nie zamierzał powtarzać się w ten sposób. — Rozumiem — wyznał, kiwając głową jeszcze raz. Łatwo się oswoił z tym wszystkim. Dostosowywał do sytuacji, życie zmusiło go do pewnej elastyczności, choć w głębi duszy zawsze dalekie były od jego pragnień. — Musisz się przyzwyczaić od nowa — założył z lekkością, jakby opowiadał o pogodzie. Zdawał sobie sprawę, że musiała przywyknąć do jego obecności, tak samo jak on musiał przyzwyczaić się do tego, że nie mieszkał już u Marcela, a na jego powrót do domu ktoś znów miał czekać. Nie wiedział, co myśleć o tym, że go wyczekiwała; że się zapomniała. On tego nie robił, odpoczywał, do czego się nie zamierzał jednak przyznać. Z dala od problemów, z dala od głowy pełnej myśli, które do niczego nie były mu potrzebne. — Nie lubię siedzieć w domu. — Po chwili namysłu się odezwał, kończąc jeść, by spojrzeć na nią spod przymrużonych oczu, bo słońce wciąż świeciło mu w twarz. Wydawało mu się to oczywiste, wychowali się w wozach, które służyły im głównie do spania i przewożenia rzeczy. Gotowali, żyli, spędzali czas na powietrzu, nierzadko spacerując boso, leżąc na trawie niezależnie od warunków pogodowych. Hogwart był światem zimnych murów, do którego musieli się przyzwyczaić, ale wygody jakiej tam zaznał (i nie zaznał już nigdzie indziej) wynagradzały mu mury ograniczające wolność — tylko pozornie, bo teren był tak wielki, że w ciągu tych sześciu lat nie zdołał zwiedzić wszystkich zakamarków. Dom kojarzył mu się z dorosłości i wcale nie podobało mu się w tym świecie. Pomimo ciepła i dachu, który chronił go przed deszczem. — Zawsze będę wolał wyjść na spacer niż spędzić cały dzień w czterech ścianach. To przez was tak mam.— Może dlatego praca z końmi na powietrzu, na padoku sprawiała mu o wiele więcej radości niż w stajni; może dlatego korzystał z wysokiej trawy i chwili błogości pod jabłonią, pod którą mógł go przyłapać na przykład sir Weasley. — A ciebie to wciąż zaskakuje— wytknął jej, uśmiechając się pogodnie. Uniósł dłoń, by przysłonić słońce nad linia oczu i dojrzeć jej wyraz twarzy. Zerknął na małą i sunął się z krzesła, by przygotować do drogi. Trzymając koc poczekał na Eve. Przyglądał jej się, jak szła z małą w jego kierunku, a potem wyszli na dwór, korzystając ze słońca — jesiennych, ciepłych promieni, które wkrótce pewnie miały zmienić się w niekończące się ulewy typowo wyspiarskiego klimatu. – Pytałaś czy to takie złe, że odziedziczy po nas charakter. Nie wiem sam — odpowiedział, wracając do rozmowy, którą przerwali w domu. Spojrzał w stronę słońca, idąc ulicą. Powoli mijali ostatnie domy, ale nie oglądał się na ogrodzone tereny, patrzył głównie przed siebie, na ulicę i powoli wyłaniające się trawy i łąki. — Nie chciałbym się wychowywać — mruknął z przekąsem, po czym wyszczerzy się głupio do samego siebie. Zbyt dobrze zdawał sobie sprawę z tego ile sprawiał innym kłopotów. Jej, siostrze, Marcelowi. Nawet Thomasowi. To w końcu przez niego wylądowali w więzieniu. — Mogłaby być po mojej babci mądra. Wytrwała i dzielna. Nigdy się nie skarżyła, chociaż teraz wiem, że nie miała łatwo. Jak będzie taka jak ja? — zamyślił się znów, siląc na poważną minę. — Masz na myśli, że skopie dupę każdemu frajerowi, który się napatoczy? — Spojrzał na nią, błyskając uśmiechem. Mijając przydrożne drzewa, rozejrzał się dookoła i skręcił w wysoką trawę, sprawdzając, czy nie ma zapadliska. Ścieżka do stawu prowadziła nieco dalej, ale mogli przejść tędy, by szybciej znaleźć się na miejscu. Po kilku krokach zatrzymał się, by obejrzeć na Eve; w końcu niosła małą i musiała uważać pod nogi. — Uważaj, tu jest dziura — wskazał miejsce obok siebie, gdzie prawdopodobnie wcześniej była nora jakiegoś zwierzęcia. Teraz zapadła się nieco, tworząc niewielkie wgłębienie w ziemi. Wystarczające jednak, by utracić równowagę i przywrócić się, nie spodziawszy przeszkody. Kiedy się z nim zrównała popatrzył na nią poważnie, milcząc przez chwilę. Nie skomentował jej słów od razu, właściwie zwlekając z tym pewną chwilę, gdy zdążył się już odwrócić w kierunku drogi, wchodząc na wydeptaną ścieżkę prowadzącą ich do leśnego stawu.
— Nie wiedziałem, że się poróżniliście — mruknął, choć nie wydawał się zaskoczony. To, że między nimi było dziwne było zauważalne gołym okiem i nie trzeba było był geniuszem, by zdawać sobie sprawę, że relacje ich wszystkich się zmieniły, ale nie spodziewał się, że między ich dwójką do czegokolwiek doszło. — To ma jakiś związek z tym, że cię znalazł w Dolinie i zmusił do pojawienia się w Dokach, chociaż wcale nie chciałaś do mnie wrócić? — spytał beznamiętnie, nie patrząc na nią. Wiedział, Marcel powiedział mu, choć dopiero na festiwalu lata. Może powinien mieć pretensje do niego, że to w ogóle ukrywał, pozwalał mu tak długo wierzyć w to, że to wszystko miało inne podłoże, a jednak nie potrafił. — Nigdy nie powiedział na ciebie złego słowa. — Dlatego był zdziwiony. Wspierał go, szczególnie wtedy gdy w ich związku było źle, napięcie uznawał więc za normalne i naturalne. Nie przyszło mu nawet do głowy, że między nimi było oś nie tak i choć poczuł ukłucie zażenowania — że wszystko sprowadzał do siebie i własnych problemów z Eve, trudno było mu wyobrazić sobie sytuacje, w której im pomaga się dogadać, gdy sam nie był w stanie tego uczynić. Pokiwał głową, na znak potwierdzenia. — Jeśli będziecie chcieli to będę — odpowiedział, mrużąc jeszcze oczy, nim cień drzew spowił ich i otoczył lekkim chłodem. Zatrzymał się w końcu, by spojrzeć na nią. — Tu będzie dobrze? Macie trochę cienia. Woda się ładnie skrzy w słońcu. — Przedzierało się między koronami drzew, tworząc na tafli piękny teatr świateł. Kiedy spytała go o czym myśli, uśmiechnął się leniwie. — Zastanawiam się czy woda jest zimna. Ale chyba zaraz się przekonam na własnej skórze. — Obrócił się w stronę stawu i po chwili zastanowienia zaczął rozbierać. A kiedy nie pozostało na jego ciele ani skrawek ubrania ruszył do wody, nurkując i na kilka chwil znikając z widoku.
| przenosimy się tu
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
Wykusz z widokiem na ogród
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka :: Dom Bathildy Bagshot