Ogród za domem
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Ogród za domem
Kawałek terenu należący do Elrica nie należy do najbardziej zadbanych; niewysokie drzewka, dzikie kwiaty i trawy rosną sobie do woli, między krzewami skaczą zające, czasami pod deski płotu zachodzą lisy. Elric jednak chwali sobie przestrzeń oraz kilka wiklinowych foteli z poduszkami, stolik i szopę, z których może korzystać, gdy zachodzi potrzeba. Czasami, w cieplejszych miesiącach, organizuje tu kolacje dla znajomych.
This is my
home
and you can't
frighten me
frighten me
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Zakonu Feniksa
Uśmiechnął się blado, mimowolnie—zadumawszy się nad tym, jak ludzie mogą być skrajnie różni od siebie, a zarazem podobni. Każdy z jego pacjentów był indywidualnością, każdego uważał za niepowtarzalną i fascynującą (no, mniej lub bardziej) jednostkę, a jednak słyszane na terapii opowieści zazębiały się zaskakująco często w niektórych elementach. Czy to ludzka pamięć działała wedle sztampowych scenariuszy? Wilgotny las, świeże drewno, słońce, mała dziewczynka - tak wyglądałoby nawet dzieciństwo Hectora, gdyby mógł wyjść do tego lasu lub wsiąść na miotłę.
-Najsilniej pamiętamy wspomnienia związane z silnymi emocjami. Pierwszy pocałunek, bo adrenalina przy kolejnych nie jest już równie żywa. Najszczęśliwsze dni z dzieciństwa, bo te nudne rozmazują się w pamięci. Najbliższe osoby. - wyjaśnił. -Może to szczęśliwe wspomnienia, a może ta dziewczynka to twoja rodzina. Tak czy siak, przeżyłeś traumę, emocje mogą być... splątane, a to może wpływać na pamięć. - wyjaśnił, naprawdę najprościej jak potrafił. Gdy kilka dni temu leczył Percivala (dziwne imię, niepasujące do takiego dryblasa), martwił się, że pamięć odebrały mu magia lub uraz mechaniczny. Teraz dopuszczał też możliwość wyparcia, psychologicznej traumy - leczył już pacjentów, którzy wyparli własne dzieciństwo lub najboleśniejsze wspomnienia (lubił ich leczyć, lubił grymas szoku i bólu, z którym odkrywali pogrzebaną prawdę), Percival wyparłby więcej niż oni, ale w teorii taki mechanizm nie był niemożliwy.
-Honor to wybór, nie cecha osobowości. - skwitował wzruszeniem ramion i wbił w Percivalamanipulacyjne przenikliwe spojrzenie. -Elric honorowo pomógł ci gdy umierałeś, Celine honorowo się tobą zajęła. - a ty? Naprawiał im płot, przy okazji narażając własną ranę, ale czy to wystarczy? Lepsze byłoby nienarażanie ich na niebezpieczeństwo.
-Nie ma od tego zaklęć, jest eliksir. - oznajmił szczerze. -Nie niezawodny, bo nie działa na wspomnienia odebrane za pomocą magii - nie miał zamiaru dawać mu fałszywej nadziei, skoro powód amnezji wciąż był pewną tajemnicą -ale w twoim przypadku warto spróbować. Tyle, że o rzadkie ingrediencje zawsze było trudno, a teraz jest jeszcze trudniej. Nie zdobędę dziobu gryfa prędko ani tanio, ale zasięgnę języka. - oznajmił bez słodzenia. Samo to, że zamierzał go zdobyć było wszak i honorowe i empatyczne - ale nie pracował w Mungu, nie miał dostępu do najrzadszych ingrediencji, przedwczoraj stracił wszystkie roślinne ingrediencje, a (nieznane zresztą) nazwisko pacjenta nie mogło otworzyć dla niego żadnych drzwi. Miał klientów, których bogactwo i wpływy mogłyby przyśpieszyć dostęp do najlepszych ingrediencji, ale tylko dla nich (Hector przywykł do tego, że świat nie opiera się na altruizmie), a Percival nie był jednym z nich i nie chodziło już o ratowanie życia. -Może pamięć powróci prędzej, sama. Ćwicz. - uśmiechnął się lekko, podobała mu się jego intuicjai mięśnie. -Skupiaj się na wspomnieniach, które do ciebie przychodzą, nawet jeśli blakną. Jeśli są tam jakieś elementy, które mógł byś wskrzesić - las, konkretne smaki, zapachy - spróbuj odnaleźć je w teraźniejszości, oczywiście z zachowaniem bezpieczeństwa. Może wsiąść na miotłę, skoro lubiłeś latać? - zalecał, przesuwając wzrokiem po siatce tatuaży na muskularnych ramionach mężczyzny.
-Myślę, że są niekulturalne i że niektórym kojarzą się z mugolami. Kulturą może nie musisz się przejmować, ale w obecnych czasach lepiej się z nimi nie afiszuj. - zawiesił głos i na moment zawiesił się, na myśl o nieproszonym wspomnieniu dementora, który wysysał na jego oczach życie z jakiegoś czarodzieja bez papierów. -Trwa wojna, najlepiej nie rzucać się w oczy. Nikomu. - wyjaśnił mu, na wypadek gdyby Elric jeszcze tego nie zrobił i gdyby Percival nie domyślił się, że umierając w rowie z obrażeniami od czarnej magii był w jakiś sposób jej ofiarą. Dorzuciłby do tych praktycznych rad absolutny zakaz zostania celebrytą-Wielkim-Mistrem na Festiwalu Lata, ale nie przypuszczał, że Percivalowi wpadnie coś takiego do głowy.
Lubił przypatrywać się ciałom i mimice nie tylko pacjentów, a wszystkich ludzi, próbując z nich coś wyczytać, ale inni zwykle bali się tych wniosków. Percival spytał o nie tak szczerze i otwarcie, że zaskarbił sobie nieco cieplejszy uśmiech i zaintrygowane spojrzenie.
-Jesteś silny, twardy i wytrzymały. Zadziwiająco, myślałem, że wykrwawisz mi się na rękach - a żyłeś. Nie miałem jeszcze takiego pacjenta. - opowiedział, z próżnością pomijając fakt, że umierających i krwawiących pacjentów miał sporo mniej od innych uzdrowicieli. -Musiałeś pracować fizycznie, ale nie tylko. Musiałeś już znieść w życiu ból i tortury, te blizny są przecież stare. - utkwił wymowny wzrok najpierw w poparzeniach, a potem w bliznach na twarzy. -Chyba nie przejmowałeś się tym, jak wyglądasz. Niektóre z twoich obrażeń i tak zostawiłyby blizny, ale niektóre dało zaleczyć się lepiej - odkąd pięciu uzdrowicieli spieprzyło sprawę nogi Hectora, Vale uważał, że wszystko da wyleczyć się lepiej, a świat jest pełen partaczy. -a te tatuaże są po prostu niegustowne. - uśmiechnął się przepraszająco i wzruszył ramionami. -Jesteś silny, gdybyś nie chciał ich mieć, to miałbyś ich mniej. - nie znał się na więzieniach i może tatuowano tam na siłę jakieś numery czy wzory, ale (zgadywał) chyba nie całe ramiona.
Na moment pominął milczeniem słowa o strachu, o zemście, o spalonych żywcem ludziach, o kolejnych trzech dniach (skinął tylko z powagą głową, mamrocząc pod nosem, że przecież zlecą szybko), bo nadal obserwował pacjenta i nie powiedział mu jeszcze najważniejszego.
-Wyczytałem jeszcze jedno. - lodowatą dłonią chwycił go za przegub, by odwrócił przedramię łokciem w dół. Przesunął palcami - medycznie, szorstko - po bliźnie, ciągnącej się od nadgarstka aż po łokieć. Na drugiej ręce Percival miał taką samą, musiał ją widzieć.
-Te rany zadałeś sobie sam. Chciałeś się zabić i chciałeś się zabić skutecznie. - zawyrokował, patrząc mu w oczy. To nie rany po despereckim samookaleczeniu, nie były płytkie, nie były zadane sobie z wahaniem, nie były wołaniem o pomoc. Były pewne i głębokie i ktokolwiek pomógł Percivalowi, musiał to zrobić przypadkiem - jak Hector kilka dni temu.
-Najsilniej pamiętamy wspomnienia związane z silnymi emocjami. Pierwszy pocałunek, bo adrenalina przy kolejnych nie jest już równie żywa. Najszczęśliwsze dni z dzieciństwa, bo te nudne rozmazują się w pamięci. Najbliższe osoby. - wyjaśnił. -Może to szczęśliwe wspomnienia, a może ta dziewczynka to twoja rodzina. Tak czy siak, przeżyłeś traumę, emocje mogą być... splątane, a to może wpływać na pamięć. - wyjaśnił, naprawdę najprościej jak potrafił. Gdy kilka dni temu leczył Percivala (dziwne imię, niepasujące do takiego dryblasa), martwił się, że pamięć odebrały mu magia lub uraz mechaniczny. Teraz dopuszczał też możliwość wyparcia, psychologicznej traumy - leczył już pacjentów, którzy wyparli własne dzieciństwo lub najboleśniejsze wspomnienia (lubił ich leczyć, lubił grymas szoku i bólu, z którym odkrywali pogrzebaną prawdę), Percival wyparłby więcej niż oni, ale w teorii taki mechanizm nie był niemożliwy.
-Honor to wybór, nie cecha osobowości. - skwitował wzruszeniem ramion i wbił w Percivala
-Nie ma od tego zaklęć, jest eliksir. - oznajmił szczerze. -Nie niezawodny, bo nie działa na wspomnienia odebrane za pomocą magii - nie miał zamiaru dawać mu fałszywej nadziei, skoro powód amnezji wciąż był pewną tajemnicą -ale w twoim przypadku warto spróbować. Tyle, że o rzadkie ingrediencje zawsze było trudno, a teraz jest jeszcze trudniej. Nie zdobędę dziobu gryfa prędko ani tanio, ale zasięgnę języka. - oznajmił bez słodzenia. Samo to, że zamierzał go zdobyć było wszak i honorowe i empatyczne - ale nie pracował w Mungu, nie miał dostępu do najrzadszych ingrediencji, przedwczoraj stracił wszystkie roślinne ingrediencje, a (nieznane zresztą) nazwisko pacjenta nie mogło otworzyć dla niego żadnych drzwi. Miał klientów, których bogactwo i wpływy mogłyby przyśpieszyć dostęp do najlepszych ingrediencji, ale tylko dla nich (Hector przywykł do tego, że świat nie opiera się na altruizmie), a Percival nie był jednym z nich i nie chodziło już o ratowanie życia. -Może pamięć powróci prędzej, sama. Ćwicz. - uśmiechnął się lekko, podobała mu się jego intuicja
-Myślę, że są niekulturalne i że niektórym kojarzą się z mugolami. Kulturą może nie musisz się przejmować, ale w obecnych czasach lepiej się z nimi nie afiszuj. - zawiesił głos i na moment zawiesił się, na myśl o nieproszonym wspomnieniu dementora, który wysysał na jego oczach życie z jakiegoś czarodzieja bez papierów. -Trwa wojna, najlepiej nie rzucać się w oczy. Nikomu. - wyjaśnił mu, na wypadek gdyby Elric jeszcze tego nie zrobił i gdyby Percival nie domyślił się, że umierając w rowie z obrażeniami od czarnej magii był w jakiś sposób jej ofiarą. Dorzuciłby do tych praktycznych rad absolutny zakaz zostania celebrytą-Wielkim-Mistrem na Festiwalu Lata, ale nie przypuszczał, że Percivalowi wpadnie coś takiego do głowy.
Lubił przypatrywać się ciałom i mimice nie tylko pacjentów, a wszystkich ludzi, próbując z nich coś wyczytać, ale inni zwykle bali się tych wniosków. Percival spytał o nie tak szczerze i otwarcie, że zaskarbił sobie nieco cieplejszy uśmiech i zaintrygowane spojrzenie.
-Jesteś silny, twardy i wytrzymały. Zadziwiająco, myślałem, że wykrwawisz mi się na rękach - a żyłeś. Nie miałem jeszcze takiego pacjenta. - opowiedział, z próżnością pomijając fakt, że umierających i krwawiących pacjentów miał sporo mniej od innych uzdrowicieli. -Musiałeś pracować fizycznie, ale nie tylko. Musiałeś już znieść w życiu ból i tortury, te blizny są przecież stare. - utkwił wymowny wzrok najpierw w poparzeniach, a potem w bliznach na twarzy. -Chyba nie przejmowałeś się tym, jak wyglądasz. Niektóre z twoich obrażeń i tak zostawiłyby blizny, ale niektóre dało zaleczyć się lepiej - odkąd pięciu uzdrowicieli spieprzyło sprawę nogi Hectora, Vale uważał, że wszystko da wyleczyć się lepiej, a świat jest pełen partaczy. -a te tatuaże są po prostu niegustowne. - uśmiechnął się przepraszająco i wzruszył ramionami. -Jesteś silny, gdybyś nie chciał ich mieć, to miałbyś ich mniej. - nie znał się na więzieniach i może tatuowano tam na siłę jakieś numery czy wzory, ale (zgadywał) chyba nie całe ramiona.
Na moment pominął milczeniem słowa o strachu, o zemście, o spalonych żywcem ludziach, o kolejnych trzech dniach (skinął tylko z powagą głową, mamrocząc pod nosem, że przecież zlecą szybko), bo nadal obserwował pacjenta i nie powiedział mu jeszcze najważniejszego.
-Wyczytałem jeszcze jedno. - lodowatą dłonią chwycił go za przegub, by odwrócił przedramię łokciem w dół. Przesunął palcami - medycznie, szorstko - po bliźnie, ciągnącej się od nadgarstka aż po łokieć. Na drugiej ręce Percival miał taką samą, musiał ją widzieć.
-Te rany zadałeś sobie sam. Chciałeś się zabić i chciałeś się zabić skutecznie. - zawyrokował, patrząc mu w oczy. To nie rany po despereckim samookaleczeniu, nie były płytkie, nie były zadane sobie z wahaniem, nie były wołaniem o pomoc. Były pewne i głębokie i ktokolwiek pomógł Percivalowi, musiał to zrobić przypadkiem - jak Hector kilka dni temu.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wyjaśnienia, padające z ust Hectora, nie spotkały się z aplauzem. Percival dalej nic nie rozumiał, a okrągłe słowa wcale nie pomagały. Przeżył traumę - i co z tego? Czyż nie każdy, kto żył w tych popieprzonych, wojennych czasach, musiał się z nią mierzyć? Dlaczego więc on - nic nie pamiętał, oprócz tych urywków, okruchów z rogu historycznej obfitości? Wywrócił oczami, raczej obronnie niż by okazać uzdrowicielowi brak szacunku.
- To akurat durne stwierdzenie. Moje kolejne pocałunki na pewno były bardzo pamiętne - sprostował, chociaż nie miał pojęcia, czy mówi prawdę. Chciał wierzyć w to, że był bawidamkiem, że czerpał z życia pełnymi garściami, że jego droga usłana była wspaniałościami, w tym pięknymi kobietami, ale patrząc na swe pokiereszowane ciało, zaczynał wątpić, czy jakakolwiek czarownica spojrzałaby na niego przychylniej. Był wysoki, postawny i - tak przynajmniej przypuszczał - odpowiedzialny oraz pełen niewykorzystanego osobistego czaru, ale oszpecenie bliznami przekreślało szansę na utrzymywanie wianuszka adoratorek. Lub chociażby zainteresowania żony. Ciekawe, czy takową miał. Na usta już cisnęło mu się to pytanie, ale zmiął je w ustach, zdecydowanie woląc rozmawiać o konkretach procesu swego leczenia. Nawet dysputy o honorze znajdowały się na dalszym miejscu. - Tja, Lovegoodowie to dobra rodzina. Skąd się znacie? - skwitował krótko, trochę nie wiedząc, czy Hector oczekuje od niego dołączenia do peanów pochwalnych na cześć Elrica i Celine. Na wszelki wypadek nie rozpoczął pochlebstw, wydawały mu się nie na miejscu; był wdzięczny swym opiekunom, lecz teraz chciał skupić się na wyzdrowieniu. Na odzyskaniu pamięci, jak najszybciej, najlepiej natychmiast, w czym miał pomóc mu ten kulawy medyk, lubiący długie i skomplikowane zdania.
- Jak to nie ma zaklęć. To co, mam siedzieć i czekać? - spytał, a do dotąd spokojnego tonu wkradła się rosnąca irytacja. Intensyfikująca się tylko, gdy usłyszał o kosztach stworzenia eliksiru. Przełknął głośno ślinę, o tym nie pomyślał. Nie miał knuta przy duszy - i nie miał właściwie jak go uzyskać. Szukanie pracy w pobliskim miasteczku było zbyt ryzykowne, nie wiedział też w ogóle, co mógłby robić; pozostawał na garnuszku Elrica, co dopiero teraz objawiło się przed nim w pełni druzgoczącej okazałości. Nie chciał być dla nich ciężarem, dodatkową - pokaźną - gębą do wykarmienia, przeszkodą i trudnością w i tak wymagającym ofiar życiu. Wright zaklął cicho pod nosem, cierpiąc w milczeniu. Wolał błogą nieświadomość ostatnich kilkunastu godzin, gdy nie musiał myśleć o pieniądzach. - Zarobię na te składniki, potrzebuję tylko trochę czasu - uniósł się dumą, chociaż nie miał pojęcia, jak to zrobi. I jak właściwie mają wyglądać przepisane właśnie przez eksperta ćwiczenia. Łatwo było mówić, trudniej zrobić. Zmarszczył brwi, pochmurnie, dobry nastrój ulatniał się coraz szybciej z każdym zdaniem Vale'a. - Jak mam ćwiczyć? Latać na miotle - jak długo? Siedzieć na kamieniu w lesie? Co to da? - spytał, rozgoryczony, instynktownie pragnąc konkretnych wytycznych, zamkniętych w liczbach, w marginesach powtórzeń czy pomiędzy wskazówkami zegara. Sto pompek, dwieście przelotów przez pętle, godzina zapasów z kolegami; coś świtało mu w podświadomości, ale nie potrafił przełożyć tego na aktualną sytuację. Coraz bardziej skomplikowaną.
Krytyka tatuaży niezbyt się Percivalowi spodobała. Łypnął na sztywnego uzdrowiciela spode łba, nie chował przesadnej urazy, ale nie mógł siedzieć i bez słowa znosić subtelne obelgi jak jakaś baba. - A mi się twoja laska nie podoba i jest według mnie niekulturalna - odzywka wystrzeliła z ust Benjamina z szybkością karabinu; dość gwałtownie się rozładowującego. Wyszczerzył zęby w głupkowatym uśmiechu, mocno zdezorientowany własną reakcją, instynktowną, żywcem wyjętą z przeszłości, z poprzedniego życia, którego nie pamiętał - a w którym najwidoczniej dość alergicznie reagował na wszelkie przytyki dotyczące mugolskiego atramentu zdobiącego skórę ramion, pleców i klatki piersiowej. - Wybacz, nie wiem, czemu tak zareagowałem - mruknął z rozbrajającym uśmiechem. W pewien sposób uroczym, o ile zapomniałoby się o siatce brzydkich blizn szpecących bok twarzy i o poprzedniej chamskiej odzywce, pasującej raczej do zapowiedzi barowej bójki niż konsultacji lekarskiej. Wracającej na odpowiednie tory. Percy słuchał niemal bez mrugnięcia szeregu komplementów na swój temat, kiwając z uznaniem głową. Tak, podobało mu się to, co słyszał. Silny, wytrzymały, niezawodny. Zdecydowany. Odporny. Zacięty. Czuł, że taki właśnie był - i takim też chciał się stać. - Czyli jestem jakimś wyjątkowo mocarnym robotnikiem, tak? Według ciebie, oczywiście - podsumował, czując, ze wraca mu dobry nastrój. Na chwilę, kolejne przypuszczenia - nie, stwierdzenia - Hectora zniszczyły zupełnie nowo odzyskaną pogodę ducha.
Chciał się zabić. Skutecznie. Nie dramatyzował, nie szukał atencji, nie wołał o pomoc. Pragnął z sobą skończyć, raz na zawsze. Wzrok Percivala opadł na przedramiona a na jego twarzy pojawił się niemal dziecięcy wyraz nieprzyjemnego zaskoczenia, jakby z torebki Fasolek Wszystkich Smaków wyciągnął tę o kolorze rzygowin. Nie chciał o tym myśleć, nie chciał przyswoić sobie tej informacji.
- Pierdolisz bzdury - warknął, szybko wyciągając nadgarstek z uścisku palców Hectora. Orzechowe oczy zalśniły złowrogo, ostrzegawczo; poderwał się gwałtownie z stolika, który przewrócił się z łomotem na bok. - Na pewno nic takiego nie zrobiłem, coś ci się popieprzyło w spostrzeżeniach, doktorku - dorzucił zapalczywie, cofając się pod ścianę chatki, łypiąc na Hectora już nie spode łba, a spod byka. Wiedział, że Vale miał rację, czuł to - ale nie potrafił tego przyjąć, nie teraz. - Myślę, że powinieneś już - wypierdalać? - iść - wycedził przez zaciśnięte zęby, zaciśnięte pięści i zaciśnięte gardło. Serce biło mu nieprzyjemnie szybko, nie spodziewał się takiej diagnozy i takiej informacji; przeraziła go świadomość, że chciał umrzeć, a jeszcze bardziej - powód, dla którego chciał dokonać tej skrajnej formy autodestrukcji. Co go do tego zmusiło? Co mu zrobiono? Albo co on zrobił - komuś? Zagryzł dolną wargę niemal do krwi, wrogo spoglądając na Hectora; najchętniej wziąłby w dłonie laskę i połamał mu ją na głowie, powstrzymał się jednak, odliczając w duchu sekundy do wyjścia uzdrowiciela z chatki. Musiał zostać sam.
- To akurat durne stwierdzenie. Moje kolejne pocałunki na pewno były bardzo pamiętne - sprostował, chociaż nie miał pojęcia, czy mówi prawdę. Chciał wierzyć w to, że był bawidamkiem, że czerpał z życia pełnymi garściami, że jego droga usłana była wspaniałościami, w tym pięknymi kobietami, ale patrząc na swe pokiereszowane ciało, zaczynał wątpić, czy jakakolwiek czarownica spojrzałaby na niego przychylniej. Był wysoki, postawny i - tak przynajmniej przypuszczał - odpowiedzialny oraz pełen niewykorzystanego osobistego czaru, ale oszpecenie bliznami przekreślało szansę na utrzymywanie wianuszka adoratorek. Lub chociażby zainteresowania żony. Ciekawe, czy takową miał. Na usta już cisnęło mu się to pytanie, ale zmiął je w ustach, zdecydowanie woląc rozmawiać o konkretach procesu swego leczenia. Nawet dysputy o honorze znajdowały się na dalszym miejscu. - Tja, Lovegoodowie to dobra rodzina. Skąd się znacie? - skwitował krótko, trochę nie wiedząc, czy Hector oczekuje od niego dołączenia do peanów pochwalnych na cześć Elrica i Celine. Na wszelki wypadek nie rozpoczął pochlebstw, wydawały mu się nie na miejscu; był wdzięczny swym opiekunom, lecz teraz chciał skupić się na wyzdrowieniu. Na odzyskaniu pamięci, jak najszybciej, najlepiej natychmiast, w czym miał pomóc mu ten kulawy medyk, lubiący długie i skomplikowane zdania.
- Jak to nie ma zaklęć. To co, mam siedzieć i czekać? - spytał, a do dotąd spokojnego tonu wkradła się rosnąca irytacja. Intensyfikująca się tylko, gdy usłyszał o kosztach stworzenia eliksiru. Przełknął głośno ślinę, o tym nie pomyślał. Nie miał knuta przy duszy - i nie miał właściwie jak go uzyskać. Szukanie pracy w pobliskim miasteczku było zbyt ryzykowne, nie wiedział też w ogóle, co mógłby robić; pozostawał na garnuszku Elrica, co dopiero teraz objawiło się przed nim w pełni druzgoczącej okazałości. Nie chciał być dla nich ciężarem, dodatkową - pokaźną - gębą do wykarmienia, przeszkodą i trudnością w i tak wymagającym ofiar życiu. Wright zaklął cicho pod nosem, cierpiąc w milczeniu. Wolał błogą nieświadomość ostatnich kilkunastu godzin, gdy nie musiał myśleć o pieniądzach. - Zarobię na te składniki, potrzebuję tylko trochę czasu - uniósł się dumą, chociaż nie miał pojęcia, jak to zrobi. I jak właściwie mają wyglądać przepisane właśnie przez eksperta ćwiczenia. Łatwo było mówić, trudniej zrobić. Zmarszczył brwi, pochmurnie, dobry nastrój ulatniał się coraz szybciej z każdym zdaniem Vale'a. - Jak mam ćwiczyć? Latać na miotle - jak długo? Siedzieć na kamieniu w lesie? Co to da? - spytał, rozgoryczony, instynktownie pragnąc konkretnych wytycznych, zamkniętych w liczbach, w marginesach powtórzeń czy pomiędzy wskazówkami zegara. Sto pompek, dwieście przelotów przez pętle, godzina zapasów z kolegami; coś świtało mu w podświadomości, ale nie potrafił przełożyć tego na aktualną sytuację. Coraz bardziej skomplikowaną.
Krytyka tatuaży niezbyt się Percivalowi spodobała. Łypnął na sztywnego uzdrowiciela spode łba, nie chował przesadnej urazy, ale nie mógł siedzieć i bez słowa znosić subtelne obelgi jak jakaś baba. - A mi się twoja laska nie podoba i jest według mnie niekulturalna - odzywka wystrzeliła z ust Benjamina z szybkością karabinu; dość gwałtownie się rozładowującego. Wyszczerzył zęby w głupkowatym uśmiechu, mocno zdezorientowany własną reakcją, instynktowną, żywcem wyjętą z przeszłości, z poprzedniego życia, którego nie pamiętał - a w którym najwidoczniej dość alergicznie reagował na wszelkie przytyki dotyczące mugolskiego atramentu zdobiącego skórę ramion, pleców i klatki piersiowej. - Wybacz, nie wiem, czemu tak zareagowałem - mruknął z rozbrajającym uśmiechem. W pewien sposób uroczym, o ile zapomniałoby się o siatce brzydkich blizn szpecących bok twarzy i o poprzedniej chamskiej odzywce, pasującej raczej do zapowiedzi barowej bójki niż konsultacji lekarskiej. Wracającej na odpowiednie tory. Percy słuchał niemal bez mrugnięcia szeregu komplementów na swój temat, kiwając z uznaniem głową. Tak, podobało mu się to, co słyszał. Silny, wytrzymały, niezawodny. Zdecydowany. Odporny. Zacięty. Czuł, że taki właśnie był - i takim też chciał się stać. - Czyli jestem jakimś wyjątkowo mocarnym robotnikiem, tak? Według ciebie, oczywiście - podsumował, czując, ze wraca mu dobry nastrój. Na chwilę, kolejne przypuszczenia - nie, stwierdzenia - Hectora zniszczyły zupełnie nowo odzyskaną pogodę ducha.
Chciał się zabić. Skutecznie. Nie dramatyzował, nie szukał atencji, nie wołał o pomoc. Pragnął z sobą skończyć, raz na zawsze. Wzrok Percivala opadł na przedramiona a na jego twarzy pojawił się niemal dziecięcy wyraz nieprzyjemnego zaskoczenia, jakby z torebki Fasolek Wszystkich Smaków wyciągnął tę o kolorze rzygowin. Nie chciał o tym myśleć, nie chciał przyswoić sobie tej informacji.
- Pierdolisz bzdury - warknął, szybko wyciągając nadgarstek z uścisku palców Hectora. Orzechowe oczy zalśniły złowrogo, ostrzegawczo; poderwał się gwałtownie z stolika, który przewrócił się z łomotem na bok. - Na pewno nic takiego nie zrobiłem, coś ci się popieprzyło w spostrzeżeniach, doktorku - dorzucił zapalczywie, cofając się pod ścianę chatki, łypiąc na Hectora już nie spode łba, a spod byka. Wiedział, że Vale miał rację, czuł to - ale nie potrafił tego przyjąć, nie teraz. - Myślę, że powinieneś już - wypierdalać? - iść - wycedził przez zaciśnięte zęby, zaciśnięte pięści i zaciśnięte gardło. Serce biło mu nieprzyjemnie szybko, nie spodziewał się takiej diagnozy i takiej informacji; przeraziła go świadomość, że chciał umrzeć, a jeszcze bardziej - powód, dla którego chciał dokonać tej skrajnej formy autodestrukcji. Co go do tego zmusiło? Co mu zrobiono? Albo co on zrobił - komuś? Zagryzł dolną wargę niemal do krwi, wrogo spoglądając na Hectora; najchętniej wziąłby w dłonie laskę i połamał mu ją na głowie, powstrzymał się jednak, odliczając w duchu sekundy do wyjścia uzdrowiciela z chatki. Musiał zostać sam.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
-Na pewno były bardzo pamiętne. - powtórzył obojętnie, z cierpliwym uśmiechem którym obdarzyłby dziecko (nie swoje, swoje lubił bardziej od innych) gdyby mówiło coś nielogicznego. -Choć najwyraźniej nie dla ciebie. - zażartował, bo jednak nie mógł się powstrzymać. W zdolność kobiet do ekscytowania się pocałunkami z kolei wątpił - słuchając zwierzeń nieszczęśliwych mężatek i żyjąc z niewiernością własnej żony, uznał płeć żeńską za cyniczną i pozbawioną lojalności oraz romantyzmu. Możliwe, że pocałunki Percivala nie zostały zapamiętane przez nikogo, a jednak rozumiał jego męskie ego i potrzebę bycia zapamiętanym, najlepszym.
Pytanie o Lovegoodów było niewygodne - Hector nie chciał przyznać skąd zna Celine, ani rozwodzić się nad tym, że Steve słyszał o nim od jego teściowej - ale był mistrzem unikania takich tematów.
-Z Doliny Godryka, stąd. - odpowiedział półprawdą bez mrugnięcia okiem, wymijająco, a potem zgrabnie zmienił temat na leczenie i uśmiechnął się przepraszająco:
-Są zaklęcia odbierające pamięć, ale nie przywracające pamięć. Może dlatego, że łatwiej jest coś zniszczyć niż odbudować. - wyjaśnił cierpliwie, okraszając całość filozoficznym stwierdzeniem i udając, że nie słyszy irytacji pacjenta. -A ja potrzebuję trochę czasu, żeby znaleźć handlarza dziobami gryfa, więc wymyślimy coś. - tym razem on uniósł się dumą, bo z jednej strony nie był instytucją charytatywną i chciał zwrotu pieniędzy od tego pacjenta, ale z drugiej strony proszenie o nie wydawało się jakieś... niehonorowe. Ten mężczyzna nie był przecież zwykłym klientem, nie przyszedł do jego gabinetu, zwabiony pochlebnymi opiniami lub zmuszony przez dbających o dyskrecję krewnych - Hector uratował mu życie i może dla innego uzdrowiciela byłoby to smutną codziennością, ale ich wiązało w sposób, którego jeszcze nie rozumiał. Pamiętał za to, jak patrzyła na niego Celine gdy ustabilizował stan pacjenta - jakby był bohaterem, a bohaterowie nie proszą o pieniądze, nie wprost.
Na szczęście, jego praca polegała na znajdowaniu rozwiązań, które nie są wprost.
-Dopóki nie przypomnisz sobie konkretniejszych wspomnień. - uciął stanowczo. -I się nie odstresujesz, stres przeszkadza. - dodał łagodniej. -To mechanizm zwany wyparcie, chroni naszą psychikę przed zbyt trudnymi wspomnieniami. - wyjaśnił i chyba trochę się zagalopował, bo nie pomyślał o tym, że Percival może pomyśleć, że wszystkie jego wspomnienia są trudne. -Dlatego skup się na początek na dzieciństwie, na tym, co niesie pozory radości. Do pożaru i lęku nie wracaj pamięcią dopóki nie będziesz gotowy: możliwe, że wróci do ciebie dalsza przeszłość, a niedawne przeżycia nie -zajmą więcej czasu, ale to naturalne. - może i stał w szopie przed większym od siebie, półnagim osiłkiem, zamiast siedzieć wygodnie w gabinecie, ale ton miał taki sam jak zwykle. Mówił z pewnością siebie i dziwną mieszanką łagodności oraz stanowczości, udając, że nie widzi rosnącej irytacji pacjentów - aby oni sami mogli o niej zapomnieć i skupić się na jego przekazie.
Czasamilubił musiał tą irytację podsycić, karmiąc i siebie i sukces terapii gwałtownymi emocjami, ale to nie był ten moment.
Percival prosił o szczerość tak przekonująco, że chyba jeszcze nie pamiętał jak alergicznie ludzie - w tym on sam - na tą szczerość reagują. Hector i tak uprzejmie spełnił jego prośbę, a potem przewrócił w duchu oczyma, słysząc w odpowiedzi mało oryginalny przytyk.
(Czasami próbował pocieszać się myślą, że gdyby nie laska to pacjencii żona i tak znaleźliby coś innego do krytykowania, ale w gorsze dni taka świadomość wcale nie pomagała).
Zanim zdążyłby faktycznie wznieść oczy do góry (czego swoim zdaniem nigdy nie zrobiłby w gabinecie, ale nie był w gabinecie, więc kto wie), Percival rozbroił sytuację prędkimi przeprosinami i jeszcze bardziej rozbrajającym uśmiechem.
-Może chciałeś udowodnić swoją dominację, może to był drażliwy temat - a może po prostu nauczka, by nie zadawać pytań jeśli nie jest się gotowym na szczerą odpowiedź. - wzruszył ramionami, odwzajemniając się uśmiechem - tym prawdziwym, cieplejszym i nieco bardziej mimowolnym, a nie wyuczonym. -Ale uzdrowiciele - przynajmniej ja -są bardziej szczerzy niż reszta, a ty zadajesz dobre pytania. - nie przestawaj. Może gdyby poznali się w innych okolicznościach, Hector uznałby go za nudnego osiłka - jak tych wszystkich chłopców z Gryffindoru, którzy zastąpili jego Victorowi - ale w naiwnej ciekawości Percivala i jego (względnej) otwartości na kolejne diagnozy było coś radośnie odświeżającego, a jego dziecięco pogodna mina fascynująco kontrastowała z siatką blizn. Hector przypomniał sobie wszystkie hipotezy Freuda o id i superego - czy zanik pamięci anihilował środowiskowe czynniki wychowania tego mężczyzny, czy tylko je uśpił? Czy nawet jeśli w przeszłości popadał w kłopoty, miał szanse odrodzić się na nowo, w świeżym środowisku?
Nic nie trwa jednak wiecznie, przestroga okazała się słuszna, Percival ewidentnie nie był gotowy na ostatni element oceny jego ciała, a Hector spróbował odnaleźć w sobie wyrzuty sumienia za zbyt prędką decyzję o szczerości, ale ich nie odnalazł - co utwierdziło go w przekonaniu, że postąpił słusznie, choć prawda bolała. Prawda o sobie zawsze boli.
Mrugnął, gdy stołek upadł na ziemię z hukiem, ale potem przestał mrugać - oceniając mężczyznę i jego gniew nieruchomym spojrzeniem. Był czujny, ale pomimo ogromnej postury i agresywnej mowy ciała Percivala nie był przestraszony, konkludując, że jego gniew nie różni się niczym od naturalnych reakcji wszystkich jego pacjentów i różni się wszystkim od nieprzewidywalnej złości własnego ojca. Jeszcze gdy był stażystą w Mungu, przekleństwa i groźby i latające książki Theo nie robiły na nim żadnego wrażenia (Percival używał zresztą takich samych wulgaryzmów, ale Hector nie mógłby nigdy wydedukować, że może to rynsztokowy język Jastrzębi, biorąc to po prostu za język z rynsztoka), a od tamtych lat nabrał tylko więcej doświadczenia wbadaniu cudzych granic i udowadnianiu swojej dominacji pracy ze straumatyzowanymi pacjentami.
Oczywiście, gdzieś w nim tliła się świadomość, że Percival mógłby mu złamać i laskę i drugą nogę, ale wierzył, że teraz tego nie zrobi - nie, gdy pozostawał na utrzymaniu Elrica, a Hector był chwilowo jego jedyną nadzieją na odzyskanie pamięci.
Cofnął się dopiero, gdy Percival o to poprosił, by uszanować jego wolę.
-Prosiłeś o szczerość - przypomniał sucho, cofając się o kolejny krok (tym razem z powodu samozachowawczego pragmatyzmu). -A blizny nie kłamią. - skwitował z pozoru bezlitośnie, ale zerknął na zagryzioną wargę Percivala i jego spojrzenie trochę złagodniało. Pamiętał każdego niedoszłego samobójcę jakiego leczył, pamiętał niedopilnowanego przez innego magipsychiatrę pacjenta, który na stażu rzucił się z siódmego piętra Munga, pamiętał wyszukane przez siebie i dla siebie receptury na bezbolesne trucizny. -To żaden wstyd. Czasami to po prostu - konieczność. -desperacja. Poza tym, ludzie zrobili ci to - zerknął na jego blizny, te na twarzy i te na torsie -ale już co najmniej dwukrotnie ocalili ci życie. - odezwał się cicho, miękko, a potem zamrugał (wreszcie) i dodał bardziej formalnie: -Ale i tak nie znajdziesz odpowiedzi dopóki nie odzyskasz pamięci. Sprawdzę za jakiś czas co u ciebie i dam znać gdy zdobędę ingrediencje, wyślij sowę prez Elrica i Celine jeśli będziesz chciał... porozmawiać. - zakończył i zszedł mu z oczu, a po chwili ucichło też stukanie laski. Przystanął na chwilę pod płotem, zastanawiając się jak wyglądał Percival gdy radośnie go naprawiał i czy nadal będzie w stanie wykrzesać z siebie podobny optymizm - po czym wziął głęboki oddech, uznał, że nie powinien już o tym myśleć, i deportował się do domu.
/zt x 2
Pytanie o Lovegoodów było niewygodne - Hector nie chciał przyznać skąd zna Celine, ani rozwodzić się nad tym, że Steve słyszał o nim od jego teściowej - ale był mistrzem unikania takich tematów.
-Z Doliny Godryka, stąd. - odpowiedział półprawdą bez mrugnięcia okiem, wymijająco, a potem zgrabnie zmienił temat na leczenie i uśmiechnął się przepraszająco:
-Są zaklęcia odbierające pamięć, ale nie przywracające pamięć. Może dlatego, że łatwiej jest coś zniszczyć niż odbudować. - wyjaśnił cierpliwie, okraszając całość filozoficznym stwierdzeniem i udając, że nie słyszy irytacji pacjenta. -A ja potrzebuję trochę czasu, żeby znaleźć handlarza dziobami gryfa, więc wymyślimy coś. - tym razem on uniósł się dumą, bo z jednej strony nie był instytucją charytatywną i chciał zwrotu pieniędzy od tego pacjenta, ale z drugiej strony proszenie o nie wydawało się jakieś... niehonorowe. Ten mężczyzna nie był przecież zwykłym klientem, nie przyszedł do jego gabinetu, zwabiony pochlebnymi opiniami lub zmuszony przez dbających o dyskrecję krewnych - Hector uratował mu życie i może dla innego uzdrowiciela byłoby to smutną codziennością, ale ich wiązało w sposób, którego jeszcze nie rozumiał. Pamiętał za to, jak patrzyła na niego Celine gdy ustabilizował stan pacjenta - jakby był bohaterem, a bohaterowie nie proszą o pieniądze, nie wprost.
Na szczęście, jego praca polegała na znajdowaniu rozwiązań, które nie są wprost.
-Dopóki nie przypomnisz sobie konkretniejszych wspomnień. - uciął stanowczo. -I się nie odstresujesz, stres przeszkadza. - dodał łagodniej. -To mechanizm zwany wyparcie, chroni naszą psychikę przed zbyt trudnymi wspomnieniami. - wyjaśnił i chyba trochę się zagalopował, bo nie pomyślał o tym, że Percival może pomyśleć, że wszystkie jego wspomnienia są trudne. -Dlatego skup się na początek na dzieciństwie, na tym, co niesie pozory radości. Do pożaru i lęku nie wracaj pamięcią dopóki nie będziesz gotowy: możliwe, że wróci do ciebie dalsza przeszłość, a niedawne przeżycia nie -zajmą więcej czasu, ale to naturalne. - może i stał w szopie przed większym od siebie, półnagim osiłkiem, zamiast siedzieć wygodnie w gabinecie, ale ton miał taki sam jak zwykle. Mówił z pewnością siebie i dziwną mieszanką łagodności oraz stanowczości, udając, że nie widzi rosnącej irytacji pacjentów - aby oni sami mogli o niej zapomnieć i skupić się na jego przekazie.
Czasami
Percival prosił o szczerość tak przekonująco, że chyba jeszcze nie pamiętał jak alergicznie ludzie - w tym on sam - na tą szczerość reagują. Hector i tak uprzejmie spełnił jego prośbę, a potem przewrócił w duchu oczyma, słysząc w odpowiedzi mało oryginalny przytyk.
(Czasami próbował pocieszać się myślą, że gdyby nie laska to pacjenci
Zanim zdążyłby faktycznie wznieść oczy do góry (czego swoim zdaniem nigdy nie zrobiłby w gabinecie, ale nie był w gabinecie, więc kto wie), Percival rozbroił sytuację prędkimi przeprosinami i jeszcze bardziej rozbrajającym uśmiechem.
-Może chciałeś udowodnić swoją dominację, może to był drażliwy temat - a może po prostu nauczka, by nie zadawać pytań jeśli nie jest się gotowym na szczerą odpowiedź. - wzruszył ramionami, odwzajemniając się uśmiechem - tym prawdziwym, cieplejszym i nieco bardziej mimowolnym, a nie wyuczonym. -Ale uzdrowiciele - przynajmniej ja -są bardziej szczerzy niż reszta, a ty zadajesz dobre pytania. - nie przestawaj. Może gdyby poznali się w innych okolicznościach, Hector uznałby go za nudnego osiłka - jak tych wszystkich chłopców z Gryffindoru, którzy zastąpili jego Victorowi - ale w naiwnej ciekawości Percivala i jego (względnej) otwartości na kolejne diagnozy było coś radośnie odświeżającego, a jego dziecięco pogodna mina fascynująco kontrastowała z siatką blizn. Hector przypomniał sobie wszystkie hipotezy Freuda o id i superego - czy zanik pamięci anihilował środowiskowe czynniki wychowania tego mężczyzny, czy tylko je uśpił? Czy nawet jeśli w przeszłości popadał w kłopoty, miał szanse odrodzić się na nowo, w świeżym środowisku?
Nic nie trwa jednak wiecznie, przestroga okazała się słuszna, Percival ewidentnie nie był gotowy na ostatni element oceny jego ciała, a Hector spróbował odnaleźć w sobie wyrzuty sumienia za zbyt prędką decyzję o szczerości, ale ich nie odnalazł - co utwierdziło go w przekonaniu, że postąpił słusznie, choć prawda bolała. Prawda o sobie zawsze boli.
Mrugnął, gdy stołek upadł na ziemię z hukiem, ale potem przestał mrugać - oceniając mężczyznę i jego gniew nieruchomym spojrzeniem. Był czujny, ale pomimo ogromnej postury i agresywnej mowy ciała Percivala nie był przestraszony, konkludując, że jego gniew nie różni się niczym od naturalnych reakcji wszystkich jego pacjentów i różni się wszystkim od nieprzewidywalnej złości własnego ojca. Jeszcze gdy był stażystą w Mungu, przekleństwa i groźby i latające książki Theo nie robiły na nim żadnego wrażenia (Percival używał zresztą takich samych wulgaryzmów, ale Hector nie mógłby nigdy wydedukować, że może to rynsztokowy język Jastrzębi, biorąc to po prostu za język z rynsztoka), a od tamtych lat nabrał tylko więcej doświadczenia w
Oczywiście, gdzieś w nim tliła się świadomość, że Percival mógłby mu złamać i laskę i drugą nogę, ale wierzył, że teraz tego nie zrobi - nie, gdy pozostawał na utrzymaniu Elrica, a Hector był chwilowo jego jedyną nadzieją na odzyskanie pamięci.
Cofnął się dopiero, gdy Percival o to poprosił, by uszanować jego wolę.
-Prosiłeś o szczerość - przypomniał sucho, cofając się o kolejny krok (tym razem z powodu samozachowawczego pragmatyzmu). -A blizny nie kłamią. - skwitował z pozoru bezlitośnie, ale zerknął na zagryzioną wargę Percivala i jego spojrzenie trochę złagodniało. Pamiętał każdego niedoszłego samobójcę jakiego leczył, pamiętał niedopilnowanego przez innego magipsychiatrę pacjenta, który na stażu rzucił się z siódmego piętra Munga, pamiętał wyszukane przez siebie i dla siebie receptury na bezbolesne trucizny. -To żaden wstyd. Czasami to po prostu - konieczność. -desperacja. Poza tym, ludzie zrobili ci to - zerknął na jego blizny, te na twarzy i te na torsie -ale już co najmniej dwukrotnie ocalili ci życie. - odezwał się cicho, miękko, a potem zamrugał (wreszcie) i dodał bardziej formalnie: -Ale i tak nie znajdziesz odpowiedzi dopóki nie odzyskasz pamięci. Sprawdzę za jakiś czas co u ciebie i dam znać gdy zdobędę ingrediencje, wyślij sowę prez Elrica i Celine jeśli będziesz chciał... porozmawiać. - zakończył i zszedł mu z oczu, a po chwili ucichło też stukanie laski. Przystanął na chwilę pod płotem, zastanawiając się jak wyglądał Percival gdy radośnie go naprawiał i czy nadal będzie w stanie wykrzesać z siebie podobny optymizm - po czym wziął głęboki oddech, uznał, że nie powinien już o tym myśleć, i deportował się do domu.
/zt x 2
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| pierwsza połowa lipca, dobra?
Ogólnie to przez to wszystko co działo się dookoła - a może raczej przez to, co działo się ze mną kompletnie zapomniałam. Wspomnienia z początku lipca, poranione stopy, widziane niewidzialne rzeczy wszystko wlewało we mnie niepokój. Ciocia była zmartwiona. A mnie coraz trudniej było ją okłamać. W sensie, w ogóle tego nie umiałam, więc wiedziała na pewno, że coś ściemniam. Mówiłam prawdę - ale nie całą. Ale niektóre rzeczy nie mówiąc nic, nie dało się wytłumaczyć. Kilka zaklęć niby pomogło na rozcięcia, choć dałam jeszcze - zgodnie z zaleceniem cioci stopą odpocząć - a potem, przez to wszystko przez Bagna, przez komety zapomniałam o tym, co jeszcze miałam do zrobienia.
Olśniło mnie gwałtownie i nagle. Poderwałam się z łóżka, najpierw list pisząc - bo zapowiedzieć przeważnie się wypada i należy. Szczęśliwie dla mnie, Celine w domu była. Potem już tylko wybłagać ciocię trzeba było, żeby pozwoliła mi się teleportować do Doliny i ją odwiedzić. Łatwo wcale nie było, bo ciocia nie bardzo chciała, żebym gdzieś chodziła. Ale przecież Celine - to Celina była. Trzydzieści siedem minut później otrzymałam zgodę - i masę zaleceń. Że mamy nigdzie same nie wychodzić, tylko na terenie domu być i że wuja po mnie przyjdzie o konkretnej porze sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Zazwyczaj przecież w porządku było. Serce mi ciągło do ludzi, których nie było, czasem widziałam więcej, ale to przecież... przejdzie? Tą myślą się pocieszałam skupiając się na następnej, kolejnej - na zadaniu.
- Celine. - przywitałam się już na ogrodzie, który poznałam podbiegając w kilku krokach, żeby objąć ją ramionami. - Wybacz, że tak nagle. - przeprosiłam od razu, bo w sumie niby się zapowiedziałam, ale w liście napisałam niewiele. Bo więcej chciałam załatwić już u niej. A kiedy poprowadziła nas na siedziska, ja oczywiście zamiast usiąść chodzić od razu zaczęłam.
- Posłuchaj, Celine. Tragedia. - zaczęłam, wytyczając swój nowy tor. - Pamiętasz, jak szłam z Garrym w radio pomóc? - miesiąc temu, czy ile tam, jeszcze zanim stałam się szalona całkiem. - No i tam jakoś tak wyszło, od słowa do słowa, że pan Gray mi zaproponowałam, że może bym czasem coś przyszła i poprowadziła. Genialnie. Fan-ta-sty-cznie wręcz. - bo to była sprawa fantastyczna przecież. Ja? Nadal nie wiedziałam, co we mnie dojrzał, ale chciałam spróbować. - No ale powiedział też, że muszę sobie wymyślić jakiś pseudonim. Oh, ależ to niesamowite, nigdy żadnego nie miałam wiesz? - zapytałam się, zatrzymując spoglądając na przyjaciółkę. - Tylko, problem jest taki, że mam w głowie kompletną pustkę. Kompletną. Całkowitą. Co robić, Celine? - zapytałam jej, opadając w końcu na krzesło, niebieskie spojrzenie przesuwając na jasnowłosą blondynkę.
Ogólnie to przez to wszystko co działo się dookoła - a może raczej przez to, co działo się ze mną kompletnie zapomniałam. Wspomnienia z początku lipca, poranione stopy, widziane niewidzialne rzeczy wszystko wlewało we mnie niepokój. Ciocia była zmartwiona. A mnie coraz trudniej było ją okłamać. W sensie, w ogóle tego nie umiałam, więc wiedziała na pewno, że coś ściemniam. Mówiłam prawdę - ale nie całą. Ale niektóre rzeczy nie mówiąc nic, nie dało się wytłumaczyć. Kilka zaklęć niby pomogło na rozcięcia, choć dałam jeszcze - zgodnie z zaleceniem cioci stopą odpocząć - a potem, przez to wszystko przez Bagna, przez komety zapomniałam o tym, co jeszcze miałam do zrobienia.
Olśniło mnie gwałtownie i nagle. Poderwałam się z łóżka, najpierw list pisząc - bo zapowiedzieć przeważnie się wypada i należy. Szczęśliwie dla mnie, Celine w domu była. Potem już tylko wybłagać ciocię trzeba było, żeby pozwoliła mi się teleportować do Doliny i ją odwiedzić. Łatwo wcale nie było, bo ciocia nie bardzo chciała, żebym gdzieś chodziła. Ale przecież Celine - to Celina była. Trzydzieści siedem minut później otrzymałam zgodę - i masę zaleceń. Że mamy nigdzie same nie wychodzić, tylko na terenie domu być i że wuja po mnie przyjdzie o konkretnej porze sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Zazwyczaj przecież w porządku było. Serce mi ciągło do ludzi, których nie było, czasem widziałam więcej, ale to przecież... przejdzie? Tą myślą się pocieszałam skupiając się na następnej, kolejnej - na zadaniu.
- Celine. - przywitałam się już na ogrodzie, który poznałam podbiegając w kilku krokach, żeby objąć ją ramionami. - Wybacz, że tak nagle. - przeprosiłam od razu, bo w sumie niby się zapowiedziałam, ale w liście napisałam niewiele. Bo więcej chciałam załatwić już u niej. A kiedy poprowadziła nas na siedziska, ja oczywiście zamiast usiąść chodzić od razu zaczęłam.
- Posłuchaj, Celine. Tragedia. - zaczęłam, wytyczając swój nowy tor. - Pamiętasz, jak szłam z Garrym w radio pomóc? - miesiąc temu, czy ile tam, jeszcze zanim stałam się szalona całkiem. - No i tam jakoś tak wyszło, od słowa do słowa, że pan Gray mi zaproponowałam, że może bym czasem coś przyszła i poprowadziła. Genialnie. Fan-ta-sty-cznie wręcz. - bo to była sprawa fantastyczna przecież. Ja? Nadal nie wiedziałam, co we mnie dojrzał, ale chciałam spróbować. - No ale powiedział też, że muszę sobie wymyślić jakiś pseudonim. Oh, ależ to niesamowite, nigdy żadnego nie miałam wiesz? - zapytałam się, zatrzymując spoglądając na przyjaciółkę. - Tylko, problem jest taki, że mam w głowie kompletną pustkę. Kompletną. Całkowitą. Co robić, Celine? - zapytałam jej, opadając w końcu na krzesło, niebieskie spojrzenie przesuwając na jasnowłosą blondynkę.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Mimo że słońce wypalało w trawie suche, jaśniejące kremową żółcią skazy, ogród przeżywał renesans. Kąty przestawały straszyć motaniną rozrośniętego berberysu, znikły przypadkowo porozrzucane narzędzia, a spomiędzy kamiennych płytek ścieżki dookoła domu przepadły korzenie głęboko wczepionych chwastów, ciesząc oko świeżością wpisaną w mały, najbliższy pejzaż. Benjamin dochodził do zdrowia, odzyskał już na tyle sił, żeby zająć się pierwszymi pracami, za których pomocą odwdzięczał się za lovegoodowską gościnę (choć jej zdaniem wcale nie musiał się odwdzięczać, wierzyła idealistycznie, że prawdziwa dobroć nie oczekiwała na rekompensatę) i półwila chętnie spędzała z nim większość czasu pod gołym niebem, na którym rozlewało się złoto lipcowego słońca, czerwone oko komety i pierze obłokowej masy. Podobały się jej te zmiany, życie, które zaczynało wychylać się z wypielęgnowanych grządek. Sam Benjamin - Percy, bo znała go pod takim imieniem - chyba też czerpał z tego radość; odzyskiwał poczucie przydatności, oswajając strzępki dawnie znajomych umiejętności jak kota, który zbyt długo został bez opieki. Nie wiedział skąd pochodziły ani kto ich go nauczył, ale istniały, może bez znaczenia w wielkiej zagadce jego tożsamości, a może zupełnie z nią integralne.
Czekając na Nealę znajdowała się właśnie w ogrodzie, patrząca na Ogniomiota, który z naturalną sobie leniwością wspinał się po krzewie, rozcapierzonymi, trójkątnymi odnóżami chwytając gałązki. W słońcu jego kolor wydawał się jeszcze bardziej perlisty, z mocniej odznaczającą się nutą brzoskwini. Chyba on pierwszy zauważył też płomiennowłosą młódkę, bo to za ruchem jego gałki ocznej podążył wzrok Celine, napotykając niziutką sylwetkę przyjaciółki. Miękko poderwała się na równe nogi, zamknięta między parą znajomych ramion, których muśnięte słońcem ciepło wprawiało w przyjemne poczucie bezpieczeństwa.
- Coś się stało, Nel? Brzmiałaś tak tajemniczo - spytała natychmiast, nie panując nad głosem na tyle, żeby wymazać z niego ukłucie zaniepokojenia. Na tle ostatnich wydarzeń myśli mimowolnie pomknęły do brenynowych blizn odciśniętych na błonie umysłu Weasleyówny, szram, które pierwszy raz zobaczyła na własne oczy pod szkarłatnym błyskiem zamrożonej gwiazdy. Zagubienie, zakleszczenie w pułapce widziadeł, iluzji silnych na tyle, żeby przyćmić nawet ból szkła wbijającego się w podeszwy bosych stóp. Trudno byłoby się nie martwić, gdy niewidzialne demony wyciągały ręce po kogoś bliskiego - więc kiedy Neala, ta porywcza, złożona z czystych, nieposkromionych emocji istota, oznajmiła, że wydarzyła się tragedia, z policzków Celine odpłynęły kolory. Spodziewała się najgorszego. Serce poderwało się do zdenerwowanego cwału, na dnie żołądka lód mieszał się z obezwładniającym żarem strachu. Coś z Garrym? Coś wydarzyło się w radiu, przy następnej wizycie? Mówże, Nel, chciała krzyknąć, ale głos uwiązł w gardle... I kiedy znów się objawił, zrobił to w asyście zestresowanego, pełnego niedowierzania śmiechu. - Na Merlina! Myślałam, że masz na myśli prawdziwą tragedię, a tobie chodzi o nom de plume? Nie mogłaś mnie uprzedzić, że to tragedia twórcza? - wypuściła z płuc długie, pełne ulgi westchnienie, pozwoliwszy, by cięciwa mięśni cofnęła się z wyczekującego naprężenia. - One też są okropne, katastrofalne wręcz, jak pijawki, ale pozwól, że przyklasnę twojej decyzji zwrócenia się z tym akurat do mnie. Bo widzisz, przez osiem szkolnych lat nasłuchałam się lamentacji ośmiu pokoleń Smoków zmagających się z tym samym problemem. Możesz uznać mnie za naukowego eksperta - oznajmiła z teatralną emfazą i schyliła się, żeby zdjąć Ogniomiota z krzewu. Jego rozbiegane, pozornie nieskoordynowane oczy były jedynym dowodem na to, że nie spał, tylko śledził otoczenie, obecny, przytomny, a przy tym tak apatyczny, że można byłoby odnieść wrażenie, że już go znudziły. - Chodź na górę, nie powinnyśmy siedzieć w słońcu. Napijesz się czegoś? - poprowadziła Nealę do środka, przez drewniane schody, a potem korytarzem na piętrze wprost do swojego pokoju. Niedawno odmalowane ściany kolorem przypominały mundurek francuskiej szkoły magii, błękitne jak niebo. - A o czym będziesz... nadawać, czy jakkolwiek to się mówi, wiesz już? Mogłybyśmy spróbować dobrać pseudonim do tematyki - rzuciła, jednocześnie układając kameleona na jego ulubionej, ustawionej przy oknie roślinie, gestem nierealnie wręcz łagodnym.
Czekając na Nealę znajdowała się właśnie w ogrodzie, patrząca na Ogniomiota, który z naturalną sobie leniwością wspinał się po krzewie, rozcapierzonymi, trójkątnymi odnóżami chwytając gałązki. W słońcu jego kolor wydawał się jeszcze bardziej perlisty, z mocniej odznaczającą się nutą brzoskwini. Chyba on pierwszy zauważył też płomiennowłosą młódkę, bo to za ruchem jego gałki ocznej podążył wzrok Celine, napotykając niziutką sylwetkę przyjaciółki. Miękko poderwała się na równe nogi, zamknięta między parą znajomych ramion, których muśnięte słońcem ciepło wprawiało w przyjemne poczucie bezpieczeństwa.
- Coś się stało, Nel? Brzmiałaś tak tajemniczo - spytała natychmiast, nie panując nad głosem na tyle, żeby wymazać z niego ukłucie zaniepokojenia. Na tle ostatnich wydarzeń myśli mimowolnie pomknęły do brenynowych blizn odciśniętych na błonie umysłu Weasleyówny, szram, które pierwszy raz zobaczyła na własne oczy pod szkarłatnym błyskiem zamrożonej gwiazdy. Zagubienie, zakleszczenie w pułapce widziadeł, iluzji silnych na tyle, żeby przyćmić nawet ból szkła wbijającego się w podeszwy bosych stóp. Trudno byłoby się nie martwić, gdy niewidzialne demony wyciągały ręce po kogoś bliskiego - więc kiedy Neala, ta porywcza, złożona z czystych, nieposkromionych emocji istota, oznajmiła, że wydarzyła się tragedia, z policzków Celine odpłynęły kolory. Spodziewała się najgorszego. Serce poderwało się do zdenerwowanego cwału, na dnie żołądka lód mieszał się z obezwładniającym żarem strachu. Coś z Garrym? Coś wydarzyło się w radiu, przy następnej wizycie? Mówże, Nel, chciała krzyknąć, ale głos uwiązł w gardle... I kiedy znów się objawił, zrobił to w asyście zestresowanego, pełnego niedowierzania śmiechu. - Na Merlina! Myślałam, że masz na myśli prawdziwą tragedię, a tobie chodzi o nom de plume? Nie mogłaś mnie uprzedzić, że to tragedia twórcza? - wypuściła z płuc długie, pełne ulgi westchnienie, pozwoliwszy, by cięciwa mięśni cofnęła się z wyczekującego naprężenia. - One też są okropne, katastrofalne wręcz, jak pijawki, ale pozwól, że przyklasnę twojej decyzji zwrócenia się z tym akurat do mnie. Bo widzisz, przez osiem szkolnych lat nasłuchałam się lamentacji ośmiu pokoleń Smoków zmagających się z tym samym problemem. Możesz uznać mnie za naukowego eksperta - oznajmiła z teatralną emfazą i schyliła się, żeby zdjąć Ogniomiota z krzewu. Jego rozbiegane, pozornie nieskoordynowane oczy były jedynym dowodem na to, że nie spał, tylko śledził otoczenie, obecny, przytomny, a przy tym tak apatyczny, że można byłoby odnieść wrażenie, że już go znudziły. - Chodź na górę, nie powinnyśmy siedzieć w słońcu. Napijesz się czegoś? - poprowadziła Nealę do środka, przez drewniane schody, a potem korytarzem na piętrze wprost do swojego pokoju. Niedawno odmalowane ściany kolorem przypominały mundurek francuskiej szkoły magii, błękitne jak niebo. - A o czym będziesz... nadawać, czy jakkolwiek to się mówi, wiesz już? Mogłybyśmy spróbować dobrać pseudonim do tematyki - rzuciła, jednocześnie układając kameleona na jego ulubionej, ustawionej przy oknie roślinie, gestem nierealnie wręcz łagodnym.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
- Oh, naprawdę? - zdziwiłam się, zatrzymując na chwilę. Zmarszczyłam odrobinę rudę brwi, podejmując wędrówkę. - Może rzeczywiście. Ale to nie było całkiem moim zamiarem, wiesz? - zapytałam przyjaciółki, ale mimo pytania nie dałam jej odpowiedzieć, bo zaraz dodałam. - Wolałam na żywo porozmawiać. - oznajmiłam jej bez skrępowania. Bo przecież chęć zamienienia z nią słów, zamiast kreślenia listów - choć lubiłam je z nią pisać też - nie była przecież niczym złym tak naprawdę. Pojęcia nie miałam, że tą tajemniczość wziąć może za coś innego i że zmartwienie może jej przynieść, bo mimo tego, że moje serce nadal tęskniło strasznie, mocno i wyraźnie, to ostatnie dnie spłynęły mi właściwie w miarę spokojnie. Nie, sen nadal był średnio dla mnie - przynajmniej nocą, chyba że wymknęłam się na stajnie, albo za dnia, kiedy odsypiałam trochę. Może zauważyła, że wyglądam na niewyspaną odrobinę - ale poza tym, wszystko właściwie było w porządku.
- To jest prawdziwa tragedia. - nie zgodziłam się z nią, unosząc brwi w niezrozumieniu. Zaraz je jednak zmarszczyłam na padające niezrozumiałe słowa. - Nomfeplu? - powtórzyłam po niej z niepewną miną, wyrażającą niezrozumienie i zwątpienie. - No twórcza, chyba. Pomysłowa bardziej. - odpowiedziałam jej jeszcze, potakując krótko głową. Ale brwi nadal mi zmarszczone pozostały, bo to nofeplu mi w głowie dalej siedziało. Zgłoski brzmiały obco jakoś i to było coś, co albo mi uciekło, albo nie słyszałam nigdy. - Wiedziałam. - ucieszyłam się, łapiąc ją za dłonie. - Wiedziałam, że mi pomożesz, tylko… - te smoki zwróciły moją uwagę. I to osiem lat też. Przekręciłam lekko głowę. - Nie uczyłaś się w Hogwarcie? - zapytałam jej odbiegając od tematu, bo chyba jakoś wyszło tak, że temat ten między nami nie zakwitł wcześniej w ogóle. - Strasznie mnie cieszy fakt, że wybrałam odpowiednią do tego osobę. - zgodziłam się z nią kiwając głowa potakująco - ani trochę nie wątpiąc w to, że Celine w istocie była ekspertem. Całkowicie niezachwianą miałam wiarę w to, przez to, jak operowała swoim własnym słowem. Mnie w tym całkowicie biła na głowę. Ale nie przeszkadzało mi to - dlaczego miałoby? Przyjemnie się jej słuchało zawsze po prostu.
- Umm… Hmmm… obojętnie, może być woda. - orzekłam po chwilowym zastanowieniu ruszając za Celine do środka, wchodząc do pokoju w kolorze nieba, kolorze który niosłam we własnych oczach.
- Pan Grey mówił, że mogę o czym chcę w czasie który dostanę. Ale, że gdybym chciała kwestie polityki ruszać, to z rozwagą - sama rozumiesz. - zerknęłam na nią, przysiadając na łóżku rozglądając się wokół. - Mam kilka pomysłów, ale najmocniej, wydaje mi się ludzie potrzebują dobrego słowa. Ale wiesz, samo dobre słowo, nie ze wszystkim może pomóc. Myślałam, żeby może poszukać ekspertów do pomocy i rozwiązań na przykład w kuchni, które można wykorzystać i są dostępne łatwo. Że mogłabym mówić o tym, jak udzielić pierwszej pomocy. W jaki sposób postępować w danych sytuacjach. Co robić żeby poprawić sobie nastrój. Na niewielu rzeczach się znam, ale jakbym w tym czasie rozmawiała z kimś, kto się zna, to wtedy rzeczywiście mogłoby to nieść [i]jakąś[/o] informację. Rozumiesz? Nie głupie to? - zapytałam jej całkowicie jej opinii ciekawa. A może jakiś podpowiedzi, które miała sama. Mnie na razie myśl ta wydawała się odrealniona jeszcze trochę. Nie spodziewałam się wtedy tej propozycji, ale chciałam zrobić wszystko co da się, żeby nie zawieść nikogo. Żeby mógł z ulgą posłuchać kilku słów. Może czasem, żeby sobie jakoś poprawił humor. Problem był taki, że pomysłów jako takich miałam naprawdę dużo. Opadłam z westchnieniem na łóżko. - Oh! - uniosłam się na ramionach. - Ogród wygląda przyjemniej. - podzieliłam się z nią stwierdzeniem, które powstało w wyniku krótkiego zerknięcia przed chwilą. Uśmiech rozwinął się na moich ustach.
| a no i ten, konsekwencje po Brenyn, nie?
- To jest prawdziwa tragedia. - nie zgodziłam się z nią, unosząc brwi w niezrozumieniu. Zaraz je jednak zmarszczyłam na padające niezrozumiałe słowa. - Nomfeplu? - powtórzyłam po niej z niepewną miną, wyrażającą niezrozumienie i zwątpienie. - No twórcza, chyba. Pomysłowa bardziej. - odpowiedziałam jej jeszcze, potakując krótko głową. Ale brwi nadal mi zmarszczone pozostały, bo to nofeplu mi w głowie dalej siedziało. Zgłoski brzmiały obco jakoś i to było coś, co albo mi uciekło, albo nie słyszałam nigdy. - Wiedziałam. - ucieszyłam się, łapiąc ją za dłonie. - Wiedziałam, że mi pomożesz, tylko… - te smoki zwróciły moją uwagę. I to osiem lat też. Przekręciłam lekko głowę. - Nie uczyłaś się w Hogwarcie? - zapytałam jej odbiegając od tematu, bo chyba jakoś wyszło tak, że temat ten między nami nie zakwitł wcześniej w ogóle. - Strasznie mnie cieszy fakt, że wybrałam odpowiednią do tego osobę. - zgodziłam się z nią kiwając głowa potakująco - ani trochę nie wątpiąc w to, że Celine w istocie była ekspertem. Całkowicie niezachwianą miałam wiarę w to, przez to, jak operowała swoim własnym słowem. Mnie w tym całkowicie biła na głowę. Ale nie przeszkadzało mi to - dlaczego miałoby? Przyjemnie się jej słuchało zawsze po prostu.
- Umm… Hmmm… obojętnie, może być woda. - orzekłam po chwilowym zastanowieniu ruszając za Celine do środka, wchodząc do pokoju w kolorze nieba, kolorze który niosłam we własnych oczach.
- Pan Grey mówił, że mogę o czym chcę w czasie który dostanę. Ale, że gdybym chciała kwestie polityki ruszać, to z rozwagą - sama rozumiesz. - zerknęłam na nią, przysiadając na łóżku rozglądając się wokół. - Mam kilka pomysłów, ale najmocniej, wydaje mi się ludzie potrzebują dobrego słowa. Ale wiesz, samo dobre słowo, nie ze wszystkim może pomóc. Myślałam, żeby może poszukać ekspertów do pomocy i rozwiązań na przykład w kuchni, które można wykorzystać i są dostępne łatwo. Że mogłabym mówić o tym, jak udzielić pierwszej pomocy. W jaki sposób postępować w danych sytuacjach. Co robić żeby poprawić sobie nastrój. Na niewielu rzeczach się znam, ale jakbym w tym czasie rozmawiała z kimś, kto się zna, to wtedy rzeczywiście mogłoby to nieść [i]jakąś[/o] informację. Rozumiesz? Nie głupie to? - zapytałam jej całkowicie jej opinii ciekawa. A może jakiś podpowiedzi, które miała sama. Mnie na razie myśl ta wydawała się odrealniona jeszcze trochę. Nie spodziewałam się wtedy tej propozycji, ale chciałam zrobić wszystko co da się, żeby nie zawieść nikogo. Żeby mógł z ulgą posłuchać kilku słów. Może czasem, żeby sobie jakoś poprawił humor. Problem był taki, że pomysłów jako takich miałam naprawdę dużo. Opadłam z westchnieniem na łóżko. - Oh! - uniosłam się na ramionach. - Ogród wygląda przyjemniej. - podzieliłam się z nią stwierdzeniem, które powstało w wyniku krótkiego zerknięcia przed chwilą. Uśmiech rozwinął się na moich ustach.
| a no i ten, konsekwencje po Brenyn, nie?
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Neala Weasley' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 3
'k6' : 3
Pokiwała głową, bo choć przepadała za atramentowymi śladami słów skapujących z końcówki pióra, za ich kontrolowaną i bezpieczną kwiecistością, to rozmowy twarzą w twarz zawsze sprawiały jej więcej radości. Lubiła móc sięgnąć po ciepło zaprzyjaźnionej skóry, wpatrywać się w znajome oczy, wyłuskując z tarcz tęczówek nitki każdej tonacji koloru, z jakich się składały, słyszeć melodię głosu zmieniającą się w zależności od przeżywanych emocji. A mając u boku Nealę, zawsze wiedziała, że nie będzie jej dane się nudzić. Obserwowanie jej przypominało wodzenie wzrokiem za zwichrzonym, wulgarnie wręcz ekspresyjnym żywiołem, była jak sztorm zalewający deski pokładu sytością rozgorączkowania, wiecznie odczuwająca, do tego stopnia, że Celine nie sądziła, by byle uspokajające zaklęcia mogły wyciszyć naturalne dla niej wrzenie.
- Nie, to zupełnie inny kaliber - uparła się, prawdziwą tragedią była krew zasychająca na płytach chodnikowych, spiętrzone na anonimowych kupkach ciała, niewinni ludzie wpychani do zbyt ciasnych grupowych cel, więźniowie niesłusznie skazani na karę śmierci, to było tragedią, ale nie zdobyła się na wyłuszczenie co dokładnie miała na myśli. Ciche parsknięcie zmyło z jej ust popiół goryczy, jej wątłego ukłucia, które nie zdążyło w pełni rozgorzeć; zacmokała, oparłszy dłonie na biodrach i zadarła podbródek jak zwykła to robić nauczycielka francuskiej literatury pięknej z Beauxbatons. - Żadne nofeple, tylko nom de plume, czyli pseudonim literacki, artystyczny. W tym przypadku radiowy - objaśniła, czując, jak zakamarki jej umysłu rozświetliły się ciepłym światłem docenienia. Schlebiało jej, tak naprawdę, że Neala przyszła z problemem akurat do niej. Że gdy w jej małym świecie wydarzyła się katastrofa, bez zawahania przybiegła akurat do niej, zamiast do Garry'ego czy pana Greya, lepiej zaznajomionych z radiową rzeczywistością. - No nic, twórcza, pomysłowa, na pewno coś na nią zaradzimy - stwierdziła z uśmiechem. Niemożliwe, żeby nie podołały we dwie. - Nie mówiłam ci wcześniej? W Beauxbatons. Byłam Gryfem. U nas podziały na domy wyglądały inaczej, w zależności od dziedzin sztuki, a Gryfom najbliższe były sfery okołomuzyczne, w tym taniec - wspomniała, zanurzając się w miodowej słodyczy wspomnień, których dziś nie przydymiały już nawet złośliwości wymieniane z zazdrosnymi koleżankami. - Smoki władały słowem. Do dziś pamiętam ich pełne desperacji stęknięcia, kiedy walczyli z takimi tragediami - i nigdy im tego nie zazdrościła.
Odłożywszy Ogniomiota na żywozieloną żerdź, podeszła do pomalowanego na biało regału i chwyciła za ucho dzbanka, przelewając wodę do kubka stojącego tuż obok, świeżo zresztą przyniesionego z kuchni, a więc czystego, wymytego z niewidzialnych odcisków jej ust.
- Przyrzekam, że z niego nie piłam - rzuciła solennie i podała Neali naczynie, na którego modrych ściankach płożyły się pąki słoneczników o żółtych, odrobinę wypłowiałych płatkach, po czym również klapnęła na łóżku, podciągając stopy na starannie zaścielony materac. Relacji przyjaciółki słuchała z niegasnącym zainteresowaniem; w ich domu brakowało radia, ale wiedziała, że niektórzy mieszkańcy Doliny Godryka wyposażyli się w te sprzęty na przestrzeni ostatnich miesięcy, nawet w pubie Starego Sue stał odbiornik z zamontowaną w środku pluskwą otwierającą meandry fal na zasięg Ptasiego Radia. Może też powinni w końcu to zrobić? - Och, w ogóle nie głupie! Sama bym cię słuchała nie tylko dlatego, że jesteś mi bliska, a dlatego, że to przede wszystkim wartościowe. Taka pierwsza pomoc chociażby - nie miałabym pojęcia jak się za nią zabrać. Albo jak ugotować coś z niczego, szczególnie jak ma się dzieci pod swoim skrzydłem, dużą rodzinę, którą trzeba wykarmić. Albo co z leśnych darów można jeść, a czego absolutnie unikać - sugerowała, łagodnie stukając palcem wskazującym o podbródek. Bezmiar tematów klarował się z szarej codzienności, ich scenariusze pisały wojna i głód. - Takim pseudonimem właściwie może być wszystko. Zwierzę, słowne skojarzenie, jakaś postać. Na przykład Rzymianie mieli boginię Junonę, która była opiekunką i duchową przewodniczką kobiet - Celine cofnęła się na łóżku i oparła o jego wezgłowie między dwoma poduszkami, na których ułożyła łokcie. - Jak na ciebie patrzę... - zmrużyła oczy, przyglądając się przyjaciółce z lekkim, zabłąkanym w kącikach ust uśmiechem. - Widzę dobrego ducha. Jutrzenkę. Cynamonową pleszkę, albo rudzika, bo też jest ślicznym ptakiem. Widzę brzękotkę tulącą się do ciepła pomocy. Makową akolitkę. Nawet samego Fredericka Ashtona! - z uwielbieniem wzniosła spojrzenie ku sufitowi. Podobnych komplementów baletnice nie ferowały zbyt szczodrze, niewiele nazwisk na brytyjskiej estradzie tańca klasycznego, tej nowożytnej i aktualnej, było gloryfikowanych jak nazwisko Ashtona - jego kompozycje cieszyły się nieustanną popularnością, a sam baletmistrz wyreżyserował choreografię wielu już spektakli, za którymi Celine szczerze przepadała. Neala, mająca prowadzić ludzi ku nowym lub odświeżonym wiadomościom, w jej mniemaniu musiała mieć w sobie coś z choreografa.
- O, zauważyłaś? - ucieszyła się, połechtana spostrzeżeniem przyjaciółki. Odżywający ogród nosił znamiona także jej wkładu, nie tylko w wizji, ale również wykonaniu; teren stał się owocem ich wspólnej z Benem pracy i przyłapywała się na tym, że podczas bezsennych nocy często wyglądała przez szeroko otwarte okno, żeby nasycić oczy zachodzącymi w zieleni zmianami. Powietrze pachniało jakby słodziej, gwiazdy migotały jakby jaśniej. Noc była jakby cichsza, przerywana jedynie rechotem żab z pobliskiej sadzawki, ich skrzekliwymi pieśniami wznoszonymi ku księżycowi. Dom zaczynał być jakby piękniejszy. - A to jeszcze nie koniec - uśmiechnęła się szeroko.
- Nie, to zupełnie inny kaliber - uparła się, prawdziwą tragedią była krew zasychająca na płytach chodnikowych, spiętrzone na anonimowych kupkach ciała, niewinni ludzie wpychani do zbyt ciasnych grupowych cel, więźniowie niesłusznie skazani na karę śmierci, to było tragedią, ale nie zdobyła się na wyłuszczenie co dokładnie miała na myśli. Ciche parsknięcie zmyło z jej ust popiół goryczy, jej wątłego ukłucia, które nie zdążyło w pełni rozgorzeć; zacmokała, oparłszy dłonie na biodrach i zadarła podbródek jak zwykła to robić nauczycielka francuskiej literatury pięknej z Beauxbatons. - Żadne nofeple, tylko nom de plume, czyli pseudonim literacki, artystyczny. W tym przypadku radiowy - objaśniła, czując, jak zakamarki jej umysłu rozświetliły się ciepłym światłem docenienia. Schlebiało jej, tak naprawdę, że Neala przyszła z problemem akurat do niej. Że gdy w jej małym świecie wydarzyła się katastrofa, bez zawahania przybiegła akurat do niej, zamiast do Garry'ego czy pana Greya, lepiej zaznajomionych z radiową rzeczywistością. - No nic, twórcza, pomysłowa, na pewno coś na nią zaradzimy - stwierdziła z uśmiechem. Niemożliwe, żeby nie podołały we dwie. - Nie mówiłam ci wcześniej? W Beauxbatons. Byłam Gryfem. U nas podziały na domy wyglądały inaczej, w zależności od dziedzin sztuki, a Gryfom najbliższe były sfery okołomuzyczne, w tym taniec - wspomniała, zanurzając się w miodowej słodyczy wspomnień, których dziś nie przydymiały już nawet złośliwości wymieniane z zazdrosnymi koleżankami. - Smoki władały słowem. Do dziś pamiętam ich pełne desperacji stęknięcia, kiedy walczyli z takimi tragediami - i nigdy im tego nie zazdrościła.
Odłożywszy Ogniomiota na żywozieloną żerdź, podeszła do pomalowanego na biało regału i chwyciła za ucho dzbanka, przelewając wodę do kubka stojącego tuż obok, świeżo zresztą przyniesionego z kuchni, a więc czystego, wymytego z niewidzialnych odcisków jej ust.
- Przyrzekam, że z niego nie piłam - rzuciła solennie i podała Neali naczynie, na którego modrych ściankach płożyły się pąki słoneczników o żółtych, odrobinę wypłowiałych płatkach, po czym również klapnęła na łóżku, podciągając stopy na starannie zaścielony materac. Relacji przyjaciółki słuchała z niegasnącym zainteresowaniem; w ich domu brakowało radia, ale wiedziała, że niektórzy mieszkańcy Doliny Godryka wyposażyli się w te sprzęty na przestrzeni ostatnich miesięcy, nawet w pubie Starego Sue stał odbiornik z zamontowaną w środku pluskwą otwierającą meandry fal na zasięg Ptasiego Radia. Może też powinni w końcu to zrobić? - Och, w ogóle nie głupie! Sama bym cię słuchała nie tylko dlatego, że jesteś mi bliska, a dlatego, że to przede wszystkim wartościowe. Taka pierwsza pomoc chociażby - nie miałabym pojęcia jak się za nią zabrać. Albo jak ugotować coś z niczego, szczególnie jak ma się dzieci pod swoim skrzydłem, dużą rodzinę, którą trzeba wykarmić. Albo co z leśnych darów można jeść, a czego absolutnie unikać - sugerowała, łagodnie stukając palcem wskazującym o podbródek. Bezmiar tematów klarował się z szarej codzienności, ich scenariusze pisały wojna i głód. - Takim pseudonimem właściwie może być wszystko. Zwierzę, słowne skojarzenie, jakaś postać. Na przykład Rzymianie mieli boginię Junonę, która była opiekunką i duchową przewodniczką kobiet - Celine cofnęła się na łóżku i oparła o jego wezgłowie między dwoma poduszkami, na których ułożyła łokcie. - Jak na ciebie patrzę... - zmrużyła oczy, przyglądając się przyjaciółce z lekkim, zabłąkanym w kącikach ust uśmiechem. - Widzę dobrego ducha. Jutrzenkę. Cynamonową pleszkę, albo rudzika, bo też jest ślicznym ptakiem. Widzę brzękotkę tulącą się do ciepła pomocy. Makową akolitkę. Nawet samego Fredericka Ashtona! - z uwielbieniem wzniosła spojrzenie ku sufitowi. Podobnych komplementów baletnice nie ferowały zbyt szczodrze, niewiele nazwisk na brytyjskiej estradzie tańca klasycznego, tej nowożytnej i aktualnej, było gloryfikowanych jak nazwisko Ashtona - jego kompozycje cieszyły się nieustanną popularnością, a sam baletmistrz wyreżyserował choreografię wielu już spektakli, za którymi Celine szczerze przepadała. Neala, mająca prowadzić ludzi ku nowym lub odświeżonym wiadomościom, w jej mniemaniu musiała mieć w sobie coś z choreografa.
- O, zauważyłaś? - ucieszyła się, połechtana spostrzeżeniem przyjaciółki. Odżywający ogród nosił znamiona także jej wkładu, nie tylko w wizji, ale również wykonaniu; teren stał się owocem ich wspólnej z Benem pracy i przyłapywała się na tym, że podczas bezsennych nocy często wyglądała przez szeroko otwarte okno, żeby nasycić oczy zachodzącymi w zieleni zmianami. Powietrze pachniało jakby słodziej, gwiazdy migotały jakby jaśniej. Noc była jakby cichsza, przerywana jedynie rechotem żab z pobliskiej sadzawki, ich skrzekliwymi pieśniami wznoszonymi ku księżycowi. Dom zaczynał być jakby piękniejszy. - A to jeszcze nie koniec - uśmiechnęła się szeroko.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
- Musimy się zgodzić Celine, że nie zgadzamy się w ogóle. - zdecydowałam więc ostatecznie uznając, że każda z nas może zostać przy własnym zdaniu i że nic się nie stanie, jeśli właśnie w ten sposób wszystko zostanie. Bo to przecież żaden problem nie był. Znaczy no, rozumiałam co prawda, co Celine na myśli mieć mogła. Tragedie różne bywały. I faktycznie w próbowaniu z tymi strasznymi, ta moja wcale straszna mogła się nie wydawać. Ale w tej chwili, to jednak była całkiem poważna tragedia i jako taką należało ją wziąć i traktować. W końcu! Musiałam przecież coś wymyślić, a od jakiegoś czasu siedziałam, myślałam, myślałam, siedziałam i nic mądrego nie umyśliłam. Bo właściwie to tylko ruda mi po głowie chodziło bo tak mnie - odkrywczo - kiedyś przezywano. No i taka prawda była. Ale znów, czy to nie było zbyt oczywiste, zbyt płaskie i łatwe? Czy nie powinno być takie bardziej… tajemnicze, zastanawiające. I czy w istocie powinno odnosić się do części wyglądu? Przecież, mogli się - jeśli wezmę coś powiem nie tak - wziąć i na rudych uwziąć całkiem. Nie to, że teraz było jakoś inaczej, ale no, wiadomo. Parsknięcie padające z ust Celine mnie zaskoczyło. Uniosłam brwi ku górze, spoglądając na nią.
- Non du ple? - powtórzyłam po niej, przekrzywiając głowę, próbując trafić w obco brzmiące głoski. - A to nie mogłaś tak od razu? - zapytałam jej. Czym był pseudonim to wiedziałam nawet. Ale to none donde to nigdy nie. Ale cóż, to brzmiało obco jakoś, może dlatego właśnie.
- Oh, tak, zaradź mnie, Celine. Siedzę i głowię się nad tym z drugi dzień, ale nic dobrego mi do głowy nie przychodzi, wiesz? - pożaliłam się jej, opadając na łóżko, które znajdowało się w jej pokoju, uniosłam spojrzenie na nią, kiedy odpowiadała na kolejne pytanie. - Ojej! - zdziwiłam się szczerze, unosząc ręce, żeby klasnąć w nie kilka razy. - Oh! - ledwie bąknięciami na razie się zachwycałam nad tym co mówiła. - Ale, jak ty się tam z nimi porozumiałaś? Oni chyba nie mówią po angielsku nie? Znasz francuski? Ale oh, ładnie tam jest? Słyszałam, że to naprawdę ładne miejsce. - zwróciłam się do niej widocznie ciekawa tego co i jak i gdzie i jak to wyglądało. Ja to właściwie najdalej w Szkocji byłam. A Francja! - Oh Francja brzmi tak romantycznie. - zachwyciłam się dalej - w końcu, mieli język miłości, bagietki i inne takie, co nie? Zerknęłam na nią czekając na informację, a potem unosząc dłonie żeby odebrać od niej kubek z wodą.
- Nie przeszkadzałoby mi dzielić z tobą jeden. - przyznałam spokojnie, bo nie widziałam żadnego problemu jeśli o to szło. Zdarzało mi się przecież to wcześniej. Nie bałam się przecież jakiś zarazków. Napiłam się, odstawiając kubek na bok. Zdecydowanie wody mi się chciało, było strasznie i niezmiennie gorąco.
- Naprawdę? - zapytałam z kwitnącą na zgłoskach nadzieją. Pokiwałam głową energicznie na jej słowa. Pomysły znajdywały się właściwie same. Jeśli tylko trochę się przysiadło. - Oh Celine, jesteś jak okład, na moje poobijane obawami myśli. - westchnęłam. - Martwiłam się, że to będzie zbyt… wiesz. - nawet nie znajdowałam słowa odpowiedniego, ale no nie chciałam wypaść źle przecież.
- To chyba zbyt aroganckie na pseudonim wziąć imię bogini wiesz? - zastanowiłam się, bo jakoś tak wydawało mi się, że boginie i inne takie to do mnie nie pasują za bardzo. Wyprostowałam się odrobinę, gdy Celine o patrzeniu na mnie mówiła, jakbym chciała dać jej możliwość nic nie przeoczyć. Wydęłam lekko usta, kiwając głową na kolejno padające słowa. Rozważając za i przeciw, cóż, ta Jutrzenka zwróciła moją uwagę. Ale ostatnie słowa sprawiły, że moje brwi uniosły się w górę.
- Fredercia Ashtona? - zapytałam, przekrzywiając głowę. Znalazłam tylko jednego Frederica i z pewnością nie był on Ashtonem. Zmarszczyłam brwi. - Miałaś na myśli aurora? - zapytałam bo właściwie od razu pomyślałam o panu Foxie.
- Widać przecież różnicę. - skomentowała, rozciągając usta w uśmiechu. - Planujesz coś więcej? - zapytała z zainteresowaniem. - Mogę ci pomóc, jeśli będziesz chcieć. - dodałam jeszcze, bo nie widziałam żadnych problemów ku temu.
- Non du ple? - powtórzyłam po niej, przekrzywiając głowę, próbując trafić w obco brzmiące głoski. - A to nie mogłaś tak od razu? - zapytałam jej. Czym był pseudonim to wiedziałam nawet. Ale to none donde to nigdy nie. Ale cóż, to brzmiało obco jakoś, może dlatego właśnie.
- Oh, tak, zaradź mnie, Celine. Siedzę i głowię się nad tym z drugi dzień, ale nic dobrego mi do głowy nie przychodzi, wiesz? - pożaliłam się jej, opadając na łóżko, które znajdowało się w jej pokoju, uniosłam spojrzenie na nią, kiedy odpowiadała na kolejne pytanie. - Ojej! - zdziwiłam się szczerze, unosząc ręce, żeby klasnąć w nie kilka razy. - Oh! - ledwie bąknięciami na razie się zachwycałam nad tym co mówiła. - Ale, jak ty się tam z nimi porozumiałaś? Oni chyba nie mówią po angielsku nie? Znasz francuski? Ale oh, ładnie tam jest? Słyszałam, że to naprawdę ładne miejsce. - zwróciłam się do niej widocznie ciekawa tego co i jak i gdzie i jak to wyglądało. Ja to właściwie najdalej w Szkocji byłam. A Francja! - Oh Francja brzmi tak romantycznie. - zachwyciłam się dalej - w końcu, mieli język miłości, bagietki i inne takie, co nie? Zerknęłam na nią czekając na informację, a potem unosząc dłonie żeby odebrać od niej kubek z wodą.
- Nie przeszkadzałoby mi dzielić z tobą jeden. - przyznałam spokojnie, bo nie widziałam żadnego problemu jeśli o to szło. Zdarzało mi się przecież to wcześniej. Nie bałam się przecież jakiś zarazków. Napiłam się, odstawiając kubek na bok. Zdecydowanie wody mi się chciało, było strasznie i niezmiennie gorąco.
- Naprawdę? - zapytałam z kwitnącą na zgłoskach nadzieją. Pokiwałam głową energicznie na jej słowa. Pomysły znajdywały się właściwie same. Jeśli tylko trochę się przysiadło. - Oh Celine, jesteś jak okład, na moje poobijane obawami myśli. - westchnęłam. - Martwiłam się, że to będzie zbyt… wiesz. - nawet nie znajdowałam słowa odpowiedniego, ale no nie chciałam wypaść źle przecież.
- To chyba zbyt aroganckie na pseudonim wziąć imię bogini wiesz? - zastanowiłam się, bo jakoś tak wydawało mi się, że boginie i inne takie to do mnie nie pasują za bardzo. Wyprostowałam się odrobinę, gdy Celine o patrzeniu na mnie mówiła, jakbym chciała dać jej możliwość nic nie przeoczyć. Wydęłam lekko usta, kiwając głową na kolejno padające słowa. Rozważając za i przeciw, cóż, ta Jutrzenka zwróciła moją uwagę. Ale ostatnie słowa sprawiły, że moje brwi uniosły się w górę.
- Fredercia Ashtona? - zapytałam, przekrzywiając głowę. Znalazłam tylko jednego Frederica i z pewnością nie był on Ashtonem. Zmarszczyłam brwi. - Miałaś na myśli aurora? - zapytałam bo właściwie od razu pomyślałam o panu Foxie.
- Widać przecież różnicę. - skomentowała, rozciągając usta w uśmiechu. - Planujesz coś więcej? - zapytała z zainteresowaniem. - Mogę ci pomóc, jeśli będziesz chcieć. - dodałam jeszcze, bo nie widziałam żadnych problemów ku temu.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nawet w niezgodzie mogło kryć się coś ciepłego - kiedy godziły się na nią razem, jak siostry, prawdziwe siostry zrodzone z tej samej krwi, rosnące pod tym samym dachem. Ta myśl napełniła ją niedowierzaniem, zapatrzona w Nealę półwila otwarła szeroko oczy, po czym uśmiechnęła się pogodnie, muskając palcami nadgarstek przyjaciółki. Dziwną mogło być to reakcją na niemożność dojścia do porozumienia, ale chociaż od dnia wyzwolenia z blaszanych bebechów pociągu minęły już trzy miesiące, wciąż nie mogła się nadziwić, że odmienne opinie i ich głośne akcentowanie nie były powodem do kary. W zatęchłej więziennej celi odmowa albo niezgoda bolały. Nikt nie był tam ciekaw jej poglądów, nikogo nie interesowało jak mocno pulsowały zadane sińce. Brutalnością wypalono z niej obronę swoich przekonań, kiedy więc znalazła się poza murami aresztu, musiała uczyć się od nowa, jak ledwie zrodzone dziecko, że niezgoda nie równała się nienawiści i nadchodzącej naganie. Chciałaby móc teraz wszystko to wyjaśnić Neali, ale głos uwiązł na dnie gardła, powstrzymany być może przez lęk przed obnażeniem najczarniejszego momentu swojej historii; koniec końców przełknęła te emocje, ich słodko-gorzki syrop zsuwający się w dół języka, i skupiła się na prostocie czekającej je tuż za rogiem, w kanwie problemu tu i teraz, nad którym musiały się pochylić.
- Prawie dobrze! Nom de plume - powtórzyła z uporem, powoli artykułując każdą zgłoskę, tak powoli, że babcia, która uczyła ją francuskiego języka na pewno wymownie przewróciłaby oczyma. - Och, tak długo? Trzeba było przyjść do mnie już pierwszego dnia, wiesz, że co dwie głowy, to nie jedna. Ale najważniejsze, że w końcu tu dotarłaś - zaszczebiotała. Kwestia, która spędzała Weasley sen z powiek, syciła Celine dogłębną ekscytacją. Uwielbiała twórcze zadania, nawet takie, w których nie była najlepsza, i dziś musiała wystarczyć, bo nie znalazłyby pod ręką żadnego Smoka w zadaniowej gotowości. Z kolei podniecenie, które ogarnęło po chwili również samą Nealę, sprawiło, że nieco wyżej zadarła podbródek, z zadowoleniem i dumą błądzącymi po kolistych pasmach tęczówek. Zaimponowała jej? Zachwyciła ją? - Mówią tylko po francusku, ale miałam tyle szczęścia, że jedna z moich babć biegle władała tym językiem. Nauczyła mnie wszystkiego, zanim poszłam do szkoły. Znaczy... Nie wszystkiego, ale podstaw, które były wystarczające, żeby reszty dowiedzieć się już w Beauxbatons - zrelacjonowała, rozanielona zainteresowaniem przyjaciółki. Zwykle chętniej wcielała się w rolę słuchacza, niż mówcy, dlatego każdy moment, kiedy role się odwracały, przypominał przedziwny powiew zróżnicowania. - Nel, moja słodka Nel, żałuj, że cię tam nie było! To przepiękny zamek ułożony na alpejskich szczytach, o ścianach białych jak mleko i kobaltowych dachach, i wysokich oknach, do którego transportowały nas wozy zaprzęgnięte w abraksany. Na ogrody spoglądają strzeliste świerki, powietrze na błoniach jest słodkie od woni kwiatów; każda sala wygląda jak małe dzieło sztuki - wspominała głosem kolorowanym czułością. Dni spędzone w szkolnym gmachu były najpiękniejszym okresem jej życia. Owszem, bywała samotna, kiedy koleżanki powłóczyły za nią zazdrosnymi i niechętnymi spojrzeniami, jednak życie było wtedy prostsze, przyjemne, pozbawione goryczy konsekwencji ciągnących się za błędami, którymi dziś gęsto usiała się jej przeszłość. - Podczas każdej świątecznej uczty zjawiają się tam nimfy, by wypełniać salę jadalną śpiewem pięknym jak dzwoneczki - splotła ze sobą obie dłonie i przyłożyła je do piersi, zanurzona w ciepłych głębinach tęsknoty. Gdy wrota Beauxbatons zamknęły się za jej plecami po raz ostatni na ósmym roku, poczuła, jakby odebrano jej kawałek duszy. - Tak bardzo chciałabym ci pokazać to miejsce - westchnęła łagodnie; ale to nie byłoby możliwe.
Ogniomiot wspiął się po gałązce do plamy słońca rozciągniętej na zielonej fakturze liścia, tymczasem Celine sięgnęła po odstawiony przez przyjaciółkę kubek i nalała do niego kolejnej porcji wody, wręcz teatralnie unosząc do ust chłodne szkło. Bez słowa opróżniła naczynie w kilku łykach, uśmiechnąwszy się zadziornie, po czym dołączyła do Weasley na łóżku.
- Ludzie cię pokochają, jestem tego pewna - oświadczyła poważnie. Na końcu języka utkała całe przemówienie o tym, że trema była jedynie marnotrawstwem energii, że kompleksy zajmowały światło, które należało rzucić ku pomysłom na audycje radiowe, lecz spodziewała się, że Neala i tak by jej nie usłuchała. Głos puszczony w eter przez pierwszych kilka nadań najpewniej będzie okrutnie ją stresował, z czasem jednak stanie się to łatwiejsze. Rudowłosa musiała wypracować własną odporność na ten rodzaj lęku. - Taka miłość nie byłaby zła, prawda? - uśmiechnęła się pocieszająco, by potem postukać palcem o podbródek. Z jej ust wydobył się cichy pomruk kontemplacji. - Może masz rację... A te inne? Coś ci się spodobało czy szukamy dalej? - obróciła się w taki sposób, żeby ułożyć się tuż obok przyjaciółki. Ich ramiona stykały się przez chwilę, zanim Celine, podjudzona pytaniem, obróciła się na brzuch; w jej oczach zapłonęła ekscytacja. - Żadnego aurora, a prawdziwego baletmistrza. Wybitnego choreografa! Każdy jego występ może porwać choćby najbardziej oporne tłumy. Jest mistrzem emocji. Coś, co czuć tylko w sercu, ubiera w ruchy ciała. Niestety teraz tworzy w Stanach Zjednoczonych... - cierpiętniczo dotknęła wierzchem dłoni swojego czoła. Utrata Ashtona na rzecz amerykańskich scen złamała jej serce, zazdrościła tancerzom z Nowego Jorku, że mieli go praktycznie na wyciągnięcie ręki.
- Wiesz, marzy mi się więcej klombów i jeszcze jedna jabłonka. Może też jakiś mały ziołowy ogródek - wymieniała, podpierając brodę na nadgarstku i spoglądając w kierunku okna. To, co działo się wokół domu, napawało ją zachwytem; Elric okrutnie to miejsce zaniedbał, lecz nie dziwiła się komuś, który większość swojego dnia spędzał w pracy, oddanemu smokologowi, który w samotni czterech ścian zjawiał się wyłącznie po to, by odpocząć i nakarmić Marlenę. - Właściwie nawet z tym miałam już pomocnika. A raczej ja byłam pomocnikiem - przyznała, wciąż lekko uśmiechnięta. - Mamy gościa, który dochodzi u nas do zdrowia. Bardzo zaradnego i pracowitego człowieka. To on wykonał większość tej pracy, którą widziałaś, nie ja - bo choć wspomnienia mogły zawodzić, pamięci mięśniowej nie dało się oszukać tak łatwo. Ben nie wiedział skąd brała się jego zmyślność, ani kto zaszczepił w nim dryg do prac wokół domu, jego ciało jednak pamiętało.
- Prawie dobrze! Nom de plume - powtórzyła z uporem, powoli artykułując każdą zgłoskę, tak powoli, że babcia, która uczyła ją francuskiego języka na pewno wymownie przewróciłaby oczyma. - Och, tak długo? Trzeba było przyjść do mnie już pierwszego dnia, wiesz, że co dwie głowy, to nie jedna. Ale najważniejsze, że w końcu tu dotarłaś - zaszczebiotała. Kwestia, która spędzała Weasley sen z powiek, syciła Celine dogłębną ekscytacją. Uwielbiała twórcze zadania, nawet takie, w których nie była najlepsza, i dziś musiała wystarczyć, bo nie znalazłyby pod ręką żadnego Smoka w zadaniowej gotowości. Z kolei podniecenie, które ogarnęło po chwili również samą Nealę, sprawiło, że nieco wyżej zadarła podbródek, z zadowoleniem i dumą błądzącymi po kolistych pasmach tęczówek. Zaimponowała jej? Zachwyciła ją? - Mówią tylko po francusku, ale miałam tyle szczęścia, że jedna z moich babć biegle władała tym językiem. Nauczyła mnie wszystkiego, zanim poszłam do szkoły. Znaczy... Nie wszystkiego, ale podstaw, które były wystarczające, żeby reszty dowiedzieć się już w Beauxbatons - zrelacjonowała, rozanielona zainteresowaniem przyjaciółki. Zwykle chętniej wcielała się w rolę słuchacza, niż mówcy, dlatego każdy moment, kiedy role się odwracały, przypominał przedziwny powiew zróżnicowania. - Nel, moja słodka Nel, żałuj, że cię tam nie było! To przepiękny zamek ułożony na alpejskich szczytach, o ścianach białych jak mleko i kobaltowych dachach, i wysokich oknach, do którego transportowały nas wozy zaprzęgnięte w abraksany. Na ogrody spoglądają strzeliste świerki, powietrze na błoniach jest słodkie od woni kwiatów; każda sala wygląda jak małe dzieło sztuki - wspominała głosem kolorowanym czułością. Dni spędzone w szkolnym gmachu były najpiękniejszym okresem jej życia. Owszem, bywała samotna, kiedy koleżanki powłóczyły za nią zazdrosnymi i niechętnymi spojrzeniami, jednak życie było wtedy prostsze, przyjemne, pozbawione goryczy konsekwencji ciągnących się za błędami, którymi dziś gęsto usiała się jej przeszłość. - Podczas każdej świątecznej uczty zjawiają się tam nimfy, by wypełniać salę jadalną śpiewem pięknym jak dzwoneczki - splotła ze sobą obie dłonie i przyłożyła je do piersi, zanurzona w ciepłych głębinach tęsknoty. Gdy wrota Beauxbatons zamknęły się za jej plecami po raz ostatni na ósmym roku, poczuła, jakby odebrano jej kawałek duszy. - Tak bardzo chciałabym ci pokazać to miejsce - westchnęła łagodnie; ale to nie byłoby możliwe.
Ogniomiot wspiął się po gałązce do plamy słońca rozciągniętej na zielonej fakturze liścia, tymczasem Celine sięgnęła po odstawiony przez przyjaciółkę kubek i nalała do niego kolejnej porcji wody, wręcz teatralnie unosząc do ust chłodne szkło. Bez słowa opróżniła naczynie w kilku łykach, uśmiechnąwszy się zadziornie, po czym dołączyła do Weasley na łóżku.
- Ludzie cię pokochają, jestem tego pewna - oświadczyła poważnie. Na końcu języka utkała całe przemówienie o tym, że trema była jedynie marnotrawstwem energii, że kompleksy zajmowały światło, które należało rzucić ku pomysłom na audycje radiowe, lecz spodziewała się, że Neala i tak by jej nie usłuchała. Głos puszczony w eter przez pierwszych kilka nadań najpewniej będzie okrutnie ją stresował, z czasem jednak stanie się to łatwiejsze. Rudowłosa musiała wypracować własną odporność na ten rodzaj lęku. - Taka miłość nie byłaby zła, prawda? - uśmiechnęła się pocieszająco, by potem postukać palcem o podbródek. Z jej ust wydobył się cichy pomruk kontemplacji. - Może masz rację... A te inne? Coś ci się spodobało czy szukamy dalej? - obróciła się w taki sposób, żeby ułożyć się tuż obok przyjaciółki. Ich ramiona stykały się przez chwilę, zanim Celine, podjudzona pytaniem, obróciła się na brzuch; w jej oczach zapłonęła ekscytacja. - Żadnego aurora, a prawdziwego baletmistrza. Wybitnego choreografa! Każdy jego występ może porwać choćby najbardziej oporne tłumy. Jest mistrzem emocji. Coś, co czuć tylko w sercu, ubiera w ruchy ciała. Niestety teraz tworzy w Stanach Zjednoczonych... - cierpiętniczo dotknęła wierzchem dłoni swojego czoła. Utrata Ashtona na rzecz amerykańskich scen złamała jej serce, zazdrościła tancerzom z Nowego Jorku, że mieli go praktycznie na wyciągnięcie ręki.
- Wiesz, marzy mi się więcej klombów i jeszcze jedna jabłonka. Może też jakiś mały ziołowy ogródek - wymieniała, podpierając brodę na nadgarstku i spoglądając w kierunku okna. To, co działo się wokół domu, napawało ją zachwytem; Elric okrutnie to miejsce zaniedbał, lecz nie dziwiła się komuś, który większość swojego dnia spędzał w pracy, oddanemu smokologowi, który w samotni czterech ścian zjawiał się wyłącznie po to, by odpocząć i nakarmić Marlenę. - Właściwie nawet z tym miałam już pomocnika. A raczej ja byłam pomocnikiem - przyznała, wciąż lekko uśmiechnięta. - Mamy gościa, który dochodzi u nas do zdrowia. Bardzo zaradnego i pracowitego człowieka. To on wykonał większość tej pracy, którą widziałaś, nie ja - bo choć wspomnienia mogły zawodzić, pamięci mięśniowej nie dało się oszukać tak łatwo. Ben nie wiedział skąd brała się jego zmyślność, ani kto zaszczepił w nim dryg do prac wokół domu, jego ciało jednak pamiętało.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
W różnych zdaniach nic złego nie było. O ile dało się funkcjonować ze sobą potrafiąc akceptować te zdania różne. Z nich przecież, świat cały się składał. Choć i one różną wagę mieć potrafiły. Niektóre miały ją tak wielką, że ludzie za nią na wojnę szli. I wiedziałam, że ta wojna, która trwała teraz, od której mieliśmy chwilowy oddech nie była o nic. Była o coś ważnego. Była o wolność. Bo sama miała swoje zdanie w tej sprawie. W tej, że krew nie znaczyła człowieka. Szlachetnym się nie rodziło, tylko stawało. Znałam wielu szlachetnych ludzi, którzy może krwi błękitnej nie mieli. Ale czy to czyniło ich gorszymi? Wcale nie. A w oczach innych - jednak tak. I na to, nawet ja nie umiałam się zgodzić. Odwzajemniłam uśmiech Celine, nie rozumiejąc zaskoczenia, które zawisło w jej oczach, ale nie odsuwając ręki, kiedy jej dotknęła. Czasami zdawała mi się tak pewna, a czasami przepełniona strachem. Ale nie zadawałam pytań, znaczy zadawałam, ale nie naciskałam, kiedy odsuwała coś dalej. Bo przecież miała prawo, nie chcieć mówić o wszystkim.
- Nom de plume. - spróbowałam raz jeszcze marszcząc brwi i nos, unosząc tęczówki, kiedy kolejny raz powtórzyłam po niej słowa. - Myślałam że mnie olśni. I was zaskoczę wszystkich, ale no… wyszło jak wyszło. - powiedziałam wzruszając niemrawo ramionami. Bo nie wyszło wcale. A ekscytacja Celine, sprawiała, że wierzyłam że dzisiaj uda nam się dokonać przełomu! Z nią wszystko się dało rozjaśnić.
- GE-NIAL-NE. - powiedziałam, ucieszyłam się, klaszcząc zaraz w obie dłonie. Robiąc krok żeby obrócić się wokół. - Francja brzmi tak romantycznie. - zachwyciłam się, spoglądając na nią gdy mówiła dalej, rozwierając oczy w szczerym zaskoczeniu. - Umiem to sobie wyobrazić. - powiedziałam. - Ten zamek. Alpejskie szczyty. - ręką narysowałam ich kształt. - I okna i świerki. Oh, ależ bym chciała to zobaczyć. - powiedziałam nie potrafiąc ukryć żałości że nie dane mi było. Jednak szkoła, była fajnym miejscem. Hogwart też był imponujący, ale niewiele zdążyłam go naprawdę poznać i zobaczyć. Ale kolejne słowa sprawiły, że moje oczy otworzyły się w niedowierzeniu. - NIMFY?! - zapytałam z niedowierzaniem, oczy mi się prawie na pewno zaświeciły. - Oh, a ja tak bardzo chciałabym je zobaczyć. - zgodziłam się z nią, nie przejmując się, że mówiłam to już chwilę - dosłownie - wcześniej. - Ale trochę już zobaczyłam. - powiedziałam uśmiechając się. W tej opowieści, część mogłabym sobie wyobrazić. A resztę mogła mi przecież domalować, jeśli ją o to poproszę.
- Oby. - powiedziałam, jednak trochę poddenerwowana tą wizją. Bo Celine, to Celine była, ona już mnie lubiła. A obcy ludzie, po drugiej stronie radia - kto wie, może uznają, że jednak nie jestem do lubienia. Albo do słuchania w ogóle. Ale to nie znaczyło, że nie zamierzałam spróbować. Zamierzałam! A jak!
- Jutrzenka. - powiedziałam w końcu, patrząc się na sufit, kiedy opadała obok mnie. Zmarszczyłam lekko nos. - Ale czy to nie próżne sięgnąć tak wysoko? - zapytałam jej przekręcając lekko głowę. - Może powinnam sięgnąć w stronę któregoś z tych ptaków o których mówiłaś. - zastanawiałam się na głos. Spoglądając ku niej, kiedy się przekręciła. - Podziwiasz go. - stwierdziłam jakże odkrywczo, wydymają lekko usta. - Ale wybitny i choreograf chyba do mnie nie pasuje. - powiedziałam, żeby zaśmiać się łagodnie. - Widziałaś go kiedyś? - zapytałam o tego Asztona, czy jak on tam miał.
- Mogę zapytać cioci o sadzonki jak chcesz. - podrzuciłam spokojnie, na zielarstwie nie znałam się jakoś bardzo, ale ciocia znała się lepiej, miała ten swój ogródek za domem no i znała też panią Ballen a ona w ogóle się znała dokładniej. - Oh? Elrica. - zdziwiłam się i strzeliłam od razu, zerkając ku niej. Niecelnie, jak się zaraz okazało. - Ah. - powiedziałam chwilę później po wysłuchaniu jej słów. Uśmiechnęłam się lekko. - To miło z jego strony. - powiedziała wracając spojrzeniem na sufit. - Co mu było? - zapytałam ciekawsko. Ale żeby tej ciekawości widać nie było nie spojrzałam znów na nią.
- Nom de plume. - spróbowałam raz jeszcze marszcząc brwi i nos, unosząc tęczówki, kiedy kolejny raz powtórzyłam po niej słowa. - Myślałam że mnie olśni. I was zaskoczę wszystkich, ale no… wyszło jak wyszło. - powiedziałam wzruszając niemrawo ramionami. Bo nie wyszło wcale. A ekscytacja Celine, sprawiała, że wierzyłam że dzisiaj uda nam się dokonać przełomu! Z nią wszystko się dało rozjaśnić.
- GE-NIAL-NE. - powiedziałam, ucieszyłam się, klaszcząc zaraz w obie dłonie. Robiąc krok żeby obrócić się wokół. - Francja brzmi tak romantycznie. - zachwyciłam się, spoglądając na nią gdy mówiła dalej, rozwierając oczy w szczerym zaskoczeniu. - Umiem to sobie wyobrazić. - powiedziałam. - Ten zamek. Alpejskie szczyty. - ręką narysowałam ich kształt. - I okna i świerki. Oh, ależ bym chciała to zobaczyć. - powiedziałam nie potrafiąc ukryć żałości że nie dane mi było. Jednak szkoła, była fajnym miejscem. Hogwart też był imponujący, ale niewiele zdążyłam go naprawdę poznać i zobaczyć. Ale kolejne słowa sprawiły, że moje oczy otworzyły się w niedowierzeniu. - NIMFY?! - zapytałam z niedowierzaniem, oczy mi się prawie na pewno zaświeciły. - Oh, a ja tak bardzo chciałabym je zobaczyć. - zgodziłam się z nią, nie przejmując się, że mówiłam to już chwilę - dosłownie - wcześniej. - Ale trochę już zobaczyłam. - powiedziałam uśmiechając się. W tej opowieści, część mogłabym sobie wyobrazić. A resztę mogła mi przecież domalować, jeśli ją o to poproszę.
- Oby. - powiedziałam, jednak trochę poddenerwowana tą wizją. Bo Celine, to Celine była, ona już mnie lubiła. A obcy ludzie, po drugiej stronie radia - kto wie, może uznają, że jednak nie jestem do lubienia. Albo do słuchania w ogóle. Ale to nie znaczyło, że nie zamierzałam spróbować. Zamierzałam! A jak!
- Jutrzenka. - powiedziałam w końcu, patrząc się na sufit, kiedy opadała obok mnie. Zmarszczyłam lekko nos. - Ale czy to nie próżne sięgnąć tak wysoko? - zapytałam jej przekręcając lekko głowę. - Może powinnam sięgnąć w stronę któregoś z tych ptaków o których mówiłaś. - zastanawiałam się na głos. Spoglądając ku niej, kiedy się przekręciła. - Podziwiasz go. - stwierdziłam jakże odkrywczo, wydymają lekko usta. - Ale wybitny i choreograf chyba do mnie nie pasuje. - powiedziałam, żeby zaśmiać się łagodnie. - Widziałaś go kiedyś? - zapytałam o tego Asztona, czy jak on tam miał.
- Mogę zapytać cioci o sadzonki jak chcesz. - podrzuciłam spokojnie, na zielarstwie nie znałam się jakoś bardzo, ale ciocia znała się lepiej, miała ten swój ogródek za domem no i znała też panią Ballen a ona w ogóle się znała dokładniej. - Oh? Elrica. - zdziwiłam się i strzeliłam od razu, zerkając ku niej. Niecelnie, jak się zaraz okazało. - Ah. - powiedziałam chwilę później po wysłuchaniu jej słów. Uśmiechnęłam się lekko. - To miło z jego strony. - powiedziała wracając spojrzeniem na sufit. - Co mu było? - zapytałam ciekawsko. Ale żeby tej ciekawości widać nie było nie spojrzałam znów na nią.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
- Pięknie! - pochwaliła jej francuską intonację, wreszcie usatysfakcjonowana brzmieniem wypływającym z gardła Neali. W głowie roztlił się pomysł, by pewnego dnia zaproponować jej naukę tego języka - jego wszystkich chrapliwych zawiłości, bogactwa przemawiającej przez niego poezji. Nie dopuszczała przy tym do siebie ewentualności, że Weasleyównie mogłoby się to nie spodobać; w końcu francuski był najpiękniejszym językiem świata i Celine szczerze wierzyła, że jego znajomość otwierała w umyśle ścieżki nowej wrażliwości, uśpionej w stuleciach przesycającej go sztuki, ukazujące świat w nowych barwach. - Mnie i tak zaskoczyłaś - tym, że będziesz prowadzić takie audycje. A to, że mogę pomóc ci z jakimś ich elementem? To mnie zachwyca - oznajmiła bez skrępowania, ze słodkim uśmiechem wyprężonym na wargach. Nigdy wcześniej nie miała do czynienia z zapleczem radiowym, nie znała technik potrzebnych do zjednania sobie bestii zaklętych w postaci anten, odbiorników i fal, z falami co najwyżej kojarząc bezkresne, obmywające horyzont morze. Neala wprowadzała ją teraz do zamglonej i nieznajomej galaktyki, pozwalała w ogóle okolić ten temat myślami - tak jak i ona podała jej na posrebrzanej tacy wyobrażenie Beauxbatons.
- A ty? Nie wierzę, że nigdy o to nie spytałam. W którym ty byłaś domu? Nie, poczekaj! Zgadnę. W Graffindanie - orzekła, przyzywając na wciąż uśmiechniętą twarz minę myśliciela zanurzającego się w meandrujących strumieniach historii i wiedzy, odczytującego znaki z widzianej przed sobą rzeczywistości. Neala była lwicą, a półwila, choć przeinaczyła przy tym - jak zawsze - nazwę hogwarckiego gniazda, doskonale pamiętała opowieści tkane przez przyjaciół, o brawurze, lojalności i odwadze, ale i sprawiedliwej obronie słabszych. Wypisz wymaluj młoda lady Weasley; choć po chwili brwi Celine zsunęły się w zamyśleniu, poddając skrzypce pierwszego instynktu w wątpliwość. - Albo w Rondleclawie? Jesteś bardzo mądra, pasowałabyś też tam - oceniła, pełnym skupienia wzrokiem wodząc po piegowatej twarzy przyjaciółki, jakby same rysy jej twarzy były zdolne obnażyć rozwiązanie zagadki. Och, jak trudne zadanie stało przed Tiarą Przydziału! Z jej gardła uciekł też cichy chichot, gdy z takim entuzjazmem Neala powtórzyła wieść o nimfach ściągających do Beauxbatons, by umilić swym śpiewem celebrację ważnych świąt. Pod strzelistym zamkowym dachem te melodie dźwięczały jak pieśni najpiękniejszego żywiołu, jak wiatr i senny deszcz ubrane w nuty. - Z nimi nic i nikt nie może się równać - zapewniła pogodnie - nie dość, że ich głosy miały w sobie efemeryczną harmonię, to lica wydawały się być rzeźbione dłutem najwprawniejszego rzeźbiarza, tak kobiece, ujmujące i błogie, jak sny obleczone ludzką skórą, jak marzenia ubrane w fizyczność.
Ułożona na łóżku obok Neali, obróciła głowę, by prześledzić wzrokiem leniwą wędrówkę Ogniomiota, który wspinał się w górę żywo zielonej łodygi, podążając za plamami słońca nabłyszczającymi jego ulubione miejsca. W tym czasie spod poduszki wychynęła Sasanka, puszek pigmejski o lawendowym umaszczeniu, zbudzona z popołudniowej drzemki. Stworzenie wydało z siebie cichy piskliwy dźwięk i wdrapało się na ramię Weasleyówny, przyglądając się gościowi onyksowymi paciorkowatymi oczyma, i trąciła nosem piegowaty policzek.
- A po co należy sięgać, jeśli nie po wysokości? - półwila podchwyciła pytanie przyjaciółki. - Za czymś trzeba gonić, za jakimś ideałem, czymkolwiek miałby być. Za butami, do których chce się dorosnąć. Jak dla mnie i tak już teraz masz wiele z jutrzenki - ale to ty masz czuć się dobrze z tym pseudonimem, Nel. To tobie musi odpowiadać, to twoim emocjom ma być z nim najwygodniej. A twoje serce pewnie dokonało już wyboru - wzruszyła lekko ramionami, bawiąc się z rąbkiem sukienki, podczas gdy jej głos zabarwił się czułym ciepłem. Choćby chciała, nie mogła podjąć tej decyzji za nią - a Merlin świadkiem, że istotnie chciała.
- Jego samego w tańcu? Tylko raz. Ale widziałam sporo baletów, które wyreżyserował. Niektóre więcej niż raz - szepnęła konspiracyjnie, z policzkami pokrytymi tchnieniem rumieńca, jak gdyby wyznawała Neali warty dochowania sekret, po czym jej oczy zabłysły wdzięcznym podekscytowaniem, a pukle jasnych włosów załaskotały ramiona, gdy ochoczo kiwała na propozycję przyjaciółki. Ogrody jej cioci były przepiękne, może nie miały w sobie pysznej, egzaltowanej elegancji charakterystycznej dla szlacheckich ogrodów, które zdążyła poznać i sobie wyobrazić, lecz w ten domowy i pełen miłości sposób jawiły się jako znacznie bardziej wartościowe. Celine nie miała cienia wątpliwości co do tego, że rośliny przy domu w Ottery St. Catchpole były zdrowe i szczęśliwe, jak szczęśliwe mogły być tylko drzewa, krzewy i kwiaty. - Nie, nie! Elric zupełnie nie ma do tego ręki. Czasem mam wrażenie, że zabrał smokom trochę ich spopielającej siły, bo rośliny więdną na sam jego widok - zaśmiała się wesoło, wsuwając za ucho srebrzysty kosmyk, jednak po chwili z jej twarzy zszedł ślad beztroski, zastąpiony przez markotną, posępną powagę. Jej spojrzenie wystygło, myśli popędziły w stronę zniszczonego, zakrwawionego ciała, obtoczonego fetorem, który niemalże po dziś dzień czuła w nozdrzach. Fetorem śmierci. - Zrobiono mu wielką krzywdę - westchnęła cicho, paznokciami wodząc po skórze przedramienia. Ich obłe krawędzie pozostawiały w mlecznej fakturze jasnoczerwone pręgi, jakby coś łaskotało ją od środka i nie było zdolne wydostać się na powierzchnię; robactwo zrodzone z lęku i traum. - Ale to przykra i mętna historia. Najważniejsze, że dziś czuje się lepiej.
- A ty? Nie wierzę, że nigdy o to nie spytałam. W którym ty byłaś domu? Nie, poczekaj! Zgadnę. W Graffindanie - orzekła, przyzywając na wciąż uśmiechniętą twarz minę myśliciela zanurzającego się w meandrujących strumieniach historii i wiedzy, odczytującego znaki z widzianej przed sobą rzeczywistości. Neala była lwicą, a półwila, choć przeinaczyła przy tym - jak zawsze - nazwę hogwarckiego gniazda, doskonale pamiętała opowieści tkane przez przyjaciół, o brawurze, lojalności i odwadze, ale i sprawiedliwej obronie słabszych. Wypisz wymaluj młoda lady Weasley; choć po chwili brwi Celine zsunęły się w zamyśleniu, poddając skrzypce pierwszego instynktu w wątpliwość. - Albo w Rondleclawie? Jesteś bardzo mądra, pasowałabyś też tam - oceniła, pełnym skupienia wzrokiem wodząc po piegowatej twarzy przyjaciółki, jakby same rysy jej twarzy były zdolne obnażyć rozwiązanie zagadki. Och, jak trudne zadanie stało przed Tiarą Przydziału! Z jej gardła uciekł też cichy chichot, gdy z takim entuzjazmem Neala powtórzyła wieść o nimfach ściągających do Beauxbatons, by umilić swym śpiewem celebrację ważnych świąt. Pod strzelistym zamkowym dachem te melodie dźwięczały jak pieśni najpiękniejszego żywiołu, jak wiatr i senny deszcz ubrane w nuty. - Z nimi nic i nikt nie może się równać - zapewniła pogodnie - nie dość, że ich głosy miały w sobie efemeryczną harmonię, to lica wydawały się być rzeźbione dłutem najwprawniejszego rzeźbiarza, tak kobiece, ujmujące i błogie, jak sny obleczone ludzką skórą, jak marzenia ubrane w fizyczność.
Ułożona na łóżku obok Neali, obróciła głowę, by prześledzić wzrokiem leniwą wędrówkę Ogniomiota, który wspinał się w górę żywo zielonej łodygi, podążając za plamami słońca nabłyszczającymi jego ulubione miejsca. W tym czasie spod poduszki wychynęła Sasanka, puszek pigmejski o lawendowym umaszczeniu, zbudzona z popołudniowej drzemki. Stworzenie wydało z siebie cichy piskliwy dźwięk i wdrapało się na ramię Weasleyówny, przyglądając się gościowi onyksowymi paciorkowatymi oczyma, i trąciła nosem piegowaty policzek.
- A po co należy sięgać, jeśli nie po wysokości? - półwila podchwyciła pytanie przyjaciółki. - Za czymś trzeba gonić, za jakimś ideałem, czymkolwiek miałby być. Za butami, do których chce się dorosnąć. Jak dla mnie i tak już teraz masz wiele z jutrzenki - ale to ty masz czuć się dobrze z tym pseudonimem, Nel. To tobie musi odpowiadać, to twoim emocjom ma być z nim najwygodniej. A twoje serce pewnie dokonało już wyboru - wzruszyła lekko ramionami, bawiąc się z rąbkiem sukienki, podczas gdy jej głos zabarwił się czułym ciepłem. Choćby chciała, nie mogła podjąć tej decyzji za nią - a Merlin świadkiem, że istotnie chciała.
- Jego samego w tańcu? Tylko raz. Ale widziałam sporo baletów, które wyreżyserował. Niektóre więcej niż raz - szepnęła konspiracyjnie, z policzkami pokrytymi tchnieniem rumieńca, jak gdyby wyznawała Neali warty dochowania sekret, po czym jej oczy zabłysły wdzięcznym podekscytowaniem, a pukle jasnych włosów załaskotały ramiona, gdy ochoczo kiwała na propozycję przyjaciółki. Ogrody jej cioci były przepiękne, może nie miały w sobie pysznej, egzaltowanej elegancji charakterystycznej dla szlacheckich ogrodów, które zdążyła poznać i sobie wyobrazić, lecz w ten domowy i pełen miłości sposób jawiły się jako znacznie bardziej wartościowe. Celine nie miała cienia wątpliwości co do tego, że rośliny przy domu w Ottery St. Catchpole były zdrowe i szczęśliwe, jak szczęśliwe mogły być tylko drzewa, krzewy i kwiaty. - Nie, nie! Elric zupełnie nie ma do tego ręki. Czasem mam wrażenie, że zabrał smokom trochę ich spopielającej siły, bo rośliny więdną na sam jego widok - zaśmiała się wesoło, wsuwając za ucho srebrzysty kosmyk, jednak po chwili z jej twarzy zszedł ślad beztroski, zastąpiony przez markotną, posępną powagę. Jej spojrzenie wystygło, myśli popędziły w stronę zniszczonego, zakrwawionego ciała, obtoczonego fetorem, który niemalże po dziś dzień czuła w nozdrzach. Fetorem śmierci. - Zrobiono mu wielką krzywdę - westchnęła cicho, paznokciami wodząc po skórze przedramienia. Ich obłe krawędzie pozostawiały w mlecznej fakturze jasnoczerwone pręgi, jakby coś łaskotało ją od środka i nie było zdolne wydostać się na powierzchnię; robactwo zrodzone z lęku i traum. - Ale to przykra i mętna historia. Najważniejsze, że dziś czuje się lepiej.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Zadowolony uśmiech rozciągnął się na moich ustach kiedy w końcu wzięłam i poprawnie te diplumy powiedziałam. Łatwe to nie było, ale lubiłam nowych rzeczy się uczyć, a sama nazwa po francusku brzmiała lepiej - romantycznej tak nawet. Nabierała jakiegoś rodzaju tajemniczości niż zwykły przydomek. Celine musiała w ten sam sposób na to patrzeć inaczej przecież by nie sięgała do francuskiego, prawda?
- Sama jestem jeszcze zaskoczona! - powiedziała i widocznie było widać, że do końca całkowicie nie wierzę w to wszystko. Bo nadal to było jakieś świeże i nowe - dziwacznie odrealnione całkiem. Bo że ja, to się nie spodziewałam przecież. Kiedyś, wcześniej, słyszałam tych ludzi w radio i czasem myślałam nawet, że fajnie by było tak wziąć i do ludzi wielu mówić, przekazać im coś, może podnieść na duchu - a teraz, to miała być rzeczywistość. - Przeczucie pchnęło mnie ku tobie. - orzekłam z pewnością. Bo tak czułam, że to dobry wybór będzie. Liddy też złym by nie była jak tak dumałam dalej - ale o Celine pomyślałam pierwszej i do niej po prostu przyszłam. Znaczy, najpierw zapowiedziałam się listem, bo tak wypada żeby kogoś nie zaskoczyć, czy nie przeszkodzić mu jak zajęty jest własnym życiem i czasu akurat nie ma.
Kiedy pytanie o dom wypadło z jej ust otworzyłam usta, a zaraz brwi mi się uniosły ku górze, bym wybuchnęła śmiechem. Graffindan? Pokręciłam głową czując łzy cisnące się do oczu, ale kolejna nazwa domu jeszcze mocniej mnie rozśmieszyła.
- Oh, kochana. W Hogwarcie, nie ma żadnych domów o tej nazawie. - wyjaśniłam jej z czułością, bo nie śmiałam się z niej, tylko z przekręconej nazwy. Najbliżej będzie Ravenclaw i Gryffindor, jest jeszcze Slytherin i Hufflepuff. Wszystkie nazwy pochodzą od nazwis założycieli szkoły, wiesz? - zapytałam jej, przysiadając na łóżku. Wzięłam wdech w płuca zerkając za okno, cóż. - Tiara wybrała dla mnie Gryffindor - nie jest to takie zadziwiające, wiesz? - zapytałam jej rozciągając usta w uśmiechu - Wielu Weasleyów w nim było. Brendan, Wuja, Tata, długo by tak wymieniać. - zatrzymałam się szybko wzruszając lekko ramionami. - Ale w szkole byłam tylko rok. Brendan nie chciał żebym była w niej, kiedy była w rękach G-Grindelwalda. - mimowolnie jednak wzdrygnęłam się, czując dreszcz przebiegający po ramionach. - Od tamtego czasu mam domowe nauczanie. - wyznałam wzruszając ramionami, dźwigając się znów na nogi, przesuwając prawie tanecznie. - Nie narzekam, kuzyneczki wiele mi powiedziały i pokazały, kuzyni zresztą też, ale czasem… - urwałam spoglądając na piękną twarz Celine. - …czasem żałuję, że ominęło mnie to wszystko. Przyjaźnie, wspólne lekcje, wspólne pisanie egzaminów, nauka do nich. - Uniosłam ręce zaplatając je za głową. - Ale! - dodałam jeszcze. - Ale no, było jak było - wiem czemu, to ważne. - dodałam jeszcze rozciągając łagodnie usta na wspomnienia Celine. - Oh, sądzę, że z nimfami równać się możesz spokojnie. - nie zgodziłam się z nią wypowiadając lekko zazdrosną prawdę. Celine śliczna była, jak sen, jak coś nierealnego całkiem. Jakby ktoś idealność wskazać miał to wskazałby pewnie ją bez wahania jakiegokolwiek. Opadłam na łóżko, przekręcając głowę, kiedy wila znalazła się obok mnie.
- Oh? - wypadło z moich ust, kiedy puszek pojawił się na moim ramieniu. Zaśmiałam się lekko na zaczepkę, unosząc rękę, wysuwając palec, żeby pogłaskać Sasankę - choć że sasanką była, nie wiedziałam nawet. - To puszek? - upewniłam się, zerkając w stronę przyjaciółki. Zaraz milknąc, żeby wysłuchać jej słów. Odwróciłam spojrzenie zerkając na sufit. Marszcząc rude brwi, rozciągając łagodnie cienkie wargi.
- Jutrzenka więc. - zgodziłam się w końcu potakując lekko głową. Niech będzie, dorosnę do jej butów, to wielkości, do czego będzie trzeba. Chyba nie było co dłużej myśleć, bo więcej nic bym przecież tak czy siak nie wymyśliła. A Jutrzenka podobała mi się, ładnie brzmiała, może mogła do mnie pasować. Może ja dopasuje się w końcu do niej.
- Naprawdę kochasz taniec, co? - zapytałam się Celine, zerkając na nią. Pamiętałam przecież jak pięknie się ruszała - znaczy pamiętać nie trzeba było bo spojrzeć wystarczyło. Zawsze miękko i z gracją, nie to ja, jak kloc. Ale wtedy na ognisku gdy tańczyłam, oczy z zazdrością za nią szły moje, bo wiedziałam, że tak wyglądać - nawet nie w wyglądzie, ale tańcu - to nie będę nigdy raczej. - Może powinniśmy się wybrać kiedyś razem, na balet jakiś. - zaproponowałam jej przekrzywiając głowę. - Bilety pewnie trochę kosztują, ale jak odłożymy to damy radę, jeśli… no jakieś poza Londynem są? - zawahałam się, bo nie wiedziałam w sumie. Brendan nigdy na nic takiego nie wpadł a ja wolałam się uczyć, niż tańce oglądać. Ale Celine, zdawała się naprawdę widzieć w nich więcej, a ja chciałam z nią raz to podzielić - może samej też zrozumieć.
- Brendan tak samo ma… miał. - poprawiłam się, ale po krótkim śmiechu na chwilę twarz mi poważniejsza się zrobiła. Jeszcze nie do końca i nie całkiem pogodzona z tym, że go może nie być już całkiem i naprawdę. Że zostałam sama. Całkowicie sama, czasem nawet samotna. Wróciłam jednak myślą do rozmowy. Strapiona słowami które padły. - Przy słońcu którym jesteś z pewnością łatwiej dostrzec niebo. - orzekłam spoglądając w stronę jasnowłosej przyjaciółki. Dla mnie nim była - lśniła - mimo, że też wiedziałam przecież że nie miała lekko. Ale podziwiałam ją za to, że walczyła, że poradziła sobie, że chciała przebywać ze mną. - Dobrze mi tu z tobą. - mruknęłam, przesuwając się powoli na bok, żeby twarz na nią skierować, uważając na puszka małego. - Aż żal do domu się zbierać. - dodałam cicho. Ale wiedziałam, że niedługo będę musiała, bo jeszcze czekała mnie nauka przecież.
- Sama jestem jeszcze zaskoczona! - powiedziała i widocznie było widać, że do końca całkowicie nie wierzę w to wszystko. Bo nadal to było jakieś świeże i nowe - dziwacznie odrealnione całkiem. Bo że ja, to się nie spodziewałam przecież. Kiedyś, wcześniej, słyszałam tych ludzi w radio i czasem myślałam nawet, że fajnie by było tak wziąć i do ludzi wielu mówić, przekazać im coś, może podnieść na duchu - a teraz, to miała być rzeczywistość. - Przeczucie pchnęło mnie ku tobie. - orzekłam z pewnością. Bo tak czułam, że to dobry wybór będzie. Liddy też złym by nie była jak tak dumałam dalej - ale o Celine pomyślałam pierwszej i do niej po prostu przyszłam. Znaczy, najpierw zapowiedziałam się listem, bo tak wypada żeby kogoś nie zaskoczyć, czy nie przeszkodzić mu jak zajęty jest własnym życiem i czasu akurat nie ma.
Kiedy pytanie o dom wypadło z jej ust otworzyłam usta, a zaraz brwi mi się uniosły ku górze, bym wybuchnęła śmiechem. Graffindan? Pokręciłam głową czując łzy cisnące się do oczu, ale kolejna nazwa domu jeszcze mocniej mnie rozśmieszyła.
- Oh, kochana. W Hogwarcie, nie ma żadnych domów o tej nazawie. - wyjaśniłam jej z czułością, bo nie śmiałam się z niej, tylko z przekręconej nazwy. Najbliżej będzie Ravenclaw i Gryffindor, jest jeszcze Slytherin i Hufflepuff. Wszystkie nazwy pochodzą od nazwis założycieli szkoły, wiesz? - zapytałam jej, przysiadając na łóżku. Wzięłam wdech w płuca zerkając za okno, cóż. - Tiara wybrała dla mnie Gryffindor - nie jest to takie zadziwiające, wiesz? - zapytałam jej rozciągając usta w uśmiechu - Wielu Weasleyów w nim było. Brendan, Wuja, Tata, długo by tak wymieniać. - zatrzymałam się szybko wzruszając lekko ramionami. - Ale w szkole byłam tylko rok. Brendan nie chciał żebym była w niej, kiedy była w rękach G-Grindelwalda. - mimowolnie jednak wzdrygnęłam się, czując dreszcz przebiegający po ramionach. - Od tamtego czasu mam domowe nauczanie. - wyznałam wzruszając ramionami, dźwigając się znów na nogi, przesuwając prawie tanecznie. - Nie narzekam, kuzyneczki wiele mi powiedziały i pokazały, kuzyni zresztą też, ale czasem… - urwałam spoglądając na piękną twarz Celine. - …czasem żałuję, że ominęło mnie to wszystko. Przyjaźnie, wspólne lekcje, wspólne pisanie egzaminów, nauka do nich. - Uniosłam ręce zaplatając je za głową. - Ale! - dodałam jeszcze. - Ale no, było jak było - wiem czemu, to ważne. - dodałam jeszcze rozciągając łagodnie usta na wspomnienia Celine. - Oh, sądzę, że z nimfami równać się możesz spokojnie. - nie zgodziłam się z nią wypowiadając lekko zazdrosną prawdę. Celine śliczna była, jak sen, jak coś nierealnego całkiem. Jakby ktoś idealność wskazać miał to wskazałby pewnie ją bez wahania jakiegokolwiek. Opadłam na łóżko, przekręcając głowę, kiedy wila znalazła się obok mnie.
- Oh? - wypadło z moich ust, kiedy puszek pojawił się na moim ramieniu. Zaśmiałam się lekko na zaczepkę, unosząc rękę, wysuwając palec, żeby pogłaskać Sasankę - choć że sasanką była, nie wiedziałam nawet. - To puszek? - upewniłam się, zerkając w stronę przyjaciółki. Zaraz milknąc, żeby wysłuchać jej słów. Odwróciłam spojrzenie zerkając na sufit. Marszcząc rude brwi, rozciągając łagodnie cienkie wargi.
- Jutrzenka więc. - zgodziłam się w końcu potakując lekko głową. Niech będzie, dorosnę do jej butów, to wielkości, do czego będzie trzeba. Chyba nie było co dłużej myśleć, bo więcej nic bym przecież tak czy siak nie wymyśliła. A Jutrzenka podobała mi się, ładnie brzmiała, może mogła do mnie pasować. Może ja dopasuje się w końcu do niej.
- Naprawdę kochasz taniec, co? - zapytałam się Celine, zerkając na nią. Pamiętałam przecież jak pięknie się ruszała - znaczy pamiętać nie trzeba było bo spojrzeć wystarczyło. Zawsze miękko i z gracją, nie to ja, jak kloc. Ale wtedy na ognisku gdy tańczyłam, oczy z zazdrością za nią szły moje, bo wiedziałam, że tak wyglądać - nawet nie w wyglądzie, ale tańcu - to nie będę nigdy raczej. - Może powinniśmy się wybrać kiedyś razem, na balet jakiś. - zaproponowałam jej przekrzywiając głowę. - Bilety pewnie trochę kosztują, ale jak odłożymy to damy radę, jeśli… no jakieś poza Londynem są? - zawahałam się, bo nie wiedziałam w sumie. Brendan nigdy na nic takiego nie wpadł a ja wolałam się uczyć, niż tańce oglądać. Ale Celine, zdawała się naprawdę widzieć w nich więcej, a ja chciałam z nią raz to podzielić - może samej też zrozumieć.
- Brendan tak samo ma… miał. - poprawiłam się, ale po krótkim śmiechu na chwilę twarz mi poważniejsza się zrobiła. Jeszcze nie do końca i nie całkiem pogodzona z tym, że go może nie być już całkiem i naprawdę. Że zostałam sama. Całkowicie sama, czasem nawet samotna. Wróciłam jednak myślą do rozmowy. Strapiona słowami które padły. - Przy słońcu którym jesteś z pewnością łatwiej dostrzec niebo. - orzekłam spoglądając w stronę jasnowłosej przyjaciółki. Dla mnie nim była - lśniła - mimo, że też wiedziałam przecież że nie miała lekko. Ale podziwiałam ją za to, że walczyła, że poradziła sobie, że chciała przebywać ze mną. - Dobrze mi tu z tobą. - mruknęłam, przesuwając się powoli na bok, żeby twarz na nią skierować, uważając na puszka małego. - Aż żal do domu się zbierać. - dodałam cicho. Ale wiedziałam, że niedługo będę musiała, bo jeszcze czekała mnie nauka przecież.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Zszokowała ją wiadomość Neali, czyżby wykreślono te domy z rejestru szkoły? Musiało do tego dojść przed kadencją rudowłosej w szkockim zamczysku, skoro ich nie kojarzyła, i pod pewnym względem miało to sens: do tej pory Hogwart wyłonił się przed nią z opowieści starszych kolegów, mających możliwość poznać tylko zamierzchłe, najwyraźniej nieaktualne już tradycje. Lecz skoro o tradycjach mowa, pamiętała, że wychwalali hogwarckie przywiązanie do ich pielęgnacji, więc dlaczego akademia zdecydowała się zrezygnować nie z jednego, a aż z dwóch domów ściśle powiązanych z tamtejszą historią? Przedziwne, w Beauxbatons nigdy by do czegoś takiego nie dopuszczono. Już otwierała usta, żeby zaznaczyć to z francuską dumą, z umiłowaniem alpejskiej stateczności i dormitoryjnej stabilizacji, kiedy Weasley wyjaśniła, że to nie domy zostały unicestwione, tylko półwila przekręciła ich nazwy.
- Och, one są za trudne! Z niczym mi się nie kojarzą - poskarżyła się z teatralnie zbolałą miną; może poza Ravenclawem, on jako jedyny rysował przejrzysty obraz swoich konotacji, ale reszta? Zapamiętanie ich zwierzęcych patronów przyszło jej znacznie łatwiej, przywodziło na myśl Beauxbatons, delikatnie zacierając granicę pomiędzy dwoma placówkami. - Niemal jak wasz dom rodzinny - podsumowała z uśmiechem. Lubiła słuchać o Weasleyach, poznawać ich nietypowe, szlacheckie korzenie, pełne życzliwości i szczodrości, która stawiała ich bliżej zwyczajnego mieszkańca Wysp, niż wychuchanych paniczy i wypudrowanych dam. Dziś każdego członka tej rodziny wyobrażała sobie przez pryzmat Neali i jej wujostwa, nie zdziwiło jej więc, że przyjaciółka trafiła akurat do Domu Lwa. Zasmucała jedynie wieść, że spędziła tam rok. Jak musiała się czuć, gdy przyjaciele ruszali w drogę, by rozpocząć drugą klasę, a ona zostawała w domu, osamotniona i odcięta od zaklętego, żyjącego własnym magicznym życiem zamku? Grindelwald był złym człowiekiem, niebezpiecznym, decyzja brata Neali była więc rozsądna, a mimo to nie mogła nie sięgnąć do jej dłoni, by czule przesunąć opuszkami po jej wierzchu. - To zupełnie nie to samo, ale, wiesz, jeszcze możesz to wszystko przeżyć. Małą namiastkę. Przyjaźnie już masz, co do tego nie ma żadnych wątpliwości, ale egzaminy, moja droga, ci przygotujemy - oznajmiła z przebiegłym, lisim lśnieniem w oku. - Pomyślmy. Słyszałam, że Steff jest biegły w transmutacji, więc mógłby przeprowadzić z niej test, Marcel może z lotu na miotle? Albo każde z nas wybierze sobie dziedzinę magii czy nauki i opracujemy ci sprawdziany. Pewnie sami będziemy się musieli do nich najpierw przygotować, ja na pewno... Ale dzięki temu będziesz miała prawdziwe egzaminy - błysnęły ukazane w promiennym uśmiechu zęby, gdy, zadowolona i natchniona, rozsnuwała przed Nealą wizję małego teatru. Ani przyjaciele, ani tym bardziej ona sama nie byliby w stanie odtworzyć odpowiednich schematów sprawdzania wiedzy, jednak liczyło się przeżycie - otoczka mająca napełnić Weasley drobnym napięciem. Za oblanie takiego sprawdzianu musiałaby być przewidziana jakaś kara, za ich zdanie - nagroda, być może równie symboliczna, jak całe przedsięwzięcie. - No i twoi najbliżsi też mogliby pomóc. Założę się, że ciocia przygotowałaby ci taki zestaw pytań, że poczułabyś całą mnogość egzaminacyjnych emocji - zachichotała melodyjnie, wsuwając za ucho srebrny kosmyk. - Chciałabyś? - bo to od niej zależało, o jej przyjemność chodziło, dla niej wkułaby treść zielarskich podręczników i znalazła odpowiednie zagadnienia, by stworzyć z nich arkusz.
Skuszona drobinami kreatywnej inspiracji unoszącymi się w powietrzu Sasanka wychynęła spod pieleszy i wdrapała się na ramię Neali, popiskując jakby w aprobacie. Celine pokiwała głową, oglądając, jak niuchający puszek zbliżał się do nosa przyjaciółki, najpewniej rozglądający się za przekąską, ale kiedy długi, różowawy język mlasnął w przestrzeni tuż przy piegowatej skórze, zwierzątko zrozumiało, że musi obejść się smakiem i wydało z siebie wtedy krótkie, markotne kwilenie. Lepiej tak, niż gdyby nagle miało zacząć się posilać.
- Tak, Sasanka. I wygląda na to, że cię lubi - oceniła z zadowoleniem. Neala miała w sobie coś, co zdawało się zjednywać stworzenia wszelkiej maści. - Za to ja w ogóle nie lubię jej diety... Zdradzić ci sekret? Dlatego kładę ją na Elriku, kiedy drzemie - szepnęła konspiracyjnie, z chochliczym migotem w różnokolorowych tęczówkach. Brat nic o tym nie wiedział i wątpiła, by był zachwycony, że język domowego puszka wędrował w górę jego nozdrzy, na szczęście jednak ani razu się przy tym nie zbudził.
Jutrzenka, brzmienie pseudonimu ubrane w barwę głosu Weasley przeszyło ją dreszczem radości. Nie spodziewała się, że pójdzie im tak szybko, Smoki niejednokrotnie głowiły się nad nom de plume całymi dniami, niektóre wręcz tygodniami, tymczasem one potrzebowały na to zaledwie kilkunastu minut liczonych od wejścia do finalizacji, cóż to był z nich za duet. - Jutrzenka - powtórzyła, od nowa smakując każdą zgłoskę, jakby teraz, po podjęciu decyzji, doznanie miało być inne. - Szanowni państwo, z radiowej wieży mówi do państwa Jutrzenka, dziś porozmawiamy o tym, dlaczego Frederick Ashton ma tak piękny profil - modelowała te słowa dramatycznie, scenicznie, nachylając się do nieistniejącego mikrofonu i przywdziewając poważny wyraz twarzy, zanim wybuchła perlistym śmiechem. Tak bardzo cieszyła się, że mogła jej pomóc, na coś się przydać. Jeszcze bardziej natomiast cieszyła ją myśl, że Neala miała coś nowego, w tym zamierzała spróbować swoich sił, coś nietypowego, intrygującego i szalenie trudnego, coś, w czym miała predyspozycje prawdziwie rozwinąć skrzydła. Zamrugała, gdy przyjaciółka zaproponowała potem wspólne wyjście do opery, na baletowy spektakl, a serce momentalnie rozegrało w piersi przepiękną, przyspieszoną balladę. - Naprawdę? - upewniła się. - Och, tak, jest ich kilka, na przykład jeden duży i bardzo sławny w Birmingham. Tylko to na pewno trochę by kosztowało... - przygryzła lekko dolną wargę, wstyd musnął policzki rumieńcem. Kiedyś nie zastanawiałaby się zbyt długo, czy przeznaczyć wypłatę na bilet, teraz jednak drożało wszystko, a pieniądze topniały. Wychyliła się na łóżku i przylgnęła do Neali, opierając brodę o jej ramię. - Zróbmy to - przytaknęła płomiennie. - Pozbierajmy tak, żeby nie narazić taką wycieczką na szwank innych wydatków, i zanurzmy się w tym świecie. Nawet nie wiesz, jaka jestem teraz szczęśliwa - szepnęła, czując zacieśniające się na gardle wzruszenie na samą myśl o eterycznych balerinach, pełnej emocji muzyce i niepowtarzalnej atmosferze chwytającej za duszę. Żyła dla tego. Dla tych doznań, dla tych widoków, dla tego tańca. Żywiła się nim i oddawała mu całą siebie, była z niego zbudowana, krążył w jej krwi i tworzył kości.
Ponownie ujęła dłoń Neali, gdy ta wspomniała o bracie, splatając razem ich palce i unosząc złączone dłonie ponad ich głowy, wysoko w powietrze, tak jakby mogły nimi dotknąć chmur. Nie była sama. Nigdy nie będzie sama, nawet jeśli Brendana zabrakło. Miała wokół siebie tak wielu kochających ją przyjaciół, krewnych, którzy skoczyliby za nią w ogień, i choć świat bez niego wydawał się zimniejszy, ci ludzie zrobią wszystko, by nie czuła szronu zbyt dotkliwie. Celine zakołysała ich ramionami, opuszki wolnej dłoni wsuwając w rude kosmyki, które tak lubiła.
- W tobie jest znacznie więcej ze słońca - skontrowała miękko, prawdziwie. Nie bez powodu nazywała Nealę swoim promykiem, blaskiem, które rozpogadzało burzowe chmury, i światłem prowadzącym do domu z poplątanej drogi. Kiedy przyjaciółka obróciła się na bok i spojrzała na nią, półwila zrobiła to samo, wodząc dłońmi wzdłuż karminowych pasm od skroni aż do ramienia. - Więc się nie zbieraj - uśmiechnęła się znowu. - Zostań ze mną jeszcze, nawet na noc, jeśli masz ochotę. Pożyczę ci sowę, żebyś napisała list do cioci, może się zgodzi. A jeśli nie, to zostań przynajmniej do wieczora - zaćwierkała jedwabiście, słodko, jakby to miało przekonać Nealę, by chociaż spróbowała pertraktować z ciocią.
zt x2
- Och, one są za trudne! Z niczym mi się nie kojarzą - poskarżyła się z teatralnie zbolałą miną; może poza Ravenclawem, on jako jedyny rysował przejrzysty obraz swoich konotacji, ale reszta? Zapamiętanie ich zwierzęcych patronów przyszło jej znacznie łatwiej, przywodziło na myśl Beauxbatons, delikatnie zacierając granicę pomiędzy dwoma placówkami. - Niemal jak wasz dom rodzinny - podsumowała z uśmiechem. Lubiła słuchać o Weasleyach, poznawać ich nietypowe, szlacheckie korzenie, pełne życzliwości i szczodrości, która stawiała ich bliżej zwyczajnego mieszkańca Wysp, niż wychuchanych paniczy i wypudrowanych dam. Dziś każdego członka tej rodziny wyobrażała sobie przez pryzmat Neali i jej wujostwa, nie zdziwiło jej więc, że przyjaciółka trafiła akurat do Domu Lwa. Zasmucała jedynie wieść, że spędziła tam rok. Jak musiała się czuć, gdy przyjaciele ruszali w drogę, by rozpocząć drugą klasę, a ona zostawała w domu, osamotniona i odcięta od zaklętego, żyjącego własnym magicznym życiem zamku? Grindelwald był złym człowiekiem, niebezpiecznym, decyzja brata Neali była więc rozsądna, a mimo to nie mogła nie sięgnąć do jej dłoni, by czule przesunąć opuszkami po jej wierzchu. - To zupełnie nie to samo, ale, wiesz, jeszcze możesz to wszystko przeżyć. Małą namiastkę. Przyjaźnie już masz, co do tego nie ma żadnych wątpliwości, ale egzaminy, moja droga, ci przygotujemy - oznajmiła z przebiegłym, lisim lśnieniem w oku. - Pomyślmy. Słyszałam, że Steff jest biegły w transmutacji, więc mógłby przeprowadzić z niej test, Marcel może z lotu na miotle? Albo każde z nas wybierze sobie dziedzinę magii czy nauki i opracujemy ci sprawdziany. Pewnie sami będziemy się musieli do nich najpierw przygotować, ja na pewno... Ale dzięki temu będziesz miała prawdziwe egzaminy - błysnęły ukazane w promiennym uśmiechu zęby, gdy, zadowolona i natchniona, rozsnuwała przed Nealą wizję małego teatru. Ani przyjaciele, ani tym bardziej ona sama nie byliby w stanie odtworzyć odpowiednich schematów sprawdzania wiedzy, jednak liczyło się przeżycie - otoczka mająca napełnić Weasley drobnym napięciem. Za oblanie takiego sprawdzianu musiałaby być przewidziana jakaś kara, za ich zdanie - nagroda, być może równie symboliczna, jak całe przedsięwzięcie. - No i twoi najbliżsi też mogliby pomóc. Założę się, że ciocia przygotowałaby ci taki zestaw pytań, że poczułabyś całą mnogość egzaminacyjnych emocji - zachichotała melodyjnie, wsuwając za ucho srebrny kosmyk. - Chciałabyś? - bo to od niej zależało, o jej przyjemność chodziło, dla niej wkułaby treść zielarskich podręczników i znalazła odpowiednie zagadnienia, by stworzyć z nich arkusz.
Skuszona drobinami kreatywnej inspiracji unoszącymi się w powietrzu Sasanka wychynęła spod pieleszy i wdrapała się na ramię Neali, popiskując jakby w aprobacie. Celine pokiwała głową, oglądając, jak niuchający puszek zbliżał się do nosa przyjaciółki, najpewniej rozglądający się za przekąską, ale kiedy długi, różowawy język mlasnął w przestrzeni tuż przy piegowatej skórze, zwierzątko zrozumiało, że musi obejść się smakiem i wydało z siebie wtedy krótkie, markotne kwilenie. Lepiej tak, niż gdyby nagle miało zacząć się posilać.
- Tak, Sasanka. I wygląda na to, że cię lubi - oceniła z zadowoleniem. Neala miała w sobie coś, co zdawało się zjednywać stworzenia wszelkiej maści. - Za to ja w ogóle nie lubię jej diety... Zdradzić ci sekret? Dlatego kładę ją na Elriku, kiedy drzemie - szepnęła konspiracyjnie, z chochliczym migotem w różnokolorowych tęczówkach. Brat nic o tym nie wiedział i wątpiła, by był zachwycony, że język domowego puszka wędrował w górę jego nozdrzy, na szczęście jednak ani razu się przy tym nie zbudził.
Jutrzenka, brzmienie pseudonimu ubrane w barwę głosu Weasley przeszyło ją dreszczem radości. Nie spodziewała się, że pójdzie im tak szybko, Smoki niejednokrotnie głowiły się nad nom de plume całymi dniami, niektóre wręcz tygodniami, tymczasem one potrzebowały na to zaledwie kilkunastu minut liczonych od wejścia do finalizacji, cóż to był z nich za duet. - Jutrzenka - powtórzyła, od nowa smakując każdą zgłoskę, jakby teraz, po podjęciu decyzji, doznanie miało być inne. - Szanowni państwo, z radiowej wieży mówi do państwa Jutrzenka, dziś porozmawiamy o tym, dlaczego Frederick Ashton ma tak piękny profil - modelowała te słowa dramatycznie, scenicznie, nachylając się do nieistniejącego mikrofonu i przywdziewając poważny wyraz twarzy, zanim wybuchła perlistym śmiechem. Tak bardzo cieszyła się, że mogła jej pomóc, na coś się przydać. Jeszcze bardziej natomiast cieszyła ją myśl, że Neala miała coś nowego, w tym zamierzała spróbować swoich sił, coś nietypowego, intrygującego i szalenie trudnego, coś, w czym miała predyspozycje prawdziwie rozwinąć skrzydła. Zamrugała, gdy przyjaciółka zaproponowała potem wspólne wyjście do opery, na baletowy spektakl, a serce momentalnie rozegrało w piersi przepiękną, przyspieszoną balladę. - Naprawdę? - upewniła się. - Och, tak, jest ich kilka, na przykład jeden duży i bardzo sławny w Birmingham. Tylko to na pewno trochę by kosztowało... - przygryzła lekko dolną wargę, wstyd musnął policzki rumieńcem. Kiedyś nie zastanawiałaby się zbyt długo, czy przeznaczyć wypłatę na bilet, teraz jednak drożało wszystko, a pieniądze topniały. Wychyliła się na łóżku i przylgnęła do Neali, opierając brodę o jej ramię. - Zróbmy to - przytaknęła płomiennie. - Pozbierajmy tak, żeby nie narazić taką wycieczką na szwank innych wydatków, i zanurzmy się w tym świecie. Nawet nie wiesz, jaka jestem teraz szczęśliwa - szepnęła, czując zacieśniające się na gardle wzruszenie na samą myśl o eterycznych balerinach, pełnej emocji muzyce i niepowtarzalnej atmosferze chwytającej za duszę. Żyła dla tego. Dla tych doznań, dla tych widoków, dla tego tańca. Żywiła się nim i oddawała mu całą siebie, była z niego zbudowana, krążył w jej krwi i tworzył kości.
Ponownie ujęła dłoń Neali, gdy ta wspomniała o bracie, splatając razem ich palce i unosząc złączone dłonie ponad ich głowy, wysoko w powietrze, tak jakby mogły nimi dotknąć chmur. Nie była sama. Nigdy nie będzie sama, nawet jeśli Brendana zabrakło. Miała wokół siebie tak wielu kochających ją przyjaciół, krewnych, którzy skoczyliby za nią w ogień, i choć świat bez niego wydawał się zimniejszy, ci ludzie zrobią wszystko, by nie czuła szronu zbyt dotkliwie. Celine zakołysała ich ramionami, opuszki wolnej dłoni wsuwając w rude kosmyki, które tak lubiła.
- W tobie jest znacznie więcej ze słońca - skontrowała miękko, prawdziwie. Nie bez powodu nazywała Nealę swoim promykiem, blaskiem, które rozpogadzało burzowe chmury, i światłem prowadzącym do domu z poplątanej drogi. Kiedy przyjaciółka obróciła się na bok i spojrzała na nią, półwila zrobiła to samo, wodząc dłońmi wzdłuż karminowych pasm od skroni aż do ramienia. - Więc się nie zbieraj - uśmiechnęła się znowu. - Zostań ze mną jeszcze, nawet na noc, jeśli masz ochotę. Pożyczę ci sowę, żebyś napisała list do cioci, może się zgodzi. A jeśli nie, to zostań przynajmniej do wieczora - zaćwierkała jedwabiście, słodko, jakby to miało przekonać Nealę, by chociaż spróbowała pertraktować z ciocią.
zt x2
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
Ogród za domem
Szybka odpowiedź