Wydarzenia


Ekipa forum
Gabinet Hectora Vale I
AutorWiadomość
Gabinet Hectora Vale I [odnośnik]13.12.21 12:01
First topic message reminder :

Gabinet Hectora Vale


Do prywatnego gabinetu prowadzi osobne wejście niż do domu. Na drzwiach znajduje się mosiężna tabliczka z nazwiskiem i kwalifikacjami magipsychiatry. Na pierwszy rzut oka gabinet przypomina raczej bibliotekę niźli siedzibę medyka - Hector Vale nieświadomie odwzorował tutaj otoczenie najbardziej sobie znajome i najbardziej komfortowe, rodzinną bibliotekę Anselma. Matka zabrała z domu ojca ukochany perski dywan, który zdobi teraz drewnianą podłogę. Przy ścianach pokrytych boazerią piętrzą się regały z książkami. Na środku stoi mahoniowe biurko, a pacjent i magipsychiatra mogą zasiąść na wygodnych fotelach.


Pułapki: Śmiechy-chichy, Zapach alihtosy, Somniamortem (na niezapowiedzianych gości) na przejście z gabinetu do części domowej (nie w samym gabinecie)


Pułapki: Śmiechy-chichy, Zapach alihtosy, Somniamortem (na niezapowiedzianych gości) na przejście z gabinetu do części domowej (nie w samym gabinecie)


We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.



Ostatnio zmieniony przez Hector Vale dnia 31.01.23 14:01, w całości zmieniany 2 razy
Hector Vale
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight

OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t10855-hector-vale https://www.morsmordre.net/t10885-achilles#331700 https://www.morsmordre.net/t12123-hector-vale#373184 https://www.morsmordre.net/f389-walia-wybrzeze-rhyl-rhyl-coast-road-8 https://www.morsmordre.net/t10887-skrytka-bankowa-nr-2379#331777 https://www.morsmordre.net/t10886-hector-vale

Re: Gabinet Hectora Vale I [odnośnik]04.01.22 21:33
Wargi drgnęły w słabym uśmiechu, gdy podziękował. I za to jedno dziękuję, Castor—Oliver skoczyłby w ogień, zapewniał gorąco o własnej lojalności, złożyłby się w jego nogach jak pies, nie wilk, bo umyślnie wybijał sobie wszelkie zęby, umyślnie tępił własne zmysły, bo nie chciał być niebezpieczeństwem, nie pragnął być zagrożeniem, nie dla tych, którzy miast przyłożyć mu, uderzyć raz jeszcze, wystawiali do niego otwartą dłoń, czasami racząc pomocą, czasami ledwie pochwałą. Miał w sobie coś ze zbitego kundla. W łatwości, z jaką wyszukiwał nawet najmniejsze pokłady dobra, przed którą bronił się właśnie dystansem, którego mury skruszył płaczący w jego ramionach i błagający o śmierć magipsychiatra. Jeszcze w tej chwili nie miał mu tego za złe. W tej chwili chciał po prostu go obronić. Przed dementorami, myślami, które pchały go do prośby o koniec... Tego nie wiedział. Silny instynkt opiekuńczy pojawił się w nim niespodziewanie i nagle, nie potrafił tego logicznie wytłumaczyć.
Dlatego poczuł się tak źle, gdy pozorny żart sprawił, że z jasnych oczu uciekły resztki i tak marnej radości.
Żołądek ścisnął mu się z całej siły, odruchowo zacisnął mocniej zęby, te zaklekotały w odpowiedzi, bo pomimo ognia, na który nie chciał patrzeć i od którego najlepszą ucieczką wydawała się do tej pory spokojna twarz pana Vale, zrobiło się okropnie chłodno.
A Hector Vale zaczął mrugać.
Oliver pewnie skłonny byłby to przegapić, jednak Castor był zbyt metodyczny, zbyt poukładany, zbyt mocno szukał jakiegokolwiek powodu do niepokoju, by pominąć tak ważny element ekspresji człowieka, przy którym był teraz tak blisko. Ciężar wyznania był niespodziewanie ciężki. Zaskoczył ich obydwu — złośliwego Olivera i zmęczonego Castora, choć zawsze byli jednym bytem, oddzielonym tylko dla własnego bezpieczeństwa, w prostym tożsamościowym kłamstwie, którego Vale nie miał nigdy dostrzec — jedno ciało nie potrafiło tego znieść, nabrał powoli powietrza w płuca, próbując przeanalizować sytuację. Nie byli tak blisko, by mógł bez krępacji wczuć się w rolę pocieszyciela, człowieka pełnego empatii i swoistego zaklinania rzeczywistości. To wcale nie tak, powiedziałby, gdyby siedział przed nim którykolwiek z Tonksów, pewnie objąłby nawet ramieniem i głowę złożył w zagłębieniu szyi, cierpliwie bujając w ramionach, aż stres i złe myśli odejdą przynajmniej na tyle, by móc być o niego spokojnym. A co jeżeli było właśnie tak? Jeżeli Hector mówił mu w tym momencie prawdę, choć podszytą żalem, ale nierozdmuchaną do katastroficznych rozmiarów?
Zagubiony pomiędzy werbalnymi wyborami — mógł przecież spytać go, czy nie potrafisz, czy nie chcesz próbować? — postanowił oddać się akceptującemu milczeniu. Nie on był tutaj magipsychiatrą i specjalistą od czarodziejskiej psychiki. Nie zamierzał poddawać go oględzinom, pytaniami zaganiać w kozi róg, czy wywierać presję tylko po to, by dowiedzieć się, jakim odruchem zareaguje jego obiekt. Przede wszystkim widział w Hectorze człowieka. Smutnego, niepogodzonego z czymś, co go bolało, przesiąkniętego własną słabością i...
Przerażonego.
Zapach strachu znów uderzył w jego nozdrza, współgrając z nagłą wilgocią, którą zajął się jego sweter. Strach był nie tylko zapachem, strach był m o k r y, był lodowatymi językami sunącymi po skórze karku, był próbą zwilżania oczu przez gwałtowne mrugnięcia, wyciągał wilgoć z ust, zostawiając je przeraźliwie suche, bo mokre było wszystko inne. Castor cofnął dłoń, ale nie cofnął się. Coś kazało mu trwać przy tym człowieku, coś, czego nie potrafił zrozumieć i nazwać, jeszcze nie teraz.
Przymknął tylko oczy; dał mu przestrzeń, której potrzebował, by zebrać się w sobie raz jeszcze. Pozwolił zbadać swoje czoło w bliźniaczym geście, choć wiedział, że magipsychiatra nic się z niego nie dowie. To już drugi raz w przeciągu doby, ciocia Skamander robiła to samo, gdy wyszywaną w kwiaty chustką ścierała z jego oczu i policzków lecące gradem łzy. Łzy, których nie potrafił ronić, gdy Hector Vale był w rozsypce.
Byłem wczoraj w Mungu.
Teraz to on zaczął się bać.
Krew ruszyła w nagłym porywie, oczy skryte za szkłami okularów otworzyły się szerzej, ale usta wciąż miał zamknięte. Serce niemal wyskoczyło z piersi, w niemym oskarżeniu czemuś tam poszedł, czemu nie zająłeś się sobą?! Jedna z dłoni wciąż trzymała kubek z gorącą czekoladą, drugą zaś — dla ukrycia jej drżenia — wcisnął pod swe lewe udo, udając, że jest to najwygodniejsza pozycja. Wzrokiem uciekł na bok; lecz nie do kominka, a do środka gabinetu, w stronę biblioteczki.
— Nie prosiłem cię o to, byś nie wracał, by ci dogryźć — odezwał się wreszcie, zupełnie ignorując kwestię Munga. Nie mógł mu chyba na to odpowiedzieć, na to, że szpital to nie osławiony, przepełniony ludźmi Blacków św. Mungo, a prowadzona dotychczas przez Farleya Leśna Lecznica. Że chłopak, którego wiózł wczoraj na miotle, którego głowa latała upiornie zgodnie z każdym obranym zakrętem, czasem uderzając go w brodę, czasem w ramię, czasami w klatkę piersiową, że ten chłopak nie żył już wtedy, gdy brał go na miotłę. — Tam jest naprawdę niebezpiecznie. To, że masz zarejestrowaną różdżkę, nie sprawia, że masz pełen immunitet. Im prędzej to zrozumiesz, tym lepiej — mówił miękko, ale chciał zabrzmieć szorstko. Tak, by w pamięci tego człowieka zostało jego ostrzeżenie, by nie traktował go tylko jak chłystka z problemami z odżywianiem i traumami, które należało przekopać i może poprzestawiać trochę elementy jego psychiki. Sami widzieli jak kończy się spotkanie z dementorem. Nie mogli sobie pozwolić na lekkomyślność.
Powrócił spojrzeniem na bladą twarz Hectora, na włosy w nieładzie i rozchłestaną koszulę. Ale ten mówił dalej, otworzył się niespodziewanie, a Castor, tak, teraz tylko Castor, w najśmielszych snach nie spodziewał się, że usłyszy takie rzeczy z ust takiego człowieka.
Słowa o rozszarpaniu przez wilkołaka spadły na niego jak grom z jasnego nieba. Dłoń trzymająca kubek z gorącą czekoladą zadrżała, ledwo przytrzymał się za nadgarstek, by nie rozlać płynu — na kanapę i na siebie. Serce zgubiło po drodze kilka bić, Castor nabrał nieco większego oddechu, prawie mógłby wypuścić go z siebie i nie zacząć się dusić, ale smutek i histeria wybrzmiewająca przez śmiech starszego mężczyzny sparaliżowały go na tyle, że zdołał tylko zamknąć oczy, przekląć się w duchu, do czasu, aż nie obrócił się na powrót przodem do ognia, aż nie podniósł się na chyboczących ze zmęczenia nogach, aż nie ruszył do szerokiego biurka, na które odstawił — miał zamiar ostrożnie i delikatnie, alarmujące szczęknięcie mówiło coś innego — kubek z nietkniętą czekoladą.
— Gdzie... Gdzie jest łazienka? — spytał nieobecnie, stojąc plecami do gospodarza. Nie chciał, by ten widział. By widział grymas szczerego bólu rozdzierający jego twarz, gdy w pomieszczeniu rozległ się dobrze znany Hectorowi trzask. Przeskakujące między stawami kości palców brzmiały na tyle charakterystycznie, że ludzie o ich poziomie wiedzy medycznej mogli sobie pozwolić na swobodną identyfikację. Nie chciał, by widział, jak wreszcie pękł, ponownie, jak wielkie łzy ciekły mu z oczu, jak starał się panować nad niemym krzykiem, który rozrywał go od środka, który nie pozwalał się skupić na niczym innym niż tylko to, że musiał zwrócić ten kapuśniak, nad którym natrudziła się ciocia i tę herbatę kwiatową też, że musiał zwrócić wszystko, do żółci, do krwi najlepiej, byle tylko nie zrobić jakiejś głupoty, nie zanurzyć sinych paznokci w prawy bok, nie rozdrapać tej rany z nadzieją, że może kiedyś nie będzie przypominała już kłów, że może w kolejnej łazience przyjdzie mu zakończyć żywot, bo nie będzie już ani eliksirów, ani strzępków swetra, będzie tylko on, nieostrożny i rozszarpane ciało.
Czyje?
Żony Hectora?
A może jego własne?
Może wilkołaka, który go zabił?


Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami.
Oliver Summers
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt.
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9918-castor-sprout#299830 https://www.morsmordre.net/t9950-irys#300995 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f444-dolina-godryka-ksiezycowa-chatka https://www.morsmordre.net/t9952-skrytka-bankowa-nr-2255#301004 https://www.morsmordre.net/t9951-oliver-summers#300999
Re: Gabinet Hectora Vale I [odnośnik]04.01.22 22:29
Odezwał się pochopnie, bez przemyślenia własnych słów. To było do niego niepodobne. Przyznanie się do słabości, do bariery w kontaktach międzyludzkich. Przez moment myślał, że świat się zawali, ale Oliver milczał, a Hector aż odważył się podnieść wzrok. Na twarzy blondyna próżno było szukać pogardy ani innej negatywnej reakcji, tak jakby wyznanie nie zrobiło na nim wrażenia. Jakby słuchał cierpliwie, jakby chciał słuchać, bez osądzania. Tak, jak Hector słuchał własnych pacjentów, najbliższych sobie ludzi. Nie wiedzieli nawet, jacy są dla niego ważni - że przywiązywał się do każdego z osobna, że pragnął im pomóc z całego serca, bo nie potrafił już pomóc sobie ani nawet własnej rodzinie. Niechcący zburzył mur profesjonalizmu, ale Oliver trwał dalej, w dziwnie pokrzepiającym milczeniu. Hector zawsze lubił ciszę. Poczuł się lepiej, poczuł jak stres powoli odpuszcza, ból w grzanej przy kominku nodze też jakoś zelżał.
-Wiem, że nie. - rozciągnął wargi w bladym, ale szczerym uśmiechu. Oliver nie był jego matką, próbującą go ochronić przed każdym nierealnym i wydumanym niebezpieczeństwem. Naprawdę się bał. Tak, jak Hector. Spojrzał na niego szerzej otwartymi oczyma, gdy przestrzegał przed Cumberland, gdy lekceważył bezpieczeństwo zarejestrowanej różdżki. W błękicie spojrzenia odbiło się pewne zaskoczenie - Hector Vale ufał prawu i dotychczas nie miał podstaw, by poddawać je w wątpliwość. Dotychczas nie widział jednak pocałunku dementora. Odebrania człowiekowi duszy, bez sądu i prawie bez świadków. Nie miało ich tam być, w Cumberland. Bestia wyssałaby tamtemu mężczyźnie duszę bez naocznych spojrzeń i pozostałby tam sam, całkowicie sam, pusta skorupa. Czy skonałby wtedy z głodu i zimna, nigdy przez nikogo nieodnaleziony? Na samą myśl coś aż ścisnęło bruneta w dołku, więc spuścił tylko smutno wzrok i nie protestował na tyradę Olivera.
Zamiast tego, otworzył się.
Naprawdę i całkowicie, tak jak od śmierci Beatrice nie otwierał się przed nikim - poza Jade, poza tamtym krótkim momentem, gdy zauważyła, że jego żałoba jest jakaś inna, a on uciekł z jej domu trawiony palącym wstydem.
Nie potrafiłem wtedy płakać, wiesz? - wypalił, zanim przemyślał cokolwiek z tego, co właśnie z siebie wyrzucił. Podniósł na Olivera jasne oczy, choć sam nie wiedział, czego oczekiwał. Zrozumienia? Nie, chyba nie, sam siebie nie rozumiał. Może potwierdzenia, że to normalne płakać na widok dementora? Tak, to pewnie normalne. Nienormalnym było nie płakać po własnej żonie.
Podświadomie lękał się chyba odrazy, jak mogłeś nie płakać?, ale nie spodziewał się tego, co właśnie zobaczył.
Dystansu.
Strachu?
Rozchylił lekko usta, lecz Oliver poderwał się z miejsca zanim Hector zdążył wypowiedzieć słowa przeprosin. Nie miał szans go dogonić, młody blondyn w mgnieniu oka znalazł się przy biurku, stał już tyłem.
Trzask - trzasnęły wyłamywane palce. Czy mu się zdawało, czy głos Olivera się załamał? Ton zmienił się, to na pewno.
Nie, nie, nie.
Miał ochotę ukryć twarz w dłoniach i śmiać się histerycznie na myśl o tym, że właśnie zrobił to, na co nigdy nie potrafił się zdobyć. Otworzył się przed kimś, jak człowiek. Spontanicznie, bez przemyślenia wagi każdego słowa.
Powinien to przemyśleć. Przypomnieć sobie, że jest jego magipsychiatrą, dbać o granicę między pacjentem i jego terapeutą. Nie obnażać się z własnymi słabościami, zwłaszcza tak nieludzkimi i obrzydliwymi. Jak Oliver ma mu teraz zaufać, komuś tak zimnemu i pogubionemu?
-Oliverze, ja... - chciał powiedzieć coś innego i brzmieć inaczej, nie tak jękliwie i żałośnie. Zacisnął mocno zęby, przygryzając język i biorąc głęboki wdech przez nos. Musiał wziąć się w garść. Podniósł się powoli, uważając by stanąć na zdrowej nodze.
-...przepraszam, nie powinienem był... mówić ci nic takiego. To moje życie, poza gabinetem, przekroczyłem granicę. - zaczął, brzmiąc o wiele bardziej oficjalnie, zmuszając głos do opanowania.
Łazienka...?
-Tam... - przyznał odruchowo, stojący tyłem Oliver nie widział jego wyciągniętej ręki, ale widział doskonale drzwi prowadzące do niewielkiego pomieszczenia, łazienki dla gości, bezpośrednio w gabinecie. Dopiero, gdy za pacjentem zamknęły się drzwi, Hector uświadomił sobie, co właśnie narobił - zostawił go samego, w nieodgadnionym stanie. Potencjalnie niebezpiecznego, dla siebie samego. Jego słowa coś w nim poruszyły, ale co? Przestał mu ufać? Też kogoś stracił?
Szlag, szlag, szlag.
Odczekał kilkanaście sekund, rozpoznając w samym sobie oznaki paniki - przyśpieszone bicie serca, płytki oddech, gorzka gula w gardle, narastająca odraza do samego siebie. Wreszcie chwycił za laskę i różdżkę i pokuśtykał pod drzwi łazienki.
-Oliverze...? - wzniósł dłoń, by do nich zapukać.


We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.

Hector Vale
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight

OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t10855-hector-vale https://www.morsmordre.net/t10885-achilles#331700 https://www.morsmordre.net/t12123-hector-vale#373184 https://www.morsmordre.net/f389-walia-wybrzeze-rhyl-rhyl-coast-road-8 https://www.morsmordre.net/t10887-skrytka-bankowa-nr-2379#331777 https://www.morsmordre.net/t10886-hector-vale
Re: Gabinet Hectora Vale I [odnośnik]07.01.22 21:07
— To nic takiego — powiedział cicho, tonem jaskrawie radosnym, nieprzystajacym do sytuacji. Ba, wątłymi ramionami wstrząsnął dreszcz, ochrypły śmiech wypełnił pomieszczenie, a coś w tych dźwiękach miało potencjał do mrożenia nawet najgorętszej krwi płynącej przez żyły. Ostatnia, desperacka próba uratowania sytuacji przerodziła się w groteskową katastrofę, w której trakcie Castor nie panował nad własnymi odruchami, rozdarł powietrze kolejnym pechowym, prawie zabawnym wyrazem odpuszczających go emocji.
Nie chciał odwracać twarzy, ale chciał na niego spojrzeć. Upewnić się, że mimo tej panicznej reakcji — czuł przecież panikę, wibrowała w powietrzu, dzwoniła w uszach — wszystko jest z nim w porządku i nie przejmuje się nim, tak jak powinien to robić od początku. Castor, choć podświadomie chyba pragnął zrozumienia, uwagi, szczerej troski, nie potrafił jej sobie zmaterializować, bał się zobaczyć jej odbicie w smutnych oczach magipsychiatry. Zdecydowanie lepiej było mu trzymać dystans, zadawać sobie trud grzecznościowych form i panowania, nakrzyczeć na niego te dwa dni wcześniej w Kumbrii, uznać, że jego nagła reakcja to oznaka skrajnego nieprofesjonalizmu. Powinien na płaczu i zmoczeniu płaszcza łzami zakończyć ich znajomość, nie podnosić nigdy pióra, nie powracać nad jeziora, a na pewno już nie do walijskiego gabinetu, to wszystko jakieś wielkie nieporozumienie, nie powinien! Nie powinien czuć się tak, jak teraz, nie powinien być za niego odpowiedzialny, nie powinien chcieć dojrzeć, czy na pewno wszystko z nim w porządku, czy to tylko smutek w jasnych oczach, czy na pewno nie ma tam chociaż śladu bólu, którego obecność przecież złamałaby mu serce tu i teraz.
Ale mleko się rozlało.
Mlecznobiałe zęby obnażone zostały w ostrzegawczym warknięciu, ułamki sekund dzieliły go od bólu, który znał przecież tak dobrze, wbił się w jego rozum, nie odpuszczał go nawet na moment, Castor spodziewał się go co chwilę, zawsze z zabójczą skutecznością. Nigdy nie potrafił się rozczarowywać; nawet ból musiał odtwarzać sobie perfekcyjnie, z zatrważającą atencją do detali.
Ugryzł się w język. I ledwo powstrzymał się przed syknięciem, kolejne łzy pociekły po policzkach, osiadły na krawędzi jasnych rzęs, na linii szczęki, a później uderzyły o drewnianą podłogę.
Kap. Kap.
Tam wystarczyło. Wykrzesał z siebie chyba resztki sił, ruszył krokiem zamaszystym na tyle, że gdyby nie emocje trzymające go z całej siły za gardło, mógłby pomylić się w krokach, poplątać nogi, paść jak długi na ziemię — znowu — wybić sobie może kilka zębów, albo znów zachłysnąć swoją krwią. Bo nie był już w walijskim gabinecie Hectora Vale, nie był w Rhyl, nie był nawet w marcu, a cofnął się do września, do drewnianej chatki w Gloucestershire i była trzecia w nocy.
Szczęknięcie klamki i trzaśnięcie drzwiami.
Było mu niedobrze. Okropnie niedobrze, wciąż niestrawione resztki kapuśniaku ciążyły na żołądku, a Castor padł na kolana, tuż przed muszlą klozetową. Kręciło mu się w głowie, było okropnie gorąco, a jednocześnie przeraźliwie zimno i mokro. Od łez? Ze strachu? Zapachy mieszały się w nadwrażliwym nosie, nie pomagały w uspokojeniu, tylko drażniły już i tak poszarpane nerwy. Gula w gardle rosła, prawe ramię oparł na sedesie, rozpalone czoło złożył na rękawie za dużego swetra tak, by ochronić włosy przed ewentualnym rozbryzgiem. Lewa dłoń wsunęła się pod materiał, sięgając do prawego boku, w miejsce wciąż świeżych (niepokojąco świeżych, nie chciały srebrzeć, ktoś wreszcie je zauważy) blizn. I wczepiły się w nie paznokciami, tak jak zawsze w podobnych momentach.
Castor jęknął żałośnie, prawie zsunął się z kolan, by bokiem uda uderzyć o ziemię, ale wtedy wstrząsnęła nim pierwsza fala suchych wymiotów.
Brzydził się sobą.
Był w końcu potworem.
Bestią.
Jedną z tych, które zabrały Hectorowi żonę, po której nie mógł płakać.
Przez moment pomyślał, że mógłby mu wszystko powiedzieć. Tu i teraz. Poprosić o kilka zaklęć, które doprowadziłyby go do wykrwawienia, tu, na jasnych kafelkach łazienki, do losu, na który zasługiwał od samego początku, a któremu umykał ze złośliwym uporem, a może to los go wypychał z tysiąca łazienek takich jak ta?
Wreszcie się ruszyło.
Wymiociny podrażniły ściankę gardła i poza naprawdę żałośnie wyglądającymi resztkami pozwoliły na uwolnienie się dziwnej, żółto—czerwonej wydzieliny. Hector, jeżeli oderwałby wreszcie swojego pacjenta od muszli, z zaniepokojeniem mógł zauważyć, że to w istocie resztki jakiegoś marnego posiłku wymieszane z żółcią i krwią. Niezwykle niepokojąca oznaka stresu.
Ale teraz magipsychiatra mówił coś zza zamkniętych drzwi, a tracący zmysły pacjent ledwo panował nad kolejnymi dreszczami, paznokcie miał już całe we krwi, jeszcze ukryte pod materiałem swetra. To tylko kwestia czasu, aż plama przesiąknie przez odzienie, już czuł przecież drażniący zapach krwi, ale chciał się osłabić na tyle, by wreszcie czuć tylko o t ę p i e n i e, nic więcej i nic ponadto.
Otwarte, drżące usta łapały słone łzy, Castor miał już zamknięte oczy, dyszał ciężko, nie mogąc odnaleźć ukojenia w tej nagłej formie autodestrukcji. Autodestrukcji, której natury nie rozumiał. Gdy był z Michaelem, wszystko było jakieś prostsze, potrafił nad sobą zapanować, myśleć logicznie, nie wystawiać się na niepotrzebny ból. Przy Tonksie chyba bał się tego bólu, starał się dbać o siebie, bo wiedział, że musiał wrócić do domu, był o d p o w i e d z i a l n y.
To błąd, szeptał bez słów, sięgając drżącą dłonią po spłuczkę. Choć żołądek wciąż go ściskał, wiedział, że to koniec. Znał się zbyt dobrze. To błąd tu przychodzić i obnażać się przed obcym człowiekiem. Człowiekiem, który cierpi przez takich jak ja. Teraz wstanę, umyję twarz, przepłuczę usta, pożegnam się grzecznie, zabiorę płaszcz i wyjdę. Potem rzucę Curatio Vulnera na bok, wsiądę na miotłę, wrócę do Wrzosowej Przystani i pójdę spać. I zapomnę o tym wszystkim, o tych durnotach, Vale znajdzie sobie innego pacjenta, n o r m a l n e g o, takiego, którego da się wyleczyć. Takiego, który nie rozszarpie mu kolejnego bliskiego. Tak. Tak będzie najlepiej.
Tu nigdy nie było bezpiecznie.


Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami.
Oliver Summers
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt.
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9918-castor-sprout#299830 https://www.morsmordre.net/t9950-irys#300995 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f444-dolina-godryka-ksiezycowa-chatka https://www.morsmordre.net/t9952-skrytka-bankowa-nr-2255#301004 https://www.morsmordre.net/t9951-oliver-summers#300999
Re: Gabinet Hectora Vale I [odnośnik]07.01.22 21:33
a tale of a man and a monster

Coś było nie tak, wszystko było nie tak, ale Hector wyczuwał tylko plątaninę bólu i chaosu, zaciśnięte supły traumy, której nie potrafił rozplątać. Nie znał przyczyny, nie wiedział czym właśnie rozstroił tak swojego pacjenta - człowieka, któremu obiecał pomoc i bezpieczeństwo. Oliver Meadowes był jednak w niezaprzeczalnie gorszym stanie niż przed przestąpieniem progu gabinetu, a na to Hector nie mógł, nie chciał pozwolić.  Często naginał tolerancję swoich pacjentów, doprowadzał ich do granicy i łzawych wyznań, ostatnio zadał Oliverowi ból tylko po to, by nakreślić zasady obowiązujące we własnym gabinecie - ale zawsze to on pociągał za sznurki, ból zawsze był kontrolowany. Za dnia zamknięty w sztywnych ramach gabinetu, nocami w sypialniach Wenus. Transakcja, ostre słowa, ciężka laska, kupiona pomoc, kupiona przemoc, sprzedawane ciała i umysły.  Tak wyglądało jego życie - ramy, wszędzie ramy i mury, bezpieczne korytarze, w których potrafił się poruszać i nie potykać.
Dementor coś w tym wszystkim zburzył. Przynieśli dziś mróz do ciepłego gabinetu, szpony strachu dopadły Olivera - dlaczego? Wydawał się nienaturalnie opanowany po spotkaniu z dementorem, czyżby stłumione emocje wreszcie się odezwały? Nawet jeśli tak, to Hector miał ponure przeczucie - a takie przeczucia zwykle go nie myliły, zwykle potrafił przewidzieć najgorsze (poza wilkołakiem w ciemnym lesie, jej schadzką, rozszarpanymi zwłokami) - że powiedział lub uczynił coś złego.
Tylko co...?
Pukanie pozostało bez odpowiedzi.
-Oliverze? - powtórzył, słowa wybrzmiały gdy Castor zwijał się już na podłodze, a Hector nie mógł wiedzieć, że jego pacjent jest teraz zbyt pogrążony we własnym bólu, by go usłyszeć - by zareagować na nie do końca swoje imię.
Z czystej przyzwoitości odczekał jeszcze chwilę. Zacisnął mocno dłoń na lasce (dziób sowy wbił się we wnętrze dłoni, ukłucie bólu było dobre, pomagało się zakorzenić, opanować), słysząc odgłos wymiotów.
-Oliverze! - odezwał się głośniej, czekając na zbawienny sygnał. Odgłos spuszczanej wody. Teraz.
Pchnął drzwi - widział, że nie były zamknięte na klucz.
Coś ścisnęło go za serce, gdy zobaczył skuloną sylwetkę. Może nie umiał wyczuć strachu, ale potrafił go rozpoznać.
To nie tak powinno być.
-Oliverze... - szept, cichy i miękki, bezbrzeżnie smutny, jak oczy Hectora.
Stuk, stuk, stuk. Laska stukała o płytki, gdy szybko skrócił dzielącą ich odległość.
Gdy powoli siadał obok Olivera, noga znów odezwała się rwącym bólem. Zacisnął mocniej zęby, próbując nie syknąć, ale chyba się nie udało. Zapomniał z nerwów, że kilka minut przed ogniskiem nie ukoi starej kontuzji, że zimno i przeżycia w Kumbrii zbyt ją nadwyrężyły. Wziął prędki, głęboki wdech, zamrugał, rozluźnił mięśnie twarzy.
Spojrzał na blade palce Olivera, na rozsypane blond loki, czoło skryte w dłoni. Coś ścisnęło go za serce, szczera troska (przynajmniej to potrafił czuć), nie zauważył jeszcze, że intensywniejsza od tej, którą zwykle czuł względem pacjentów. Ten pacjent był w końcu trudniejszy, wyjątkowy. Nierozwiązana, bolesna zagadka.
Bał się go dotknąć, pamiętając jak skończyło się to ostatnim razem. Czuł zapach łez i wymiotów i czegoś jeszcze, dziwnie metaliczny. Z niepokojem spojrzał na dłoń skrytą pod swetrem, widział dziwne spięcie mięśni, zarys palców wczepionych w bok.
-Oliverze. - powtórzył, który to już raz? Opanował wreszcie drżenie głosu, znów stał się magipsychiatrą. -Nie bój się. Jesteśmy w gabinecie, w domu. Jesteśmy bezpieczni, nie ma  tu dementorów ani wrogów ani - stojąc pod drzwiami, analizował wszystko, co powiedział na kanapie, słowo po słowie. -ani wilkołaków. - przełknął ślinę. -Tylko my, Oliverze, tylko my. Spójrz na mnie. - poprosił, cichy i smutny ton wybrzmiał niemal błagalnie. Ostrożnie podniósł dłoń. Na moment zawisła w powietrzu, aż wreszcie, bardzo powoli wyciągnął rękę w stronę Olivera - jakby chcąc dać mu czas na protest, na reakcję. Palce zawisły na moment nad lewym barkiem, ale potem coś sobie przypomniał i delikatnie położył dłoń na potylicy Olivera, ostrożnie wplatając palce w miodowe loki. Tak, jak Oliver tam, w Kumbrii - to zdawało się pomóc. Czułość nigdy nie przychodziła mu łatwo, to jedyne czego nie potrafił zaobserwować i się nauczyć, ten młodzieniec ogółem nie był łatwy w obserwacji - musiał więc polegać na szczątkowych tropach, które sam mu zaserwował, uważnie odwzorować jego własne gesty.
-Już dobrze... - szepnął, podnosząc się na kolana (boli, ale zignorował to, nauczył się to ignorować) aby ułożyć drugą dłoń na łopatce Olivera, w ostrożnym i pokracznym rodzaju przytulenia.
Nie widział jeszcze krwi, ani na boku ani tym bardziej w spuszczonych wymiotach, ale i tak mógł być zaalarmowany. Oliver ledwo napił się kakao, czy w ogóle próbował prawidłowo się odżywiać? Płakał, to jasne. Wyniszczał się - ciało i psychikę. Vale bardzo pragnąłby to zrzucić na atak dementora, ale pierwsza wizyta utwierdziła w nim ponure podejrzenia - Oliver byłby tak samo nieszczęśliwy nawet bez upiornej istoty.
-Atak dementora przywołuje najgorsze wspomnienia, to normalne, że mógł tak na ciebie wpłynąć... - zaczął łagodnie, nachylając się do jego ucha. -...ale jeśli to ja powiedziałem, zrobiłem coś nie tak, przepraszam. Ja... też nie zniosłem tego łatwo, nie jestem dziś sobą, nie jestem dziś odpowiednim terapeutą. Ale będę, jeśli wrócisz. Mogę ci pomóc, chcę ci pomóc. Jeśli... jeśli mi nie ufasz, polecę ci inne nazwiska, ale proszę, daj sobie pomóc. - szeptał, najpierw powoli i z namysłem, potem coraz szybciej. Ostatnie słowa wybrzmiały już niemal gorączkowo, a ciążących w nich smutku i poczucia winy nie sposób było nie usłyszeć.


who is the monster and who is the man?


We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.

Hector Vale
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight

OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t10855-hector-vale https://www.morsmordre.net/t10885-achilles#331700 https://www.morsmordre.net/t12123-hector-vale#373184 https://www.morsmordre.net/f389-walia-wybrzeze-rhyl-rhyl-coast-road-8 https://www.morsmordre.net/t10887-skrytka-bankowa-nr-2379#331777 https://www.morsmordre.net/t10886-hector-vale
Re: Gabinet Hectora Vale I [odnośnik]16.01.22 0:18
Odgłosy dolatywały do niego przytłumione, jakby pochodziły zza ściany, z innego pokoju, z innego życia. Próbował opanować oddech, próbował nie oddychać wcale; choć spuścił wodę, dalej miał wrażenie, że czuł jeszcze resztki, choć buzię przecież miał czystą, o to dbał zawsze. Może to po prostu podrażnione ścianki gardła, które pulsowały boleśnie, nie pozwalając nawet na bezproblemowe przełknięcie śliny, dawały mu takie odczucie. Teraz miał wrażenie, że bolało go dosłownie wszystko. Że nawet mrugnięcia są zbyt intensywne, że czuje za dużo, choć był słaby, przecież taki słaby...
Gdy drzwi się otworzyły, Hector zobaczył swego pacjenta gościa w opłakanym stanie. Castor wyciągnął rękę, która do tej pory spoczywała na czole w kierunku wiszącej niedaleko umywalki i z trudem, obkupionym jeszcze mocniejszym wczepieniem palców w bok (to stamtąd ta krew, nie z gardła, to tylko rana, którą rozdrapywał z przerażającą terminowością) oraz żałosną próbą warknięcia, podniósł się wreszcie. Nogi mu drżały, drżał cały on, ale udało mu się oprzeć łokciami o krawędź, gdy jedyna dłoń pozostająca na widoku odkręcała kurki. Zamknął oczy, marząc tylko o tym, by sięgnąć do strumienia wody bez uderzenia się w głowę, choć może nie byłoby to takie złe rozwiązanie? Zatopiony w panice niczym owad w złocistym bursztynie Sprout czekał na swoiste orzeźwienie, a jeżeli to miało przyjść z przepłukaniem ust po obrzydliwościach, niech tak właśnie będzie.
Nabrał wody w usta, chwilę przerzucał między jednym wychudzonym policzkiem a drugim. Gdy ją wypluwał, Hector mógł zobaczyć resztki krwi. Trudno było ją ukryć w bieli porcelany.
Ale nim Vale skrócił dystans, Castor znów siedział na ziemi, padł na nią dość mocno, przy jaśniejszej wyobraźni można było dograć szczęknięcia kości. Z pułapki własnego umysłu nie wydarły go wcześniejsze krzyki, ni stukanie do drzwi. Nie wydarł szept, który rozniósł się po łazience. Dopiero syknięcie bólu, dźwięk, na który był wyczulony, przecież sam się do nich uciekał, otworzyły tunel uwagi. Jasne loki drgnęły, tak samo jak drgnęła głowa Castora, gdy podnosił nieobecne spojrzenie na tego, który mu przeszkodził.
Szarobłękitne oczy skupiły się, na ułamek sekundy. Wydawało się, jakby błysnęły porozumiewawczo, jakby dały znać, że po ich drugiej stronie ktoś jest, że ten ktoś słucha i nie zrobi żadnej głupoty. A jednak skryte pod swetrem palce drgnęły alarmująco, ręka zsunęła się nieco w dół, Castor odruchowo uciekł tułowiem od swego własnego dotyku — paznokcie wczepione w tkankę nie puściły, przesunęły krwawy ślad niżej.
Nie jesteśmy bezpieczni! — pragnął krzyczeć, pragnął zrzucić z siebie ten sweter i pokazać Vale, jak bardzo się mylił. Żadne z nich nie było. Dopiero co ledwo uszli z życiem po spotkaniu z dementorami. To wystarczający argument, żeby wystarczył do wykazania ogarniającego ich bezpieczeństwa. Ale Castor się bał, bał się siebie, swych wilkołaczych podszeptów, które starał się odrzucać coraz to mocniej, a dysocjacja, choćby indukowana bólem, była wystarczająco dobrym wyjściem.
Nie jesteś bezpieczny... — mówiłby dalej, gdyby tylko mógł. I głos by mu się łamał, może kolejne kryształy łez popłynęłyby w dół policzków, bo to była prawda. Hector Vale nie był bezpieczny. Nie w tej łazience, nie z rozedrganym, kaleczącym się wilkołakiem. Gdzieś w umyśle zakotłowały się myśli, na skraju świadomości wybrzmiało bolesne pytanie. Kiedy się dowie? To, że tak się stanie, było nieuniknione. Castor mógł próbować blefować i kłamać. Ale wydawało mu się, że gdy następnym razem skrzyżują ze sobą spojrzenia, Vale będzie wiedział już wszystko, że za chwilę w drzwiach stanie patrol brygadzistów, może kilkoro prywatnych łowców. A on nie będzie mógł się nawet bronić, był przecież taki słaby...
Hector Vale nie miał powodu, by stawać w obronie bestii, która mogła potencjalnie pozbawić życia jego żonę. Jego samego. Ludzie nie lubili wilkołaków i mieli do tego dobry powód. Gdyby nie zaprzyjaźnił się z jednym z nich, gdyby nie wyczuł, jak ciężko było mu o tym rozmawiać, pewnie sam odnosiłby się do nich z rezerwą. A teraz był jednym z nich, czy to mu się podobało, czy nie.
Nie mógł patrzeć mu w oczy.
Dłoń wplatająca się w jego przydługie, miodowe loki posłała dreszcz, który wstrząsnął całym jego ciałem. Napowietrzone westchnienie było pierwszym dźwiękiem, który z siebie wydał i trudno było powiedzieć, co ono miało oznaczać. Czy ulgę, swego rodzaju uziemienie, powrót do rzeczywistości z miejsca, do którego trafiał w trakcie podobnych załamań... Czy może przestrach, popchnięcie machiny do przodu, o s t r z e ż e n i e, żeby się do niego nie zbliżać?
Że nie zasługiwał na czułość?
Nic nie jest dobrze, przestań mi mydlić oczy! — zakrzyknąłby zatem, a gniew rozlałby się po posadzce i pochłonął ich obu. Jeżeli czegoś nie lubił, to właśnie prób podobnego uspokojenia, gdy wiedział, że jego położenie nosi znamiona wszystkiego, tylko nie dobrego.
— Nie chcę terapii — usta poruszyły się z trudem, a zachrypnięty głos wydawał się nie należeć do żadnego z nich. Castor powoli uniósł głowę, nie protestował, gdy Hector układał dłonie na jego wystającej łopatce, gdy próbował go przytulić. — I nie chcę pomocy — dodał po chwili, boleśnie wolno, wciąż uciekając spojrzeniem wszędzie, tylko nie na Hectora. Na kołnierz jego koszuli, biały, lekko przemoknięty, bo oto szron na nim osadzony wreszcie odpuścił. Na jeden zakręcony od wilgoci kosmyk włosów tuż przy jego uchu, bo nachylał się zdecydowanie za blisko.
Zamknął wreszcie oczy. Starał się liczyć w myślach do dziesięciu, ale coś w nim pękło, coś trafiło pod ogień. Ogień, którego nie potrafił wytłumaczyć, ale wiedział, że jest tylko jeden sposób, by go ugasić.
Był też tylko jeden sposób na to, by Hector był na niego prawdziwie zły. By sam zrezygnował z bezowocnych prób uratowania go.
— Zrób mi krzywdę — syknął przez zaciśnięte zęby. Skryte pod swetrem palce zacisnęły się na ranie jeszcze mocniej, ledwo stłumił piśnięcie z bólu, lecz ten odmalował się jaskrawo na jego twarzy. Zmarszczenie brwi, zaciśnięcie powiek, drgnięcie lewego kącika ust. Po nagłym impulsie odetchnął głęboko.
— Wczoraj postarałem się zjeść trochę zupy, ale teraz wszystko z siebie wyrzuciłem. Nie słucham się — kontynuował, a zmęczone powieki uniosły się wreszcie, na krawędzi jasnych rzęs osiadły łzy. Castor obrócił głowę w kierunku Hectora, tym razem pragnąc naprawdę spojrzeć mu w oczy. Długo, cierpliwie, błagalnie. — Jestem niegrzeczny — wyznanie wybrzmiało w otoczce charkliwego szeptu, gdy Sprout starał się opanować odruch oblizania ust.
Ust, na których zafalował słaby uśmiech.
Ust, które wypuściły z siebie ostatnią prośbę.
— Ukarz mnie, żebym mógł się bardziej starać.


Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami.
Oliver Summers
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt.
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9918-castor-sprout#299830 https://www.morsmordre.net/t9950-irys#300995 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f444-dolina-godryka-ksiezycowa-chatka https://www.morsmordre.net/t9952-skrytka-bankowa-nr-2255#301004 https://www.morsmordre.net/t9951-oliver-summers#300999
Re: Gabinet Hectora Vale I [odnośnik]16.01.22 17:08
Dostrzegł resztki krwi w umywalce, dostrzegł otępiałe i nerwowe zarazem ruchy swojego pacjenta gościa, nieobecny wyraz twarzy. Widział rękę wczepioną w bok, choć nie domyślał się jeszcze, że Oliver rozdrapuje do krwi własne ciało - w końcu dłoń normalnego człowieka zaciskałaby się teraz, boleśnie acz bez trwałej szkody, na zdrowej skórze. Wodził odruchowo spojrzeniem za uciekającym wzrokiem blondyna. Uparcie chciał złapać kontakt wzrokowy, tamten jeszcze panicznie od niego uciekał. Powinien rozpoznać atak paniki i rzucić teraz Paxo, ale zamiast zacisnąć rękę na różdżce, wplótł ją w jasne loki Olivera. Dlaczego?
Młodzieniec drgnął raptownie i Hector miał wrażenie, że wzdrygnie się do jego dotyku, cofnie, ucieknie. Trwał jednak pod jego dłońmi, choć zamykał oczy, uciekał wgłąb siebie. To chyba było jeszcze gorsze. Niepokój zaczynał udzielać się i magipsychiatrze - w myślach uparcie odliczał do dziesięciu, próbując przypomnieć sobie, że jest w pracy, że nie może poddać się emocjom własnym ani pacjenta. Wdech, wydech, odpowiednio dobrane słowa uspokoją Olivera, to tylko kolejna łamigłówka, kolejna zagadka do rozwiązania, nigdy nie zostawiał żadnych spraw nierozwiązanych...
Nie chcę pomocy. Serce zabiło szybciej, boleśnie, dłonie drgnęły nerwowo.
Zrób mi krzywdę.
-...co? - uleciało wraz z wydechem, a Hector opuścił ręce, pozwalając Oliverowi się obrócić. Siedzieli teraz na zimnej podłodze, patrząc na siebie. Każdy oddychał nieregularnie, w innym rytmie. Spojrzenia wreszcie się skrzyżowały.
Vale wziął prędki, urywany oddech, przez moment myśląc, że się przesłyszał.
A potem zrozumiał - i trochę wbrew sobie, wyobraził sobie jak mógłby ukarać Olivera.
Czerwony ślad na jasnym policzku.
Albo pręga po uderzeniu laski na plecach - pewnie bladych, z widocznie zarysowanymi kręgami i śladami wycieńczenia.
Usta łapczywie biorące oddech po Commotio, drżące wargi i trzepoczące rzęsy.
Mógłby też po prostu chwycić go za ramiona, z całej siły wbić palce pod wystające kości i znów nasłuchiwać tamtego cichego i wymownego jęku, który słyszał już we własnym gabinecie.
Spoglądał wprost na Olivera rozszerzonymi źrenicami, usta rozchyliły się lekko, a język mimowolnie przesunął po dolnej wardze. Oddychał ciężko, ale płytko i szybko.
Wtem zamrugał gwałtownie i jeszcze szybciej obciągnął ciemny sweter, poprawił marynarkę. Dłonie nadal drżały.
-Nie za to powinienem cię ukarać. - szepnął chrapliwie i odchrząknął, jakby chcąc odzyskać panowanie nad własnym głosem.
Nie cofał spojrzenia.
-Powinienem ukarać cię za to, jak podchodzisz do terapii, do mnie. Obydwoje wiemy już, że posiłki to zasłona dymna. - dodał, drżącym głosem, siląc się na śmiałość. Okłamujesz mnie, Oliverze, a co gorsza - siebie. Czy Oliverowi się wydawało, czy w głosie Hectora dźwięczało szczere rozżalenie?
Podniósł prawą dłoń, jakby chciał faktycznie zamachnąć się na twarz Olivera, ale nagle w jasnych oczach błysnęło coś jeszcze, a kąciki ust zadrżały w cieniu smutnego uśmiechu.
Palce złapały Olivera za podbródek, zaciskając się na tyle mocno, by musiał patrzeć na Hectora, ale na tyle słabo, że nie mogło mu to sprawić żadnego bólu.
-Istnieją tylko dwa scenariusze, w których mógłbym się na to zgodzić, Oliverze. Albo jako terapeuta, gdy zgodzisz się z tym, że potrzebujesz pomocy. Albo jeśli uderzysz pierwszy - teraz, mnie, kalekę, a ja Ci oddam i załatwimy to jak mężczyźni. - syknął, stawiając go przed bezwzględnym ultimatum i piorunując go natarczywym spojrzeniem. Źrenice nadal zdawały się rozszerzone, dwa ciemne punkty w chłodnym błękicie.


We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.

Hector Vale
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight

OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t10855-hector-vale https://www.morsmordre.net/t10885-achilles#331700 https://www.morsmordre.net/t12123-hector-vale#373184 https://www.morsmordre.net/f389-walia-wybrzeze-rhyl-rhyl-coast-road-8 https://www.morsmordre.net/t10887-skrytka-bankowa-nr-2379#331777 https://www.morsmordre.net/t10886-hector-vale
Re: Gabinet Hectora Vale I [odnośnik]16.01.22 19:39
Nie uciekał.
Trwał. Trwał w gęstej zawiesinie z emocji, które nie były już tylko jego. Przestały takie być tamtego ranka, trzy dni temu. W Krainie Jezior duszę stracił niewinny człowiek (Castor nie wierzył, że ten nieszczęśnik popełnił prawdziwą zbrodnię. Dementorzy pracowali dla określonej opcji i nikomu nie trzeba było tłumaczyć, kto nie bał się użycia równie okrutnej formy kary), ale stało się tam coś jeszcze. Pękła ściana, którą postawili pomiędzy sobą. Traumatyczne doświadczenia, które wniknęły w ich ciała podobnie do mrozu, które połączyły się z kośćmi, ścisnęły duszę tak mocno, że jedyne, co mogli zrobić, to myśleć o tym, co najgorsze, spowodowały popchnięcie obluzowanej cegły. Dwa strumienie, które nigdy nie powinny się spleść, połączyły swe wody i teraz żadne z nich nie wiedziało, czy to, co czuło było wyłącznie czymś, co towarzyszyłoby im nawet wtedy, gdyby naprzeciw, na zimnej podłodze łazienki siedział ktoś zupełnie inny, czy... to obecność tego drugiego warunkowała gorączkowe reakcje.
Trwał w tym wszystkim, choć wciąż nie wiedział, czy jego strach był w istocie jego. Czuł też rozczarowanie, jak nóż wbity w podbrzusze i gmerający we wnętrznościach. Chyba zapomniał przez chwilę o oddechu, gdy ich spojrzenia znów się spotkały. Ale nie spuszczał już z niego oczu, chyba nie potrafił. Gdzieś przez mgłę własnej emocjonalności wydawało mu się, że zauważał też wyraźne oznaki tego, że Hector nad czymś się zastanawia. Nad tym, co przed chwilą usłyszał? Zazwyczaj panował nad mimiką i odruchami dość dobrze, przynajmniej z tego, co Castor—Oliver mógł dostrzec w trakcie ich pierwszego i jak do tej pory jedynego normalnego spotkania. Teraz jednak maska pękała, a zamiast strachu obudziła w Castorze szczerą ciekawość.
Czy to mrowiące odczucie też było wyczuwalne tylko przez niego?
Ciepło rozlało się najpierw pod dłonią, która zaciskała się na pulsującej tkance prawego boku. Ale później, w kilku drobnych falach płynęła dalej, a Castor nie potrafił oderwać od niego wzroku. Od rozszerzonych źrenic, tego obrazu nie oglądał chyba nigdy. Od języka przesuwającego się po dolnej wardze. To go chyba delikatnie zirytowało, bo sam powstrzymywał się przed lustrzanym gestem, ale teraz, jakby na przekór sobie i przede wszystkim jemu, zrobił to samo. Powoli, dokładnie, szarobłękit spleciony z lodowym niebieskim.
Podążył też, może nieco łapczywie, w dół, za dłońmi Hectora. Za pierwszym razem również się im przyglądał, wygodniej było mu się na nich skupić. Te obciągały sweter i marynarkę, robiły to na tyle gwałtownie, by wzbudzić jakieś podejrzenia. Ich natury może się domyślić dopiero za jakiś czas.
A potem Hector zaczął mówić. Zachrypniętym głosem, który powrócił do normy dopiero po odchrząknięciu. Ale to, co mówił, w żadnym wypadku nie podobało się siedzącemu przed nim, już nieuciekającym przed naporem jego spojrzenia młodzieńcowi.
— Nie jesteśmy na terapii — syknął przez zaciśnięte zęby, powtarzając jak mantrę wcześniejsze słowa magipsychiatry. Nie byli na niej też teraz, Oliver Meadowes nie był jego pacjentem, nie w tej chwili, nie na tej zimnej podłodze, nie po tym, co wspólnie przeżyli w Kumbrii. Gdy Vale uniósł rękę do góry, blondyn uśmiechnął się kątem ust, odsłaniając w uśmiechu część białych zębów. W tym jeden wystający nieco, wilczy kieł. Matka i siostra zawsze powtarzały mu, że wada zgryzu dodawała mu uroku, ale dzisiaj nie miał siły o tym myśleć. Miał nadzieję, że skoro już był bestią, ten jeden szczegół będzie wreszcie pasował. Jak brakujące elementy obrazku składanego z puzzli.
Ale cios nie nadszedł. Zamiast tego palce zacisnęły się na jego podbródku.
Słabo, zauważył mimowolnie.
Jasny nos zmarszczył się nieco, znowu nie usłyszał tego, czego chciał.
— Nie wrócę na terapię — powiedział przez zaciśnięte gardło, odpowiadając mu tym samym. Natarczywym spojrzeniem, gdy uścisk palców pod swetrem słabł, a gdy ustał zupełnie, pełne wargi Castora rozchyliły się lekko, w drżącej próbie nabrania powietrza. — A jeżeli nie chcesz spełnić prośby i próbujesz stawiać warunki, proszę bardzo.
Drżąca dłoń, która wydostała się spod swetra, nie była już blada. Teraz dominującym kolorem okazała się czerwień powoli zasychającej krwi. Gdyby Hector zechciał oderwać wzrok od rozszerzonych źrenic gościa, mógł zauważyć kilka kropel cieknących w dół nadgarstka.
Vale próbował grać kartą kaleki, ale Castor bardzo dobrze wiedział, że ten człowiek — postawiony pod ścianą i w emocjach — wcale nie był słaby. Ogień tańczył w jego oczach, w jego duszy, choć próbował schować się za ścianą lodowego profesjonalizmu.
Wystarczyła chwila. Okrwawiona pięść powędrowała w stronę lewego policzka Hectora. Castor nie miał wiele siły, ale jego ogień również nie chciał gasnąć.

| spostrzegawczość (-40 do rzutu)
i łagodny cios w bok głowy Hectora


Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami.
Oliver Summers
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt.
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9918-castor-sprout#299830 https://www.morsmordre.net/t9950-irys#300995 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f444-dolina-godryka-ksiezycowa-chatka https://www.morsmordre.net/t9952-skrytka-bankowa-nr-2255#301004 https://www.morsmordre.net/t9951-oliver-summers#300999
Re: Gabinet Hectora Vale I [odnośnik]16.01.22 19:39
The member 'Castor Sprout' has done the following action : Rzut kością


#1 'k100' : 31

--------------------------------

#2 'k100' : 7
Morsmordre
Morsmordre
Zawód : Mistrz gry
Wiek :
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
O Fortuna
velut Luna
statu variabilis,
semper crescis
aut decrescis...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Gabinet Hectora Vale I - Page 3 Tumblr_lqqkf2okw61qionlvo3_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Gabinet Hectora Vale I [odnośnik]16.01.22 21:42
Coś było nie tak. Emocje, zwykle starannie zaszufladkowane, poukładane i poodzielane od pacjentów grubymi murami, zaczęły przenikać przez pękniętą szybę. Czy to dementor zachwiał jego opanowanie, niebezpiecznie upodobnił do siebie uczucia Hectora i Vale, zmroził i skruszył dzielącą ich ścianę? Czy pogarszał nastrój swojego pacjenta gościa, zamiast zapewniać łagodną neutralność, jak zwykle? Chciał być lustrem, w którym mogli przeglądać się jego pacjenci, ale miał wrażenie, że teraz stał się taflą lodu, po której ślizgał się biedny Oliver. I pękał, pękał, pękał.
Zaraz zatoną.
Dłonie go mrowiły, pewnie z zimna, i zadygotały gwałtowniej, gdy Castor utkwił w nich oskarżycielskie spojrzenie. Uspokoić oddechu nie był chyba w stanie. Co o mnie wiesz, Oliverze Meadowes? - przemknęło mu przez myśl z zimnym niepokojem, ale wziął drżący wdech, wmawiając sobie, że to czysty przypadek. Że po prostu pragnął bólu i poprosił o niego pierwszą napotkaną osobę, gospodarza tej łazienki.
Cały czas podtrzymywał kontakt wzrokowy, ale rzęsy trzepotały jak skrzydła przyszpilonego motyla, a źrenice uparcie wędrowały w dół, na lekko wysunięty język Olivera. Gdyby był teraz w Wenus, pomyślałby, że to chora gra - ale tam byłby z doświadczoną kobietą, a tu był z chłopakiem, którego peszył dźwięk słowa "potencja". Zagadka nabierała nowych warstw, czoło Hectora przecięła cienka zmarszczka namysłu, trochę kręciło mu się w głowie. Ledwo upił kakao, wciąż był osłabiony, a dłonie miał lodowato zimne gdy ciepło uciekło gdzieś indziej.
Brwi zmarszczyły się lekko, gdy uparcie przypominał o tym, że nie są na terapii. Terapia była bezpieczna, łatwiej było na niej wytyczać granice i czuć się swobodniej, trudniej było mówić o sobie i swojej żonie i swoich wadach, gdyby to zależało od Hectora, to cały świat mógłby być terapią. Wszystkie konteksty, okiełznane, uporządkowane, bezpieczne. Ale nie byli na niej, nie teraz - uświadomił sobie na widok jego uśmiechu, tak bezczelnego i drapieżnego i nie do pomyślenia podczas pierwszego spotkania. Zamrugał, szybko.
-Szkoda. - syknął, gdy Oliver zarzekał się, że nie wróci. -Dałbym ci zniżkę, lubię trudne przypadki. - dodał nieprofesjonalnie, unosząc brodę do góry, w jasnych oczach zatańczył złośliwy ogień. Prowokował go świadomie, zastanawiając się, czy wobec odmowy blondyn wybierze drugą opcję czy też całkiem skapituluje.
Nie, Oliver nie był jednak człowiekiem, który łatwo się poddawał. Inaczej zmiękłby już wcześniej, pod naciskiem spojrzenia Hectora.
Vale zdążył jeszcze opuścić dłoń i wygiąć kąciki ust w dziwnym uśmiechu, a potem przymknął oczy, nie próbując nawet uniknąć ciosu. Nie zdążyłby, nawet przy osłabionym Oliverze. Refleks, ten fizyczny, nigdy nie był jego mocną stroną; umysł miał znacznie szybszy od ciała.
Nadstawiony policzek zapiekł i wreszcie zrobiło się gorąco.
Skrzywił się z bólu, wypuścił powietrze z ust i otworzył oczy.
-No proszę. - szepnął z chrapliwą satysfakcją i jakby z... ciekawością? Od czasów szkoły nie pozwolił uderzyć się innemu mężczyźnie i nie sądził, że kiedykolwiek pozwoli. Policzki od Bei paliły jakoś inaczej.
Podniósł drżące, zimne palce do własnego policzka, chyba przekonać się, jak bardzo jest rozpalony i...
...Zmarszczył brwi, widząc na swojej dłoni krew. Nie swoją, tego był pewien.
Zamiast wymierzyć obiecany cios, pomknął zaalarmowanym wzrokiem do dłoni Olivera, całej we krwi.
Zimna, szydercza maska spełzła natychmiast z twarzy, ustępując miejsca bezbrzeżnemu zaskoczeniu i szczerej trosce.
Nastrój prysł.
Hector Vale wyciągnął prawą rękę do przodu, ale nie po to, by odwzajemnić cios - a po to, by mocno chwycić Olivera za nadgarstek, przyjrzeć się śladom krwi, choć przecież widział ją doskonale.
-Oliver... - szept brzmiał miękko, dziwnie, jak nie jego własny głos. Jakby dochodził z dystansu. -Co ci się stało? - już nie jeden policzek, a obydwa, pulsowały gorącem. -Co sobie zrobiłeś...?

sprawność (?) na przytrzymanie ręki


We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.

Hector Vale
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight

OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t10855-hector-vale https://www.morsmordre.net/t10885-achilles#331700 https://www.morsmordre.net/t12123-hector-vale#373184 https://www.morsmordre.net/f389-walia-wybrzeze-rhyl-rhyl-coast-road-8 https://www.morsmordre.net/t10887-skrytka-bankowa-nr-2379#331777 https://www.morsmordre.net/t10886-hector-vale
Re: Gabinet Hectora Vale I [odnośnik]16.01.22 21:42
The member 'Hector Vale' has done the following action : Rzut kością


'k100' : 98
Morsmordre
Morsmordre
Zawód : Mistrz gry
Wiek :
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
O Fortuna
velut Luna
statu variabilis,
semper crescis
aut decrescis...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Gabinet Hectora Vale I - Page 3 Tumblr_lqqkf2okw61qionlvo3_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Gabinet Hectora Vale I [odnośnik]17.01.22 18:52
To nie lód pod nimi trzeszczał. Nie spoglądali na siebie z obu stron zimnego zwierciadła, bowiem po raz pierwszy od dawna Hector Vale miał okazję spoglądać w swoje lustro. Castor miał naturalną zdolność odbijania emocji, które wibrowały w powietrzu, w pewnym sensie przyjmując je za swoje. Jego czuła nerwowość czasami spędzała go na manowce, powodowała skurcze żołądka, bo co jeżeli przesadzał, wczuwał się w coś szczególnie mocno, co jeżeli to wszystko tylko sprawiało, że coraz więcej ludzi uważało go za dziwaka?
Ale teraz w tym gniewnym młodzieńcu odbijało się to, co przezornie spokojny magipsychiatra Hector Vale pragnął z siebie wyplenić. Pewna niezgoda na własne położenie, złość, która nieukierunkowana, ugłaskiwana przez lata, wreszcie obróbiła się przeciwko blondynowi. Czy nie robili tego samego? Obydwaj szukali swego rodzaju odkupienia w bólu; Hector w cudzym, Castor we własnym. Oboje zazwyczaj zasznurowywali ciasno swe usta, przymykali powieki, próbowali nabierać głębsze oddechy, p a n o w a ć nad sobą i odruchami, które rozum pragnął zakwalifikować jako niskie, a od których uciekanie pchało ich dalej, między ciemne korytarze konsekwencji niespełnionych marzeń.
O czym marzysz, Hectorze Vale? O ciepłych dłoniach chwytających twe policzki, o różanych ustach, które nie zadają żadnych pytań i jasnych oczach przypatrujących się nienachalnie, choć z żywym zainteresowaniem? Czemu wymieniłeś je na krwawe pręgi rozciągnięte po jasnej skórze pleców, siniejące ślady na klatce piersiowej i kolanach, czerwone odbicia twych dłoni na policzkach?
Z tego samego impulsu, który kazał twemu pacjentowi wbijać paznokcie w próbujące się zagoić rany?
Nie byli nieszkodliwym zimnym ogniem. Byli płonącym lasem, a ich ogniska zbliżały się do siebie zdecydowanie zbyt szybko.
Czuł na sobie jego spojrzenie i z odrobiną zadowolenia zauważył, że wzrok mężczyzny co chwilę zsuwał się z jego oczu, podążał gdzieś niżej. Prowokujący uśmiech poszerzył się, choć w oczach Sprouta zaiskrzyło pewne niedowierzanie. Po prostu musiał sprawdzić, czy jego nagła hipoteza miała rację bytu. Postanowił więc nie chować jeszcze języka, samym jego czubkiem powtarzając jego wędrówkę, w innym kierunku. A Hector kłopotał się na tyle wyraźnie, że nie uszło to uwadze nawet wymęczonego blondyna. Słodka satysfakcja kazała mu poruszyć się w miejscu, poszukać wygodniejszej pozycji na zimnej podłodze. Słodka satysfakcja, złośliwe iskry w spojrzeniu, nie potrafił się poddać.
— Nie jestem przypadkiem, Vale — niemal warknął, chyba chciałby go jeszcze kopnąć, ale niefortunne ułożenie ich dwójki skutecznie uniemożliwiało ofensywne użycie nóg. Nie, żeby przewidywał, że osiągnie zamierzony skutek. Zmęczenie wciąż wygrywało nad złością, nad adrenaliną, ale przed chwilą jeszcze wymiotował, przez ostatnie dwie noce albo nie spał wcale, albo tylko kilka godzin. — Im szybciej to zrozumiesz, tym bezpieczniej dla ciebie — ostrzeżenie wybrzmiało wśród bieli, a Castor czuł, że znów robiło mu się cieplej. Czy to gorączka, naturalna reakcja organizmu na tak nagłe wyziębienie, ostatnie, nieświadome próby ratowania ciała przed tym, co złe, czy może... Czy może ciepło to pochodziło z innego źródła? Złości, rozżalenia, czy...
Później poszło prosto. Choć cios nie był silny, na pewno nie tak silny, jak chciałby tego Castor, dłoń zapiekła alarmująco, uderzenia skóry o skórę zawsze kończyły się impulsami nerwowymi rozlewającymi się po powierzchni ciosu. Obydwaj — Sprout i Vale — znali się na anatomii w stopniu przynajmniej zadowalającym i to właśnie owa wiedza służyła im często jako główny mechanizm zbrodni i kary.
Ale czy którykolwiek z nich zasługiwał, by nieś rozgrzeszenie, gdy sam był grzesznikiem?
Reakcja Hectora znów nie popłynęła po myśli blondyna. Miał cichą nadzieję na coś więcej, może cień niedowierzania, bo bycie kaleką musiało być przecież idealną tarczą przed podobnymi zabiegami. Ludzie peszyli się wobec osób, których zdrowie widocznie nie oszczędzało. Kiedy ostatnim razem dał się uderzyć? Nawet nie próbował się cofnąć — wystarczyłoby, gdyby odchylił się w tył, może wyprostowałby wtedy nogi i nie bolałoby go aż tak bardzo. W milczącej satysfakcji obserwował jednak, jak palce wznoszą się do czerwieniejącego policzka — czerwieniejącego od ich krwi. Na zewnątrz Sprouta, wewnątrz Vale.
Brwi zmarszczyły się jeszcze raz, gdy mężczyzna chwycił go za nadgarstek. Gdy coś w jego mimice, w miękkim głosie zabrzmiało jak troska, jak coś, czego nie chciał teraz słyszeć, coś, co tylko spowodowało mocniejsze zaciśnięcie szczęki.
— Nie udawaj, że się interesujesz! — nie spodziewał się, że jego własny głos wybrzmi aż tak głośno. A może nie był aż tak słyszalny, może to tylko wina porównania z wcześniejszymi szeptami Hectora, zamknięte w których przejęcie bolało Sprouta bardziej niż rozdrapany do krwi bok. Instynkt podpowiadał, by wyrwać nadgarstek z uścisku, resztki rozumu mówiły, że to tylko marnowanie energii. Uścisk był naprawdę silny. — Zrobiłem to, na co nigdy nie będzie cię stać, dokańczam to, co zaczęte. I wiesz co? Jeżeli znowu się zagoi, rozdrapię to cholerstwo jeszcze raz, do mięśni, do kości, rozdrapię się całego i nic ci do tego. Skoro nie chcesz mi pomóc dokończyć, to chociaż nie przeszkadzaj.
Z trudem przełknął ślinę, czując, że trzymana przez Hectora ręka zaczyna mu drżeć.
— Po co się znowu pakowałeś koło tych jezior, idioto?! — już nie czysta złość, to złość wymieszana ze smutkiem w równych proporcjach przebijała się tak przez głos, jak i mimikę blondyna, gdy krew schła na palcach, a ostatnia, najodważniejsza z kropel wpadła pod rękaw swetra. — A jakby to ciebie zaatakowali?! Ty nie umiesz uciekać! Ja potrafiłem, a i tak to mnie dopadło i teraz muszę siedzieć tu z tobą, za karę! Nie potrzebuję ani terapii, ani twoich durnych zniżek, zostaw mnie wreszcie w spokoju!
Niezwykle słabo idzie ci udawanie obojętności, Oliverze.


Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami.
Oliver Summers
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt.
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9918-castor-sprout#299830 https://www.morsmordre.net/t9950-irys#300995 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f444-dolina-godryka-ksiezycowa-chatka https://www.morsmordre.net/t9952-skrytka-bankowa-nr-2255#301004 https://www.morsmordre.net/t9951-oliver-summers#300999
Re: Gabinet Hectora Vale I [odnośnik]18.01.22 1:17
To Hector nauczył się wchłaniać, odbijać, lub neutralizować emocje swoich pacjentów - cokolwiek było potrzebne. Nie sądził, że trafi na drugiego emocjonalnego kameleona, na kogoś, kto własne uczucia spychał tak głęboko wgłąb podświadomości, że zapuszczały tam trujące korzenie i wydostawały się na powierzchnię bez ostrzeżenia.
Raz był blisko czegoś, o czym powinien marzyć, o czym marzyli inni - i zgruchotał to siarczystym policzkiem oraz okrutnymi słowami. To nie noga była problemem, a dusza przegniła...
Może ludzie o przegniłych duszach nie powinni marzyć. W każdym razie, on spychał własne marzenia głęboko na dno duszy, aż ciemność przeinaczyła je w trzask otwartej dłoni, świszczącą w powietrzu laskę i jęki bólu. Tak było bezpieczniej, tak mógł zachować k o n t r o l ę.
Kontrolę, którą stracił we własnej łazience. Niestabilny pacjent, paląca bólem noga, pośpiesznie obciągany sweter, gula w gardle, język nieśpiesznie przesuwający się po dolnej wardze, spojrzenie tak ostre, że nie przystawało do tego osłabionego szaleńca, zwłaszcza w akompaniamencie cichego warknięcia.
Miał bardzo niski głos, przemknęło Hectorowi przez myśl i korciło go zamknąć oczy aby uciec od boleśnie ostrego spojrzenia, ale nie był przecież tchórzem. Zresztą, nawet miły dla ucha głos Olivera potrafił ranić.
-Nie po nazwisku. - zaprotestował sucho, ściągając brwi. W samym "Vale" było coś wulgarnego, zwłaszcza w jego własnym domu. Mieli przejść na ty, ale nawet "panie Vale" brzmiałoby lepiej.
Bezpieczniej? - mimowolnie wygiął tylko usta w nieco kpiącym, złośliwym uśmiechu, unosząc lekko brew. Chcieli go już zastraszyć lord Rodachan Travers i nieobliczalna półgoblinka z metalową ręką, n a p r a w d ę drażniło go, że co chwila ktoś próbował, tak jakby był tylko chuderlawą kaleką, a nie doświadczonym magipsychiatrą, który od dekady pracuje z szaleńcami. Oliver stanął właśnie w długim szeregu pacjentów, którzy chcieli zamanifestować w gabinecie własną dominację - był co prawda pierwszym, który zrobił to w łazience. Pomimo prywatnego kontekstu Hector nie miał zamiaru się tym przejąć ani uwierzyć w żadne buńczuczne uwagi o niebezpieczeństwie. Widział dzisiaj dementora i t o było niebezpieczne, na Merlina!
Później irytacja splotła się z piekącym bólem, niosącym paradoksalną ulgę. Przyśpieszony oddech, wyzywające spojrzenie, kąciki ust wygięte do góry, właśnie uderzyłeś kalekę, dżentelmenie, satysfakcja brutalnie przerwana szkarłatem. Chwycił nadgarstek Olivera równie mocno, jak laskę gdy tonął we własnych emocjach, jak kotwicę. Choć palce mu pobielały, to nie zamierzał (od)puścić.
A Oliver wybuchł.
Hector zamrugał i mrugał dalej, coraz szybciej, aż trzepoczące rzęsy strząsnęły z siebie pojedynczą łzę. Spłynęła po lewym policzku, mieszając się z krwią Olivera. Przeźroczysto-czerwona kropla pędziła dalej, zatrzymując się na linii mocno zaciśniętej szczęki. Nie był już w stanie patrzeć mu w oczy, spojrzenie zatrzymał na zakrwawionej dłoni - krwi było dość sporo i była świeża, myślał, jak zahipnotyzowany odprowadzając wzrokiem kroplę ściekającą pod rękaw.
Wysłuchał Olivera do końca - od zarzutu braku zainteresowania, po żądanie, by zostawił go w spokoju. Tylko plamy na policzkach, najpierw różowe, stawały się coraz bardziej szkarłatne, paląc żywym ogniem.
Mógł się tego spodziewać.
Nigdy nie wierzyli, że naprawdę się interesuje. Zdawało mu się, że - choć żywo zainteresowany - błądził w ich świecie po omacku, czy to jako przyjaciel, czy jako ojciec. Najlepiej, ale niedostatecznie, wychodziła mu rola magipsychiatry.
Chciałem cię odgrodzić od dementora, głupcze, i tylko syna byłoby mi żal! - cisnęło się do gardła, ale grdyka poruszyła się prędko. Tego nigdy mu nie powie, był zbyt dumny. A tak przynajmniej mu się wydawało, bo pod ostrzałem słów Olivera - ostrych i raniących bardziej niż uderzenie w policzek - poczuł się żałośnie mały i słaby. Kaleka, który nie umie uciekać, cień niemogący zbliżyć się do ludzkiego świata, wciąż nieudolnie łaknący kontaktu i zdolny nawiązać go tylko w kontrolowanych, bezpiecznych ramach - a nawet wtedy, w atmosferze nieufności i niewiary.
Czy gdyby to jego pocałował dementor, ktokolwiek by po nim płakał? W głębi serca wiedział, że Deimos bardziej kochał matkę - może wymieniłby ją na niego, wilkołaczą tragedię na cichą śmierć jednej duszy.
Pokręcił smutno głową, chyba w odpowiedzi na te zarzuty. Dementor by go nie zaatakował, miał czystą krew i papiery. Chciał powiedzieć, że musiał sprawdzić, co z tym mężczyzną i czy dementory nadal czają się w okolicy, ale przecież Oliver i tak by mu nie uwierzył, nikt nigdy mu nie wierzył. Blondyn był inteligentnym i złośliwym chłopakiem, na pewno znalazłby sposób aby zohydzić tą troskę i zarzucić mu coś podłego albo nieroztropnego.
-Nie udaję. - szepnął ledwo słyszalnie, a słowa smakowały jak porażka. Coś kłuło boleśnie w piersi, świadomość przegranej, ostateczności. Oliver nie wróci już tutaj, jasno dawał to do zrozumienia, kilka zdań Hectora - prawdziwych, obnażających - zniweczyło wszystkie postępy i kruchą nić zaufania, blondyn rozdrapie sobie bok do krwi (Dlaczego akurat bok? O co tutaj chodzi?), a co gorsza przestanie jeść. Hector kalkulował szybko, tak jakby liczby mogły zakorzenić go jakoś w rzeczywistości - krew w wymiotach, niedowaga, mugol wytrzymałby tak ze dwa-trzy lata, ale organizm czarodzieja jest silniejszy, zależy jak bardzo Oliver będzie się nadwyrężał, ile energii magicznej zużywał i...
-...dlaczego tak bardzo mnie nie znosisz? - wyrwało mu się głucho i brzmiał, jakby miał pytać dalej, ale mocno ugryzł się w dolną wargę, tłumiąc kolejne słowa.
Dlatego, że nie płakałem po własnej żonie? - nie chciał słyszeć odpowiedzi, przecież wiedział, wiedział, że to obrzydliwe, a choć serce właśnie mu się łamało, to oczy uparcie miał suche.
(Nie suche, były szkliste, ale mrugał tak prędko, że ignorował piekące uczucie pod powiekami).
-Jak chcesz. - westchnął, zwalniając uścisk na nadgarstku.
Zamiast opuścić prawą dłoń, zamachnął się jednak na policzek Olivera.
Mieli umowę, a był człowiekiem słownym. Tak, jak mu obiecał.
Oliver nie przewidział jednak, że bardziej od rewanżu, Hector Vale pragnie sprawdzić, jak bardzo poważna jest rana w boku, dlaczego ją sobie rozdrapuje, czy może pomóc, zaleczyć skaleczenia, zatamować krwotok. Choć prawa dłoń zmierzała do jego policzka, to nie włożył pełnego impetu w uderzenie, to miała być tylko zasłona dymna - dla lewej ręki, która znienacka wystrzeliła do przodu, aby chwycić za sweter i koszulę i zadrzeć je do góry.

sprawność (?)
1. Policzek, łagodny cios w bok głowy
2. Sweter


We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.

Hector Vale
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight

OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t10855-hector-vale https://www.morsmordre.net/t10885-achilles#331700 https://www.morsmordre.net/t12123-hector-vale#373184 https://www.morsmordre.net/f389-walia-wybrzeze-rhyl-rhyl-coast-road-8 https://www.morsmordre.net/t10887-skrytka-bankowa-nr-2379#331777 https://www.morsmordre.net/t10886-hector-vale
Re: Gabinet Hectora Vale I [odnośnik]18.01.22 1:17
The member 'Hector Vale' has done the following action : Rzut kością


#1 'k100' : 99

--------------------------------

#2 'k100' : 42
Morsmordre
Morsmordre
Zawód : Mistrz gry
Wiek :
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
O Fortuna
velut Luna
statu variabilis,
semper crescis
aut decrescis...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Gabinet Hectora Vale I - Page 3 Tumblr_lqqkf2okw61qionlvo3_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Gabinet Hectora Vale I [odnośnik]18.01.22 20:12
Prawda była taka, że Castor denerwował się — złościł — tylko wtedy, gdy naprawdę mu zależało. Na czymś, czy na kimś. Przy nieznajomych, przy osobach, z którymi nie czuł aż tak głębokiej więzi, nie potrafił zdobyć się na nic więcej ponad zirytowane westchnienia, choć częściej na wymykanie się poza plany, poza ustalone ramy relacji czy planu dnia reagował raczej rezygnacją i próbami naprawienia tego, co zostało już zepsute przez kogoś innego. Z Michaelem, człowiekiem, którego kochał jak brata, którego uważał za kogoś zdecydowanie bliższego od brata, kłócił się niezwykle łatwo, zauważał to z paskudnym przerażeniem, pytając się wtedy, czym się stali. A może wina zawsze leżała po jego stronie? Tej wybuchowości, gdy nie potrafił nazwać, a może nie chciał znajdować nazw na to, co czuł.
Bo czym była opiekuńczość i czułość? Wadami, słabymi punktami, w które można było umiejętnie uderzyć i wykorzystać, by popchnąć go do okropieństw, których teraz nie potrafił sobie wyobrazić. Gdzieś w środku, na skraju świadomości pojawił się kiedyś pomysł, który wykwitł jako bezpośrednia konsekwencja opuszczenia rodzinnego domu, podjęcia trudnej decyzji po to, by chronić kogoś, kogo bezpieczeństwo było dla niego o wiele ważniejsze niż własne, niż komfort i spokój.
Gdy nie przywiąże się do kogoś, ochroni i siebie, i tego kogoś. Z Tonksami nie było już odwrotu. Tam, gdzie oni, tam i on. Nie zawaha się obnażyć jasnych kłów, wgryźć się w szyję szaleńca, który podniesie na nich rękę lub różdżkę.
Trzy dni wcześniej Hector dokonał nierozsądnego wyboru, próbując zasłonić go przed dementorem. Podjął decyzję o ochronie nieznajomego, bo tym dla siebie byli. Może i Vale próbował jeszcze przed chwilą otworzyć się, zdradzić coś z prawdziwego siebie, lecz Castor pilnował się od początku, by nie odkryć się zanadto. Prezentował tylko część siebie, pod drugim imieniem i nazwiskiem panieńskim matki, której dalej nie odnalazł. Która podobno gdzieś tam była. Przyszedł do tego gabinetu, szukając pomocy; nie wiedział przecież, kim naprawdę jest. Czy Castorem Sproutem, czy może Oliverem Summersem? I zamiast odpowiedzi, wykreował kolejną wersję siebie, tę bezpieczną dla nieznajomych, Olivera Meadowes, skrzywdzonego przez nieznajomego alchemika.
Punktem wspólnym trzech ról było to, że wszystkim Hector Vale nie był obojętny.
A to, w pewnej patologicznie empatycznej i opiekuńczej osobowości pacjenta wiązało się z tragedią. Z postrzeganiem pełnego poświęcenia gestu z wywołaniem pewnego nieokreślonego długu za życie, koniecznością odpowiedzenia mu w swoim czasie tym samym. Stąd list z prośbą, stąd próba ukrycia tego, że nieszczęśnik, którego świadkami śmierci byli trafił do Leśnej Lecznicy, nie do św. Munga, stąd rozżalenie, że Hector nie słuchał, strach przed tym, co by było, gdyby nie dotarł nad jeziora o czasie.
Nie wybaczyłby sobie, gdyby znalazł tam jego ciało.
Bez życia.
Przeraźliwie zimne.
Przez moment zacisnął powieki, próbując odgonić od siebie ten obraz. Tym razem nie zrobiło mu się niedobrze; dla kontrastu stało się znów przeraźliwie z i m n o.
Do życia przywrócił go jednak karcący ton mężczyzny. Gdy Castor uniósł na niego wzrok, wydawało się, jakby nie do końca zrozumiał, co się właśnie stało. Ale nie musiał. Widział bowiem przed sobą cały kalejdoskop emocji. Od wymuszonej — tak mu się wydawało — ostrości, przez satysfakcję, dziwnie parzącą.
I wreszcie... panikę?
Hector tak mocnym uściskiem przypadkowo odcinał dopływ krwi do dłoni swego pacjenta. Wargi blondyna znów rozchyliły się lekko, drżące, krótki, głuchy jęk bólu zbiegł się w czasie z próbą zgięcia ręki w łokciu, zmienienia chociaż ułożenia palców na takie, które nie naciskałoby na żyły równie mocno. Pod pobielałymi palcami Hector mógł czuć przyspieszone tętno swego pacjenta, który wpatrywał się w niego prawie jak w obrazek.
Niezdolny do wydania z siebie jakiegokolwiek innego dźwięku niż charkliwy oddech, niż kolejny jęk, tym razem nieco przeciągnięty, choć wciąż raczej cichy. Ręka b o l a ł a, ale nie tak, jak pragnął. Było zdecydowanie zbyt długo, on bardziej lubował się w impulsach. Czuł, że do oczu powoli zaczynały nachodzić mu łzy, ale nie był pewien, co je sprowokowało.
Ból ręki?
Przeraźliwy smutek, który odbijał się w oczach Hectora, a którego obecności bał się wtedy, w gabinecie, gdy nie chciał się do niego odwrócić?
Czy słowa, że nie udaje?
Próbował otworzyć usta i coś powiedzieć. Cokolwiek. Ale jak na złość w głowie miał pusto, cały ciężar emocji spłynął na jego klatkę piersiową. Czuł się, jakby każdy oddech kosztował go niewypowiedzianie więcej energii niż zazwyczaj. Zamiast tego skupił się na tym, by rozpoczynające mrowienie palce wciąż ściskanej ręki zginać i rozprostowywać. Nigdy jednak nie złożył jej na powrót w pięść, czuł, że się lepił.
A potem padło kolejne pytanie.
— Hector, to nie tak... — głos zatrząsł się w posadach, dojmująco smutny. Z twarzy Sprouta zeszła cała wcześniejsza złość i teraz znów był taki, jaki powinien być po ataku dementora. Przerażony i załamany. Ale nie strachami, które trzymał w sobie, a raczej tym, że właśnie próbował ze wszelkich sił odtrącić od siebie człowieka, który... chyba... naprawdę... chciał dla niego dobrze?
Nie zdążył dokończyć myśli. Siła, z jaką Vale wyprowadził cios, sprawiła, że głowa blondyna obróciła się natychmiast w prawo, a poza pocieknięciem łez w dół policzków, ciszę przerwał jeszcze nieudolnie tłumiony krzyk, gdy wciskał twarz w rękaw prawej ręki.
Ta, uwolniona z uścisku, automatycznie chciała powrócić do miejsca, w którym wcześniej była skryta. Jeszcze nie na złość magipsychiatrze, nie w próbie ochrony największego sekretu Sprouta.
Powracała w bezpieczne miejsce, gdy bólem pulsował policzek, wciąż noszący blade ślady nadgarstek.
Ale Sprout, poza wyraźnie czerwieniejącym śladem, był blady i słaby. I nie wiedział, czy to się powiedzie.

| rzut sporny na sprawność do przytrzymania swetra w miejscu.


Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami.
Oliver Summers
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt.
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9918-castor-sprout#299830 https://www.morsmordre.net/t9950-irys#300995 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f444-dolina-godryka-ksiezycowa-chatka https://www.morsmordre.net/t9952-skrytka-bankowa-nr-2255#301004 https://www.morsmordre.net/t9951-oliver-summers#300999
Re: Gabinet Hectora Vale I [odnośnik]18.01.22 20:12
The member 'Castor Sprout' has done the following action : Rzut kością


'k100' : 69
Morsmordre
Morsmordre
Zawód : Mistrz gry
Wiek :
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
O Fortuna
velut Luna
statu variabilis,
semper crescis
aut decrescis...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Gabinet Hectora Vale I - Page 3 Tumblr_lqqkf2okw61qionlvo3_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki

Strona 3 z 8 Previous  1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8  Next

Gabinet Hectora Vale I
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach