Ogród za domem
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Ogród za domem
Kawałek terenu należący do Elrica nie należy do najbardziej zadbanych; niewysokie drzewka, dzikie kwiaty i trawy rosną sobie do woli, między krzewami skaczą zające, czasami pod deski płotu zachodzą lisy. Elric jednak chwali sobie przestrzeń oraz kilka wiklinowych foteli z poduszkami, stolik i szopę, z których może korzystać, gdy zachodzi potrzeba. Czasami, w cieplejszych miesiącach, organizuje tu kolacje dla znajomych.
This is my
home
and you can't
frighten me
frighten me
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Zakonu Feniksa
- Skądże. - zaprzeczyłam lekko kręcąc głową. - Fasolową. - poprawiłam ją, widocznie w konsternacji, przez złość nie rozumiejąc że żartuje. Zmarszczyłam lekko brwi. - Oh. - mruknęłam zaraz, kiedy wytłumaczyła te zupy pomidorowe i papryki. Usta Nawet drgnęły mi lekko, jakby w uśmiechu, ale cięzar tego wszystkiego, co stało się przed chwilą nie pozwolił całkowicie unieść się ku górze. - Wybacz że taka przyszłam. - przeprosiłam ją zaraz, ale przy niej i tak nie było po co przejmować się wyglądem. Uczesana, nie splamiona czerwienią, nie rzucałam się w oczy przecież w ogóle kiedy zgarniała każde spojrzenie i całe piękno. Powędrowałam za nią wyrzucając z siebie stwierdzenia i prośbę. Potknęłam ze zdecydowaniem głową kiedy powtórzyła po mnie ze zdziwieniem.
- Powiesz mi prawdę, a nie coś co chciałabym usłyszeć. Ocenisz. - poprosiłam ją trochę dokładniej. Prawdę, nieważne jak trudna by była. - Tak. Nie chciałam żeby to zostało takie… wiesz. - wzruszyłam lekko ramionami. spoglądając gdzieś na bok. Palcami mimowolnie łapiąc na chwilę wstążkę. Wywróciłam oczami w ten sposób dając jej znać, że nie do końca w to zapewnienie wierzę. Zaraz jednak spojrzałam na nią zdziwiona trochę. Westchnęłam ciężko. - Spróbuję. - poddałam się przymykając oczy, unosząc dłonie. Wyprostowałam się, jakby sama postawa miała mi pomóc. Zmarszczyłam lekko brwi spoglądając gdzieś na ścianę przed sobą.
- Więc… zaczęłam już fatalnie. Oratorsko, tragedia. Jako pierwsze powiedziałam: Erupcja. A potem, dodałam: Znaczy wulkan. - zerknęłam na nią, pokręciłam na siebie głową. - Ale potem jakoś więcej tych słów zebrałam i wyjaśniłam jej. Że jestem jak wulkan w którym dochodzi do erupcji i wtedy zalewam wszystko wokół. I nie zawsze nad tym panuje, ale to co zrobiła było niekulturalne. - wzięłam wdech w płuca. - Że wiesz zignorowała moją prośbę - a musiała ją słyszeć. Prośbę o to, żeby rozmawiali w języku który każdy rozumie. I… no że poniosło mnie, bo potem poprosiłam ją o to, a ona zignorowała te prośby. Świadomie i z wyboru. I że to było niekulturalne - nieposzanowanie zasad i próśb gospodarza, mówienie w innym języku i nie zwracanie uwagi na to jak inni się mogą z tym czuć. Przyznałam, że za wybuch się kajam - nie powinnam była dać się ponieść emocjom. Ale, że za powód nie. - zerknęłam na Celine, nerwowo pocierając kciukiem o wierzch dłoni. Zmarszczyłam lekko brwi. - Przyznała mi rację. Powiedziała, że jeśli chce przeprosin to, mnie przeprasza. Tylko, wiesz, to nie o nie mi chodziło tak naprawdę. - wzięłam kolejny wdech i pokręciłam lekko głową. - Ale dodała, że zaskakuje ją mój żal kiedy nikogo innego to nie poruszyło, bo nikt mi wtedy nie przytaknął. I że to pewnie dlatego, że znacie ich dłużej i wiecie że cokolwiek pada między nimi nie jest obrazą. I że jej przykro że za takich ich mam. - wypuściłam powietrze. - I że niekulturalne to jest chodzenie na bok z cudzym mężem. Bo to dobrze nie wygląda ani u Romów, ani Anglików. I że mnie lubi i nie chce tego zmieniać. Rozumiesz? Chodzenie. Na. Bok. Z. Cudzym. Mężem. - widocznie sama jeszcze analizowałam przebieg całej tej sytuacji, rozmowy, może momentu w którym wszystko skręciło tak źle. Wróciłam znów do Celine wzrokiem. - A to, Cellie, dopiero początek, potem… było gorzej. - szepnęłam kręcąc znów lekko głową. - Na pewno mogę cię tym obarczyć? - upewniłam się zawieszając na niej jasne spojrzenie. Podniosłam się. Musiałam to chyba rozchodzić. Założyłam dłonie na piersi.
- Powiesz mi prawdę, a nie coś co chciałabym usłyszeć. Ocenisz. - poprosiłam ją trochę dokładniej. Prawdę, nieważne jak trudna by była. - Tak. Nie chciałam żeby to zostało takie… wiesz. - wzruszyłam lekko ramionami. spoglądając gdzieś na bok. Palcami mimowolnie łapiąc na chwilę wstążkę. Wywróciłam oczami w ten sposób dając jej znać, że nie do końca w to zapewnienie wierzę. Zaraz jednak spojrzałam na nią zdziwiona trochę. Westchnęłam ciężko. - Spróbuję. - poddałam się przymykając oczy, unosząc dłonie. Wyprostowałam się, jakby sama postawa miała mi pomóc. Zmarszczyłam lekko brwi spoglądając gdzieś na ścianę przed sobą.
- Więc… zaczęłam już fatalnie. Oratorsko, tragedia. Jako pierwsze powiedziałam: Erupcja. A potem, dodałam: Znaczy wulkan. - zerknęłam na nią, pokręciłam na siebie głową. - Ale potem jakoś więcej tych słów zebrałam i wyjaśniłam jej. Że jestem jak wulkan w którym dochodzi do erupcji i wtedy zalewam wszystko wokół. I nie zawsze nad tym panuje, ale to co zrobiła było niekulturalne. - wzięłam wdech w płuca. - Że wiesz zignorowała moją prośbę - a musiała ją słyszeć. Prośbę o to, żeby rozmawiali w języku który każdy rozumie. I… no że poniosło mnie, bo potem poprosiłam ją o to, a ona zignorowała te prośby. Świadomie i z wyboru. I że to było niekulturalne - nieposzanowanie zasad i próśb gospodarza, mówienie w innym języku i nie zwracanie uwagi na to jak inni się mogą z tym czuć. Przyznałam, że za wybuch się kajam - nie powinnam była dać się ponieść emocjom. Ale, że za powód nie. - zerknęłam na Celine, nerwowo pocierając kciukiem o wierzch dłoni. Zmarszczyłam lekko brwi. - Przyznała mi rację. Powiedziała, że jeśli chce przeprosin to, mnie przeprasza. Tylko, wiesz, to nie o nie mi chodziło tak naprawdę. - wzięłam kolejny wdech i pokręciłam lekko głową. - Ale dodała, że zaskakuje ją mój żal kiedy nikogo innego to nie poruszyło, bo nikt mi wtedy nie przytaknął. I że to pewnie dlatego, że znacie ich dłużej i wiecie że cokolwiek pada między nimi nie jest obrazą. I że jej przykro że za takich ich mam. - wypuściłam powietrze. - I że niekulturalne to jest chodzenie na bok z cudzym mężem. Bo to dobrze nie wygląda ani u Romów, ani Anglików. I że mnie lubi i nie chce tego zmieniać. Rozumiesz? Chodzenie. Na. Bok. Z. Cudzym. Mężem. - widocznie sama jeszcze analizowałam przebieg całej tej sytuacji, rozmowy, może momentu w którym wszystko skręciło tak źle. Wróciłam znów do Celine wzrokiem. - A to, Cellie, dopiero początek, potem… było gorzej. - szepnęłam kręcąc znów lekko głową. - Na pewno mogę cię tym obarczyć? - upewniłam się zawieszając na niej jasne spojrzenie. Podniosłam się. Musiałam to chyba rozchodzić. Założyłam dłonie na piersi.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
- Co tu wybaczać? To śliczny kolor - skontrowała bez zawahania, naturalnie, szczerze. Karmin mógł być raną plującą krwią, zastygłym śladem uderzenia, siniakiem na krańcach kwitnącej purpury, wciąż pamiętała gamę czerwieni pozostawionych na ciele - a mógł być też tym właśnie. Młodością, uroczym portretem emocji, które wrzały w niewinnym sercu. Dowodem na życie, na czucie. Wiedziała, że dziś wiązało się to z niesnaskami, czymś, co dogłębnie dotknęło Nealę i pchnęło ją na stos rozsierdzenia, ale wciąż wyglądała przy tym urzekająco.
- Nie wiem czy będę potrafiła być tak obiektywna, Nel, w końcu patrzę na ciebie inaczej niż na nieznajomego, niebliskiego mi człowieka. Obie was lubię i żadnej nie chciałabym urazić czy skrzywdzić, wiesz dobrze... Ale postaram się pomóc - obiecała, zaraz po tym zamieniając się w słuch. Dramat rozwijał się przed nią jak rzucona na stół płachta materiału, obnażając coraz więcej zawoalowanych wzorów, które w rzeczywistości były tak proste, jak i zagmatwane. Celine zmarszczyła nos, raz po raz skinąwszy głową na znak zrozumienia, albo przynajmniej uwagi. Kto by przewidział, że rozmowa potoczy się akurat takim torem? Gorzej wyjść to nie mogło, jednak zmuszona do szczerości musiała przyznać, że każda ze stron zasiała w glebie dyskusji ziarnko, z jakim należało się liczyć.
Długie, głębokie westchnienie rozlało się w ciszy pomieszczenia po zakończonej relacji; półwila nie odpowiedziała od razu, a pozwoliła sobie na chwilę kontemplacji, żeby wszystko to ogarnąć swoim niespecjalnie prężnym umysłem. Dziewczęta były takie trudne, o wiele bardziej skomplikowane od chłopców, skore do przesadyzmu, do dramaturgii. Sama również była temu winna, jednak dotychczas skutecznie przymykała oko na swój udział w świecie dziewczęcych problemów.
- Już mam osądzać? - dopytała niepewnie ze zmarszczonymi brwiami, zagubiona w meandrach swojego położenia. - Hm, jak dla mnie to obie macie trochę racji, tak po garści - zdecydowała wreszcie, rozwiawszy gęstniejące wokół nich bezgłośne napięcie. - Przede wszystkim dobrze zrobiłaś, że poszłaś to wyjaśnić. Naprawdę! Też bym tak zrobiła, to ważne w przyjaźni, mówienie o tym co boli, znajdowanie wspólnego gruntu. A jak zadziało się dalej... och, przecież każdemu zdarzają się potknięcia w ubieraniu myśli i zamiarów w słowa - zastrzegła, żeby zdusić w zarodku obwinianie się o oratorski wypadek. Nie należało popadać w skrajność. - I nie ty powinnaś wyjaśniać to chodzenie z mężem, tak myślę, skoro to tylko rozmowa... Chociaż rozumiem to po części. Zazdrość jest trudna, gorzka. Czasem niewytłumaczalna. Jeśli to zazdrość, bo nie wiem co kryje się w myślach Eve - zastanowiła się półszeptem, odwróciwszy spojrzenie na przypadkowy krąg w drewnianym panelu, na jego pręgi tuż obok błękitnego rąbka sukienki. Nie wszystkie relacje były idealne, pełne zaufania. Celine szczerze wierzyła w to, że James kochał Eve, mówił o niej tak, jakby nigdy nie zamierzał jej zdradzić choćby z najpiękniejszą dziewczyną świata; tylko czy wiedziała o tym sama Eve? Wszystko to było jej interpretacją, rozumieniem podszytym skąpymi wiadomościami. - Może powinniście porozmawiać o tym w trójkę? Albo w czwórkę, skoro to się... rozprzestrzeniło - miała na myśli Sheilę, o której Neala wspominała jej przy okazji spędzania nocy w Ottery St. Catchpole - bo, o ile dobrze pamiętała, z jej ust padł podobny zarzut. Celine próbowała w swoim osądzie być wyważona, choć wciąż uważała, że osądzać nawet nie ma prawa; skinęła głową i oparła ją o podłokietnik zajętego przez szlachciankę fotela. - Wyrzuć to z siebie, jeśli potrzebujesz, moja płomienna salamandro - sama Weasley mówiła przecież, że emocje należało wypuszczać z wydychanym powietrzem, by nie pęczniały w ciele, wbite w mięśnie i wżarte w tkanki, rozłażące się po żyłach jak nieuleczona zaraza. Spoglądała na nią, gdy ta prostowała nogi, a potem sama podniosła się z ziemi i płynnym krokiem podeszła do drzwi prowadzących do ogrodu. - Chodź, Nela. Odetchniesz świeżym powietrzem. W jego ramionach inaczej się myśli.
- Nie wiem czy będę potrafiła być tak obiektywna, Nel, w końcu patrzę na ciebie inaczej niż na nieznajomego, niebliskiego mi człowieka. Obie was lubię i żadnej nie chciałabym urazić czy skrzywdzić, wiesz dobrze... Ale postaram się pomóc - obiecała, zaraz po tym zamieniając się w słuch. Dramat rozwijał się przed nią jak rzucona na stół płachta materiału, obnażając coraz więcej zawoalowanych wzorów, które w rzeczywistości były tak proste, jak i zagmatwane. Celine zmarszczyła nos, raz po raz skinąwszy głową na znak zrozumienia, albo przynajmniej uwagi. Kto by przewidział, że rozmowa potoczy się akurat takim torem? Gorzej wyjść to nie mogło, jednak zmuszona do szczerości musiała przyznać, że każda ze stron zasiała w glebie dyskusji ziarnko, z jakim należało się liczyć.
Długie, głębokie westchnienie rozlało się w ciszy pomieszczenia po zakończonej relacji; półwila nie odpowiedziała od razu, a pozwoliła sobie na chwilę kontemplacji, żeby wszystko to ogarnąć swoim niespecjalnie prężnym umysłem. Dziewczęta były takie trudne, o wiele bardziej skomplikowane od chłopców, skore do przesadyzmu, do dramaturgii. Sama również była temu winna, jednak dotychczas skutecznie przymykała oko na swój udział w świecie dziewczęcych problemów.
- Już mam osądzać? - dopytała niepewnie ze zmarszczonymi brwiami, zagubiona w meandrach swojego położenia. - Hm, jak dla mnie to obie macie trochę racji, tak po garści - zdecydowała wreszcie, rozwiawszy gęstniejące wokół nich bezgłośne napięcie. - Przede wszystkim dobrze zrobiłaś, że poszłaś to wyjaśnić. Naprawdę! Też bym tak zrobiła, to ważne w przyjaźni, mówienie o tym co boli, znajdowanie wspólnego gruntu. A jak zadziało się dalej... och, przecież każdemu zdarzają się potknięcia w ubieraniu myśli i zamiarów w słowa - zastrzegła, żeby zdusić w zarodku obwinianie się o oratorski wypadek. Nie należało popadać w skrajność. - I nie ty powinnaś wyjaśniać to chodzenie z mężem, tak myślę, skoro to tylko rozmowa... Chociaż rozumiem to po części. Zazdrość jest trudna, gorzka. Czasem niewytłumaczalna. Jeśli to zazdrość, bo nie wiem co kryje się w myślach Eve - zastanowiła się półszeptem, odwróciwszy spojrzenie na przypadkowy krąg w drewnianym panelu, na jego pręgi tuż obok błękitnego rąbka sukienki. Nie wszystkie relacje były idealne, pełne zaufania. Celine szczerze wierzyła w to, że James kochał Eve, mówił o niej tak, jakby nigdy nie zamierzał jej zdradzić choćby z najpiękniejszą dziewczyną świata; tylko czy wiedziała o tym sama Eve? Wszystko to było jej interpretacją, rozumieniem podszytym skąpymi wiadomościami. - Może powinniście porozmawiać o tym w trójkę? Albo w czwórkę, skoro to się... rozprzestrzeniło - miała na myśli Sheilę, o której Neala wspominała jej przy okazji spędzania nocy w Ottery St. Catchpole - bo, o ile dobrze pamiętała, z jej ust padł podobny zarzut. Celine próbowała w swoim osądzie być wyważona, choć wciąż uważała, że osądzać nawet nie ma prawa; skinęła głową i oparła ją o podłokietnik zajętego przez szlachciankę fotela. - Wyrzuć to z siebie, jeśli potrzebujesz, moja płomienna salamandro - sama Weasley mówiła przecież, że emocje należało wypuszczać z wydychanym powietrzem, by nie pęczniały w ciele, wbite w mięśnie i wżarte w tkanki, rozłażące się po żyłach jak nieuleczona zaraza. Spoglądała na nią, gdy ta prostowała nogi, a potem sama podniosła się z ziemi i płynnym krokiem podeszła do drzwi prowadzących do ogrodu. - Chodź, Nela. Odetchniesz świeżym powietrzem. W jego ramionach inaczej się myśli.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
- Dziękuję. - szepnęłam cicho, ale kącik ust nie chciał mi drgnąć ku górze. - Ja… - zawahałam się kiedy Celine powiedziała o tej obiektywności. - …tylko o ocenę mnie samej proszę. O to, czy błąd jest gdzieś w moim myśleniu. Myśleniu, bo nie zachowałam się... wzorowo. Nie chcę żebyś pomyślała, że musisz… przyznać mi rację. Nawet jak się wścieknę to potem wrócę, ale nie wierzę, że umiałabyś mnie urazić. - wyjaśniłam marszcząc brwi na powrót. Bo tego jednego nie byłam pewna, czy gdzieś w mojej logice pojawiał się jakiś błąd, który inaczej stawiał sprawę niż ją ją widziałam. A potem zaczęłam wypuszczając potok słów - swoistego rodzaju wprowadzenie, do dramatu, który miał miejsce przed chwilą.
- Możesz. - powiedziałam potakując krótko głową. Zastygając w oczekiwaniu. Przekrzywiłam odrobinę głowę. Potaknęłam głową, że przyjmuję jej słowa. Zaraz w moim spojrzeniu pojawiło się więcej wdzięczności, ulgi może nawet, kiedy tych boków dotknęła. Ale po chwili brwi mi drgnęły wyżej.
- Zazdrość?! Ja ci ciągle zazdroszczę i nie każę obok nie stawać. - powtórzyłam po niej i po mojej minie było widać, jak absurdalne nadal mi się to zdaje. Mimo, że myśl ta sama przeszła przez moją głowę u Eve. Wypuściłam ciężkie powietrze z płuc a potem zamarłam. Wykrzywiłam usta i pokręciłam głową.
- Ja… nie chcę. Chyba. Nie wiem. To upokarzające strasznie. - szepnęłam podnosząc się na równe nogi. Przechodząc kawałek. Zbierając się w sobie bo to był dopiero początek. Pokiwałam głową ruszając za nią, nadal wahając się trochę, czy powinnam zarzucać ją tym wszystkim dalej. Powietrze było przyjemne, tak samo jak ogród. Lubiłam zieleń. Skierowałam się do siedzeń. Z westchnieniem siadając niemrawo.
- Próbowałam wyjaśnić, że to nie o przeprosiny mi chodzi. Tylko że… popatrz, jak ktoś szepcze w grupie - to to niekulturalne, tak? A mówienie w innym języku jest gorsze, bo wymieniasz się z kimś informacjami i nawet nie próbujesz tego ukryć. Nie chcesz, żeby cię ktoś zrozumiał i impertynencko wygłasza swoje zdanie do tych konkretnych. Nawet nie starasz się ukryć, że nie chcesz pominąć kogoś w tej rozmowie. Może mogłam użyć tego szeptania jako przykład też wtedy… - zastanowiłam się układając na kolanach łokcie a brodę w dłoniach. - Ja niepotrzebnie się wtedy uniosłam na ognisku. To prawda. Ale to nie zmienia faktu. No i że to tak nie działa, że jak ktoś nie mówi, że mu coś przeszkadza, to znaczy że wszystko w porządku jest. I zapytała, czy Jamesowi też zwróciłam uwagę. No to powiedziałam, że tak. I że zawsze mu zwrócę jak się zachowa nieodpowiednio bo taka jestem i taka będę. A ona… że skąd wiem że moje racje są właściwie. I że przyszłam ją l-linczować, a ja przyszłam to wyjaśnić bo może po prostu nie wiedzą że to nie jest… przyjemne i odpowiednie. I że jakby zrobiła to w gronie wszystkich to by mi przytaknęła a że jak nas było mniej to… - wzruszyłam ramionami - ...znaczenie nie ma. Więc co, jakby mi przytaknęli wszyscy to wtedy by łaskawa uznać była niekulturalność zachowania takiego, a jak sama jedna zwracam na to uwagę, to nieważne to jest? - zawieszając pierwsze pytanie w całym monologu stronę Celine. Westchnęłam ciężko po raz kolejny opuszczając dłonie, splatając je przed sobą. - No a potem, to… już grzało się we mnie coraz bardziej na te boki i tych mężów. - nie mogłam usiedzieć więc podniosłam się na nowo. - Wymsknęło mi się głupie pytanie o to, co do odejścia na bok z kimś ma bycie mężem i czy w ogóle z nimi nie można rozmawiać. - westchnęłam ciężko enty raz. Mimowolnie zaczęłam wędrować po wytyczonym torze. - A potem próbowałam jej wyjaśnić, że z nim odeszłam - wszystkich przecież przepraszając wcześniej - żeby wyjaśnić to skąd chłopcy na ognisku są. I że no mniej przyjemnie i odpowiednie by było jakbym mu pretensje przy wszystkich rzucała, tak? I że wolę robić rzeczy w obrany przeze mnie sposób, a nie w taki, co może zawstydzić kogoś wśród innych. - zatrzymałam się zwracając w kierunku Celine. Ramiona mi opadły. Ustaw wykrzywiły. - I to już równia pochyła była. - oznajmił równie ręką obrazując. - Bo Eve powiedziała, że to bycie mężem ma to tego chodzenia na boki wszystko. Wszystko. I że to nie ma znaczenia o czym rozmowa była. I że to moja sprawa JAK INNI NA MNIE PATRZĄ… - nawet teraz nie potrafiłam nie unieść na to głosu. - …póki to nie z Jamesem. I że to jest nawet gorsze niż mówienie po romsku. I że być sobie mogę jaka chce, ale nie z nim. I że ja zamierzam robić jak chce, a jej na to nie pozwalam i uznaje że ona robi źle przez te moje racje. - zatrzymałam się po raz kolejny. - I po tym, to mnie już poniosło całkiem. Wybuchłam. - rozłożyłam dłonie imitując nimi wybuch. - P-poczułam się tak upokorzona, że nie zapanowałam nad sobą kompletnie. - w oczach zalśniły mi się łzy. - Próbowałam jeszcze ze sobą walczyć tłumacząc, że ludzie odchodzą na bok od zawsze załatwiać i wyjaśniać sprawy. I to bycie mężem znaczenia nie ma, bo mąż może przecież rozmawiać z kimś innym niż żoną - z kobietą nawet - i to nie stawia jej w złym świetle. I że to bzdury. I że… nie jestem… nie jestem… jakąś wywłoką. - czerwień, która wcześniej zeszła, znów zaczynała wychylać się coraz mocniej. - I w tej złości dodałam, że ty też nie. Przepraszam. Przepraszam. Wystraszyłam się. Zmartwiłam. Nie powinnam. - szepnęłam uciekając wzrokiem. Zaciskając dłonie w pięści. - A potem uznałam, że do domu czas, powiedziałam co chciałam. - wyrzucałam z siebie słowa, czasem zapominając że potrzebuje też oddychać. - Ale zatrzymało mnie to jak mi powiedziała że to lubienie mnie w tym kontekście to prośba, żebym tego nie robiła bo ona nie chce się denerwować i skupiać na TAKICH kwestiach. I to był… - wzięłam potężny wdech w płuca a potem go wpuściłam. - …gwóźdź do trumny. Bo to się zebrało wszystko z tym niezrozumieniem i upokorzeniem więc powiedziałam od razu, że odrzucam tą prośbę. Oznajmiłam że zamierzam przyjaźnić się z Jimmym i że myślałam że razem możemy wszyscy, ale one obie oszalały. I że może sobie myśleć co chce o mnie. - przymknęłam oczy i pokręciłam głową zawijając gdzieś w tym maszerowaniu. - I zamiast wyjść to wróciłam się jeszcze żeby dodać, że denerwować to się może jak romantyczne spacery zaczniemy uskuteczniać a nie rozmawiać na jej oczach i… - uniosłam ręce do twarzy. Pokręciłam głową. - I że może rozumiałabym gdyby z Jamesa bożyszcze było jakieś co piękna duszy i ciała ubrać się w słowa nie da. Ale na koniec byłam najgorsza. - wykrzywiłam usta. - Bo specjalnie użyłam jej słów na pożegnanie mówiąc jej, że ją lubię, tylko nie dzisiaj. - westchnęłam ciężko. Chwilę stałam z twarzą w dłoniach w końcu opuszczając je bezradnie. Oczy miałam zaszklone. - Ja nie rozumiem, Celine. - szepnęłam cicho. - Tobie też zakazała robić czegoś z Jimem? - chciałam wiedzieć. Może tak funkcjonowała i taka była? Ale co to zmienić miało w ogóle? - I czy naprawdę, zdaje się tak wątpliwie moralna? - broda mi zadrżała, ale uniosłam ją ku górze w pełnej dumie, choć próbując jej sobie dodać mimo czerwoności całej.
- Możesz. - powiedziałam potakując krótko głową. Zastygając w oczekiwaniu. Przekrzywiłam odrobinę głowę. Potaknęłam głową, że przyjmuję jej słowa. Zaraz w moim spojrzeniu pojawiło się więcej wdzięczności, ulgi może nawet, kiedy tych boków dotknęła. Ale po chwili brwi mi drgnęły wyżej.
- Zazdrość?! Ja ci ciągle zazdroszczę i nie każę obok nie stawać. - powtórzyłam po niej i po mojej minie było widać, jak absurdalne nadal mi się to zdaje. Mimo, że myśl ta sama przeszła przez moją głowę u Eve. Wypuściłam ciężkie powietrze z płuc a potem zamarłam. Wykrzywiłam usta i pokręciłam głową.
- Ja… nie chcę. Chyba. Nie wiem. To upokarzające strasznie. - szepnęłam podnosząc się na równe nogi. Przechodząc kawałek. Zbierając się w sobie bo to był dopiero początek. Pokiwałam głową ruszając za nią, nadal wahając się trochę, czy powinnam zarzucać ją tym wszystkim dalej. Powietrze było przyjemne, tak samo jak ogród. Lubiłam zieleń. Skierowałam się do siedzeń. Z westchnieniem siadając niemrawo.
- Próbowałam wyjaśnić, że to nie o przeprosiny mi chodzi. Tylko że… popatrz, jak ktoś szepcze w grupie - to to niekulturalne, tak? A mówienie w innym języku jest gorsze, bo wymieniasz się z kimś informacjami i nawet nie próbujesz tego ukryć. Nie chcesz, żeby cię ktoś zrozumiał i impertynencko wygłasza swoje zdanie do tych konkretnych. Nawet nie starasz się ukryć, że nie chcesz pominąć kogoś w tej rozmowie. Może mogłam użyć tego szeptania jako przykład też wtedy… - zastanowiłam się układając na kolanach łokcie a brodę w dłoniach. - Ja niepotrzebnie się wtedy uniosłam na ognisku. To prawda. Ale to nie zmienia faktu. No i że to tak nie działa, że jak ktoś nie mówi, że mu coś przeszkadza, to znaczy że wszystko w porządku jest. I zapytała, czy Jamesowi też zwróciłam uwagę. No to powiedziałam, że tak. I że zawsze mu zwrócę jak się zachowa nieodpowiednio bo taka jestem i taka będę. A ona… że skąd wiem że moje racje są właściwie. I że przyszłam ją l-linczować, a ja przyszłam to wyjaśnić bo może po prostu nie wiedzą że to nie jest… przyjemne i odpowiednie. I że jakby zrobiła to w gronie wszystkich to by mi przytaknęła a że jak nas było mniej to… - wzruszyłam ramionami - ...znaczenie nie ma. Więc co, jakby mi przytaknęli wszyscy to wtedy by łaskawa uznać była niekulturalność zachowania takiego, a jak sama jedna zwracam na to uwagę, to nieważne to jest? - zawieszając pierwsze pytanie w całym monologu stronę Celine. Westchnęłam ciężko po raz kolejny opuszczając dłonie, splatając je przed sobą. - No a potem, to… już grzało się we mnie coraz bardziej na te boki i tych mężów. - nie mogłam usiedzieć więc podniosłam się na nowo. - Wymsknęło mi się głupie pytanie o to, co do odejścia na bok z kimś ma bycie mężem i czy w ogóle z nimi nie można rozmawiać. - westchnęłam ciężko enty raz. Mimowolnie zaczęłam wędrować po wytyczonym torze. - A potem próbowałam jej wyjaśnić, że z nim odeszłam - wszystkich przecież przepraszając wcześniej - żeby wyjaśnić to skąd chłopcy na ognisku są. I że no mniej przyjemnie i odpowiednie by było jakbym mu pretensje przy wszystkich rzucała, tak? I że wolę robić rzeczy w obrany przeze mnie sposób, a nie w taki, co może zawstydzić kogoś wśród innych. - zatrzymałam się zwracając w kierunku Celine. Ramiona mi opadły. Ustaw wykrzywiły. - I to już równia pochyła była. - oznajmił równie ręką obrazując. - Bo Eve powiedziała, że to bycie mężem ma to tego chodzenia na boki wszystko. Wszystko. I że to nie ma znaczenia o czym rozmowa była. I że to moja sprawa JAK INNI NA MNIE PATRZĄ… - nawet teraz nie potrafiłam nie unieść na to głosu. - …póki to nie z Jamesem. I że to jest nawet gorsze niż mówienie po romsku. I że być sobie mogę jaka chce, ale nie z nim. I że ja zamierzam robić jak chce, a jej na to nie pozwalam i uznaje że ona robi źle przez te moje racje. - zatrzymałam się po raz kolejny. - I po tym, to mnie już poniosło całkiem. Wybuchłam. - rozłożyłam dłonie imitując nimi wybuch. - P-poczułam się tak upokorzona, że nie zapanowałam nad sobą kompletnie. - w oczach zalśniły mi się łzy. - Próbowałam jeszcze ze sobą walczyć tłumacząc, że ludzie odchodzą na bok od zawsze załatwiać i wyjaśniać sprawy. I to bycie mężem znaczenia nie ma, bo mąż może przecież rozmawiać z kimś innym niż żoną - z kobietą nawet - i to nie stawia jej w złym świetle. I że to bzdury. I że… nie jestem… nie jestem… jakąś wywłoką. - czerwień, która wcześniej zeszła, znów zaczynała wychylać się coraz mocniej. - I w tej złości dodałam, że ty też nie. Przepraszam. Przepraszam. Wystraszyłam się. Zmartwiłam. Nie powinnam. - szepnęłam uciekając wzrokiem. Zaciskając dłonie w pięści. - A potem uznałam, że do domu czas, powiedziałam co chciałam. - wyrzucałam z siebie słowa, czasem zapominając że potrzebuje też oddychać. - Ale zatrzymało mnie to jak mi powiedziała że to lubienie mnie w tym kontekście to prośba, żebym tego nie robiła bo ona nie chce się denerwować i skupiać na TAKICH kwestiach. I to był… - wzięłam potężny wdech w płuca a potem go wpuściłam. - …gwóźdź do trumny. Bo to się zebrało wszystko z tym niezrozumieniem i upokorzeniem więc powiedziałam od razu, że odrzucam tą prośbę. Oznajmiłam że zamierzam przyjaźnić się z Jimmym i że myślałam że razem możemy wszyscy, ale one obie oszalały. I że może sobie myśleć co chce o mnie. - przymknęłam oczy i pokręciłam głową zawijając gdzieś w tym maszerowaniu. - I zamiast wyjść to wróciłam się jeszcze żeby dodać, że denerwować to się może jak romantyczne spacery zaczniemy uskuteczniać a nie rozmawiać na jej oczach i… - uniosłam ręce do twarzy. Pokręciłam głową. - I że może rozumiałabym gdyby z Jamesa bożyszcze było jakieś co piękna duszy i ciała ubrać się w słowa nie da. Ale na koniec byłam najgorsza. - wykrzywiłam usta. - Bo specjalnie użyłam jej słów na pożegnanie mówiąc jej, że ją lubię, tylko nie dzisiaj. - westchnęłam ciężko. Chwilę stałam z twarzą w dłoniach w końcu opuszczając je bezradnie. Oczy miałam zaszklone. - Ja nie rozumiem, Celine. - szepnęłam cicho. - Tobie też zakazała robić czegoś z Jimem? - chciałam wiedzieć. Może tak funkcjonowała i taka była? Ale co to zmienić miało w ogóle? - I czy naprawdę, zdaje się tak wątpliwie moralna? - broda mi zadrżała, ale uniosłam ją ku górze w pełnej dumie, choć próbując jej sobie dodać mimo czerwoności całej.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Wiara Neali była urzekająca, niemalże wzruszająca. Przyjaźnie rozpadały się na świecie z o wiele błahszych powodów, szczególnie pomiędzy dziewczętami, które z natury zadry nosiły w sercu znacznie dłużej, pielęgnując je niczym kwietne ogrody wystawione do objęć słońca. Bała się właśnie tego. Jednego słowa, albo skleconego zdania, które mogłoby wszystko między nimi przekreślić. Bezpowrotnie odebrać przyjaźń, której smakiem syciła się każdego dnia tuż po otwarciu oczu i przypomnieniu sobie, że znów otaczali ją wspaniali przyjaciele. Z Nealą może i nie znały się tak długo, by rany po stracie nie zabliźniły się z biegiem czasu, jednak Celine wiedziała, że oddała jej kawałek swojego serca, a w zapłacie otrzymała fragment samej Weasley. Zawiązały pakt, choć nie wypowiedziały przy tym żadnego magicznego słowa - lub wypowiedziały ich nieskończenie wiele, trudno ocenić.
Jednak to właśnie oceną miała się dziś zająć. Półwila przełknęła popielny smak goryczy rozpostartej na języku i przysłuchała się burzliwej opowieści dziewczyny, z trudem powstrzymując parsknięcie, gdy ta wspomniała o zazdrości i zakazach z nią związanych.
- Doceniam to - jej uśmiech był pogodny i ciepły. Trudno było ignorować świadomość, że krew matki w męskich oczach wynosiła ją aurą ponad inne dziewczęta, niezależnie od niechęci, jaką Celine darzyła swoje przekleństwo; świadomość, że Neala mogła ją odtrącić i izolować się od towarzystwa wskrzeszającego w niej kolczaste emocje, a mimo wszystko tego nie robiła.
Otwarła drzwi prowadzące do ogrodu i zaprosiła przyjaciółkę za sobą, ucieszona rześkością powietrza, która od razu buchnęła w ich twarze. Na początku maja zastała tutaj zarośnięte chaszcze korzystające z opieszałości gospodarza, tymczasem teraz skwerek prezentował się zupełnie inaczej: trawa była skoszona, a grządki rozkopane. Niektóre z nich kryły w ziemi ziarenka, inne zdążyły nawet wypuścić pierwsze pędy.
- Miałaś prawo się unieść. To było twoje ognisko, twoje wyzwolenie, twoje zasady - stwierdziła łagodnie, bo rozumiała ten punkt widzenia i szanowała przestrzeń tworzoną przez gospodarza. Nie wszyscy jednak wynieśli z Tower bolesne nauki przestrzegania reguł. Wcześniejsza znajomość savoir vivre'u nie miała z tym wiele wspólnego; to więzienie wpoiło jej świętość czyichś zasad, myśl, że za ich złamanie mogła grozić kara, nawet jeśli wymierzyłaby ją niewidzialna ręka przeznaczenia. Sięgnęła do dłoni Neali i ujęła ją, prowadząc w kierunku dwóch drewnianych krzeseł pod zadaszeniem koron wysokiego, starego drzewa. Musiało być starsze niż sam Elric. - Dalej sądzę, że nie z tobą powinna o tym rozmawiać... W sensie, och. Dlaczego to dziewczyna ma być winna? Nigdzie nie zaciągasz nikogo siłą - wymamrotała w konsternacji. - A Jimmy to nie psidwak, którego trzyma się na smyczy. Ma wolną wolę. Może spacerować z kim chce. Rozmawiać z kim chce. Jeśli w oczach Eve to problem, to powinni to załatwić między sobą... Nie wiem, Nel, sama nie wiem. Nie wiem czy nie miałabym podobnie jak Eve, gdyby to chodziło o mojego męża. Łatwo mi to oceniać z boku, ale serca są różne, wulkany również - niekoniecznie logiczne ani spójne, a zagmatwane jak rozsypane puzzle albo rozbity kalejdoskop, z którego wysypują się wielobarwne kryształki. Celine westchnęła, usiadłszy na miejscu, a głowę odchyliwszy do boku tak, by spojrzeć na błękit nieba przez liście przytwierdzone do gałęzi drzewa.
Dziwnie było zostać wplątaną w rozmowę, choć nawet jej tam nie było. A mimo to padło gdzieś w złości jej imię. Poczuła, jak jej żołądek splata się w ciasny węzeł, a gula lęku podchodzi do gardła; czy to znaczyło, że Eve jej nienawidziła? Że miała jej za złe tamtą rozmowę przy ognisku, gdy wszyscy poszli grać w butelkę? Ze spiętymi mięśniami wyprostowała się na krześle, dłonie zacisnąwszy na kolanach, wzrok natomiast powędrował z powrotem do twarzy Neali.
- Nie, ja... Nic takiego nie słyszałam - jej głos stał się wyraźnie bardziej niepewny, wytrącony z normalnej harmonii, ze zwyczajowej miękkiej melodii. Bała się nienawiści, wyklęcia, i choć wierzyła, że Neala postępowała słusznie, stając w obronie ich wspólnego honoru, nie mogła powstrzymać dreszczy rozchodzących się w dół kręgosłupa jak wściekłe mrówki. - Jeśli to tylko przyjaźń i jeśli nie nosisz w sercu uczucia do Jimmiego, z nadzieją, że mógłby je odwzajemnić, nie wydaje mi się, żebyś postąpiła źle - oceniła w końcu, chociaż bez animuszu, który w sobie przygotowała, by dramatycznie wcielić się w rolę sędziego z Wizengamotu. Nie zważając na lęk, mówiła szczerze. - To nie twój wicher, on tylko zwiał cię po drodze - delikatnie zmarszczyła brwi i ponownie sięgnęła po dłoń Weasley. Dotyk koił, potrafił uspokajać jak medyczne zaklęcie, ale przede wszystkim przekazywał miłość, której miała w sobie dla płomiennowłosej dziewczyny na pęczki. - Niedobrze się stało, nieporozumienie na nieporozumieniu. Zderzenie dwóch światów. Dwóch różnych oczekiwań. Ale emocje w końcu ostygną i albo zostawicie to za sobą, przymykając oczy na wzajemne, hm... ukłucia irytacji, albo porozmawiacie znowu. Oby tym razem z lepszym końcem - uśmiechnęła się lekko, pocieszająco. Nie miała wątpliwości co do tego, że Nela długo ponosi w sobie konsekwencje dzisiejszego starcia z panią Doe, ale wciąż wierzyła w nie obie i w to, że pewnego dnia dojdą do porozumienia. Cofnąwszy potem dotyk, znów spięła ramiona i pochyliła głowę do boku, a srebrne włosy oblały kaskadą prawe ramię, wzrok uciekł w bok. - A Eve, ona... coś o mnie mówiła? Na ten temat? - dopytała niby niepozornie, choć w środku całe jej wnętrze drżało z napięcia.
Jednak to właśnie oceną miała się dziś zająć. Półwila przełknęła popielny smak goryczy rozpostartej na języku i przysłuchała się burzliwej opowieści dziewczyny, z trudem powstrzymując parsknięcie, gdy ta wspomniała o zazdrości i zakazach z nią związanych.
- Doceniam to - jej uśmiech był pogodny i ciepły. Trudno było ignorować świadomość, że krew matki w męskich oczach wynosiła ją aurą ponad inne dziewczęta, niezależnie od niechęci, jaką Celine darzyła swoje przekleństwo; świadomość, że Neala mogła ją odtrącić i izolować się od towarzystwa wskrzeszającego w niej kolczaste emocje, a mimo wszystko tego nie robiła.
Otwarła drzwi prowadzące do ogrodu i zaprosiła przyjaciółkę za sobą, ucieszona rześkością powietrza, która od razu buchnęła w ich twarze. Na początku maja zastała tutaj zarośnięte chaszcze korzystające z opieszałości gospodarza, tymczasem teraz skwerek prezentował się zupełnie inaczej: trawa była skoszona, a grządki rozkopane. Niektóre z nich kryły w ziemi ziarenka, inne zdążyły nawet wypuścić pierwsze pędy.
- Miałaś prawo się unieść. To było twoje ognisko, twoje wyzwolenie, twoje zasady - stwierdziła łagodnie, bo rozumiała ten punkt widzenia i szanowała przestrzeń tworzoną przez gospodarza. Nie wszyscy jednak wynieśli z Tower bolesne nauki przestrzegania reguł. Wcześniejsza znajomość savoir vivre'u nie miała z tym wiele wspólnego; to więzienie wpoiło jej świętość czyichś zasad, myśl, że za ich złamanie mogła grozić kara, nawet jeśli wymierzyłaby ją niewidzialna ręka przeznaczenia. Sięgnęła do dłoni Neali i ujęła ją, prowadząc w kierunku dwóch drewnianych krzeseł pod zadaszeniem koron wysokiego, starego drzewa. Musiało być starsze niż sam Elric. - Dalej sądzę, że nie z tobą powinna o tym rozmawiać... W sensie, och. Dlaczego to dziewczyna ma być winna? Nigdzie nie zaciągasz nikogo siłą - wymamrotała w konsternacji. - A Jimmy to nie psidwak, którego trzyma się na smyczy. Ma wolną wolę. Może spacerować z kim chce. Rozmawiać z kim chce. Jeśli w oczach Eve to problem, to powinni to załatwić między sobą... Nie wiem, Nel, sama nie wiem. Nie wiem czy nie miałabym podobnie jak Eve, gdyby to chodziło o mojego męża. Łatwo mi to oceniać z boku, ale serca są różne, wulkany również - niekoniecznie logiczne ani spójne, a zagmatwane jak rozsypane puzzle albo rozbity kalejdoskop, z którego wysypują się wielobarwne kryształki. Celine westchnęła, usiadłszy na miejscu, a głowę odchyliwszy do boku tak, by spojrzeć na błękit nieba przez liście przytwierdzone do gałęzi drzewa.
Dziwnie było zostać wplątaną w rozmowę, choć nawet jej tam nie było. A mimo to padło gdzieś w złości jej imię. Poczuła, jak jej żołądek splata się w ciasny węzeł, a gula lęku podchodzi do gardła; czy to znaczyło, że Eve jej nienawidziła? Że miała jej za złe tamtą rozmowę przy ognisku, gdy wszyscy poszli grać w butelkę? Ze spiętymi mięśniami wyprostowała się na krześle, dłonie zacisnąwszy na kolanach, wzrok natomiast powędrował z powrotem do twarzy Neali.
- Nie, ja... Nic takiego nie słyszałam - jej głos stał się wyraźnie bardziej niepewny, wytrącony z normalnej harmonii, ze zwyczajowej miękkiej melodii. Bała się nienawiści, wyklęcia, i choć wierzyła, że Neala postępowała słusznie, stając w obronie ich wspólnego honoru, nie mogła powstrzymać dreszczy rozchodzących się w dół kręgosłupa jak wściekłe mrówki. - Jeśli to tylko przyjaźń i jeśli nie nosisz w sercu uczucia do Jimmiego, z nadzieją, że mógłby je odwzajemnić, nie wydaje mi się, żebyś postąpiła źle - oceniła w końcu, chociaż bez animuszu, który w sobie przygotowała, by dramatycznie wcielić się w rolę sędziego z Wizengamotu. Nie zważając na lęk, mówiła szczerze. - To nie twój wicher, on tylko zwiał cię po drodze - delikatnie zmarszczyła brwi i ponownie sięgnęła po dłoń Weasley. Dotyk koił, potrafił uspokajać jak medyczne zaklęcie, ale przede wszystkim przekazywał miłość, której miała w sobie dla płomiennowłosej dziewczyny na pęczki. - Niedobrze się stało, nieporozumienie na nieporozumieniu. Zderzenie dwóch światów. Dwóch różnych oczekiwań. Ale emocje w końcu ostygną i albo zostawicie to za sobą, przymykając oczy na wzajemne, hm... ukłucia irytacji, albo porozmawiacie znowu. Oby tym razem z lepszym końcem - uśmiechnęła się lekko, pocieszająco. Nie miała wątpliwości co do tego, że Nela długo ponosi w sobie konsekwencje dzisiejszego starcia z panią Doe, ale wciąż wierzyła w nie obie i w to, że pewnego dnia dojdą do porozumienia. Cofnąwszy potem dotyk, znów spięła ramiona i pochyliła głowę do boku, a srebrne włosy oblały kaskadą prawe ramię, wzrok uciekł w bok. - A Eve, ona... coś o mnie mówiła? Na ten temat? - dopytała niby niepozornie, choć w środku całe jej wnętrze drżało z napięcia.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Zerknęłam ku Celine unosząc krótko jedną brew, kiedy powiedziała, że docenia to co powiedziałam. Nie wiem, co wielkiego było takiego do doceniania tam, ale kącik ust drgnął mi lekko. W końcu skinęłam krótko głową. Lubiłam ją, możliwie, że zaczynałam nawet kochać powoli jak siostrę, której nigdy nie miałam. Jasnym było, że zazdrościć jej będę, ale czemu miałam sobie odmawiać jej towarzystwa tylko dlatego, że ściągała ku sobie spojrzenia. Chciałam tak - oczywiście - pragnęłam być w centrum uwagi i zainteresowania. Ale zazwyczaj jak już byłam, to nie dlatego, że byłam piękna, tylko kolejna katastrofa mnie nawiedziła. Taka już byłam i tak już miałam. Co nie znaczyło, że potrafiłam ja wyłączyć, ukłucia zazdrości. Umiałam jednak, uznać je za nieważne - bo nie miały znaczenia. Może ciocia miała rację i gdybym mniej próżna była, wcale nie musiałabym czuć zazdrości.
- Może i prawo miałam, ale nie powinnam… w taki sposób. Ciotka Mathilda powiedziałaby, że to nie przystoi młodej damie. - westchnęłam praktycznie całkowicie cierpiętniczo, wykrzywiając usta w dół. Irytowała mnie strasznie, ale miała w tym rację. Zmarszczyłam nos w irytacji na nią. - Staram się pracować nad sobą, naprawdę. Ale… czasem po prostu to wszystko… - popukałam się palcem w pierś w okolice serca wzruszając ramionami. - …mi się wymyka. - pozwoliłam się poprowadzić i usiąść na jednym z krzeseł rozglądając się wokół. Ale nie potrafiłam długo usiedzieć, emocje buzowały we mnie nadal dlatego się podniosłam. Ze zmarszczonymi w zamyśleniu brwiami założyłam dłonie na piersi.
- Właśnie. - zgodziłam się z jasnowłosą nimfą. Dlaczego to dziewczyna miała być winna? Co zrobiłam takiego? To nie była w ogóle dla mnie rozmowa. Wspierałam Jima, rozmawiałam z nim, nawet podpowiadałam jak sądziłam to, co może pomoże. - No właśnie. - zgodziłam się znów. Znaczy, pociągnęłam za sobą go, ale to nie tak, że poszedłby, gdyby nie chciał. Miał dostatecznie dużo siły, a ja nie miałam żadnej, by móc siłą go gdzieś zaciągnąć. Mógł też odmówić, nie wiem co wtedy bym zrobiła - ale znaczenie miało to jakie? Żadne. Żadne! - No właśnie! - zgodziłam się kolejny raz, rozkładając dłonie w niewypowiedzianej bezsilności. Mógł ze mną rozmawiać i mógł ze mną odejść kawałek i to nie znaczyło od razu niczego złego, czy nieobyczajnego całkiem. Lubiłam z nim przebywać, to nie była zbrodnia jakaś straszna. Miał prawo mieć przyjaciół i z nimi spotykać się czasem. - Nie miałabyś. - orzekłam z pewnością i zaciętą miną wskazując na nią palcem. Opadłam energiczne na krzesło. Zaraz się poderwałam. - Zresztą, daj spokój Celine. Jesteś pięknem w całej swojej istocie i dobrem, które wypływa ci z jasności spojrzenia. Nie jestem żadną konkurencją - ani dla ciebie, ani dla niej. Mam okropny charakter i przeciętny wygląd - poza rdzą na głowie. - orzekałam całkowicie pewna swojego. Opadłam na krzesło spoglądając też w niebo. Przedramię układając na czole. Bo taka też była prawda. Łatwo się denerwowałam i nie zawsze panowałam nad sobą. Mówiłam co myślałam i co grało mi w duszy - a to nie raz przysporzyło mi problemów. Co prawda złość mijała mi szybko, ale mleko zawsze się wylewało. Przeniosłam spojrzenie na Celinie, kiedy usiadła, żeby mi odpowiedzieć. Długie westchnienie wydarło się z moich warg. Przymknęłam na chwilę oczy znów marszcząc lekko brwi. Nic z tego nie zrozumiałam. Wiedziałam, że nie powinnam jej wplątywać w naszą kłótnię - wspominać o niej wtedy, ale jednocześnie się bałam, że może albo mogła usłyszeć tak samo absurdalne zarzuty a z drugiej strony, czułam się zwyczajnie niesprawiedliwie potraktowana. Na jej kolejne słowa otworzyłam oczy marszcząc brwi mocniej, a potem siadając gwałtownie. Rude włosy zafalowały razem ze mną.
- Co za różnica? - zapytałam jej przekrzywiając głowę. - Nawet gdybym - a to czysto teoretyczne rozważania bo NIE ZAMIERZAM - zakochała się w Jimmym - to ma mnie za kogoś tak wątpliwie moralnego? Za kogoś kto na oczach wszystkich postanowił zrobić… co? Zostać burzycielem tego, co przysięgli sobie? Za egoistkę tak straszną i okropną, która zgnieść by mogła ludzkie serca dla własnych uciech i pragnień? - pokręciłam głową opadając znów na krzesło. Prychnęłam pod nosem a potem westchnęłam ciężko. Znów potrząsnęłam głową. Splotłam dłonie na na piersi spoglądając w niebo. - Chcę budować, Celine. Bo gdzie zgoda, tam i zwycięstwo. Być spoiwem, pomocą, może czasem… oparciem. - spojrzałam na nią. - Do twojego męża przyszłego, czy tego co serce dostał twoje, też nie byłabym niczym więcej, niż dobrym przyjacielem. Jeśli kiedyś stanę obok, to nie po to by nęcić jego czy Jima i próbować zburzyć coś co nie należy do mnie, będę i jestem obok, żeby pomóc. Zresztą… - zaczęłam jeszcze odwracając znów wzrok na niebo. Rozplotłam ręce i uniosłam dłoń, żeby założyć za ucho rude kosmyki. - …nie ma żadnych nadziei. - przyznałam jej zgodnie z prawdą. Wyjaśniliśmy to z Jimem sobie, postanowiliśmy czym spróbujemy być i co nigdzie się nie kryje. Wszystko było jasne i klarowne. - I liczę na to, że kiedyś poznam tego co serce bije ci przy nim szybciej. - mruknęłam żartobliwie, zerkając na nią. Nie śpieszyło mi się nigdzie. A słowa obleczone były w lekką nutę. Nie wymagałam teraz, zaraz, już by mówiła o nim. Nie znałyśmy się długo, a na niektóre rzeczy, potrzeba było czasu. Pozwoliłam by złapała moją ręke. Zacisnęłam swoją lekko na tej jej.
- Dziękuję. - powiedziałam zaraz, zerkając w jej stronę. - Że zabrałaś tą złość, nim wróciłam do domu. Z twoim osądem, czuję większy spokój ducha w sobie. - wyjaśniłam z wdzięcznością i lżejszym sercem. - Niedługo mi przejdzie. - westchnęłam, unosząc kąciki ust ku górze. - Mama zawsze mówiła, że ogień w sobie ciężko poddaje się kontroli, ale żebym po każdej kłótni zapytała samej siebie, czy za kilka lat słowa które padły, będą nadal miały znaczenie i czy warto przez nie w podły wpędzać się nastrój na dłużej. - wyjawiłam Celine jedną z prawd, którymi się kierowałam. - Dlatego podejrzewam z całkowitą pewnością, że będziesz obok mnie długo, twoja cierpliwość jak woda, chłodzi mnie kiedy potrzebuję wziąć oddech. - orzekłam jej bez żadnych wątpliwości w spojrzeniu czy głosie. - Odsunę to na bok, teraz przynajmniej wiem w jaki widzi mnie sposób. - wzruszyłam pokracznie lekko ramionami. - Ale pozostanę sobą i pozostanę obok dla Jima, póki on tego będzie chciał. - orzekłam w końcu podejmując ostateczną decyzję. W końcu uspokajając się też trochę. Zerknęłam znów ku Celine, kiedy pytanie o słowa Eve wypadły pomiędzy nas.
Kiedy pytanie o nią samą padło między nas przesunęłam na nią tęczówki. Zmarszczyłam na chwilę nos, po czym pokręciłam przecząco głową i westchnęłam.
- Myślę, że jej zdaniem nic do tego nie masz. - wzruszyłam ramionami marszcząc mocniej brwi. To jedynie sprawiało, że bardziej nie rozumiałam wszystkiego. I że jakieś niesprawiedliwe całkiem mi się to zdawało. Bo jak to było? Że jak ja poszłam na bok z Jimem, to nieodpowiedniego coś zrobiłam przez co inni patrzyli na mnie w taki sposób, a kiedy zrobiła to ona, to nie znaczyło tego samego. Może jak się było niezaprzeczalnie piękną, to więcej można było? Westchnęłam ciężko opadając głową na oparcie krzesła. Splotłam dłonie na brzuchu spoglądając w niebo. Jak to było, że postanowiłam się nie zakochiwać, żeby uniknąć właśnie takiego chaosu a on się brał i tak sam wpraszał nie wiadomo skąd?
- Opowiedz mi o swoich dniach Celine. Chce posłuchać co u ciebie się działo. - poprosiłam już lżejsza, opierając się znów o oparcie krzesła. Jim miał rację, nie można było cały czas brać. Ale czasem trzeba było coś oddać, by móc potem coś dać i coś wziąć tego jednego byłam pewna.
- Może i prawo miałam, ale nie powinnam… w taki sposób. Ciotka Mathilda powiedziałaby, że to nie przystoi młodej damie. - westchnęłam praktycznie całkowicie cierpiętniczo, wykrzywiając usta w dół. Irytowała mnie strasznie, ale miała w tym rację. Zmarszczyłam nos w irytacji na nią. - Staram się pracować nad sobą, naprawdę. Ale… czasem po prostu to wszystko… - popukałam się palcem w pierś w okolice serca wzruszając ramionami. - …mi się wymyka. - pozwoliłam się poprowadzić i usiąść na jednym z krzeseł rozglądając się wokół. Ale nie potrafiłam długo usiedzieć, emocje buzowały we mnie nadal dlatego się podniosłam. Ze zmarszczonymi w zamyśleniu brwiami założyłam dłonie na piersi.
- Właśnie. - zgodziłam się z jasnowłosą nimfą. Dlaczego to dziewczyna miała być winna? Co zrobiłam takiego? To nie była w ogóle dla mnie rozmowa. Wspierałam Jima, rozmawiałam z nim, nawet podpowiadałam jak sądziłam to, co może pomoże. - No właśnie. - zgodziłam się znów. Znaczy, pociągnęłam za sobą go, ale to nie tak, że poszedłby, gdyby nie chciał. Miał dostatecznie dużo siły, a ja nie miałam żadnej, by móc siłą go gdzieś zaciągnąć. Mógł też odmówić, nie wiem co wtedy bym zrobiła - ale znaczenie miało to jakie? Żadne. Żadne! - No właśnie! - zgodziłam się kolejny raz, rozkładając dłonie w niewypowiedzianej bezsilności. Mógł ze mną rozmawiać i mógł ze mną odejść kawałek i to nie znaczyło od razu niczego złego, czy nieobyczajnego całkiem. Lubiłam z nim przebywać, to nie była zbrodnia jakaś straszna. Miał prawo mieć przyjaciół i z nimi spotykać się czasem. - Nie miałabyś. - orzekłam z pewnością i zaciętą miną wskazując na nią palcem. Opadłam energiczne na krzesło. Zaraz się poderwałam. - Zresztą, daj spokój Celine. Jesteś pięknem w całej swojej istocie i dobrem, które wypływa ci z jasności spojrzenia. Nie jestem żadną konkurencją - ani dla ciebie, ani dla niej. Mam okropny charakter i przeciętny wygląd - poza rdzą na głowie. - orzekałam całkowicie pewna swojego. Opadłam na krzesło spoglądając też w niebo. Przedramię układając na czole. Bo taka też była prawda. Łatwo się denerwowałam i nie zawsze panowałam nad sobą. Mówiłam co myślałam i co grało mi w duszy - a to nie raz przysporzyło mi problemów. Co prawda złość mijała mi szybko, ale mleko zawsze się wylewało. Przeniosłam spojrzenie na Celinie, kiedy usiadła, żeby mi odpowiedzieć. Długie westchnienie wydarło się z moich warg. Przymknęłam na chwilę oczy znów marszcząc lekko brwi. Nic z tego nie zrozumiałam. Wiedziałam, że nie powinnam jej wplątywać w naszą kłótnię - wspominać o niej wtedy, ale jednocześnie się bałam, że może albo mogła usłyszeć tak samo absurdalne zarzuty a z drugiej strony, czułam się zwyczajnie niesprawiedliwie potraktowana. Na jej kolejne słowa otworzyłam oczy marszcząc brwi mocniej, a potem siadając gwałtownie. Rude włosy zafalowały razem ze mną.
- Co za różnica? - zapytałam jej przekrzywiając głowę. - Nawet gdybym - a to czysto teoretyczne rozważania bo NIE ZAMIERZAM - zakochała się w Jimmym - to ma mnie za kogoś tak wątpliwie moralnego? Za kogoś kto na oczach wszystkich postanowił zrobić… co? Zostać burzycielem tego, co przysięgli sobie? Za egoistkę tak straszną i okropną, która zgnieść by mogła ludzkie serca dla własnych uciech i pragnień? - pokręciłam głową opadając znów na krzesło. Prychnęłam pod nosem a potem westchnęłam ciężko. Znów potrząsnęłam głową. Splotłam dłonie na na piersi spoglądając w niebo. - Chcę budować, Celine. Bo gdzie zgoda, tam i zwycięstwo. Być spoiwem, pomocą, może czasem… oparciem. - spojrzałam na nią. - Do twojego męża przyszłego, czy tego co serce dostał twoje, też nie byłabym niczym więcej, niż dobrym przyjacielem. Jeśli kiedyś stanę obok, to nie po to by nęcić jego czy Jima i próbować zburzyć coś co nie należy do mnie, będę i jestem obok, żeby pomóc. Zresztą… - zaczęłam jeszcze odwracając znów wzrok na niebo. Rozplotłam ręce i uniosłam dłoń, żeby założyć za ucho rude kosmyki. - …nie ma żadnych nadziei. - przyznałam jej zgodnie z prawdą. Wyjaśniliśmy to z Jimem sobie, postanowiliśmy czym spróbujemy być i co nigdzie się nie kryje. Wszystko było jasne i klarowne. - I liczę na to, że kiedyś poznam tego co serce bije ci przy nim szybciej. - mruknęłam żartobliwie, zerkając na nią. Nie śpieszyło mi się nigdzie. A słowa obleczone były w lekką nutę. Nie wymagałam teraz, zaraz, już by mówiła o nim. Nie znałyśmy się długo, a na niektóre rzeczy, potrzeba było czasu. Pozwoliłam by złapała moją ręke. Zacisnęłam swoją lekko na tej jej.
- Dziękuję. - powiedziałam zaraz, zerkając w jej stronę. - Że zabrałaś tą złość, nim wróciłam do domu. Z twoim osądem, czuję większy spokój ducha w sobie. - wyjaśniłam z wdzięcznością i lżejszym sercem. - Niedługo mi przejdzie. - westchnęłam, unosząc kąciki ust ku górze. - Mama zawsze mówiła, że ogień w sobie ciężko poddaje się kontroli, ale żebym po każdej kłótni zapytała samej siebie, czy za kilka lat słowa które padły, będą nadal miały znaczenie i czy warto przez nie w podły wpędzać się nastrój na dłużej. - wyjawiłam Celine jedną z prawd, którymi się kierowałam. - Dlatego podejrzewam z całkowitą pewnością, że będziesz obok mnie długo, twoja cierpliwość jak woda, chłodzi mnie kiedy potrzebuję wziąć oddech. - orzekłam jej bez żadnych wątpliwości w spojrzeniu czy głosie. - Odsunę to na bok, teraz przynajmniej wiem w jaki widzi mnie sposób. - wzruszyłam pokracznie lekko ramionami. - Ale pozostanę sobą i pozostanę obok dla Jima, póki on tego będzie chciał. - orzekłam w końcu podejmując ostateczną decyzję. W końcu uspokajając się też trochę. Zerknęłam znów ku Celine, kiedy pytanie o słowa Eve wypadły pomiędzy nas.
Kiedy pytanie o nią samą padło między nas przesunęłam na nią tęczówki. Zmarszczyłam na chwilę nos, po czym pokręciłam przecząco głową i westchnęłam.
- Myślę, że jej zdaniem nic do tego nie masz. - wzruszyłam ramionami marszcząc mocniej brwi. To jedynie sprawiało, że bardziej nie rozumiałam wszystkiego. I że jakieś niesprawiedliwe całkiem mi się to zdawało. Bo jak to było? Że jak ja poszłam na bok z Jimem, to nieodpowiedniego coś zrobiłam przez co inni patrzyli na mnie w taki sposób, a kiedy zrobiła to ona, to nie znaczyło tego samego. Może jak się było niezaprzeczalnie piękną, to więcej można było? Westchnęłam ciężko opadając głową na oparcie krzesła. Splotłam dłonie na brzuchu spoglądając w niebo. Jak to było, że postanowiłam się nie zakochiwać, żeby uniknąć właśnie takiego chaosu a on się brał i tak sam wpraszał nie wiadomo skąd?
- Opowiedz mi o swoich dniach Celine. Chce posłuchać co u ciebie się działo. - poprosiłam już lżejsza, opierając się znów o oparcie krzesła. Jim miał rację, nie można było cały czas brać. Ale czasem trzeba było coś oddać, by móc potem coś dać i coś wziąć tego jednego byłam pewna.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
5.07 (wieczorem)
Chciał przyjść tutaj już wcześniej, obowiązkowo, ale najpierw rozstroiło go emocjonalnie spotkanie z bliźniakiem, a potem—już nie tylko emocjonalnie—ta przedziwna kometa. Przedwczoraj zastał w swojejszopie pracowni zgniłe ingrediencje do eliksirów uzdrawiających, choć kupił przecież świeże zioła od zaufanego handlarza. Musiał awaryjnie udać się do Londynu po nowe, a tam jego zawsze grzeczne dziecko tak po prostu wyrwało się i uciekło w uliczki Śmiertelnego Nokturnu (szokujące, wiedział, że dzieci bywają nieprzewidywalne i niegrzeczne, ale żeby jego dziecko?!), a potem dostał jeszcze alarmujące listy od Lety. W rezultacie stracił cały dzień pracy i zarwał część nocy nad nadrabianiem zamówień na eliksiry, a potem miał już umówione wizyty z pacjentami, więc uprzedził awaryjnie Elrica, że przyjdzie do pacjenta dwa dni później niż planował. Wiedział, że brodaty olbrzym przeżyje i że Celine lub Elric posłaliby do niego (albo po jakiegoś innego uzdrowiciela, ale taka opcja boleśnie kłuła jego dumę—może i nie pracował w Mungu, ale znał się na rzeczy, a nie każdy uzdrowiciel się znał, niektórzy nie złożyli jego nogi) gdyby stan mężczyzny się pogorszył, ale i tak czuł lekkie poczucie winy, że wyłamał się poza własny terminarz i dopiero dzisiaj wybrał się obejrzeć jego rany. Chciał się przekonać, czy dobrze się goją, zastać tutaj pacjenta zanim Elric potencjalnie wyrzuci go z domu czy coś (pragmatyczny wniosek: samemu nie trzymałby nieznajomego w domu). Czuł się za niego odpowiedzialny.
Nie tylko za rany. Ten człowiek twierdził, że nic nie pamiętał, ewidentnie był w szoku. Hector z kolei był zbyt zajęty tamowaniem krwotoku i leczeniem poparzeń, by dokonać niezbędnych obserwacji magipsychiatrycznych. Czy z powodu traumy "Steve" naprawdę stracił pamięć, czy może przekonująco udawał? Czy można było mu ufać? Kilka dni temu, widząc poparzenia po czarnej magii, Vale instynktownie przechylił się na szalę zaufania. Pewnie dlatego, że widział podobne rany u kogoś, komu ufał. To jednak emocjonalna skaza na racjonalnej ocenie, jego własna impulsywność. Krzywdy nie spotykają t y l k o dobrych ludzi, ani t y l k o złych ludzi - przypomniał sobie. Istniało całe spektrum dobra i zła i moralności, spektrum psychopatii, spektrum niebezpieczeństwa, i tak dalej i tak dalej. Chciał porozmawiać z brunetem trzeźwiej, chłodno - zbadanie ran było doskonałą wymówką - i zastanowić się, czy nie jest on żadnym zagrożeniem ani dla siebie ani dla Celine (ani dla Elrica, który z pewnością twierdził, że oceniłby to sam, ale Hector znał mężczyzn którzy wszystko robili sami i przeważnie żaden z nich nie miał ekspertyzy uzdrowicielskiej, ani magipsychiatrycznej, ani profesjonalno-hobbystycznej z dziedziny sadyzmu).
W lewej dłoni trzymał laskę, na ramię zarzucił torbę z eliksirami i ekwipunkiem medycznym (na wszelki wypadek), a do domu na rozdrożu trafił z łatwością, pamiętając jak Steve prowadził go tą drogą.
Słońce zachodziło, wkoło było całkiem malowniczo, ale nie miał głowy do podziwiania krajobrazu. Od czasu do czasu podnosił tylko wzrok na niepokojącą kometę, która wyraźnie odcinała się na niebie.
Był gotów zapukać do drzwi, by to Elric przedstawił go ponownie pacjentowi, ale zbliżając się do furtki dostrzegł "Steve'a" w ogrodzie.
-Dobry wieczór. - przywitał się, przystając pod płotem. -Pamięta mnie pan? - twarze jego, Celine, Elrica i Steve'a były pierwszym, co ranny ujrzał po przebudzeniu, ale na ile eliksiry i magia i ból rozmyły te pierwsze wspomnienia?
Chciał przyjść tutaj już wcześniej, obowiązkowo, ale najpierw rozstroiło go emocjonalnie spotkanie z bliźniakiem, a potem—już nie tylko emocjonalnie—ta przedziwna kometa. Przedwczoraj zastał w swojej
Nie tylko za rany. Ten człowiek twierdził, że nic nie pamiętał, ewidentnie był w szoku. Hector z kolei był zbyt zajęty tamowaniem krwotoku i leczeniem poparzeń, by dokonać niezbędnych obserwacji magipsychiatrycznych. Czy z powodu traumy "Steve" naprawdę stracił pamięć, czy może przekonująco udawał? Czy można było mu ufać? Kilka dni temu, widząc poparzenia po czarnej magii, Vale instynktownie przechylił się na szalę zaufania. Pewnie dlatego, że widział podobne rany u kogoś, komu ufał. To jednak emocjonalna skaza na racjonalnej ocenie, jego własna impulsywność. Krzywdy nie spotykają t y l k o dobrych ludzi, ani t y l k o złych ludzi - przypomniał sobie. Istniało całe spektrum dobra i zła i moralności, spektrum psychopatii, spektrum niebezpieczeństwa, i tak dalej i tak dalej. Chciał porozmawiać z brunetem trzeźwiej, chłodno - zbadanie ran było doskonałą wymówką - i zastanowić się, czy nie jest on żadnym zagrożeniem ani dla siebie ani dla Celine (ani dla Elrica, który z pewnością twierdził, że oceniłby to sam, ale Hector znał mężczyzn którzy wszystko robili sami i przeważnie żaden z nich nie miał ekspertyzy uzdrowicielskiej, ani magipsychiatrycznej, ani profesjonalno-hobbystycznej z dziedziny sadyzmu).
W lewej dłoni trzymał laskę, na ramię zarzucił torbę z eliksirami i ekwipunkiem medycznym (na wszelki wypadek), a do domu na rozdrożu trafił z łatwością, pamiętając jak Steve prowadził go tą drogą.
Słońce zachodziło, wkoło było całkiem malowniczo, ale nie miał głowy do podziwiania krajobrazu. Od czasu do czasu podnosił tylko wzrok na niepokojącą kometę, która wyraźnie odcinała się na niebie.
Był gotów zapukać do drzwi, by to Elric przedstawił go ponownie pacjentowi, ale zbliżając się do furtki dostrzegł "Steve'a" w ogrodzie.
-Dobry wieczór. - przywitał się, przystając pod płotem. -Pamięta mnie pan? - twarze jego, Celine, Elrica i Steve'a były pierwszym, co ranny ujrzał po przebudzeniu, ale na ile eliksiry i magia i ból rozmyły te pierwsze wspomnienia?
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Ostatnio zmieniony przez Hector Vale dnia 10.07.23 23:33, w całości zmieniany 1 raz
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Praca w ogrodzie sprawiała mu wielką przyjemność.
W wilgotnej ziemi, ustępującej pod jego dłońmi było coś satysfakcjonującego, tak samo jak w pulsującej żywo zieleni, otaczającej niemal każdy cal niezwykle zarośniętego chwastami ogródka. Ben, a raczej Percy, spędzał więc każdą wolną chwilę - a więc praktycznie większość dni - właśnie na zewnątrz, do domu lub szopy wchodząc tylko na sen lub by pomóc w czymś Celine albo Elricowi. Przestrzeń dawała mu spokój, nie zastanawiał się nad tym, dlaczego nie przepada za siedzeniem w swym prowizorycznym domu; nie mogło być to spowodowane brakiem wygód, nie był przecież - albo miał wrażenie, że nie był - jakimś wymuskanym lalusiem, który nie lubi kurzu i spania na ziemi. Powód musiał być inny, głębszy (czyżby go więziono?), ale starał się nie rozmyślać za bardzo nad swoją przeszłością. Gorączkowa pogoń za wspomnieniami sprawiała mu tylko ból, frustrował się i wściekał, nie mogąc wydobyć z odmętów mroku nic sensownego, postanowił więc odpuścić. Tak też uczynił, skupiając się na pracy fizycznej, na pomocy różnego kalibru. Garnął się do niej sam, nie potrzebował zachęty ani wymownych spojrzeń, gdy tylko otwierał oczy, pomimo powracającego czasem bólu, zabierał się do roboty - oczywiście po względnie pożywnym śniadaniu - a wieczorem padał na posłanie niemal bez życia, zasypiając bez koszmarów. Te pojawiały się dopiero nad ranem, budził się zlany potem, przerażony i zagubiony, lecząc te uczucia szybkim zajęciem czymś rąk. Kołowrót obowiązków pomagał, dlatego Ben nie ustępował, niezależnie od pogody czy pory dnia. Dziś zabrał się za naprawę wschodniej części płotu, ogradzającego tył domu i bok szopy. Korzystając z narzędzi odnalezionej w zakamarkach tego ostatnie budynku, przystąpił do wyrzucania przegniłych sztachet i wstawiania nowych, a także prostowania tych wypaczonych. Była to robota mozolna i brudna, podłoże pozostawało grzęskie, pozbawione podmurówki, Ben starał się też nie zniszczyć porastającego część płotu bluszczu, tworząc dla niego tymczasowe podpórki, nic więc dziwnego, że mężczyzna nie od razu zauważył kuśtykającego ku niemu mężczyznę. Brodacz zginał się akurat za płotem, wbijając jedną z desek w ziemię przy pomocy niepokojąco dużego młotka, zardzewiałego na końcu. Idealnie nadawał się jednak również do ewentualnej obrony. Gdy w końcu usłyszał, że ktoś się zbliża, szybko wyprostował plecy (i rękę wyposażoną w przyrząd obronny), oceniając ewentualne zagrożenie. Jak się okazało, nikłe, rozpoznał nieco pochyloną sylwetkę.
- Bry - mruknął, podnosząc głowę znad naprawianej konstrukcji. Przyjrzał się wymuskanemu elegancikowi, na dłużej zatrzymując spojrzenie na jego lasce. - A, tak, przyjaciel - uzdrowiciel - skojarzył, a jego twarz przybrała przyjaźniejszy wyraz. Rozluźnił się; ten mężczyzna uratował mu życie, nie było więc powodu do obaw. - Celine mi o tobie dużo opowiadała, podobno dobry z ciebie chłop - podsumował, powracając do wbijania drewienka w podłoże, tak, by móc później połączyć poziome elementy przy pomocy leżących nieopodal, wśród kwiatów, gwoździ. - Elric powinien być w domu, z przodu - mruknął jeszcze, przekonany, że ów blady chłop, z jakim tak bezpardonowo przeszedł na ty planuje odwiedzić Lovegooda, a nie zajmować się pogawędką ze spoconym, ubrudzonym ziemią brodaczem, naprawiającym płot.
W wilgotnej ziemi, ustępującej pod jego dłońmi było coś satysfakcjonującego, tak samo jak w pulsującej żywo zieleni, otaczającej niemal każdy cal niezwykle zarośniętego chwastami ogródka. Ben, a raczej Percy, spędzał więc każdą wolną chwilę - a więc praktycznie większość dni - właśnie na zewnątrz, do domu lub szopy wchodząc tylko na sen lub by pomóc w czymś Celine albo Elricowi. Przestrzeń dawała mu spokój, nie zastanawiał się nad tym, dlaczego nie przepada za siedzeniem w swym prowizorycznym domu; nie mogło być to spowodowane brakiem wygód, nie był przecież - albo miał wrażenie, że nie był - jakimś wymuskanym lalusiem, który nie lubi kurzu i spania na ziemi. Powód musiał być inny, głębszy (czyżby go więziono?), ale starał się nie rozmyślać za bardzo nad swoją przeszłością. Gorączkowa pogoń za wspomnieniami sprawiała mu tylko ból, frustrował się i wściekał, nie mogąc wydobyć z odmętów mroku nic sensownego, postanowił więc odpuścić. Tak też uczynił, skupiając się na pracy fizycznej, na pomocy różnego kalibru. Garnął się do niej sam, nie potrzebował zachęty ani wymownych spojrzeń, gdy tylko otwierał oczy, pomimo powracającego czasem bólu, zabierał się do roboty - oczywiście po względnie pożywnym śniadaniu - a wieczorem padał na posłanie niemal bez życia, zasypiając bez koszmarów. Te pojawiały się dopiero nad ranem, budził się zlany potem, przerażony i zagubiony, lecząc te uczucia szybkim zajęciem czymś rąk. Kołowrót obowiązków pomagał, dlatego Ben nie ustępował, niezależnie od pogody czy pory dnia. Dziś zabrał się za naprawę wschodniej części płotu, ogradzającego tył domu i bok szopy. Korzystając z narzędzi odnalezionej w zakamarkach tego ostatnie budynku, przystąpił do wyrzucania przegniłych sztachet i wstawiania nowych, a także prostowania tych wypaczonych. Była to robota mozolna i brudna, podłoże pozostawało grzęskie, pozbawione podmurówki, Ben starał się też nie zniszczyć porastającego część płotu bluszczu, tworząc dla niego tymczasowe podpórki, nic więc dziwnego, że mężczyzna nie od razu zauważył kuśtykającego ku niemu mężczyznę. Brodacz zginał się akurat za płotem, wbijając jedną z desek w ziemię przy pomocy niepokojąco dużego młotka, zardzewiałego na końcu. Idealnie nadawał się jednak również do ewentualnej obrony. Gdy w końcu usłyszał, że ktoś się zbliża, szybko wyprostował plecy (i rękę wyposażoną w przyrząd obronny), oceniając ewentualne zagrożenie. Jak się okazało, nikłe, rozpoznał nieco pochyloną sylwetkę.
- Bry - mruknął, podnosząc głowę znad naprawianej konstrukcji. Przyjrzał się wymuskanemu elegancikowi, na dłużej zatrzymując spojrzenie na jego lasce. - A, tak, przyjaciel - uzdrowiciel - skojarzył, a jego twarz przybrała przyjaźniejszy wyraz. Rozluźnił się; ten mężczyzna uratował mu życie, nie było więc powodu do obaw. - Celine mi o tobie dużo opowiadała, podobno dobry z ciebie chłop - podsumował, powracając do wbijania drewienka w podłoże, tak, by móc później połączyć poziome elementy przy pomocy leżących nieopodal, wśród kwiatów, gwoździ. - Elric powinien być w domu, z przodu - mruknął jeszcze, przekonany, że ów blady chłop, z jakim tak bezpardonowo przeszedł na ty planuje odwiedzić Lovegooda, a nie zajmować się pogawędką ze spoconym, ubrudzonym ziemią brodaczem, naprawiającym płot.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przystanął niby blisko, ale w bezpiecznej odległości, odruchowo ześlizgując spojrzenie z szerokich barków brodacza na umięśnione ramię i trzymany pewnie w dłoni młotek. Nigdy nie czuł się pewnie przy mężczyznach sprawniejszych od siebie—każdy mężczyzna był zresztą sprawniejszy od niego, choć ten szczycił się wyjątkowo imponującą muskulaturą. Zachowywał czujność w pracy, sam na sam z pacjentami, którzy mogli powalić go na ziemię w przypływie szaleństwa i których odważnie / chętnie / sadystycznie czasem prowokował, ale wyuczona ostrożność sięgała głębiej, do czasów dzieciństwa. Do nieprzewidywalnego ojca i zdrowych rówieśników, których nigdy nie rozumiał i jakimś cudem rozdrażniał.
Nauczył się już nie rozdrażniać innych, przynajmniej nie przypadkiem i nie mową ciała. Wiedział, że jego jedynym orężem są słowa; próbując grać silnego lub sprawnego jedynie wyglądałby śmiesznie, więc nie grał - wyglądał elegancko, stał niepozornie, z opuszczonymi ramionami, nie starał się ukryć laski (lubił ją ukrywać, ale gdy siedział w gabinecie). Zauważył, jak prędko mężczyzna ogląda się za siebie, zauważył też jak czujność wyparowała z ciemnych oczu na jego widok. Zauważył, jak spojrzenie mężczyzny zatrzymało się na lasce i spróbował stłumić lekką irytację, ale wkrótce wyparowała sama, na dźwięk niespodziewanych słów.
Przyjaciel.
Niewiele osób go tak nazywało, bo choć był wierny w przyjaźniach, to nawiązywał je długo. Podobnie lojalny był wobec pacjentów, ale dla nich zawsze był obcą, chłodną figurą zza mahoniowego biurka, obcym.
Próbował skupić się na tym, że pacjent najwyraźniej go pamięta, ale myśli uparcie biegły w stronę "przyjaciela" - dlaczego go tak nazwał, kto mu to zasugerował? Odpowiedź przyszła jeszcze zanim zdążył ubrać w słowa własną reakcje: Celine.
-Co o mnie mówiła? - zagaił, zanim ugryzł się w język. Szybko zracjonalizował sobie, że wcale nie robi tego z ciekawości, a dla dobra terapii swojej pacjentki albo leczenia brodacza. Nigdy nie leczył, w dodatku na całkowicie różne przypadłości, dwójki pacjentów, którzy chwilowo są pod jednym dachem. Było w tym coś niewłaściwego, ale i coś ciekawego, ale postanowił nie zaprzątać sobie tym głowy.
-Właściwie, przyszedłem tu do - pana, ale postanowił przejść na "ty", podobnie jak brodacz. Nie wadziło mu to, dostosowywał język i formy grzecznościowe do komfortu własnych pacjentów. -ciebie, już uprzedziłem Elrica. - że wpadnę, może mógłby uprzedzić go teraz, ale chciał od razu porozmawiać z tym człowiekiem sam na sam. Starał mu się przyglądać w miarę nienachalnie, ale trudno mu było powstrzymać ciekawość - pamiętał jak ciężkie i rozległe były jego rany, pamiętał sieć poparzeń i siniaków na popękanej skórze, pamiętał jak ten człowiek gasł na jego oczach, zaledwie kilka dni temu.
A teraz krzątał się po ogrodzie, pracował, jakby nigdy nic. Może i Hector nie pracował w szpitalu, ale leczył ludzi na tyle często, by wiedzieć ile przeciętnie zajmuje odzyskanie sprawności; pokiereszowany Ted Moore dochodził do siebie na jego oczach przez kilka tygodni. Ten olbrzym był najwyraźniej nie tylko ponadprzeciętnie wysoki, co ponadprzeciętnie wytrzymały i twardy.
Kim jesteś?
Nierozwiązana zagadka niepokoiła go przez ostatnie kilka dni, niepokoiła zapewne też Elrica. Zupełny nieznajomy, może i umierający i poraniony czarną magią, ale wciąż podejrzany; wygodnie zapominający o własnej tożsamości i o wszystkich grzechach jakie mógł mieć kiedyś na sumieniu. A jednak, coś w wysokiej sylwetce bruneta przywodziło Hectorowi na myśl Victora - sposób bycia, ufny i otwarty, zupełnie nie, ale brat był taki kiedyś, w dzieciństwie, w wyidealizowanych wspomnieniach. Chciałby, żeby ktoś mu pomógł w potrzebie, choćby nie-wiadomo-czego się dopuścił. Ciekawe, czy ten mężczyzna był czyimś bratem, synem, mężem.
-Sprawdzić, jak się goją rany, jak się czujesz. - wyjaśnił, jakby to nie było oczywiste. -Gdyby Elric cię nie znalazł i po mnie nie posłał, wykrwawiłbyś się na śmierć, powoli, ale nieubłaganie. - zakomunikował prosto z mostu, wierząc, że prawda zawsze jest najlepszym wyjściem. Wierząc, że większość ludzi potrafi uszanować dług jakim jest życie. Choć często zasłaniał się bezpiecznym, naukowym cynizmem, to w gruncie rzeczy nigdy nie przestał wierzyć w dobro łotrów, w intelekt głupców, w możliwość wyzdrowienia szaleńców.
-Pamiętasz już, jak masz na imię? - zagaił, nie chcąc myśleć o "Stevie" bezosobowo, ale udając, że nie pamięta wątpliwego sposobu, w jaki przedstawił się brodacz w malignie. Poza wytrzymałością mężczyzny, to kwestia pamięci fascynowała go najbardziej - choć, jeśli uraz wynikał z uderzenia w głowę lub traumatycznego szoku, to wspomnienia mogły równie dobrze powrócić same.
Nauczył się już nie rozdrażniać innych, przynajmniej nie przypadkiem i nie mową ciała. Wiedział, że jego jedynym orężem są słowa; próbując grać silnego lub sprawnego jedynie wyglądałby śmiesznie, więc nie grał - wyglądał elegancko, stał niepozornie, z opuszczonymi ramionami, nie starał się ukryć laski (lubił ją ukrywać, ale gdy siedział w gabinecie). Zauważył, jak prędko mężczyzna ogląda się za siebie, zauważył też jak czujność wyparowała z ciemnych oczu na jego widok. Zauważył, jak spojrzenie mężczyzny zatrzymało się na lasce i spróbował stłumić lekką irytację, ale wkrótce wyparowała sama, na dźwięk niespodziewanych słów.
Przyjaciel.
Niewiele osób go tak nazywało, bo choć był wierny w przyjaźniach, to nawiązywał je długo. Podobnie lojalny był wobec pacjentów, ale dla nich zawsze był obcą, chłodną figurą zza mahoniowego biurka, obcym.
Próbował skupić się na tym, że pacjent najwyraźniej go pamięta, ale myśli uparcie biegły w stronę "przyjaciela" - dlaczego go tak nazwał, kto mu to zasugerował? Odpowiedź przyszła jeszcze zanim zdążył ubrać w słowa własną reakcje: Celine.
-Co o mnie mówiła? - zagaił, zanim ugryzł się w język. Szybko zracjonalizował sobie, że wcale nie robi tego z ciekawości, a dla dobra terapii swojej pacjentki albo leczenia brodacza. Nigdy nie leczył, w dodatku na całkowicie różne przypadłości, dwójki pacjentów, którzy chwilowo są pod jednym dachem. Było w tym coś niewłaściwego, ale i coś ciekawego, ale postanowił nie zaprzątać sobie tym głowy.
-Właściwie, przyszedłem tu do - pana, ale postanowił przejść na "ty", podobnie jak brodacz. Nie wadziło mu to, dostosowywał język i formy grzecznościowe do komfortu własnych pacjentów. -ciebie, już uprzedziłem Elrica. - że wpadnę, może mógłby uprzedzić go teraz, ale chciał od razu porozmawiać z tym człowiekiem sam na sam. Starał mu się przyglądać w miarę nienachalnie, ale trudno mu było powstrzymać ciekawość - pamiętał jak ciężkie i rozległe były jego rany, pamiętał sieć poparzeń i siniaków na popękanej skórze, pamiętał jak ten człowiek gasł na jego oczach, zaledwie kilka dni temu.
A teraz krzątał się po ogrodzie, pracował, jakby nigdy nic. Może i Hector nie pracował w szpitalu, ale leczył ludzi na tyle często, by wiedzieć ile przeciętnie zajmuje odzyskanie sprawności; pokiereszowany Ted Moore dochodził do siebie na jego oczach przez kilka tygodni. Ten olbrzym był najwyraźniej nie tylko ponadprzeciętnie wysoki, co ponadprzeciętnie wytrzymały i twardy.
Kim jesteś?
Nierozwiązana zagadka niepokoiła go przez ostatnie kilka dni, niepokoiła zapewne też Elrica. Zupełny nieznajomy, może i umierający i poraniony czarną magią, ale wciąż podejrzany; wygodnie zapominający o własnej tożsamości i o wszystkich grzechach jakie mógł mieć kiedyś na sumieniu. A jednak, coś w wysokiej sylwetce bruneta przywodziło Hectorowi na myśl Victora - sposób bycia, ufny i otwarty, zupełnie nie, ale brat był taki kiedyś, w dzieciństwie, w wyidealizowanych wspomnieniach. Chciałby, żeby ktoś mu pomógł w potrzebie, choćby nie-wiadomo-czego się dopuścił. Ciekawe, czy ten mężczyzna był czyimś bratem, synem, mężem.
-Sprawdzić, jak się goją rany, jak się czujesz. - wyjaśnił, jakby to nie było oczywiste. -Gdyby Elric cię nie znalazł i po mnie nie posłał, wykrwawiłbyś się na śmierć, powoli, ale nieubłaganie. - zakomunikował prosto z mostu, wierząc, że prawda zawsze jest najlepszym wyjściem. Wierząc, że większość ludzi potrafi uszanować dług jakim jest życie. Choć często zasłaniał się bezpiecznym, naukowym cynizmem, to w gruncie rzeczy nigdy nie przestał wierzyć w dobro łotrów, w intelekt głupców, w możliwość wyzdrowienia szaleńców.
-Pamiętasz już, jak masz na imię? - zagaił, nie chcąc myśleć o "Stevie" bezosobowo, ale udając, że nie pamięta wątpliwego sposobu, w jaki przedstawił się brodacz w malignie. Poza wytrzymałością mężczyzny, to kwestia pamięci fascynowała go najbardziej - choć, jeśli uraz wynikał z uderzenia w głowę lub traumatycznego szoku, to wspomnienia mogły równie dobrze powrócić same.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Lekkie zdziwienie, pojawiające się na twarzy przyjaciela, nie zaniepokoiło Benjamina. Dalej wbijał młotkiem jeden z kołków podtrzymujących, zastanawiając się, co odpowiedzieć na dość niecodzienne pierwsze pytanie, padające z ust Hectora. Łypnął na niego z dołu, w przerwie między sztachetami, mając nadzieję, że kulawy jegomość ma wobec panny Lovegood czyste intencje. - Że jesteś bardzo przystojny i masz piękne oczy - palnął jowialnie, z udawaną powagą, której nie utrzymał jednak zbyt długo. Zarechotał pod nosem, wieńcząc dzieło, po czym wstał z kolan, otrzepując przód brudnych od ziemi spodni. - A co, podoba ci się Celine? Przyszłeś w konkury? - zapytał nieco wścibsko, aczkolwiek pogodnie, uśmiechając się do bladolicego dżentelmena szczerze, z zmęczoną wesołością. Droczył się, bo luźne pogawędki pozwalały mu czuć się normalnie. Jak normalny człowiek, pamiętający całe swoje życie, wdający się w głupkowate debaty ponad płotem. Pragnął tego, tej zwyczajności, przekomarzanek i swobody, na razie jednak wymuszał ją na sobie, w mniej lub bardziej udany sposób.
- A po co do mnie? - tym razem to on zdziwił się wyznaniem Hectora, opierając się łokciami o zamontowany już słupek odnowionego ogrodzenia. Pochylił się nieco, dzięki czemu ich twarze znajdowały się na tej samej wysokości, co więcej - oddalone od niezbyt komfortowe dwa cale. Vale musiał czuć zdrowy pot, kwiatowy zapach mydła należącego do Celine, a także meiszankę woni wilgotnej ziemi, rdzy i zieleni. - No tak szczerze, to nie czuję się wspaniale, ale co zrobić? Zwariowałbym, siedząc w szopie na tyłku - wyznał szczerze, miał przecież do czynienia z uzdrowicielem, do tego tym, który uratował mu życie, zamierzał więc udzielić mu wyczerpującej odpowiedzi na medyczny wywiad. - Kurewsko narywa mnie to rozcięcie na piersi. Promieniuje tak, o, tu, w górę - kontynuował, prostując się znad płota, by zacząć rozpinać guziki jasnobrązowej koszuli, gotów rozebrać się tutaj, w ogrodzie, do rosołu, by wskazać miejsca, w których jego ciało buntowało się przeciwko szybkiemu powrotowi do wykonywania wymagających obowiązków. - Nie wiem, co za skurwysyn mógł to zrobić. Masz jakieś pomysły? - wtrącił, łaskawie rozchylając koszulę na boki. Głęboka blizna, ślad po czarnomagicznej klątwie, rozcinającej go na pół, była świeża, czerwona, u góry grożąca rozejściem się. - Czasem pobolewa mnie też łeb, ale to chyba nic dziwnego - zamyślił się, znów wzdychając ciężko. Najgorzej czuł się wieczorami, gdy padał na posłanie, ale polubił ból. Mógł skupiać się na dyskomforcie, na przezwyciężaniu go, na zmaganiu się z ograniczeniami ciała, które faktycznie mógł jakoś zwalczać. Szarpanina z własnym umysłem i poszatkowaną pamięcią przynosiła mu więcej cierpienia i niepokoju. - Percival, tak myślę. Ale poza tym, to praktycznie nic nie pamiętam. Przerażająca, głęboka czarna pustka. I tyle - dodał w końcu nagle ciszej, poważniej nieco zawstydzony. Ramiona skuliły się pod niematerialnym ciężarem zagubienia. Kim był? Czy ktoś go szukał? Czy miał rodzinę? Czy zasłużył na tortury? Czy gdzieś niedaleko mógł kryć się ktoś, kto go ścigał, szukał i niecierpliwie wypatrywał, by dokończyć dzieła? Czy ściągał na Lovegoodów ogromne niebezpieczeństwo, siedząc w ich szopie i dbając o ich ogródek? Ben przestąpił z nogi na nogę, nerwowo, kopiąc dla zabawy leżący u jego stóp młotek. Ten się nie przesunął, palec u stopy zapiekł go do żywego; zaklął szpetnie pod nosem, ale przynajmniej powstrzymał spiralę strachu związaną z brakiem tożsamości. - No, ale nieważne, nie? - zakończył szybciutko, nie chcąc wyjść na słabeusza.
- A po co do mnie? - tym razem to on zdziwił się wyznaniem Hectora, opierając się łokciami o zamontowany już słupek odnowionego ogrodzenia. Pochylił się nieco, dzięki czemu ich twarze znajdowały się na tej samej wysokości, co więcej - oddalone od niezbyt komfortowe dwa cale. Vale musiał czuć zdrowy pot, kwiatowy zapach mydła należącego do Celine, a także meiszankę woni wilgotnej ziemi, rdzy i zieleni. - No tak szczerze, to nie czuję się wspaniale, ale co zrobić? Zwariowałbym, siedząc w szopie na tyłku - wyznał szczerze, miał przecież do czynienia z uzdrowicielem, do tego tym, który uratował mu życie, zamierzał więc udzielić mu wyczerpującej odpowiedzi na medyczny wywiad. - Kurewsko narywa mnie to rozcięcie na piersi. Promieniuje tak, o, tu, w górę - kontynuował, prostując się znad płota, by zacząć rozpinać guziki jasnobrązowej koszuli, gotów rozebrać się tutaj, w ogrodzie, do rosołu, by wskazać miejsca, w których jego ciało buntowało się przeciwko szybkiemu powrotowi do wykonywania wymagających obowiązków. - Nie wiem, co za skurwysyn mógł to zrobić. Masz jakieś pomysły? - wtrącił, łaskawie rozchylając koszulę na boki. Głęboka blizna, ślad po czarnomagicznej klątwie, rozcinającej go na pół, była świeża, czerwona, u góry grożąca rozejściem się. - Czasem pobolewa mnie też łeb, ale to chyba nic dziwnego - zamyślił się, znów wzdychając ciężko. Najgorzej czuł się wieczorami, gdy padał na posłanie, ale polubił ból. Mógł skupiać się na dyskomforcie, na przezwyciężaniu go, na zmaganiu się z ograniczeniami ciała, które faktycznie mógł jakoś zwalczać. Szarpanina z własnym umysłem i poszatkowaną pamięcią przynosiła mu więcej cierpienia i niepokoju. - Percival, tak myślę. Ale poza tym, to praktycznie nic nie pamiętam. Przerażająca, głęboka czarna pustka. I tyle - dodał w końcu nagle ciszej, poważniej nieco zawstydzony. Ramiona skuliły się pod niematerialnym ciężarem zagubienia. Kim był? Czy ktoś go szukał? Czy miał rodzinę? Czy zasłużył na tortury? Czy gdzieś niedaleko mógł kryć się ktoś, kto go ścigał, szukał i niecierpliwie wypatrywał, by dokończyć dzieła? Czy ściągał na Lovegoodów ogromne niebezpieczeństwo, siedząc w ich szopie i dbając o ich ogródek? Ben przestąpił z nogi na nogę, nerwowo, kopiąc dla zabawy leżący u jego stóp młotek. Ten się nie przesunął, palec u stopy zapiekł go do żywego; zaklął szpetnie pod nosem, ale przynajmniej powstrzymał spiralę strachu związaną z brakiem tożsamości. - No, ale nieważne, nie? - zakończył szybciutko, nie chcąc wyjść na słabeusza.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Co prawda samemu lubił czasem pokpiwać z ludzi, wmawiając im ironicznie różne rzeczy z pokerową twarzą (rzecz jasna, nie pacjentom; i właściwie ochota do podobnych dowcipów malała odkąd otworzył własną praktykę i tym samym ograniczył kontakty z irytującymi Ślizgonimi z Hogwartu lub trzpiotkami z kursu uzdrowicielskiego), to tym razem zupełnie się tego nie spodziewał. Nie umiał jeszcze czytać dobrze tego mężczyzny - w odróżnieniu od innych pacjentów, poznał go nie podczas szczerej i emocjonalnej rozmowy, a nieprzytomnego. Nie spodziewał się, że humor i swoboda dopiszą mu tak... szybko, a jego słów tym bardziej się nie mógł przewidzieć.
-...słucham? - wyrwało mu się z niedowierzaniem. Otworzył szerzej oczy, zdziwiony i speszony i zaniepokojony. Miał nadzieję (i skupił się na tej nadziei zanim dopuścił do siebie jakiekolwiek emocje, na przykład cisnące się do głowy pytanie, czy faktycznie miał ładne oczy), że się przesłyszał. Z typowym dla siebie pesymizmem od razu zaczął roztrząsać plany awaryjne - to nie wypada, to przekracza granice relacji pacjent-pacjentka, inną pacjentkę odesłałbym w takiej sytuacji do innego magipsychiatry, ale Celine ma tylko mnie, zresztą może to jednak nic takiego, może każda panna w jej wieku komentuje tak... właściwie każdego, jak w ogóle poruszyć z nią tą kwestię...? - ale na szczęście tubalny śmiech olbrzyma uciął tę gonitwę myśli. Zamrugał, uświadamiając sobie, że nie było żadnej kwestii. To był dowcip. Niemądry dowcip, ale nie mógł ganić za beztroskę kogoś, kto prawie umarł mu na rękach. Poczuł chyba ulgę, a może lekką przykrość, ale żadnej z tych emocji nie powinien teraz okazać, nie pacjentowi ani znajomemu pacjentki. A olbrzym mówił dalej. Znów zdołał go zakłopotać, ale w jego pogodzie ducha (albo w fakcie, że wymknął się śmierci) było coś, co sprawiało, że trudno było się na niego gniewać - nawet pomimo tego, że Hector w Hogwarcie często padał ofiarą przekomarzanek i szczerze tego nie znosił.
Roześmiał się, na zawołanie, ale wyszło zaskakująco lekko.
-Celine to moja pacjentka. - odpowiedział, swoim zdaniem ucinając temat, tak jakby to wszystko wyjaśniało. Bo dla niego - wyjaśniało. Z wrażenia zapomniał, że może jego pacjent zapomniał nie tylko swojego imienia, ale i zasad etyki magipsychiatrycznej (albo, co bardziej prawdopodobne, że nie znał ich nigdy). Może nieco naiwne pytanie by mu to podsunęło, ale padło kilka sekund później.
Tym razem uśmiechnął się szerzej, szczerze.
-Do ciebie, bo chcę sprawdzić jak goją się twoje obrażenia. - nie mógłby przecież go tak... zostawić. Olbrzym nachylił się blisko, zdecydowanie za blisko i Hector natychmiast cofnąłby się w rozmowie prywatnej, ale pacjenci zwykle mu nie ufali i trzymali się od niego jak najdalej. Ta odmiana była tak zaskakująca, że po prostu zadarł brodę, spoglądając olbrzymowi w ciemne oczy. Wzrok prześlizgnął się po starej bliźnie na twarzy - jeszcze w szopie, już gdy brunet przestał umierać, zastanawiał się jak powstała.
-Może lepiej pokazać mi w szopie... - zaczął, gdy pacjent zaczął rozpinać koszulę - znów za szybko, znów go zaskakując, a przecież niewiele było w stanie go zaskoczyć. Zaskakiwało go natomiast, że ktoś do niedawna dogorywający był teraz najwyraźniej żywym srebrem. Widząc czerwoną bliznę, zapomniał o dalszych protestach - skupiając na niej przenikliwe spojrzenie zmrużonych oczu i ogniskując je na górze szramy, na miejscu, które niebezpiecznie groziło rozejściem.
-Nadwyrężałeś się fizycznie? - spytał podejrzliwie i po sekundzie przetłumaczył na mniej medyczny termin: -Bolała, gdy tu pracowałeś? Nie możesz się nadwyrężać, może się otworzyć. Znów krwawić, zakazić. Wiesz, jak paskudnie cierpi się od zakażenia, jeśli nie wychwyci się go w porę? - w sposobie w jaki zadał to pytanie było coś z chorobliwej fascynacji, z jaką śledził ten proces podczas praktyk w Mungu. -Chodźmy do szopy, spróbuję ją wzmocnić zaklęciem. - zadecydował i pchnął furtkę.
-Twoje poparzenia to czarna magia. To rozcięcie... podejrzewam, że też, inaczej goiłoby się łatwiej. - znalazł się po tej samej stronie płotu, co olbrzym i może powinien poczuć trochę respektu albo strachu, może nawet je poczuł, ale ciekawość - i świadomość odpowiedzialności za Elrika i Celine - była silniejsza. Może i Elric był doskonałym bratem i gospodarzem i silniejszym mężczyzną od Hectora, ale Vale podejrzewał, że to on ma większą smykałkę do przesłuchań. -Miałeś kiedyś coś wspólnego z czarną magią? - zapytał lekko, jakby nigdy nic, jakby rozmawiał o pogodzie zamiast rzucać podejrzeniami lub oskarżeniami. Podniósł wzrok znad szramy, by raz jeszcze złapać spojrzenie mężczyzny. Mógł patrzeć ludziom w oczy całymi godzinami, nie mrugając przez minuty, nie peszyło go to - więc to właśnie zamierzał zrobić, dopóki nie uzyska odpowiedzi. Rozszerzył lekko oczy, informacja o bólu głowy była cenna.
-Jak boli cię głowa? W którym miejscu umiejscawia się ból? - nie zdążył jej dobrze zbadać, kilka dni temu. Widział, że nie krwawiła, ale pod ciemną czupryną nie szukał guzów i siniaków. Zdając sobie sprawę, że brunet może nie potrafić tego określić, dodał: -Migrena lub ból głowy spowodowany magią może boleć tempo, albo niczym obręcz wokół skroni i potylicy, albo punktowo niczym igiełki. Ale mogłeś też uderzyć w coś głową, a to jedna z przyczyn amnezji. Wtedy bolałaby w jednym miejscu, jak guz, szczególnie gdy jej dotkniesz.
-Czarna pustka. - powtórzył, jakby się z nim zgadzał.
Ale amnezje nie były przecież tak proste (pomyślał, bo nigdy nie zetknął się z żadną wywołaną czarnym cieniem). -Ale w tej pustce było imię... Percival, tak? Może są tam jeszcze jakieś wspomnienia, Percivalu. To często wynik traumy, albo psychicznej albo uderzenia w głowę, ale stopniowo wracają. Szybciej, gdy się na nich skupiamy. - doradził, nie przewidując jeszcze, że pacjent może nie chcieć pamiętać. To w końcu nie było nieważne, ta zagadka fascynowała go bardziej od krwistych blizn - choć i one były niespotykane, niezwykłe niczym ten cały mężczyzna, wyglądający jak zbir, wytrzymujący najcięższe rany, ale żartujący jak uczniak i patrzący na Hectora tak... tak szczerze. Z prostolinijnością, której samemu Vale'owi brakowało przez całe życie i której zwykle nie spodziewał się u innych.
-...słucham? - wyrwało mu się z niedowierzaniem. Otworzył szerzej oczy, zdziwiony i speszony i zaniepokojony. Miał nadzieję (i skupił się na tej nadziei zanim dopuścił do siebie jakiekolwiek emocje, na przykład cisnące się do głowy pytanie, czy faktycznie miał ładne oczy), że się przesłyszał. Z typowym dla siebie pesymizmem od razu zaczął roztrząsać plany awaryjne - to nie wypada, to przekracza granice relacji pacjent-pacjentka, inną pacjentkę odesłałbym w takiej sytuacji do innego magipsychiatry, ale Celine ma tylko mnie, zresztą może to jednak nic takiego, może każda panna w jej wieku komentuje tak... właściwie każdego, jak w ogóle poruszyć z nią tą kwestię...? - ale na szczęście tubalny śmiech olbrzyma uciął tę gonitwę myśli. Zamrugał, uświadamiając sobie, że nie było żadnej kwestii. To był dowcip. Niemądry dowcip, ale nie mógł ganić za beztroskę kogoś, kto prawie umarł mu na rękach. Poczuł chyba ulgę, a może lekką przykrość, ale żadnej z tych emocji nie powinien teraz okazać, nie pacjentowi ani znajomemu pacjentki. A olbrzym mówił dalej. Znów zdołał go zakłopotać, ale w jego pogodzie ducha (albo w fakcie, że wymknął się śmierci) było coś, co sprawiało, że trudno było się na niego gniewać - nawet pomimo tego, że Hector w Hogwarcie często padał ofiarą przekomarzanek i szczerze tego nie znosił.
Roześmiał się, na zawołanie, ale wyszło zaskakująco lekko.
-Celine to moja pacjentka. - odpowiedział, swoim zdaniem ucinając temat, tak jakby to wszystko wyjaśniało. Bo dla niego - wyjaśniało. Z wrażenia zapomniał, że może jego pacjent zapomniał nie tylko swojego imienia, ale i zasad etyki magipsychiatrycznej (albo, co bardziej prawdopodobne, że nie znał ich nigdy). Może nieco naiwne pytanie by mu to podsunęło, ale padło kilka sekund później.
Tym razem uśmiechnął się szerzej, szczerze.
-Do ciebie, bo chcę sprawdzić jak goją się twoje obrażenia. - nie mógłby przecież go tak... zostawić. Olbrzym nachylił się blisko, zdecydowanie za blisko i Hector natychmiast cofnąłby się w rozmowie prywatnej, ale pacjenci zwykle mu nie ufali i trzymali się od niego jak najdalej. Ta odmiana była tak zaskakująca, że po prostu zadarł brodę, spoglądając olbrzymowi w ciemne oczy. Wzrok prześlizgnął się po starej bliźnie na twarzy - jeszcze w szopie, już gdy brunet przestał umierać, zastanawiał się jak powstała.
-Może lepiej pokazać mi w szopie... - zaczął, gdy pacjent zaczął rozpinać koszulę - znów za szybko, znów go zaskakując, a przecież niewiele było w stanie go zaskoczyć. Zaskakiwało go natomiast, że ktoś do niedawna dogorywający był teraz najwyraźniej żywym srebrem. Widząc czerwoną bliznę, zapomniał o dalszych protestach - skupiając na niej przenikliwe spojrzenie zmrużonych oczu i ogniskując je na górze szramy, na miejscu, które niebezpiecznie groziło rozejściem.
-Nadwyrężałeś się fizycznie? - spytał podejrzliwie i po sekundzie przetłumaczył na mniej medyczny termin: -Bolała, gdy tu pracowałeś? Nie możesz się nadwyrężać, może się otworzyć. Znów krwawić, zakazić. Wiesz, jak paskudnie cierpi się od zakażenia, jeśli nie wychwyci się go w porę? - w sposobie w jaki zadał to pytanie było coś z chorobliwej fascynacji, z jaką śledził ten proces podczas praktyk w Mungu. -Chodźmy do szopy, spróbuję ją wzmocnić zaklęciem. - zadecydował i pchnął furtkę.
-Twoje poparzenia to czarna magia. To rozcięcie... podejrzewam, że też, inaczej goiłoby się łatwiej. - znalazł się po tej samej stronie płotu, co olbrzym i może powinien poczuć trochę respektu albo strachu, może nawet je poczuł, ale ciekawość - i świadomość odpowiedzialności za Elrika i Celine - była silniejsza. Może i Elric był doskonałym bratem i gospodarzem i silniejszym mężczyzną od Hectora, ale Vale podejrzewał, że to on ma większą smykałkę do przesłuchań. -Miałeś kiedyś coś wspólnego z czarną magią? - zapytał lekko, jakby nigdy nic, jakby rozmawiał o pogodzie zamiast rzucać podejrzeniami lub oskarżeniami. Podniósł wzrok znad szramy, by raz jeszcze złapać spojrzenie mężczyzny. Mógł patrzeć ludziom w oczy całymi godzinami, nie mrugając przez minuty, nie peszyło go to - więc to właśnie zamierzał zrobić, dopóki nie uzyska odpowiedzi. Rozszerzył lekko oczy, informacja o bólu głowy była cenna.
-Jak boli cię głowa? W którym miejscu umiejscawia się ból? - nie zdążył jej dobrze zbadać, kilka dni temu. Widział, że nie krwawiła, ale pod ciemną czupryną nie szukał guzów i siniaków. Zdając sobie sprawę, że brunet może nie potrafić tego określić, dodał: -Migrena lub ból głowy spowodowany magią może boleć tempo, albo niczym obręcz wokół skroni i potylicy, albo punktowo niczym igiełki. Ale mogłeś też uderzyć w coś głową, a to jedna z przyczyn amnezji. Wtedy bolałaby w jednym miejscu, jak guz, szczególnie gdy jej dotkniesz.
-Czarna pustka. - powtórzył, jakby się z nim zgadzał.
Ale amnezje nie były przecież tak proste (pomyślał, bo nigdy nie zetknął się z żadną wywołaną czarnym cieniem). -Ale w tej pustce było imię... Percival, tak? Może są tam jeszcze jakieś wspomnienia, Percivalu. To często wynik traumy, albo psychicznej albo uderzenia w głowę, ale stopniowo wracają. Szybciej, gdy się na nich skupiamy. - doradził, nie przewidując jeszcze, że pacjent może nie chcieć pamiętać. To w końcu nie było nieważne, ta zagadka fascynowała go bardziej od krwistych blizn - choć i one były niespotykane, niezwykłe niczym ten cały mężczyzna, wyglądający jak zbir, wytrzymujący najcięższe rany, ale żartujący jak uczniak i patrzący na Hectora tak... tak szczerze. Z prostolinijnością, której samemu Vale'owi brakowało przez całe życie i której zwykle nie spodziewał się u innych.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Szok, wymalowany na gładkiej buzi Hectora, wprawił Benjamina w szampański nastrój. Kolejny element do układanki, mającej finalnie przedstawić jego prawdziwą podobiznę - najwidoczniej Percy oprócz pracy fizycznej lubił także żartować. I wychodziło mu to, co niezwykle skromnie sam oceniał, wybitnie. Rozszerzone źrenice, wstrzymany na sekundę oddech, cień rumieńca sunący przez blade policzki - Wright zauważał to wszystko, wpatrzony z uciechą w skrępowanego dżentelmena. - Pacjentką, aha. Bawicie się w lekarza? - brnął więc dalej, sięgając głęboko do przepastnego arsenału żartów na poziomie. Wybrzmiałyby one lepiej, gdyby zdołał dłużej zachować powagę, ale niestety, zarechotał jeszcze głośniej, co zepsuło plan ciągnięcia tej komedii pomyłek w nieskończoność. A szkoda, wprowadzanie kulawego doktorka w zakłopotanie okazało się pierwszą szansą na pielęgnowanie wesołości. Prymitywnej, lecz na razie, obolały i zdezorientowany, nie śmiał prosić ani losu, ani echa dawnego siebie, o więcej.
I tak miał wielkie szczęście. Uratowano mu życie, a teraz - o nie dbano, nie tylko oferując skorzystanie z dachu nad głową i skromnych zapasów, ukrytych w przygnębiająco pustawej spiżarce, ale także sprowadzając do niego prywatnego medyka. Ben gwizdnął donośnie pod nosem, kiwając z powagą głową. Takich luksusów to się nie spodziewał.
- A do mnie to nie trzeba, jeszcze ze trzy dni i będę śmigał aż miło - zaprzeczył od razu, rzecz jasna niezgodnie z prawdą. Pobolewało go więcej niż kilka elementów poturbowanego ciała, bardziej jednak od fizyczności doskwierały mu koszmary. Potworne lęki powracające niemal każdej nocy, zmuszające go do oglądania w nieskończoność dziwacznych obrazów. Przeróżnych, powtarzały się jednak płonące ciała, ogień pożerający kości i kręgosłupy, mięso spływające z twarzy, wybuchające od skwaru gałki oczne... Aż wzdrygnął się na samo wspomnienie, nie dając się porwać tym marom; w dzień udawał, że nic się nie działo, próbując okłamać samego siebie. Wymagało to wiele koncentracji, być może dlatego bez sprzeciwu przyjął przejście Hectora przez furtkę.
Zmiana stron płotu ponownie skupiła wzrok Percivala na całej sylwetce czarodzieja; teraz już nic nie oddzielało ich od siebie, mógł więc uważnie przyjrzeć się kulejącej sylwetce, podpierającej się laską. - A tobie co się stało? - spytał wprost, wskazując brodą na drewnianą podporę, dzięki której Vale utrzymywał się w pionie nawet na nierównościach ogrodowej ścieżki. - Szewc bez butów chodzi? Mam nadzieję, że nie jesteś magicznym ortopedą... - zawiesił głos, w którym nie było jednak ani grama złośliwości, jedynie ciekawość. Prostolinijna - albo prostacka? - podyktowana chęcią zmiany tematu. Nie lubił mówić o sobie, nie tylko dlatego, że niewiele wiedział na ten temat. - Boli, gdy się pochylam. Narywa. Plecy też łupią, ale może dlatego, że za mało się ruszałem? - udzielił w końcu odpowiedzi na medyczny wywiad, z westchnieniem zerkając na porzuconą w połowie pracę. Kilka desek dalej wymagała przybicia, a dwa przęsła leżały na ziemi, wśród chwastów i przerośniętej trawy. - Chodźmy, ale zaraz tu muszę wrócić. Co jak tu nalezie jakiegoś dziadostwa przez te dziury? - obrzucił Hectora krytycznym spojrzeniem, tak, jakby to on odpowiadał za przerwanie procesu naprawy płotu, który i tak nie stanowił żadnej ochrony przed wspomnianym dziadostwem, pełniąc funkcję czysto wizualną.
Kiedy szli w stronę chaty, Percy nie zwalniał specjalnie, by Hector mógł dotrzymać mu kroku; nie oferował mu też ramienia ani pomocy, nawet, gdy zbliżali się do nierówności. Nie z oschłości czy złośliwości, ale z przekonania, że Vale poradzi sobie - i że przesadna troska mogłaby go urazić. Sam nie lubił zwracania uwagi na słabości ciała, dlatego też, gdy otworzył drzwi szopy, ponownie westchnął rozdzierająco, tak, jakby uzdrowiciel zamierzał zmusić go do wykonywania jakiegoś okrutnie niemiłego zadania.
- Nie wiem, czy miałem. Nie pamiętam, nie? - odparł na pytanie o czarną magię, prawie wywracając oczami, powstrzymał się jednak od wytknięcia magomedykowi głuchoty. Rozejrzał się za to po skromnym wnętrzu, po czym powrócił wzrokiem do twarzy Hectora, nieco bezradnie i pytająco. - Mam se usiąść? Zdjąć koszulę całkiem? Ale gaci nie będę ściągał - zastrzegł tonem nie znoszącym sprzeciwu, choć pogodnym w owym zacietrzewieniu. - Z tyłu mnie boli, nad karkiem. Skronie czasem też, ale cały jestem poturbowany - odpowiedział powoli, nie zastanawiał się, czy ma guzy, nie badał się, od razu po odzyskaniu przytomności przechodząc do pracy, nie mogąc znieść bezczynności. I myślenia, to ono bolało najbardziej; bał się tego, czego nie pamiętał i jednocześnie niczego nie pragnął tak mocno, jak dowiedzieć się, kim był. Dalsze pytania uzdrowiciela sprawiły, że nieco przygasł, przestępując z nogi na nogę nieco nerwowo. Wkraczali na grząski grunt. - Nie mam się na czym skupić. Nic nie pamiętam. Czerń. I jakieś ochłapy. A jeśli już coś widzę, to tylko w snach. To znaczy w koszmarach - zamilkł, a dotąd pogodne, choć zmęczone oczy, przygasły, poszarzały. Niemal - zawilgotniały. Nie chciał o tym mówić. A już na pewno, nie chciał zaglądać w tamten mrok.
I tak miał wielkie szczęście. Uratowano mu życie, a teraz - o nie dbano, nie tylko oferując skorzystanie z dachu nad głową i skromnych zapasów, ukrytych w przygnębiająco pustawej spiżarce, ale także sprowadzając do niego prywatnego medyka. Ben gwizdnął donośnie pod nosem, kiwając z powagą głową. Takich luksusów to się nie spodziewał.
- A do mnie to nie trzeba, jeszcze ze trzy dni i będę śmigał aż miło - zaprzeczył od razu, rzecz jasna niezgodnie z prawdą. Pobolewało go więcej niż kilka elementów poturbowanego ciała, bardziej jednak od fizyczności doskwierały mu koszmary. Potworne lęki powracające niemal każdej nocy, zmuszające go do oglądania w nieskończoność dziwacznych obrazów. Przeróżnych, powtarzały się jednak płonące ciała, ogień pożerający kości i kręgosłupy, mięso spływające z twarzy, wybuchające od skwaru gałki oczne... Aż wzdrygnął się na samo wspomnienie, nie dając się porwać tym marom; w dzień udawał, że nic się nie działo, próbując okłamać samego siebie. Wymagało to wiele koncentracji, być może dlatego bez sprzeciwu przyjął przejście Hectora przez furtkę.
Zmiana stron płotu ponownie skupiła wzrok Percivala na całej sylwetce czarodzieja; teraz już nic nie oddzielało ich od siebie, mógł więc uważnie przyjrzeć się kulejącej sylwetce, podpierającej się laską. - A tobie co się stało? - spytał wprost, wskazując brodą na drewnianą podporę, dzięki której Vale utrzymywał się w pionie nawet na nierównościach ogrodowej ścieżki. - Szewc bez butów chodzi? Mam nadzieję, że nie jesteś magicznym ortopedą... - zawiesił głos, w którym nie było jednak ani grama złośliwości, jedynie ciekawość. Prostolinijna - albo prostacka? - podyktowana chęcią zmiany tematu. Nie lubił mówić o sobie, nie tylko dlatego, że niewiele wiedział na ten temat. - Boli, gdy się pochylam. Narywa. Plecy też łupią, ale może dlatego, że za mało się ruszałem? - udzielił w końcu odpowiedzi na medyczny wywiad, z westchnieniem zerkając na porzuconą w połowie pracę. Kilka desek dalej wymagała przybicia, a dwa przęsła leżały na ziemi, wśród chwastów i przerośniętej trawy. - Chodźmy, ale zaraz tu muszę wrócić. Co jak tu nalezie jakiegoś dziadostwa przez te dziury? - obrzucił Hectora krytycznym spojrzeniem, tak, jakby to on odpowiadał za przerwanie procesu naprawy płotu, który i tak nie stanowił żadnej ochrony przed wspomnianym dziadostwem, pełniąc funkcję czysto wizualną.
Kiedy szli w stronę chaty, Percy nie zwalniał specjalnie, by Hector mógł dotrzymać mu kroku; nie oferował mu też ramienia ani pomocy, nawet, gdy zbliżali się do nierówności. Nie z oschłości czy złośliwości, ale z przekonania, że Vale poradzi sobie - i że przesadna troska mogłaby go urazić. Sam nie lubił zwracania uwagi na słabości ciała, dlatego też, gdy otworzył drzwi szopy, ponownie westchnął rozdzierająco, tak, jakby uzdrowiciel zamierzał zmusić go do wykonywania jakiegoś okrutnie niemiłego zadania.
- Nie wiem, czy miałem. Nie pamiętam, nie? - odparł na pytanie o czarną magię, prawie wywracając oczami, powstrzymał się jednak od wytknięcia magomedykowi głuchoty. Rozejrzał się za to po skromnym wnętrzu, po czym powrócił wzrokiem do twarzy Hectora, nieco bezradnie i pytająco. - Mam se usiąść? Zdjąć koszulę całkiem? Ale gaci nie będę ściągał - zastrzegł tonem nie znoszącym sprzeciwu, choć pogodnym w owym zacietrzewieniu. - Z tyłu mnie boli, nad karkiem. Skronie czasem też, ale cały jestem poturbowany - odpowiedział powoli, nie zastanawiał się, czy ma guzy, nie badał się, od razu po odzyskaniu przytomności przechodząc do pracy, nie mogąc znieść bezczynności. I myślenia, to ono bolało najbardziej; bał się tego, czego nie pamiętał i jednocześnie niczego nie pragnął tak mocno, jak dowiedzieć się, kim był. Dalsze pytania uzdrowiciela sprawiły, że nieco przygasł, przestępując z nogi na nogę nieco nerwowo. Wkraczali na grząski grunt. - Nie mam się na czym skupić. Nic nie pamiętam. Czerń. I jakieś ochłapy. A jeśli już coś widzę, to tylko w snach. To znaczy w koszmarach - zamilkł, a dotąd pogodne, choć zmęczone oczy, przygasły, poszarzały. Niemal - zawilgotniały. Nie chciał o tym mówić. A już na pewno, nie chciał zaglądać w tamten mrok.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
-W co? - zmarszczył lekko brwi, bo nie wyczuł żartu i w dodatku nie lubił nie wiedzieć. Jego brat nie przepadał za zabawą w krojenie misi (czy tym mogła być zabawa w lekarza? Hector nazywał to zabawą w leczenie misi, bo jako dziecko cenił dosłowność), a siostry trochę to przerażało, a jako nastolatek nie nauczył się prawdziwego znaczenia tej metafory, bo nie miał wielu przyjaciół, a na pewno nie przyjaciół śmiejących się z takich rzeczy. Jego najlepszym przyjacielem w Hogwarcie był wyrafinowany lord Archibald, a najlepszą przyjaciółką cicha i mądra Cassandrę. Rozprawiał z nimi (osobno) z pasją o medycynie, ale to nie była zabawa. Wspólny język z kimś kogo poczucie humoru mogło choć odrobinę dorównać temu znalazł zbyt późno, bo w dorosłości i na oddziale złamań świętego Munga. Miał jednak nadzieję, że pacjent wyjaśni mu co miał na myśli, bo pomimo długoletniej znajomości pisanie do Theo z prośbą o wyjaśnienie mugolskiej (TAK, pewności co do statusu krwi Percivala mieć nie mógł, ale może to jakaś mugolska metafora!!! Wtedy mógłby z łatwością wybaczyć sobie niezrozumienie, takich rzeczy zresztą rozumieć nie wypadało, zwłaszcza w tych czasach) gwary wydawało się jakieś niestosowne.
-Trzy dni, no, no. - prawdziwie medyczne tematy pomogły mu pokonać własne zakłopotanie, a własna złośliwość - lub po prostu wspaniałe poczucie humoru, lub sprowadzenie się do poziomu pacjenta i podejście do niego z empatią - kazała odciąć się żartem. -A czemu nie dwa lub cztery? Bo rozumiem, że postawiłeś sobie samemu diagnozę? - zażartował zatem, uśmiechając się lekko. -A tak na poważnie - przezornie zastrzegł -to nie takie hop-siup - ale w y, wysocy, umięśnieni siłacze, z jakiegoś powodu zawsze tak uważacie. Ciekawe, czy brunet uważał też kiedyś, że jego blizny na twarzy znikną w trzy dni. -ale pozwól mi to oszacować, a zrobię wszystko - co nie wymaga znacznego nakładu kosztów, bo jednak robił to charytatywnie (choć ciekawe, czy olbrzym mógłby pomóc w jego ogrodzie, jak już wyzdrowieje, oczywiście?) i mógł przeznaczyć na Percivala ingrediencje z własnych zapasów, ale nie te najcenniejsze -byś doszedł do siebie jak najszybciej. - gładkie, wyćwiczone słowa, obiecywane pacjentom od zarania dziejów: niezależnie, czy mieli ozdrowieć z magicznego kataru czy też byli skazani na trwałe kalectwo lub nieuleczalną magiczną demencję, ale za to pod opieką lekarza i w komfortowych warunkach.
Westchnął w duchu, zastanawiając się, jak to jest, że pacjenci kochają rozpoczynać znajomość od pytania o laskę - niezależnie czy byli pięknymi, zamożnymi kobietami czyprzystojnymi dobrze zbudowanymi może-drwalami z jedną koszulą na plecach i amnezją. No proszę, pamiętał słowo ortopeda. W myślach podniósł pacjenta z kategorii nieuka na nieco wyższą, kolejna wspaniała poszlaka do zagadki jego tożsamości i amnezji. Jego tożsamość sama w sobie, imię, nazwisko i tak dalej, interesowała zresztą Hectora mniej od innych składowych na ludzki charakter: czy nie był zboczeńcem ani psychopatą, czy prawidłowo czuje wdzięczność, czy nie sprowadzi swych wrogów na głowę Celine i Elrica? Wyznawał zasadę, że zaraz po bezpieczeństwie samego pacjenta i jego otoczenia, liczą się życzenia i komfort pacjenta: a zatem właściwie nie oponowałby, gdyby usłyszał, że Percival chce pamiętać jak najmniej, tyle, że na razie tego nie usłyszał.
-Nie jestem ortopedą, moja specjalizacja to magipsychiatria. - odpowiedział ze sztucznym spokojem. -Opowiem, co mi się stało, gdy się lepiej poznamy, hmm? - zaproponował chytrze, próbując oszacować stopień wścibstwa rozmówcy. Nie ukrywał powodu, miał przygotowane mnóstwo ładnie brzmiących wymówek, ale nie lubił ofiarowywać informacji za darmo. Inni pacjenci płacili mu w swoich syklach i galeonach, ten - mógł choćby kooperować medycznie (co na razie w sumie robił dość ładnie) lub kooperować magipsychiatrycznie (o tym mieli się przekonać) lub naprawić jego płot (nieładna zachcianka, ale był zbyt pragmatyczny, by o tym nie pomyśleć), lub może skończą na niczym jeśli olbrzym uzna tą ciekawostkę za zupełnie nieważną, a wtedy Hector też będzie zwycięski, bo oszczędzi sobie upokorzenia.
-Plecy mogą boleć od spania na twardym - długo też byłeś nieprzytomny, w tej samej pozycji, nawet Elric nie wie jak długo... ale obejrzę je aby wykluczyć inne powody. - obiecał.
-A to nie tak, że na razie płot pełni funkcję przede wszystkim wizualną? - zapytał retorycznie i nawet nie mrugnął, gdy przez chwilę toczyli niewerbalny pojedynek na spojrzenia o kondycję ogrodzenia.
Ruszyli i przynajmniej pacjent nie zwolnił ani nie zaoferował mu głupiej pomocy w stąpaniu po ogrodowej ścieżce, za co duma Hectora od razu przyznała mu plus. Gwiazdkę do dzienniczka, gdyby taki prowadził.
-Usiądź i zdejmij koszulę. - potwierdził, Percival był domyślny. Ciekawe, czy to podświadome odruchy i jak często miał do czynienia z uzdrowicielami? -Spodni nie trzeba. - kąciki ust drgnęły w lekkim rozbawieniu.
Nie uświadomi mu, że i tak widział wiele, gdy Steve i Elric (i, niestety, Celine) myli go w szopie. Widział wiele, ale pamiętał niewiele, skupiony na ratowaniu życia.
-Rzucę kilka zaklęć diagnostycznych, a potem obejrzę jeszcze kark i plecy i głowę pod kątem guzów i obrażeń. Było tego sporo, coś mogło mi umknąć. - nie lubił streszczać pacjentom każdego swojego kroku, a tym bardziej przyznawać się do potencjalnych przeoczeń, ale tym razem łaskawie to zrobił - i to łagodnym, cierpliwym tonem!
Zauważył, że zapytany o koszmary pacjent nieco przygasł - czy mu się zdawało, czy zaraz zamknie się w sobie?
A sny, cudownie opisany przez Herr Freuda świat podświadomości, mogły być przecież kluczem do jego przeszłości. A jeśli nie przeszłości, to przynajmniej charakteru, pragnień, żądz, lęków, tego wszystkiego, co składa się na człowieka.
-Koszmary mogą występować po traumatycznych... znaczy bolesnych wydarzeniach i ucichnąć same z biegiem czasu. - wyjaśnił, spoglądając mu w oczy. -Dopóki nie ustaną, mogę przygotować dla ciebie zapas eliksiru, który sprawi, że nie będziesz już ich miał - wyśpisz się i będziesz śnił o niczym. Właściwie, i tak chciałem to zrobić, to przyśpieszy proces gojenia. Ale - nawet nie mrugnął, takie kłamstwo to żadne kłamstwo. -...żeby go dobrze przygotować, muszę wiedzieć, co ci się śni. Nawet urywki, strzępy wystarczą. Potrafisz sobie coś przypomnieć?
-Trzy dni, no, no. - prawdziwie medyczne tematy pomogły mu pokonać własne zakłopotanie, a własna złośliwość - lub po prostu wspaniałe poczucie humoru, lub sprowadzenie się do poziomu pacjenta i podejście do niego z empatią - kazała odciąć się żartem. -A czemu nie dwa lub cztery? Bo rozumiem, że postawiłeś sobie samemu diagnozę? - zażartował zatem, uśmiechając się lekko. -A tak na poważnie - przezornie zastrzegł -to nie takie hop-siup - ale w y, wysocy, umięśnieni siłacze, z jakiegoś powodu zawsze tak uważacie. Ciekawe, czy brunet uważał też kiedyś, że jego blizny na twarzy znikną w trzy dni. -ale pozwól mi to oszacować, a zrobię wszystko - co nie wymaga znacznego nakładu kosztów, bo jednak robił to charytatywnie (choć ciekawe, czy olbrzym mógłby pomóc w jego ogrodzie, jak już wyzdrowieje, oczywiście?) i mógł przeznaczyć na Percivala ingrediencje z własnych zapasów, ale nie te najcenniejsze -byś doszedł do siebie jak najszybciej. - gładkie, wyćwiczone słowa, obiecywane pacjentom od zarania dziejów: niezależnie, czy mieli ozdrowieć z magicznego kataru czy też byli skazani na trwałe kalectwo lub nieuleczalną magiczną demencję, ale za to pod opieką lekarza i w komfortowych warunkach.
Westchnął w duchu, zastanawiając się, jak to jest, że pacjenci kochają rozpoczynać znajomość od pytania o laskę - niezależnie czy byli pięknymi, zamożnymi kobietami czy
-Nie jestem ortopedą, moja specjalizacja to magipsychiatria. - odpowiedział ze sztucznym spokojem. -Opowiem, co mi się stało, gdy się lepiej poznamy, hmm? - zaproponował chytrze, próbując oszacować stopień wścibstwa rozmówcy. Nie ukrywał powodu, miał przygotowane mnóstwo ładnie brzmiących wymówek, ale nie lubił ofiarowywać informacji za darmo. Inni pacjenci płacili mu w swoich syklach i galeonach, ten - mógł choćby kooperować medycznie (co na razie w sumie robił dość ładnie) lub kooperować magipsychiatrycznie (o tym mieli się przekonać) lub naprawić jego płot (nieładna zachcianka, ale był zbyt pragmatyczny, by o tym nie pomyśleć), lub może skończą na niczym jeśli olbrzym uzna tą ciekawostkę za zupełnie nieważną, a wtedy Hector też będzie zwycięski, bo oszczędzi sobie upokorzenia.
-Plecy mogą boleć od spania na twardym - długo też byłeś nieprzytomny, w tej samej pozycji, nawet Elric nie wie jak długo... ale obejrzę je aby wykluczyć inne powody. - obiecał.
-A to nie tak, że na razie płot pełni funkcję przede wszystkim wizualną? - zapytał retorycznie i nawet nie mrugnął, gdy przez chwilę toczyli niewerbalny pojedynek na spojrzenia o kondycję ogrodzenia.
Ruszyli i przynajmniej pacjent nie zwolnił ani nie zaoferował mu głupiej pomocy w stąpaniu po ogrodowej ścieżce, za co duma Hectora od razu przyznała mu plus. Gwiazdkę do dzienniczka, gdyby taki prowadził.
-Usiądź i zdejmij koszulę. - potwierdził, Percival był domyślny. Ciekawe, czy to podświadome odruchy i jak często miał do czynienia z uzdrowicielami? -Spodni nie trzeba. - kąciki ust drgnęły w lekkim rozbawieniu.
Nie uświadomi mu, że i tak widział wiele, gdy Steve i Elric (i, niestety, Celine) myli go w szopie. Widział wiele, ale pamiętał niewiele, skupiony na ratowaniu życia.
-Rzucę kilka zaklęć diagnostycznych, a potem obejrzę jeszcze kark i plecy i głowę pod kątem guzów i obrażeń. Było tego sporo, coś mogło mi umknąć. - nie lubił streszczać pacjentom każdego swojego kroku, a tym bardziej przyznawać się do potencjalnych przeoczeń, ale tym razem łaskawie to zrobił - i to łagodnym, cierpliwym tonem!
Zauważył, że zapytany o koszmary pacjent nieco przygasł - czy mu się zdawało, czy zaraz zamknie się w sobie?
A sny, cudownie opisany przez Herr Freuda świat podświadomości, mogły być przecież kluczem do jego przeszłości. A jeśli nie przeszłości, to przynajmniej charakteru, pragnień, żądz, lęków, tego wszystkiego, co składa się na człowieka.
-Koszmary mogą występować po traumatycznych... znaczy bolesnych wydarzeniach i ucichnąć same z biegiem czasu. - wyjaśnił, spoglądając mu w oczy. -Dopóki nie ustaną, mogę przygotować dla ciebie zapas eliksiru, który sprawi, że nie będziesz już ich miał - wyśpisz się i będziesz śnił o niczym. Właściwie, i tak chciałem to zrobić, to przyśpieszy proces gojenia. Ale - nawet nie mrugnął, takie kłamstwo to żadne kłamstwo. -...żeby go dobrze przygotować, muszę wiedzieć, co ci się śni. Nawet urywki, strzępy wystarczą. Potrafisz sobie coś przypomnieć?
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Takiej zdziwionej odpowiedzi się nie spodziewał. Łypnął na Hectora z ukosa, upewniając się, że ten nie żartuje. Jak to, nie wiedział, co to zabawa w uzdrowiciela? - Nigdy się tak za młodu nie bawiłeś? Nie wiesz, co tracisz, chłopie - zaśmiał się głupkowato, po czym nagle, gwałtownie, spoważniał, a jego oczy roziskrzyły się. Przypomniał sobie. Pamiętał upalne lato, szorstki materiał lnianej spódnicy, chichot, mokre włosy pachnące jeziornymi glonami, oddech ciężki od słodyczy jabłek i i własne, niepewne, oszołomione próby pojęcia, dlaczego dziewczynki są takie miękkie. I zupełnie inne od chłopców. Przez moment wahał się, czy nie podzielić się tym wspomnieniem z medykiem, ale zatrzymał ten okruch sprzed dekad dla siebie, szybko otrząsając się z czułego zdziwienia. Musiał wszak przekazać profesjonaliście konkrety swej diagnozy. Wcale nie uznał tonu Vale'a za kpinę, odpowiadał ze śmiertelną powagą, jakby byli dwojgiem profesjonalistów, dzielących się opiniami na temat pacjenta. - Bo dwa to za mało, żeby wrócić do pełni sił, a cztery to za dużo - objaśnił cierpliwie i łaskawie, bo Hector obdarowywał go swą fachową opieką. - A nie masz ważniejszych pacjentów ode mnie? Doceniam twoją troskę, naprawdę, ale jestem w pełni sił, prawie - spróbował ostatni raz zniechęcić go do udzielania porady lekarskiej, na Merlina, mieli wojnę, nie musiał opatrywać oderwanych kończyn, złamanych kręgosłupów albo ran postrzałowych? Nie, żeby znał się na takich obrażeniach, czuł się po prostu jak uzurpator, niepotrzebnie zajmujący cenny czas wprawionego uzdrowiciela...A raczej magipsychiatry.
Teraz łypnięcie Benjamina stało się podejrzliwe. - A czym się zajmujesz właściciwie jako ten magipsychiatra? - kojarzył to skomplikowane słowo, tak samo jak ortopedę, musiał mieć do czynienia regularnie z mniejszymi lub większymi obrażeniami kości a także głowy. - Niech ci będzie, ale to słaba umowa, bo ja siebie nie znam - jak więc chcesz się ze mną poznać? - spytał rzeczowo, niezbyt zadowolony z ominięcia historii niepełnosprawnej nogi. Wolał rozmawiać o kimś, zgłębiać czyjeś sekrety, niż przyglądać się bezkresnej pustce, skrywającej te należące do niego. Cóż jednak było robić, musiał iść dalej, dosłownie i w przenośni.
Gdy znaleźli się już w szopie, a Hector udzielił mu pierwszych lekarskich instrukcji - z ulgą przyjął informację o zatrzymaniu na swoim ciele spodni - Percy wyciągnął zza starej szafy zielony taborecik z odpadającą farbą, po czym ustawił go na środku niewielkiego pomieszczenia. Ściągnął do końca koszulę i rzucił ją na prowizoryczne posłanie, nie przejmując się składaniem ubrania; i tak było już brudne od ziemi, zieleni roślin i rdzy. W milczeniu poddawał się obdukcji Hectora, nie pytając nawet, czy zaklęcia będą boleć - nie bólu się bał, a wiedzy i pustki zarazem. Kiwnął ze spokojem głową, uważnie obserwując jednak ruchy uzdrowiciela, zwłaszcza, gdy ten sięgał po różdżkę. Ciągle nie czuł się bezpiecznie, a pozbawienie różdżki tylko wzmacniało ten dyskomfort. Mocny, ale i tak słabszy od snów.
Ben ufnie podniósł wzrok na stojącego nad nim Hectora, spoglądając mu prosto w oczy spod przyciętych nierówno loków. To brzmiało sensownie, eliksir mogący wyczyścić sny, ale tylko te, których treść się poznało. Może zapisuje się je na kartce a potem wrzuca do bulgoczącego kociołka? Tak, na pewno tak. - A muszę? - spytał, znając już odpowiedź. Westchnął i mocno zacisnął dłonie na swoich kolanach, uciekł też wzrokiem w bok, gdzieś za małe, zakurzone okienko. - Śni mi się czerń. A w niej ciała. Ludzi. Wiem, że są mi bliscy, ale nie znam ich imion...Na pewno jest tam kobieta o brązowych włosach. I mężczyzna o zielonych oczach, są tak przeszywające i pełne bólu - zawiesił głos, przełykając głośno ślinę. - I wszyscy płoną. Płoną żywcem. Krzyczą. Odpada im skóra, czuję zapach palonego mięsa - znów się zatrzymał; nie robiło mu się niedobrze, przynajmniej nie fizycznie, z trudem jednak dzielił się detalami koszmaru. Tak bardzo chciał się go pozbyć, musiał więc brnąć dalej, by Hector wyczyścił eliksirem nawet najmniejszą pozostałość po tej makabrze, powracającej do niego każdej nocy. - Śni mi się też uwięzienie. Łańcuchy. Wilgotny półmrok. Zapach mokrej wełny i ziemi. I lęk. Nie ma postaci, ale przytłacza - mówił coraz ciszej, nie przywykł do przyznawania się do strachu. Zrobiło mu się sucho w gardle, palce zaciśnięte na kolanach zbielały. Wiele kosztowało go opowiadanie o tym, co naprawdę, w śnie, było jeszcze bardziej przerażające niż w świetle dnia.
Teraz łypnięcie Benjamina stało się podejrzliwe. - A czym się zajmujesz właściciwie jako ten magipsychiatra? - kojarzył to skomplikowane słowo, tak samo jak ortopedę, musiał mieć do czynienia regularnie z mniejszymi lub większymi obrażeniami kości a także głowy. - Niech ci będzie, ale to słaba umowa, bo ja siebie nie znam - jak więc chcesz się ze mną poznać? - spytał rzeczowo, niezbyt zadowolony z ominięcia historii niepełnosprawnej nogi. Wolał rozmawiać o kimś, zgłębiać czyjeś sekrety, niż przyglądać się bezkresnej pustce, skrywającej te należące do niego. Cóż jednak było robić, musiał iść dalej, dosłownie i w przenośni.
Gdy znaleźli się już w szopie, a Hector udzielił mu pierwszych lekarskich instrukcji - z ulgą przyjął informację o zatrzymaniu na swoim ciele spodni - Percy wyciągnął zza starej szafy zielony taborecik z odpadającą farbą, po czym ustawił go na środku niewielkiego pomieszczenia. Ściągnął do końca koszulę i rzucił ją na prowizoryczne posłanie, nie przejmując się składaniem ubrania; i tak było już brudne od ziemi, zieleni roślin i rdzy. W milczeniu poddawał się obdukcji Hectora, nie pytając nawet, czy zaklęcia będą boleć - nie bólu się bał, a wiedzy i pustki zarazem. Kiwnął ze spokojem głową, uważnie obserwując jednak ruchy uzdrowiciela, zwłaszcza, gdy ten sięgał po różdżkę. Ciągle nie czuł się bezpiecznie, a pozbawienie różdżki tylko wzmacniało ten dyskomfort. Mocny, ale i tak słabszy od snów.
Ben ufnie podniósł wzrok na stojącego nad nim Hectora, spoglądając mu prosto w oczy spod przyciętych nierówno loków. To brzmiało sensownie, eliksir mogący wyczyścić sny, ale tylko te, których treść się poznało. Może zapisuje się je na kartce a potem wrzuca do bulgoczącego kociołka? Tak, na pewno tak. - A muszę? - spytał, znając już odpowiedź. Westchnął i mocno zacisnął dłonie na swoich kolanach, uciekł też wzrokiem w bok, gdzieś za małe, zakurzone okienko. - Śni mi się czerń. A w niej ciała. Ludzi. Wiem, że są mi bliscy, ale nie znam ich imion...Na pewno jest tam kobieta o brązowych włosach. I mężczyzna o zielonych oczach, są tak przeszywające i pełne bólu - zawiesił głos, przełykając głośno ślinę. - I wszyscy płoną. Płoną żywcem. Krzyczą. Odpada im skóra, czuję zapach palonego mięsa - znów się zatrzymał; nie robiło mu się niedobrze, przynajmniej nie fizycznie, z trudem jednak dzielił się detalami koszmaru. Tak bardzo chciał się go pozbyć, musiał więc brnąć dalej, by Hector wyczyścił eliksirem nawet najmniejszą pozostałość po tej makabrze, powracającej do niego każdej nocy. - Śni mi się też uwięzienie. Łańcuchy. Wilgotny półmrok. Zapach mokrej wełny i ziemi. I lęk. Nie ma postaci, ale przytłacza - mówił coraz ciszej, nie przywykł do przyznawania się do strachu. Zrobiło mu się sucho w gardle, palce zaciśnięte na kolanach zbielały. Wiele kosztowało go opowiadanie o tym, co naprawdę, w śnie, było jeszcze bardziej przerażające niż w świetle dnia.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Coś nie spodobało mu się w żartobliwym tonie, jakim brodacz pytał o niewinną, dziecięcą zabawę. Uzdrawianie to nie zabawa, nigdy nie rozpatrywał go w takich kategoriach. Był tym zafascynowany od dziecka, odkąd uzdrowiciele na próżno męczyli się nad jego nogą i odkąd zrozumiał, że siniaki na przegubach matki mogą magicznie zniknąć, uzdrawianie było zatem kruchym balansem między porażką i sukcesem. Ale dlaczego miałoby być zabawą, dla kogo? Nie wiedział, ale nie zamierzał się do tej niewiedzy przyznać - bo to równałoby się z przyznaniem się do tego, że nigdy nie bawił się jak inne dzieci, że w połowie zabaw nie mógł uczestniczyć. Zacisnął lekko usta, choć spojrzenie miał wyrozumiałe. Mężczyzna był bardzo... otwarty, ale nie był złośliwy i nie drwił z jego kalectwa, Hector nie zamierzał zatem ani go kłopotać ani przypominać mu o własnej lasce i słuchać dalszych niewygodnych słów.
Jeśli niewiedza dalej nie da mu spokoju i będzie męczyć krukońską ciekawość, po prostu spyta Lety. Była nauczycielką, na pewno znała się na zabawach normalnych dzieci. Czasem pytał się w duchu (wiedząc, że nigdy nie mógł spytać na głos, czy sumienie mu nie pozwoli), czy rozłąka od domu rodzinnego, wychowanie z dala od ojca i tego szaleństwa, nie wyszła jej jednak na dobre. Cierpiała, na pewno, ale była normalna, była wspaniałą matką, miała podejście do dzieci, dała Orpheusowi prawdziwe dzieciństwo. Nie musiała dwa razy zastanawiać się nad każdym gestem, jak Hector z Orestesem i wszystko byłoby idylliczne, gdyby jej mąż bardziej na siebie uważał i nie ryzykował życia dla cudzych ideałów.
Pomimo chwilowego rozproszenia własną niewiedzą, wychwycił pewną dziurę logiczną w dziurach w pamięci Percivala.
-Skoro pamiętasz, że to zabawa z czasów młodości... - zauważył z chirurgiczną precyzją -...to pamiętasz młodość, dzieciństwo, cokolwiek? - przyszpilił go wzrokiem, z pozoru łagodnym, ale stanowczym.
Kąciki ust drgnęły lekko, ale nie skomentował prywatnego i błędnego kalendarium dochodzenia do siebie - trzy dni, też coś. -Mam terminarz, spokojnie. - zbył pytanie pacjenta, szczerą prawdą i ze spokojem niepozostawiającym przestrzeni do dyskusji. Kometa zepsuła mu trochę ten terminarz, trafił tutaj zbyt późno niżby chciał, ale już był na właściwych torach. -Nie zostawiam pacjentów dopóki nie jestem pewien, że dojdą do siebie. - wyjaśnił, co faktycznie było może nietypowe dla uzdrowicieli na pierwszej linii frontu, ale on wybrał magipsychiatrię i prywatną praktykę po to, by móc zająć się istotami o połamanych skrzydłach. (Metaforycznie i dosłownie, na przykład jego przyjaciel Theo chyba nigdy nie doszedł w pełni do siebie po tym jak jakiś potwór w ludzkiej skórze złamał mu nogę).
Stojący przed nim mężczyzna nie przypominał potwora, wbrew początkowym obawom wobec wytatuowanego nieznajomego. Nie znał siebie, Hector też go nie znał, ale w jego szczerości było coś... coś dobrego. Chyba.
-Chcę ci pomóc poznać siebie. - odpowiedział gładką formułką. -Tym zajmują się, między innymi, magipsychiatrzy. Zanikami pamięci również. - wyjaśnił, nie wchodząc w szczegóły całej gamy swoich fascynujących obowiązków, od leczenia homoseksualizmu w pasach na którymś z pięter Munga (z ulgą porzucił mury Munga) po leczenie narkomanów. Po co chwalić się tym, co nie dotyczyło tego pacjenta?
Zauważył, że Percival nieufnie patrzy mu na dłonie, ale wiele osób patrzyło mu na dłonie, więc nie przejął się tym faktem poza zarejestrowałem odruchów mężczyzny.
-Zapiecze. - ostrzegł, łaskawie (czasem lubił rzucać zaklęcia bez ostrzeżenia, na przykład te uspokajające), zbliżając różdżkę do otwierającej się rany.
-Purus. Te tatuaże coś znaczą? Jak myślisz? - zagaił, by odciągnąć myśli Percivala od pieczenia oczyszczonej magią rany i by spróbować podsunąć jego pamięci jakiekolwiek konkretne wspomnienia. Przesunął wzrokiem po dziwnych wzorach na jego ramionach - nie rozumiał ich, należały do świata, który nie był jego światem. Nonsensownie pomyślał o Victorze, mając nadzieję, że on nie miał takich durnych pomysłów.
Miał bardzo muskularne ramiona - pomyślał jeszcze bardziej nonsensownie (choć czy aż tak bardzo?), zamiast skupić się na -Curatio Vulnera Maxima. - zaklęcie odniosło skutek żałosny czyli żaden, a Hector skarcił się w myślach za to rozproszenie. Zrobiło mu się cieplej, na pewno z zakłopotania.
Odepchnął od siebie zewnętrzne bodźce, przecież potrafił - i skupił się tylko na zaklęciu. -Curatio Vulnera Maxima. - rana zasklepiła się na jego oczach. Musnął jeszcze bliznę chłodnymi palcami, dal pewności, ale prędko i profesjonalnie cofnął rękę. -Powinno być bezpiecznie, ale oszczędzaj się jeszcze... - co tam, mógł mu zrobić przyjemność. -trzy dni. - zarządził, może wystarczyłyby dwa, ale dwa to za mało. -Możesz wykonywać proste prace, ale uważaj na ten bok. - uściślił miłosiernie, zanim pacjent zdążył zaprotestować.
Wyprostował się i cofnął o krok.
Percival patrzył mu prosto w oczy, bez wahania i mu tym zaimponował. Przywykł do ścigania umykających spojrzeń pacjentów, miło było się tym nie zajmować. Skinął lekko głową, musisz, a potem słuchał, w milczeniu i z pokerową twarzą.
Mógłby nie dociekać i nie drążyć dalej, wyraźnie go bolało.
Mógłby.
-Lęk nie ma postaci? Skąd wiesz, że tam jest? - drążył dalej, bo inaczej nie byłby sobą. Nie pozna granicy, dopóki jej nie przekroczy. -Zwykle śnią nam się bliscy... - Leta, ojciec ją zabija, a on patrzy beznamiętnie; tonący Orestes i Orpheus; martwy Victor i Hector jakimś cudem żyjący dalej. -...ale to, że osoby są prawdziwe, nie znaczy, że sny i zdarzenia są prawdziwe. - dodał z zaskakującą jak na siebie łagodnością. Pewnie dlatego, że rozumiał. Pamiętał koszmary, które dręczyły go pod koniec lutego, po spotkaniu z dziwną pacjentką o której wolał nie myśleć. Przerażająco realistyczne, po których czuł się jak potwór. -Sny mogą być kluczem do wspomnień, ale nie są... nie są wymiernym wskaźnikiem tego, kim jesteś. - mógłby mówić wiele o możliwościach interpretacji dopuszczanych przez Herr Freuda, ale intuicja podpowiadała mu, że nie utrzyma tak długo uwagi pacjenta. -Nie musisz się ich bać. To tylko sny. - nie musisz się siebie bać, dodał w myślach, choć samemu nie był jeszcze pewien, czy powinien bać się jego. Bliscy, nazwał ludzi bliskimi, zatem posiadał zdolność do empatii. Zatem - zatem chyba nie było źle.
Purus, nieudane Curatio,, udane Curatio
Jeśli niewiedza dalej nie da mu spokoju i będzie męczyć krukońską ciekawość, po prostu spyta Lety. Była nauczycielką, na pewno znała się na zabawach normalnych dzieci. Czasem pytał się w duchu (wiedząc, że nigdy nie mógł spytać na głos, czy sumienie mu nie pozwoli), czy rozłąka od domu rodzinnego, wychowanie z dala od ojca i tego szaleństwa, nie wyszła jej jednak na dobre. Cierpiała, na pewno, ale była normalna, była wspaniałą matką, miała podejście do dzieci, dała Orpheusowi prawdziwe dzieciństwo. Nie musiała dwa razy zastanawiać się nad każdym gestem, jak Hector z Orestesem i wszystko byłoby idylliczne, gdyby jej mąż bardziej na siebie uważał i nie ryzykował życia dla cudzych ideałów.
Pomimo chwilowego rozproszenia własną niewiedzą, wychwycił pewną dziurę logiczną w dziurach w pamięci Percivala.
-Skoro pamiętasz, że to zabawa z czasów młodości... - zauważył z chirurgiczną precyzją -...to pamiętasz młodość, dzieciństwo, cokolwiek? - przyszpilił go wzrokiem, z pozoru łagodnym, ale stanowczym.
Kąciki ust drgnęły lekko, ale nie skomentował prywatnego i błędnego kalendarium dochodzenia do siebie - trzy dni, też coś. -Mam terminarz, spokojnie. - zbył pytanie pacjenta, szczerą prawdą i ze spokojem niepozostawiającym przestrzeni do dyskusji. Kometa zepsuła mu trochę ten terminarz, trafił tutaj zbyt późno niżby chciał, ale już był na właściwych torach. -Nie zostawiam pacjentów dopóki nie jestem pewien, że dojdą do siebie. - wyjaśnił, co faktycznie było może nietypowe dla uzdrowicieli na pierwszej linii frontu, ale on wybrał magipsychiatrię i prywatną praktykę po to, by móc zająć się istotami o połamanych skrzydłach. (Metaforycznie i dosłownie, na przykład jego przyjaciel Theo chyba nigdy nie doszedł w pełni do siebie po tym jak jakiś potwór w ludzkiej skórze złamał mu nogę).
Stojący przed nim mężczyzna nie przypominał potwora, wbrew początkowym obawom wobec wytatuowanego nieznajomego. Nie znał siebie, Hector też go nie znał, ale w jego szczerości było coś... coś dobrego. Chyba.
-Chcę ci pomóc poznać siebie. - odpowiedział gładką formułką. -Tym zajmują się, między innymi, magipsychiatrzy. Zanikami pamięci również. - wyjaśnił, nie wchodząc w szczegóły całej gamy swoich fascynujących obowiązków, od leczenia homoseksualizmu w pasach na którymś z pięter Munga (z ulgą porzucił mury Munga) po leczenie narkomanów. Po co chwalić się tym, co nie dotyczyło tego pacjenta?
Zauważył, że Percival nieufnie patrzy mu na dłonie, ale wiele osób patrzyło mu na dłonie, więc nie przejął się tym faktem poza zarejestrowałem odruchów mężczyzny.
-Zapiecze. - ostrzegł, łaskawie (czasem lubił rzucać zaklęcia bez ostrzeżenia, na przykład te uspokajające), zbliżając różdżkę do otwierającej się rany.
-Purus. Te tatuaże coś znaczą? Jak myślisz? - zagaił, by odciągnąć myśli Percivala od pieczenia oczyszczonej magią rany i by spróbować podsunąć jego pamięci jakiekolwiek konkretne wspomnienia. Przesunął wzrokiem po dziwnych wzorach na jego ramionach - nie rozumiał ich, należały do świata, który nie był jego światem. Nonsensownie pomyślał o Victorze, mając nadzieję, że on nie miał takich durnych pomysłów.
Miał bardzo muskularne ramiona - pomyślał jeszcze bardziej nonsensownie (choć czy aż tak bardzo?), zamiast skupić się na -Curatio Vulnera Maxima. - zaklęcie odniosło skutek żałosny czyli żaden, a Hector skarcił się w myślach za to rozproszenie. Zrobiło mu się cieplej, na pewno z zakłopotania.
Odepchnął od siebie zewnętrzne bodźce, przecież potrafił - i skupił się tylko na zaklęciu. -Curatio Vulnera Maxima. - rana zasklepiła się na jego oczach. Musnął jeszcze bliznę chłodnymi palcami, dal pewności, ale prędko i profesjonalnie cofnął rękę. -Powinno być bezpiecznie, ale oszczędzaj się jeszcze... - co tam, mógł mu zrobić przyjemność. -trzy dni. - zarządził, może wystarczyłyby dwa, ale dwa to za mało. -Możesz wykonywać proste prace, ale uważaj na ten bok. - uściślił miłosiernie, zanim pacjent zdążył zaprotestować.
Wyprostował się i cofnął o krok.
Percival patrzył mu prosto w oczy, bez wahania i mu tym zaimponował. Przywykł do ścigania umykających spojrzeń pacjentów, miło było się tym nie zajmować. Skinął lekko głową, musisz, a potem słuchał, w milczeniu i z pokerową twarzą.
Mógłby nie dociekać i nie drążyć dalej, wyraźnie go bolało.
Mógłby.
-Lęk nie ma postaci? Skąd wiesz, że tam jest? - drążył dalej, bo inaczej nie byłby sobą. Nie pozna granicy, dopóki jej nie przekroczy. -Zwykle śnią nam się bliscy... - Leta, ojciec ją zabija, a on patrzy beznamiętnie; tonący Orestes i Orpheus; martwy Victor i Hector jakimś cudem żyjący dalej. -...ale to, że osoby są prawdziwe, nie znaczy, że sny i zdarzenia są prawdziwe. - dodał z zaskakującą jak na siebie łagodnością. Pewnie dlatego, że rozumiał. Pamiętał koszmary, które dręczyły go pod koniec lutego, po spotkaniu z dziwną pacjentką o której wolał nie myśleć. Przerażająco realistyczne, po których czuł się jak potwór. -Sny mogą być kluczem do wspomnień, ale nie są... nie są wymiernym wskaźnikiem tego, kim jesteś. - mógłby mówić wiele o możliwościach interpretacji dopuszczanych przez Herr Freuda, ale intuicja podpowiadała mu, że nie utrzyma tak długo uwagi pacjenta. -Nie musisz się ich bać. To tylko sny. - nie musisz się siebie bać, dodał w myślach, choć samemu nie był jeszcze pewien, czy powinien bać się jego. Bliscy, nazwał ludzi bliskimi, zatem posiadał zdolność do empatii. Zatem - zatem chyba nie było źle.
Purus, nieudane Curatio,, udane Curatio
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zadumał się na chwilę nad rzeczowym pytaniem, tak, coś pamiętał, ale były to urywki, postrzępione kawałki płótna, które nijak do siebie nie pasowały, a obserwowane jako pojedyncze elementy często nie miały sensu. - Coś mi świta, ale żadnych konkretów. Pamiętam dużo słońca i przestrzeni. Pyłu i piachu. Zapach wilgotnego lasu i świeżo ściętego drzewa - odparł zadziwiająco wnikliwie, prezentując swą wrażliwszą stronę. - I jakieś urywki, zabawy z rówieśnikami, latanie na miotle, podrzucanie w górę małej dziewczynki. Ale im bardziej próbuje się przyjrzeć tym wspomnieniom, tym szybciej nikną i blakną - dodał z ciężkim westchnieniem, nie miał jeszcze na tyle sił, by mierzyć się z niepamięcią, a przede wszystkim z bolesnym zawodem. Chciał pamiętać, chciał wiedzieć wszystko od razu, oczekiwał, że wystarczy kilka dni, by poobijane ciało, jeszcze przed tygodniem chwiejące się nad przepaścią śmierci, wróciło do perfekcyjnego stanu - i tyle samo dawał swej głowie, zniecierpliwiony coraz bardziej. Trzy dni, na Merlina, czy potrzebował więcej? Nie sądził tak, ale naprzeciwko siebie miał przecież specjalistę w tym zakresie, z którym wspaniałomyślnie postanowił się zgodzić. Albo przynajmniej go wysłuchać, licząc na to, że Hector zdradzi mu kilka skutecznych sztuczek, które pozwolą mu przypomnieć sobie przeszłość w mgnieniu oka.
- To honorowy z ciebie czarodziej - skomentował krótko troskę Vale'a, nie rozczulając się jednak przesadnie nad łaskawością uzdrowiciela, nie opuszczającego łoża pacjenta dopóki ten znów nie zacznie chodzić i śpiewać, wychwalając zapewne pod niebiosa ciężką pracę lekarza. Ben nie zamierzał tak robić, sam się postawił na nogi, a głowa...Cóż, tu faktycznie mógł wykorzystać wsparcie kogoś mądrzejszego od siebie. Mądrzejszego w tej jednej dziedzinie, rzecz jasna. - No to co z tym zrobimy? Rzucisz na mnie jakieś zaklęcie, które uleczy mi pamięć? - spytał, zasiadając na stołeczku i klepiąc się dłońmi w uda, zagrzewając i jego, i siebie, do szybkiego rozpoczęcia procesu leczenia. - Albo mam robić jakieś ćwiczenia? - zasugerował, jak zwykle oczekując łatwych rozwiązań na najtrudniejsze problemy. Powoli poznawał swoje ciało, widział, że wiele przeszło, momentami wzbudzając jego obrzydzenie, lecz pod zniszczoną skórą znajdowały się silne mięśnie. Mógłby zrobić tysiąc pompek, byleby tylko wiedzieć o sobie coś więcej.
Albo chociaż móc wytłumaczyć, dlaczego całe ramiona pokryte ma tatuażami, po części spalonymi tak, że nie dało się zrozumieć, co przedstawiały. - Są tu smoki, jakieś ptaki, miotły. Chyba lubiłem latać - zmarszczył brwi, zezując lekko, by przyjrzeć się raz jeszcze cienkim liniom atramentu, które wyraźnie wychylały się spod przypieczonej skóry. - Ale tatuaże nie są zbyt dobre, co nie? To znaczy, że byłem w więzieniu - zawiesił głos, podnosząc wzrok na Hectora, ciekaw reakcji uzdrowiciela. Skrzywi się? Przestraszy? - A ty co o tym myślisz? - dodał jeszcze, równie ciekaw interpretacji tatuaży przez profesjonalistę. - I w ogóle, co sądzisz o mnie? Co można wyczytać z mojego ciała? - naciskał zaskakująco otwarcie, uzdrowiciele o dużym doświadczeniu potrafili chyba wywnioskować cokolwiek na podstawie wyglądu ciała, tkanek, mięśni czy ogólnej sprawności. A Vale widział go teraz niemal całego, półnagiego, ze spokojem siedzącego na taborecie nawet wtedy, gdy z ust magomedyka padały kolejne inkantacje. Faktycznie piekące, lecz Jaimie nawet nie mrugnął, dzielnie znosząc wszelkie działania. Nieprzyjemne, lecz chyba przywykł do takiego traktowania.
- Jeszcze trzy dni? Oprócz tych, co już minęły? - zdziwił się, nie spodziewał się aż takiego rygoru w zdrowieniu, ale może się przesłyszał. Tak, na pewno tak, nie mógł przecież zostawić rozpoczętych prac. Czekał na niego nie tylko rozebrany do połowy płot, ale także dach ganku, wymagające przycięcia drzewa na południowej stronie działki i wymagający przekopania ogródek. Fizyczna praca pomagała mu zapomnieć, otrząsnąć się z koszmarów, ukorzenić w rzeczywistości, której nie spowijał gęsty, toksyczny dym i swąd palonych żywcem ciał. - No czuję go. Czuję, że się boję - odpowiedział ciszej, z zakłopotaniem, ale nie umykał wzrokiem. Miał do czynienia z profesjonalistą, uzdrowicielem, który przecież mógł mu ulżyć. - Ale nie boję się snu, tylko że to, co widzę, było prawdziwe. Że gdzieś tam są zwłoki ludzi, którzy spłonęli, żywcem. I że ten, kto zamordował ich w ten sposób, ciągle mnie szuka. Mnie, albo kogoś innego - zawiesił głos, spoglądając w dół, nie dlatego, że się wstydził, ale dlatego, że był przygnieciony tą możliwością. - Co mam zrobić, żeby wszystko sobie przypomnieć, jak najszybciej? Chcę go - albo ich - znaleźć i unieszkodliwić, na dobre - mruknął z zacięciem, zaciskając dłonie na kolanach, w pięści.
- To honorowy z ciebie czarodziej - skomentował krótko troskę Vale'a, nie rozczulając się jednak przesadnie nad łaskawością uzdrowiciela, nie opuszczającego łoża pacjenta dopóki ten znów nie zacznie chodzić i śpiewać, wychwalając zapewne pod niebiosa ciężką pracę lekarza. Ben nie zamierzał tak robić, sam się postawił na nogi, a głowa...Cóż, tu faktycznie mógł wykorzystać wsparcie kogoś mądrzejszego od siebie. Mądrzejszego w tej jednej dziedzinie, rzecz jasna. - No to co z tym zrobimy? Rzucisz na mnie jakieś zaklęcie, które uleczy mi pamięć? - spytał, zasiadając na stołeczku i klepiąc się dłońmi w uda, zagrzewając i jego, i siebie, do szybkiego rozpoczęcia procesu leczenia. - Albo mam robić jakieś ćwiczenia? - zasugerował, jak zwykle oczekując łatwych rozwiązań na najtrudniejsze problemy. Powoli poznawał swoje ciało, widział, że wiele przeszło, momentami wzbudzając jego obrzydzenie, lecz pod zniszczoną skórą znajdowały się silne mięśnie. Mógłby zrobić tysiąc pompek, byleby tylko wiedzieć o sobie coś więcej.
Albo chociaż móc wytłumaczyć, dlaczego całe ramiona pokryte ma tatuażami, po części spalonymi tak, że nie dało się zrozumieć, co przedstawiały. - Są tu smoki, jakieś ptaki, miotły. Chyba lubiłem latać - zmarszczył brwi, zezując lekko, by przyjrzeć się raz jeszcze cienkim liniom atramentu, które wyraźnie wychylały się spod przypieczonej skóry. - Ale tatuaże nie są zbyt dobre, co nie? To znaczy, że byłem w więzieniu - zawiesił głos, podnosząc wzrok na Hectora, ciekaw reakcji uzdrowiciela. Skrzywi się? Przestraszy? - A ty co o tym myślisz? - dodał jeszcze, równie ciekaw interpretacji tatuaży przez profesjonalistę. - I w ogóle, co sądzisz o mnie? Co można wyczytać z mojego ciała? - naciskał zaskakująco otwarcie, uzdrowiciele o dużym doświadczeniu potrafili chyba wywnioskować cokolwiek na podstawie wyglądu ciała, tkanek, mięśni czy ogólnej sprawności. A Vale widział go teraz niemal całego, półnagiego, ze spokojem siedzącego na taborecie nawet wtedy, gdy z ust magomedyka padały kolejne inkantacje. Faktycznie piekące, lecz Jaimie nawet nie mrugnął, dzielnie znosząc wszelkie działania. Nieprzyjemne, lecz chyba przywykł do takiego traktowania.
- Jeszcze trzy dni? Oprócz tych, co już minęły? - zdziwił się, nie spodziewał się aż takiego rygoru w zdrowieniu, ale może się przesłyszał. Tak, na pewno tak, nie mógł przecież zostawić rozpoczętych prac. Czekał na niego nie tylko rozebrany do połowy płot, ale także dach ganku, wymagające przycięcia drzewa na południowej stronie działki i wymagający przekopania ogródek. Fizyczna praca pomagała mu zapomnieć, otrząsnąć się z koszmarów, ukorzenić w rzeczywistości, której nie spowijał gęsty, toksyczny dym i swąd palonych żywcem ciał. - No czuję go. Czuję, że się boję - odpowiedział ciszej, z zakłopotaniem, ale nie umykał wzrokiem. Miał do czynienia z profesjonalistą, uzdrowicielem, który przecież mógł mu ulżyć. - Ale nie boję się snu, tylko że to, co widzę, było prawdziwe. Że gdzieś tam są zwłoki ludzi, którzy spłonęli, żywcem. I że ten, kto zamordował ich w ten sposób, ciągle mnie szuka. Mnie, albo kogoś innego - zawiesił głos, spoglądając w dół, nie dlatego, że się wstydził, ale dlatego, że był przygnieciony tą możliwością. - Co mam zrobić, żeby wszystko sobie przypomnieć, jak najszybciej? Chcę go - albo ich - znaleźć i unieszkodliwić, na dobre - mruknął z zacięciem, zaciskając dłonie na kolanach, w pięści.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Ogród za domem
Szybka odpowiedź