Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Westmorland
Zamek Lady Marion
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
Zamek Lady Marion
Mugolom jawi się jako ruiny, lecz również czarodzieje nieszczególnie chętnie odwiedzają to miejsce; przez lata zamczysko pozostawało opustoszałe, a rządziła w nim niepodzielnie lady Marion. Duch, Gwiezdna Dama, niegdyś pomieszkująca w rodowej siedzibie rodu Slughorn w Appleby. By uciec od niechcianego ożenku, wypiła samodzielnie uwarzoną truciznę - rozgoryczona i smętna snuje się po miejscu swej śmierci kolejne stulecie.
To właśnie tu zaczęto magazynować ingrediencje niezbędne do tworzenia eliksirów leczniczych oraz bojowych, którymi ród Slughorn wspomaga Ministerstwo. W lochach przetrzymywani są twórcy eliksirów, którzy nie zgodzili się na wsparcie swymi talentami nowego Ministra Magii. Nie pozostawiono im wyboru. Zamczysko zabezpieczone jest pułapkami, a zarówno więźniów, jak i cenne towary chroni grupa czarodziejów wynajętych przez Slughornów.
To właśnie tu zaczęto magazynować ingrediencje niezbędne do tworzenia eliksirów leczniczych oraz bojowych, którymi ród Slughorn wspomaga Ministerstwo. W lochach przetrzymywani są twórcy eliksirów, którzy nie zgodzili się na wsparcie swymi talentami nowego Ministra Magii. Nie pozostawiono im wyboru. Zamczysko zabezpieczone jest pułapkami, a zarówno więźniów, jak i cenne towary chroni grupa czarodziejów wynajętych przez Slughornów.
7 IV 1958
Zagryziona do krwi warga pulsowała irytująco, jednocześnie będąc jedynym punktem wokół, który zapewniał o faktycznym życiu. Słodko-gorzki ból wydobywał się jaskrawo ponad pusty obowiązek, tak samo jak znad szarugi wieczora wydobywała się intensywna czerwień spierzchniętych ust.
Mętny wir mroźnego, wciąż zimowego wiatru przysłaniał widoczność, nawet mimo czarów i zamaszystego kroku; w duchu przeklinała niemożność teleportowania się do samego zamku – któż by pomyślał, że nawet wśród swoich należy ostrożnie stawiać kroki?
Slughornowie nie wiedzieli i tak miało pozostać; bo choć ich różdżki mężnie wsparły działania Ministerstwa, ci, których otulały nieprzyjazne okowy lochów ukrytych pod zamkiem nie mieli tak jasno sprecyzowanych poglądów. Wśród więźniów i rzekomo przymuszonych do pracy nad eliksirotwórstwem łatwo było zniknąć. Zaszyć się, przylgnąć do ciemności wilgotnych ścian lub skryć za kotarą toksycznych oparów.
Pod latarnią bywało najciemniej, zwłaszcza dla nieprzyjaciół.
Dysponowała nie tyle co nazwiskiem, co zasłyszanym przydomkiem; mapą zamkowych komnat i obślizgłym labiryntem ukrytych pod powierzchnią ziemi korytarzy, małymi wskazówkami i jeszcze mniejszym rozumieniem celu. Ale pewnych sytuacji lepiej było nie rozumieć.
Westmorland skąpane było w ciężkim deszczu i jeszcze cięższej mgle; przylegała do ciała, smagając wilgotnymi węgorzami pary jego odkyte partie, włosy, zmuszając organizm do wiecznego niezdecydowania między chłodem a dusznością.
Czerń odzienia wpasowywała się w ponurość krajobrazu; zlewała z wysokimi drzewami, na wpół zawalonymi murami i błotem ścielącym główną ścieżkę; Dolohov wolała trzymać się od niej z daleka, wybierając sobie tylko znany trakt pomiędzy czymś, co niegdyś mogło nosić miano ogrodów, zanim jeszcze zamczysko popadło w ruinę i wieczne jęki Lady Marion.
Różdżka stanowiła przedłużenie dłoni, bo choć okolica wydawała się niemalże martwa, byłaby głupcem pozwalając sobie na beztroskę na nieznanym terenie, dodatkowo nawiedzanym przez cholerną szlachciankę w niematerialnej formie i udekorowanym ogromną ilością zabezpieczeń.
Nie miała na nie jeszcze konkretnego planu, choć w myślach powtarzała zaklęcia, którymi niegdyś ściągała pułapki nałożone przez Zakon Feniksa; ich ręka nie sięgała tych terenów, to było zadanie zgoła odmienne od tych, do których nawykła, ale mimo wszystko – mimo stąpania po ziemi sojuszniczej – stawiała kroki ostrożnie, bezszelestnie, przemykając między szarościami oplatającymi zamek. Anonimowo – wciąż nią była, skryta w mroku i ciszy, nie wyjawiając swojego nazwiska od wielu miesięcy, nie pojawiając się nawet na odznaczeniu z rąk samego ministra.
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Tatiana & Lyall
7 kwietnia 1958
« Even though I walk through the darkest valley, I will fear no evil, for you are with me »
Zbierało się na burzę. Lyall podejrzewał, że nie tylko to wisiało w powietrzu. Ostatnie anomalie pogodowe były czymś więcej niż jedynie nieprzyjemnościami — silne opady, gradobicia, śnieg utrudniały pracę, niejednokrotnie zmywając trop, który w zawodzie brygadzisty był ważniejszy od czegokolwiek innego. Nie było kierowania się śledzeniem rzuconych różdżek, bo większość wilkołaków w ogóle nie rejestrowała się, obawiając się — bardzo słusznie — linczu ze strony społeczeństwa. Łowcy musieli więc opierać się nie tylko na wywiadach wśród ludzi mogących coś wiedzieć, ale głównie pracy w terenie, która nie należała do najprostszych. Wymagała jednakowo instynktu, co predyspozycji do wielu godzin czekania, szukania śladów, przeczesywania kolejnych mil terenów całkowicie niedostępnych dla zwykłego człowieka. Wilkołaki rzadko chowały się w społecznościach — paradoksalnie mogłyby się łatwiej ukryć wśród tłumu, lecz ze względu na swą zwierzęcą naturę trzymały się na uboczu. Wybierały miejsca, gdzie nikt nie był w stanie ich dojrzeć ani rozpoznać ukrytej tożsamości. Nic dziwnego — z powodu wojennej zawieruchy ataki nasiliły się i to poza pełnią. Emocje takie jak strach czy desperacja prowadziły do niekontrolowanych przemian, a patrząc po zwyczajnych czarodziejach, których skrajne wycieńczenie prowadziło ku skrajnym zachowaniom, nic dziwnego, że odbijało się to także na zakażonych klątwą monstrach. Wszyscy zdawali się tracić zmysły, nie umiejąc dostosować się do aktualnie panujących warunków. Lupin jednak ani razu nie odczuł takowej presji i chociaż nie myślał o tym, nie zamierzając tracić czasu na analizę systemu biurokracji, gdyby ktoś był w stanie przejrzeć brygadzistę, zrozumiałby powód. W końcu Lyall od lat znajdował się w stanie wojny, a całkowity brak zainteresowania życiem społecznym, równocześnie sprawiał, iż nie czuł solidarności z cierpiącym narodem. Nie sympatyzował z przegrywającymi ani z wygrywającymi. Wielkie ideologie czy wymyślne hasła nigdy nie były dla niego, szczególnie że system ani ludzie za niego odpowiedzialni nie wywiązywali się ze swoich obietnic. Dla kogoś tak silnie przesiąkniętego własną sprawą, wiarą we własną siłę, dyskusje polityczno-społeczne były niezrozumiałym bełkotem. Opieranie się na sobie samym płynęło w żyłach brygadiera, a lojalność odczuwał jedynie do własnych psów, które nie były tak zdradzieckie jak ludzie. Wierny pies mógł skoczyć za właścicielem nawet w ogień, mimo że instynkty mówiły mu co innego. Człowiek... Człowiek był zmienny na tak wielu płaszczyznach, że był kwintesencją zawodności oraz nieprzewidywalności. A Lyall nie mógł polegać na czymś takim. Nie, gdy robił to, co robił. Ponad jednak smrodem sierści kudłatych lykanów Lupin szukał kogoś jeszcze. Wydawało się mało prawdopodobne, iż jego cel znajdował się w zamku przebranżowionym na więzienie dla alchemików, ale z tego co wiedział, brat Pinkstone'a był transportowany i miał być wtrącony do jednej z zamkowych cel. W Ministerstwie poinformowali również brygadzistę o nadchodzącym przesłuchaniu, które miało odbyć się właśnie z jego udziałem. Jeśli ci na nim zależy, lepiej się pospiesz. Podobno mało kto wychodzi stamtąd żywy. Lyall nie znał nikogo z ludzi chroniących zamek i chociaż legitymował się jako funkcjonariusz sił porządkowych, nie patrzono na warczącego, postawnego czarodzieja serdecznie. Wręcz przeciwnie — odesłano go z kwitkiem i kazano wrócić dnia następnego, bo podobno więzień jeszcze nie dotarł. Pieprzenie. Obserwował jednak z cierpliwością życie codzienne, jakie toczyło się wokół ruin. Znał godziny zmian warty oraz dostawy prowiantu. Jeżeli nie mieli go wpuścić na mocy ministerialnego dokumentu, zamierzał dostać się tam inaczej, chociaż wolał tego uniknąć. Narażania się dla może.
Wiedział, że tego wieczora nie był tam sam. Dwa psiska wpatrywały się w miejsce, gdzie w oparach mgły widać było czyjąś przycupniętą sylwetkę. Ktokolwiek to był, mógł być przeszkodą w tym, czym zajmował się brygadzista. Przez swoją niekompetencję. W końcu łowca z łatwością zbliżył się, nie wzbudzając żadnych podejrzeń, a gdy był wystarczająco blisko, wyłonił się z cienia za plecami drugiej osoby. Kraniec różdżki skierował ku gardłu zakapturzonej postaci, jednak nie dotykał ani materiału ubrania, ani też skóry. - Sapiesz - rzucił gardłowo, chociaż od wielu lat jego głos przypominał warknięcia psów. Dokładnie tych samych, które oddalone od właściciela, czaiły się w mroku, by w każdym momencie wyskoczyć przed siebie i złapać ofiarę. W tym przypadku skuloną i nieuważną sylwetkę okrytą grubym płaszczem. - Słychać cię z drugiego końca lasu.
i’ll tell you a secret. the really bad monsters never look like monsters.
ALL DARK, ALL BLOODY,
MY HEART.
MY HEART.
Lyall Lupin
Zawód : Brygadzista
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Way deep down
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ciężkie powietrze utrudniało oddech, mgła utrudniała widoczność, a dziwna aura unosząca się nad ziemią miała w sobie coś więcej niż tylko nieprzyjazność warunków pogodowych. Tereny okalające zamek Lady Marion kipiały czymś dziwacznym, niezrozumiałym, niewypowiedzianym; nie czuła się tam pewnie, nawet jeśli nad murami pieczę sprawować miał ród Slughornów. Nie czuła się pewnie z każdym kolejnym krokiem i małym obłokiem pary unoszącym się przy jej ustach przy kolejnych wydechach.
Nie była tropicielem, nie była nawet szpiegiem, nieprzygotowana do zwiadu w takich warunkach i obcym miejscu, bez konkretnego celu i dopracowanej krok po kroku strategii. Obracane w myślach przezwisko było główną poszlaką, zasłyszane słowa stanowiły ślad, a bajka, którą miała wymyślić na poczekaniu miała pomóc jej w sytuacji ewentualnego niepowodzenia. Miano Czarnego Pana otwierało wiele drzwi, nawet tych, które zamierzało się wyważyć siłą.
Ogród skąpany był w odgłosach nocy, dusznej powłoce ciemnej nocy, raz po raz nawiedzany pohukiwaniem sowy; mogła spodziewać się tutaj kogokolwiek? Strażnika? Logicznej pułapki? Cisza była odpowiedzią na wszystko, niosła w sobie coś na kształt ulgi, choć nie było to nic chociażby zbliżonego do spokoju. Nieprzyjemny zapach uderzał w nozdrza, choć zamiast rozwodzić się nad jego źródłem, zrzucała wszystko na rozciągającą się wzdłuż i wszerz wilgoć i stare, zamkowe mury. Te były coraz bliżej, rozmieszczone na mapie wejścia wydawały się pokrywać z rzeczywistością, kiedy zarys ciężkich drzwi zdawał się wyłaniać zza krzewnego ogrodzenia oddalonego o kilkadziesiąt metrów. Przykucnęła, z różdżką wciąż wysuniętą przed siebie, chcąc przeanalizować podłoże prowadzące do domniemanego wejścia do zamku. Do tej pory widziała to wszystko na rycinach i fotografiach – rozciągające się przed nią zamczysko nie było tak banalnie nieskomplikowane, dodatkowo pokryte ciemną smugą nocy.
Sądziła, że nie musi dodawać sobie samej odwagi, nie musi przekonywać myśli, by dane jej było postawić kolejny krok – a jednak. Nim uniosła się w górę i ruszyła przed siebie, szmer dobiegł do jej uszu. Szmer, zaraz potem głos; nie zdążyła się odwrócić, kiedy ludzki głos przeobraził się w słowa, a nieopodal jej szyi podstawiono drewno różdżki.
Warkliwe, krótkie, naznaczone wyrzutem – natrafiła na strażnika?
Ciepło i ciche powarkiwania dwóch istot można było wyczuć w kolejnych chwilach; psy stąpały zaraz obok tego, który przystawił różdżkę, zmuszając Dolohov do odchylenia głowy i bezruchu.
Nim wstanie, rzuci zaklęcie; nim zdecyduje się na bieg, spuści psy.
– Na tyle głośno, by obudzić śpiącego psa? – prowokacja nie była najlepszym wyjściem, jedynym jednak wpisującym się jak nic innego w charakter kobiety, nawet w sytuacji zagrożenia. Zacisnęła palce na różdżce wciąż trwającej w dłoni, wciąż tkwiąc w prawie spetryfikowanym bezruchu – Zadziwiająca pora na spacer, nawet tutaj – wbijając wzrok w ciemną przestrzeń przed sobą kalkulowała szanse – ucieczki, rozmowy, przechytrzenia.
– Czy może wizyta u lady Marion? Na takową nigdy nie jest za późno – nie wiedziała, czy ktoś stojący za nią pochodził z zamku; wokół nie było jednak tak naprawdę niczego, musiał więc być związany z tym miejscem.
Powoli, bez gwałtowności starała się wyprostować kolana i stanąć na nogi, w końcu także odwrócić głowę za siebie, by dojrzeć tego, który wciąż miał ją na celowniku. W ciemnościach trudno było dostrzec coś poza człowieczą sylwetką i dwoma psami czającymi się za nią. – Urocze pieski.
Nie była tropicielem, nie była nawet szpiegiem, nieprzygotowana do zwiadu w takich warunkach i obcym miejscu, bez konkretnego celu i dopracowanej krok po kroku strategii. Obracane w myślach przezwisko było główną poszlaką, zasłyszane słowa stanowiły ślad, a bajka, którą miała wymyślić na poczekaniu miała pomóc jej w sytuacji ewentualnego niepowodzenia. Miano Czarnego Pana otwierało wiele drzwi, nawet tych, które zamierzało się wyważyć siłą.
Ogród skąpany był w odgłosach nocy, dusznej powłoce ciemnej nocy, raz po raz nawiedzany pohukiwaniem sowy; mogła spodziewać się tutaj kogokolwiek? Strażnika? Logicznej pułapki? Cisza była odpowiedzią na wszystko, niosła w sobie coś na kształt ulgi, choć nie było to nic chociażby zbliżonego do spokoju. Nieprzyjemny zapach uderzał w nozdrza, choć zamiast rozwodzić się nad jego źródłem, zrzucała wszystko na rozciągającą się wzdłuż i wszerz wilgoć i stare, zamkowe mury. Te były coraz bliżej, rozmieszczone na mapie wejścia wydawały się pokrywać z rzeczywistością, kiedy zarys ciężkich drzwi zdawał się wyłaniać zza krzewnego ogrodzenia oddalonego o kilkadziesiąt metrów. Przykucnęła, z różdżką wciąż wysuniętą przed siebie, chcąc przeanalizować podłoże prowadzące do domniemanego wejścia do zamku. Do tej pory widziała to wszystko na rycinach i fotografiach – rozciągające się przed nią zamczysko nie było tak banalnie nieskomplikowane, dodatkowo pokryte ciemną smugą nocy.
Sądziła, że nie musi dodawać sobie samej odwagi, nie musi przekonywać myśli, by dane jej było postawić kolejny krok – a jednak. Nim uniosła się w górę i ruszyła przed siebie, szmer dobiegł do jej uszu. Szmer, zaraz potem głos; nie zdążyła się odwrócić, kiedy ludzki głos przeobraził się w słowa, a nieopodal jej szyi podstawiono drewno różdżki.
Warkliwe, krótkie, naznaczone wyrzutem – natrafiła na strażnika?
Ciepło i ciche powarkiwania dwóch istot można było wyczuć w kolejnych chwilach; psy stąpały zaraz obok tego, który przystawił różdżkę, zmuszając Dolohov do odchylenia głowy i bezruchu.
Nim wstanie, rzuci zaklęcie; nim zdecyduje się na bieg, spuści psy.
– Na tyle głośno, by obudzić śpiącego psa? – prowokacja nie była najlepszym wyjściem, jedynym jednak wpisującym się jak nic innego w charakter kobiety, nawet w sytuacji zagrożenia. Zacisnęła palce na różdżce wciąż trwającej w dłoni, wciąż tkwiąc w prawie spetryfikowanym bezruchu – Zadziwiająca pora na spacer, nawet tutaj – wbijając wzrok w ciemną przestrzeń przed sobą kalkulowała szanse – ucieczki, rozmowy, przechytrzenia.
– Czy może wizyta u lady Marion? Na takową nigdy nie jest za późno – nie wiedziała, czy ktoś stojący za nią pochodził z zamku; wokół nie było jednak tak naprawdę niczego, musiał więc być związany z tym miejscem.
Powoli, bez gwałtowności starała się wyprostować kolana i stanąć na nogi, w końcu także odwrócić głowę za siebie, by dojrzeć tego, który wciąż miał ją na celowniku. W ciemnościach trudno było dostrzec coś poza człowieczą sylwetką i dwoma psami czającymi się za nią. – Urocze pieski.
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Dłonie skryte były pod ciemnymi rękawiczkami, nie tylko przez wzgląd na chłód jaki panował dookoła, ale również na to, by nie pozostawiać po sobie żadnych śladów. Z jednej strony wiedziała, że ciężko można było odnaleźć rozmowę tylko po tym, gdy jedynie dotykała przedmiotów, z drugiej zaś strony, od kiedy usłyszała, że odnaleźć można kogoś po kroplach krwi, obsesyjnie pilnowała, aby nie pozostawiać żadnych śladów poza sobą. Zwłaszcza, gdy tak jak w tej chwili, zapuszczała się na terytorium wroga, wiedząc, że nie była to bezpieczna wyprawa. Musiała w końcu upewnić się, że pozostanie gdzieś dalej, w cieniu, niemal niezauważona, ale mimo wszystko bez innych którzy mogli jej przeszkodzić. Jednak na wszelki wypadek zorganizowała odpowiednie przebranie – zadbała o to, aby mundur magipolicjanta nie wyglądał na pognieciony, dokumenty znajdowały się w kieszeni. Dopilnowała jeszcze tak na wszelki wypadek aby metamorfomagia zakryła blizny.
Jeżeli udałoby się wyprowadzić ludzi z tego miejsca, byłoby to osiągnięcie, jednak wiedziała, że póki co musiała dowiedzieć się jak to wygląda – plotki i pewne pomówienia które mogły do niej dotrzeć należało zweryfikować. Jeżeli rzeczywiście można było mówić tutaj o uwięzieniu kogoś, w tym momencie Zakon może mógł wybrać się tutaj i pomóc tym ludziom. Im więcej informacji mogła zebrać, tym lepiej się zapowiadało dla późniejszych możliwości, dlatego postanowiła wybrać się tu sama – gdyby coś się stało i przez przypadek by się jakoś spaliła, przynajmniej mogli ją uznać za przemytniczkę, która nie wymierzyła sil na zamiary, a nie za członkinię Zakonu Feniksa. Znaczy w sumie to nawet nie była członkiem, raczej pełniła rolę okazjonalnego człowieka który pojawiał się i pomagał.
Sama nie wiedziała, że dzisiejszy dzień najwidoczniej był tym, w którym można było spędzać czas na wycieczkach, a ona nie była tutaj jednym gościem. Z pewnością siebie w krokach podeszła w stronę dwójki – mężczyzna wydawał się bardziej płochliwy i na jej widok oddalił się, znikając gdzieś w zaroślach. Odprowadziła go wzrokiem, zapamiętując jego wygląd i to, jak się zachowywał, a dopiero potem zwracając uwagę na kobietę, która znajdowała się tuż obok niego.
- Mam nadzieję, że pan się pani nie narzucał? – W jej pytaniu przebijała się lekka troska, ale przede wszystkim spokój, tak jakby kontrolowała sytuację. Opanowanie nerwów było dobrym pierwszym krokiem jeżeli próbowało się kłamać. – Zabłądziła pani, czy kieruje się z wizytą? – Uprzejme zagadnienie nie było wścibskie, potrzebowała jednak wejść w skórę ostrożnego policjanta bardziej niż metsmorfomagią.
Jeżeli udałoby się wyprowadzić ludzi z tego miejsca, byłoby to osiągnięcie, jednak wiedziała, że póki co musiała dowiedzieć się jak to wygląda – plotki i pewne pomówienia które mogły do niej dotrzeć należało zweryfikować. Jeżeli rzeczywiście można było mówić tutaj o uwięzieniu kogoś, w tym momencie Zakon może mógł wybrać się tutaj i pomóc tym ludziom. Im więcej informacji mogła zebrać, tym lepiej się zapowiadało dla późniejszych możliwości, dlatego postanowiła wybrać się tu sama – gdyby coś się stało i przez przypadek by się jakoś spaliła, przynajmniej mogli ją uznać za przemytniczkę, która nie wymierzyła sil na zamiary, a nie za członkinię Zakonu Feniksa. Znaczy w sumie to nawet nie była członkiem, raczej pełniła rolę okazjonalnego człowieka który pojawiał się i pomagał.
Sama nie wiedziała, że dzisiejszy dzień najwidoczniej był tym, w którym można było spędzać czas na wycieczkach, a ona nie była tutaj jednym gościem. Z pewnością siebie w krokach podeszła w stronę dwójki – mężczyzna wydawał się bardziej płochliwy i na jej widok oddalił się, znikając gdzieś w zaroślach. Odprowadziła go wzrokiem, zapamiętując jego wygląd i to, jak się zachowywał, a dopiero potem zwracając uwagę na kobietę, która znajdowała się tuż obok niego.
- Mam nadzieję, że pan się pani nie narzucał? – W jej pytaniu przebijała się lekka troska, ale przede wszystkim spokój, tak jakby kontrolowała sytuację. Opanowanie nerwów było dobrym pierwszym krokiem jeżeli próbowało się kłamać. – Zabłądziła pani, czy kieruje się z wizytą? – Uprzejme zagadnienie nie było wścibskie, potrzebowała jednak wejść w skórę ostrożnego policjanta bardziej niż metsmorfomagią.
So heed the words from sailors old
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Thalia Wellers' has done the following action : Rzut kością
'Zdarzenia' :
'Zdarzenia' :
Niemalże czuła pulsującą przy szyi różdżkę; czuła też ciężkie oddechy psów, ich krótkie powarkiwania i ciepły oddech mężczyzny stojącego za nią. Po której stał stronie? Pozornie nieistotne w tej chwili a jednocześnie najważniejsze – wokół zamku Lady Marion mogłaby spodziewać się tylko i wyłącznie kogoś zaprzysiężonego sprawie Czarnego Pana; strażnika, patrolu, kogokolwiek. Być może dlatego pozwoliła sobie na sarkazm ocierający się o bezczelność, nawet jeśli nieznajomy mierzył do niej z różdżki i przyniósł psy.
W momencie gdy zaczęła się zastanawiać w jaki sposób zdobyć przewagę, magiczne drewno ot tak... zniknęło. Różdżka przesunęła się w bok, mężczyzna stojący przy jej plecach wycofał; zdążyła tylko zauważyć znikające w popłochu plecy i sylwetki dwóch istot oddalające się w głąb lasu.
Coś ich przestraszyło.
Miała ogromne szczęście czy jeszcze większego pecha? Była zbyt nieuważna czy faktycznie zrozumiałym był fakt, że czuła się w okolicy nader pewnie?
Inna sylwetka zaczęła wyłaniać się z ciemności gęstego lasu, wkraczając na teren zarośniętych ogrodów okalających zamek; tym razem nie pozwoliła sobie czekać na darmo i wysunęła różdżkę przed siebie, gotowa do obrony.
Nim dostrzegła – i usłyszała – kobietę, w półmrokach błysnął charakterystyczny mundur. Magipolicja.
Brwi Dolohov drgnęły w zaskoczeniu, prędko jednak przywołała na twarz maskę ulgi, pozwalając sobie na długie westchnienie. Lepiej nie mogła trafić.
– Cóż za szczęście! – wydusiła z siebie wzniośle, poprawiając własne odzienie, dość niecodzienne jak na kobiece standardy; czerń przylegająca do ciała była przystosowana do zwiadu, nie na urokliwe spacery przy świetle księżyca. Ale to nie było teraz istotne – Nie znam tego człowieka, wziął się znikąd, do tego z psami! Da pani wiarę? Z psami, jakimiś naprawdę groźnymi – opowiedziała po krótce, z niesmakiem kręcąc głową, sprawiając wrażenie prawdziwej damy wyratowanej z opresji – Ogromna ulga, że zjawiła się pani w okolicy, pani funkcjonariusz – dodała, przytakując głową na prawdziwość własnych słów. Dość niecodziennym widokiem było widzieć kobietę w mundurze magipolicji oddelegowaną do patrolu o tej porze, w tak nieprzyjaznym miejscu, ale czyż ona sama nie robiła właśnie tego, co zwykle kobietom nie przystało? Może Ministerstwo pozwalało na odrobinę więcej.
– Och, rozglądałam się głównie, na wizytę już dość późno, choć przyznaję, to też leżało w moich pobudkach – wytłumaczyła, wskazując dłonią na rozłożyste zamczysko – Działam z ramienia Ministerstwa, proszę pani, słyszałam o pewnym więźniu, konkretniej o jego osiągnięciach w eliksirotwórstwie... och, to pewnie wykracza poza zakres pani obowiązków. Nie powinnam niepokoić... – zdecydowała się powiedzieć odrobinę prawdy; być może z pomocą magipolicji wcale nie musiała zakradać się do środka, a zostać eskortowana do odpowiedniego miejsca?
Utkwiła spojrzenie w nieznajomej kobiecie, prędko jednak zmuszona zmrużyć oczy; ból przyszedł znienacka, rozprysnął się w świadomości, raz później oczy wyłapały ciemne kształty rozciągające się po lewej stronie ogrodu; Dolohov znów uniosła różdżkę, ale później w świadomości pojawił się ojciec. Graham. Ramsey. Cassandra. Znów ojciec – w kałuży krwi, obok niego Graham i znów Graham; nie, to był Ramsey. Krew lała się wartko, a ona sama nagle uniosła się w górę, by ujrzeć samą siebie ze sztyletem ze stalową rękojeścią w dłoni. Uśmiechniętą.
To tylko sen.
Jeden z wielu, mara podobna do kolejnej, zjawa; z ust Tatiany wydobył się desperacki warkot, kiedy odrzucając z głowy dziwaczne wizje starała się dojrzeć ponownie ciemne kształty w ogrodzie.
Zniknęły.
W momencie gdy zaczęła się zastanawiać w jaki sposób zdobyć przewagę, magiczne drewno ot tak... zniknęło. Różdżka przesunęła się w bok, mężczyzna stojący przy jej plecach wycofał; zdążyła tylko zauważyć znikające w popłochu plecy i sylwetki dwóch istot oddalające się w głąb lasu.
Coś ich przestraszyło.
Miała ogromne szczęście czy jeszcze większego pecha? Była zbyt nieuważna czy faktycznie zrozumiałym był fakt, że czuła się w okolicy nader pewnie?
Inna sylwetka zaczęła wyłaniać się z ciemności gęstego lasu, wkraczając na teren zarośniętych ogrodów okalających zamek; tym razem nie pozwoliła sobie czekać na darmo i wysunęła różdżkę przed siebie, gotowa do obrony.
Nim dostrzegła – i usłyszała – kobietę, w półmrokach błysnął charakterystyczny mundur. Magipolicja.
Brwi Dolohov drgnęły w zaskoczeniu, prędko jednak przywołała na twarz maskę ulgi, pozwalając sobie na długie westchnienie. Lepiej nie mogła trafić.
– Cóż za szczęście! – wydusiła z siebie wzniośle, poprawiając własne odzienie, dość niecodzienne jak na kobiece standardy; czerń przylegająca do ciała była przystosowana do zwiadu, nie na urokliwe spacery przy świetle księżyca. Ale to nie było teraz istotne – Nie znam tego człowieka, wziął się znikąd, do tego z psami! Da pani wiarę? Z psami, jakimiś naprawdę groźnymi – opowiedziała po krótce, z niesmakiem kręcąc głową, sprawiając wrażenie prawdziwej damy wyratowanej z opresji – Ogromna ulga, że zjawiła się pani w okolicy, pani funkcjonariusz – dodała, przytakując głową na prawdziwość własnych słów. Dość niecodziennym widokiem było widzieć kobietę w mundurze magipolicji oddelegowaną do patrolu o tej porze, w tak nieprzyjaznym miejscu, ale czyż ona sama nie robiła właśnie tego, co zwykle kobietom nie przystało? Może Ministerstwo pozwalało na odrobinę więcej.
– Och, rozglądałam się głównie, na wizytę już dość późno, choć przyznaję, to też leżało w moich pobudkach – wytłumaczyła, wskazując dłonią na rozłożyste zamczysko – Działam z ramienia Ministerstwa, proszę pani, słyszałam o pewnym więźniu, konkretniej o jego osiągnięciach w eliksirotwórstwie... och, to pewnie wykracza poza zakres pani obowiązków. Nie powinnam niepokoić... – zdecydowała się powiedzieć odrobinę prawdy; być może z pomocą magipolicji wcale nie musiała zakradać się do środka, a zostać eskortowana do odpowiedniego miejsca?
Utkwiła spojrzenie w nieznajomej kobiecie, prędko jednak zmuszona zmrużyć oczy; ból przyszedł znienacka, rozprysnął się w świadomości, raz później oczy wyłapały ciemne kształty rozciągające się po lewej stronie ogrodu; Dolohov znów uniosła różdżkę, ale później w świadomości pojawił się ojciec. Graham. Ramsey. Cassandra. Znów ojciec – w kałuży krwi, obok niego Graham i znów Graham; nie, to był Ramsey. Krew lała się wartko, a ona sama nagle uniosła się w górę, by ujrzeć samą siebie ze sztyletem ze stalową rękojeścią w dłoni. Uśmiechniętą.
To tylko sen.
Jeden z wielu, mara podobna do kolejnej, zjawa; z ust Tatiany wydobył się desperacki warkot, kiedy odrzucając z głowy dziwaczne wizje starała się dojrzeć ponownie ciemne kształty w ogrodzie.
Zniknęły.
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Spojrzenie omiotło sylwetkę nieznajomej jej kobiety – Dolohov stanowiła dla niej tajemnice, a jednak nie wpatrywała się w nią nadgorliwie, starając się zachować „profesjonalizm” (który nie istniał, bo to nie była jej praca). Mimo to, przecież musiała być na tyle podejrzliwa, aby nie wydawać się zbyt ufna, jednak nie na tyle, aby nagle przeskakiwać do oskarżeń. Poza tym, nie miała przecież pojęcia kim jest dokładnie, a obecność mężczyzny tutaj również wzbudzała pełnię podejrzeń. Kiedy jednak odszedł, sama uniosła dłoń, chcąc pokazać pannie Dolohv, że sama jest przyjacielem. Przynajmniej na razie.
- W takim razie cieszę się, że zjawiłam się w samą porę. Czy zna pani tego człowieka? Jeżeli nie, powinniśmy zgłosić to w zamku, tak aby mieli oko na tego intruza. Kto wie, najpewniej próbował się włamać i gdyby nie pani, na pewno by przeszedł z rozważań do czynów. Nie zaznała pani żadnej krzywdy? – Dostać się do zamku kobieta sama z siebie też mogła spróbować, ale jeżeli jej to będzie przeszkadzało, znajdzie inne miejsce albo jakąś wymówkę wobec tego działania. Na słowa o Ministerstwie Thalia jedynie pokiwała głową. Mogła chyba spróbować to wykorzystać jakoś na własną korzyść.
- Naturalnie, rozumiem. Mimo pewnych ważnych przedsięwzięć, na pewno nie wypada aby zwracać tym samym na siebie uwagę. W końcu dyskrecja też należy do pewnych obowiązków. Jednak jak pani widzi, okolica nie jest bezpieczna, dlatego polecam swoje usługi do ochrony. – Albo odejdzie razem z nią, albo wejdą do środka. Tak i tak w jakiś sposób wygrywała.
I wtedy w jej umysł wbiło się to wrażenie, świdrujące, przebijające się przez warstwy rozsądku aby dotrzeć do strachu. Nie, nie do strachu, głębiej i głębiej, zęby wbijając w coś, co z początku strachem się wydawało, lecz rozwijało się w coś, czego spodziewać się nie spodziewała. Wizje spadły na nią w sposób mroczy, namacalny i niepokojąco intymny, wzbudzając ciepłe odczucia o których nigdy nie myślała, których nie chciała.
Przecież oto siedziała obok Yvette, na kanapie, kiedy jej przyjaciółka czytała książkę, pochłonięta swoją lekturą. A ona siedziała obok, delikatnie bawiąc się wstążką, przesuwając ją pomiędzy swoje palce, przysuwając się bliżej aby z całą mocą zacisnąć satynowy materiał na jej gardle, wpatrując się z rosnącą rozkoszą jak delikatne nogi wierzgają w szaleńczej próbie złapania oddechu, paznokcie rozdzierają skórę Wellers, a pierś unosi się szaleńczo aby ostatecznie opaść bez życia.
Ale nie, zaraz potem znajdowała się tuż obok Castora, z uśmiechem skrytym za kieliszkiem wina obserwując, jak szmalcownicy wlewają mu coś siłą do gardła – nie wiedziała nawet coś, umysł jednak doskonale podpowiadał jej, że nie było to nic przyjemnego, nie po tym jak Sprout upadł na ziemie. Wiedziała też, że dawka tego, co dostał, nie pozwalała na szybką śmierć w komforcie, obserwowała więc jak wije się na ziemi, związany, nie mogąc nawet sięgnąć po nic co przyniosłoby ukojenie, dopiero na koniec obracając twarz w swoim kierunku, aby była jego ostatnim obrazem.
Devon płonęło kiedy trzymała twarz Garfielda, upewniając się, że tak jak zawsze, nie ucieknie z jej objęć. Paznokcie wbijały się w jego twarz kiedy kierowała ją na jego podpalony dom, w którym zdążyli zamknąć całą jego rodzinę, dla pewności trzymając go mocniej aby nie wyrwał się z jej objęć i nie spłoszył konia, bo przecież najlepsze zostawiła na koniec. Dopiero kiedy ostatnie krzyki umilkły, podniosła się z miejsca, uderzając w zad klaczy i spoglądając, jak cierpiał odciągnięty przez konia jej najlepszy przyjaciel.
Z ojcem nie musiała nawet się wysilać, ród panujący upraszając o pomoc w polowaniu na wilkołaki. Ludzie ochoczo szli wytępić bestie, a ze wsparciem nie musiała się zamartwiać, że nie uda im się go wytropić – znaleziony w lesie walczył dzielnie, ale nawet wilkołak problemy miewał przy tak wielkiej liczebności. Czym więc było pociągnięcie ostatniego spustu kuszy jak nie przyjemnością, w momencie kiedy triumfalnie ustawiła stopę na jego łbie, wpatrując się w gasnące ślepia.
Trzymała go blisko siebie, niemal czule ściskając ramię Michaela kiedy stali tuż przed szafotem, oglądając kolejne egzekucje. Zadbała o to, aby był na samym końcu, aby obserwował każdego wchodzącego i widział twarz, która spoglądała na niego w ostatnich chwilach, z przerażeniem albo błaganiem. Dopiero wtedy wprowadziła go sama na podwyższenie, przekazując go w cudze ręce do przytrzymania kiedy jej dłonie złapały ciężkie drzewce topora. Gdy wiedziała, że nadszedł odpowiedni czas, uniosła broń nad głowę aby to wszystko zakończyć jak największa liczbą cięć.
Palcem przesuwała po policzku Floreana, z uśmiechem podsuwając mu każdą kolejną łyżkę mrożonego przysmaku. Nie chciał jeść, przywiązany do krzesła i odsuwający głowę, ale były przecież sposoby aby kogoś do tego zmusić do jedzenia kiedy nie było się samemu. Łatwiej więc było podawać kolejną łyżeczkę, doprawioną odpowiednimi specyfikami, tak by zgon nie nastąpił tak szybko. Mogli się w końcu jak dawniej cieszyć posiłkiem, niemal intymną i uroczą atmosferą.
Kenneth leżał na łóżku, podatny na jej dotyk, który z początku wydawał się delikatny, kuszący, uwodzicielski. Wodziła palcami po jego twarzy aby chwilę później sięgnąć swoich guzików, sugestywnie rozpinając własną koszulę aby zaraz wrócić do jego silnych dłoni. Delikatnie acz stanowczo sięgnęła po sznury, związując dłonie Kennetha do drewnianych nóg łóżka, dopiero wtedy spod poduszki wyciągając nóż aby zatopić go w jego ciele. Nie śpieszyła się z tym wszystkim, nie przejmując się krzykami i krwią. Miała w końcu pouczyć się anatomii, a jaka okazja miała być ku temu lepsza?
Steffen miotający się po klatce wydawał się całkiem zabawny – w końcu obiecała, że będzie ćwiczyć, a zamiana człowieka w zwierzę też była ćwiczeniem, prawda? Uwięziony w klatce jako fretka próbował się wydostać, ale nic z tego, wszystko magicznie było wzmocnione i nie było możliwości aby chociaż prześlizgnął się przez kraty. Pozwalała sobie więc go zanurzać, co raz niżej i niżej, obserwując jak próbuje uciec, aby ostatecznie całkowicie zanurzyć go w zimnej wodzie, bez możliwości ucieczki.
Twarz Elrika oświetlały jedynie płomienie, gdy Thalia czekała gdzieś na tarasie, wpatrując się w przyjaciela. Przytrzymywały go łańcuchy smoków, które to Elric tak bardzo sobie ukochał, ale czy teraz miało to znaczenie, skoro tych nowych kojarzyć nie miał prawa. One jednak były bardzo głodne, o czym Lovegood miał zaraz się przekonać, bo szum skrzydeł zapowiadał, ze to właśnie w jego stronę zmierzały. Czy ogień miał pochłonąć wszystko, czy jednak to zęby miały spłynąć dziś posoką? Z satysfakcją i powolnie rosnącym rozbawieniem obserwowała sytuację, pochylając się do przodu.
Wiele dni i nocy przychodziła oglądać Vincenta, zawsze zza zamkniętej szyby. Czas w wizji był ledwie ułamkiem sekundy, ale coś podpowiadało jej, że ta rzeczywistość trwałaby wiele tygodni – rzeczywistość, w której obserwowała coraz to nowsze, coraz to brutalniejsze eksperymenty i ból, który wykrzywiał jego twarz, ale który wydawał się jeszcze nie kończyć jego tortury. Dopiero wraz z ostatnim bólem wydał największe tchnienie, ale nie do momentu, gdy nie dowiedział się, jak boleśnie życie zakończyli jego bliscy.
Leciała w zawrotnym tempie, śmiejąc się tak jakby najlepszy dzień w jej życiu właśnie nastał – wcale nie zwracając uwagę jak cierpieć musi przywiązana do miotły Hannah. Nie zwracała uwagę na to, jak mocno mogła odczuwać ból, obijana o te wszystkie przeszkody, uderzając o ostre gałęzie, wystające skały czy uderzenia o ziemię, a dopiero po paru godzinach takiej wycieczki znudzona wylądowała, nie przypatrując się nawet temu co pozostawiła.
Nie była pewna, która wizja była pierwsza, która pojawiła się jako ostatnia – a może po prostu w jej głowie zawitały wszystkie na raz. Niemal ugięła się pod ciężarem własnych uczuć; za podnieceniem przyszło obrzydzenie i miała ochotę zwrócić zawartość żołądka, chociaż odrobinę pozbyć się tego, co ją teraz ciągnęło. Te wszystkie słowa, te wszystkie myśli, wepchnięte w jej umysł jakby nagle obnażyły jej najgorszą stronę, tej, której nie chciała nawet mieć. Miała nadzieję, że to rzeczywiście te cholerne cienie, że to nie ona, ona by przecież nigdy…
Przejechała dłonią po twarzy, spoglądając na nieznajomą. Wydawała się równie zszokowana co ona, więc chyba nie tylko Thalia płakać mogła nad emocjami, wywróconymi niczym skryte w pudełkach skarby, które ktoś przekopał.
- To miejsce nie jest bezpieczne. – Jej słowa padały ostrożnie, tak jakby jeszcze na wszelki wypadek chciała być ich pewna. – Jeżeli nie upiera się pani na przeciągnięcie wizyty, proszę pozwolić mi odprowadzić panią w bezpieczne miejsce. – Najlepiej by było odstawić nieznajomą do Londynu, ale ta musiała też na to wyrazić zgodę. Sama za to potrzebowała alkoholi. Narkotyki nawet by weszły w grę, tylko ich nie brała. Nie wiedziała nawet skąd. Alkohol, duża dawka alkoholu. I czyjeś ramiona w których mogła powiedzieć "przepraszam".
- W takim razie cieszę się, że zjawiłam się w samą porę. Czy zna pani tego człowieka? Jeżeli nie, powinniśmy zgłosić to w zamku, tak aby mieli oko na tego intruza. Kto wie, najpewniej próbował się włamać i gdyby nie pani, na pewno by przeszedł z rozważań do czynów. Nie zaznała pani żadnej krzywdy? – Dostać się do zamku kobieta sama z siebie też mogła spróbować, ale jeżeli jej to będzie przeszkadzało, znajdzie inne miejsce albo jakąś wymówkę wobec tego działania. Na słowa o Ministerstwie Thalia jedynie pokiwała głową. Mogła chyba spróbować to wykorzystać jakoś na własną korzyść.
- Naturalnie, rozumiem. Mimo pewnych ważnych przedsięwzięć, na pewno nie wypada aby zwracać tym samym na siebie uwagę. W końcu dyskrecja też należy do pewnych obowiązków. Jednak jak pani widzi, okolica nie jest bezpieczna, dlatego polecam swoje usługi do ochrony. – Albo odejdzie razem z nią, albo wejdą do środka. Tak i tak w jakiś sposób wygrywała.
I wtedy w jej umysł wbiło się to wrażenie, świdrujące, przebijające się przez warstwy rozsądku aby dotrzeć do strachu. Nie, nie do strachu, głębiej i głębiej, zęby wbijając w coś, co z początku strachem się wydawało, lecz rozwijało się w coś, czego spodziewać się nie spodziewała. Wizje spadły na nią w sposób mroczy, namacalny i niepokojąco intymny, wzbudzając ciepłe odczucia o których nigdy nie myślała, których nie chciała.
Przecież oto siedziała obok Yvette, na kanapie, kiedy jej przyjaciółka czytała książkę, pochłonięta swoją lekturą. A ona siedziała obok, delikatnie bawiąc się wstążką, przesuwając ją pomiędzy swoje palce, przysuwając się bliżej aby z całą mocą zacisnąć satynowy materiał na jej gardle, wpatrując się z rosnącą rozkoszą jak delikatne nogi wierzgają w szaleńczej próbie złapania oddechu, paznokcie rozdzierają skórę Wellers, a pierś unosi się szaleńczo aby ostatecznie opaść bez życia.
Ale nie, zaraz potem znajdowała się tuż obok Castora, z uśmiechem skrytym za kieliszkiem wina obserwując, jak szmalcownicy wlewają mu coś siłą do gardła – nie wiedziała nawet coś, umysł jednak doskonale podpowiadał jej, że nie było to nic przyjemnego, nie po tym jak Sprout upadł na ziemie. Wiedziała też, że dawka tego, co dostał, nie pozwalała na szybką śmierć w komforcie, obserwowała więc jak wije się na ziemi, związany, nie mogąc nawet sięgnąć po nic co przyniosłoby ukojenie, dopiero na koniec obracając twarz w swoim kierunku, aby była jego ostatnim obrazem.
Devon płonęło kiedy trzymała twarz Garfielda, upewniając się, że tak jak zawsze, nie ucieknie z jej objęć. Paznokcie wbijały się w jego twarz kiedy kierowała ją na jego podpalony dom, w którym zdążyli zamknąć całą jego rodzinę, dla pewności trzymając go mocniej aby nie wyrwał się z jej objęć i nie spłoszył konia, bo przecież najlepsze zostawiła na koniec. Dopiero kiedy ostatnie krzyki umilkły, podniosła się z miejsca, uderzając w zad klaczy i spoglądając, jak cierpiał odciągnięty przez konia jej najlepszy przyjaciel.
Z ojcem nie musiała nawet się wysilać, ród panujący upraszając o pomoc w polowaniu na wilkołaki. Ludzie ochoczo szli wytępić bestie, a ze wsparciem nie musiała się zamartwiać, że nie uda im się go wytropić – znaleziony w lesie walczył dzielnie, ale nawet wilkołak problemy miewał przy tak wielkiej liczebności. Czym więc było pociągnięcie ostatniego spustu kuszy jak nie przyjemnością, w momencie kiedy triumfalnie ustawiła stopę na jego łbie, wpatrując się w gasnące ślepia.
Trzymała go blisko siebie, niemal czule ściskając ramię Michaela kiedy stali tuż przed szafotem, oglądając kolejne egzekucje. Zadbała o to, aby był na samym końcu, aby obserwował każdego wchodzącego i widział twarz, która spoglądała na niego w ostatnich chwilach, z przerażeniem albo błaganiem. Dopiero wtedy wprowadziła go sama na podwyższenie, przekazując go w cudze ręce do przytrzymania kiedy jej dłonie złapały ciężkie drzewce topora. Gdy wiedziała, że nadszedł odpowiedni czas, uniosła broń nad głowę aby to wszystko zakończyć jak największa liczbą cięć.
Palcem przesuwała po policzku Floreana, z uśmiechem podsuwając mu każdą kolejną łyżkę mrożonego przysmaku. Nie chciał jeść, przywiązany do krzesła i odsuwający głowę, ale były przecież sposoby aby kogoś do tego zmusić do jedzenia kiedy nie było się samemu. Łatwiej więc było podawać kolejną łyżeczkę, doprawioną odpowiednimi specyfikami, tak by zgon nie nastąpił tak szybko. Mogli się w końcu jak dawniej cieszyć posiłkiem, niemal intymną i uroczą atmosferą.
Kenneth leżał na łóżku, podatny na jej dotyk, który z początku wydawał się delikatny, kuszący, uwodzicielski. Wodziła palcami po jego twarzy aby chwilę później sięgnąć swoich guzików, sugestywnie rozpinając własną koszulę aby zaraz wrócić do jego silnych dłoni. Delikatnie acz stanowczo sięgnęła po sznury, związując dłonie Kennetha do drewnianych nóg łóżka, dopiero wtedy spod poduszki wyciągając nóż aby zatopić go w jego ciele. Nie śpieszyła się z tym wszystkim, nie przejmując się krzykami i krwią. Miała w końcu pouczyć się anatomii, a jaka okazja miała być ku temu lepsza?
Steffen miotający się po klatce wydawał się całkiem zabawny – w końcu obiecała, że będzie ćwiczyć, a zamiana człowieka w zwierzę też była ćwiczeniem, prawda? Uwięziony w klatce jako fretka próbował się wydostać, ale nic z tego, wszystko magicznie było wzmocnione i nie było możliwości aby chociaż prześlizgnął się przez kraty. Pozwalała sobie więc go zanurzać, co raz niżej i niżej, obserwując jak próbuje uciec, aby ostatecznie całkowicie zanurzyć go w zimnej wodzie, bez możliwości ucieczki.
Twarz Elrika oświetlały jedynie płomienie, gdy Thalia czekała gdzieś na tarasie, wpatrując się w przyjaciela. Przytrzymywały go łańcuchy smoków, które to Elric tak bardzo sobie ukochał, ale czy teraz miało to znaczenie, skoro tych nowych kojarzyć nie miał prawa. One jednak były bardzo głodne, o czym Lovegood miał zaraz się przekonać, bo szum skrzydeł zapowiadał, ze to właśnie w jego stronę zmierzały. Czy ogień miał pochłonąć wszystko, czy jednak to zęby miały spłynąć dziś posoką? Z satysfakcją i powolnie rosnącym rozbawieniem obserwowała sytuację, pochylając się do przodu.
Wiele dni i nocy przychodziła oglądać Vincenta, zawsze zza zamkniętej szyby. Czas w wizji był ledwie ułamkiem sekundy, ale coś podpowiadało jej, że ta rzeczywistość trwałaby wiele tygodni – rzeczywistość, w której obserwowała coraz to nowsze, coraz to brutalniejsze eksperymenty i ból, który wykrzywiał jego twarz, ale który wydawał się jeszcze nie kończyć jego tortury. Dopiero wraz z ostatnim bólem wydał największe tchnienie, ale nie do momentu, gdy nie dowiedział się, jak boleśnie życie zakończyli jego bliscy.
Leciała w zawrotnym tempie, śmiejąc się tak jakby najlepszy dzień w jej życiu właśnie nastał – wcale nie zwracając uwagę jak cierpieć musi przywiązana do miotły Hannah. Nie zwracała uwagę na to, jak mocno mogła odczuwać ból, obijana o te wszystkie przeszkody, uderzając o ostre gałęzie, wystające skały czy uderzenia o ziemię, a dopiero po paru godzinach takiej wycieczki znudzona wylądowała, nie przypatrując się nawet temu co pozostawiła.
Nie była pewna, która wizja była pierwsza, która pojawiła się jako ostatnia – a może po prostu w jej głowie zawitały wszystkie na raz. Niemal ugięła się pod ciężarem własnych uczuć; za podnieceniem przyszło obrzydzenie i miała ochotę zwrócić zawartość żołądka, chociaż odrobinę pozbyć się tego, co ją teraz ciągnęło. Te wszystkie słowa, te wszystkie myśli, wepchnięte w jej umysł jakby nagle obnażyły jej najgorszą stronę, tej, której nie chciała nawet mieć. Miała nadzieję, że to rzeczywiście te cholerne cienie, że to nie ona, ona by przecież nigdy…
Przejechała dłonią po twarzy, spoglądając na nieznajomą. Wydawała się równie zszokowana co ona, więc chyba nie tylko Thalia płakać mogła nad emocjami, wywróconymi niczym skryte w pudełkach skarby, które ktoś przekopał.
- To miejsce nie jest bezpieczne. – Jej słowa padały ostrożnie, tak jakby jeszcze na wszelki wypadek chciała być ich pewna. – Jeżeli nie upiera się pani na przeciągnięcie wizyty, proszę pozwolić mi odprowadzić panią w bezpieczne miejsce. – Najlepiej by było odstawić nieznajomą do Londynu, ale ta musiała też na to wyrazić zgodę. Sama za to potrzebowała alkoholi. Narkotyki nawet by weszły w grę, tylko ich nie brała. Nie wiedziała nawet skąd. Alkohol, duża dawka alkoholu. I czyjeś ramiona w których mogła powiedzieć "przepraszam".
So heed the words from sailors old
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie miała pojęcia kim był, choć skoro nie zrobił jej krzywdy od razu, może stali po tej samej stronie? Ciekawość przyćmiewała rozsądek, ale nie dała tego po sobie poznać, trwając w pozie damy, którą właśnie wyratowano z opresji.
– Skąd, nigdy w życiu nie widziałam go na oczy, dziwna sytuacja, doprawdy... – wytłumaczyła, kręcąc z niesmakiem głową. Niezbyt ją obchodziło, że mógłby być jej sprzymierzeńcem; zasadził się na nią od tyłu, a to było wystarczające by zwrócić na niego uwagę magipolicji – Och, bardzo dziękuję! Choć prawdę mówiąc, jest pani pewna czy to odpowiedni czas na wizytę? – nie wiedziała jak wiele może jej powiedzieć, jak wiele jej towarzystwo dałoby jej w zamku, jak wiele drzwi otwierał patrol u boku.
To wszystko odeszło jednak gdzieś na bok, kiedy dziwaczne uczucie dopłynęło do niej momentalnie, zmieniając ciśnienie w głowie i powodując jej zawroty.
Ciemność falowała gdzieś w półmroku rozległego ogrodu; starała się dostrzec sylwetki, ale zamiast ludzi widziała tylko specyficzne plamy, jakby zjawy – duchy? Takie jak sama lady Marion? Starała się zacisnąć palce mocniej na różdżce, machnąć ją, ale wtedy zamiast zaklęcia na języku, w głowie pojawiły się obrazy – makabryczne, mroczne, w tym wszystkim dziwacznie... pociągające. Nie wiedziała dlaczego widzi samą siebie; dlaczego widzi uśmiech w kącikach ust i krew plamiącą dłonie; dlaczego widzi ich pod sobą, wykrwawiających się, wierzgających w spazmach, dlaczego do głowy przychodziły czarnomagiczne zaklęcia, które miałyby zainfekować świeżo zadane rany, wpuścić w nie brud, zarazę, a potem może i szatańską pożogę...
Otrząsnęła się dopiero po czasie, dysząc głośno i niezrozumiale, szeroko rozwierając powieki i starając się zrozumieć – zrozumieć, ujrzeć, znaleźć coś odpowiedzialne za makabryczny spazm, który pojawił się w jej głowie. Momentalnie zrobiło jej się gorąco, a oddech stał się trudniejszy. Może to była jedna z pułapek chroniących przed przedostaniem się do zamku?
– Też to pani poczuła? – mruknęła, chcąc brzmieć na pewną siebie, choć dłoń dosięgnęła własnego gardła instynktownie, czując jakby coś się na nim zaciskało; to bo nie chciała zdradzać prawdy na temat tego, co wymalowało się przed chwilą wewnątrz jej umysłu. Może zwyczajnie traciła rezon i nic takiego naprawdę się nie stało? Odetchnęła ciężko, przytakując głową na słowa czarownicy – może faktycznie należało się wycofać i wrócić tutaj kiedy indziej?
– To faktycznie nie jest dobra pora... – mruknęła, zerkając jeszcze na ciemne drzwi zamczyska – Jest mi panie w stanie załatwić nakaz wejścia? – magipolicja od dawna była skorumpowana, coś takiego nie powinno stanowić problemu, a mogło okazać się niebywale przydatne w przyszłości.
– Skąd, nigdy w życiu nie widziałam go na oczy, dziwna sytuacja, doprawdy... – wytłumaczyła, kręcąc z niesmakiem głową. Niezbyt ją obchodziło, że mógłby być jej sprzymierzeńcem; zasadził się na nią od tyłu, a to było wystarczające by zwrócić na niego uwagę magipolicji – Och, bardzo dziękuję! Choć prawdę mówiąc, jest pani pewna czy to odpowiedni czas na wizytę? – nie wiedziała jak wiele może jej powiedzieć, jak wiele jej towarzystwo dałoby jej w zamku, jak wiele drzwi otwierał patrol u boku.
To wszystko odeszło jednak gdzieś na bok, kiedy dziwaczne uczucie dopłynęło do niej momentalnie, zmieniając ciśnienie w głowie i powodując jej zawroty.
Ciemność falowała gdzieś w półmroku rozległego ogrodu; starała się dostrzec sylwetki, ale zamiast ludzi widziała tylko specyficzne plamy, jakby zjawy – duchy? Takie jak sama lady Marion? Starała się zacisnąć palce mocniej na różdżce, machnąć ją, ale wtedy zamiast zaklęcia na języku, w głowie pojawiły się obrazy – makabryczne, mroczne, w tym wszystkim dziwacznie... pociągające. Nie wiedziała dlaczego widzi samą siebie; dlaczego widzi uśmiech w kącikach ust i krew plamiącą dłonie; dlaczego widzi ich pod sobą, wykrwawiających się, wierzgających w spazmach, dlaczego do głowy przychodziły czarnomagiczne zaklęcia, które miałyby zainfekować świeżo zadane rany, wpuścić w nie brud, zarazę, a potem może i szatańską pożogę...
Otrząsnęła się dopiero po czasie, dysząc głośno i niezrozumiale, szeroko rozwierając powieki i starając się zrozumieć – zrozumieć, ujrzeć, znaleźć coś odpowiedzialne za makabryczny spazm, który pojawił się w jej głowie. Momentalnie zrobiło jej się gorąco, a oddech stał się trudniejszy. Może to była jedna z pułapek chroniących przed przedostaniem się do zamku?
– Też to pani poczuła? – mruknęła, chcąc brzmieć na pewną siebie, choć dłoń dosięgnęła własnego gardła instynktownie, czując jakby coś się na nim zaciskało; to bo nie chciała zdradzać prawdy na temat tego, co wymalowało się przed chwilą wewnątrz jej umysłu. Może zwyczajnie traciła rezon i nic takiego naprawdę się nie stało? Odetchnęła ciężko, przytakując głową na słowa czarownicy – może faktycznie należało się wycofać i wrócić tutaj kiedy indziej?
– To faktycznie nie jest dobra pora... – mruknęła, zerkając jeszcze na ciemne drzwi zamczyska – Jest mi panie w stanie załatwić nakaz wejścia? – magipolicja od dawna była skorumpowana, coś takiego nie powinno stanowić problemu, a mogło okazać się niebywale przydatne w przyszłości.
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Lepiej było dmuchać na zimne, nawet na cholerne lodowce chowające powierzchnię niektórych norweskich gór tylko po to, aby upewnić się, że nikt tego wieczoru nie będzie musiał rzucać się na siebie. I teraz spoglądała na Tatianę, nic nie wiedząc, a jednocześnie jak najdłużej pragnąc korzystać z niezapisanego statusu quo, gdzie obydwie wydawały się poświęcać wiele swojemu własnego bezpieczeństwu.
- W takim razie jeżeli będzie miała pani szansę zjawić się na posterunku, bądź jeżeli będzie można panią odwiedzić, warto będzie zebrać informacje na temat dokładniejszego wyglądu tego mężczyzny, tak na wszelki wypadek. Oczywiście w tym mroku ciężko zauważyć coś dokładniej, jeżeli jednak coś pani zauważyła, ograniczymy jednak możliwość ponownego zaskoczenia kogokolwiek. – Posłała też uspokajające spojrzenie w stronę nieznajomej, pokazując jej jak bardzo dbała o bezpieczeństwo prawych obywateli. – Obawiam się, że niestety grafik oraz jego zarządzanie nie leży w mojej gestii, zwłaszcza kiedy w grę wchodzą nagłe ustalenia. – Niemal zbolałe spojrzenie posłała w stronę Tatiany, dając jej znać, że nie leżało to w jej gestii, szukając w tym wymówki.
Nie były jednak same i to chyba było najstraszniejsze, straszniejsze nawet niż przeciwnik z którym stawało się oko w oko. Przed olbrzymem można było się schować, przed ludźmi uciec jak mężczyzna sprzed chwili, lecz jak uciec przed samym sobą, przed palącym uczuciem które wypełniało całe jestestwo, przed tym, jak umysł szarpał się, próbując wyrwać się podnieceniu które wypełniało całe ciało. Nawet nie do końca umiała wyczuć drewno różdżki, która znalazła się w jej palca, bo skierowana w przestrzeń broń nawet nie drgnęła, żadna inkantacja nie padła, wszystko się rozmyło, pozostawiając palący wstyd i hańbę. Czy to jej wina? Czy te fantazje miały w sobie jakieś ziarno prawdy? Nie chciała temu wierzyć, przecież ci ludzie, jak miałaby zrobić im krzywdę? Nigdy, nie, nie…
Odchrząknęła, ale w tym momencie równie dobrze mogłaby mieć usta pełne, bo przez chwilę nawet żadne słowo nie umiało z nich spaść. Dopiero kiedy dostrzegła jak rozdygotana była jej towarzyszka doszła do wniosku, że nie ona jedyna ma ten problem. Oddychając, spojrzała na drogę do zamku, ale nie wiedziała, czy próba wykłócania się gdy dookoła czaiło się niebezpieczeństwo, a wszystko mogło spełznąć na niczym.
- Myślę… - zamilkła na chwilę jakby rzeczywiście rozważała propozycję - …że nie powinno być problemu. Ale to w o wiele bezpieczniejszej sytuacji, tymczasem nalegam, chociaż nie wymuszam, aby móc panią odprowadzić do domu. – Z roztargnienia sięgnęła jeszcze po papieros znajdujący się w kieszeni. Przez chwilę spojrzała na niego, zaraz też spoglądając niepewnie na towarzyszkę. – Niby nie wypada proponować, ale na wszelki wypadek znajdzie się jeszcze jeden.
- W takim razie jeżeli będzie miała pani szansę zjawić się na posterunku, bądź jeżeli będzie można panią odwiedzić, warto będzie zebrać informacje na temat dokładniejszego wyglądu tego mężczyzny, tak na wszelki wypadek. Oczywiście w tym mroku ciężko zauważyć coś dokładniej, jeżeli jednak coś pani zauważyła, ograniczymy jednak możliwość ponownego zaskoczenia kogokolwiek. – Posłała też uspokajające spojrzenie w stronę nieznajomej, pokazując jej jak bardzo dbała o bezpieczeństwo prawych obywateli. – Obawiam się, że niestety grafik oraz jego zarządzanie nie leży w mojej gestii, zwłaszcza kiedy w grę wchodzą nagłe ustalenia. – Niemal zbolałe spojrzenie posłała w stronę Tatiany, dając jej znać, że nie leżało to w jej gestii, szukając w tym wymówki.
Nie były jednak same i to chyba było najstraszniejsze, straszniejsze nawet niż przeciwnik z którym stawało się oko w oko. Przed olbrzymem można było się schować, przed ludźmi uciec jak mężczyzna sprzed chwili, lecz jak uciec przed samym sobą, przed palącym uczuciem które wypełniało całe jestestwo, przed tym, jak umysł szarpał się, próbując wyrwać się podnieceniu które wypełniało całe ciało. Nawet nie do końca umiała wyczuć drewno różdżki, która znalazła się w jej palca, bo skierowana w przestrzeń broń nawet nie drgnęła, żadna inkantacja nie padła, wszystko się rozmyło, pozostawiając palący wstyd i hańbę. Czy to jej wina? Czy te fantazje miały w sobie jakieś ziarno prawdy? Nie chciała temu wierzyć, przecież ci ludzie, jak miałaby zrobić im krzywdę? Nigdy, nie, nie…
Odchrząknęła, ale w tym momencie równie dobrze mogłaby mieć usta pełne, bo przez chwilę nawet żadne słowo nie umiało z nich spaść. Dopiero kiedy dostrzegła jak rozdygotana była jej towarzyszka doszła do wniosku, że nie ona jedyna ma ten problem. Oddychając, spojrzała na drogę do zamku, ale nie wiedziała, czy próba wykłócania się gdy dookoła czaiło się niebezpieczeństwo, a wszystko mogło spełznąć na niczym.
- Myślę… - zamilkła na chwilę jakby rzeczywiście rozważała propozycję - …że nie powinno być problemu. Ale to w o wiele bezpieczniejszej sytuacji, tymczasem nalegam, chociaż nie wymuszam, aby móc panią odprowadzić do domu. – Z roztargnienia sięgnęła jeszcze po papieros znajdujący się w kieszeni. Przez chwilę spojrzała na niego, zaraz też spoglądając niepewnie na towarzyszkę. – Niby nie wypada proponować, ale na wszelki wypadek znajdzie się jeszcze jeden.
So heed the words from sailors old
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Jak wiele można powierzyć nieznajomej osobie? Jak wiele odkryć, jak wiele pokazać, ile wypowiedzieć? Dolohov była wyśmienitą aktorką, kłamstwo na dobre przywarło do jej języka, i chociaż wciąż nie wychodziła z roli damy, którą zdecydowała się przyjąć po pojawieniu się Thalii, cienie o nieznanym kształcie i zamiarach zostawiły swój ślad. Czuła, że drżą jej dłonie, a w krtani zaschło, zmuszając ją do kilkukrotnego chrząknięcia. Kiedy odwróciła głowę, dojrzała, że jej nowa towarzyszka niedoli również coś poczuła; to samo? Również widziała makabrę, krwawe sny na jawie i nieokiełzane pożądanie związane z brutalnością? Może to wszystko działo się jedynie w głowie Tatiany?
Po raz kolejny kaszlnęła cicho, w końcu przytakując głową na słowa magipolicjantki; niezbyt spieszno było jej na komisariat, a faktycznego zgłoszenia nie zamierzała raczej nigdy składać, ale przezorny zawsze bywał ubezpieczonym – choć nie widziała twarzy swojego napastnika, głos był wystarczająco charakterystyczny by go zapamiętać. A świat był zaskakująco małym miejscem, Anglia była zakurzonym podwórkiem, na którym z łatwością można było rozpoznać prawdziwych i podrabianych.
– Zdecydowanie, pani funkcjonariusz, będę to miała na uwadze – skłamała lekko, nie przywiązując do słów większej wagi; zapewne kobieta mówiła to w swoim rutynowym schemacie, działając według jakiegoś protokołu, odgórnych zasad, które przestrzegało się tylko w teorii.
Bardziej od składania zeznań interesował ją fakt kim – czym – była materia, która przed chwilą je nawiedziła. Czy tamten mężczyzna miał z tym coś wspólnego? Czy to on wyczarował dziwne wizje? Gdzie się podział i gdzie podziały się psy; wrócili do zamku? Ogromna budowla wciąż pozostawała cicha, trudno było się w niej doszukać nawet jarzącego się światła latarni, samo wejście do zamku było prawie niewidoczne. Po jakimś czasie Dolohov miała wrażenie, że zaniedbane krzewy żywopłotu w ogrodzie przed zamczyskiem wyginają się w jakiś dziwacznych kształtach; a kiedy wiatr świsnął jej przy uchu – że mówią coś do niej. Śpiewają, krzyczą, płaczą, grożą.
To nie była odpowiednia chwila na zwiedzanie, nawet jeśli miała u swojego boku funkcjonariuszkę magipolicji - której i tak nie mogła zbyt wiele wyjawić.
– Doskonale, chętnie użyczę własnego pergaminu, jeśli pragnie mnie pani eskortować do domu – rzuciła z wypracowanym uśmiechem. Taki świstek papieru mógł się przydać; mogła też poprosić o niego chociażby Corneliusa czy kogokolwiek innego z dostępem do magipolicji, ale skoro kobieta pojawiła się tuż przy niej, nie można było nie wykorzystać okazji.
Nastawiając się więc, że zamek lady Marion będzie destynacją, której odwiedziny będzie musiała odroczyć w czasie, odwróciła się w przeciwną stronę, poprawiając płaszcz przy kolejnym podmuchu wiatru.
– Och, ratuje mi pani życie po raz drugi – rzuciła z rozbawieniem, z ulgą spoglądając na wyłowionego z kieszeni papierosa – Jakież tam nie wypada, wypada aż nadto. Jak się pani nazywa, pani funkcjonariusz?
Po raz kolejny kaszlnęła cicho, w końcu przytakując głową na słowa magipolicjantki; niezbyt spieszno było jej na komisariat, a faktycznego zgłoszenia nie zamierzała raczej nigdy składać, ale przezorny zawsze bywał ubezpieczonym – choć nie widziała twarzy swojego napastnika, głos był wystarczająco charakterystyczny by go zapamiętać. A świat był zaskakująco małym miejscem, Anglia była zakurzonym podwórkiem, na którym z łatwością można było rozpoznać prawdziwych i podrabianych.
– Zdecydowanie, pani funkcjonariusz, będę to miała na uwadze – skłamała lekko, nie przywiązując do słów większej wagi; zapewne kobieta mówiła to w swoim rutynowym schemacie, działając według jakiegoś protokołu, odgórnych zasad, które przestrzegało się tylko w teorii.
Bardziej od składania zeznań interesował ją fakt kim – czym – była materia, która przed chwilą je nawiedziła. Czy tamten mężczyzna miał z tym coś wspólnego? Czy to on wyczarował dziwne wizje? Gdzie się podział i gdzie podziały się psy; wrócili do zamku? Ogromna budowla wciąż pozostawała cicha, trudno było się w niej doszukać nawet jarzącego się światła latarni, samo wejście do zamku było prawie niewidoczne. Po jakimś czasie Dolohov miała wrażenie, że zaniedbane krzewy żywopłotu w ogrodzie przed zamczyskiem wyginają się w jakiś dziwacznych kształtach; a kiedy wiatr świsnął jej przy uchu – że mówią coś do niej. Śpiewają, krzyczą, płaczą, grożą.
To nie była odpowiednia chwila na zwiedzanie, nawet jeśli miała u swojego boku funkcjonariuszkę magipolicji - której i tak nie mogła zbyt wiele wyjawić.
– Doskonale, chętnie użyczę własnego pergaminu, jeśli pragnie mnie pani eskortować do domu – rzuciła z wypracowanym uśmiechem. Taki świstek papieru mógł się przydać; mogła też poprosić o niego chociażby Corneliusa czy kogokolwiek innego z dostępem do magipolicji, ale skoro kobieta pojawiła się tuż przy niej, nie można było nie wykorzystać okazji.
Nastawiając się więc, że zamek lady Marion będzie destynacją, której odwiedziny będzie musiała odroczyć w czasie, odwróciła się w przeciwną stronę, poprawiając płaszcz przy kolejnym podmuchu wiatru.
– Och, ratuje mi pani życie po raz drugi – rzuciła z rozbawieniem, z ulgą spoglądając na wyłowionego z kieszeni papierosa – Jakież tam nie wypada, wypada aż nadto. Jak się pani nazywa, pani funkcjonariusz?
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Obydwie stąpały po dość cienkim lodzie, starając się zrobić co mogły aby jednak nie wydać się zbytnio, tak aby druga strona nie poznała zbyt wiele, bo zaufanie zdecydowanie było w pewnej cenie i ciężko było powierzać je nawet osobie w mundurze. Sama też nie mogła zaufać do końca nieznajomej nawet jeżeli z pozoru wyrażała całkowitą chęć pomocy w jej stronę. Ale jednak mimo wszystko była tutaj pod metamorfomagią, z jasnymi włosami nieco nieuporządkowanymi, zielonymi oczyma, nieco topornym wyglądem który nie zwracał uwagi.
- Proszę się nie martwić, dopilnujemy aby ten mężczyzna nie nękał już więcej nikogo. – Oczywiście nie ona, bo nie zamierzała nękać ducha gdzieś po ciemnych lasach, zwłaszcza jeżeli w okolicy miało czaić się coś, od czego zdecydowanie powinni uciec. Jeżeli teraz mogła spojrzeć na sytuację, najlepiej byłoby odprowadzić nieznajomą i zniknąć najszybciej jak to możliwe.
Czy były to cienie z którymi miała styczność już wcześniej? Tamte potrafiły manipulować magią, nie zdziwiłaby się więc, gdyby potrafiły też przywoływać takie wizje. Czemu, co miało osiągnąć to, że taką przyjemność sprawiać jej miało maltretowanie przyjaciół, patrzenie na ich cierpienie? Nie zrobiła by przecież tego, nie teraz i nie nigdy…no chyba, że coś by ją opętało, a zaczęła się martwić, że to mogłaby być rzeczywiście opcja przy tych wszystkich dziwnych zjawiskach. I zdecydowanie nie chciała przebywać tutaj dłużej niż było potrzebne, ale nie mogła od tak uciec sobie z tego miejsca w momencie, kiedy nie była sama.
- Żaden to problem, proszę jedynie podać gdzie mamy się obecnie teleportować i możemy to załatwić już na miejscu. – Nie miała nawet bladego pojęcia, jak wyglądać miał taki świstek i być może wymówi się jakoś albo załatwi to w inny sposób, będzie musiała to zobaczyć. Może też deportuje się w zupełnie inne miejsce niż umówiona lokacja, może też da radę udać się gdzieś indziej, musiała zobaczyć na rozwój sytuacji który miał się rozegrać. I gdzie miało się okazać, że mogłaby wylądować.
- Myrna Wilkes. – Podawanie zmyślonych imion i nazwisk przychodziło jej z łatwością, zwłaszcza, że robiła to praktycznie całe życie. Nie robiła też tego w niepokoju ani nie wahała się zbytnio, dlatego bo wiedziała, że ciężko będzie zweryfikować to w miejscu takim jak to oraz na szybko gdzieśź w lokacji gdzie mieszkała nieznajoma. Chyba, że mieszkała w Ministerstwie, ale to była pewna podstawa do niepokoju. – A pani?
- Proszę się nie martwić, dopilnujemy aby ten mężczyzna nie nękał już więcej nikogo. – Oczywiście nie ona, bo nie zamierzała nękać ducha gdzieś po ciemnych lasach, zwłaszcza jeżeli w okolicy miało czaić się coś, od czego zdecydowanie powinni uciec. Jeżeli teraz mogła spojrzeć na sytuację, najlepiej byłoby odprowadzić nieznajomą i zniknąć najszybciej jak to możliwe.
Czy były to cienie z którymi miała styczność już wcześniej? Tamte potrafiły manipulować magią, nie zdziwiłaby się więc, gdyby potrafiły też przywoływać takie wizje. Czemu, co miało osiągnąć to, że taką przyjemność sprawiać jej miało maltretowanie przyjaciół, patrzenie na ich cierpienie? Nie zrobiła by przecież tego, nie teraz i nie nigdy…no chyba, że coś by ją opętało, a zaczęła się martwić, że to mogłaby być rzeczywiście opcja przy tych wszystkich dziwnych zjawiskach. I zdecydowanie nie chciała przebywać tutaj dłużej niż było potrzebne, ale nie mogła od tak uciec sobie z tego miejsca w momencie, kiedy nie była sama.
- Żaden to problem, proszę jedynie podać gdzie mamy się obecnie teleportować i możemy to załatwić już na miejscu. – Nie miała nawet bladego pojęcia, jak wyglądać miał taki świstek i być może wymówi się jakoś albo załatwi to w inny sposób, będzie musiała to zobaczyć. Może też deportuje się w zupełnie inne miejsce niż umówiona lokacja, może też da radę udać się gdzieś indziej, musiała zobaczyć na rozwój sytuacji który miał się rozegrać. I gdzie miało się okazać, że mogłaby wylądować.
- Myrna Wilkes. – Podawanie zmyślonych imion i nazwisk przychodziło jej z łatwością, zwłaszcza, że robiła to praktycznie całe życie. Nie robiła też tego w niepokoju ani nie wahała się zbytnio, dlatego bo wiedziała, że ciężko będzie zweryfikować to w miejscu takim jak to oraz na szybko gdzieśź w lokacji gdzie mieszkała nieznajoma. Chyba, że mieszkała w Ministerstwie, ale to była pewna podstawa do niepokoju. – A pani?
So heed the words from sailors old
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Zaufanie było towarem deficytowym, luksusem, którym obracali jedynie nieliczni; nawet jeżeli była funkcjonariuszką magipolicji, nie zamierzała mówić jej więcej niż to konieczne. Nie z uwagi na niepewność czy strach; pewne rzeczy lepiej było zachowywać dla siebie, a zwiad w środku nocy przy zamku lady Marion do takich właśnie rzeczy się zaliczał. Nie wychodziła więc ze swojej roli, gdzieś pomiędzy posłanką Ministerstwa zagubioną w lesie, a nie do końca zdecydowaną damą, która w ogólnym rozrachunku odpowiedzialnie wybierała odwrót, zachęcona do tego propozycją funkcjonariuszki. Więzień jej nie ucieknie; nie mógł, nie z tej twierdzy, a niekoniecznym było zdradzanie swoich zamiarów i dawanie pola na nietrafne domysły, nawet jeśli wciąż nie wydawała się dlań szkodliwym świadkiem.
Bardziej zastanawiał ją mężczyzna, który rozmył się w popłochu i którym rzekomo czarodziejska policja miała się zająć – kim był i czego chciał? Dlaczego nie zaatakował? Dlaczego i w jaki sposób tak szybko się ulotnił?
Odpowiedzi na te pytania miały nie nadejść prędko – teraz ważniejsze było jej – ich - bezpieczeństwo. Nie wiedziała czy cienie się wycofały, czy dalej czyhały kolejne pułapki, ale coś wewnątrz podpowiadało jej, że najlepszym wyjściem jest opuścić to miejsce czym prędzej.
Z papierosa też póki co zrezygnowała, decydując że skorzysta z propozycji nieznajomej kiedy już znajdą się w Londynie.
– Do Londynu, proszę pani, wystarczy Pokątna, plac główny. Przejdziemy się ten kawałek – odparła z delikatnym uśmiechem. Na Nokturn nie można się było ot tak deportować, a w okolicy raczej nie miały okazji skorzystać z kominka, by pojawić się już we wnętrzu mieszkania Dolohov.
Poprawiła jeszcze płaszcz i zbliżyła się do kobiety, gotowa do teleportacji; wspólnej, skoro miała od niej uzyskać nakaz wejścia do zamku i pozwolenie na rozmowę z więźniami.
– Cóż, pani..panno? Pani Wilkes – rzuciła, nie do końca wiedząc jak powinna zwracać się do kobiety, na co poszerzyła uśmiech – Jestem pani dłużniczką – kłamstwo płynęło swobodnie i miękko, okraszone pogodnym wyrazem twarzy, który faktycznie ukazywał ulgę – Romanov, Anastazja Romanov – odparła zaraz potem, z delikatnym skłonem. Nazwisko wyjaśniało jej akcent; była pewna że wraz z obcobrzmiącym pochodzeniem kobieta połączyła kropki i zrozumiała dlaczego nowa nieznajoma nie mówi tak jak Brytyjczycy, nie mówi też jak przyjezdni z Południa. Lubiła posługiwać się tym imieniem; lubiła wchodzić w skórę tajemniczej, zaginionej carewiczówny, o której w Anglii już wszyscy dawno zapomnieli, zwłaszcza społeczność czarodziejska. Lubiła też to, jak wielu w to wierzyło.
– Proszę czynić honory – poleciła, wyciągając dłoń by ująć ramię Myrny Wilkes, która miała zabrać je z tego przeklętego miejsca.
Bardziej zastanawiał ją mężczyzna, który rozmył się w popłochu i którym rzekomo czarodziejska policja miała się zająć – kim był i czego chciał? Dlaczego nie zaatakował? Dlaczego i w jaki sposób tak szybko się ulotnił?
Odpowiedzi na te pytania miały nie nadejść prędko – teraz ważniejsze było jej – ich - bezpieczeństwo. Nie wiedziała czy cienie się wycofały, czy dalej czyhały kolejne pułapki, ale coś wewnątrz podpowiadało jej, że najlepszym wyjściem jest opuścić to miejsce czym prędzej.
Z papierosa też póki co zrezygnowała, decydując że skorzysta z propozycji nieznajomej kiedy już znajdą się w Londynie.
– Do Londynu, proszę pani, wystarczy Pokątna, plac główny. Przejdziemy się ten kawałek – odparła z delikatnym uśmiechem. Na Nokturn nie można się było ot tak deportować, a w okolicy raczej nie miały okazji skorzystać z kominka, by pojawić się już we wnętrzu mieszkania Dolohov.
Poprawiła jeszcze płaszcz i zbliżyła się do kobiety, gotowa do teleportacji; wspólnej, skoro miała od niej uzyskać nakaz wejścia do zamku i pozwolenie na rozmowę z więźniami.
– Cóż, pani..panno? Pani Wilkes – rzuciła, nie do końca wiedząc jak powinna zwracać się do kobiety, na co poszerzyła uśmiech – Jestem pani dłużniczką – kłamstwo płynęło swobodnie i miękko, okraszone pogodnym wyrazem twarzy, który faktycznie ukazywał ulgę – Romanov, Anastazja Romanov – odparła zaraz potem, z delikatnym skłonem. Nazwisko wyjaśniało jej akcent; była pewna że wraz z obcobrzmiącym pochodzeniem kobieta połączyła kropki i zrozumiała dlaczego nowa nieznajoma nie mówi tak jak Brytyjczycy, nie mówi też jak przyjezdni z Południa. Lubiła posługiwać się tym imieniem; lubiła wchodzić w skórę tajemniczej, zaginionej carewiczówny, o której w Anglii już wszyscy dawno zapomnieli, zwłaszcza społeczność czarodziejska. Lubiła też to, jak wielu w to wierzyło.
– Proszę czynić honory – poleciła, wyciągając dłoń by ująć ramię Myrny Wilkes, która miała zabrać je z tego przeklętego miejsca.
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nie wiedziała z czego powinna bardziej martwić się obecnością nieznajomej czy wszystkimi cieniami. Cienie chciały skrzywdzić ją na pewno, a kobieta? Nie mogła o to spytać wprost, musiała być bardziej ostrożna i nie mogła od razu odkrywać wszystkich swoich kart. Cóż, tak w sumie to żadnej z kart. Ale wydawało się, że nie była sama w tym, aby sytuację przedstawić w spokojny i wyważony sposób, tak aby obydwie wyszły na tym zwycięsko. Chyba nawet nie umiała się temu dziwić, takie rzeczy były wiadome i kimkolwiek nie byłaby nieznajoma, miała też swoje powody. Czy mogła je odkryć? Czy mogła spróbować na tyle ostrożnego poruszenia się, aby odkryć, kim była i jakie zamiary miała nieznajoma. Czy ona będzie miała to samo zadanie. Ciężko powiedzieć. A może zagra ostrożnie i wycofa się? Zbyt wiele rozważania na tak krótki czas.
Sama spojrzała jeszcze w kierunku, w którym zniknął mężczyzna, samej zastanawiając się, na ile mężczyzna miał wpływ na to, co się wydarzyło. Ze wcześniejszych działań bardzo dobrze wiedziała, że zwykłe rzucenie zaklęcia potrafiło przywołać cieniste potwory, więc może właśnie tak było tylko zamiast potworów…było to? W końcu magia również potrafiła być zakłócona, dlatego jeżeli chodziło o niebezpieczeństwo, nie można było nawet być pewnym, z jakiego powodu i co dokładnie się wydarzyło.
- W takim razie spotkamy się pod Londynem i potem przeteleportujemy. W takim wypadku chciałabym po prostu panią odprowadzić i upewnić się, że wszystko będzie w porządku. – Niemal rzuciła jej przepraszające spojrzenie, że nie mogła przeteleportować się razem z nią, kiedy też zaraz podawała jej współrzędne do spotkania, ale gdyby mogła wykorzystywać łączną teleportację, zrobiłaby to bez najmniejszego wahania. Nie było to jednak tak proste.
- Pani, chociaż samo „Myrna” wystarczy. – Podawanie fałszywego imienia i nazwiska nie wydawało się szkodliwe, w końcu mało prawdopodobne, że spotkają się jeszcze. Skinęła głową kiedy ta podała swoje imię, odpowiadając na ten skłon kiedy zaraz też ostrożnie uniosła różdżkę, odpalając swojego oraz, jeżeli ta chciała, Anastazji papierosa. W końcu nie było sensu posiadania tytoniu jeżeli się go nie paliło, łagodząc uczucie głodu i pozwalając sobie przezwyciężyć pragnienie, sycąc dawny głód.
- W takim razie wybieramy się do Londynu… - ujęła jeszcze ostrożnie Anastazję by przejść w lepsze do teleportacji miejsce i ostatecznie opuścić to przeklęte miejsce.
ztx2
Sama spojrzała jeszcze w kierunku, w którym zniknął mężczyzna, samej zastanawiając się, na ile mężczyzna miał wpływ na to, co się wydarzyło. Ze wcześniejszych działań bardzo dobrze wiedziała, że zwykłe rzucenie zaklęcia potrafiło przywołać cieniste potwory, więc może właśnie tak było tylko zamiast potworów…było to? W końcu magia również potrafiła być zakłócona, dlatego jeżeli chodziło o niebezpieczeństwo, nie można było nawet być pewnym, z jakiego powodu i co dokładnie się wydarzyło.
- W takim razie spotkamy się pod Londynem i potem przeteleportujemy. W takim wypadku chciałabym po prostu panią odprowadzić i upewnić się, że wszystko będzie w porządku. – Niemal rzuciła jej przepraszające spojrzenie, że nie mogła przeteleportować się razem z nią, kiedy też zaraz podawała jej współrzędne do spotkania, ale gdyby mogła wykorzystywać łączną teleportację, zrobiłaby to bez najmniejszego wahania. Nie było to jednak tak proste.
- Pani, chociaż samo „Myrna” wystarczy. – Podawanie fałszywego imienia i nazwiska nie wydawało się szkodliwe, w końcu mało prawdopodobne, że spotkają się jeszcze. Skinęła głową kiedy ta podała swoje imię, odpowiadając na ten skłon kiedy zaraz też ostrożnie uniosła różdżkę, odpalając swojego oraz, jeżeli ta chciała, Anastazji papierosa. W końcu nie było sensu posiadania tytoniu jeżeli się go nie paliło, łagodząc uczucie głodu i pozwalając sobie przezwyciężyć pragnienie, sycąc dawny głód.
- W takim razie wybieramy się do Londynu… - ujęła jeszcze ostrożnie Anastazję by przejść w lepsze do teleportacji miejsce i ostatecznie opuścić to przeklęte miejsce.
ztx2
So heed the words from sailors old
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
5 maja 1958
Przez cały czas trwania lotu, zamiast — jak zazwyczaj — trzymać oczy zamknięte i liczyć na najlepsze, zaglądał znad ramienia Michaela na to, jak zachowywał się na miotle. Zadawał mu przy tym kilka pytań (Jak to robisz, że nie zsuwasz się w miotły przy starcie? Ja to zawsze leciałem do przodu, gdy próbowałem. Jak sprawiasz, by miotła się ciebie słuchała? I co z zakrętami? Ciężko jest ją przywrócić do wyjściowej pozycji?), wszystkie odpowiedzi chłonął ze specyficznym jak na siebie i wyrobioną przez lata niechęcią do mioteł zainteresowaniem. Im bardziej angażował się w działania Zakonu Feniksa na oddalonych od Półwyspu terenach, tym bardziej widział konieczność zadbania o własną miotłomobilność. Nie był chyba jeszcze gotów na samodzielną podróż, bał się, że skończy na najbliższym drzewie, albo w krzakach, ale takie okazje do podróży mógł przecież wykorzystywać, by wyłapywać najmniejsze chociażby detale, które później mógłby wcielić w życie, odkurzając własną, stojącą w szopie i nieużywaną miotłę.
Dziś zmierzali do szczególnego miejsca. Westmorland. Zamek Lady Marion. Oliver zagryzł mocno dolną wargę, a w pamięci przywoływał list Thalii, znajdują się tam alchemicy. Czy byli przetrzymywani? Prawdopodobnie. Podobną historię słyszał kiedyś od Jeremy'ego, którego odwiedzał w końcu lutego w Leicestershire, a ostatnimi czasy kontakty urwały mu się z częścią chłopaków, z którymi uczył się na kursie alchemicznym w Mungu. Wszyscy byli albo czystokrwiści, albo pochodzili z rodzin półkrwi o konserwatywnych poglądach. Z mugolakami kontakt miał niemal zawsze, uważali na siebie (słusznie zresztą) znacznie bardziej. Wszystkie te okoliczności skumulowane ze sobą sprawiły, że nie mógł przejść obok tej sprawy obojętnie.
Samemu zresztą też nie mógł zdziałać wiele — dlatego zwrócił się z prośbą o pomoc do najbardziej zaufanych ludzi Zakonu. Michael był oczywistym wyborem, zresztą nie chciał puszczać przyjaciela gdziekolwiek bez wcześniejszego poinformowania (zupełnie jak ojciec), Lucindy zaś nie miał okazji wcześniej poznać, ale słyszał o niej wiele dobrego i jeżeli miejsce to było tak niebezpieczne, jak sobie to wyobrażał, pomoc doświadczonego łamacza klątw będzie nieoceniona. Cała trójka miała spotkać się na miejscu, chwilę przed trzecią w nocy. Oliver wybrał tę porę specjalnie, nauczony swoim pierwszym w życiu włamem, że noc była najlepszym czasem na tego typu eskapady, a w dodatku po drugiej w nocy, w okolicach trzeciej właśnie, strażnicy najczęściej pozwalali sobie na krótkie drzemki, których wymagał ludzki organizm. Summers chciał wykorzystać wszystkie, nawet tylko teoretyczne słabości przeciwników. Czy nie na tym polegała taktyka?
Gdy wylądowali z Michaelem w niedalekiej odległości od tyłu zamku, zsiadł ostrożnie z miotły, rozglądając się jednocześnie uważnie, próbując wypatrzeć kobiecą sylwetkę.
— Jeżeli plotki okażą się prawdziwe i będą tam alchemicy, bardzo możliwe, że będą tam również zapasy — zwrócił się szeptem do Michaela, szarobłękitne oczy iskrzyły w świetle księżyca. Jeszcze nie pełnego, ale wystarczająco jasnego. Zapasy, zapasy, zapasy. Brakowało ich właściwie wszędzie, ale odebranie zasobów Ministerstwu lub nawet tylko rodowi Slughorn dawałoby im istotną przewagę. Obecność zapasów oznaczała także obecność dużej ilości strażników, trzeba było podejść do zadania z głową. A Oliver wiedział, że zdobywanie takich miejsc należało rozpocząć zawsze od rekonesansu. — Carpiene — różdżka wysunięta w kierunku zamku rozgrzała się pod palcami alchemika, który w skupieniu analizował to, co jakimi zabezpieczeniami, czy też pułapkami zostało obłożone to miejsce. Uśmiech drobnej satysfakcji — potwierdzenia przypuszczeń — zatrzymał mu się na ustach, chyba wiedział wszystko i gotów był przekazać tę wiedzę swoim towarzyszom.
| ekwipunek we wsiąkiewce[bylobrzydkobedzieladnie]
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Ostatnio zmieniony przez Castor Sprout dnia 24.10.22 18:11, w całości zmieniany 1 raz
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Zamek Lady Marion
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Westmorland