Gabinet Hectora Vale I
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Do prywatnego gabinetu prowadzi osobne wejście niż do domu. Na drzwiach znajduje się mosiężna tabliczka z nazwiskiem i kwalifikacjami magipsychiatry. Na pierwszy rzut oka gabinet przypomina raczej bibliotekę niźli siedzibę medyka - Hector Vale nieświadomie odwzorował tutaj otoczenie najbardziej sobie znajome i najbardziej komfortowe, rodzinną bibliotekę Anselma. Matka zabrała z domu ojca ukochany perski dywan, który zdobi teraz drewnianą podłogę. Przy ścianach pokrytych boazerią piętrzą się regały z książkami. Na środku stoi mahoniowe biurko, a pacjent i magipsychiatra mogą zasiąść na wygodnych fotelach.
Pułapki: Śmiechy-chichy, Zapach alihtosy, Somniamortem (na niezapowiedzianych gości) na przejście z gabinetu do części domowej (nie w samym gabinecie)
Pułapki: Śmiechy-chichy, Zapach alihtosy, Somniamortem (na niezapowiedzianych gości) na przejście z gabinetu do części domowej (nie w samym gabinecie)
Gabinet Hectora Vale
Do prywatnego gabinetu prowadzi osobne wejście niż do domu. Na drzwiach znajduje się mosiężna tabliczka z nazwiskiem i kwalifikacjami magipsychiatry. Na pierwszy rzut oka gabinet przypomina raczej bibliotekę niźli siedzibę medyka - Hector Vale nieświadomie odwzorował tutaj otoczenie najbardziej sobie znajome i najbardziej komfortowe, rodzinną bibliotekę Anselma. Matka zabrała z domu ojca ukochany perski dywan, który zdobi teraz drewnianą podłogę. Przy ścianach pokrytych boazerią piętrzą się regały z książkami. Na środku stoi mahoniowe biurko, a pacjent i magipsychiatra mogą zasiąść na wygodnych fotelach.
Pułapki: Śmiechy-chichy, Zapach alihtosy, Somniamortem (na niezapowiedzianych gości) na przejście z gabinetu do części domowej (nie w samym gabinecie)
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Ostatnio zmieniony przez Hector Vale dnia 31.01.23 14:01, w całości zmieniany 2 razy
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pacjent (w tych progach każdy był dla Hectora pacjentem, nawet jeśli w istocie był jedynie niezapowiedzianym gościem) przyjął wyzwanie zaproszenie do gry i rozsiadł się na krześle. Magipsychiatra przesunął wzrokiem po jego nonszalanckiej pozie, rozluźnionych mięśnia, mimice sprawiającej wrażenie jakby mógł się skupić jedynie na jednej rzeczy - chwilowo na białych figurach, a nie na jego pytaniach. Napięcie w barkach Hectora nieco ustało, gdy zrozumiał, że ten człowiek nie ma najwyraźniej złych zamiarów, a nawet gdyby je miał to w tym stanie nie byłby chyba zagrożeniem. Może mógł wydedukować to od razu, spoglądając w nieobecne oczy i na nieco wychudzoną sylwetkę.
Czasami zastanawiał się nad tym, czy nie boi się zbyt wielu rzeczy, zbyt wielu ludzi. Czy gdyby wychował się z dwiema sprawnymi nogami, bez nieustannego nagabywania matki by był ostrożny - byłby inny. Silniejszy, odważniejszy, normalniejszy, szczęśliwszy. Przyjemnie było się tak oszukiwać.
Chwycił za czarny pionek, wyprowadził klasyczne otwarcie. Niestandardowy (czyli spontaniczny) ruch gońca przeciwnika odrobinę wybił go z rytmu, ale prędko namyślił się nad tym, jak mógłby wykorzystać to na korzyść własnego konia - a potem podniósł na mężczyznę, na Michaela Scalettę (nazwisko nic mu nie mówiło), badawcze spojrzenie i uśmiechnął się promiennie, uścisnąwszy mu rękę.
-Zagram z przyjemnością. Hector Vale, ale to pewnie pan już wie - jak zwykle przy fascynujących pacjentach, starał się nie okazać zanadto własnej fascynacji, ale przy kimś pod wpływem narkotyku nie musiał pilnować się równie mocno jak zwykle. Spojrzał mu w oczy (zwykle pilnował, by nie przestraszyć tym pacjentów), zastanawiając się, na jakim etapie haju się znajduje. Zazwyczaj wzywano go do uzależnionych pacjentów po wpadce - widział wtedy smętne miny panien z dobrych domów lub grymas bólu odciętych od używek dziedziców, widział wstyd i upokorzenie i beznadzieję. Gasił pożary i kryzysy, przepisywał eliksiry wspomagające odwyk, widział wszystkie konsekwencje. Od stażu w świętym Mungu nie widział za to nieobecnego szczęścia, samego momentu wyżu - wszak każdy ukrywał przed magipsychiatrami swoje wpadki i przychodził dopiero wyznać grzechy, a nie podzielić się narkotyczną radością. Naprawdę, fascynujący prezent od losu, odświeżający zrozumienie pacjentów z.... innych sfer.
Zagra z przyjemnością nie tylko w szachy, ale i w zgadywanie kiedy skończy się upojenie, w obserwowanie jak narkotyk wpływa na rozmowę. Rodzaj narkotyku już chyba zgadł, choć nie mógł mieć pewności - ale otwarte nastawianie Michaela, pewność siebie, a nawet to, że samemu Hektorowi wydał się interesujący i przyjemny w obyciu podsuwało mu Wróżkowy Pył. A zatem mieli pół godziny, pewnie mniej.
Pytanie o przeznaczenie miło go zaskoczyło - nie było narkotycznym nonsensem, a zwrotem, jaki mógłby usłyszeć od zaniepokojonej pacjentki.
-Czy to istotne, w co ja wierzę? - odpowiedział od razu, niemalże odruchowo. Pacjenci uwielbiali pytać o jego opinie, szukać natychmiastowych rozwiązań, ale zazwyczaj profesjonalnie się wycofywał albo chociaż badał sytuację. Musiał przecież poznać rozmówcę. Niektórych dobrze było karmić słodkimi bajeczkami o dobrym przeznaczeniu, przy innych musiał pozować na chłodnego racjonalistę.
Nagle uświadomił sobie jednak, że Michael Scaletta ani nie jest jego stałym pacjentem, ani nie wiadomo czy i jak mu zapłaci, ani że nie był nawet trzeźwy. Przechylił lekko głowę, kąciki ust drgnęły lekko, czyniąc uśmiech nieco bardziej szczerym.
-Wierzę w Mojry, splatające nici naszych żyć. - przyznał, choć nigdy o tym nie mówił. Nie wiedział, czy angielscy czarodzieje naprawdę wierzą w greckie mity na których się wychował - podejrzewał, że nie, ale samemu potrzebował czegoś aby nie oszaleć. -I wierzę w Erynie, ścigające za przelaną krew krewnych. - i akurat od tej wiary mógł oszaleć i chętnie by o niej zapomniał, ale nie potrafił. Przez całe życie marzył o tym, by uwolnić się od ojca, jego brat bliźniak spełnił to marzenie, a Hector wiedział, co w mitach działo się z ojcobójcami.
Zamrugał, uśmiechnął się nieco przepraszająco. Ciekawe, czy Mojry splotły ich dzisiaj, w tej dziwnej rozmowie. Eryniami Michael Scaletta nie musiał się chyba martwić, Hector wątpił by ścigały kogokolwiek za coś, co - jak podejrzewał - było kantowaniem w karty.
Za to odegra się sam, figurami szachowymi.
-Przeznaczenie jest chyba przeciwieństwem bezradności, czyż nie? - zagaił, uspokajająco. Przechylił lekko głowę. -Choć po niektórych środkach można się poczuć bardzo bezradnie. Zwłaszcza, gdy ich zabraknie. - zawyrokował nagle, uśmiech stał się odrobinę drapieżniejszy. -Czy coś poprawiło panu dzisiaj humor? - zapytał niewinnie. -Też czasem potrzebuję poprawy humoru. - westchnął, ciężko i przeniósł wzrok na szachownicę. Czasem potrzebował, kilka razy nawet po nią sięgnął - w ciasnych pokojach Wenus, gdy samemu czuł się upokorzony lub bezradny, a opium lub biały proszek przynosiło chwilowe ukojenie. I stany depresyjne, więc szybko przestał ryzykować.
Czasami zastanawiał się nad tym, czy nie boi się zbyt wielu rzeczy, zbyt wielu ludzi. Czy gdyby wychował się z dwiema sprawnymi nogami, bez nieustannego nagabywania matki by był ostrożny - byłby inny. Silniejszy, odważniejszy, normalniejszy, szczęśliwszy. Przyjemnie było się tak oszukiwać.
Chwycił za czarny pionek, wyprowadził klasyczne otwarcie. Niestandardowy (czyli spontaniczny) ruch gońca przeciwnika odrobinę wybił go z rytmu, ale prędko namyślił się nad tym, jak mógłby wykorzystać to na korzyść własnego konia - a potem podniósł na mężczyznę, na Michaela Scalettę (nazwisko nic mu nie mówiło), badawcze spojrzenie i uśmiechnął się promiennie, uścisnąwszy mu rękę.
-Zagram z przyjemnością. Hector Vale, ale to pewnie pan już wie - jak zwykle przy fascynujących pacjentach, starał się nie okazać zanadto własnej fascynacji, ale przy kimś pod wpływem narkotyku nie musiał pilnować się równie mocno jak zwykle. Spojrzał mu w oczy (zwykle pilnował, by nie przestraszyć tym pacjentów), zastanawiając się, na jakim etapie haju się znajduje. Zazwyczaj wzywano go do uzależnionych pacjentów po wpadce - widział wtedy smętne miny panien z dobrych domów lub grymas bólu odciętych od używek dziedziców, widział wstyd i upokorzenie i beznadzieję. Gasił pożary i kryzysy, przepisywał eliksiry wspomagające odwyk, widział wszystkie konsekwencje. Od stażu w świętym Mungu nie widział za to nieobecnego szczęścia, samego momentu wyżu - wszak każdy ukrywał przed magipsychiatrami swoje wpadki i przychodził dopiero wyznać grzechy, a nie podzielić się narkotyczną radością. Naprawdę, fascynujący prezent od losu, odświeżający zrozumienie pacjentów z.... innych sfer.
Zagra z przyjemnością nie tylko w szachy, ale i w zgadywanie kiedy skończy się upojenie, w obserwowanie jak narkotyk wpływa na rozmowę. Rodzaj narkotyku już chyba zgadł, choć nie mógł mieć pewności - ale otwarte nastawianie Michaela, pewność siebie, a nawet to, że samemu Hektorowi wydał się interesujący i przyjemny w obyciu podsuwało mu Wróżkowy Pył. A zatem mieli pół godziny, pewnie mniej.
Pytanie o przeznaczenie miło go zaskoczyło - nie było narkotycznym nonsensem, a zwrotem, jaki mógłby usłyszeć od zaniepokojonej pacjentki.
-Czy to istotne, w co ja wierzę? - odpowiedział od razu, niemalże odruchowo. Pacjenci uwielbiali pytać o jego opinie, szukać natychmiastowych rozwiązań, ale zazwyczaj profesjonalnie się wycofywał albo chociaż badał sytuację. Musiał przecież poznać rozmówcę. Niektórych dobrze było karmić słodkimi bajeczkami o dobrym przeznaczeniu, przy innych musiał pozować na chłodnego racjonalistę.
Nagle uświadomił sobie jednak, że Michael Scaletta ani nie jest jego stałym pacjentem, ani nie wiadomo czy i jak mu zapłaci, ani że nie był nawet trzeźwy. Przechylił lekko głowę, kąciki ust drgnęły lekko, czyniąc uśmiech nieco bardziej szczerym.
-Wierzę w Mojry, splatające nici naszych żyć. - przyznał, choć nigdy o tym nie mówił. Nie wiedział, czy angielscy czarodzieje naprawdę wierzą w greckie mity na których się wychował - podejrzewał, że nie, ale samemu potrzebował czegoś aby nie oszaleć. -I wierzę w Erynie, ścigające za przelaną krew krewnych. - i akurat od tej wiary mógł oszaleć i chętnie by o niej zapomniał, ale nie potrafił. Przez całe życie marzył o tym, by uwolnić się od ojca, jego brat bliźniak spełnił to marzenie, a Hector wiedział, co w mitach działo się z ojcobójcami.
Zamrugał, uśmiechnął się nieco przepraszająco. Ciekawe, czy Mojry splotły ich dzisiaj, w tej dziwnej rozmowie. Eryniami Michael Scaletta nie musiał się chyba martwić, Hector wątpił by ścigały kogokolwiek za coś, co - jak podejrzewał - było kantowaniem w karty.
Za to odegra się sam, figurami szachowymi.
-Przeznaczenie jest chyba przeciwieństwem bezradności, czyż nie? - zagaił, uspokajająco. Przechylił lekko głowę. -Choć po niektórych środkach można się poczuć bardzo bezradnie. Zwłaszcza, gdy ich zabraknie. - zawyrokował nagle, uśmiech stał się odrobinę drapieżniejszy. -Czy coś poprawiło panu dzisiaj humor? - zapytał niewinnie. -Też czasem potrzebuję poprawy humoru. - westchnął, ciężko i przeniósł wzrok na szachownicę. Czasem potrzebował, kilka razy nawet po nią sięgnął - w ciasnych pokojach Wenus, gdy samemu czuł się upokorzony lub bezradny, a opium lub biały proszek przynosiło chwilowe ukojenie. I stany depresyjne, więc szybko przestał ryzykować.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Hector Vale' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 60
'k100' : 60
Euforia rozsadzała łeb już doszczętnie. Jak, kurwa, dobrze, beztrosko, nienormalnie. Krew buzowała w żyłach, napięcie ustąpiło luzowi, choć ciało wcale nie wiotczało bezwładnie. Świat wyglądał kolorowo, jak po zastrzyku ekstatycznej adrenaliny; albo nie, był pełen nowych bodźców, jak w chwili wydłużającego się orgazmu. Nie dało się opisać tego słowem, ale wystarczyły migające w oczach iskierki, inny od cwaniackiego uśmieszek, krótkie westchnienie, którym skwitował wysiłek nad szachami. Tamten na nic się zdał, ale Scaletta nawet tego nie rozumiał, więc zaraz gotów był znów dziwować nad czarno-białą planszą. Dziwne to były okoliczności: on, na haju i bez pieniędzy, u obcego lekarza, przy partii umysłowej rozgrywki, gotów do gadania o sobie i własnych przewinieniach, szczerze, ze swoim skamieniałym sercem na dłoni. Nie tak wyobrażał sobie ten wyjazd, nie tak miał spędzać dni nad urokliwym, walijskim wybrzeżem. Być może jednak będzie w tym coś bardziej terapeutycznego od zalewania się w trupa w podrzędnej spelunie. Być może wyjdzie stąd z nową myślą, o życiu i całej, dosyć popranej, reszcie. Wiele mógł jeszcze zmienić, nie był wszakże straconą do reszty duszyczką; gdzieś w środku skrywały się jeszcze resztki człowieczeństwa, pozostałości po minionych dawno, przed wojną i w jej trakcie, wartościach. Moralność miewał elastyczną, niekiedy kłamał zanadto, ale jarzm innych grzechów bynajmniej nie dźwigał. Pewnie dlatego rozsądek podsuwał dalej nad wyraz wygodną neutralność, albo raczej brak przejęcia, bo najwygodniej było wcale nie nadstawiać karku. Pewnie dlatego niezdolny był skrzywdzić choćby muchę, i tak też świadomie unikał groźnych pięści oraz ich jeszcze groźniejszych właścicieli. Kantował, bo tak przystało na cwaniaka; kradł, bo tak funkcjonowali złodzieje; kłamał, bo tak podpowiadał zdrowy rozsądek. Po prostu, bez większej już satysfakcji, a raczej w gonitwie za przetrwaniem, które wybrzmiewało echem głodu i nędzy. Szajs, którego nawciągał się przed chwilą, był jednym z wielu mniejszych, prozaicznych trofeów, wyrywających go raz na jakiś czas ze szponów szarej rzeczywistości. Zwykle to samo czynił rum, albo ciepła skóra kobiety; efemeryczna ekstaza odchodziła wraz z trzeźwością i izolacją, więc pogrążał się dalej w wirze popieprzonych wyborów, których wcale nie chciał podejmować. Czasami zdawało mu się, że nieodwołalnie już, prawie jak przy hazardowym stole, przegrał swoje życie. Smutna to była wizja i w istocie smutny był z niego człowiek. Nawet jeśli właśnie teraz, w szale narkotykowej matni, na twarzy błąkał się blady uśmiech, ale ostatecznie był to uśmiech grozy oraz zwątpienia. Oba dyszały mu przerażająco w kark, straszyły w śnie i na jawie, cierpko o sobie przypominając. Najgorsza była świadomość, że sam sobie to wszystko zafundował. W imię czego?
Po wymierzonym na ślepo ruchu i paru słowach kurtuazji, zaczęli dyskusję o fatalnej sprawczości przeznaczenia. Łatwe to było pytanie, a przy tym wcale niegłupie, jak na cały ten ćpuński miraż. Szachistą nie był zbyt wprawnym, ale jawił się całkiem witalnie, krzepko, atrakcyjnie: w oku był dawno już wygasły błysk, w sylwetce - coś wzniosłego, albo dostojnego, wreszcie nawet słowa brzmiały jakoś lepiej. Pytał o los, bo wydawało mu się, że jest już na straconej pozycji. Gadać o dzisiejszości złodziejaszka nie chciał ze zbytnią precyzją, więc umiejętnie pytał o fatum. Wszakże tylko tak potrafił sobie wytłumaczyć cały życiowy pierdolnik. Nie chciał brać za niego odpowiedzialności, bo wygodniej było dostrzegać winę we wszystkim poza samym sobą.
— Pewnie tak — przyznał twierdząco, gdy dosłyszał wyrok o tej uzależniającej bezradności. Nie o nią się rozchodziło, bo zazwyczaj łeb miał całkowicie sprawny. Zwłaszcza teraz, gdy wojna drastycznie rozstrzygała o zasobności portfela. Raz na jakiś czas pociągnął z kieliszka, albo spalił się lolkiem, ale nic więcej. Dzisiejszy haj był wyjątkowy i już chyba dobiegał do końca. Świat robił się na powrót chujowy, ciało drgnęło dziwacznym poczuciem lęku, w duszy cisnęło koszmarnie. Coś jakby chęć wyrzygania się, ale nie z bólu brzucha, ale w przebłysku nienormalnego obrzydzenia. — Owszem, poprawiło — dodał po chwili, zerkając nań sugestywnie. Dobrze byłoby odurzyć się znowu, bo teraz już dyszał na ostatkach fantazji. — Więc dobrze mnie pan rozumie. Bo bezradność dopada raczej na co dzień, nie w wesołości. Straszliwie to przejmujące — kontynuował, ostatnie słowa wymawiając w niepasującej do treści beztrosce. Zaproponowałby doktorowi trochę tego szajsu, ale resztę prochów zostawił w taniej noclegowni. — Da się sobie wmówić, bez poprawiania humoru, że jest się szczęśliwym? — dopytał po dłuższym czasie, gdy namyślił się już nad kolejnym ruchem na szachownicy. I chyba znał odpowiedź.
Po wymierzonym na ślepo ruchu i paru słowach kurtuazji, zaczęli dyskusję o fatalnej sprawczości przeznaczenia. Łatwe to było pytanie, a przy tym wcale niegłupie, jak na cały ten ćpuński miraż. Szachistą nie był zbyt wprawnym, ale jawił się całkiem witalnie, krzepko, atrakcyjnie: w oku był dawno już wygasły błysk, w sylwetce - coś wzniosłego, albo dostojnego, wreszcie nawet słowa brzmiały jakoś lepiej. Pytał o los, bo wydawało mu się, że jest już na straconej pozycji. Gadać o dzisiejszości złodziejaszka nie chciał ze zbytnią precyzją, więc umiejętnie pytał o fatum. Wszakże tylko tak potrafił sobie wytłumaczyć cały życiowy pierdolnik. Nie chciał brać za niego odpowiedzialności, bo wygodniej było dostrzegać winę we wszystkim poza samym sobą.
— Pewnie tak — przyznał twierdząco, gdy dosłyszał wyrok o tej uzależniającej bezradności. Nie o nią się rozchodziło, bo zazwyczaj łeb miał całkowicie sprawny. Zwłaszcza teraz, gdy wojna drastycznie rozstrzygała o zasobności portfela. Raz na jakiś czas pociągnął z kieliszka, albo spalił się lolkiem, ale nic więcej. Dzisiejszy haj był wyjątkowy i już chyba dobiegał do końca. Świat robił się na powrót chujowy, ciało drgnęło dziwacznym poczuciem lęku, w duszy cisnęło koszmarnie. Coś jakby chęć wyrzygania się, ale nie z bólu brzucha, ale w przebłysku nienormalnego obrzydzenia. — Owszem, poprawiło — dodał po chwili, zerkając nań sugestywnie. Dobrze byłoby odurzyć się znowu, bo teraz już dyszał na ostatkach fantazji. — Więc dobrze mnie pan rozumie. Bo bezradność dopada raczej na co dzień, nie w wesołości. Straszliwie to przejmujące — kontynuował, ostatnie słowa wymawiając w niepasującej do treści beztrosce. Zaproponowałby doktorowi trochę tego szajsu, ale resztę prochów zostawił w taniej noclegowni. — Da się sobie wmówić, bez poprawiania humoru, że jest się szczęśliwym? — dopytał po dłuższym czasie, gdy namyślił się już nad kolejnym ruchem na szachownicy. I chyba znał odpowiedź.
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
The member 'Michael Scaletta' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 42
'k100' : 42
Co jakiś czas podchwytywał rozbiegane spojrzenie gościa pacjenta, widział iskierki w jego oczach, zatrzymywał wzrok na nieobecnym uśmiechu. Miał pamięć do twarzy, pamiętał spotkanie podczas którego dał się orżnąć (nie podobało mu się to, ale umiał nazywać sprawy po imieniu) w karty – skupiony wzrok, do bólu uprzejmy, cwaniacki uśmieszek. Teraz maska opadła, a bez niej nieznajomy zdawał się w swoim rozluźnieniu stokroć szczęśliwszy.
Zazdrościł mu tego. Sam nie wiedział do końca czego – czy pół godziny rozluźnienia, czy raczej niefrasobliwości, dzięki której Michael naćpał się w walijskiej wiosce i zastukał do domu nieznajomego. Samemu osiągał podobnie błogi stan tylko czasem, w dusznej alkowie w Wenus, płacąc za prywatność i wyładowanie spore pieniądze. Ile ten cwaniak zapłacił za swoją ucieczkę, jak ją zdobył? Czy kiedy narkotyk przestanie działać, znajdzie się na jego łasce? Zauważył, że Michael był od niego młodszy, mógł być niewiele starszy jego siostry. Był w wieku, w którym łatwiej wszystko zmienić, łatwiej zerwać z używkami i zgubnymi nawykami. W wieku, w którym Hector dopiero znalazł swoją, desperacko chcąc zagłuszyć wstyd po pierwszej zdradzie żony i poczuć się ważnym w miejscu, w którym kobietom płacono za uśmiech.
Związał się uzdrowicielską przysięgą, by pomagać chorym. Własna przeszłość i etyka kazały mu pomagać nie tyle chorym, co cierpiącym – na melancholię, niezdecydowanie, cięższe… przypadłości; choć nawet schizofreników Hector nie traktował jak wariatów, choć desperacko chciał stworzyć miejsce mniej posępne i mniej oceniające od Munga, choć (a może właśnie dlatego, że) czasami wydawało mu się, że samemu kroczy po cienkiej linie między rozwagą a szaleństwem, zbyt podobny do własnych pacjentów niż wypadało. Ten przypadkowy pacjent nie wyglądał na chorego, wyglądał po prostu na naćpanego i zaraz – gdy działanie Wróżkowego Pyłu osłabnie, zmieniając euforię w depresyjny zjazd – będzie wyglądał nieszczęśliwego. I będzie w tym podobny do samego Hectora, który powinien chcieć mu pomóc, powinien postąpić odpowiedzialnie.
A zarazem jakaś zazdrosna iskra jego duszy nie mogła się doczekać czekającego pacjenta dołka, jakaś przewrotna część jego charakteru będzie czerpać satysfakcję ze spełzającego z twarzy uśmieszku i rozbieganego, pustego spojrzenia. Wiedział o tym, znał siebie.
Nie wiedział tylko, czy będzie dziś odpowiedzialny i czy zdobędzie się na wyćwiczoną empatię, czy… czy będzie sobą, tym sobą, od którego zazwyczaj chciał uciec.
Podchwycił sugestywne spojrzenie, kąciki ust zadrżały nieco ironicznie.
-A po czym tak się poprawiło? – zaczął drążyć w obliczu niewerbalnego przyznania się Michaela do tego, o czym obydwaj i tak wiedzieli. -Można to łączyć – może i zgrywał teraz głupszego niż był, ale czy do naćpanego umysłu dotarłyby inteligentniejsze pytania? Wątpił. -…z tym? – nieśpiesznie przesunął wzrokiem po szachownicy, a potem równie nieśpiesznie otworzył szufladę i wyjął z niej ciasno zwiniętego skręta. Diable ziele było łagodne, wiedział ile wypalić by się nie uzależnić i trzymał je tylko na czarną godzinę. Od śmierci żony nie palił właściwie prawie wcale, bo nikt w domu już go nie wkurwiał, ale odkąd na niebie pojawiła się kometa, na powrót zaczął być trochę nerwowy (jak dzisiaj) i zaopatrzył się z czystej przezorności.
Jego dyskretny kontakt był zresztą w Londynie, co bywało niewygodne.
Ciekawe, czy ten Michael jest dyskretny i ciekawe, jak często bywa w Walii.
Ale może nie powinien pytać.
Powoli okręcił skręta w palcach, czekając na odpowiedź z nieco drwiącym uśmieszkiem. Michael prawił mu tymczasem frazesy o bezradności, dość poetyckie, ale przewidywalne.
Ale wtem uczynił przewidywalny, choć niegłupi, ruch na szachownicy i zadał pytanie inteligentniejsze niż cokolwiek, czego Hector spodziewał się po naćpanym graczu w karty.
Uśmiech spełzł z jego twarzy, powoli. Przyglądał się twarzy Michaela długo, z namysłem, aż w końcu westchnął.
Pieprzyć to, co miał do stracenia. Pewnie rozmówca nawet tego nie zapamiętał.
-Ja sobie wmówiłem. – wyznał, słowa niby proste, żaden straszny sekret, a jednak słowa rzadko wypowiadane. Pacjentom, tym prawdziwym, nie mógł tego przyznać, musiał być dla nich wzorem i tak dalej i tak dalej. Raz tylko prawie wypadł z roli przy pewnej młodej pacjentce, ale ona była półwilą, więc to się nie liczyło – rozkojarzył się, nie z własnej winy. Rodzinie też mówić nie mógł, prawie nie miał zresztą rodziny. Miał kogoś bliskiego, ale nie chciał go martwić.
-Wmówiłem, wmawiałem, całkiem długo. Najlepiej wmówić to innym, wtedy idzie jakoś łatwiej. – wzruszył ramionami, doradzając uprzejmie. Położył skręty na stole, by zrobić kolejny ruch na szachownicy. -A co, chciałbyś to sobie wmówić? – przechylił lekko głowę, lustrując Michaela uważnym spojrzeniem. -Wysypiaj się regularnie, jedz zdrowo, znajdź pracę, może przeprowadź się na wieś. To ci mogę powiedzieć, jako lekarz, może zadziała. – mówił ci już to ktoś, wszystkie głupie frazesy? -Ale to pewnie powiedziałby ci twoja matka, prawda? – jeśli ją miał i znał, kto wie, skąd pochodził i czy z jakiejś ulicy. -Ach, i pielęgnuj więzy rodzinne. – skrzywił się lekko, na nieproszone wspomnienie własnej matki. Wziął ją do tego domu, by zażywała zdrowego powietrza i wiejskiego spokoju (przede wszystkim od ojca) i by mógł wreszcie pielęgnować z nią więzy rodzinne, ale szło mu tak świetnie – jemu, uzdrowicielowi, zdolnemu, świeżo po kursie – że umarła. Bo była tak nieszczęśliwa, i nie mógł nic z tym zrobić.
Może naprawdę powinien wypalić tego skręta i zapomnieć na chwilę jakim był wspaniałym magipsychiatrą i wspaniałym synem.
Zazdrościł mu tego. Sam nie wiedział do końca czego – czy pół godziny rozluźnienia, czy raczej niefrasobliwości, dzięki której Michael naćpał się w walijskiej wiosce i zastukał do domu nieznajomego. Samemu osiągał podobnie błogi stan tylko czasem, w dusznej alkowie w Wenus, płacąc za prywatność i wyładowanie spore pieniądze. Ile ten cwaniak zapłacił za swoją ucieczkę, jak ją zdobył? Czy kiedy narkotyk przestanie działać, znajdzie się na jego łasce? Zauważył, że Michael był od niego młodszy, mógł być niewiele starszy jego siostry. Był w wieku, w którym łatwiej wszystko zmienić, łatwiej zerwać z używkami i zgubnymi nawykami. W wieku, w którym Hector dopiero znalazł swoją, desperacko chcąc zagłuszyć wstyd po pierwszej zdradzie żony i poczuć się ważnym w miejscu, w którym kobietom płacono za uśmiech.
Związał się uzdrowicielską przysięgą, by pomagać chorym. Własna przeszłość i etyka kazały mu pomagać nie tyle chorym, co cierpiącym – na melancholię, niezdecydowanie, cięższe… przypadłości; choć nawet schizofreników Hector nie traktował jak wariatów, choć desperacko chciał stworzyć miejsce mniej posępne i mniej oceniające od Munga, choć (a może właśnie dlatego, że) czasami wydawało mu się, że samemu kroczy po cienkiej linie między rozwagą a szaleństwem, zbyt podobny do własnych pacjentów niż wypadało. Ten przypadkowy pacjent nie wyglądał na chorego, wyglądał po prostu na naćpanego i zaraz – gdy działanie Wróżkowego Pyłu osłabnie, zmieniając euforię w depresyjny zjazd – będzie wyglądał nieszczęśliwego. I będzie w tym podobny do samego Hectora, który powinien chcieć mu pomóc, powinien postąpić odpowiedzialnie.
A zarazem jakaś zazdrosna iskra jego duszy nie mogła się doczekać czekającego pacjenta dołka, jakaś przewrotna część jego charakteru będzie czerpać satysfakcję ze spełzającego z twarzy uśmieszku i rozbieganego, pustego spojrzenia. Wiedział o tym, znał siebie.
Nie wiedział tylko, czy będzie dziś odpowiedzialny i czy zdobędzie się na wyćwiczoną empatię, czy… czy będzie sobą, tym sobą, od którego zazwyczaj chciał uciec.
Podchwycił sugestywne spojrzenie, kąciki ust zadrżały nieco ironicznie.
-A po czym tak się poprawiło? – zaczął drążyć w obliczu niewerbalnego przyznania się Michaela do tego, o czym obydwaj i tak wiedzieli. -Można to łączyć – może i zgrywał teraz głupszego niż był, ale czy do naćpanego umysłu dotarłyby inteligentniejsze pytania? Wątpił. -…z tym? – nieśpiesznie przesunął wzrokiem po szachownicy, a potem równie nieśpiesznie otworzył szufladę i wyjął z niej ciasno zwiniętego skręta. Diable ziele było łagodne, wiedział ile wypalić by się nie uzależnić i trzymał je tylko na czarną godzinę. Od śmierci żony nie palił właściwie prawie wcale, bo nikt w domu już go nie wkurwiał, ale odkąd na niebie pojawiła się kometa, na powrót zaczął być trochę nerwowy (jak dzisiaj) i zaopatrzył się z czystej przezorności.
Jego dyskretny kontakt był zresztą w Londynie, co bywało niewygodne.
Ciekawe, czy ten Michael jest dyskretny i ciekawe, jak często bywa w Walii.
Ale może nie powinien pytać.
Powoli okręcił skręta w palcach, czekając na odpowiedź z nieco drwiącym uśmieszkiem. Michael prawił mu tymczasem frazesy o bezradności, dość poetyckie, ale przewidywalne.
Ale wtem uczynił przewidywalny, choć niegłupi, ruch na szachownicy i zadał pytanie inteligentniejsze niż cokolwiek, czego Hector spodziewał się po naćpanym graczu w karty.
Uśmiech spełzł z jego twarzy, powoli. Przyglądał się twarzy Michaela długo, z namysłem, aż w końcu westchnął.
Pieprzyć to, co miał do stracenia. Pewnie rozmówca nawet tego nie zapamiętał.
-Ja sobie wmówiłem. – wyznał, słowa niby proste, żaden straszny sekret, a jednak słowa rzadko wypowiadane. Pacjentom, tym prawdziwym, nie mógł tego przyznać, musiał być dla nich wzorem i tak dalej i tak dalej. Raz tylko prawie wypadł z roli przy pewnej młodej pacjentce, ale ona była półwilą, więc to się nie liczyło – rozkojarzył się, nie z własnej winy. Rodzinie też mówić nie mógł, prawie nie miał zresztą rodziny. Miał kogoś bliskiego, ale nie chciał go martwić.
-Wmówiłem, wmawiałem, całkiem długo. Najlepiej wmówić to innym, wtedy idzie jakoś łatwiej. – wzruszył ramionami, doradzając uprzejmie. Położył skręty na stole, by zrobić kolejny ruch na szachownicy. -A co, chciałbyś to sobie wmówić? – przechylił lekko głowę, lustrując Michaela uważnym spojrzeniem. -Wysypiaj się regularnie, jedz zdrowo, znajdź pracę, może przeprowadź się na wieś. To ci mogę powiedzieć, jako lekarz, może zadziała. – mówił ci już to ktoś, wszystkie głupie frazesy? -Ale to pewnie powiedziałby ci twoja matka, prawda? – jeśli ją miał i znał, kto wie, skąd pochodził i czy z jakiejś ulicy. -Ach, i pielęgnuj więzy rodzinne. – skrzywił się lekko, na nieproszone wspomnienie własnej matki. Wziął ją do tego domu, by zażywała zdrowego powietrza i wiejskiego spokoju (przede wszystkim od ojca) i by mógł wreszcie pielęgnować z nią więzy rodzinne, ale szło mu tak świetnie – jemu, uzdrowicielowi, zdolnemu, świeżo po kursie – że umarła. Bo była tak nieszczęśliwa, i nie mógł nic z tym zrobić.
Może naprawdę powinien wypalić tego skręta i zapomnieć na chwilę jakim był wspaniałym magipsychiatrą i wspaniałym synem.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Hector Vale' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 19
'k100' : 19
Nie musiał, albo raczej nie powinien, wstydzić się tamtej porażki w kartach. Scaletta, po swojemu, bo wbrew zasadom i powszechnemu wyobrażeniu o zabawie, zamącił jak zwykle w talii, decydując o cudzym pechu i własnym szczęściu. Z satysfakcją zgarnął wtedy pod koniec mieszki pełne drobniaków, albo fanty zupełnie innej maści, zaraz wypił triumfalnego malucha na odchodne, a niedługo później zasypiał spokojnie, z pełnym brzuchem i całym nosem. Dziwacznie kojące wydawało mu się wówczas robienie tych wszystkich frajerów w balona. Albo raczej odgrywanie przed nimi roli młodego przygłupa, który przypadkiem wpadł do knajpy na pokera. Wszakże z profilu zupełnie niepodobny był do lokalnych krętaczy. Wychował się w normalnej rodzinie, gdzie - przynajmniej przez pierwsze lata - nie brakowało miłości czy troski. Przed wojną nie zaznał nigdy głodu ani nędzy; wiedział, czym była radość, rozumiał też cierpienie. Mało kto w niego wierzył, ale jak każdy, miał ambicje, marzenia i cele. Relacje traktował z dystansem, choć pozwalał się do siebie zbliżać; odróżniał dobro od zła, choć granicę wyznaczał elastycznie. Ubrania miał za czyste jak na łajdaka, a skórę za miękką jak na byle oprycha. Nic zatem dziwnego, że spokojnym obliczem usypiał czujność przy stole pełnym zaprawionych hazardzistów; nic zatem dziwnego, że - niczym cień - przemykał między alejkami, raz po raz zaglądając do obcych kieszeni. Niech doktorek wyzbędzie się frustracji, był przecież jedną z wielu ofiar. To nic personalnego, ledwie trochę rozrywki, zarazem też sposób na przetrwanie. Teraz może zresztą się na nim odegrać, w bardziej intelektualnych zmaganiach, o intymność i ostateczne mat. Młody cwaniak-pacjent nie miał w tej rywalizacji żadnej przewagi - o tkwiącej przed nosem planszy nie miał bladego pojęcia, a sekrety grzesznej duszy zaprzedawał właśnie diabłu. Euforia ustąpiła bowiem dziwacznemu lękowi; niepokój wdarł się do otumanionego beztroską rozumu, rozrywając na strzępy minione już, jakby dziecięce, zadowolenie. Aż chciałoby się wciągnąć następną kreskę tego szajsu, poczuć na nowo ekstatyczną błogość, pozbyć się przybijającego poczucia. Źrenice wreszcie zgoła zmalały, sylwetka stała się jakaś brzydko statyczna, twarz przybrała maskę zagubienia. Choć w pełni ubrany, czuł się nagi; choć z natury pewny siebie, teraz ogarnięty nienormalnym wstydem. Uśmiech zastąpiła konsternacja, spojrzenie na powrót stało się puste i zimne. Pytanie o haj pozbawił odpowiedzi, bo zdawało mu się, że pan Vale i tak świadom jest szczegółów. Na następne pospieszył już ze stanowczością, która wydawała się teraz obca:
— Można. — W chuju miał to, czy można, ale było mu już chyba wszystko jedno. Czuł się gównianie, a skręt zawsze relaksował spięte ciało. Niechże dokona się eksperyment, w końcu wiele rzeczy w jego życiu nosiło znamię pogmatwanego incydentu. Oczy towarzysza zdradzały chęć zapalenia tego ścierwa, a on dobrze znał oblicze tego suszu. Łeb nie wymagał dziś trzeźwości. Z desperacji, albo w akcie niecierpliwości, przejął jointa w zwinne palce, wsadził między wargi, końcówkę podpalił różdżką. Trzy albo cztery szybkie machy, przyjęte z typową dla palacza zadumą, a potem już oddawał lolka w obieg. Był dziś bezwstydny, obecnie jeszcze koszmarnie przygnębiony, a przede wszystkim cholernie nieodpowiedzialny. Głupstwem było przyłazić tu na ćpuńskim odurzeniu, opowiadać o sobie, spalać się z magipsychiatrą, którego ojebał kiedyś w karty. Totalny absurd. Chwilowo skoncentrował myśl z powrotem na szachach, nie dał rady jednak wykrzesać z siebie nic sensownego, więc zrobił pozbawiony sensu ruch wieżą, jakby na odczepnego.
— Kurwa... — westchnął dramatycznie, usłyszawszy parę mało pokrzepiających rad o pozorowaniu. Wiecznie udawał i w końcu chciał przestać. To by znaczyło, że inaczej się nie dało? — Chciałbym nie musieć już wmawiać — dodał szczerze, chowając twarz w dłoniach. Zachowywał się naprawdę żałośnie. Albo wcale nie? Może po raz pierwszy był, tak po prostu, człowiekiem z krwi i kości? Serce zaczęło mu łomotać, najpewniej po mieszance zielska z tamtym białym syfem.
— Nie mogę spać, a gdy wreszcie się udaje, dręczą mnie jakieś wariackie sny. Jem to, co jest, nie mam przywileju wybierania. Praca to w ogóle popierdolony temat, bo... — tu przerwał na moment, w imię namysłu i zaciągnięcia się dymem jeszcze raz. — Nie ma żadnej lepszej oferty w zasięgu ręki, a obecne zatrudnienie to raczej doraźne, ale stosunkowo pewne zajęcie. Nie chcę ryzykować jego utratą dla czegoś, co mnie rozczaruje. — Dość pokrętna to była prawda, zwłaszcza że bajdurzył o kradzieżach. Zapomniał też napomknąć o przyzwyczajeniu i pierwiastku lenistwa, które powstrzymywały go przed zmianami, chociaż na koniec dnia chodziło przede wszystkim o pokonanie strachu. I samego siebie. — Wieś, rzeczywiście, marzy mi się. Ale nie mam chyba odwagi rzucić tego wszystkiego. — No właśnie, czego dokładnie? Nic go tu nie trzymało, poza matką i mieszkaniem w patologicznej dzielnicy, którego zdołałby pozbyć się prędzej czy później. Nikt nie mówił mu tych głupich frazesów, a on chyba właśnie tego potrzebował. — Z matką sprawy też są skomplikowane... Rzadko ze sobą rozmawiamy, a jeśli już, to raczej nieszczerze. — Żal i rozgoryczenie wisiały w powietrzu od lat. To stawało się coraz gęstsze, wraz z każdymi świętami, urodzinami, byle wizytą pogrążoną w milczeniu. — Nie ma czego pielęgnować — skwitował przejmująco, wzrok utkwiwszy w splątanych nerwowością dłoniach. Wyłożył się przed nim, jak nikomu dotychczas; serce kołatało w piersi, oddech był płytki, głowę rozsadzało poczucie zażenowania. Życiem, samym sobą, całą tą sytuacją. Chyba nawet nie oczekiwał żadnego komentarza, raczej potrzebował się wyżalić. Napięcie uszło razem z błogostanem.
Teraz nie czuł już n i c.
— Można. — W chuju miał to, czy można, ale było mu już chyba wszystko jedno. Czuł się gównianie, a skręt zawsze relaksował spięte ciało. Niechże dokona się eksperyment, w końcu wiele rzeczy w jego życiu nosiło znamię pogmatwanego incydentu. Oczy towarzysza zdradzały chęć zapalenia tego ścierwa, a on dobrze znał oblicze tego suszu. Łeb nie wymagał dziś trzeźwości. Z desperacji, albo w akcie niecierpliwości, przejął jointa w zwinne palce, wsadził między wargi, końcówkę podpalił różdżką. Trzy albo cztery szybkie machy, przyjęte z typową dla palacza zadumą, a potem już oddawał lolka w obieg. Był dziś bezwstydny, obecnie jeszcze koszmarnie przygnębiony, a przede wszystkim cholernie nieodpowiedzialny. Głupstwem było przyłazić tu na ćpuńskim odurzeniu, opowiadać o sobie, spalać się z magipsychiatrą, którego ojebał kiedyś w karty. Totalny absurd. Chwilowo skoncentrował myśl z powrotem na szachach, nie dał rady jednak wykrzesać z siebie nic sensownego, więc zrobił pozbawiony sensu ruch wieżą, jakby na odczepnego.
— Kurwa... — westchnął dramatycznie, usłyszawszy parę mało pokrzepiających rad o pozorowaniu. Wiecznie udawał i w końcu chciał przestać. To by znaczyło, że inaczej się nie dało? — Chciałbym nie musieć już wmawiać — dodał szczerze, chowając twarz w dłoniach. Zachowywał się naprawdę żałośnie. Albo wcale nie? Może po raz pierwszy był, tak po prostu, człowiekiem z krwi i kości? Serce zaczęło mu łomotać, najpewniej po mieszance zielska z tamtym białym syfem.
— Nie mogę spać, a gdy wreszcie się udaje, dręczą mnie jakieś wariackie sny. Jem to, co jest, nie mam przywileju wybierania. Praca to w ogóle popierdolony temat, bo... — tu przerwał na moment, w imię namysłu i zaciągnięcia się dymem jeszcze raz. — Nie ma żadnej lepszej oferty w zasięgu ręki, a obecne zatrudnienie to raczej doraźne, ale stosunkowo pewne zajęcie. Nie chcę ryzykować jego utratą dla czegoś, co mnie rozczaruje. — Dość pokrętna to była prawda, zwłaszcza że bajdurzył o kradzieżach. Zapomniał też napomknąć o przyzwyczajeniu i pierwiastku lenistwa, które powstrzymywały go przed zmianami, chociaż na koniec dnia chodziło przede wszystkim o pokonanie strachu. I samego siebie. — Wieś, rzeczywiście, marzy mi się. Ale nie mam chyba odwagi rzucić tego wszystkiego. — No właśnie, czego dokładnie? Nic go tu nie trzymało, poza matką i mieszkaniem w patologicznej dzielnicy, którego zdołałby pozbyć się prędzej czy później. Nikt nie mówił mu tych głupich frazesów, a on chyba właśnie tego potrzebował. — Z matką sprawy też są skomplikowane... Rzadko ze sobą rozmawiamy, a jeśli już, to raczej nieszczerze. — Żal i rozgoryczenie wisiały w powietrzu od lat. To stawało się coraz gęstsze, wraz z każdymi świętami, urodzinami, byle wizytą pogrążoną w milczeniu. — Nie ma czego pielęgnować — skwitował przejmująco, wzrok utkwiwszy w splątanych nerwowością dłoniach. Wyłożył się przed nim, jak nikomu dotychczas; serce kołatało w piersi, oddech był płytki, głowę rozsadzało poczucie zażenowania. Życiem, samym sobą, całą tą sytuacją. Chyba nawet nie oczekiwał żadnego komentarza, raczej potrzebował się wyżalić. Napięcie uszło razem z błogostanem.
Teraz nie czuł już n i c.
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
The member 'Michael Scaletta' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 49
'k100' : 49
Zmiana, która zaszła w pacjencie była widoczna gołym okiem—a przynajmniej gołym okiem magipsychiatry, Krukona i kujona, ślęczącego nocami nad podręcznikami objaśniającymi jak działa taka używka, a nie inna. Gdyby Hector zdał egzaminy nieco gorzej i miał w życiu nieco mniej szczęścia, gdyby nie zaprzedał duszy pieniądzom ludzi skorych do tajemnic, nie leczyłby histerii i sekretnych plag koszmarów, a ćpunów. Jeden z najniższych szczebli magipsychiatrów w Mungu, choć pozwalający sobie dorobić na boku. Był dumny, że wyrwał się z tamtego świata i stworzył własny biznes, ale w fachu i w tym gabinecie zdarzali się też bogaci ćpuni. Jego obecnym klientem był ktoś, kto prawdopodobnie nie jest w stanie nawet zapłacić (choć Hector nie obraziłby się, gdyby oddał mu przynajmniej wykantowane niegdyś pieniądze z kości, zbyt skromne by pokryć godzinną wizytę, ale cenne jak każde pieniądze), więc zapłatą będzie coś innego niż sykle: jego dusza, jego wstyd, jego zwężone źrenice, jego reakcja na odstawienie narkotyku i jego nastrój po zmieszaniu wróżkowego zjazdu i diablego spokoju.
Vale nie był na tyle szalony, by samemu wciągać wróżkowy pył—i bez niego miał skłonności depresyjne—więc pacjent będzie bezcennym królikiem doświadczalnym, ale Hector mógł solidarnie zapalić z nim skręta. Był grzecznym chłopcem gdy rozpoczynał specjalizację z zakresu magipsychiatrii i nie tykał wtedy takich rzeczy, ale im więcej dowiadywał się o podobnych używkach, tym lepiej rozumiał, jak brać je bezpiecznie. Diable ziele było wszak tylko rośliną, o użytecznym działaniu antystresowym.
Prawdziwe demony czaiły się w ludzkich duszach, nie w ziołach.
Chciał higienicznie wyjąć drugiego skręta, ale niespodziewanie klient oddał mu lolka—no proszę, maska cwaniaczka opadła, obnażając hojność duszy!—i Hector uznał, że czemu nie. Zaciągnął się dzielonym zielem i oddał je Michaelowi z powrotem, notując w pamięci, by w notatkach służbowych podzielić dawkę diablego przez pół.
-Zjechał ci nastrój, co? - zagaił z nieudolnie pozorowaną troską. I Michael i skręt wprawili go w dobry humor, a im lepszy miał humor, tym mniej musiał udawać. -Myślisz, że to przez prochy czy przez ból egzystencji? - zapytał, autentycznie ciekaw opinii własnego pacjenta. -Wmawianie jest strasznie upierdliwe. - przytaknął. -Ale użyteczne. Bez niego jeszcze wziąłbym cię za wrażliwego człowieka, a nie kanciarza w karty. - wytknął z bladym uśmiechem, piorunując młodzieńca przenikliwym spojrzeniem jasnych oczu. Mrugał wolniej niż zwykle, bo już nie musiał tak uporczywie pilnować pozorów normalności. Czy uśmiechał się ironicznie? - To pacjent musiał ocenić sam.
-O czym śnisz? - zwykle zadawał takie pytania wiedziony profesjonalnym obowiązkiem i z nudą słuchał o tym jak jego bogate klientki jakże oryginalnie śnią o swoich młodych lokajach, ale był autentycznie ciekaw. Ostatnio śniło mu się, że zabija własną siostrę i po przebudzeniu czuł uporczywe sumienia, więc miał nadzieję, że Michaelowi śni się coś gorszego albo chociaż bardziej wariackiego. -Nadużywanie wróżkowego pyłu może prowadzić do zaburzeń snu i zaburzeń psychicznych. - uprzejmie poinformował Michaela, wiedziony nie tyle lekarską troską, co nieco sadystyczną chęcią przestraszenia pacjenta. Klątwa Złego Oka może prowadzić do zaburzeń psychicznych w dorosłości - przeczytał samemu w dzieciństwie i od tej pory żył w nieustannym lęku, czekając aż dziecięce przekleństwo aktywuje się w jego umyśle. A może już się aktywowało? Czy igrał z lękiem własnych pacjentów, bo był ciekaw jak oni radzą sobie z podobnymi groźbami i usiłował znaleźć lekarstwo dla samego siebie, czy może był najzwyklejszym dupkiem, z którego klątwa wyprała resztki empatii? Zwykle torturował samego siebie takimi pytaniami i hipotezami, ale w oparach diablego dymu myśli rozpływały się prędzej i nie musiał się dręczyć.
Łaskawie zamilkł, pozwalając pacjentowi się wygadać i wyżalić. Niechciana praca, chęć bezpieczeństwa, chęć wyrwania się gdzie indziej i niechęć do rzucenia znajomej rutyny, trudne relacje z matką - słyszał już to wszystko, tydzień w tydzień, na tak wielu sesjach terapeutycznych; jedynym nowym elementem były głód i diable ziele i ironiczna świadomość, że kanciarz opowiada z taką dumą o swoich perspektywach zawodowych. Klasyczne wyparcie, ale Hector szanował nawet jego elokwencję.
-Mamy kryzys ekonomiczny, o oferty nie będzie łatwo. - przytaknął. Bał się tego kryzysu bardziej niż chciałby przyznać - kiedy pacjenci uznają, że na wojnie mają pilniejsze wydatki niż rozmowy z magipsychiatrą? Już stracił kilku, nie tak wielu by się poważnie zmartwić, ale tylu by być zaniepokojonym. Widział spory potencjał w rynku pracy po wojnie, niezależnie od zwycięskiej strony bajecznie byłoby leczyć bohaterów narodowych ze stresem pourazowym i wdowy uzależnione od alkoholu, ale końca nie było widać.
-Wygląda na to, że nic cię tam nie trzyma. - skwitował, gdy Michael stwierdził, że nie ma czego pielęgnować. -Choć - dodał cicho, wiedziony większym idealizmem niż zwykle albo po prostu tęsknotą za własną matką. -dopiero po śmierci nie ma czego pielęgnować. Wcześniej jeszcze nie jest za późno.
Odchylił się na krześle, spojrzał na Michaela spod półprzymkniętych powiek.
-Co daje ci szczęście? - zapytał. -Poza prochami. Musisz znaleźć coś takiego, bo albo się na dobre uzależnisz albo oszalejesz. - wydał całkowicie poważne zalecenie lekarskie, a potem nachylił się znów nad stołem, bo przypomniał sobie o szachownicy. Michael rozproszył go na moment rozmową, ale nie ruszał tymi pionkami całkowicie bez sensu - czas na odwet i, oby, na mat.
Vale nie był na tyle szalony, by samemu wciągać wróżkowy pył—i bez niego miał skłonności depresyjne—więc pacjent będzie bezcennym królikiem doświadczalnym, ale Hector mógł solidarnie zapalić z nim skręta. Był grzecznym chłopcem gdy rozpoczynał specjalizację z zakresu magipsychiatrii i nie tykał wtedy takich rzeczy, ale im więcej dowiadywał się o podobnych używkach, tym lepiej rozumiał, jak brać je bezpiecznie. Diable ziele było wszak tylko rośliną, o użytecznym działaniu antystresowym.
Prawdziwe demony czaiły się w ludzkich duszach, nie w ziołach.
Chciał higienicznie wyjąć drugiego skręta, ale niespodziewanie klient oddał mu lolka—no proszę, maska cwaniaczka opadła, obnażając hojność duszy!—i Hector uznał, że czemu nie. Zaciągnął się dzielonym zielem i oddał je Michaelowi z powrotem, notując w pamięci, by w notatkach służbowych podzielić dawkę diablego przez pół.
-Zjechał ci nastrój, co? - zagaił z nieudolnie pozorowaną troską. I Michael i skręt wprawili go w dobry humor, a im lepszy miał humor, tym mniej musiał udawać. -Myślisz, że to przez prochy czy przez ból egzystencji? - zapytał, autentycznie ciekaw opinii własnego pacjenta. -Wmawianie jest strasznie upierdliwe. - przytaknął. -Ale użyteczne. Bez niego jeszcze wziąłbym cię za wrażliwego człowieka, a nie kanciarza w karty. - wytknął z bladym uśmiechem, piorunując młodzieńca przenikliwym spojrzeniem jasnych oczu. Mrugał wolniej niż zwykle, bo już nie musiał tak uporczywie pilnować pozorów normalności. Czy uśmiechał się ironicznie? - To pacjent musiał ocenić sam.
-O czym śnisz? - zwykle zadawał takie pytania wiedziony profesjonalnym obowiązkiem i z nudą słuchał o tym jak jego bogate klientki jakże oryginalnie śnią o swoich młodych lokajach, ale był autentycznie ciekaw. Ostatnio śniło mu się, że zabija własną siostrę i po przebudzeniu czuł uporczywe sumienia, więc miał nadzieję, że Michaelowi śni się coś gorszego albo chociaż bardziej wariackiego. -Nadużywanie wróżkowego pyłu może prowadzić do zaburzeń snu i zaburzeń psychicznych. - uprzejmie poinformował Michaela, wiedziony nie tyle lekarską troską, co nieco sadystyczną chęcią przestraszenia pacjenta. Klątwa Złego Oka może prowadzić do zaburzeń psychicznych w dorosłości - przeczytał samemu w dzieciństwie i od tej pory żył w nieustannym lęku, czekając aż dziecięce przekleństwo aktywuje się w jego umyśle. A może już się aktywowało? Czy igrał z lękiem własnych pacjentów, bo był ciekaw jak oni radzą sobie z podobnymi groźbami i usiłował znaleźć lekarstwo dla samego siebie, czy może był najzwyklejszym dupkiem, z którego klątwa wyprała resztki empatii? Zwykle torturował samego siebie takimi pytaniami i hipotezami, ale w oparach diablego dymu myśli rozpływały się prędzej i nie musiał się dręczyć.
Łaskawie zamilkł, pozwalając pacjentowi się wygadać i wyżalić. Niechciana praca, chęć bezpieczeństwa, chęć wyrwania się gdzie indziej i niechęć do rzucenia znajomej rutyny, trudne relacje z matką - słyszał już to wszystko, tydzień w tydzień, na tak wielu sesjach terapeutycznych; jedynym nowym elementem były głód i diable ziele i ironiczna świadomość, że kanciarz opowiada z taką dumą o swoich perspektywach zawodowych. Klasyczne wyparcie, ale Hector szanował nawet jego elokwencję.
-Mamy kryzys ekonomiczny, o oferty nie będzie łatwo. - przytaknął. Bał się tego kryzysu bardziej niż chciałby przyznać - kiedy pacjenci uznają, że na wojnie mają pilniejsze wydatki niż rozmowy z magipsychiatrą? Już stracił kilku, nie tak wielu by się poważnie zmartwić, ale tylu by być zaniepokojonym. Widział spory potencjał w rynku pracy po wojnie, niezależnie od zwycięskiej strony bajecznie byłoby leczyć bohaterów narodowych ze stresem pourazowym i wdowy uzależnione od alkoholu, ale końca nie było widać.
-Wygląda na to, że nic cię tam nie trzyma. - skwitował, gdy Michael stwierdził, że nie ma czego pielęgnować. -Choć - dodał cicho, wiedziony większym idealizmem niż zwykle albo po prostu tęsknotą za własną matką. -dopiero po śmierci nie ma czego pielęgnować. Wcześniej jeszcze nie jest za późno.
Odchylił się na krześle, spojrzał na Michaela spod półprzymkniętych powiek.
-Co daje ci szczęście? - zapytał. -Poza prochami. Musisz znaleźć coś takiego, bo albo się na dobre uzależnisz albo oszalejesz. - wydał całkowicie poważne zalecenie lekarskie, a potem nachylił się znów nad stołem, bo przypomniał sobie o szachownicy. Michael rozproszył go na moment rozmową, ale nie ruszał tymi pionkami całkowicie bez sensu - czas na odwet i, oby, na mat.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Hector Vale' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 48
'k100' : 48
Jeszcze niedawno rozbiegane spojrzenie teraz gapiło się niezręcznością w jedno z kwadratowych pól szachownicy. Twarz wesołka zniknęła za zasłoną konsternacji; miniona atrakcyjność rozpłynęła się gdzieś w powietrzu, zostawiwszy już tylko wiotką staturę młodzieńca. Chłystka, skalanego grzechem małych oszustw i kradzieży; naczelnego cwaniaka, co to szczerzył się głupio na myśl o własnej nieuczciwości. Lekarz musiał to wyczuć, albo on sam odkrył dziś za wiele kart, bo wraz z dołującym obniżeniem humoru nadszedł ironiczny ton krytyki. Stanowczo zasłużonej, więc w zdziwieniu przysłuchiwał się tylko zdroworozsądkowej prawdzie, której on na co dzień się obawiał. W nawyku miał już oszukiwanie samego siebie, tak zresztą było już najwygodniej — bezwstydnie udawać, wmawiać, ignorować, tłumaczyć się sfabrykowanymi absurdami. Spodziewał się, że szczerość przyniesie empatyczne klepanie po plecach, albo inną, nad wyraz optymistyczną gadkę o życiu. W rzeczywistości dostał kilka lapidarnych, acz rzeczowych komentarzy o własnym losie, nad którym to miał przecież pełną kontrolę. Z wymarzonej roli ofiary stał się na krótką chwilę odpowiedzialnym za czyny winowajcą; świadomość takiego obrotu spraw przejęła umysł już doszczętnie. Beznadziejnym było czuć, że coś było nie tak; jeszcze gorszym było wiedzieć, że spieprzyło się własnym czynem. Naprawdę dopadł go aż taki żal? A może to fatalny kryzys po tamtym białym szajsie? Przestrzegali go, że ulotna euforia bywa zgubna; przypominali, że stopniowo zaczyna się żądać więcej. Że nic nie będzie w stanie cię uszczęśliwić, gdy nawciągasz się tego gówna. Jak zwykle nie posłuchał; jak zwykle pragnął tylko ucieczki w nieznane i czegoś, co oderwałoby głowę oraz ciało od przejmującej doczesności. Bo nie znał innych rozwiązań. Być może wierzył, że wyżalenie się obcemu doktorowi będzie zastępcą dla rumu czy lolka, ale chyba się pomylił. Od dawna już nie czuł się tak paskudnie.
— Chyba jedno i drugie — uznał niepewnie, przenosząc wzrok na skręta ściskanego ponownie między palcami. Wtłoczył w siebie dym jeszcze raz czy dwa, a potem oddał go z powrotem. Niespecjalnie przejęty był, jak widać, sprawami higieny czy konwenansu. W ogóle nie umiał też trzeźwo ocenić, czy jaranie blanta po tamtym koksie miało jakikolwiek sens, ani czym skończy się w niedalekiej przyszłości. Co pewne, to że znacząco nadwyrężał swój organizm dla niewartego zachodu haju. Łeb rozbolał go nienormalnym uciskiem, a serce waliło jak dzwon; nieprzyjemnie czuł wrzącą w żyłach krew i nadchodzącą niechybnie senność. Ostatni ruch w szachach poczynił już zupełnie bezmyślnie, ale niewiele można było oczekiwać od naćpanej, portowej szumowiny. Tutaj nie umiał mącić z równym powodzeniem; może to okaże się dla psychiatry satysfakcjonujące. Tamte oczy już świeciły na widok chwilowej degradacji; nie lada uśmiech wykwitł zresztą na jego twarzy, ale Scaletta chyba nie dostrzegł w nim drwiny. Zasadniczo kiepsko już kontaktował, więc nie kumał pewnie tak nieoczywistych niuansów.
— Wtedy miałem po prostu szczęście — skłamał, ale najpewniej niedostatecznie przekonująco. W agonii po minionej ekstazie nie stać go było na bardziej wyczerpujące próby wyjaśnień.
— Nie nadużywam — dodał pewnie, a potem zaczął masować dziwacznie skronie, jakby w nadziei, że odpędzi tym samym napotkany ból. Chciał wierzyć, że to męczarnia po tamtym ścierwie, ale w istocie paraliżowało go coś jeszcze. Zaraz pospieszył jeszcze z odpowiedzią o marach, co to przejawiały się irytującą powtarzalnością. — Często śni mi się dżungla. Że się przez nią przeprawiam, ale bez skutku. Czasami też widzę siebie na szczycie zaśnieżonej góry, z której nagle spadam w przepaść — przerwał na chwilę, spojrzał niewyraźnie na doktora, wreszcie postanowił kontynuować. — Jest jeszcze jeden, najbardziej popierdolony. Zabijam w nim... własną matkę — wydusił z siebie, ze wstydem i w braku zrozumienia. Wcale jej nie nienawidził, a gotów był wybaczyć nawet stare zaszłości. Ale mimo tego rzadko pojawiał się u progu drzwi rodzinnej klitki, zupełnie jakby wygodniej było istnieć w frustracji. Nadejdą kolejne święta, on wpadnie na godzinę, dla zasady, pomilczą wspólnie przy jednym stole, albo pokłócą się do reszty o kolejną bzdurę. Tak było od lat, a on nie miał chyba odwagi tego zmienić.
— Wojna niczego dla mnie nie zmieniła, ten kryzys dręczy mnie już z pięć lat — odpowiedział z rozczarowaniem, oczyma na haju lustrując na powrót planszę do gry. Przeciwnik wprowadził decydujące szach; Michael bez rozmysłu ruszył króla, ale nie uciekł nim na długo. Zaraz niechybnie miał nadejść koniec. Rozszalałe tętno dawało się we znaki, a on wysłuchiwał w, możliwie największym, skupieniu idealistycznej wizji świata, gdzie miałby dość zacięcia, by się zmienić. Nie ufał temu obrazowi, bo dobrze wiedział, że od miesięcy kieruje nim tchórzostwo. Ale w swojej naćpanej mimowolności doceniał ostatki empatii. Jej też chyba potrzebował.
— Wolność — stwierdził po dłuższym namyśle, bo równolegle krzątały się jeszcze inne pomysły. Może miłość, której charakteru nie miał okazji doświadczyć? Może autentyczność, której panicznie unikał? Może jeszcze człowieczeństwo, które, przynajmniej po części, zdawał się porzucić? Nie wiedział dokładnie, pewnie wymagał wszystkiego po trochu. Obudził się z letargu, gdy mężczyzna ponownie zaatakował w czarno-białym starciu. Ale on myślał tylko o kapitulacji; miał dość, bo głowa pulsowała uciskiem, serducho łomotało w piersi i powoli chyba zbierało mu się na rzyganie. Ile jeszcze wytrzyma w tym starciu? Przegrał już dawno, w tej partii, i prawdopodobnie też w życiu.
— Chyba jedno i drugie — uznał niepewnie, przenosząc wzrok na skręta ściskanego ponownie między palcami. Wtłoczył w siebie dym jeszcze raz czy dwa, a potem oddał go z powrotem. Niespecjalnie przejęty był, jak widać, sprawami higieny czy konwenansu. W ogóle nie umiał też trzeźwo ocenić, czy jaranie blanta po tamtym koksie miało jakikolwiek sens, ani czym skończy się w niedalekiej przyszłości. Co pewne, to że znacząco nadwyrężał swój organizm dla niewartego zachodu haju. Łeb rozbolał go nienormalnym uciskiem, a serce waliło jak dzwon; nieprzyjemnie czuł wrzącą w żyłach krew i nadchodzącą niechybnie senność. Ostatni ruch w szachach poczynił już zupełnie bezmyślnie, ale niewiele można było oczekiwać od naćpanej, portowej szumowiny. Tutaj nie umiał mącić z równym powodzeniem; może to okaże się dla psychiatry satysfakcjonujące. Tamte oczy już świeciły na widok chwilowej degradacji; nie lada uśmiech wykwitł zresztą na jego twarzy, ale Scaletta chyba nie dostrzegł w nim drwiny. Zasadniczo kiepsko już kontaktował, więc nie kumał pewnie tak nieoczywistych niuansów.
— Wtedy miałem po prostu szczęście — skłamał, ale najpewniej niedostatecznie przekonująco. W agonii po minionej ekstazie nie stać go było na bardziej wyczerpujące próby wyjaśnień.
— Nie nadużywam — dodał pewnie, a potem zaczął masować dziwacznie skronie, jakby w nadziei, że odpędzi tym samym napotkany ból. Chciał wierzyć, że to męczarnia po tamtym ścierwie, ale w istocie paraliżowało go coś jeszcze. Zaraz pospieszył jeszcze z odpowiedzią o marach, co to przejawiały się irytującą powtarzalnością. — Często śni mi się dżungla. Że się przez nią przeprawiam, ale bez skutku. Czasami też widzę siebie na szczycie zaśnieżonej góry, z której nagle spadam w przepaść — przerwał na chwilę, spojrzał niewyraźnie na doktora, wreszcie postanowił kontynuować. — Jest jeszcze jeden, najbardziej popierdolony. Zabijam w nim... własną matkę — wydusił z siebie, ze wstydem i w braku zrozumienia. Wcale jej nie nienawidził, a gotów był wybaczyć nawet stare zaszłości. Ale mimo tego rzadko pojawiał się u progu drzwi rodzinnej klitki, zupełnie jakby wygodniej było istnieć w frustracji. Nadejdą kolejne święta, on wpadnie na godzinę, dla zasady, pomilczą wspólnie przy jednym stole, albo pokłócą się do reszty o kolejną bzdurę. Tak było od lat, a on nie miał chyba odwagi tego zmienić.
— Wojna niczego dla mnie nie zmieniła, ten kryzys dręczy mnie już z pięć lat — odpowiedział z rozczarowaniem, oczyma na haju lustrując na powrót planszę do gry. Przeciwnik wprowadził decydujące szach; Michael bez rozmysłu ruszył króla, ale nie uciekł nim na długo. Zaraz niechybnie miał nadejść koniec. Rozszalałe tętno dawało się we znaki, a on wysłuchiwał w, możliwie największym, skupieniu idealistycznej wizji świata, gdzie miałby dość zacięcia, by się zmienić. Nie ufał temu obrazowi, bo dobrze wiedział, że od miesięcy kieruje nim tchórzostwo. Ale w swojej naćpanej mimowolności doceniał ostatki empatii. Jej też chyba potrzebował.
— Wolność — stwierdził po dłuższym namyśle, bo równolegle krzątały się jeszcze inne pomysły. Może miłość, której charakteru nie miał okazji doświadczyć? Może autentyczność, której panicznie unikał? Może jeszcze człowieczeństwo, które, przynajmniej po części, zdawał się porzucić? Nie wiedział dokładnie, pewnie wymagał wszystkiego po trochu. Obudził się z letargu, gdy mężczyzna ponownie zaatakował w czarno-białym starciu. Ale on myślał tylko o kapitulacji; miał dość, bo głowa pulsowała uciskiem, serducho łomotało w piersi i powoli chyba zbierało mu się na rzyganie. Ile jeszcze wytrzyma w tym starciu? Przegrał już dawno, w tej partii, i prawdopodobnie też w życiu.
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
The member 'Michael Scaletta' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 53
'k100' : 53
Wychwycił zaskoczenie w uniesionym spojrzeniu Michaela i przybrał pokerową twarz. W porę pohamował usatysfakcjonowany uśmieszek, którym chciałby go uraczyć i nie uraczył pacjenta dobrotliwym uśmiechem, którego ten być może się spodziewał. Pacjenci zachowywali się czasem jak dzieci, na przemian zbuntowane i bagatelizujące specjalistę po drugiej stronie stronie biurka—jakby spodziewali się empatycznego klepania po plecach lub optymistycznych frazesów, a nie stanięcia w czyśćcowym ogniu opinii fachowca. Zdziwienie musiało być tym większe (co sprawiało Hectorowi podwójną satysfakcję), że mężczyzna ewidentnie wszedł tutaj z przypadku, prawdopodobnie tylko z powodu wpływu narkotyku, pewnie kierowany stereotypami. Co w ogóle słyszał o magipsychiatrii? Ta w Mungu była ratunkiem dla ekstremalnych przypadków (zdaniem społeczeństwa: prawdziwych czubków; zdaniem Hectora: pacjentów, którzy trafili tam za późno i mieliby szanse gdyby kilka lat wcześniej zdali się na prywatną kuratelę), a ta w jego gabinecie - rozrywką dla średniozamożnych czarodziejów, głównie kobiet. Michael Scaletta, pomimo dyskusyjnego wyboru kariery i zamiłowania do dyskusyjnych używek, nie był ani jednym ani drugim. W dodatku, choć młody, nie był aż tak młody by doświadczać wykładów lub krytyki jakoś niedawno. Pewnie skutecznie się od nich odcinał, choć już dwukrotnie wspomniał matkę - czy to ona, jako jedyna, wciąż była zdolna zatruwać jego życie gderaniem?
Hector byłby niejako uhonorowany, gdyby tym razem to jego Michael zabił we śnie, chociaż raz i chociaż trochę, w zemście za dzisiejszą rozmowę. To byłoby prawdziwym gwarantem celności jego spostrzeżeń.
-Dobra odpowiedź.- pochwalił uczniaka, jak na lekcji, jak troskliwa matka. -Jedno i drugie, bo prochy wzmagają ból egzystencji, choć są w stanie go uśpić na... pół godziny? - zerknął kontrolnie na Michaela. Jak odczuwał czas? -I co, warto było? - zapytał bez śladu nagany, bez śladu oceny. Każdy miał inny system wartości.
-Oczywiście. Szczęściarz z ciebie. - stwierdził z obojętną powagą, ironicznie udając, że mu wierzy. Nie zamierzał jednak udać, że wierzy mu na słowo w sprawie nienadużywania wróżkowego pyłu. To już tyczyło się magipsychiatrii, a był w pracy i samemu musiał to ocenić. Wedle tabeli i wyliczeń, które wykuł na pamięć na kursie.
-To jak często go używasz? - zapytał z naciskiem. Wbił w mężczyznę (teraz wyglądał już raczej jak styrany życiem kanciarz, a nie uliczny podrywacz, ale rysy twarzy zachowały jakiś przystojny urok) natarczywe, przenikliwe spojrzenie, wyraźnie dając do zrozumienia, że nie ma zamiaru cofnąć wzroku dopóki nie uzyska odpowiedzi.
Splótł palce w piramidkę i uważnie wysłuchał snów, ożywiając się dopiero przy ostatnim.
-Dżungla śni ci się zapewne, gdy czujesz się zagubiony, a upadek z góry może odzwierciedlać lęk przed porażką i tym, że wszystkie starania pójdą na marne. Za bardzo się stresujesz, Michael. - zawyrokował służbowo, udając, że samemu wcale nie miewa identycznych snów.
Za to ostatni sen...
-Herr Freud napisał traktat o tym, że klasycznym snem synów jest sen o zabijaniu własnych ojców. I że córki fantazjują o zabijaniu matek. - podzielił się uprzejmie klasyką magipsychiatrii. -Nie znałem natomiast żadnego mężczyzny, który śniłby o zabiciu swojej matki albo się do tego przyznał. - dodał, niech Michael zrobi z tą wiedzą co uzna za stosowne. Gratulacje, jesteś wyjątkowy, albo gratulacje, jesteś pojebany, ton Hectora mógł wyrażać jedno i drugie.
Po sekundzie znudziło mu się jednak wpatrywanie się w pacjenta bez wyrazu, bo przypomniał sobie o kimś - o własnym bracie, radzącym sobie chyba lepiej niż Michael, ale równie zagubionym na ulicach Londynu.
-Znałem kogoś, kto śnił podobny sen i śmierć rodzica nadeszła... szybko. - siebie. Victor zawsze odgadywał jego sny, i te o śmierci ojca i o pozbyciu się żony. Czy jako bliźnięta dzielili te same sny? -Czy twoja matka to dobra kobieta? Jeśli tak, wpadnij do niej na obiad, życie jest krótkie. - zasugerował, łagodniejąc. -Ale jeśli nie, trzymaj się jak najdalej. Dla własnego zdrowia. - dodał posępniej. Wiem, co mówię.
-Pięć lat? - kryzys ekonomiczny już tyle trwał? Chyba nie, pięć lat temu gabinet rozwijał się doskonale, a Hectora męczyła jedynie żona. -W kolejne pięć możesz jeszcze wszystko zmienić. - zawyrokował, z brutalnością która musiała wyrwać pacjenta z wygodnego podejścia pod tytułem "nicjużniezmienię." No tak, nawet w szachach już przestał walczyć, choć miał do tego pewien naturalny talent - gdyby trochę się postarał i dogłębniej poznał zasady oraz triki, rozgrywka byłaby całkiem wyrównana.*
Przesunął konia (zawsze lubił konie, w życiu i w szachach), szachując króla - zapędzonego wcześniej w kozi róg.
-Szach-mat. Dwadzieścia pięć sykli się należy. - obwieścił, pomimo braku nadziei na to, że Scaletta w ogóle ma je przy sobie, bo czemu miałby nie obwieścić. Mieli w końcu żyć w prawdzie, nieprawdaż?
A czasem wygodnie mieć dłużników, nawet takich z przypadku.
rzut na szachy
*Michael 53 + 49 + 42 +38 = 182, bez bonusu (biegłość 0)
Hector 48 + 19 + 60 + 49 = 176 + bonus z szachów (biegłość I) 4x30 = 296
/zt?
Hector byłby niejako uhonorowany, gdyby tym razem to jego Michael zabił we śnie, chociaż raz i chociaż trochę, w zemście za dzisiejszą rozmowę. To byłoby prawdziwym gwarantem celności jego spostrzeżeń.
-Dobra odpowiedź.- pochwalił uczniaka, jak na lekcji, jak troskliwa matka. -Jedno i drugie, bo prochy wzmagają ból egzystencji, choć są w stanie go uśpić na... pół godziny? - zerknął kontrolnie na Michaela. Jak odczuwał czas? -I co, warto było? - zapytał bez śladu nagany, bez śladu oceny. Każdy miał inny system wartości.
-Oczywiście. Szczęściarz z ciebie. - stwierdził z obojętną powagą, ironicznie udając, że mu wierzy. Nie zamierzał jednak udać, że wierzy mu na słowo w sprawie nienadużywania wróżkowego pyłu. To już tyczyło się magipsychiatrii, a był w pracy i samemu musiał to ocenić. Wedle tabeli i wyliczeń, które wykuł na pamięć na kursie.
-To jak często go używasz? - zapytał z naciskiem. Wbił w mężczyznę (teraz wyglądał już raczej jak styrany życiem kanciarz, a nie uliczny podrywacz, ale rysy twarzy zachowały jakiś przystojny urok) natarczywe, przenikliwe spojrzenie, wyraźnie dając do zrozumienia, że nie ma zamiaru cofnąć wzroku dopóki nie uzyska odpowiedzi.
Splótł palce w piramidkę i uważnie wysłuchał snów, ożywiając się dopiero przy ostatnim.
-Dżungla śni ci się zapewne, gdy czujesz się zagubiony, a upadek z góry może odzwierciedlać lęk przed porażką i tym, że wszystkie starania pójdą na marne. Za bardzo się stresujesz, Michael. - zawyrokował służbowo, udając, że samemu wcale nie miewa identycznych snów.
Za to ostatni sen...
-Herr Freud napisał traktat o tym, że klasycznym snem synów jest sen o zabijaniu własnych ojców. I że córki fantazjują o zabijaniu matek. - podzielił się uprzejmie klasyką magipsychiatrii. -Nie znałem natomiast żadnego mężczyzny, który śniłby o zabiciu swojej matki albo się do tego przyznał. - dodał, niech Michael zrobi z tą wiedzą co uzna za stosowne. Gratulacje, jesteś wyjątkowy, albo gratulacje, jesteś pojebany, ton Hectora mógł wyrażać jedno i drugie.
Po sekundzie znudziło mu się jednak wpatrywanie się w pacjenta bez wyrazu, bo przypomniał sobie o kimś - o własnym bracie, radzącym sobie chyba lepiej niż Michael, ale równie zagubionym na ulicach Londynu.
-Znałem kogoś, kto śnił podobny sen i śmierć rodzica nadeszła... szybko. - siebie. Victor zawsze odgadywał jego sny, i te o śmierci ojca i o pozbyciu się żony. Czy jako bliźnięta dzielili te same sny? -Czy twoja matka to dobra kobieta? Jeśli tak, wpadnij do niej na obiad, życie jest krótkie. - zasugerował, łagodniejąc. -Ale jeśli nie, trzymaj się jak najdalej. Dla własnego zdrowia. - dodał posępniej. Wiem, co mówię.
-Pięć lat? - kryzys ekonomiczny już tyle trwał? Chyba nie, pięć lat temu gabinet rozwijał się doskonale, a Hectora męczyła jedynie żona. -W kolejne pięć możesz jeszcze wszystko zmienić. - zawyrokował, z brutalnością która musiała wyrwać pacjenta z wygodnego podejścia pod tytułem "nicjużniezmienię." No tak, nawet w szachach już przestał walczyć, choć miał do tego pewien naturalny talent - gdyby trochę się postarał i dogłębniej poznał zasady oraz triki, rozgrywka byłaby całkiem wyrównana.*
Przesunął konia (zawsze lubił konie, w życiu i w szachach), szachując króla - zapędzonego wcześniej w kozi róg.
-Szach-mat. Dwadzieścia pięć sykli się należy. - obwieścił, pomimo braku nadziei na to, że Scaletta w ogóle ma je przy sobie, bo czemu miałby nie obwieścić. Mieli w końcu żyć w prawdzie, nieprawdaż?
A czasem wygodnie mieć dłużników, nawet takich z przypadku.
rzut na szachy
*Michael 53 + 49 + 42 +38 = 182, bez bonusu (biegłość 0)
Hector 48 + 19 + 60 + 49 = 176 + bonus z szachów (biegłość I) 4x30 = 296
/zt?
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wyczekiwany spokój rozpłynął się gdzieś w eterze jawnej drwiny; krew, wrząca od minionej już ekstazy, zdawała się niepokojąco zastygnąć, zmieszana działaniem substancji, zmieszana dręczącymi umysł myślami. Waga popełnionych grzechów przytłoczyła jestestwo, jeszcze mocniej drażniąc zwykle skamieniałe serce, teraz bijące nad wyraz intensywnym rytmem. Z ust chciałoby wyjść wreszcie wkurwiające brzemię prawdy, z piersi wydostać się chciało nieadekwatne przepraszam; nic z tego się jednak nie wydarzało, nic z tego nie miało miejsca w przestrzeni intymnego pokoiku należącego do zupełnie mu obcej persony. Ciało zdawało się rozstać z ego, ciało zdawało się gotować do ucieczki przed niemym wyrokiem, samoistnie na siebie nałożonym; wybrzmiewająca tembrem męskiego głosu kpina dobierała się do każdego skrawka skóry, duszącej się w własnej egzystencji. Kim byłem kiedyś? miało swoją oczywistą odpowiedź, mocniej tylko przygnębiając świadomość; kim jestem teraz? oczekiwało jednak lakonicznego wyjaśnienia, swoiście wypowiedzianego na głos określenia. Złodziejem, kanciarzem, skretyniałym skurwysynem, wyliczał powoli, wojując z bezwzględnością przyjętego przed laty żywota; obcym kończyło dobitnie te dywagacje, paskudnie hałasując wstydem w duszy istotnie wrażliwej. Wrażliwej na krzywdy, wrażliwej na ofiary tej obrzydliwej wojny, wrażliwej na wszystko to, co mądrzejsi od niego uznali niegdyś za moralne. Premedytacja cwaniackiego działania satysfakcjonująco napawała kiedyś charakter; wątły uśmieszek kwitnąco rozlewał się na licu, ilekroć zwycięsko odbierał innym ichniejsze mienie. Ten sam wyszczerz zniknął jednak w obliczu okrutnego rozlewu krwi, to samo zadowolenie sczezło ciszą wewnętrznej zgryzoty, ilekroć nawiedzały go nocne mary. Co pomyślałby o mnie ojciec?, gdybał w akcie poniżenia własnymi czynami; co pomyślałaby matka?, dodawał jeszcze do rozważań, jakby jedna ujma nie była wystarczająca w całym kuriozum tego rozliczenia. Bezdźwięczna żałość ogarnęła go całego, hańbiące piętno fatalnie wyrosło blizną na jego twarzy. Zaledwie zerknięcie w toń zwierciadła ujawniłoby teraz szpecącą skazę, zaledwie spoglądnięcie na własne ja nagląco trąciłoby chęcią zwymiotowania. Tak właśnie się widział, tym właśnie się stał — odstręczającą łachudrą, wyrodnym synem, dojmująco samotnym człowiekiem.
— Nie... Nie warto — odparł cicho po chwili namysłu, nasycając doktora kolejną stymulującą informacją. Szczerość wykańczała go dziś doszczętnie, kąsając fragmentarycznie, kawałek po kawałku rozbierając go z pewności siebie, osłody dzisiejszości, wreszcie — z dumnych marzeń o lepszym jutrze, równie fantazyjnych, co koszmarne wizje upadku, zagubienia i pozbawiania tchu ostatniej z ostałych na tym świecie bliskich. Już zaraz dowiedzieć się miał o przenikającym przezeń szaleństwie, już zaraz słuchać miał o skonfliktowanej naturze osobistego istnienia, wpierw jeszcze zdradzając, jak często oddawał się krótkim rozkoszom hedonistycznych porywów.
— Raz na jakiś czas — tłumaczył bez przekonania, bo istotnie zamroczony bywał ustawicznie. Stale wlewał w siebie kolejne kieliszeczki wódki, albo rumu; przy innej okazji spalał się doszczętnie ulicznym ścierwem, wciągał enigmatyczny proch, odurzał wyrywającą z letargu halucynacją. Wszystko zależało od zasobności portfela, wszystko determinował stan psychicznego rozdarcia; ileż zniesie jeszcze młodzieńczy organizm, tak czczo poszukujący beztroski? Ileż pozostało mu jeszcze siły temperamentu, zanim stanowczo spęta go jakieś degradujące uzależnienie?
— Za bardzo stresuję... — powtórzył za nim głucho, bezskutecznie znosząc emocję udręki, płonnie ignorując konwulsje kończyn. Opinia znaczyła dlań tyle co nic, bo przecież tak naiwnie zgrywał zawsze bierny marazm; stagnacja i stoickość, jak cała jego tożsamość, były zatem wyłącznie fałszem, teatralnie wykreowanym wyobrażeniem. Dał się porwać omamom, miałkiej imaginacji otaczającej go rzeczywistości; nic z tych mrzonek się jednakże dotąd nie ziściło i ziścić chyba już nigdy nie miało.
— Szybko? — wydukał z niedowierzeniem i przejęciem, wewnętrznie niesiony złością. Że dotychczas nie padły jeszcze słowa wybaczenia, że dotychczas, tak po ludzku, nie pogodził się z nią jawnym wyrazem przeprosin; ile miał ku temu sposobności, nigdy niegotowy stawić czoła z historią przeszłości.
— Tak, tak zrobię. — Wpadnę do niej na obiad, wyściskam, będę miły, należałoby dodać dla pełni zrozumienia, ale w brązowych tęczówkach kryła się wystarczająco wymowna sugestia. Że ta krótka rozmowa i równie krótkie słowo wsparcia roztliło się obrazem anemicznej nadziei, swoistym żarem ponownej chęci zawalczenia o samego siebie i swój bieg życia. Wszystko jeszcze mogę zmienić, doszedł do wniosku, gdy umierająca od przytłoczenia krzepa zasłyszała banalne rozstrzygnięcie z ust specjalisty. On, w końcu, wiedział najlepiej, czy dla jemu podobnych nadal tliło się gdzieś światełko szansy.
— Nie mam drobnych — zawyrokował żałośnie, powstając wreszcie z twardego siedziska krzesła; król jego gwardii stoczył się po planszy przegraną, a i on chyba był już na krańcu dogorywania. Łagodna astazja ogarnęła nogi, dotknięty mordęgą wzrok celowo unikał kontaktu ze staturą psychiatry; tak też odstąpił od stoliczka, w progu drzwi czując jeszcze potrzebę wyrzucenia z siebie ostatniego wyrazu wdzięczności. — Niemniej... dziękuję. Do widzenia.
Ledwie zdołał opuścić gabinet, ledwie zatoczył się przy wejściowej furtce, a wygłodzony i przećpany żołądek wywracał mu się do góry nogami. Kompromitująco dał upust mdłościom tuż obok dorodnego krzaczka, upokarzająco wyrzygał z siebie cały trud minionych minut, już zaraz posępnie żądny snu i twardego materaca, czekającego nań w taniej noclegowni. Wiedziony dreszczem i zlany zimnym potem ruszył przed siebie, w poszukiwaniu różnie rozumianej ulgi.
ztx2
— Nie... Nie warto — odparł cicho po chwili namysłu, nasycając doktora kolejną stymulującą informacją. Szczerość wykańczała go dziś doszczętnie, kąsając fragmentarycznie, kawałek po kawałku rozbierając go z pewności siebie, osłody dzisiejszości, wreszcie — z dumnych marzeń o lepszym jutrze, równie fantazyjnych, co koszmarne wizje upadku, zagubienia i pozbawiania tchu ostatniej z ostałych na tym świecie bliskich. Już zaraz dowiedzieć się miał o przenikającym przezeń szaleństwie, już zaraz słuchać miał o skonfliktowanej naturze osobistego istnienia, wpierw jeszcze zdradzając, jak często oddawał się krótkim rozkoszom hedonistycznych porywów.
— Raz na jakiś czas — tłumaczył bez przekonania, bo istotnie zamroczony bywał ustawicznie. Stale wlewał w siebie kolejne kieliszeczki wódki, albo rumu; przy innej okazji spalał się doszczętnie ulicznym ścierwem, wciągał enigmatyczny proch, odurzał wyrywającą z letargu halucynacją. Wszystko zależało od zasobności portfela, wszystko determinował stan psychicznego rozdarcia; ileż zniesie jeszcze młodzieńczy organizm, tak czczo poszukujący beztroski? Ileż pozostało mu jeszcze siły temperamentu, zanim stanowczo spęta go jakieś degradujące uzależnienie?
— Za bardzo stresuję... — powtórzył za nim głucho, bezskutecznie znosząc emocję udręki, płonnie ignorując konwulsje kończyn. Opinia znaczyła dlań tyle co nic, bo przecież tak naiwnie zgrywał zawsze bierny marazm; stagnacja i stoickość, jak cała jego tożsamość, były zatem wyłącznie fałszem, teatralnie wykreowanym wyobrażeniem. Dał się porwać omamom, miałkiej imaginacji otaczającej go rzeczywistości; nic z tych mrzonek się jednakże dotąd nie ziściło i ziścić chyba już nigdy nie miało.
— Szybko? — wydukał z niedowierzeniem i przejęciem, wewnętrznie niesiony złością. Że dotychczas nie padły jeszcze słowa wybaczenia, że dotychczas, tak po ludzku, nie pogodził się z nią jawnym wyrazem przeprosin; ile miał ku temu sposobności, nigdy niegotowy stawić czoła z historią przeszłości.
— Tak, tak zrobię. — Wpadnę do niej na obiad, wyściskam, będę miły, należałoby dodać dla pełni zrozumienia, ale w brązowych tęczówkach kryła się wystarczająco wymowna sugestia. Że ta krótka rozmowa i równie krótkie słowo wsparcia roztliło się obrazem anemicznej nadziei, swoistym żarem ponownej chęci zawalczenia o samego siebie i swój bieg życia. Wszystko jeszcze mogę zmienić, doszedł do wniosku, gdy umierająca od przytłoczenia krzepa zasłyszała banalne rozstrzygnięcie z ust specjalisty. On, w końcu, wiedział najlepiej, czy dla jemu podobnych nadal tliło się gdzieś światełko szansy.
— Nie mam drobnych — zawyrokował żałośnie, powstając wreszcie z twardego siedziska krzesła; król jego gwardii stoczył się po planszy przegraną, a i on chyba był już na krańcu dogorywania. Łagodna astazja ogarnęła nogi, dotknięty mordęgą wzrok celowo unikał kontaktu ze staturą psychiatry; tak też odstąpił od stoliczka, w progu drzwi czując jeszcze potrzebę wyrzucenia z siebie ostatniego wyrazu wdzięczności. — Niemniej... dziękuję. Do widzenia.
Ledwie zdołał opuścić gabinet, ledwie zatoczył się przy wejściowej furtce, a wygłodzony i przećpany żołądek wywracał mu się do góry nogami. Kompromitująco dał upust mdłościom tuż obok dorodnego krzaczka, upokarzająco wyrzygał z siebie cały trud minionych minut, już zaraz posępnie żądny snu i twardego materaca, czekającego nań w taniej noclegowni. Wiedziony dreszczem i zlany zimnym potem ruszył przed siebie, w poszukiwaniu różnie rozumianej ulgi.
ztx2
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
18.08
To było chyba pierwsze spotkanie z Gudrun Borgin, które musieli opóźnić—i pierwsze, które miało odbyć się w jego gabinecie, a nie w części prywatnej domu. Zlecenie od panny Borgin początkowo sprawiło mu niemałą satysfakcję, eliksiry słodkiego snu były proste i niedrogie do uwarzenia, a regularnie dostarczane klientce mogły zrekompensować mu niedużą (bo dostosowaną do konkurencji) cenę. Przy pacjentach magipsychiatrycznych dawkował je warunkowo, nie chcąc uzależniać ludzi cierpiących na zaburzenia lękowe od łagodzącego sen specyfiku i wiedząc, że regularna terapia zapewni mu więcej pieniędzy niż kilkanaście porcji eliksiru. Łączył wtedy spotkania z kuracją alchemiczną, dawkując im fiolki niejako za dobre sprawowanie i postępy w terapii behawioralnej. Gudrun nie byłajeszcze jego pacjentką i wydawała się poukładaną młodą damą, więc gdyby otrzymał zlecenie na standardową porcję specyfiku, byłby gotów zrobić dla niej wyjątek. Wytłumaczyć samemu sobie, że zdejmowanie klątw i prowadzenie własnego interesu to stresujące zajęcie i że pewnie to mieszanka przemęczenia oraz adrenaliny powoduje u panny Borgin problemy ze snem.
Tyle, że końska dawka, jaką u jego zamówiła, mogła przewijać się tylko w historii kogoś uzależnionego albo ciężko chorego. Dostrzegł to od razu, czując mieszankę ciekawości, chciwości (ach, znaleźć nową, stałą pacjentkę w tych czasach! Leczenie uzależnień bywało tak intratne...) i czegoś, co odczuwał w interesach tylko wtedy, gdy splatały się z prywatnymi znajomościami. Ukłucie szczerego niepokoju. Zacisnął usta, zastanawiając się, czy sentymenty wobec jej rodziny są głębsze niż sądził, czy też może to ją—nie jej nazwisko ani związki z bratem, a poważną profesjonalistkę, opowiadającą o łamaniu klątw z taką pasją—zdążył już polubić. Odpisał jej od razu, zamaszyście i chyba dyplomatycznie, ale łagodność własnych słów nie obchodziła go dopóty, dopóki Gudrun stawi się w jego gabinecie. Odniósł skutek, umówili termin, zaraz po Festiwalu Lata. Nie sądzili wtedy, że wszystkie ich problemy na moment zbledną w obliczu jasności spadających gwiazd. Zajęty leczeniem mieszkańców Rhyl, nie mógł przyjąć panny Borgin od razu, ale znalazł termin najszybciej jak mógł. Część mikstur miał, na szczęście, w swoich zapasach—a więcej dorobi, gdy umówią się na zlecenie i gdy przekona się, czy w ogóle musi. Potrzebowała ich wiele, zbyt wiele by mógł na to pozwolić osobie potencjalnie uzależnionej. Może i nie był jej ojcem ani bratem, ale miał etykę zawodową, czuł się w obowiązku ją ostrzec.
Pozwoliłby na podobną dawkę, gdyby...
...ale to przecież niemożliwe. Nie w przypadku kogoś tak... skutecznie funkcjonującego w wymagającym środowisku zawodowym, ot co.
Nastrojony względnie optymistycznie, bo rozmowy o uzależnieniach nigdy do prostych nie należały, przywitał Gudrun w swoim gabinecie. Drzwi otworzył magią i od razu wskazał jej fotel.
W porównaniu do lipcowego spotkania, wydawał się wyraźnie przemęczony. Poszarzały na twarzy, z głębokimi cieniami pod oczyma. Lecząc, zużył tyle energii magicznej, że doskwierał mu teraz ból głowy, a świat zdawał się lekko iskrzyć przed oczyma—ale nie mógł pomóc sobie magią, nie w przypadku nadużycia magii.
-Dzień dobry. Co za tydzień. - odezwał się na powitanie, ale nawet względnie ciepły ton nie był w stanie rozluźnić atmosfery. -Jeśli mogę zapytać, czy została panna ranna trzy dni temu? Służę pomocą od tamtej nocy, sąsiadom i... znajomym. - czy powinien ją tak nazywać? -Oraz klientom. - dodał roztropnie, przyglądając się jej uważnie.
-Eliksiry słodkiego snu uwarzyłem jeszcze przed trzynastym sierpnia. Jeden już przetestowałem i zniknięcie komety nie wpłynęło na jego skuteczność, ale za kilka dni mogę też dostarczyć świeżych i dostosowanych do nowej mapy nieba dawek. - byłoby to arogancją w przypadku Felix Felicis, ale układ gwiazd nie wpływał aż tak bardzo na proces warzenia nieskomplikowanego eliksiru słodkiego snu. Bardziej chciał, niego psychologicznie, uspokoić samą Gudrun - skoro już utrzymywał, że jej stały alchemika był niedokładny i arogancki w obliczu wpływu komety. -Ale najpierw proszę mi wyjaśnić, dlaczego poprosiła panna o takie dawkowanie, kto panience to zlecił i czy był to poprzedni alchemik. Jeśli tak, obawiam się, że padła panna ofiarą groźnego hochsztaplera. - rozpoczął, wygodnie zwalając całą winę za nieporozumienie na nieobecnego. Nikt nie chce w końcu słuchać o własnej skłonności do potencjalnego przedawkowania nasennego specyfiku, ale skoro Gudrun potencjalnie byłaby zdecydowana zrezygnować ze stałego alchemika dla Hectora - to musiała czuć wobec dawnego usługodawcy irytację, którą mógł umiejętnie (i bez szkody dla własnej relacji z panną Borgin) podsycić.
To było chyba pierwsze spotkanie z Gudrun Borgin, które musieli opóźnić—i pierwsze, które miało odbyć się w jego gabinecie, a nie w części prywatnej domu. Zlecenie od panny Borgin początkowo sprawiło mu niemałą satysfakcję, eliksiry słodkiego snu były proste i niedrogie do uwarzenia, a regularnie dostarczane klientce mogły zrekompensować mu niedużą (bo dostosowaną do konkurencji) cenę. Przy pacjentach magipsychiatrycznych dawkował je warunkowo, nie chcąc uzależniać ludzi cierpiących na zaburzenia lękowe od łagodzącego sen specyfiku i wiedząc, że regularna terapia zapewni mu więcej pieniędzy niż kilkanaście porcji eliksiru. Łączył wtedy spotkania z kuracją alchemiczną, dawkując im fiolki niejako za dobre sprawowanie i postępy w terapii behawioralnej. Gudrun nie była
Tyle, że końska dawka, jaką u jego zamówiła, mogła przewijać się tylko w historii kogoś uzależnionego albo ciężko chorego. Dostrzegł to od razu, czując mieszankę ciekawości, chciwości (ach, znaleźć nową, stałą pacjentkę w tych czasach! Leczenie uzależnień bywało tak intratne...) i czegoś, co odczuwał w interesach tylko wtedy, gdy splatały się z prywatnymi znajomościami. Ukłucie szczerego niepokoju. Zacisnął usta, zastanawiając się, czy sentymenty wobec jej rodziny są głębsze niż sądził, czy też może to ją—nie jej nazwisko ani związki z bratem, a poważną profesjonalistkę, opowiadającą o łamaniu klątw z taką pasją—zdążył już polubić. Odpisał jej od razu, zamaszyście i chyba dyplomatycznie, ale łagodność własnych słów nie obchodziła go dopóty, dopóki Gudrun stawi się w jego gabinecie. Odniósł skutek, umówili termin, zaraz po Festiwalu Lata. Nie sądzili wtedy, że wszystkie ich problemy na moment zbledną w obliczu jasności spadających gwiazd. Zajęty leczeniem mieszkańców Rhyl, nie mógł przyjąć panny Borgin od razu, ale znalazł termin najszybciej jak mógł. Część mikstur miał, na szczęście, w swoich zapasach—a więcej dorobi, gdy umówią się na zlecenie i gdy przekona się, czy w ogóle musi. Potrzebowała ich wiele, zbyt wiele by mógł na to pozwolić osobie potencjalnie uzależnionej. Może i nie był jej ojcem ani bratem, ale miał etykę zawodową, czuł się w obowiązku ją ostrzec.
Pozwoliłby na podobną dawkę, gdyby...
...ale to przecież niemożliwe. Nie w przypadku kogoś tak... skutecznie funkcjonującego w wymagającym środowisku zawodowym, ot co.
Nastrojony względnie optymistycznie, bo rozmowy o uzależnieniach nigdy do prostych nie należały, przywitał Gudrun w swoim gabinecie. Drzwi otworzył magią i od razu wskazał jej fotel.
W porównaniu do lipcowego spotkania, wydawał się wyraźnie przemęczony. Poszarzały na twarzy, z głębokimi cieniami pod oczyma. Lecząc, zużył tyle energii magicznej, że doskwierał mu teraz ból głowy, a świat zdawał się lekko iskrzyć przed oczyma—ale nie mógł pomóc sobie magią, nie w przypadku nadużycia magii.
-Dzień dobry. Co za tydzień. - odezwał się na powitanie, ale nawet względnie ciepły ton nie był w stanie rozluźnić atmosfery. -Jeśli mogę zapytać, czy została panna ranna trzy dni temu? Służę pomocą od tamtej nocy, sąsiadom i... znajomym. - czy powinien ją tak nazywać? -Oraz klientom. - dodał roztropnie, przyglądając się jej uważnie.
-Eliksiry słodkiego snu uwarzyłem jeszcze przed trzynastym sierpnia. Jeden już przetestowałem i zniknięcie komety nie wpłynęło na jego skuteczność, ale za kilka dni mogę też dostarczyć świeżych i dostosowanych do nowej mapy nieba dawek. - byłoby to arogancją w przypadku Felix Felicis, ale układ gwiazd nie wpływał aż tak bardzo na proces warzenia nieskomplikowanego eliksiru słodkiego snu. Bardziej chciał, niego psychologicznie, uspokoić samą Gudrun - skoro już utrzymywał, że jej stały alchemika był niedokładny i arogancki w obliczu wpływu komety. -Ale najpierw proszę mi wyjaśnić, dlaczego poprosiła panna o takie dawkowanie, kto panience to zlecił i czy był to poprzedni alchemik. Jeśli tak, obawiam się, że padła panna ofiarą groźnego hochsztaplera. - rozpoczął, wygodnie zwalając całą winę za nieporozumienie na nieobecnego. Nikt nie chce w końcu słuchać o własnej skłonności do potencjalnego przedawkowania nasennego specyfiku, ale skoro Gudrun potencjalnie byłaby zdecydowana zrezygnować ze stałego alchemika dla Hectora - to musiała czuć wobec dawnego usługodawcy irytację, którą mógł umiejętnie (i bez szkody dla własnej relacji z panną Borgin) podsycić.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Ostatnio zmieniony przez Hector Vale dnia 14.03.24 18:31, w całości zmieniany 1 raz
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Gabinet Hectora Vale I
Szybka odpowiedź