Salon
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Salon
Raczej niewielki, trudno nazwać go wykwintnym, bogato zdobionym czy nadmiernie wyszukanym; tonie w jasnych barwach, co sprawia, że nieduże pomieszczenie zdaje się nieco bardziej przestrzenne. Na tle białej ściany stoi kremowa, dwuosobowa kanapa otoczona kolumnadami hebanowych regałów (a jest ich mnóstwo, wszystkie uginają się pod ciężarem wielu tomiszczów opasłych książek); nieopodal, koło ciemnego stolika na kawę, stoi ogromny, wyjątkowo miękki fotel z ledwo widocznymi śladami zadrapań z tyłu po świętej pamięci kotce. Nad kanapą w grubej, drewnianej ramie wisi obraz namalowany przez Lyrę. Gdzieś w kącie, tuż przy oknie, stoi krzesło przeżywające drugą młodość i drewniany stolik, na którym często znajdują się świeże kwiaty odbijające się niepewnie w wiszącym lustrze, niewielki kandelabr i plik dokumentów, które Garrett kilogramami przynosi z pracy. Na środku jednej ze ścian umieszczony został kominek podłączony do sieci Fiuu.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Garrett Weasley dnia 30.03.17 23:10, w całości zmieniany 3 razy
Patrząc przez pryzmat ostatnich kilku miesięcy, ten dzień nie należał do najgorszych.
Oczywiście - pełne zawirowanie w pracy poskutkowało tętniącym bólem głowy, spore stosy arcynieciekawej dokumentacji niezmordowanie wzrastały, zamiast się kurczyć, a dzień był zwieńczony interwencją na Nokturnie. Niewielką, ale i tak stresującą: wyprawy w wiecznie zacienione, kręte uliczki rzadko kiedy kończyły się pełnym sukcesem, jako że po ukrytych w mroku alejkach zbyt chętnie kręcili się osobnicy znajdujący rozrywkę w rzucaniu często nieprzewidywalnych, czarnomagicznych zaklęć bez żadnego ostrzeżenia.
Czuł się dziwnie, wracając do domu, kiedy za oknem nie kwitła jeszcze ciemność. Kiedy powieki nie opadały, sprawiając, że obraz spowijał się mgłą, a pulsowanie z tyłu głowy nie prowokowało grymasu wdzierającego się na twarz. Nie pamiętał ostatniego dnia, gdy nadmiar pracy nie zmusił go do pozostania w pracy o kilka godzin dłużej, niż gwarantowała mu to umowa. Więc to tak czują się normalni ludzie, wracając po pracy do domu?
Słońce świeciło dalej, gdy zamykał drzwi wejściowe na klucz; nie przestawało, gdy odwieszał szary płaszcz na hak w przedpokoju, nie gasło nawet wtedy, gdy kierował swoje kroki do salonu. Zatrzymał się w progu, przez ulotną chwilę z półuśmiechem spoglądając na siostrę oświetloną słonecznymi promieniami padającymi przez okno.
- Dzień dobry - rzucił lekko, zaraz opadając na kanapę tuż obok niej. Na piegowatym policzku Lyry zamajaczyła mu mała, żółta plamka - farba olejna? Próbował zetrzeć ją kciukiem, ale gdy po jednym pociągnięciu nie zeszła, odjął dłoń. - Co ciekawego malowałaś? - spytał tak beztrosko, że ledwo mógł uwierzyć, że spłynęło mu to z ust; potrzebował jednak zwykłej, wyrwanej z rzeczywistości, błogiej i niezmąconej niepokojem rozmowy. Na nieważne tematy - nie te dotyczącej wichrów wojny, które nadciągały nad Londyn, nie te dotyczące zakonu, Grindelwalda, Riddle'a czy problemów w pracy. Nagłego zniknięcia Diany. Wszystkich obaw, trosk i goryczy.
Potrzebował odskoczni.
I nawet łudził się, że ją dostanie - przynajmniej do czasu, gdy powędrował spojrzeniem w kierunku książki, którą trzymała Lyra. Odwrócił wzrok od labiryntu liter, w które jeszcze przed chwilą musiała się wczytywać (a on znał je na pamięć), żeby spojrzeć jej w oczy. Nagle gdzieś ulotniła się maska beztroski, w której przed minutą wkroczył do salonu. A kiedy ułuda zniknęła, zniknęło już wszystko: została tylko pustka odbijająca się w dużych źrenicach kontrastujących z jasną tęczówką i lekko podniesiony kącik ust, który nie wyrażał już uśmiechu. Nie wyrażał też złości, ani zniecierpliwienia; nie zakrawał o smutek, nie przypominał bezsilności, nie trącił rozżaleniem.
Wyłącznie tą nicością, jakby niedawno wyrzeźbił w umyśle dziurę, będącą zarazem klatką na destrukcyjne emocje i myśli.
- Słyszałaś wcześniej o oklumencji? - spytał ciepłym głosem, choć trudno było nazwać go radosnym.
Oczywiście - pełne zawirowanie w pracy poskutkowało tętniącym bólem głowy, spore stosy arcynieciekawej dokumentacji niezmordowanie wzrastały, zamiast się kurczyć, a dzień był zwieńczony interwencją na Nokturnie. Niewielką, ale i tak stresującą: wyprawy w wiecznie zacienione, kręte uliczki rzadko kiedy kończyły się pełnym sukcesem, jako że po ukrytych w mroku alejkach zbyt chętnie kręcili się osobnicy znajdujący rozrywkę w rzucaniu często nieprzewidywalnych, czarnomagicznych zaklęć bez żadnego ostrzeżenia.
Czuł się dziwnie, wracając do domu, kiedy za oknem nie kwitła jeszcze ciemność. Kiedy powieki nie opadały, sprawiając, że obraz spowijał się mgłą, a pulsowanie z tyłu głowy nie prowokowało grymasu wdzierającego się na twarz. Nie pamiętał ostatniego dnia, gdy nadmiar pracy nie zmusił go do pozostania w pracy o kilka godzin dłużej, niż gwarantowała mu to umowa. Więc to tak czują się normalni ludzie, wracając po pracy do domu?
Słońce świeciło dalej, gdy zamykał drzwi wejściowe na klucz; nie przestawało, gdy odwieszał szary płaszcz na hak w przedpokoju, nie gasło nawet wtedy, gdy kierował swoje kroki do salonu. Zatrzymał się w progu, przez ulotną chwilę z półuśmiechem spoglądając na siostrę oświetloną słonecznymi promieniami padającymi przez okno.
- Dzień dobry - rzucił lekko, zaraz opadając na kanapę tuż obok niej. Na piegowatym policzku Lyry zamajaczyła mu mała, żółta plamka - farba olejna? Próbował zetrzeć ją kciukiem, ale gdy po jednym pociągnięciu nie zeszła, odjął dłoń. - Co ciekawego malowałaś? - spytał tak beztrosko, że ledwo mógł uwierzyć, że spłynęło mu to z ust; potrzebował jednak zwykłej, wyrwanej z rzeczywistości, błogiej i niezmąconej niepokojem rozmowy. Na nieważne tematy - nie te dotyczącej wichrów wojny, które nadciągały nad Londyn, nie te dotyczące zakonu, Grindelwalda, Riddle'a czy problemów w pracy. Nagłego zniknięcia Diany. Wszystkich obaw, trosk i goryczy.
Potrzebował odskoczni.
I nawet łudził się, że ją dostanie - przynajmniej do czasu, gdy powędrował spojrzeniem w kierunku książki, którą trzymała Lyra. Odwrócił wzrok od labiryntu liter, w które jeszcze przed chwilą musiała się wczytywać (a on znał je na pamięć), żeby spojrzeć jej w oczy. Nagle gdzieś ulotniła się maska beztroski, w której przed minutą wkroczył do salonu. A kiedy ułuda zniknęła, zniknęło już wszystko: została tylko pustka odbijająca się w dużych źrenicach kontrastujących z jasną tęczówką i lekko podniesiony kącik ust, który nie wyrażał już uśmiechu. Nie wyrażał też złości, ani zniecierpliwienia; nie zakrawał o smutek, nie przypominał bezsilności, nie trącił rozżaleniem.
Wyłącznie tą nicością, jakby niedawno wyrzeźbił w umyśle dziurę, będącą zarazem klatką na destrukcyjne emocje i myśli.
- Słyszałaś wcześniej o oklumencji? - spytał ciepłym głosem, choć trudno było nazwać go radosnym.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Siedziała, wertując księgę, a czas mijał. W pewnym momencie, chyba wcześniej niż zwykle, co odnotowała po tym, że za oknami nadal było jasno, usłyszała skrzypnięcie drzwi i charakterystyczny odgłos kroków Garretta w przedpokoju. Na moment oderwała wzrok od książki, zerkając w tamtym kierunku, patrząc przez otwarte drzwi, jak brat zdejmuje płaszcz i staje w wejściu do salonu.
- Cześć, braciszku. Wcześnie dziś przyszedłeś – zauważyła z uśmiechem, patrząc, jak starszy rudzielec idzie w kierunku kanapy, by po chwili usiąść obok niej. – Jeśli jesteś głodny, w kuchni zostawiłam dla ciebie obiad. – Kiedy brat musnął palcem jej policzek, próbując zetrzeć farbę, roześmiała się cichutko. – Dalszy ciąg przygotowań do wernisażu, to już za parę dni! Tak się denerwuję, aż musiałam sobie zrobić odrobinę przerwy i choć na trochę zająć się czymś innym, bo kolory już prawie mieniły mi się w oczach.
Mimo zapracowania Garretta, pewnie nie umknęło jego uwadze to, jak wiele czasu ostatnio Lyra poświęcała na malowanie, praktycznie nie robiła nic innego. Nic dziwnego, w końcu wernisaż był dla niej tak ważny, no i pomijając to, potrzebowała oderwania od niedawnych przejść. Siniaki na jej ciele już zdążyły zniknąć, ale wspomnienia wciąż były żywe.
Brat jednak szybko zauważył, jaka książka przykuła jej uwagę. Zmierzyła go bacznym wzrokiem, mając wrażenie, jakby przez jego twarz przemknął ledwie zauważalny cień. Pewnie nie powinna brać tej książki bez pytania, jednak... Cóż, chyba nie był bardzo zły? I gdyby nie chciał, żeby to znalazła, pewnie lepiej by ją ukrył.
- Kiedyś słyszałam, jeszcze w Hogwarcie, ale tak naprawdę niewiele o niej wiem – przytaknęła. – W zasadzie... Że to umiejętność zamykania swojego umysłu przed penetracją z zewnątrz – przytoczyła niemalże podręcznikową formułkę. – I kiedy znalazłam u ciebie te książki, pomyślałam sobie, że to może być... ciekawe. I przydatne.
Znowu podniosła wzrok na brata. Zielone oczy spotkały się z niebieskimi, próbowała z nich cokolwiek wyczytać. Jeszcze nie wspomniała o własnych powodach, dla których oklumencja wzbudziła w niej tak silną ciekawość, nie była pewna, czy brat zrozumiałby jej pobudki.
- Potrafisz to robić, Garrett? – zapytała nagle, zastanawiając się, czy jej brat posiadł tę trudną umiejętność i z powodzeniem korzystał z niej podczas swojej pracy aurora, czy może interesował się nią i próbował jej dopiero nauczyć. Mieszkała z nim dopiero od kilku miesięcy, więc nie wiedziała, od jak dawna czytał te książki i interesował się tego typu sprawami. Zaciekawiła się jednak i zastanawiała się, co jej odpowie.
- Cześć, braciszku. Wcześnie dziś przyszedłeś – zauważyła z uśmiechem, patrząc, jak starszy rudzielec idzie w kierunku kanapy, by po chwili usiąść obok niej. – Jeśli jesteś głodny, w kuchni zostawiłam dla ciebie obiad. – Kiedy brat musnął palcem jej policzek, próbując zetrzeć farbę, roześmiała się cichutko. – Dalszy ciąg przygotowań do wernisażu, to już za parę dni! Tak się denerwuję, aż musiałam sobie zrobić odrobinę przerwy i choć na trochę zająć się czymś innym, bo kolory już prawie mieniły mi się w oczach.
Mimo zapracowania Garretta, pewnie nie umknęło jego uwadze to, jak wiele czasu ostatnio Lyra poświęcała na malowanie, praktycznie nie robiła nic innego. Nic dziwnego, w końcu wernisaż był dla niej tak ważny, no i pomijając to, potrzebowała oderwania od niedawnych przejść. Siniaki na jej ciele już zdążyły zniknąć, ale wspomnienia wciąż były żywe.
Brat jednak szybko zauważył, jaka książka przykuła jej uwagę. Zmierzyła go bacznym wzrokiem, mając wrażenie, jakby przez jego twarz przemknął ledwie zauważalny cień. Pewnie nie powinna brać tej książki bez pytania, jednak... Cóż, chyba nie był bardzo zły? I gdyby nie chciał, żeby to znalazła, pewnie lepiej by ją ukrył.
- Kiedyś słyszałam, jeszcze w Hogwarcie, ale tak naprawdę niewiele o niej wiem – przytaknęła. – W zasadzie... Że to umiejętność zamykania swojego umysłu przed penetracją z zewnątrz – przytoczyła niemalże podręcznikową formułkę. – I kiedy znalazłam u ciebie te książki, pomyślałam sobie, że to może być... ciekawe. I przydatne.
Znowu podniosła wzrok na brata. Zielone oczy spotkały się z niebieskimi, próbowała z nich cokolwiek wyczytać. Jeszcze nie wspomniała o własnych powodach, dla których oklumencja wzbudziła w niej tak silną ciekawość, nie była pewna, czy brat zrozumiałby jej pobudki.
- Potrafisz to robić, Garrett? – zapytała nagle, zastanawiając się, czy jej brat posiadł tę trudną umiejętność i z powodzeniem korzystał z niej podczas swojej pracy aurora, czy może interesował się nią i próbował jej dopiero nauczyć. Mieszkała z nim dopiero od kilku miesięcy, więc nie wiedziała, od jak dawna czytał te książki i interesował się tego typu sprawami. Zaciekawiła się jednak i zastanawiała się, co jej odpowie.
come on look into the expanse and breath all these around come on don’t be afraid to look don’t be afraid
to look at distance
Rzeczywiście - wcześnie. Być może powinien czuć większe wyrzuty sumienia, że to przez jego wieczną nieobecność w życiu Lyry działo się tyle złego. O wszystkim dowiadywał się z drugiej ręki albo, o zgrozo, nie dowiadywał się nigdy; w porównaniu z sekretami wszystkich wkoło jego własne zdawały się blaknąć. Nawet jeśli miały - patrząc na to z szerszej, nieegoistycznej perspektywy - kilkukrotnie większą wagę.
- Dziękuję, jesteś kochana - rzucił ze szczerą wdzięcznością, choć nie był jeszcze głodny; jego żołądek przyzwyczaił się do wybitnie nienormowanych godzin przyjmowania posiłków i najpewniej zaprotestowałby, gdyby Garrett choćby spróbował coś przełknąć w cywilizowanych godzinach.
Taka tam ironia losu. Kolejna.
- Nie powinnaś się denerwować - rzucił, rozsiadając się wygodniej na kanapie; nie patrzył na siostrę, zbyt zajęty dokładnymi oględzinami różdżki, którą wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki. Zmarszczył brwi, próbując się doszukać jakiejkolwiek niedoskonałości, najmniejszej nawet skazy; białe drewno osiki lśniło jednak, wypolerowane, nie miało żadnych defektów. Nie spodziewał się niczego innego - dbał o nią każdego dnia, jakby była nie tylko jego narzędziem pracy, ale też najdroższą przyjaciółką. Wyjątkową, ukochaną; jak dziś pamiętał wycieczkę na Pokątną sprzed niemalże osiemnastu lat, kiedy stary Ollivander musiał przetrząsnąć pół sklepu, żeby znaleźć odpowiednią dla niego różdżkę. Stworzoną do wielkich rzeczy, mówił - a mały Garrett cieszył się jak głupi, łudząc się i krztusząc własną domniemaną wyjątkowością. Równo jedenaście cali, dość giętka, róg garboroga. I drewno osiki: piękne, delikatne i silne zarazem, przywodzące na myśl wyłącznie kość słoniową. Jak to mówił Ollivander? Różdżka dla rewolucjonistów.
Uśmiechnął się krzywo do własnych myśli.
- Na pewno wszystkich olśnisz - dodał zaraz, wreszcie odkładając różdżkę na stolik i zerkając na siostrę. Uśmiechał się. Ciepło. Naturalnie.
- Mhm, coś w tym stylu - a nawet więcej: zamykanie swojego umysłu nie tylko na penetrację z zewnątrz, ale także na wszystkie wewnętrzne rozterki. Na obawy, na strachy, na pragnienia i destrukcyjne myśli; na żale, tęsknoty, rozterki i milczące cierpienia. Ale każdy lek miał też swoje skutki uboczne; czytał o nich więcej niż raz, ba, zatapiał się w kolejnych rzędach liter, chcąc być przygotowanym na to, z czym wkrótce przyjdzie mu się zmierzyć.
Bo przecież oklumencja łączyła się z całkowitym odcięciem się od uczuć - a to nie mogło skończyć się dobrze.
- Jeszcze się uczę - skwitował łagodnie po chwili milczenia, nie odrywając spojrzenia od siostry. Miał wątpliwości; oczywiście, że ta sztuka uchodziła za wyjątkowo użyteczną, ale niosła za sobą tak wiele ale; nie wiedział, czy Lyra byłaby (kto wie, może miałoby to wpływ na wrażliwość i umiejętność odbierania sztuki?) gotowa je, tak jak on, zaakceptować - dla większego dobra? dla bezpieczeństwa wszystkich wkoło? - i...
...poświęcić się?
Momentami bywał takim hipokrytą.
- Dziękuję, jesteś kochana - rzucił ze szczerą wdzięcznością, choć nie był jeszcze głodny; jego żołądek przyzwyczaił się do wybitnie nienormowanych godzin przyjmowania posiłków i najpewniej zaprotestowałby, gdyby Garrett choćby spróbował coś przełknąć w cywilizowanych godzinach.
Taka tam ironia losu. Kolejna.
- Nie powinnaś się denerwować - rzucił, rozsiadając się wygodniej na kanapie; nie patrzył na siostrę, zbyt zajęty dokładnymi oględzinami różdżki, którą wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki. Zmarszczył brwi, próbując się doszukać jakiejkolwiek niedoskonałości, najmniejszej nawet skazy; białe drewno osiki lśniło jednak, wypolerowane, nie miało żadnych defektów. Nie spodziewał się niczego innego - dbał o nią każdego dnia, jakby była nie tylko jego narzędziem pracy, ale też najdroższą przyjaciółką. Wyjątkową, ukochaną; jak dziś pamiętał wycieczkę na Pokątną sprzed niemalże osiemnastu lat, kiedy stary Ollivander musiał przetrząsnąć pół sklepu, żeby znaleźć odpowiednią dla niego różdżkę. Stworzoną do wielkich rzeczy, mówił - a mały Garrett cieszył się jak głupi, łudząc się i krztusząc własną domniemaną wyjątkowością. Równo jedenaście cali, dość giętka, róg garboroga. I drewno osiki: piękne, delikatne i silne zarazem, przywodzące na myśl wyłącznie kość słoniową. Jak to mówił Ollivander? Różdżka dla rewolucjonistów.
Uśmiechnął się krzywo do własnych myśli.
- Na pewno wszystkich olśnisz - dodał zaraz, wreszcie odkładając różdżkę na stolik i zerkając na siostrę. Uśmiechał się. Ciepło. Naturalnie.
- Mhm, coś w tym stylu - a nawet więcej: zamykanie swojego umysłu nie tylko na penetrację z zewnątrz, ale także na wszystkie wewnętrzne rozterki. Na obawy, na strachy, na pragnienia i destrukcyjne myśli; na żale, tęsknoty, rozterki i milczące cierpienia. Ale każdy lek miał też swoje skutki uboczne; czytał o nich więcej niż raz, ba, zatapiał się w kolejnych rzędach liter, chcąc być przygotowanym na to, z czym wkrótce przyjdzie mu się zmierzyć.
Bo przecież oklumencja łączyła się z całkowitym odcięciem się od uczuć - a to nie mogło skończyć się dobrze.
- Jeszcze się uczę - skwitował łagodnie po chwili milczenia, nie odrywając spojrzenia od siostry. Miał wątpliwości; oczywiście, że ta sztuka uchodziła za wyjątkowo użyteczną, ale niosła za sobą tak wiele ale; nie wiedział, czy Lyra byłaby (kto wie, może miałoby to wpływ na wrażliwość i umiejętność odbierania sztuki?) gotowa je, tak jak on, zaakceptować - dla większego dobra? dla bezpieczeństwa wszystkich wkoło? - i...
...poświęcić się?
Momentami bywał takim hipokrytą.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Uśmiechnęła się leciutko, widząc jego reakcję. Choć jej umiejętności nie należały do szczególnie imponujących, to od czasu zamieszkania z bratem bardzo się starała podciągnąć w gotowaniu. Matka od czasu do czasu coś im przysyłała, ale jednak zazwyczaj oboje byli zdani na Lyrę.
- Wiesz, jak bardzo mi zależy, żeby dobrze wypaść – powiedziała. – Ten wernisaż może wiele zmienić. I mam nadzieję, że na lepsze.
Przygryzła wargę, nie wspominając nic o dawnych utraconych marzeniach o aurorstwie. Tamto musiała pozostawić za sobą, skupić się na malarstwie, ale co, jeśli i te plany zostaną pokrzyżowane przez zewnętrzny czynnik niezależny od niej? Zamiast tego, zerknęła na brata polerującego różdżkę, która czasem ją zdumiewała; a właściwie ten ogromny kontrast między jej niezwykle jasnym kolorem, a niemal czarną barwą tej używanej przez Lyrę, hebanowej z rdzeniem z kłu chropianka.
Po chwili jednak temat rozmowy niemal niezauważalnie od wernisażu przeszedł do oklumencji. I czuła, że atmosfera się zmieniła, subtelnie, niemal niezauważalnie, ale jednak.
- Może ja też powinnam zacząć się tego uczyć? Co o tym myślisz, braciszku? – zapytała nagle. – Już dwa razy obudziłam się bez wspomnień. Chciałabym potrafić się bronić przed kolejną tego typu sytuacją.
Zamykanie umysłu na wszelkie złe myśli i lęki także mogłoby jej się przydać; czasami zbyt wiele zamartwiała się różnymi rzeczami, które mąciły jej pogodę ducha, zatruwały wrodzony optymizm czarnymi myślami, beznadziejnym strachem, którego przyczyn sama nie do końca rozumiała. Chciałaby potrafić oderwać się od tych gorszych myśli, potrafić skupić się wyłącznie na tych lepszych. I oczywiście, chciałaby umieć się bronić przed sytuacjami, kiedy ktoś mógłby znowu wydrzeć z jej głowy pewne istotne fragmenty, które nawet po upływie czasu nie potrafiły dać jej spokoju.
Musiała tylko mieć nadzieję, że to rzeczywiście nie wpłynie na jej artystyczną wrażliwość i tworzenie sztuki. O ile, oczywiście, kiedykolwiek zdoła opanować oklumencję; bo powiedzieć, że chce się jej uczyć to jedno, a wytrwale ćwiczyć i w końcu opanować tę zdolność to już zupełnie odrębna sprawa. Nie miała gwarancji, że się powiedzie, bo, jak słusznie podejrzewała, była to bardzo trudna umiejętność. Ale przecież mogła przynajmniej spróbować. I wtedy się przekona, czy to miało sens, czy też nie.
- Opowiedz mi o swojej nauce – poprosiła po chwili, wciąż na niego patrząc, a jej dłoń niemal bezwiednie gładziła okładkę książki. – Od czego powinnam zacząć?
- Wiesz, jak bardzo mi zależy, żeby dobrze wypaść – powiedziała. – Ten wernisaż może wiele zmienić. I mam nadzieję, że na lepsze.
Przygryzła wargę, nie wspominając nic o dawnych utraconych marzeniach o aurorstwie. Tamto musiała pozostawić za sobą, skupić się na malarstwie, ale co, jeśli i te plany zostaną pokrzyżowane przez zewnętrzny czynnik niezależny od niej? Zamiast tego, zerknęła na brata polerującego różdżkę, która czasem ją zdumiewała; a właściwie ten ogromny kontrast między jej niezwykle jasnym kolorem, a niemal czarną barwą tej używanej przez Lyrę, hebanowej z rdzeniem z kłu chropianka.
Po chwili jednak temat rozmowy niemal niezauważalnie od wernisażu przeszedł do oklumencji. I czuła, że atmosfera się zmieniła, subtelnie, niemal niezauważalnie, ale jednak.
- Może ja też powinnam zacząć się tego uczyć? Co o tym myślisz, braciszku? – zapytała nagle. – Już dwa razy obudziłam się bez wspomnień. Chciałabym potrafić się bronić przed kolejną tego typu sytuacją.
Zamykanie umysłu na wszelkie złe myśli i lęki także mogłoby jej się przydać; czasami zbyt wiele zamartwiała się różnymi rzeczami, które mąciły jej pogodę ducha, zatruwały wrodzony optymizm czarnymi myślami, beznadziejnym strachem, którego przyczyn sama nie do końca rozumiała. Chciałaby potrafić oderwać się od tych gorszych myśli, potrafić skupić się wyłącznie na tych lepszych. I oczywiście, chciałaby umieć się bronić przed sytuacjami, kiedy ktoś mógłby znowu wydrzeć z jej głowy pewne istotne fragmenty, które nawet po upływie czasu nie potrafiły dać jej spokoju.
Musiała tylko mieć nadzieję, że to rzeczywiście nie wpłynie na jej artystyczną wrażliwość i tworzenie sztuki. O ile, oczywiście, kiedykolwiek zdoła opanować oklumencję; bo powiedzieć, że chce się jej uczyć to jedno, a wytrwale ćwiczyć i w końcu opanować tę zdolność to już zupełnie odrębna sprawa. Nie miała gwarancji, że się powiedzie, bo, jak słusznie podejrzewała, była to bardzo trudna umiejętność. Ale przecież mogła przynajmniej spróbować. I wtedy się przekona, czy to miało sens, czy też nie.
- Opowiedz mi o swojej nauce – poprosiła po chwili, wciąż na niego patrząc, a jej dłoń niemal bezwiednie gładziła okładkę książki. – Od czego powinnam zacząć?
come on look into the expanse and breath all these around come on don’t be afraid to look don’t be afraid
to look at distance
Garrett, nagle czujesz jak obraz zamazuje ci się przed oczami. Kręci ci się w głowie, a wszystko wokół traci ostrość. Jedyną rzeczą jaką widzisz jest czerwony ptak, który leci w twoją stronę. Siada ci na ramieniu i chociaż jest duży, nie czujesz jego ciężaru. Słyszysz piękny śpiew, chwilę zajmuje ci zrozumienie, że to właśnie feniks nuci ci coś do ucha. Nagle wszystko mija, wraca ostrość, a przytłumione dźwięki świata wracają do normalnego tonu. Nikt poza tobą nic nie zauważył. Całe zdarzenie trwało zaledwie chwilę, kilka sekund. Czujesz dziwną blokadę, kiedy próbujesz powiedzieć, co właśnie ci się stało. Poza tym, może bezpieczniej milczeć, żeby nie zostać uznanym za wariata? O dziwnym zdarzeniu przypomina ci tylko pieśń feniksa, która ciągle krąży ci gdzieś po głowie:
A kiedy wreszcie pojawiasz się w domu na poduszce widzisz czerwone pióro, na którym, kiedy weźmiesz je do ręki, zajaśnieje napis 5 listopada, Przed wejściem do Karczmy u Bobby'ego
/to jest interwencja pojedyncza, możecie kontynuować wątek
Pamiętaj słowa pieśni.
Płomienie oczyszczają.
Popiołem stoją grzeszni,
złotych nagradzają.
Czerwonym piórom ufaj,
podążaj za nimi,
tam odnajdziesz druha,
między odważnymi.
A kiedy wreszcie pojawiasz się w domu na poduszce widzisz czerwone pióro, na którym, kiedy weźmiesz je do ręki, zajaśnieje napis 5 listopada, Przed wejściem do Karczmy u Bobby'ego
/to jest interwencja pojedyncza, możecie kontynuować wątek
Zastanowił się, a skórę pomiędzy jego brwiami przecięła delikatna zmarszczka. W końcu nie wiedział, od czego zacząć - od powiedzenia, że wcale nie było to takie piękne i proste, jak mogło jej się wydawać? Że czczona i nierzadko wychwalana sztuka oklumencji nie ochroni jej przed złem całego świata? Że droga do opanowania jej nie dość, że była długa i kręta, to jeszcze kończyła się nagłym zboczem, z którego łatwo spaść?
Rozmyślając nad idiotyzmem własnych metafor, na nowo wbił spojrzenie w przeciwległą ścianę, próbując odnaleźć odpowiednie słowa. A już zaraz zamrugał, gubiąc się we mgle, która nagle rozkwitła mu przed oczami i uniósł dłoń, by przetrzeć powieki. Nie zdążył - dostrzegł znów tę rubinową czerwień i nie musiał długo myśleć, by sprawnie połączyć fakty. Feniks i jego pieśń, wydarzenia z lipca, świdrujące spojrzenie wyblakłych, błękitnych tęczówek; to wszystko wróciło jako jedno uderzenie, zalewając go jednocześnie ciepłem i chłodem, obawiając i motywując. Coś się stało? Coś się dzieje? Coś się dopiero stanie?
Mrugnął ponownie, a potem jeszcze raz, powracając spojrzeniem do siostry. Świat zyskiwał barwy, dźwięki na nowo rozbrzmiewały w uszach lekkim dysonansem, a jakby spowolniony świat ponownie nabierał tempa. Tym razem szaleńczego. O czym przed chwilą rozmawiali? - no tak, o oklumencji, przypomniał sobie w trakcie ulotnych sekund. Jego myśli rozbiegały się chaotycznie w każdym kierunku, ale ugaszał je, wyjątkowo udolnie udając, że nic niecodziennego nie miało miejsca.
Może właśnie tak było - że dziwne przypadki w jego życiu przeszły do rutyny.
Już dawno tak mocno nie miał ochoty zapalić; niemalże powędrował dłonią do kieszeni marynarki, żeby wyjąć z niej papierośnicę i chociaż na chwilę zrelaksować się przy otwartym oknie. Powdychać dym mieszający się z rześkim, chłodnym, listopadowym powietrzem, wbić spojrzenie w ludzi spieszących się na ulicach i w chmury kontrastowo powolnie wędrujące po niebie. Zachłysnąć się świadomością, że życie nieprzerwanie toczyło się dalej - że ptaki śpiewały, rozmowy nabierały tempa, wiatr nieprzerwanie dął, szeleszcząc wśród liści mieniących się żółcią i zdmuchując je na dół, na ulice, pomiędzy stopy tłumu.
Ale nie ruszył się nawet z miejsca, zamiast tego uśmiechnął się lekko.
- Chyba najlepiej od teorii - nie, nie to miałeś powiedzieć; miałeś zaprzeczyć, pokręcić głową, zdusić potrzebę pomocy własnej siostrze i chociaż ten jeden raz pokierować się wyłącznie rozsądkiem. Bo może się to skończyć źle. Bo było tak wiele ale, że nie wiedział już, które z nich okazywało się najgorsze. - Żeby być pewną swoich umiejętności, powinnaś poćwiczyć z jakimś legilimentą. Zaufanym. Ale na pewno nie bez uprzedniego przygotowania, to... - to uczucie jest gorsze od całej goryczy, jaka go kiedykolwiek spotkała? od całego bólu? od wszystkich trosk? od wątpliwości? od dławiącego strachu, od krwotoków, złamań i obrażeń od czarnej magii? - hm, nie należy do najprzyjemniejszych doznań.
Jak rozrywający ból głowy i poczucie całkiem bezradności wobec niepowstrzymanej siły penetrującej ci umysł może być przyjemny?
Rozmyślając nad idiotyzmem własnych metafor, na nowo wbił spojrzenie w przeciwległą ścianę, próbując odnaleźć odpowiednie słowa. A już zaraz zamrugał, gubiąc się we mgle, która nagle rozkwitła mu przed oczami i uniósł dłoń, by przetrzeć powieki. Nie zdążył - dostrzegł znów tę rubinową czerwień i nie musiał długo myśleć, by sprawnie połączyć fakty. Feniks i jego pieśń, wydarzenia z lipca, świdrujące spojrzenie wyblakłych, błękitnych tęczówek; to wszystko wróciło jako jedno uderzenie, zalewając go jednocześnie ciepłem i chłodem, obawiając i motywując. Coś się stało? Coś się dzieje? Coś się dopiero stanie?
Mrugnął ponownie, a potem jeszcze raz, powracając spojrzeniem do siostry. Świat zyskiwał barwy, dźwięki na nowo rozbrzmiewały w uszach lekkim dysonansem, a jakby spowolniony świat ponownie nabierał tempa. Tym razem szaleńczego. O czym przed chwilą rozmawiali? - no tak, o oklumencji, przypomniał sobie w trakcie ulotnych sekund. Jego myśli rozbiegały się chaotycznie w każdym kierunku, ale ugaszał je, wyjątkowo udolnie udając, że nic niecodziennego nie miało miejsca.
Może właśnie tak było - że dziwne przypadki w jego życiu przeszły do rutyny.
Już dawno tak mocno nie miał ochoty zapalić; niemalże powędrował dłonią do kieszeni marynarki, żeby wyjąć z niej papierośnicę i chociaż na chwilę zrelaksować się przy otwartym oknie. Powdychać dym mieszający się z rześkim, chłodnym, listopadowym powietrzem, wbić spojrzenie w ludzi spieszących się na ulicach i w chmury kontrastowo powolnie wędrujące po niebie. Zachłysnąć się świadomością, że życie nieprzerwanie toczyło się dalej - że ptaki śpiewały, rozmowy nabierały tempa, wiatr nieprzerwanie dął, szeleszcząc wśród liści mieniących się żółcią i zdmuchując je na dół, na ulice, pomiędzy stopy tłumu.
Ale nie ruszył się nawet z miejsca, zamiast tego uśmiechnął się lekko.
- Chyba najlepiej od teorii - nie, nie to miałeś powiedzieć; miałeś zaprzeczyć, pokręcić głową, zdusić potrzebę pomocy własnej siostrze i chociaż ten jeden raz pokierować się wyłącznie rozsądkiem. Bo może się to skończyć źle. Bo było tak wiele ale, że nie wiedział już, które z nich okazywało się najgorsze. - Żeby być pewną swoich umiejętności, powinnaś poćwiczyć z jakimś legilimentą. Zaufanym. Ale na pewno nie bez uprzedniego przygotowania, to... - to uczucie jest gorsze od całej goryczy, jaka go kiedykolwiek spotkała? od całego bólu? od wszystkich trosk? od wątpliwości? od dławiącego strachu, od krwotoków, złamań i obrażeń od czarnej magii? - hm, nie należy do najprzyjemniejszych doznań.
Jak rozrywający ból głowy i poczucie całkiem bezradności wobec niepowstrzymanej siły penetrującej ci umysł może być przyjemny?
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Zauważyła to nagłe dziwne „wyłączenie się” brata. Przesunęła się lekko i utkwiła w nim wzrok, mając wrażenie, jakby jego spojrzenie stało się nieobecne. Trwało to jednak bardzo krótko, bo już po chwili poruszył się i zamrugał, znowu spoglądając na nią.
- Co się stało? – zapytała go szybko, zaniepokojona. – Wszystko w porządku?
Czyżby sobie coś przypomniał, coś zapewne niezbyt przyjemnego? Może to problemy w pracy... albo coś w rodzinie? Lyra nagle uświadomiła sobie, że dawno nie miała żadnych wieści od Barry’ego czy matki. Nie wiedziała nawet, jak się mają postępy w kwestii stanu ojca, którego od czasu jego odnalezienia widziała może parę razy, wciąż czując do niego żal o porzucenie rodziny i zostawienie jej i braci tylko z samotną matką, która tak niewiele mogła jej zapewnić. Przez te ostatnie wydarzenia oraz stres i natłok przygotowań do wernisażu, nie miała głowy, żeby o tym wszystkim myśleć i nagle poczuła wyrzuty sumienia, że zbyt mocno skupiła się na sobie.
Brat po chwili przerwał jej rozmyślania, wracając do tematu oklumencji. Wysłuchała go, wciąż uważnie na niego patrząc.
- Dobrze – zgodziła się. – Będę mogła pożyczyć sobie twoje książki?
Miała zamiar przeczytać je na spokojnie już po tym gorącym okresie przygotowań do wernisażu. Większy problem mógł być jednak z drugim warunkiem – Lyra nie znała żadnego legilimenty. W każdym razie, na pewno nie blisko; możliwe, że ktoś z jej otoczenia, spośród luźniejszych znajomości posiadał takie zdolności, ale zwyczajnie nie miała o tym pojęcia. Tak samo jak o tym, że wdzieranie się do umysłu jest aż tak bardzo nieprzyjemne; w końcu nie pamiętała tamtego dnia i nie wiedziała, że już kiedyś miała do czynienia z legilimentą, wdzierającym się do jej głowy w z pewnością nie dobrych zamiarach. Gdyby wiedziała, pewnie dużo bardziej wzdrygałaby się na myśl o nauce, nie chciałaby powtarzać tego doświadczenia.
- Chyba na razie będę musiała poprzestać na samej teorii, bo nie znam nikogo, kto mógłby ze mną poćwiczyć – powiedziała, smutniejąc. Jej zapał sprzed kilku minut nagle się nieco zmniejszył. Może ta nauka wcale nie była tak dobrym pomysłem, jak jej się wydawało? Choć może faktycznie powinna popróbować sama przynajmniej z tym, do czego nie potrzebowała czyjejś pomocy, czyli z próbami oczyszczenia swoich myśli. To by jej się bardzo przydało, i może z czasem udałoby jej się zwalczyć nawet dręczące ją od lipca nocne koszmary? To był na ten moment chyba najpilniejszy aspekt nauki: umiejętność skuteczniejszego odsuwania złych wspomnień i pozbycia się przykrych snów, które nękały ją prawie co noc.
Westchnęła, opierając się wygodniej o kanapę i podwijając kolana pod siebie.
- Miałeś ostatnio jakieś wieści od mamy? – zapytała nagle, przypominając sobie o czym rozmyślała wcześniej. Ostatni raz widziała swoją rodzicielkę może jakiś miesiąc temu, tak to wymieniały głównie listy. Nie była nawet pewna, czy ta wie o jej niedawnej „przygodzie” z łapankami, lepiej, żeby nie wiedziała.
- Co się stało? – zapytała go szybko, zaniepokojona. – Wszystko w porządku?
Czyżby sobie coś przypomniał, coś zapewne niezbyt przyjemnego? Może to problemy w pracy... albo coś w rodzinie? Lyra nagle uświadomiła sobie, że dawno nie miała żadnych wieści od Barry’ego czy matki. Nie wiedziała nawet, jak się mają postępy w kwestii stanu ojca, którego od czasu jego odnalezienia widziała może parę razy, wciąż czując do niego żal o porzucenie rodziny i zostawienie jej i braci tylko z samotną matką, która tak niewiele mogła jej zapewnić. Przez te ostatnie wydarzenia oraz stres i natłok przygotowań do wernisażu, nie miała głowy, żeby o tym wszystkim myśleć i nagle poczuła wyrzuty sumienia, że zbyt mocno skupiła się na sobie.
Brat po chwili przerwał jej rozmyślania, wracając do tematu oklumencji. Wysłuchała go, wciąż uważnie na niego patrząc.
- Dobrze – zgodziła się. – Będę mogła pożyczyć sobie twoje książki?
Miała zamiar przeczytać je na spokojnie już po tym gorącym okresie przygotowań do wernisażu. Większy problem mógł być jednak z drugim warunkiem – Lyra nie znała żadnego legilimenty. W każdym razie, na pewno nie blisko; możliwe, że ktoś z jej otoczenia, spośród luźniejszych znajomości posiadał takie zdolności, ale zwyczajnie nie miała o tym pojęcia. Tak samo jak o tym, że wdzieranie się do umysłu jest aż tak bardzo nieprzyjemne; w końcu nie pamiętała tamtego dnia i nie wiedziała, że już kiedyś miała do czynienia z legilimentą, wdzierającym się do jej głowy w z pewnością nie dobrych zamiarach. Gdyby wiedziała, pewnie dużo bardziej wzdrygałaby się na myśl o nauce, nie chciałaby powtarzać tego doświadczenia.
- Chyba na razie będę musiała poprzestać na samej teorii, bo nie znam nikogo, kto mógłby ze mną poćwiczyć – powiedziała, smutniejąc. Jej zapał sprzed kilku minut nagle się nieco zmniejszył. Może ta nauka wcale nie była tak dobrym pomysłem, jak jej się wydawało? Choć może faktycznie powinna popróbować sama przynajmniej z tym, do czego nie potrzebowała czyjejś pomocy, czyli z próbami oczyszczenia swoich myśli. To by jej się bardzo przydało, i może z czasem udałoby jej się zwalczyć nawet dręczące ją od lipca nocne koszmary? To był na ten moment chyba najpilniejszy aspekt nauki: umiejętność skuteczniejszego odsuwania złych wspomnień i pozbycia się przykrych snów, które nękały ją prawie co noc.
Westchnęła, opierając się wygodniej o kanapę i podwijając kolana pod siebie.
- Miałeś ostatnio jakieś wieści od mamy? – zapytała nagle, przypominając sobie o czym rozmyślała wcześniej. Ostatni raz widziała swoją rodzicielkę może jakiś miesiąc temu, tak to wymieniały głównie listy. Nie była nawet pewna, czy ta wie o jej niedawnej „przygodzie” z łapankami, lepiej, żeby nie wiedziała.
come on look into the expanse and breath all these around come on don’t be afraid to look don’t be afraid
to look at distance
Z rozmyślenia wyrwały go słowa siostry.
- Mhm - skinął głową, wbijając coraz trzeźwiejsze spojrzenie w twarz siostry; przez chwilę pobłądził wzrokiem po jej policzkach, bezwiednie licząc piegi ułożone w niezliczonych konstelacjach. Przez przypadek doszukał się Wielkiego Wozu ukrytego pod prawym okiem. W końcu odważył się zmierzyć z jej spojrzeniem, błękitne tęczówki napotkały zielone. - Zamyśliłem się tylko.
I myślałem o feniksach, o złocie i rubinie, o ciężarze obowiązków, własnym zbawieniu i przekleństwie; myślałem o obawach, o zwątpieniach i radościach, o wierze, nadziei i strachu, o bezradności i o słabościach.
Ostatnio wszystko działo się zbyt szybko, zbyt chaotycznie; choć tak naprawdę wszystkie wydarzenia wraz z apogeami nieszczęść i komplikacji miały miejsce w przeciągu kilku poprzednich miesięcy, jemu zdawało się, że toczyły się o wiele szybciej. W tempie zawrotnym - kolejne problemy nawarstwiały się, mieniąc wszelkimi kolorami rozpaczy jak w przeklętym kalejdoskopie.
- Jasne, ale poczekaj chwilę. - Sięgnął ręką po stos książek rozrzuconych po stoliku. Doprawdy, nie krył się zbytnio ze swoją nauką; przejrzał okładki, sprawdził tytuły, ale nie mógł nigdzie dostrzec tej księgi, której poszukiwał najbardziej. - Zaraz wrócę - dodał, podnosząc się z kanapy, by zniknąć za zakrętem. Musiał prędko przeszukać swój sypialniany chaos - gdzie mógł położyć jeden z tych starych, rozpadających się tomiszczy? Zajrzał pod łóżko, zerknął pomiędzy rozrzuconą pościel (którą obiecywał sobie, że złoży, ale nigdy nie miał do tego wystarczająco wiele sił witalnych) i wreszcie odnalazł zgubę wśród niebosiężnego kopca dokumentacji. Ściskając ją w dłoni, wrócił do salonu.
- Ta będzie najlepsza na początek, nie jest napisana tak archaicznym językiem, jak pozostałe. - Bo bez sensu było spędzanie większej ilości czasu na rozszyfrowaniu zagmatwanej stylistyki zdań niż na faktycznym ćwiczeniu umiejętności. Podał siostrze książkę, przywołując na twarz ciepły uśmiech skrywający całą niepewność co do tego, czy postępuje słusznie. Na wszelki wypadek stłumił myśli. Będzie martwił się potem? - Fakt, ciężko o zaufanych legilimentów - dodał z lekkim przekąsem, myśląc wyłącznie o tych wszystkich kryminalistach, z którymi musiał mieć do czynienia przez całą drogę kariery. - Mogę spróbować kogoś poprosić o pomoc - tylko kogo? Komu ufał na tyle, żeby pozwolić mu tak beztrosko wedrzeć się do umysłu Lyry?
Sztuka legilimencji od zawsze kojarzyła mu się wyłącznie z łamaniem prawa; wdzierano się szturmem do umysłów tylko po to, by sprawiać ból, wyciągnąć informacje, które nigdy nie powinny tak łatwo trafić do danych uszu. Uparcie wypierał z umysłu fakt, że używali jej także magipsychiatrzy, uzdrowiciele, amnezjatorzy; miał zbyt wiele nieprzyjemnych doświadczeń, by myśleć o niej wyłącznie w superlatywach.
Zastanowił się; dopiero wtedy przypomniał sobie nagle, że już wiele dni temu otrzymał od matki list, który - nieotwarty - wciąż tkwił na zagraconym biurku. Najwidoczniej był zbyt zajęty mierzeniem się z osobistymi problemami, by zająć się rzeczami tak prozaicznymi jak troska o swoich rodziców.
Zmarszczył lekko brwi.
- Raczej nic nowego - rzucił wymijająco, nie chcąc usprawiedliwiać się z własnej ignorancji. I egoistycznego zapatrzenia w prywatne melodramaty.
- Mhm - skinął głową, wbijając coraz trzeźwiejsze spojrzenie w twarz siostry; przez chwilę pobłądził wzrokiem po jej policzkach, bezwiednie licząc piegi ułożone w niezliczonych konstelacjach. Przez przypadek doszukał się Wielkiego Wozu ukrytego pod prawym okiem. W końcu odważył się zmierzyć z jej spojrzeniem, błękitne tęczówki napotkały zielone. - Zamyśliłem się tylko.
I myślałem o feniksach, o złocie i rubinie, o ciężarze obowiązków, własnym zbawieniu i przekleństwie; myślałem o obawach, o zwątpieniach i radościach, o wierze, nadziei i strachu, o bezradności i o słabościach.
Ostatnio wszystko działo się zbyt szybko, zbyt chaotycznie; choć tak naprawdę wszystkie wydarzenia wraz z apogeami nieszczęść i komplikacji miały miejsce w przeciągu kilku poprzednich miesięcy, jemu zdawało się, że toczyły się o wiele szybciej. W tempie zawrotnym - kolejne problemy nawarstwiały się, mieniąc wszelkimi kolorami rozpaczy jak w przeklętym kalejdoskopie.
- Jasne, ale poczekaj chwilę. - Sięgnął ręką po stos książek rozrzuconych po stoliku. Doprawdy, nie krył się zbytnio ze swoją nauką; przejrzał okładki, sprawdził tytuły, ale nie mógł nigdzie dostrzec tej księgi, której poszukiwał najbardziej. - Zaraz wrócę - dodał, podnosząc się z kanapy, by zniknąć za zakrętem. Musiał prędko przeszukać swój sypialniany chaos - gdzie mógł położyć jeden z tych starych, rozpadających się tomiszczy? Zajrzał pod łóżko, zerknął pomiędzy rozrzuconą pościel (którą obiecywał sobie, że złoży, ale nigdy nie miał do tego wystarczająco wiele sił witalnych) i wreszcie odnalazł zgubę wśród niebosiężnego kopca dokumentacji. Ściskając ją w dłoni, wrócił do salonu.
- Ta będzie najlepsza na początek, nie jest napisana tak archaicznym językiem, jak pozostałe. - Bo bez sensu było spędzanie większej ilości czasu na rozszyfrowaniu zagmatwanej stylistyki zdań niż na faktycznym ćwiczeniu umiejętności. Podał siostrze książkę, przywołując na twarz ciepły uśmiech skrywający całą niepewność co do tego, czy postępuje słusznie. Na wszelki wypadek stłumił myśli. Będzie martwił się potem? - Fakt, ciężko o zaufanych legilimentów - dodał z lekkim przekąsem, myśląc wyłącznie o tych wszystkich kryminalistach, z którymi musiał mieć do czynienia przez całą drogę kariery. - Mogę spróbować kogoś poprosić o pomoc - tylko kogo? Komu ufał na tyle, żeby pozwolić mu tak beztrosko wedrzeć się do umysłu Lyry?
Sztuka legilimencji od zawsze kojarzyła mu się wyłącznie z łamaniem prawa; wdzierano się szturmem do umysłów tylko po to, by sprawiać ból, wyciągnąć informacje, które nigdy nie powinny tak łatwo trafić do danych uszu. Uparcie wypierał z umysłu fakt, że używali jej także magipsychiatrzy, uzdrowiciele, amnezjatorzy; miał zbyt wiele nieprzyjemnych doświadczeń, by myśleć o niej wyłącznie w superlatywach.
Zastanowił się; dopiero wtedy przypomniał sobie nagle, że już wiele dni temu otrzymał od matki list, który - nieotwarty - wciąż tkwił na zagraconym biurku. Najwidoczniej był zbyt zajęty mierzeniem się z osobistymi problemami, by zająć się rzeczami tak prozaicznymi jak troska o swoich rodziców.
Zmarszczył lekko brwi.
- Raczej nic nowego - rzucił wymijająco, nie chcąc usprawiedliwiać się z własnej ignorancji. I egoistycznego zapatrzenia w prywatne melodramaty.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Uśmiechnęła się lekko, przyjmując to wyjaśnienie, choć nadal głowiła się, nad czym tak intensywnie myślał. Nie zapytała, przeczuwając, że i tak nie usłyszałaby całej prawdy. Zdumiewające, jak oboje stawali się z wiekiem coraz bardziej skryci.
- W porządku. Ja po prostu... martwiłam się. Zresztą nieważne – rzekła tylko, patrząc, jak następnie brat zaczął przeglądać książki, najwyraźniej czegoś szukając. Odprowadziła go wzrokiem, gdy na chwilę wyszedł, zapewne do swojego pokoju, i po chwili wrócił, niosąc kolejną grubą księgę. Lyra wzięła ją, przesuwając opuszkami po twardej okładce.
- Przynajmniej będę mieć co robić po wernisażu – powiedziała. – Dzięki, braciszku. Jak będę miała jakieś pytania, na pewno będę się do ciebie zwracać. – Jak zwykle przejawiała skłonność do idealizowania brata i wyobrażała sobie, że z pewnością musiał sobie dobrze radzić z nauką oklumencji. Bo jak mogłoby być inaczej? To był przecież Garrett. Jej wzór do naśladowania, odkąd sięgała pamięcią, i trudno było jej ogarnąć wyobraźnią, że mógłby sobie z czymś nie radzić. Choć była już dorosła i dostrzegała wokół siebie coraz więcej odcieni szarości prócz samej czerni i bieli, pewne przyzwyczajenia trudno było porzucić, szczególnie te, które przynosiły ukojenie i spokój. Może po prostu podświadomie chciała nadal widzieć w bracie niedościgniony ideał, na którym zawsze można było polegać i przy którym czuła się tak bezpiecznie, jak przy nikim innym. Nawet już po tym, kiedy pojęła, że nigdy nie zostanie aurorem, tak jak on.
- A znasz kogoś, kto zna się na legilimencji i mógłby mi pomóc w nauce? – zapytała. Zdecydowanie nie chciałaby wpuszczać do swojej głowy osoby, której nie znała i do której nie miała zaufania. W ogóle sama myśl o tym, że ktoś grzebałby jej w głowie, mogąc oglądać jej wspomnienia, myśli i uczucia, w tym takie, którymi nie chciała się z nikim dzielić, wydawała jej się niezbyt przyjemna, wręcz odrzucająca. Ale podejrzewała, że trudno byłoby się nauczyć oklumencji bez ćwiczenia obrony przed takimi atakami na jej umysł. Jakkolwiek nieciekawie to brzmiało. Tak, koniecznie potrzebowała więc kogoś zaufanego, co czyniło sprawę jeszcze bardziej skomplikowaną.
Zamyśliła się, po raz kolejny zastanawiając się, czy warto przez to wszystko przechodzić, skoro nawet nie miała pewności, że się uda. Ale... kto nie próbuje, ten nie wie, prawda?
Później jednak rozmowa zeszła na temat rodziców; Lyra miała wrażenie, że brat znowu się zmieszał. Sama również czuła się zmieszana, dopadły ją wyrzuty sumienia.
- Muszę napisać do mamy. Choć mam nadzieję, że wszystko jest w porządku, pewnie napisałaby, gdyby coś się zmieniło... – rzekła nagle, po chwili wahania. Dawno tego nie robiła, więc wypadałoby się odezwać. – Może powinniśmy ich odwiedzić, jeszcze przed świętami?
Kiedyś miała naprawdę dobre relacje z matką, ale od czasu zaskakującego odnalezienia się ojca oraz zamieszkania w Londynie u Garretta wiele się zmieniło. Lyra, choć sama nie była tego w pełni świadoma, zauważalnie odsunęła się od rodziców, jeszcze bardziej zbliżając do brata, wierzyła, że na nim może dużo bardziej polegać. W końcu to nie on zniknął na ponad dziesięć lat, bez słowa porzucając rodzinę. Nic dziwnego, że po powrocie ojca była tak rozdarta, nie potrafiła mu w pełni zaufać, bo nie była tym samym brzdącem, który niegdyś gramolił się na jego kolana, ani tą dziewczynką, która po jego zniknięciu przez długi czas dopytywała, kiedy wróci tata. Teraz buntowała się na każdą sugestię, że powinna z powrotem zamieszkać w domu, i nawet trudno było jej sobie wyobrazić pierwsze od lat rodzinne święta w komplecie. Podejrzewała, że atmosfera będzie bardzo niezręczna, a jeśli do tego dołączyć narzeczonych każdego z trójki rodzeństwa, to już w ogóle. Dodając do tego jeszcze fakt, że nie była pewna, jak jej rodzina dogadałaby się z Glaucusem, i jak on sam przyjąłby nie najlepsze warunki, w jakich niegdyś dorastała Lyra... No i fakt, jak Garrett reagowałby na jej narzeczonego. Nie była nawet pewna, czy w ogóle się znali. Nagle uderzyło ją, że Glaucus był nawet starszy niż jej brat.
Nagle jednak usłyszała skrzeknięcie Złotka w swoim pokoju i przypomniała sobie o wczorajszym liście od Alexa, który informował ją o swoim wyjeździe... Którego tak bardzo mu zazdrościła.
- Słyszałeś o wyjeździe Alexa? – zapytała nagle. Po tamtym wrześniowym dniu wiedziała już, że Garrett i jej przyjaciel się znają.
- W porządku. Ja po prostu... martwiłam się. Zresztą nieważne – rzekła tylko, patrząc, jak następnie brat zaczął przeglądać książki, najwyraźniej czegoś szukając. Odprowadziła go wzrokiem, gdy na chwilę wyszedł, zapewne do swojego pokoju, i po chwili wrócił, niosąc kolejną grubą księgę. Lyra wzięła ją, przesuwając opuszkami po twardej okładce.
- Przynajmniej będę mieć co robić po wernisażu – powiedziała. – Dzięki, braciszku. Jak będę miała jakieś pytania, na pewno będę się do ciebie zwracać. – Jak zwykle przejawiała skłonność do idealizowania brata i wyobrażała sobie, że z pewnością musiał sobie dobrze radzić z nauką oklumencji. Bo jak mogłoby być inaczej? To był przecież Garrett. Jej wzór do naśladowania, odkąd sięgała pamięcią, i trudno było jej ogarnąć wyobraźnią, że mógłby sobie z czymś nie radzić. Choć była już dorosła i dostrzegała wokół siebie coraz więcej odcieni szarości prócz samej czerni i bieli, pewne przyzwyczajenia trudno było porzucić, szczególnie te, które przynosiły ukojenie i spokój. Może po prostu podświadomie chciała nadal widzieć w bracie niedościgniony ideał, na którym zawsze można było polegać i przy którym czuła się tak bezpiecznie, jak przy nikim innym. Nawet już po tym, kiedy pojęła, że nigdy nie zostanie aurorem, tak jak on.
- A znasz kogoś, kto zna się na legilimencji i mógłby mi pomóc w nauce? – zapytała. Zdecydowanie nie chciałaby wpuszczać do swojej głowy osoby, której nie znała i do której nie miała zaufania. W ogóle sama myśl o tym, że ktoś grzebałby jej w głowie, mogąc oglądać jej wspomnienia, myśli i uczucia, w tym takie, którymi nie chciała się z nikim dzielić, wydawała jej się niezbyt przyjemna, wręcz odrzucająca. Ale podejrzewała, że trudno byłoby się nauczyć oklumencji bez ćwiczenia obrony przed takimi atakami na jej umysł. Jakkolwiek nieciekawie to brzmiało. Tak, koniecznie potrzebowała więc kogoś zaufanego, co czyniło sprawę jeszcze bardziej skomplikowaną.
Zamyśliła się, po raz kolejny zastanawiając się, czy warto przez to wszystko przechodzić, skoro nawet nie miała pewności, że się uda. Ale... kto nie próbuje, ten nie wie, prawda?
Później jednak rozmowa zeszła na temat rodziców; Lyra miała wrażenie, że brat znowu się zmieszał. Sama również czuła się zmieszana, dopadły ją wyrzuty sumienia.
- Muszę napisać do mamy. Choć mam nadzieję, że wszystko jest w porządku, pewnie napisałaby, gdyby coś się zmieniło... – rzekła nagle, po chwili wahania. Dawno tego nie robiła, więc wypadałoby się odezwać. – Może powinniśmy ich odwiedzić, jeszcze przed świętami?
Kiedyś miała naprawdę dobre relacje z matką, ale od czasu zaskakującego odnalezienia się ojca oraz zamieszkania w Londynie u Garretta wiele się zmieniło. Lyra, choć sama nie była tego w pełni świadoma, zauważalnie odsunęła się od rodziców, jeszcze bardziej zbliżając do brata, wierzyła, że na nim może dużo bardziej polegać. W końcu to nie on zniknął na ponad dziesięć lat, bez słowa porzucając rodzinę. Nic dziwnego, że po powrocie ojca była tak rozdarta, nie potrafiła mu w pełni zaufać, bo nie była tym samym brzdącem, który niegdyś gramolił się na jego kolana, ani tą dziewczynką, która po jego zniknięciu przez długi czas dopytywała, kiedy wróci tata. Teraz buntowała się na każdą sugestię, że powinna z powrotem zamieszkać w domu, i nawet trudno było jej sobie wyobrazić pierwsze od lat rodzinne święta w komplecie. Podejrzewała, że atmosfera będzie bardzo niezręczna, a jeśli do tego dołączyć narzeczonych każdego z trójki rodzeństwa, to już w ogóle. Dodając do tego jeszcze fakt, że nie była pewna, jak jej rodzina dogadałaby się z Glaucusem, i jak on sam przyjąłby nie najlepsze warunki, w jakich niegdyś dorastała Lyra... No i fakt, jak Garrett reagowałby na jej narzeczonego. Nie była nawet pewna, czy w ogóle się znali. Nagle uderzyło ją, że Glaucus był nawet starszy niż jej brat.
Nagle jednak usłyszała skrzeknięcie Złotka w swoim pokoju i przypomniała sobie o wczorajszym liście od Alexa, który informował ją o swoim wyjeździe... Którego tak bardzo mu zazdrościła.
- Słyszałeś o wyjeździe Alexa? – zapytała nagle. Po tamtym wrześniowym dniu wiedziała już, że Garrett i jej przyjaciel się znają.
come on look into the expanse and breath all these around come on don’t be afraid to look don’t be afraid
to look at distance
Nie musisz się martwić - chciał powiedzieć; w końcu to ja jestem tym, który zawsze się troszczy, nie przejmuj ode mnie tego przeklętego brzemienia. Ale nie otworzył nawet ust, układając je wyłącznie w łagodny, jakby uspokajający uśmiech.
Powędrował dłonią do włosów ściśniętych w mocnym kucyku; rozpuścił je, niedbale przeczesał palcami rude fale, a po chwili związał je raz jeszcze, tym razem lżej, luźniej, wygodniej. - Pytaj śmiało - roześmiał się lekko. - Przecież wiesz, że zawsze zrobię wszystko, żeby ci pomóc.
No właśnie - ale te próby pomocy nie zawsze kończyły się sukcesem, ostatnimi czasy oscylując raczej wkoło dotkliwego fiaska. Starał się, budując kolejne plany, snując teorie, próbując scalić rozpadające się okruchy i zapewnić jej bezpieczeństwo, na które bez zwątpienia zasługiwała - i dlatego na usta cisnęły mu się wątpliwości. Czy naprawdę nie byłoby dla wszystkich lepiej, gdyby do czasu ślubu ponownie nie zaopiekowałaby się nią matka? Ale teraz nie potrafił tego wypomnieć, nie potrafił wysunąć sugestii; czy zbliżający się wernisaż nie był dla Lyry wystarczającym stresem?
I jeszcze, jakby nie starczyło mu zmartwień i obaw, pojawił się zakon: zatruwał mu dnie wyobrażeniami i iluzjami, jak ten rubinowy feniks ledwie minuty temu siadający mu ramieniu. Ale nie, nie będzie o tym teraz myślał - rozważy to później, w spokoju ułoży wątpliwości w stosy, posegreguje, zbada każdą z osobna. Na spokojnie. Tym razem bez pośpiechu.
- Nie wiem, zastanowię się - odparł, dopiero odchylając się od oparcia kremowej kanapy, by szybkim ruchem zdjąć ciemną marynarkę. Rzucił ją na nieodległy fotel, podwinął rękawy białej koszuli po same łokcie. - Mimo wszystko wolałbym nie pozwolić na to, aby ktoś, komu nie ufam, wdzierał ci się do umysłu. - Czuł, że musi czymś zająć dłonie; gdy nie skupiał się na tak prozaicznych czynnościach, gdy pozwalał myślom dryfować po wszystkich niebezpiecznych peryferiach umysłu, zbliżał się do szaleństwa. I zgubienia zmysłów; wszystko przez to, że tracił kontrolę, a nienawidził jej tracić, poddawać się wyłącznie improwizacji, błądzić jak we mgle.
- Na pewno - u matki?, z przyzwyczajenia cisnęło mu się na usta - u rodziców wszystko jest w porządku - zapewnił trochę w ciemno, wierząc, że wciąż nieotwarty list nie głosił nowin o czyjejś śmierci bądź poważnej chorobie, bombardowaniu okolicy czy rozpoczęciu kolejnej wojny, tym razem mającej swoje źródło w Kornwalii. Jego słodkiej, bezpiecznej Kornwalii - czasem tęsknił za domem, bo choć już od dawna tym mianem nazywał mieszkanie w centrum Londynu, to tęsknił do pięknych wybrzeży i wrzosowisk, wśród których spędził dzieciństwo. Wtedy wszystko było błogie, tak lekkie i proste, świat dzielił się wyłącznie na dwie płaszczyzny: dobro i zło, czerń i biel.
A teraz? Teraz już nie wiedział, czy on sam nie dryfuje gdzieś pomiędzy nimi.
- Też mi się wydaje, że powinniśmy - powiedział z ciepłym uśmiechem, sięgając po jedną z książek leżących na stoliku nieopodal. Poezja Byrona - ten tomik przeglądał kilka dni wcześniej, wczytywał się w strofy i badał spojrzeniem nieparzyste rymy. Skupiał się na słowach tylko po to, by nie myśleć o czymkolwiek innym. - Ostatni raz byłem w rodzinnym domu... nawet nie pamiętam, kiedy. Przed kilkoma miesiącami? Londyńskie życie pochłania i nie daje czasu na złapanie oddechu. - No tak, szczególnie odkąd wszystko zaczęło się walić.
Ale i tak miał wyrzuty sumienia - powinien wspierać rodziców więcej niż listownie i materialnie, bo choć cyklicznie przesyłał im miłe słowa spisane na długich rolkach pergaminu i niemałe sakiewki z galeonami, to nigdy nie miał okazji, by powrócić w rodzinne strony. Zawsze znajdował się jakiś priorytet, pretekst, by pozostać w stolicy. A pewnie powinien porozmawiać o zaginięciu Diany. Z matką, z nestorem, być może nawet z rodzicami narzeczonej, ale wolał odpychać to z nieskończoność, udawać, że nic nigdy nie zaszło, że jego to nie dotyczy. Bał się konsekwencji, nie chciał nagłych zmian. Wszystko potoczyłoby się tak szybko: krótkie poszukiwania zaginionej, wydziedziczenie, zerwanie zaręczyn, próby odnalezienia nowej wybranki.
A Garrett po prostu pragnął, żeby to wszystko już się skończyło, nawet jeśli nie zdążyło się jeszcze zacząć.
- Tak, wysłał mi list - przyznał, choć w jego głosie zatańczyło coś na kształt niezrozumiałej, być może nieuzasadnionej goryczy. - Coś wspominał, że wróci zza oceanu za dwa miesiące, nie mylę się?
Powędrował dłonią do włosów ściśniętych w mocnym kucyku; rozpuścił je, niedbale przeczesał palcami rude fale, a po chwili związał je raz jeszcze, tym razem lżej, luźniej, wygodniej. - Pytaj śmiało - roześmiał się lekko. - Przecież wiesz, że zawsze zrobię wszystko, żeby ci pomóc.
No właśnie - ale te próby pomocy nie zawsze kończyły się sukcesem, ostatnimi czasy oscylując raczej wkoło dotkliwego fiaska. Starał się, budując kolejne plany, snując teorie, próbując scalić rozpadające się okruchy i zapewnić jej bezpieczeństwo, na które bez zwątpienia zasługiwała - i dlatego na usta cisnęły mu się wątpliwości. Czy naprawdę nie byłoby dla wszystkich lepiej, gdyby do czasu ślubu ponownie nie zaopiekowałaby się nią matka? Ale teraz nie potrafił tego wypomnieć, nie potrafił wysunąć sugestii; czy zbliżający się wernisaż nie był dla Lyry wystarczającym stresem?
I jeszcze, jakby nie starczyło mu zmartwień i obaw, pojawił się zakon: zatruwał mu dnie wyobrażeniami i iluzjami, jak ten rubinowy feniks ledwie minuty temu siadający mu ramieniu. Ale nie, nie będzie o tym teraz myślał - rozważy to później, w spokoju ułoży wątpliwości w stosy, posegreguje, zbada każdą z osobna. Na spokojnie. Tym razem bez pośpiechu.
- Nie wiem, zastanowię się - odparł, dopiero odchylając się od oparcia kremowej kanapy, by szybkim ruchem zdjąć ciemną marynarkę. Rzucił ją na nieodległy fotel, podwinął rękawy białej koszuli po same łokcie. - Mimo wszystko wolałbym nie pozwolić na to, aby ktoś, komu nie ufam, wdzierał ci się do umysłu. - Czuł, że musi czymś zająć dłonie; gdy nie skupiał się na tak prozaicznych czynnościach, gdy pozwalał myślom dryfować po wszystkich niebezpiecznych peryferiach umysłu, zbliżał się do szaleństwa. I zgubienia zmysłów; wszystko przez to, że tracił kontrolę, a nienawidził jej tracić, poddawać się wyłącznie improwizacji, błądzić jak we mgle.
- Na pewno - u matki?, z przyzwyczajenia cisnęło mu się na usta - u rodziców wszystko jest w porządku - zapewnił trochę w ciemno, wierząc, że wciąż nieotwarty list nie głosił nowin o czyjejś śmierci bądź poważnej chorobie, bombardowaniu okolicy czy rozpoczęciu kolejnej wojny, tym razem mającej swoje źródło w Kornwalii. Jego słodkiej, bezpiecznej Kornwalii - czasem tęsknił za domem, bo choć już od dawna tym mianem nazywał mieszkanie w centrum Londynu, to tęsknił do pięknych wybrzeży i wrzosowisk, wśród których spędził dzieciństwo. Wtedy wszystko było błogie, tak lekkie i proste, świat dzielił się wyłącznie na dwie płaszczyzny: dobro i zło, czerń i biel.
A teraz? Teraz już nie wiedział, czy on sam nie dryfuje gdzieś pomiędzy nimi.
- Też mi się wydaje, że powinniśmy - powiedział z ciepłym uśmiechem, sięgając po jedną z książek leżących na stoliku nieopodal. Poezja Byrona - ten tomik przeglądał kilka dni wcześniej, wczytywał się w strofy i badał spojrzeniem nieparzyste rymy. Skupiał się na słowach tylko po to, by nie myśleć o czymkolwiek innym. - Ostatni raz byłem w rodzinnym domu... nawet nie pamiętam, kiedy. Przed kilkoma miesiącami? Londyńskie życie pochłania i nie daje czasu na złapanie oddechu. - No tak, szczególnie odkąd wszystko zaczęło się walić.
Ale i tak miał wyrzuty sumienia - powinien wspierać rodziców więcej niż listownie i materialnie, bo choć cyklicznie przesyłał im miłe słowa spisane na długich rolkach pergaminu i niemałe sakiewki z galeonami, to nigdy nie miał okazji, by powrócić w rodzinne strony. Zawsze znajdował się jakiś priorytet, pretekst, by pozostać w stolicy. A pewnie powinien porozmawiać o zaginięciu Diany. Z matką, z nestorem, być może nawet z rodzicami narzeczonej, ale wolał odpychać to z nieskończoność, udawać, że nic nigdy nie zaszło, że jego to nie dotyczy. Bał się konsekwencji, nie chciał nagłych zmian. Wszystko potoczyłoby się tak szybko: krótkie poszukiwania zaginionej, wydziedziczenie, zerwanie zaręczyn, próby odnalezienia nowej wybranki.
A Garrett po prostu pragnął, żeby to wszystko już się skończyło, nawet jeśli nie zdążyło się jeszcze zacząć.
- Tak, wysłał mi list - przyznał, choć w jego głosie zatańczyło coś na kształt niezrozumiałej, być może nieuzasadnionej goryczy. - Coś wspominał, że wróci zza oceanu za dwa miesiące, nie mylę się?
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Wiedziała. Na Garretcie zawsze można było polegać, bardziej niż na kimkolwiek innym, więc nic dziwnego, że zawsze tak bardzo do niego lgnęła, nawet teraz. Jednak gdyby zaproponował przeprowadzkę do matki, zaczęłaby się opierać, z pewnością nie uznałaby tego za dobry pomysł i próbowałaby za wszelką cenę mu to wyperswadować. W Londynie miała większą szansę artystycznego rozwoju niż na tym odludziu, które, chociaż było wspaniałym miejscem na spędzenie dzieciństwa, nie byłoby wystarczające teraz, kiedy posmakowała „czegoś więcej”. W dodatku matka i tak była zajęta głównie ojcem, a dla Lyry był on niemal jak obcy człowiek, więc nie umiałaby się czuć w pełni zręcznie mieszkając pod jednym dachem z nim, po tylu latach jego nieobecności, podczas której już dawno zdążyła przelać należne mu uczucia na najstarszego brata.
- Wiem, braciszku – powiedziała, lekko ściskając jego dłoń, jak wtedy, kiedy była młodsza. – Ja też bym tego nie chciała. Ale wierzę, że w końcu znajdziemy kogoś odpowiedniego, kto mógłby mnie pouczyć.
Westchnęła. W pewnym momencie zaczęło jej się robić troszkę duszno, więc wstała z kanapy i podeszła do okna, by uchylić je i troszkę się przewietrzyć. Na moment przestała nawet tyle myśleć o tej oklumencji, a tylko o tym, żeby przez chwilę odetchnąć. Świeże powietrze szybko przyniosło jej ulgę. Może faktycznie ostatnio zbyt mocno się nadwyrężała, zaniedbując sen i wypoczynek, a głównie malując?
- Też dawno mnie tam nie było. Ostatni raz... Chyba po ukończeniu szkoły, kiedy przenosiłam swoje rzeczy z domu do ciebie – wyznała, wciąż stojąc przy oknie i lekko przymykając oczy. – A później widziałam matkę tylko podczas obiadu zaręczynowego. Och, może przy okazji napiszę jej o wernisażu, może uda jej się zajrzeć?
To był dobry pomysł i idealna okazja do spotkania rodzeństwa z matką, o ile oczywiście rodzicielka będzie mogła zostawić ojca na te kilka godzin i pojawić się w Londynie. W końcu zawsze raczej wspierała Lyrę w twórczości, nawet jeśli nie materialnie, to cieszyła się, że córka ma talent, pewnie przejęty po rodzinie ze strony Morganów.
Ale musiała to przyznać: londyńskie życie pochłaniało. I to nie tylko Garretta, ale w jakiś sposób także i ją, zwłaszcza ostatnio, a po wernisażu być może pochłonie jeszcze bardziej.
- Tak, do mnie też pisał... – rzekła, gdy rozmowa zeszła na Alexa, a na jej twarzy pojawił się nieco smętny uśmiech. – Jest moim przyjacielem, więc tęsknię za nim i cieszę się z jego sukcesów, ale jednocześnie bardzo mu zazdroszczę. Szkoda, że nasza rodzina nigdy nie mogła sobie pozwolić na takie atrakcje.
Na moment odwróciła się od okna, spoglądając na Garretta z lekkim wyrzutem. Wiedziała, że to nie jego wina, że byli biedni i ledwo starczało im na podstawowe potrzeby, w końcu to on najbardziej spośród nich wszystkich się starał (dla ojca niestety obcy ludzie zawsze byli ważniejsi niż własna rodzina, kolejny powód, dla którego czuła do niego żal), ale od czasu do czasu, kiedy się dowiadywała, jakie wspaniałe rzeczy robili jej znajomi i na jak wiele mogli sobie pozwalać, nachodziła ją zazdrość i poczucie bycia tą gorszą. Żadnych wyjazdów, pięknych strojów, nowych książek czy zajęć dodatkowych. Tylko bieda i świadomość, że tak wielu ludzi patrzy na nią z góry i ocenia ją. Nie miała nawet o czym opowiadać, bo jej najdalszą podróżą w życiu był wyjazd do Hogwartu, a jedyną naprawdę cenną rzeczą w posiadaniu – pierścionek zaręczynowy. I nawet przy Glaucusie czuła się niezręcznie, gdy zaczynał snuć swoje piękne opowieści o dawnych przygodach.
Sama nie wiedziała, czemu akurat teraz naszła ją ta chęć na wywlekanie tego żalu przed bratem. Może to przez myślenie o Alexandrze? Może powinna się wstrzymać, wiedząc o tym, ile ma problemów na głowie i że bieda jest obecnie jednym z mniejszych, ale jednak... Nie czuła się z tym w pełni dobrze, nawet jeśli zazwyczaj skupiała się na przyjemniejszych rzeczach i zachowywała się jak osoba w pełni akceptująca swoją sytuację. Nie do końca tak było, i nawet myśląc o wernisażu obawiała się tego, jak zostanie tam odebrana będąc tylko Weasleyówną.
Zacisnęła jednak usta i znowu spojrzała w okno, prosto na mugoli przesuwających się chodnikiem biegnącym obok kamienicy.
- Wiem, braciszku – powiedziała, lekko ściskając jego dłoń, jak wtedy, kiedy była młodsza. – Ja też bym tego nie chciała. Ale wierzę, że w końcu znajdziemy kogoś odpowiedniego, kto mógłby mnie pouczyć.
Westchnęła. W pewnym momencie zaczęło jej się robić troszkę duszno, więc wstała z kanapy i podeszła do okna, by uchylić je i troszkę się przewietrzyć. Na moment przestała nawet tyle myśleć o tej oklumencji, a tylko o tym, żeby przez chwilę odetchnąć. Świeże powietrze szybko przyniosło jej ulgę. Może faktycznie ostatnio zbyt mocno się nadwyrężała, zaniedbując sen i wypoczynek, a głównie malując?
- Też dawno mnie tam nie było. Ostatni raz... Chyba po ukończeniu szkoły, kiedy przenosiłam swoje rzeczy z domu do ciebie – wyznała, wciąż stojąc przy oknie i lekko przymykając oczy. – A później widziałam matkę tylko podczas obiadu zaręczynowego. Och, może przy okazji napiszę jej o wernisażu, może uda jej się zajrzeć?
To był dobry pomysł i idealna okazja do spotkania rodzeństwa z matką, o ile oczywiście rodzicielka będzie mogła zostawić ojca na te kilka godzin i pojawić się w Londynie. W końcu zawsze raczej wspierała Lyrę w twórczości, nawet jeśli nie materialnie, to cieszyła się, że córka ma talent, pewnie przejęty po rodzinie ze strony Morganów.
Ale musiała to przyznać: londyńskie życie pochłaniało. I to nie tylko Garretta, ale w jakiś sposób także i ją, zwłaszcza ostatnio, a po wernisażu być może pochłonie jeszcze bardziej.
- Tak, do mnie też pisał... – rzekła, gdy rozmowa zeszła na Alexa, a na jej twarzy pojawił się nieco smętny uśmiech. – Jest moim przyjacielem, więc tęsknię za nim i cieszę się z jego sukcesów, ale jednocześnie bardzo mu zazdroszczę. Szkoda, że nasza rodzina nigdy nie mogła sobie pozwolić na takie atrakcje.
Na moment odwróciła się od okna, spoglądając na Garretta z lekkim wyrzutem. Wiedziała, że to nie jego wina, że byli biedni i ledwo starczało im na podstawowe potrzeby, w końcu to on najbardziej spośród nich wszystkich się starał (dla ojca niestety obcy ludzie zawsze byli ważniejsi niż własna rodzina, kolejny powód, dla którego czuła do niego żal), ale od czasu do czasu, kiedy się dowiadywała, jakie wspaniałe rzeczy robili jej znajomi i na jak wiele mogli sobie pozwalać, nachodziła ją zazdrość i poczucie bycia tą gorszą. Żadnych wyjazdów, pięknych strojów, nowych książek czy zajęć dodatkowych. Tylko bieda i świadomość, że tak wielu ludzi patrzy na nią z góry i ocenia ją. Nie miała nawet o czym opowiadać, bo jej najdalszą podróżą w życiu był wyjazd do Hogwartu, a jedyną naprawdę cenną rzeczą w posiadaniu – pierścionek zaręczynowy. I nawet przy Glaucusie czuła się niezręcznie, gdy zaczynał snuć swoje piękne opowieści o dawnych przygodach.
Sama nie wiedziała, czemu akurat teraz naszła ją ta chęć na wywlekanie tego żalu przed bratem. Może to przez myślenie o Alexandrze? Może powinna się wstrzymać, wiedząc o tym, ile ma problemów na głowie i że bieda jest obecnie jednym z mniejszych, ale jednak... Nie czuła się z tym w pełni dobrze, nawet jeśli zazwyczaj skupiała się na przyjemniejszych rzeczach i zachowywała się jak osoba w pełni akceptująca swoją sytuację. Nie do końca tak było, i nawet myśląc o wernisażu obawiała się tego, jak zostanie tam odebrana będąc tylko Weasleyówną.
Zacisnęła jednak usta i znowu spojrzała w okno, prosto na mugoli przesuwających się chodnikiem biegnącym obok kamienicy.
come on look into the expanse and breath all these around come on don’t be afraid to look don’t be afraid
to look at distance
Uśmiechnął się lekko, gdy dotknęła jego dłoni, ale z jakiegoś powodu zaraz odwrócił spojrzenie, zaciskając lekko usta. Patrzył za okno, by znów skupić się na chmurach leniwie przepływających po poszarzałym nieboskłonie, na wysuszonych, ciemnych gałęziach, na wszystkim tylko nie tym, na czym skupić się powinien. Do świata nastawiał się defensywnie, zamykał się w szklanej bańce sztucznej obojętności którą zachłannie (i nieświadomie) budował już od dłuższego czasu - czy jest lepszy sposób na rozwiązanie problemów niż jednocześnie beztroskie i paniczne, wątpliwie bohaterskie zejście z pola bitwy? Nie wiedział o tym jeszcze, ale miał już dość tych komasacji nieszczęśliwych przypadków, które wbijały się w niego nieostrzeżenie. Jak złośliwe szpilki. Kąsały. Drażniły.
- Możesz napisać - zaaprobował krótkim stwierdzeniem, choć nieprzerwanie wpatrywał się w niebo i ptaki sporadycznie przelatujące pod kłębiącymi się licznie, puchowymi chmurami. - Na pewno się ucieszy z zaproszenia. - Szczególnie że i ich matkę zalało może trosk, które skutecznie zatrzymało ją w Kornwalii. Kto wie, kiedy ostatnio brała udział w jakimś kulturalnym wydarzeniu? A przecież Garrett wiedział, że niegdyś wręcz przepadała za brylowaniem w towarzystwie, że niebezpodstawnie wpajała mu zasady obycia nienagannego arystokraty, choć nigdy nie zapomniała przy tym o zwykłej matczynej miłości, której potrzebował najbardziej.
Nie mógł uwierzyć w ton, jaki dosłyszał w głosie Lyry. Niedowierzanie szybko przekuło się w gorycz balansującą na pograniczu złości, o którą z każdą sekundą analizowania jej słów coraz mocniej zahaczało. Jej wyrzut w połączeniu z tym nieszczęsnym chronicznym przemęczeniem, strachem o jutro (nie tylko w aspekcie dóbr materialnych, na których najwidoczniej tak bardzo zależało jego siostrze) i serią ostatnich wydarzeń o charakterze mocno nieprzychylnym mogło poskutkować wyłącznie jednym - nawet mimo tego, że w innych, lepszych okolicznościach zareagowałby najpewniej zgoła inaczej. Nie nadszarpniętymi nerwami. Nie spojrzeniem, które oderwało się wreszcie od obrazu zza okna i skupiło się na Lyrze.
Wszystkie emocje, które rozbudziła, nieświadomie naciskając mu na sam odcisk, skrył pod maską obojętności. Więc patrzył na nią - bez chłodu, ale też bez ciepła. Bez żalu, ale również bez najmniejszego cienia uśmiechu.
- Cóż, wkrótce będziesz mogła pozwolić sobie na wszystko - rzucił jakby mimochodem, już całkiem gasząc dzięki temu irytację, która wywabiła delikatną zmarszczkę na jego czole, gubiącą się teraz w gąszczu miodowych piegów. Aż wreszcie zniknęła, gdy ledwo widocznie złagodniały mu rysy. Może nie powinien tego mówić? Ale nie żałował, bo przecież nie skłamał - poślubiając Traversa, wróżyła sobie lepsze życie, na które nie dość, że zasługiwała, to jeszcze go pragnęła. Czy można było wymarzyć sobie korzystniejsze rozwiązanie?
- Możesz napisać - zaaprobował krótkim stwierdzeniem, choć nieprzerwanie wpatrywał się w niebo i ptaki sporadycznie przelatujące pod kłębiącymi się licznie, puchowymi chmurami. - Na pewno się ucieszy z zaproszenia. - Szczególnie że i ich matkę zalało może trosk, które skutecznie zatrzymało ją w Kornwalii. Kto wie, kiedy ostatnio brała udział w jakimś kulturalnym wydarzeniu? A przecież Garrett wiedział, że niegdyś wręcz przepadała za brylowaniem w towarzystwie, że niebezpodstawnie wpajała mu zasady obycia nienagannego arystokraty, choć nigdy nie zapomniała przy tym o zwykłej matczynej miłości, której potrzebował najbardziej.
Nie mógł uwierzyć w ton, jaki dosłyszał w głosie Lyry. Niedowierzanie szybko przekuło się w gorycz balansującą na pograniczu złości, o którą z każdą sekundą analizowania jej słów coraz mocniej zahaczało. Jej wyrzut w połączeniu z tym nieszczęsnym chronicznym przemęczeniem, strachem o jutro (nie tylko w aspekcie dóbr materialnych, na których najwidoczniej tak bardzo zależało jego siostrze) i serią ostatnich wydarzeń o charakterze mocno nieprzychylnym mogło poskutkować wyłącznie jednym - nawet mimo tego, że w innych, lepszych okolicznościach zareagowałby najpewniej zgoła inaczej. Nie nadszarpniętymi nerwami. Nie spojrzeniem, które oderwało się wreszcie od obrazu zza okna i skupiło się na Lyrze.
Wszystkie emocje, które rozbudziła, nieświadomie naciskając mu na sam odcisk, skrył pod maską obojętności. Więc patrzył na nią - bez chłodu, ale też bez ciepła. Bez żalu, ale również bez najmniejszego cienia uśmiechu.
- Cóż, wkrótce będziesz mogła pozwolić sobie na wszystko - rzucił jakby mimochodem, już całkiem gasząc dzięki temu irytację, która wywabiła delikatną zmarszczkę na jego czole, gubiącą się teraz w gąszczu miodowych piegów. Aż wreszcie zniknęła, gdy ledwo widocznie złagodniały mu rysy. Może nie powinien tego mówić? Ale nie żałował, bo przecież nie skłamał - poślubiając Traversa, wróżyła sobie lepsze życie, na które nie dość, że zasługiwała, to jeszcze go pragnęła. Czy można było wymarzyć sobie korzystniejsze rozwiązanie?
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
- Z pewnością. Przyda jej się trochę rozrywki po... tych ostatnich problemach – powiedziała w zamyśleniu. Wiedziała, że mama ucieszyłaby się z jej sukcesu, zwłaszcza że po ubiegłorocznym wypadku Lyry również się bała, czy córka znajdzie w sobie iskrę, żeby podążyć za nowym celem. No i najzwyczajniej w świecie chciała, żeby Lyra jak najlepiej zaczęła swoje dorosłe życie po Hogwarcie. Póki co toczyło się całkiem dobrze, więc chyba mogła się tym pochwalić, jednocześnie przemilczając te mniej przyjemne sprawy. Bo liczyła, że skoro Garrett również dawno nie nawiązywał kontaktu, to matka nadal nie wie o wszystkim. Jak o lipcu, wrześniowym wylądowaniu w Mungu czy łapankach.
- Mam nadzieję, że i tobie uda się znaleźć czas, żeby przyjść. – Bo w końcu mogli go akurat wezwać do pracy, będąc aurorem mógł przecież być potrzebny w każdej chwili. Oby jednak nic się nie działo. – W twojej obecności czułabym się dużo raźniej.
Wyglądało jednak na to, że Garrett wyczuł w jej głosie ten wyrzut, tę z trudem maskowaną zazdrość, że jej znajomi wiedli lepsze, a w każdym razie – bardziej dostatnie życie. Tak rzadko o tym mówiła, dusząc to w sobie, więc nic dziwnego, że jej wyznanie mogło zaskoczyć. A przecież to było tak normalne, że jako młodziutka dziewczyna chciała żyć lepiej, i przejmowała się docinkami na swój temat (nawet jeśli i wtedy zwykle udawała, że wcale jej to nie boli). Oczywiście, nigdy nie złorzeczyła innym (a już na pewno nie bliskim osobom), ale to nie znaczyło, że była wolna od tak mało chwalebnych emocji jak zazdrość czy frustracja z powodu swojej sytuacji. Nie oczekiwała nie wiadomo jak wiele: chciała po prostu mieć większe możliwości niż miała. Zobaczyć coś ciekawego, nie musząc z tak wielu przyjemności rezygnować.
Gdy się odezwał, miała wrażenie, że tym razem to w jego głosie zabrzmiał wyrzut. No tak, bo Lyra mimo wszystko miała szansę się wyrwać. Mogła poślubić Glaucusa i zamieszkać z nim, może nawet, tak jak obiecał, zabierze ją na którąś z wypraw, mogła również rozwinąć karierę malarską (co jednak zależało od wielu innych czynników, które mogły wyniknąć w międzyczasie). Garrett był w gorszej sytuacji, zresztą pomijając już kwestie natury materialnej, miał na głowie dużo więcej trosk niż mała, żyjąca w swoim świecie Lyra.
Poruszyła się niespokojnie, przez dłuższą chwilę nie wiedząc, co powiedzieć.
- Chciałabym, braciszku. Naprawdę bym chciała – wykrztusiła, zaciskając dłonie na parapecie. Nagle jednak odsunęła się. – Chyba pójdę się zdrzemnąć. Jestem taka zmęczona.
Bo była, po całym dniu malowania praktycznie od świtu. Ale teraz traktowała to bardziej jako pretekst, by przerwać niezręczną rozmowę i zniknąć bratu z oczu. Skryć się w zaciszu swojego pokoju, co zresztą zrobiła, zamykając się w środku i zwijając w kłębek na łóżku, z głową pełną myśli i wyrzutami sumienia, że niepotrzebnie zdenerwowała brata.
A później faktycznie zasnęła.
| zt.
- Mam nadzieję, że i tobie uda się znaleźć czas, żeby przyjść. – Bo w końcu mogli go akurat wezwać do pracy, będąc aurorem mógł przecież być potrzebny w każdej chwili. Oby jednak nic się nie działo. – W twojej obecności czułabym się dużo raźniej.
Wyglądało jednak na to, że Garrett wyczuł w jej głosie ten wyrzut, tę z trudem maskowaną zazdrość, że jej znajomi wiedli lepsze, a w każdym razie – bardziej dostatnie życie. Tak rzadko o tym mówiła, dusząc to w sobie, więc nic dziwnego, że jej wyznanie mogło zaskoczyć. A przecież to było tak normalne, że jako młodziutka dziewczyna chciała żyć lepiej, i przejmowała się docinkami na swój temat (nawet jeśli i wtedy zwykle udawała, że wcale jej to nie boli). Oczywiście, nigdy nie złorzeczyła innym (a już na pewno nie bliskim osobom), ale to nie znaczyło, że była wolna od tak mało chwalebnych emocji jak zazdrość czy frustracja z powodu swojej sytuacji. Nie oczekiwała nie wiadomo jak wiele: chciała po prostu mieć większe możliwości niż miała. Zobaczyć coś ciekawego, nie musząc z tak wielu przyjemności rezygnować.
Gdy się odezwał, miała wrażenie, że tym razem to w jego głosie zabrzmiał wyrzut. No tak, bo Lyra mimo wszystko miała szansę się wyrwać. Mogła poślubić Glaucusa i zamieszkać z nim, może nawet, tak jak obiecał, zabierze ją na którąś z wypraw, mogła również rozwinąć karierę malarską (co jednak zależało od wielu innych czynników, które mogły wyniknąć w międzyczasie). Garrett był w gorszej sytuacji, zresztą pomijając już kwestie natury materialnej, miał na głowie dużo więcej trosk niż mała, żyjąca w swoim świecie Lyra.
Poruszyła się niespokojnie, przez dłuższą chwilę nie wiedząc, co powiedzieć.
- Chciałabym, braciszku. Naprawdę bym chciała – wykrztusiła, zaciskając dłonie na parapecie. Nagle jednak odsunęła się. – Chyba pójdę się zdrzemnąć. Jestem taka zmęczona.
Bo była, po całym dniu malowania praktycznie od świtu. Ale teraz traktowała to bardziej jako pretekst, by przerwać niezręczną rozmowę i zniknąć bratu z oczu. Skryć się w zaciszu swojego pokoju, co zresztą zrobiła, zamykając się w środku i zwijając w kłębek na łóżku, z głową pełną myśli i wyrzutami sumienia, że niepotrzebnie zdenerwowała brata.
A później faktycznie zasnęła.
| zt.
come on look into the expanse and breath all these around come on don’t be afraid to look don’t be afraid
to look at distance
| początek listopada
Nie wiedział, czy to dobry moment na naukę oklumencji. Prawdę mówiąc, być może w tym wypadku trudno było mówić o dobrym momencie - bo czy jakikolwiek zdawał się odpowiedni na tak bezczelne kruszenie upragnionej prywatności? Ale musiał, musiał to robić; w świetle ostatnich wydarzeń nie widział innego rozwiązania. Zaplątał się jak w labiryncie bez mapy i potrzebował ochrony, pewności, że wszystkie te informacje, jakie skrywał pod rudą czupryną, nigdy nie ujrzą światła dziennego. Bo czy nie oznaczałoby to końca zakonu? Krzywdy dla jego najbliższych?
A na to nie mógł sobie pozwolić; właśnie dlatego każdego dnia poświęcał wręcz nieprzyzwoitą ilość czasu na wgłębianie się w zakurzone woluminy i próby zamykania umysłu przed nieistniejącym zagrożeniem. Ale każda, nawet najlepsza teoria nie umywała się do praktyki, wreszcie pokazującej, jak naprawdę należy walczyć z legilimencją i jak ciężkie może to być w przepełnionych stresem warunkach.
Za pierwszym razem rzucił się na głęboką wodę - ćwiczenia z Mavis bez uprzedniego przygotowania zakrawały o czystą głupotę i mogły być tragiczne w skutkach; tym razem wiedział już jednak, na co się pisze, jak może się to skończyć i jak wielki ból potrafi sprawić macka czyichś myśli oplatająca twój Merlinowi winny umysł. Ćwiczył, był przygotowany, wiedział, jak to odeprzeć.
A i tak to cierpienie, któremu nie da się w żaden sposób sprzeciwić, mogło okazać się zwielokrotnione w sytuacji prawdziwego zagrożenia. Bo czy pragnący wydrzeć jakieś wspomnienie czarnoksiężnik martwiłby się, czy na pewno nie narazi czyjegoś zdrowia psychicznego na szwank? Ani czy nie wyrządzi mu żadnej innej, najczęściej brutalnej krzywdy?
Wiadomość, że znajomy Garretta z Biura Aurorów jest legilimentą okazała się zbawienna; nikt raczej nie chwali się znajomością tej sztuki na prawo i lewo (chyba że magipsychiatrzy, którzy wykorzystują ją w trakcie pracy), a w tym wypadku liczyło się odnalezienie kogoś, komu będzie w stanie zaufać. Chociaż ostatnio miewał problemy z ufaniem. Nieprzypadkowo. Bądź co bądź - umówienie się na filiżankę parującej herbaty tym razem niosło za sobą podtekst w postaci popołudniowych (masochistycznych?) ćwiczeń w zamykaniu umysłu.
Garrett otworzył zamaszystym ruchem drzwi, gdy rozległo się pukanie, żeby zaprosić przybyłego mężczyznę do środka. Przywołał różdżką porcelanowy czajnik; poszybował w powietrzu, w krótkim czasie pokonując odległość z kuchni do salonu.
- Dziękuję, że zgodziłeś mi się pomóc - powiedział po jakimś czasie, przywołując na twarz lekki, szczery uśmiech. Bo naprawdę był wdzięczny. William nie do końca musiał zdawać sobie sprawę z tego, w jakie egzystencjalne bagno się wpakuje, wchodząc Garrettowi do głowy.
Nie wiedział, czy to dobry moment na naukę oklumencji. Prawdę mówiąc, być może w tym wypadku trudno było mówić o dobrym momencie - bo czy jakikolwiek zdawał się odpowiedni na tak bezczelne kruszenie upragnionej prywatności? Ale musiał, musiał to robić; w świetle ostatnich wydarzeń nie widział innego rozwiązania. Zaplątał się jak w labiryncie bez mapy i potrzebował ochrony, pewności, że wszystkie te informacje, jakie skrywał pod rudą czupryną, nigdy nie ujrzą światła dziennego. Bo czy nie oznaczałoby to końca zakonu? Krzywdy dla jego najbliższych?
A na to nie mógł sobie pozwolić; właśnie dlatego każdego dnia poświęcał wręcz nieprzyzwoitą ilość czasu na wgłębianie się w zakurzone woluminy i próby zamykania umysłu przed nieistniejącym zagrożeniem. Ale każda, nawet najlepsza teoria nie umywała się do praktyki, wreszcie pokazującej, jak naprawdę należy walczyć z legilimencją i jak ciężkie może to być w przepełnionych stresem warunkach.
Za pierwszym razem rzucił się na głęboką wodę - ćwiczenia z Mavis bez uprzedniego przygotowania zakrawały o czystą głupotę i mogły być tragiczne w skutkach; tym razem wiedział już jednak, na co się pisze, jak może się to skończyć i jak wielki ból potrafi sprawić macka czyichś myśli oplatająca twój Merlinowi winny umysł. Ćwiczył, był przygotowany, wiedział, jak to odeprzeć.
A i tak to cierpienie, któremu nie da się w żaden sposób sprzeciwić, mogło okazać się zwielokrotnione w sytuacji prawdziwego zagrożenia. Bo czy pragnący wydrzeć jakieś wspomnienie czarnoksiężnik martwiłby się, czy na pewno nie narazi czyjegoś zdrowia psychicznego na szwank? Ani czy nie wyrządzi mu żadnej innej, najczęściej brutalnej krzywdy?
Wiadomość, że znajomy Garretta z Biura Aurorów jest legilimentą okazała się zbawienna; nikt raczej nie chwali się znajomością tej sztuki na prawo i lewo (chyba że magipsychiatrzy, którzy wykorzystują ją w trakcie pracy), a w tym wypadku liczyło się odnalezienie kogoś, komu będzie w stanie zaufać. Chociaż ostatnio miewał problemy z ufaniem. Nieprzypadkowo. Bądź co bądź - umówienie się na filiżankę parującej herbaty tym razem niosło za sobą podtekst w postaci popołudniowych (masochistycznych?) ćwiczeń w zamykaniu umysłu.
Garrett otworzył zamaszystym ruchem drzwi, gdy rozległo się pukanie, żeby zaprosić przybyłego mężczyznę do środka. Przywołał różdżką porcelanowy czajnik; poszybował w powietrzu, w krótkim czasie pokonując odległość z kuchni do salonu.
- Dziękuję, że zgodziłeś mi się pomóc - powiedział po jakimś czasie, przywołując na twarz lekki, szczery uśmiech. Bo naprawdę był wdzięczny. William nie do końca musiał zdawać sobie sprawę z tego, w jakie egzystencjalne bagno się wpakuje, wchodząc Garrettowi do głowy.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
William, podstarzały już auror, uważał, że w takim zawodzie trzeba się zabezpieczać. Nie tylko finansowo. Na początku swojej kariery szukał banalnych rozwiązań. Zadawał sobie pytania „co jeśli” czarna magia go pochłonie? Każdego dnia, na każdej misji ryzykował swoim życiem. Żona wraz z dziećmi czekała w domu. Ze stresu trwoniła ich pieniądze oraz czas, który rzadko kiedy spędzał z rodziną. Czasami próbował się odciąć od problemu, skupić się na pracy i na zapewnianiu swoim bliskim godnego życia. Dopiero później jak dojrzał, zobaczył, że pieniądze to tylko jedna strona medalu. Kto zaopiekuje się żoną w razie jego śmierci nie było gorszą wizją niż zamykanie bądź plądrowanie umysłu innych.
W swojej pracy często spotkał się z bestialstwem, którego nawet skojarzone z czarną magią słowa nie potrafiły opisać. Tortury fizyczne były jedynie składową. Czasami czarnoksiężnicy byli tak odporni na ból, że nic nie potrafiło zmusić ich do gadania. Rozsądek i odpowiedzialność nie wpisywały się w ich sylwetki. William musiał nauczyć się czegoś, co pozwoli nie tylko kolekcjonować wspomnienia, ale przede wszystkim docierać do najbardziej skrytych historii.
Gdyby to on był szefem Biura Aurorów, inaczej zarządzałby zasobami ludzkimi. Nie tylko przeznaczałaby na nich więcej pieniędzy, bo zarobki nie szły w parze ze skalą podejmowanego ryzyka, ale także zorganizowałby przeróżne kursy, aby aurorzy nigdy nie zatrzymali się na pewnym poziomie wiedzy. Takie umiejętności jak legilimencja czy oklumencja stanowiły jedne z najważniejszych tuż obok teleportacji. Nie chciał się chwalić swoją wiedzą, ale nie potrafiłby powstrzymywać swoich młodszych kolegów przed rozwojem osobistym, a Garretta w szczególności darzył sympatią.
Szybkie ustalenie szczegółów, podanie literatury i złośliwe sarknięcie, że nie zrobi za rudego szlachcica wszystkiego. Data spotkania zbliżała się nieubłaganie, a William nie wiedział, czego ma się spodziewać. Czy Weasley naprawdę przyłożył się do nauki? Nie chciał mu niczego tłumaczyć. Nie powinien go niańczyć, a wszystkie zakamarki umysłu oznaczały prawdziwą walkę ze sobą. Głośne pukanie nie pozwoliło dalej gdybać nad przygotowaniem Weasley’a. Jeśli nie przyłożył się do lekcji, to on będzie cierpiał, nie William. Nie umawiali się na delikatne traktowanie. Powinni to załatwić raz dwa, a każdy z nich cenił czas bardziej niż własne szczęście. Wparował do mieszkania, rozglądał się chwilę po wnętrzu.
- Ktoś jest w środku? – spytał, a następnie bez pytania otworzył każde drzwi i sprawdził, czy na pewno są sami. Bezceremonialnie usiadł na wolnym miejscu, poczekał aż Garrett stanie w miejscu. Nie pytał, czy to herbata czy kawa. Nie potrzebował nic do picia, po cóż było tracić czas?
- Legilimens – powiedział znienacka, kierując różdżkę na swojego młodszego kolegę.
W swojej pracy często spotkał się z bestialstwem, którego nawet skojarzone z czarną magią słowa nie potrafiły opisać. Tortury fizyczne były jedynie składową. Czasami czarnoksiężnicy byli tak odporni na ból, że nic nie potrafiło zmusić ich do gadania. Rozsądek i odpowiedzialność nie wpisywały się w ich sylwetki. William musiał nauczyć się czegoś, co pozwoli nie tylko kolekcjonować wspomnienia, ale przede wszystkim docierać do najbardziej skrytych historii.
Gdyby to on był szefem Biura Aurorów, inaczej zarządzałby zasobami ludzkimi. Nie tylko przeznaczałaby na nich więcej pieniędzy, bo zarobki nie szły w parze ze skalą podejmowanego ryzyka, ale także zorganizowałby przeróżne kursy, aby aurorzy nigdy nie zatrzymali się na pewnym poziomie wiedzy. Takie umiejętności jak legilimencja czy oklumencja stanowiły jedne z najważniejszych tuż obok teleportacji. Nie chciał się chwalić swoją wiedzą, ale nie potrafiłby powstrzymywać swoich młodszych kolegów przed rozwojem osobistym, a Garretta w szczególności darzył sympatią.
Szybkie ustalenie szczegółów, podanie literatury i złośliwe sarknięcie, że nie zrobi za rudego szlachcica wszystkiego. Data spotkania zbliżała się nieubłaganie, a William nie wiedział, czego ma się spodziewać. Czy Weasley naprawdę przyłożył się do nauki? Nie chciał mu niczego tłumaczyć. Nie powinien go niańczyć, a wszystkie zakamarki umysłu oznaczały prawdziwą walkę ze sobą. Głośne pukanie nie pozwoliło dalej gdybać nad przygotowaniem Weasley’a. Jeśli nie przyłożył się do lekcji, to on będzie cierpiał, nie William. Nie umawiali się na delikatne traktowanie. Powinni to załatwić raz dwa, a każdy z nich cenił czas bardziej niż własne szczęście. Wparował do mieszkania, rozglądał się chwilę po wnętrzu.
- Ktoś jest w środku? – spytał, a następnie bez pytania otworzył każde drzwi i sprawdził, czy na pewno są sami. Bezceremonialnie usiadł na wolnym miejscu, poczekał aż Garrett stanie w miejscu. Nie pytał, czy to herbata czy kawa. Nie potrzebował nic do picia, po cóż było tracić czas?
- Legilimens – powiedział znienacka, kierując różdżkę na swojego młodszego kolegę.
I show not your face but your heart's desire
Salon
Szybka odpowiedź