Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Lancashire
Bagna Brenyn
Strona 24 z 25 • 1 ... 13 ... 23, 24, 25
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Bagna Brenyn
Bagna Brenyn znajdują się w północnej części hrabstwa, na terenie Forest of Bowland – oraz w bliskim sąsiedztwie wioski o tej samej nazwie. Składa się na nie kilkanaście kilometrów kwadratowych wyjątkowo zdradliwych, leśnych mokradeł, których znakiem rozpoznawczym jest barwa: zacienione splecionymi gęsto gałęziami, głębokie jeziorka, wydają się być zupełnie czarne, nie licząc pojawiających się od czasu do czasu nad powierzchnią błędnych ogników.
Obcy rzadko kiedy zapuszczają się na same bagna, zdarza się jednak, że w ramach wyzwania wyprawiają się na nie dzieci, a wśród mieszkańców pobliskiej wioski znane są przede wszystkim ze względu na związaną z nimi legendę. Według starych opowieści, leśny teren zamieszkiwała kiedyś niewielka społeczność czarodziejów, których magia była ściśle związana z naturą: dzięki przekazywanej od pokoleń wiedzy, potrafili czerpać energię z samych roślin, wykorzystywać ich uzdrawiające właściwości i rzucać potężne zaklęcia, które chroniły ich przed intruzami – zgodnie z podaniami, do ukrytej w lesie wioski można było trafić wyłącznie mając za przewodnika jednego z jej mieszkańców. Wśród społeczności żyła Brenyn – czarownica piękna i odważna, na tyle, że niejednokrotnie zapuszczała się poza chroniony magicznie, rodzimy teren. Pewnego dnia na leśnej ścieżce spotkała czarodzieja, w którym zakochała się od pierwszego wejrzenia; zaciekawiony Brenyn i jej ludźmi, omamił ją obietnicami i zdobył jej zaufanie, namawiając, by pokazała mu wioskę. Młoda czarownica zaprowadziła go więc do ukrytej części lasu, opowiedziała o przepływającej przez drzewa magii, jednocześnie zastrzegając, że była to silnie strzeżona tajemnica. Czarodziej przyrzekł dochować sekretu, jednak skusiła go potęga – i zaledwie tydzień później przyprowadził do lasu swoich towarzyszy. Walka, która rozgorzała pośród drzew, była krwawa i długa; towarzysze zdradzieckiego czarodzieja używali magii czarnej i plugawej, a Brenyn, zorientowawszy się, że jej najbliżsi przegrywają, zdecydowała się na desperacki krok – sięgnąwszy po prastary rytuał, obudziła energię drzemiącą w drzewach, jednocześnie samej na zawsze się z nią wiążąc. Potężne rośliny zwróciły się przeciwko najeźdźcom, choć jednak udało się ich przegnać, to gdy bitwa dobiegła końca, przy życiu nie pozostał ani jeden mieszkaniec leśnej wioski. Legenda głosi, że Brenyn, ogarnięta żalem, wylała rzekę czarnych łez, które rozlały się po lesie, tworząc bagna – a w miejscu każdego poległego czarodzieja wyrosło wypełnione magią drzewo. Rytuał oraz związane z nim sekrety przepadły, ukryte na zawsze w chatce Brenyn – której od tamtej pory nikt nie był w stanie odnaleźć.
Obcy rzadko kiedy zapuszczają się na same bagna, zdarza się jednak, że w ramach wyzwania wyprawiają się na nie dzieci, a wśród mieszkańców pobliskiej wioski znane są przede wszystkim ze względu na związaną z nimi legendę. Według starych opowieści, leśny teren zamieszkiwała kiedyś niewielka społeczność czarodziejów, których magia była ściśle związana z naturą: dzięki przekazywanej od pokoleń wiedzy, potrafili czerpać energię z samych roślin, wykorzystywać ich uzdrawiające właściwości i rzucać potężne zaklęcia, które chroniły ich przed intruzami – zgodnie z podaniami, do ukrytej w lesie wioski można było trafić wyłącznie mając za przewodnika jednego z jej mieszkańców. Wśród społeczności żyła Brenyn – czarownica piękna i odważna, na tyle, że niejednokrotnie zapuszczała się poza chroniony magicznie, rodzimy teren. Pewnego dnia na leśnej ścieżce spotkała czarodzieja, w którym zakochała się od pierwszego wejrzenia; zaciekawiony Brenyn i jej ludźmi, omamił ją obietnicami i zdobył jej zaufanie, namawiając, by pokazała mu wioskę. Młoda czarownica zaprowadziła go więc do ukrytej części lasu, opowiedziała o przepływającej przez drzewa magii, jednocześnie zastrzegając, że była to silnie strzeżona tajemnica. Czarodziej przyrzekł dochować sekretu, jednak skusiła go potęga – i zaledwie tydzień później przyprowadził do lasu swoich towarzyszy. Walka, która rozgorzała pośród drzew, była krwawa i długa; towarzysze zdradzieckiego czarodzieja używali magii czarnej i plugawej, a Brenyn, zorientowawszy się, że jej najbliżsi przegrywają, zdecydowała się na desperacki krok – sięgnąwszy po prastary rytuał, obudziła energię drzemiącą w drzewach, jednocześnie samej na zawsze się z nią wiążąc. Potężne rośliny zwróciły się przeciwko najeźdźcom, choć jednak udało się ich przegnać, to gdy bitwa dobiegła końca, przy życiu nie pozostał ani jeden mieszkaniec leśnej wioski. Legenda głosi, że Brenyn, ogarnięta żalem, wylała rzekę czarnych łez, które rozlały się po lesie, tworząc bagna – a w miejscu każdego poległego czarodzieja wyrosło wypełnione magią drzewo. Rytuał oraz związane z nim sekrety przepadły, ukryte na zawsze w chatce Brenyn – której od tamtej pory nikt nie był w stanie odnaleźć.
24 VI, rano, w tymczasowym szpitalu dla ludzi poszkodowanych w trakcie jarmarku
Śnił o lesie, który nie miał końca; o bagiennej toni tak głębokiej, że zmieścić mógł się w niej cały kosmos, a nie jedynie pojedyncze gwiazdy; o ciemności, która powarkiwała upiornie, wyciągając ku nim szpony lepkie od krwi ludzkich głosów uciszonych już na zawsze.
Śnił o śmierci. Ludzi całkiem mu obcych, tych doskonale znanych, tych dopiero co poznanych. O swojej własnej także.
Szamotał się w cuchnącej strachem pościeli, oderwany od rzeczywistości; ta przestała dla niego istnieć w wybuchu bieli, nie czuł dotyku dłoni, które natknęły się na niego, nieprzytomnego w lesie. Ani tych, które opatrywały niepokojącą ranę na udzie.
Ciało znalazło się na skraju wyczerpania; minął dzień i drugi, sen nocy letniej nie miał końca. Obudził się sam, a może zrobiło to słońce, łaskocząc piegowaty nos wędrówką po skórze; szmer kołdry, spojrzenie zogniskowane na klinicznie białej pościeli, potem - na drewnianej podłodze. Nie zakurzonej, nie takiej przesiąkniętej bagienną wilgocią, nie starej. Serce zaczyna tłoczyć krew szybciej, gdzie on jest, co to za miejsce.
Czuje ciężar dłoni - zastygniętych mięśni, które zbyt długo tkwiły w bezruchu - gdy po omacku sięga do kieszeni spodni; różdżka jest na swoim miejscu, w razie czego, choć przecież wie już doskonale, że przed nimi go nie ochroni.
W pamięci ma dziurę. Zbyt dużą, by potrafił jakoś sam ją załatać.
Ciepły zapach drewna koi zdenerwowanie wywołane niepewnością, niezrozumieniem i przerażającym go obrazem otaczających go ludzi, przykrytych białymi prześcieradłami, jak wtedy, jak w londyńskim metrze.
Wspomnienia i wyobrażenia nakładają się na to, co widzi; czy to wciąż sen? Dlaczego jest tak jasno, gdzie podziały się otaczające ich potwory, co stało się z chatką w sercu bagien?
Obraca głowę w lewo. Potem w prawo, już szybciej, nagle dociera do niego, że wciąż są razem; jest tu Thalia, ten mężczyzna, wilkołak, Riley. Tam dalej, to ta dziewczyna, która była nią? A chłopak, który grał na lutni, czy to on? Rhennard? Co z Rhennardem, gdzie...
Biel barwi policzki; przed oczami na chwilę pojawia się czerń.
Urywki z tamtej nocy wracają w chaotycznym (nie)porządku, ale to jedno pamięta doskonale. Szpony niemalże rozszarpujące Harry'ego i Millie, te same, ku którym ruszył Rhennard, niknąc im z oczu.
Nie żyje.
A oni? Co się wydarzyło?
Co z amuletem, rytuałem, dlaczego nic, zupełnie nic, nie pamięta? Poza melodią, ogniem, oślepiającą bielą... i cyrkiem? Na chwilę znalazł się w cyrku, w Londynie, razem z matką Harry'ego.
k3 na towarzyszkę - 2
Śnił o lesie, który nie miał końca; o bagiennej toni tak głębokiej, że zmieścić mógł się w niej cały kosmos, a nie jedynie pojedyncze gwiazdy; o ciemności, która powarkiwała upiornie, wyciągając ku nim szpony lepkie od krwi ludzkich głosów uciszonych już na zawsze.
Śnił o śmierci. Ludzi całkiem mu obcych, tych doskonale znanych, tych dopiero co poznanych. O swojej własnej także.
Szamotał się w cuchnącej strachem pościeli, oderwany od rzeczywistości; ta przestała dla niego istnieć w wybuchu bieli, nie czuł dotyku dłoni, które natknęły się na niego, nieprzytomnego w lesie. Ani tych, które opatrywały niepokojącą ranę na udzie.
Ciało znalazło się na skraju wyczerpania; minął dzień i drugi, sen nocy letniej nie miał końca. Obudził się sam, a może zrobiło to słońce, łaskocząc piegowaty nos wędrówką po skórze; szmer kołdry, spojrzenie zogniskowane na klinicznie białej pościeli, potem - na drewnianej podłodze. Nie zakurzonej, nie takiej przesiąkniętej bagienną wilgocią, nie starej. Serce zaczyna tłoczyć krew szybciej, gdzie on jest, co to za miejsce.
Czuje ciężar dłoni - zastygniętych mięśni, które zbyt długo tkwiły w bezruchu - gdy po omacku sięga do kieszeni spodni; różdżka jest na swoim miejscu, w razie czego, choć przecież wie już doskonale, że przed nimi go nie ochroni.
W pamięci ma dziurę. Zbyt dużą, by potrafił jakoś sam ją załatać.
Ciepły zapach drewna koi zdenerwowanie wywołane niepewnością, niezrozumieniem i przerażającym go obrazem otaczających go ludzi, przykrytych białymi prześcieradłami, jak wtedy, jak w londyńskim metrze.
Wspomnienia i wyobrażenia nakładają się na to, co widzi; czy to wciąż sen? Dlaczego jest tak jasno, gdzie podziały się otaczające ich potwory, co stało się z chatką w sercu bagien?
Obraca głowę w lewo. Potem w prawo, już szybciej, nagle dociera do niego, że wciąż są razem; jest tu Thalia, ten mężczyzna, wilkołak, Riley. Tam dalej, to ta dziewczyna, która była nią? A chłopak, który grał na lutni, czy to on? Rhennard? Co z Rhennardem, gdzie...
Biel barwi policzki; przed oczami na chwilę pojawia się czerń.
Urywki z tamtej nocy wracają w chaotycznym (nie)porządku, ale to jedno pamięta doskonale. Szpony niemalże rozszarpujące Harry'ego i Millie, te same, ku którym ruszył Rhennard, niknąc im z oczu.
Nie żyje.
A oni? Co się wydarzyło?
Co z amuletem, rytuałem, dlaczego nic, zupełnie nic, nie pamięta? Poza melodią, ogniem, oślepiającą bielą... i cyrkiem? Na chwilę znalazł się w cyrku, w Londynie, razem z matką Harry'ego.
k3 na towarzyszkę - 2
gwiazdy były nisko jak gołębie
ludzie smutni nachylali twarz
i szukali gwiazd prawdziwych w głębi
z tym uśmiechem, który chyba znasz
Koncentrując się na grze przegapiał wszystko dookoła, ale nie potrafił przegapić rozlewającego się wokół światła, oślepiającej bieli. Próbował nie przestawać grać, kątem oka, a później już z uniesioną brodą patrząc, jak wszystko znika. Grał płynnie, choć nawet jeśli grana melodia nie była dokładnie taka jak oryginalna, grał, szukając znanych dźwięków i dostosowując je do tych, które mu pasowały by nie fałszować. Dociskał struny i szarpał je, nie przestając śpiewać. Przez jakiś czas, przez chwilę. W końcu zamarł, bo wokół nie było już nic. Ani chaty, ani Neali, ani ogniska, potworów, cieni. Muzyka płynęła dalej, chociaż nie czuł już w dłoni lutni, a on zrobił się senny. Łzy napłynęły mu do oczu. Przełknął ślinę, przymykając usta. Nie ruszał się, powoli wzrokiem przesuwając się po bezkresnej jasności. Nie potrafił się z tym pogodzić, nie był gotowy na śmierć, a ona nadeszła. Przyszła i po niego. Próbował sobie po prędcy wytłumaczyć, że właśnie tego chciał. Wolał zginąć niż zostać tu na wieki, ale był hipokrytą. Umrzeć też nie chciał. Wokół niego z bieli wyłoniły się dobrze znane mu obrazy. Dom. Zobaczył dom. Skąpany w radosnych kolorach migoczących w blasku zachodzącego słońca i rozpalonych ognisk. Przez ułamek sekundy poczuł ulgę — zobaczy ich znowu. Pomiędzy drewnianymi wozami i skubiącymi trawę końmi wzrokiem szukał znajomych twarzy. Babki, dziadka. Ludzi, którzy go przygarnęli, ale zamiast nich widział chłopców i dziewczęta, których nie poznawał. Za plecami słyszał strumienie, w których nigdy się nie kąpał. Czyjaś dłoń chwyciła jego, ciągnąć w stronę ognia. Burza ciemnych włosów odsłoniła piękną, uśmiechniętą twarz. Serce zabiło mu szybciej. Do tych wspomnień, do niej. Pragnął wziąć ją w objęcia, zacisnął palce na tych puklach i poczuć się znów jak w domu. Bezpiecznie. Znajomo. Ale coś tę nadzieję wydarło z piersi. Zamiast niej pojawiło się uczucie beztroski, kiedy kręcił się wokół własnej osi, klasnął, podśpiewując do melodii, której nie znał. Nie, nieprawda. Znał doskonale. Dziewczyna przed nim miała inną sukienkę, a jej włosy były w kolorze zajęczej sierści. Złapał ją za rękę, drugą chwycił jego najlepszy przyjaciel. Zielonooki, ciemnowłosy młodzieniec. Przewrócił oczami i pchnął go łokciem do przodu, utworzyli koło wokół ogniska. Słodkie maliny, kwaśne jagody. Kąpiele w jeziorze, stawie. Kocioł z gulaszem i drewniana miska, gliniane talerzyki przyozdobione kwiatami. Drewniane koło wielkiego wozu, drewniane drzwi. Wzorzyste dywany w wąskim przejściu, wzorzyste zasłonki w oknach. Miękka poduszka, na twardym posłaniu, twarda poduszka w miękkim łóżku. Dźwięki skrzypiec, dźwięki lutni. Romski śpiew, ludowy chór. Drzew szelest, strumieni szum, ptaków śpiew. Był tam wszędzie, przeżył to wszystko. Przeżył naprawdę, czy może jednak nie? Wyciągnął dłonie w górę, żegnając bliskich, przyjaciół. Odejdźcie w pokoju, zaznajcie upragnionego spokoju. Wyciągnął ręce w górę, czekając aż sam się wzniesie, ale jego stopy wydawały się zbyt twardo zakorzenione w ziemi.
Czekajcie!
Patrzył jak odchodzą, jak znikają. Czuł jak ze sobą zabierają wszystko to, co mu ofiarowali. Miłość, radość, ciepło, poczucie bezpieczeństwa. Sebastian i Elisabeth z chaty obok, ukochana Sheila, Eve, Thomas. Patrzył jak ciągną za sobą niewidzialne nici z jego serca, biorąc ze sobą tam, dokąd szli to wszystko, co czyniło go tym, kim był. Kogo stworzyli. Nie protestował. Patrzył z każdą chwilą czując coraz większą i bardziej doskwierająca pustkę. Pokręcił głową, nie potrafiąc pogodzić się, że znikali znów. Zawiesił oczy na Thomasie — dlaczego to zabierasz ze sobą? Dlaczego zabierasz i ją? Wszystko dobre i co złe. Tęsknoty, pragnienia, potrzeby, żale. I całą tą miłość? Dlaczego zostawiasz mnie z niczym tym razem? Bym cię nie szukał? Bym w końcu zostawił cię w spokoju? Dał ci gnić w poczuciu winy samotnie, gdzieś tam, w dalekiej krainie, do której nie mam dostępu? Dlaczego nie zostawisz mi tego gniewu, który karmi nieszczęście i poczucie osamotnienia?
Zostawiacie mnie z niczym. Wszyscy.
Czy to był tylko sen? Ten zapach drewna wydawał mu się znajomy. Jakby był tu od zawsze, urodził się, przeżył tu całe swoje życie. Drewniany strop nie wydał mu się niczym osobliwym, towarzyszące mu głosy nie były obce, przyjął je ze spokojem, ale i zupełną obojętnością, bo przecież nie budziły w nim niczego, żadnych, najmniejszych emocji. Tak znajome i obce jednocześnie. Dziwne. Otaczająca go rzeczywistość była dziwna, inna. Odmieniona, choć nie potrafił stwierdzić dlaczego. On był inny, ale nie potrafił tego stwierdzić. Powoli docierało do niego to wszystko, co się wydarzyło. Powróciły mroczne cienie, paskudne koszmary. Drzewiaste stwory wyciągały ku niemu suche szpony. Zerwał się do szaleńczego biegu przez knieję, przeskakiwał przez krzewy i powalone pnie, aż wpadł w mokradło, zanurzony w lepkiej brei aż po kolana. Krzyknął wściekle, ale jego krzyk był niemy. Próbował uciec, ale zagrożenie było już blisko. Cień sięgnął jego ramienia, a on sięgnął do kieszeni w poszukiwaniu kompasu. Amulet, chata, cienie. Makabra. Ogniska, skrzydlaty koń. Chłopiec o jasnych włosach. Neala.
— Neala? — spytał, ocknąwszy się nagle i gwałtownie podnosząc do pionu. Czy to mu się śniło? Czy to wszystko to był tylko sen, dziwna mara? Nawdychał się czegoś? Czy wciąż był w rzeczywistości, czy zawisł pomiędzy światami jako niespokojny duch, urzeczywistniając własne koszmary. Czy umarł naprawdę, czy żył?
| Ja też dziękuję Mistrzu Gry za wspaniałą rozgrywkę <3333 Bawiłam się wspaniale Rzucam od razu k6.
Czekajcie!
Patrzył jak odchodzą, jak znikają. Czuł jak ze sobą zabierają wszystko to, co mu ofiarowali. Miłość, radość, ciepło, poczucie bezpieczeństwa. Sebastian i Elisabeth z chaty obok, ukochana Sheila, Eve, Thomas. Patrzył jak ciągną za sobą niewidzialne nici z jego serca, biorąc ze sobą tam, dokąd szli to wszystko, co czyniło go tym, kim był. Kogo stworzyli. Nie protestował. Patrzył z każdą chwilą czując coraz większą i bardziej doskwierająca pustkę. Pokręcił głową, nie potrafiąc pogodzić się, że znikali znów. Zawiesił oczy na Thomasie — dlaczego to zabierasz ze sobą? Dlaczego zabierasz i ją? Wszystko dobre i co złe. Tęsknoty, pragnienia, potrzeby, żale. I całą tą miłość? Dlaczego zostawiasz mnie z niczym tym razem? Bym cię nie szukał? Bym w końcu zostawił cię w spokoju? Dał ci gnić w poczuciu winy samotnie, gdzieś tam, w dalekiej krainie, do której nie mam dostępu? Dlaczego nie zostawisz mi tego gniewu, który karmi nieszczęście i poczucie osamotnienia?
Zostawiacie mnie z niczym. Wszyscy.
Czy to był tylko sen? Ten zapach drewna wydawał mu się znajomy. Jakby był tu od zawsze, urodził się, przeżył tu całe swoje życie. Drewniany strop nie wydał mu się niczym osobliwym, towarzyszące mu głosy nie były obce, przyjął je ze spokojem, ale i zupełną obojętnością, bo przecież nie budziły w nim niczego, żadnych, najmniejszych emocji. Tak znajome i obce jednocześnie. Dziwne. Otaczająca go rzeczywistość była dziwna, inna. Odmieniona, choć nie potrafił stwierdzić dlaczego. On był inny, ale nie potrafił tego stwierdzić. Powoli docierało do niego to wszystko, co się wydarzyło. Powróciły mroczne cienie, paskudne koszmary. Drzewiaste stwory wyciągały ku niemu suche szpony. Zerwał się do szaleńczego biegu przez knieję, przeskakiwał przez krzewy i powalone pnie, aż wpadł w mokradło, zanurzony w lepkiej brei aż po kolana. Krzyknął wściekle, ale jego krzyk był niemy. Próbował uciec, ale zagrożenie było już blisko. Cień sięgnął jego ramienia, a on sięgnął do kieszeni w poszukiwaniu kompasu. Amulet, chata, cienie. Makabra. Ogniska, skrzydlaty koń. Chłopiec o jasnych włosach. Neala.
— Neala? — spytał, ocknąwszy się nagle i gwałtownie podnosząc do pionu. Czy to mu się śniło? Czy to wszystko to był tylko sen, dziwna mara? Nawdychał się czegoś? Czy wciąż był w rzeczywistości, czy zawisł pomiędzy światami jako niespokojny duch, urzeczywistniając własne koszmary. Czy umarł naprawdę, czy żył?
| Ja też dziękuję Mistrzu Gry za wspaniałą rozgrywkę <3333 Bawiłam się wspaniale Rzucam od razu k6.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'James Doe' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 6
'k6' : 6
Pamiętałam, że wuja Rhe coś krzyczał, ale pochłonięta, wabiona przez medalion ledwie byłam w stanie zauważyć coś dookoła. Teraz, później, potem dotarło do mnie, że chyba postanowił zyskać dla nas trochę czasu. On się narażał, a ja płakałam. Płakałam, bo chciałam medalion. Brenyn się już nie odezwała - może przeraził ją mój egoizm - mnie samą też przerażał. Byłam pewna - pewna, że jestem inna. Co jeśli nie byłam?
Ale wtedy mnie wyciągnął. Na chwilę może tylko, może tylko na moment ale tyle wystarczyło. Tyle wystarczyło, żeby Brenyn znów się do mnie dostała. I kiedy teraz zapłakałam, to z jakiejś ulgi, bo powtórzyła słowa, które wcześniej. Ale teraz już rozumiałam. I w tych dwóch rzeczach odnalazłam siłę. W duszy, która moją napotkała i drugiej, która równie przypadkiem w moim życiu się znalazła. Ruszyłam, łapiąc spazmatycznie oddech, wyciągając dłoń przed siebie w końcu - choć nadal z niezmienną niechęcią - przekręcając rękę i wypuszczając amulet, którego tak bardzo chciałam. A kiedy on leciał w ogień, moje spojrzenie skierowało się na Jamesa. I tylko jedna myśl przeszła mi przez głowę.
A gdy tylko wszystko ze sobą się połączyło zalała nas biel. Rozeszło wokół, chata zatrzęsła się, żadnego dźwięku już nie było. Serce stanęło mi w piersi - pomyliliśmy się? Zginiemy? Milczałam, otwierając oczy w zdumieniu, patrząc jak wszystko wokół rozkłada się na części pierwsze. Rozejrzałam się.
- Jim! - krzyknęłam w panice, odwracając się w stronę w której był, ale nagle… nikogo już nie było. Razem, po raz kolejny dziś się rozmyło. Dwa uderzenia serca ciała rozglądającego się wokół i jedno mrugnięcie…
…i bieli nic nie było. Zastąpiła ją ciemność. Ciemność i woda. Nie nadążałam, nie rozumiałam nic z tego co się działo, ale wiedziałam jedno. Jeśli tu zostanę - zginę. Panika osiadła mi znów na sercu. Poradziłabym sobie, żeby oddychać, ale pod wodą było ciężko. Musisz być silna, Neala. Tak powtarzał mi Brenadan. Co jeszcze mówił, co mówił wuja? Oceń sytuacje, poszukaj wyjścia. Serce tłukło mi się nieprzyjemnie, obijało wyraźnie. Woda była ciepła, zdawała się bulgotać, z ust uciekło kilka bąbelek, ale wokół nic więcej nie było. Spojrzałam w dół i wtedy poczułam ją i dostrzegłam jednocześnie. Krew wypływającą z rany, którą zadałam sobie wcześniej. Serce obiło mi się znów mocniej. Musiałam płynąć, obrać kierunek na ślepo i liczyć… że pomoże mi los? Ale kiedy tylko ruszyłam dłońmi natrafiłam na coś - z jednej z drugiej, każdej kolejnej. Serce ścisnęło mi się przerażeniem.
Umrę.
Ta jedna myśl wypełniała mi każdą myśl, kiedy ostatki wstrzymywanego powietrza unosiły się na powierzchnię na którą nie miałam jak dotrzeć.
Umrę.
Tylko o tym myślałam, kiedy uszy wypełniał pisk tak nieznośny, że aż chciałam je zatkać dłońmi, kiedy płuca wołały o powietrze, płonąc gorcej, niźli ognisko przez które skakałam wcześniej.
Umrę.
Szarpnęłam się. A może ciało szarpnęło się samo, kiedy zaczynałam dusić się wodą, która wpływała mi do płuc, kiedy czaszka zdawała się wybuchać.
Więc to tak jest ginąć? Pomyślałam i nagle z przerażeniem odkryłam, że to trwa chyba za długo. Że tylko cierpie, ale serce bić mi przestać nie chce. Spędze tak wieczność?
Nie chcę.
Coś chwyciło mnie za nadgarstek. Brenyn. Chciałam powiedzieć, ale głos nie przeszedł przez usta. Woda zablokowała to skutecznie, gardło domawiało posłuszeństwa. Poleciałam za raz na bok, wylana jak rozbitek na brzego. Zachłysnęłam się powietrzem kaszląc, plując, czując jak płuca palą nieprzyjemnie, jak grzęźnie mi głos. - Br…- wyciągnęłam do niej rękę, ale ciało miałam ciężkie. Oczy też, zamykały się. Nie. Nie. Nie. Ten uśmiech nie znaczył nic dobrze. Czułam podskórnie, że dla niej nie. Ale nie byłam w stanie zapanować nad ciałem i powiekami. Zamknęły się.
Znów była tylko ciemność.
Obrazy przesuwały się, nakładały na siebie. Były i uciekały. Widziałam Jamesa, który grał uśmiechał się, gdzieś obok był Leander czasem trzymał mnie za rękę. Mnie? Na pewno mnie? Ale szłam, dalej ze snem razem z jego kolorami z ludźmi mi bliskimi a potem znów się topiłam, umierałam, ręka mi krwawiła.
Poderwałam się nagłe, wyciągnięta jakimś impulsem, łapałam spazmatycznie powietrze.
To wszystko, to był tylko sen. Tylko sen nic więcej. Nigdy nie skakałam przez ogień, Pan Śmierci nie stanął nade mną, James nie wziął mojej twarzy w swoje ręce, nie lecieliśmy na miotle uciekając przed drzewami i cieniami, nie słyszałam w głowie głosu Brenyn. Nie…
…zamarłam nagłe, kiedy jak na potwierdzenie prawą ręką odnalazłam ślad na ręce. Wypuściłam powietrze przez nos. Serce mi stanęło. W końcu otworzyłam oczy wpatrując się uparcie w rękę. Powinnam się zorientować od razu, tak nie pachniał dom cioteczki wujka. Oddychałam ciężko rozglądając się wokół. Dostrzegając Jamesa, widząc też Garfielda. Patrzę tak na niego, kiedy nie otwiera oczu, zaciskając ciężko wargi. Myśl Neala. Potrzebujesz…
Odwróciłam gwałtownie głowę, słysząc swoje imię, może trochę szybciej, niż powinnam. Czuję się słabo, ale to nie zatrzymuje mnie, kiedy ciało dźwiga się samo. Ciężko, koślawo, ale nie było daleko.
- Jestem. - zapewniłam, opadając obok. Oczy mi się zaszkliły. Otworzyłam wargi, ale zamknęłam je zaraz i pokręciłam głową. - Jestem. - dodałam raz jeszcze, wyciągając rękę, żeby swoją złapać za tą jego. Ale zaraz ją puściłam, przesunęłam ją na jego pierś, na miejsca z który wystawały żebra marszcząc brwi. Sprawdzając, czy jedne z dolnych jest na swoim miejscu. Uniosłam na niego spojrzenie. A potem nim pomyślałam podniosłam się na kolanach obejmując go mocno. - Nic ci nie jest? - zapytałam zaraz jednak cofnęłam się zaplatając dłonie na piersi. Marszcząc nos. - W sumie to nie wiem. - mruknęłam spoglądając gdzieś w bok, przypominając sobie, że jestem na niego zła. Rozejrzałam się wokół.
ja też jeszcze raz chciałam podziękować i zachwycić się bawiłam się WSPA-NIA-LE!!!
Ale wtedy mnie wyciągnął. Na chwilę może tylko, może tylko na moment ale tyle wystarczyło. Tyle wystarczyło, żeby Brenyn znów się do mnie dostała. I kiedy teraz zapłakałam, to z jakiejś ulgi, bo powtórzyła słowa, które wcześniej. Ale teraz już rozumiałam. I w tych dwóch rzeczach odnalazłam siłę. W duszy, która moją napotkała i drugiej, która równie przypadkiem w moim życiu się znalazła. Ruszyłam, łapiąc spazmatycznie oddech, wyciągając dłoń przed siebie w końcu - choć nadal z niezmienną niechęcią - przekręcając rękę i wypuszczając amulet, którego tak bardzo chciałam. A kiedy on leciał w ogień, moje spojrzenie skierowało się na Jamesa. I tylko jedna myśl przeszła mi przez głowę.
A gdy tylko wszystko ze sobą się połączyło zalała nas biel. Rozeszło wokół, chata zatrzęsła się, żadnego dźwięku już nie było. Serce stanęło mi w piersi - pomyliliśmy się? Zginiemy? Milczałam, otwierając oczy w zdumieniu, patrząc jak wszystko wokół rozkłada się na części pierwsze. Rozejrzałam się.
- Jim! - krzyknęłam w panice, odwracając się w stronę w której był, ale nagle… nikogo już nie było. Razem, po raz kolejny dziś się rozmyło. Dwa uderzenia serca ciała rozglądającego się wokół i jedno mrugnięcie…
…i bieli nic nie było. Zastąpiła ją ciemność. Ciemność i woda. Nie nadążałam, nie rozumiałam nic z tego co się działo, ale wiedziałam jedno. Jeśli tu zostanę - zginę. Panika osiadła mi znów na sercu. Poradziłabym sobie, żeby oddychać, ale pod wodą było ciężko. Musisz być silna, Neala. Tak powtarzał mi Brenadan. Co jeszcze mówił, co mówił wuja? Oceń sytuacje, poszukaj wyjścia. Serce tłukło mi się nieprzyjemnie, obijało wyraźnie. Woda była ciepła, zdawała się bulgotać, z ust uciekło kilka bąbelek, ale wokół nic więcej nie było. Spojrzałam w dół i wtedy poczułam ją i dostrzegłam jednocześnie. Krew wypływającą z rany, którą zadałam sobie wcześniej. Serce obiło mi się znów mocniej. Musiałam płynąć, obrać kierunek na ślepo i liczyć… że pomoże mi los? Ale kiedy tylko ruszyłam dłońmi natrafiłam na coś - z jednej z drugiej, każdej kolejnej. Serce ścisnęło mi się przerażeniem.
Umrę.
Ta jedna myśl wypełniała mi każdą myśl, kiedy ostatki wstrzymywanego powietrza unosiły się na powierzchnię na którą nie miałam jak dotrzeć.
Umrę.
Tylko o tym myślałam, kiedy uszy wypełniał pisk tak nieznośny, że aż chciałam je zatkać dłońmi, kiedy płuca wołały o powietrze, płonąc gorcej, niźli ognisko przez które skakałam wcześniej.
Umrę.
Szarpnęłam się. A może ciało szarpnęło się samo, kiedy zaczynałam dusić się wodą, która wpływała mi do płuc, kiedy czaszka zdawała się wybuchać.
Więc to tak jest ginąć? Pomyślałam i nagle z przerażeniem odkryłam, że to trwa chyba za długo. Że tylko cierpie, ale serce bić mi przestać nie chce. Spędze tak wieczność?
Nie chcę.
Coś chwyciło mnie za nadgarstek. Brenyn. Chciałam powiedzieć, ale głos nie przeszedł przez usta. Woda zablokowała to skutecznie, gardło domawiało posłuszeństwa. Poleciałam za raz na bok, wylana jak rozbitek na brzego. Zachłysnęłam się powietrzem kaszląc, plując, czując jak płuca palą nieprzyjemnie, jak grzęźnie mi głos. - Br…- wyciągnęłam do niej rękę, ale ciało miałam ciężkie. Oczy też, zamykały się. Nie. Nie. Nie. Ten uśmiech nie znaczył nic dobrze. Czułam podskórnie, że dla niej nie. Ale nie byłam w stanie zapanować nad ciałem i powiekami. Zamknęły się.
Znów była tylko ciemność.
Obrazy przesuwały się, nakładały na siebie. Były i uciekały. Widziałam Jamesa, który grał uśmiechał się, gdzieś obok był Leander czasem trzymał mnie za rękę. Mnie? Na pewno mnie? Ale szłam, dalej ze snem razem z jego kolorami z ludźmi mi bliskimi a potem znów się topiłam, umierałam, ręka mi krwawiła.
Poderwałam się nagłe, wyciągnięta jakimś impulsem, łapałam spazmatycznie powietrze.
To wszystko, to był tylko sen. Tylko sen nic więcej. Nigdy nie skakałam przez ogień, Pan Śmierci nie stanął nade mną, James nie wziął mojej twarzy w swoje ręce, nie lecieliśmy na miotle uciekając przed drzewami i cieniami, nie słyszałam w głowie głosu Brenyn. Nie…
…zamarłam nagłe, kiedy jak na potwierdzenie prawą ręką odnalazłam ślad na ręce. Wypuściłam powietrze przez nos. Serce mi stanęło. W końcu otworzyłam oczy wpatrując się uparcie w rękę. Powinnam się zorientować od razu, tak nie pachniał dom cioteczki wujka. Oddychałam ciężko rozglądając się wokół. Dostrzegając Jamesa, widząc też Garfielda. Patrzę tak na niego, kiedy nie otwiera oczu, zaciskając ciężko wargi. Myśl Neala. Potrzebujesz…
Odwróciłam gwałtownie głowę, słysząc swoje imię, może trochę szybciej, niż powinnam. Czuję się słabo, ale to nie zatrzymuje mnie, kiedy ciało dźwiga się samo. Ciężko, koślawo, ale nie było daleko.
- Jestem. - zapewniłam, opadając obok. Oczy mi się zaszkliły. Otworzyłam wargi, ale zamknęłam je zaraz i pokręciłam głową. - Jestem. - dodałam raz jeszcze, wyciągając rękę, żeby swoją złapać za tą jego. Ale zaraz ją puściłam, przesunęłam ją na jego pierś, na miejsca z który wystawały żebra marszcząc brwi. Sprawdzając, czy jedne z dolnych jest na swoim miejscu. Uniosłam na niego spojrzenie. A potem nim pomyślałam podniosłam się na kolanach obejmując go mocno. - Nic ci nie jest? - zapytałam zaraz jednak cofnęłam się zaplatając dłonie na piersi. Marszcząc nos. - W sumie to nie wiem. - mruknęłam spoglądając gdzieś w bok, przypominając sobie, że jestem na niego zła. Rozejrzałam się wokół.
ja też jeszcze raz chciałam podziękować i zachwycić się bawiłam się WSPA-NIA-LE!!!
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Neala Weasley' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 5
'k6' : 5
Pamiętał, jak ostatkiem sił wrzucił garść wonnych ziół do ognia, mierząc się ze strachem przed jasnymi płomieniami. Kiedyś ogień dodawał Blackowi otuchy, był ucieleśnieniem jego głęboko skrywanych emocji, obecnie jednak wywoływał u niego pierwotny, niepoddający się logice lęk. Musiał go jednak przezwyciężyć, przynajmniej na chwilę, by zająć swoje miejsce w rytualnym kręgu, który tym razem nie mógł zostać przerwany. Z każdym oddechem i uderzeniem serca, świat tracił ostrość oraz resztki kolorów, żeby ostatecznie przy akompaniamencie muzyki i śpiewu utonąć w jasnym, oślepiającym świetle. Przez chwilę mężczyzna był pewien, że stracił wszystkie zmysły, gdyż razem z otoczeniem jasność zabrała również wszelkie dźwięki.
Może właśnie tak wygląda śmierć? Koniec bólu i koszmaru, tylko nieskończona pustka?
O nie. Śmierć była luksusem, na jaki nie zasługiwał.
Zanim Rigel zdążył zebrać resztki myśli, poczuł niemożliwy do opisania ból - dokładnie w tym miejscu, gdzie wcześniej nieudolnie próbował zanotować ujrzane podczas wizji symbole. Teraz obce znaki zaczęły zachowywać się dokładnie tak, jakby były żywe. Przemieszczały się po jego skórze, buntowały się w starciu z inną bardzo potężną magią - oczyszczającym światłem, ogniem, mającym wypalić wszystko, co zbędne i plugawe. Spalić też całą jego przeklętą duszę, by sczezła razem z ciemnym, gęstym dymem. Czarodziej chciał krzyczeć z bólu, Wydrzeć razem z mięsem płaty skóry, by zakończyć tę torturę, ale opary wdzierały się do płuc, odbierając resztki tlenu, sił i świadomości, aż w końcu osunął się w ciemność.
Śnił o lesie pełnym łownej zwierzyny, kompletnie nieświadomej czyhającego niebezpieczeństwa. Dzieci radośnie bawiły się na polanie, kobiety plotkowały, zbierając nabrzmiałe, soczyste jagody, a mężczyźni łowili ryby w pobliskim potoku, cicho wymieniając się spostrzeżeniami, by nie przepłoszyć zdobyczy.
Zupełnie jak wilkołak, kiedy powoli skradał się, by zaraz ruszyć wprost w stronę swoich ofiar. Black za wszelką cenę próbował go powstrzymać, krzyczał, aż ochrypł… jednak nic to nie dało. Bestia tylko zaśmiała się - czuł ten gardłowy rechot we własnych trzewiach, każąc obserwować, jak ona, nie nie ona. Oni. On - Rigel Black, sam ostrymi jak żyletki zębami rozszarpywał gardła i łamał kości, napawał się krzykiem i paniką ludzi. Nie mógł tego w żaden sposób zatrzymać. Był więźniem własnego ciała, lecz było to o wiele gorsze niż dotyk meduzy.
Obudził się nagle cały zlany potem, czując na języku znajomy metaliczny posmak krwi, który po chwili zniknął, jak i inne koszmarne senne wizje. Z trudem łapał oddech, jak i kontakt z rzeczywistością. Był straszliwie zagubiony, nie wiedział, co się w ogóle dookoła dzieje. Zniknęła gdzieś ciemność i zgniły zapach leśnej ściółki, a zamiast tego było jasno, a w nozdrza uderzył go zapach eliksirów leczących.
Czy to Mungo?
W panice, słysząc w uszach ogłuszający szum krwi, usiadł gwałtownie, kompletnie ignorując ból i odrętwienie. Trzeba uciekać, rodzina nie mogła ujrzeć go w takim stanie. Wszystko by się wtedy wydało!
Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że nie jest to znany mu szpital… w sumie to nawet nie wiedział, gdzie dokładnie się znajduje. Zauważył jednak innych, z którymi przeżył koszmar w lesie. Oni też tu byli. Żywi.
Mężczyzna powoli odetchnął, starając się uspokoić szaleńcze bicie serca.
Powoli. Wszystko... powoli.
-Przepraszam? - odezwał się zachrypniętym głosem. - Czy ktoś z Państwa pamięta... jak się tu znaleźliśmy?
Na język cisnęły się też inne pytania. Tak wiele pytań.
|i też się przyłączam do podziękowań <3
Może właśnie tak wygląda śmierć? Koniec bólu i koszmaru, tylko nieskończona pustka?
O nie. Śmierć była luksusem, na jaki nie zasługiwał.
Zanim Rigel zdążył zebrać resztki myśli, poczuł niemożliwy do opisania ból - dokładnie w tym miejscu, gdzie wcześniej nieudolnie próbował zanotować ujrzane podczas wizji symbole. Teraz obce znaki zaczęły zachowywać się dokładnie tak, jakby były żywe. Przemieszczały się po jego skórze, buntowały się w starciu z inną bardzo potężną magią - oczyszczającym światłem, ogniem, mającym wypalić wszystko, co zbędne i plugawe. Spalić też całą jego przeklętą duszę, by sczezła razem z ciemnym, gęstym dymem. Czarodziej chciał krzyczeć z bólu, Wydrzeć razem z mięsem płaty skóry, by zakończyć tę torturę, ale opary wdzierały się do płuc, odbierając resztki tlenu, sił i świadomości, aż w końcu osunął się w ciemność.
Śnił o lesie pełnym łownej zwierzyny, kompletnie nieświadomej czyhającego niebezpieczeństwa. Dzieci radośnie bawiły się na polanie, kobiety plotkowały, zbierając nabrzmiałe, soczyste jagody, a mężczyźni łowili ryby w pobliskim potoku, cicho wymieniając się spostrzeżeniami, by nie przepłoszyć zdobyczy.
Zupełnie jak wilkołak, kiedy powoli skradał się, by zaraz ruszyć wprost w stronę swoich ofiar. Black za wszelką cenę próbował go powstrzymać, krzyczał, aż ochrypł… jednak nic to nie dało. Bestia tylko zaśmiała się - czuł ten gardłowy rechot we własnych trzewiach, każąc obserwować, jak ona, nie nie ona. Oni. On - Rigel Black, sam ostrymi jak żyletki zębami rozszarpywał gardła i łamał kości, napawał się krzykiem i paniką ludzi. Nie mógł tego w żaden sposób zatrzymać. Był więźniem własnego ciała, lecz było to o wiele gorsze niż dotyk meduzy.
Obudził się nagle cały zlany potem, czując na języku znajomy metaliczny posmak krwi, który po chwili zniknął, jak i inne koszmarne senne wizje. Z trudem łapał oddech, jak i kontakt z rzeczywistością. Był straszliwie zagubiony, nie wiedział, co się w ogóle dookoła dzieje. Zniknęła gdzieś ciemność i zgniły zapach leśnej ściółki, a zamiast tego było jasno, a w nozdrza uderzył go zapach eliksirów leczących.
Czy to Mungo?
W panice, słysząc w uszach ogłuszający szum krwi, usiadł gwałtownie, kompletnie ignorując ból i odrętwienie. Trzeba uciekać, rodzina nie mogła ujrzeć go w takim stanie. Wszystko by się wtedy wydało!
Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że nie jest to znany mu szpital… w sumie to nawet nie wiedział, gdzie dokładnie się znajduje. Zauważył jednak innych, z którymi przeżył koszmar w lesie. Oni też tu byli. Żywi.
Mężczyzna powoli odetchnął, starając się uspokoić szaleńcze bicie serca.
Powoli. Wszystko... powoli.
-Przepraszam? - odezwał się zachrypniętym głosem. - Czy ktoś z Państwa pamięta... jak się tu znaleźliśmy?
Na język cisnęły się też inne pytania. Tak wiele pytań.
|i też się przyłączam do podziękowań <3
HOW MUCH CAN YOU TAKE BEFORE YOU SNAP?
Rigel Black
Zawód : Stażysta w Departamencie Tajemnic, naukowiec
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wszystko to co mam, to ta nadzieja, że życie mnie poskleja
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
James
Nie byłeś pewien, jak długo śniłeś; leżąc w tymczasowym szpitalu, pośród innych rannych, straciłeś poczucie czasu - momentami wydawało ci się, że było to tylko parę chwil, później - że na twardym posłaniu spędziłeś wiele dni, półprzytomnie wysłuchując całych godzin odrealnionych, toczących się ponad twoją głową, pozbawionych sensu rozmów. Wreszcie ocknąłeś się jednak - jakiś impuls, myśl, wyrwała cię z lepkich objęć majaków. Poderwałeś się w górę, do pozycji siedzącej, jeszcze nie do końca świadomy, gdzie ani kiedy się znajdowałeś. Twoje ciało zaprotestowało, spięte mięśnie brzucha odpowiedziały falą silnego bólu, rozlewającego się po całej klatce piersiowej. Zrobiło ci się słabo, niedobrze; musiałeś leżeć długo, pozostając nieruchomo w jednej pozycji i teraz zakręciło ci się w głowie, a ciałem wstrząsnęły dreszcze. Poczułeś chłód, zimno promieniujące jakby ze środka; obraz zawirował ci przed oczami, miałeś wrażenie, że znów osuwasz się na poduszki, że spadasz.
- Jestem - usłyszałeś obok siebie. Czyjeś palce ścisnęły cię za dłoń. - Jestem - powtórzyła dziewczyna, oplatając cię ramionami. Ciemne pukle załaskotały cię w nos i policzki, zapach był znajomy: leśny, świeży, lekko kwiatowy. Znałeś ją, ukochane imię zamajaczyło ci na krawędzi świadomości, nim jednak zdążyłbyś po nie sięgnąć, znów znalazłeś się we wspomnieniu. Świeżym, żywym; dziewczyna odsunęła się od ciebie, potrząsając twoimi ramionami. - Musimy uciekać, proszę cię, wstań, chodź - poprosiła nagląco. Policzki miała obsypane piegami, na rzęsach tańczyły łzy, gotowe, żeby spaść; usta drżały jej z emocji. Całowałeś te usta wielokrotnie, wiedziałeś, jak smakują - ale teraz nie byłeś w stanie sobie tego przypomnieć. Wokół was kłębiło się coś złego, czarnego; magia, która przerażała, obca, paskudna. - Daj mi rękę - powiedziała, wstając z ziemi, wyciągnęła ku tobie dłoń - ale w tej samej sekundzie coś oplotło twoje kostki. Czarne korzenie wysunęły się z ziemi, ciągnąc cię w głąb niej; inne przebiły grunt za tobą, a później - przecięły też skórę i mięśnie na plecach, wbiły się w ciało, rozorały klatkę piersiową. Ból zawładnął tobą zupełnie, chciałeś krzyczeć - ale nie mogłeś, coś chropowatego zaczęło się wspinać w górę twojego gardła, przyduszając, odbierając oddech. Poczułeś krew na języku, i ziemię, a także coś innego - coś, co wysunęło się z twoich ust. Chciałeś po to sięgnąć, wyciągnąć, ta potrzeba była silniejsza od ciebie - ale nie czułeś już władzy w ramionach, nie czułeś niczego. Przeraźliwy krzyk dziewczyny rozdarł powietrze, a potem wszystko pochłonęła czerń.
Znowu znajdowałeś się na posłaniu, oddychając ciężko. Gardło miałeś podrażnione - przełykanie śliny piekło, tkanki wydawały się tkliwe, wrażliwe. Serce łomotało ci głośno, od okolicy żeber promieniował ból; chciałeś do nich sięgnąć, pewien, że za moment ze środka wyrwą się gałęzie, ale jeśli dotknąłeś klatki piersiowej dłońmi, odkryłeś, że była ciasno owinięta bandażem. Towarzyszyło ci przekonanie, że to, czego dopiero co byłeś świadkiem, wydarzyło się niedawno - obrażenia na twoim ciele zdawały się to potwierdzać - ale nie miałeś pojęcia, w jaki sposób przeżyłeś, ani gdzie była dziewczyna.
To tylko jednorazowa interwencja dla Jamesa w związku z wyrzuceniem 6 na kości. Mistrz gry nie kontynuuje rozgrywki.
James - stan dezorientacji wywołany wspomnieniem utrzyma się przez kolejne 2 tury, dopiero po tym czasie będziesz w stanie przypomnieć sobie, gdzie się znajdujesz, i co wydarzyło się na bagnach.
Nie byłeś pewien, jak długo śniłeś; leżąc w tymczasowym szpitalu, pośród innych rannych, straciłeś poczucie czasu - momentami wydawało ci się, że było to tylko parę chwil, później - że na twardym posłaniu spędziłeś wiele dni, półprzytomnie wysłuchując całych godzin odrealnionych, toczących się ponad twoją głową, pozbawionych sensu rozmów. Wreszcie ocknąłeś się jednak - jakiś impuls, myśl, wyrwała cię z lepkich objęć majaków. Poderwałeś się w górę, do pozycji siedzącej, jeszcze nie do końca świadomy, gdzie ani kiedy się znajdowałeś. Twoje ciało zaprotestowało, spięte mięśnie brzucha odpowiedziały falą silnego bólu, rozlewającego się po całej klatce piersiowej. Zrobiło ci się słabo, niedobrze; musiałeś leżeć długo, pozostając nieruchomo w jednej pozycji i teraz zakręciło ci się w głowie, a ciałem wstrząsnęły dreszcze. Poczułeś chłód, zimno promieniujące jakby ze środka; obraz zawirował ci przed oczami, miałeś wrażenie, że znów osuwasz się na poduszki, że spadasz.
- Jestem - usłyszałeś obok siebie. Czyjeś palce ścisnęły cię za dłoń. - Jestem - powtórzyła dziewczyna, oplatając cię ramionami. Ciemne pukle załaskotały cię w nos i policzki, zapach był znajomy: leśny, świeży, lekko kwiatowy. Znałeś ją, ukochane imię zamajaczyło ci na krawędzi świadomości, nim jednak zdążyłbyś po nie sięgnąć, znów znalazłeś się we wspomnieniu. Świeżym, żywym; dziewczyna odsunęła się od ciebie, potrząsając twoimi ramionami. - Musimy uciekać, proszę cię, wstań, chodź - poprosiła nagląco. Policzki miała obsypane piegami, na rzęsach tańczyły łzy, gotowe, żeby spaść; usta drżały jej z emocji. Całowałeś te usta wielokrotnie, wiedziałeś, jak smakują - ale teraz nie byłeś w stanie sobie tego przypomnieć. Wokół was kłębiło się coś złego, czarnego; magia, która przerażała, obca, paskudna. - Daj mi rękę - powiedziała, wstając z ziemi, wyciągnęła ku tobie dłoń - ale w tej samej sekundzie coś oplotło twoje kostki. Czarne korzenie wysunęły się z ziemi, ciągnąc cię w głąb niej; inne przebiły grunt za tobą, a później - przecięły też skórę i mięśnie na plecach, wbiły się w ciało, rozorały klatkę piersiową. Ból zawładnął tobą zupełnie, chciałeś krzyczeć - ale nie mogłeś, coś chropowatego zaczęło się wspinać w górę twojego gardła, przyduszając, odbierając oddech. Poczułeś krew na języku, i ziemię, a także coś innego - coś, co wysunęło się z twoich ust. Chciałeś po to sięgnąć, wyciągnąć, ta potrzeba była silniejsza od ciebie - ale nie czułeś już władzy w ramionach, nie czułeś niczego. Przeraźliwy krzyk dziewczyny rozdarł powietrze, a potem wszystko pochłonęła czerń.
Znowu znajdowałeś się na posłaniu, oddychając ciężko. Gardło miałeś podrażnione - przełykanie śliny piekło, tkanki wydawały się tkliwe, wrażliwe. Serce łomotało ci głośno, od okolicy żeber promieniował ból; chciałeś do nich sięgnąć, pewien, że za moment ze środka wyrwą się gałęzie, ale jeśli dotknąłeś klatki piersiowej dłońmi, odkryłeś, że była ciasno owinięta bandażem. Towarzyszyło ci przekonanie, że to, czego dopiero co byłeś świadkiem, wydarzyło się niedawno - obrażenia na twoim ciele zdawały się to potwierdzać - ale nie miałeś pojęcia, w jaki sposób przeżyłeś, ani gdzie była dziewczyna.
James - stan dezorientacji wywołany wspomnieniem utrzyma się przez kolejne 2 tury, dopiero po tym czasie będziesz w stanie przypomnieć sobie, gdzie się znajdujesz, i co wydarzyło się na bagnach.
Zemdliło go, mięśnie skurczyły się wyginając plecy w garb. Sięgnął dłonią do głowy, spojrzenie rozbiegło się nieprzytomnie, zakołysał na łóżku, tracąc równowagę. Spadał. Drobne dłonie złapały go w porę, ramiona oplotły się wokół. Jej miły dla ucha głos zalał go początkowo falą spokoju. Znał ją, myślał, że wiedział kim była. Ciemne włosy zasypały plecy i ramiona, znajomy zapach wypełnił nozdrza. Czy to był dom? Czy tak pachniał dom? Zdezorientowany nie pojął kiedy to wszystko się zmieniło. Ciemne włosy zmieniły barwę na rudą. Spojrzała na niego obsypana piegami twarz. Spojrzał na jej wargi — coś mówiła. Mówiła do niego. Czy to był jednak dom? Czy ten smak był domem? Załzawione oczy spoglądały na niego błagalnie. Musimy uciekać. Pojął w mig, że są w niebezpieczeństwie, ale nie wiedział jeszcze dlaczego, nie docierało to do niego — nie dotarły też słowa Rigela, nie widział go, tak jak tego mężczyzny i kobiety. Coś ich otaczało, czarna magia. Coś złego działo się wokół. Klęczeli? On klęczał, kiedy nim potrząsnęła? Zamyślił się?
— Jestem.— powtórzył głucho, dla potwierdzenia— Okej. — Pokiwał głową dla potwierdzenia, złapał ją za dłoń, patrząc na nią — a jednak nieobecnie, nieprzytomnie. Próbował wstać, chwyciwszy fantomową dłoń przed sobą i dać się pociągnąć, ale coś zatrzymało go w miejscu. Nogi nie mogły drgnąć. Niewidzialne gałęzie oplotły się wokół kostek. Prawie podskoczył na prowizorycznym łóżku, prawie wstał, ale to coś przebijało się przez wszytko. Dosięgło i jego, przebijając przez skórę, mięśnie. Kości pękły, żebra przebiły skórę. Chciał krzyknąć, ale nie mógł, miał coś w gardle. Padł więc na pryczę, próbując zaczerpnąć tchu, poruszyć się. Chciał złapać się za żebra, ale nie mógł poruszyć. To ciało nie było jego. Utknął tu, w nim, jak w więzieniu — czując to wszystko sparaliżowany, nie mogąc drgnąć.
Obudź się.
Czy to był sen? Czy to był koszmar? Czy się już obudził? Oddychał ciężko, serce dudniło mu w piersi. Złapał oddech, ale nie potrafił przełknąć śliny. Wszystko go bolało, czuł, że nie mógł się ruszyć ani o cal. Przypomniał sobie. Przypomniał. Sięgnął powoli dłońmi do żeber w obawie, że znów to poczuje, że pękną, a ból pozbawi go przytomności. Był pewien, że boli go każdy skrawek ciała, palił, parzył, piekł. Jakby ból z żeber promieniował wszędzie, ale były już uleczone, owinięte bandażem. Dotknął go opuszkami palców. Co się z nią stało? Pamiętał, to wszystko była prawda. Spojrzał na dziewczynę przed sobą, ale to nie jej szukał.
— Gdzie ona jest? — spytał, rozglądając się wkoło. Patrzył po obcych ludziach, po Laurence'u, Thalii, Rigelu, nie widząc w nich tych, których powinien pamiętać. Kojarzył twarze, ale nie mógł ich jeszcze przypasować do imion, do wydarzeń. Serce zabiło mu w piersi. Musiał ją znaleźć, co jej się stało? Co jej się przytrafiło? Była gdzieś sama? Czy... co gorsza, poświęciła się dla niego? Przeżył. Ten ból był prawdziwy, musiał. Ale co z nią? — Co się z nią stało? — spytał, nie wiedział kogo. — Moja...— kim była? Ukochaną? — dziewczyna...— Zmarszczył brwi. — Rude włosy — A może ciemne? — Piegi...— szepnął niepewnie, cicho. Musiał dowiedzieć się, gdzie była. Czy przeżyła. Wstał z łóżka, patrząc po innych, po brudnych prześcieradłach. Z wielkim trudem, trzymając się z jednej strony pod żebrem zbliżył się do jednego z łóżek.
— Jestem.— powtórzył głucho, dla potwierdzenia— Okej. — Pokiwał głową dla potwierdzenia, złapał ją za dłoń, patrząc na nią — a jednak nieobecnie, nieprzytomnie. Próbował wstać, chwyciwszy fantomową dłoń przed sobą i dać się pociągnąć, ale coś zatrzymało go w miejscu. Nogi nie mogły drgnąć. Niewidzialne gałęzie oplotły się wokół kostek. Prawie podskoczył na prowizorycznym łóżku, prawie wstał, ale to coś przebijało się przez wszytko. Dosięgło i jego, przebijając przez skórę, mięśnie. Kości pękły, żebra przebiły skórę. Chciał krzyknąć, ale nie mógł, miał coś w gardle. Padł więc na pryczę, próbując zaczerpnąć tchu, poruszyć się. Chciał złapać się za żebra, ale nie mógł poruszyć. To ciało nie było jego. Utknął tu, w nim, jak w więzieniu — czując to wszystko sparaliżowany, nie mogąc drgnąć.
Obudź się.
Czy to był sen? Czy to był koszmar? Czy się już obudził? Oddychał ciężko, serce dudniło mu w piersi. Złapał oddech, ale nie potrafił przełknąć śliny. Wszystko go bolało, czuł, że nie mógł się ruszyć ani o cal. Przypomniał sobie. Przypomniał. Sięgnął powoli dłońmi do żeber w obawie, że znów to poczuje, że pękną, a ból pozbawi go przytomności. Był pewien, że boli go każdy skrawek ciała, palił, parzył, piekł. Jakby ból z żeber promieniował wszędzie, ale były już uleczone, owinięte bandażem. Dotknął go opuszkami palców. Co się z nią stało? Pamiętał, to wszystko była prawda. Spojrzał na dziewczynę przed sobą, ale to nie jej szukał.
— Gdzie ona jest? — spytał, rozglądając się wkoło. Patrzył po obcych ludziach, po Laurence'u, Thalii, Rigelu, nie widząc w nich tych, których powinien pamiętać. Kojarzył twarze, ale nie mógł ich jeszcze przypasować do imion, do wydarzeń. Serce zabiło mu w piersi. Musiał ją znaleźć, co jej się stało? Co jej się przytrafiło? Była gdzieś sama? Czy... co gorsza, poświęciła się dla niego? Przeżył. Ten ból był prawdziwy, musiał. Ale co z nią? — Co się z nią stało? — spytał, nie wiedział kogo. — Moja...— kim była? Ukochaną? — dziewczyna...— Zmarszczył brwi. — Rude włosy — A może ciemne? — Piegi...— szepnął niepewnie, cicho. Musiał dowiedzieć się, gdzie była. Czy przeżyła. Wstał z łóżka, patrząc po innych, po brudnych prześcieradłach. Z wielkim trudem, trzymając się z jednej strony pod żebrem zbliżył się do jednego z łóżek.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Dosunął się do ściany, szukając powierzchni, o którą mógłby się oprzeć; zamglony wzrok ślizgał wciąż nieprzytomnie po wnętrzu, wyławiając kolejne szczegóły. Pytania ciążyły na myślach, były kotwicą rzuconą na otwartym morzu, ciągnąc go na samo dno kotłującej się toni; jeszcze przed chwilę dryfował w sennym półśnie, a teraz docierało do niego coraz więcej bodźców - próbował się skupić, zrozumieć położenie, w którym się znalazł, ale nie potrafił się uwolnić od tej jednej wątpliwości.
Czy na pewno się obudził?
Skąd miał wiedzieć, co było prawdą; noga wciąż piekła w miejscu, w którym zatopiły się w niej kły potwora zrodzonego z cieni, ale to mu nie wystarczyło; potrzebował innego poświadczenia, nowego bodźca. Ukłucia bólu. Tam, gdzie skóra cienko rozciągała się na nadgarstku, nad żyłami, uszczypnął się mocno, wbijając paznokcie aż na tkance odbiły się czerwone półksiężyce; czuł to wyraźnie, tak, jakby naprawdę tego doświadczał. Teraz. W rzeczywistości.
Neala, powiedział głos ze snu, a może już jawy; lutnista poderwał się gwałtownie, jego też koszmary ścigały aż do tej izby? Czy zdążył im umknąć, wyszarpać się? Być może; zaraz też wpadł prosto w kojący, przejęty głos rudowłosej. Więc tak miała na imię. Wydawało mu się znane, już je słyszał, tamtej nocy (minionej? Ile czasu upłynęło?).
Miał wrażenie, że obserwuje to wszystko w zniekształceniu; że nadal tkwi na dnie, zadzierając głowę w górę, i tam, na powierzchni, znajdują się wszystkie wspomnienia, część odpowiedzi; blisko, jednocześnie daleko, teraz widzi je niepełne, niekompletne, zdeformowane. Próbuje je do siebie dopasować.
Thalia była obok, oddech wciąż pogrążony miała we śnie, miarowym rytmem mijały kolejne sekundy; zdawała się spokojna, choć nie wiedział, czy spokój ten towarzyszy jej także we wnętrzu. Czy wraz z wybuchem bieli nastała dla niej cisza?
Uszczypnięcie, paznokcie znajdują inne miejsce; wciąż czuje ból, nowy ból, inny, prawdziwy.
Gwałtowny ruch tuż obok, z drugiej strony; ciemnowłosy mężczyzna niemal zrywa się z pościeli, dławiąc się paniką, z trudem zaczerpując kolejny oddech.
- Riley - spokojnie - tu chyba jest już... bezpiecznie - dziwnie brzmi to słowo, obco, jakby nie był pewien, czy potrafi jeszcze odnaleźć się w takim stanie - odczuwać bezpieczeństwo. - Nie, pamiętam tylko biel, i cyrk, znalazłem się w cyrku - wtrącił niepewnie; czy ostatecznie użył świstoklika? Ale jak w takim razie trafiłby tu, i dlaczego... - widziałem tę kobietę, matkę Harry'ego... ona... myślałem, że została... - rozszarpana - że już nie żyje, ale... była tam ze mną, a potem... - potem śniło mu się to wszystko, koszmar nocy letniej przeżył raz jeszcze, choć inaczej; i w końcu znaleźli się tu. Znowu, razem. - Ktoś musi tu zaglądać, dopytamy, jak tu trafiliśmy - gdzie są pozostali, gdzie Rhennard. - Czy... słyszałaś ją jeszcze? - wtrącił cicho, spoglądając w stronę Neali; czy rytuał przeprowadzili tak, jak powinni? Czy powiedziała cokolwiek więcej, czy była tam z nimi do samego końca? I gdzie jest teraz?
Gdzie ona jest?, pada gdzieś obok; przenosi wzrok na chłopaka, który o to pyta, ten jednak zdaje się mieć na myśli kogoś innego.
- O nią też możemy zapytać, jak miała na imię? - rude włosy i piegi; mimowolnie ponownie krzyżuje spojrzenie z Nealą - to przecież nie jej szukał, ale jeśli nie jej, kogo innego? Czy w drodze do chaty rozdzielili się z kimś? Wie, o kim on mówił?
Opiera się ręką o zgięte prawe kolano, by to je obciążyć, gdy dźwiga się do pionu, chcąc podejść bliżej chwiejącego się lekko chłopaka, który z trudem zrobił kilka kroków, trzymając się za żebro w miejscu, gdzie... Pamięta - brudną krew, rozszarpaną koszulę i pomazane szkarłatem kości, które przebiły się przez ciało.
Znalazł się obok, samemu lekko kulejąc na lewą nogę, to jednak nie przeszkadzało mu w skróceniu dystansu, w gotowości do zaasekurowania, gdyby było to konieczne.
- Poszukam kogoś i zapytam o nią, dobrze? - powinien się położyć, dojść do siebie, lecz gnany niepokojem o tę, którą kochał, zdawał się być całkiem zaślepiony jednym tylko pragnieniem - by odnaleźć swą dziewczynę.
Czy na pewno się obudził?
Skąd miał wiedzieć, co było prawdą; noga wciąż piekła w miejscu, w którym zatopiły się w niej kły potwora zrodzonego z cieni, ale to mu nie wystarczyło; potrzebował innego poświadczenia, nowego bodźca. Ukłucia bólu. Tam, gdzie skóra cienko rozciągała się na nadgarstku, nad żyłami, uszczypnął się mocno, wbijając paznokcie aż na tkance odbiły się czerwone półksiężyce; czuł to wyraźnie, tak, jakby naprawdę tego doświadczał. Teraz. W rzeczywistości.
Neala, powiedział głos ze snu, a może już jawy; lutnista poderwał się gwałtownie, jego też koszmary ścigały aż do tej izby? Czy zdążył im umknąć, wyszarpać się? Być może; zaraz też wpadł prosto w kojący, przejęty głos rudowłosej. Więc tak miała na imię. Wydawało mu się znane, już je słyszał, tamtej nocy (minionej? Ile czasu upłynęło?).
Miał wrażenie, że obserwuje to wszystko w zniekształceniu; że nadal tkwi na dnie, zadzierając głowę w górę, i tam, na powierzchni, znajdują się wszystkie wspomnienia, część odpowiedzi; blisko, jednocześnie daleko, teraz widzi je niepełne, niekompletne, zdeformowane. Próbuje je do siebie dopasować.
Thalia była obok, oddech wciąż pogrążony miała we śnie, miarowym rytmem mijały kolejne sekundy; zdawała się spokojna, choć nie wiedział, czy spokój ten towarzyszy jej także we wnętrzu. Czy wraz z wybuchem bieli nastała dla niej cisza?
Uszczypnięcie, paznokcie znajdują inne miejsce; wciąż czuje ból, nowy ból, inny, prawdziwy.
Gwałtowny ruch tuż obok, z drugiej strony; ciemnowłosy mężczyzna niemal zrywa się z pościeli, dławiąc się paniką, z trudem zaczerpując kolejny oddech.
- Riley - spokojnie - tu chyba jest już... bezpiecznie - dziwnie brzmi to słowo, obco, jakby nie był pewien, czy potrafi jeszcze odnaleźć się w takim stanie - odczuwać bezpieczeństwo. - Nie, pamiętam tylko biel, i cyrk, znalazłem się w cyrku - wtrącił niepewnie; czy ostatecznie użył świstoklika? Ale jak w takim razie trafiłby tu, i dlaczego... - widziałem tę kobietę, matkę Harry'ego... ona... myślałem, że została... - rozszarpana - że już nie żyje, ale... była tam ze mną, a potem... - potem śniło mu się to wszystko, koszmar nocy letniej przeżył raz jeszcze, choć inaczej; i w końcu znaleźli się tu. Znowu, razem. - Ktoś musi tu zaglądać, dopytamy, jak tu trafiliśmy - gdzie są pozostali, gdzie Rhennard. - Czy... słyszałaś ją jeszcze? - wtrącił cicho, spoglądając w stronę Neali; czy rytuał przeprowadzili tak, jak powinni? Czy powiedziała cokolwiek więcej, czy była tam z nimi do samego końca? I gdzie jest teraz?
Gdzie ona jest?, pada gdzieś obok; przenosi wzrok na chłopaka, który o to pyta, ten jednak zdaje się mieć na myśli kogoś innego.
- O nią też możemy zapytać, jak miała na imię? - rude włosy i piegi; mimowolnie ponownie krzyżuje spojrzenie z Nealą - to przecież nie jej szukał, ale jeśli nie jej, kogo innego? Czy w drodze do chaty rozdzielili się z kimś? Wie, o kim on mówił?
Opiera się ręką o zgięte prawe kolano, by to je obciążyć, gdy dźwiga się do pionu, chcąc podejść bliżej chwiejącego się lekko chłopaka, który z trudem zrobił kilka kroków, trzymając się za żebro w miejscu, gdzie... Pamięta - brudną krew, rozszarpaną koszulę i pomazane szkarłatem kości, które przebiły się przez ciało.
Znalazł się obok, samemu lekko kulejąc na lewą nogę, to jednak nie przeszkadzało mu w skróceniu dystansu, w gotowości do zaasekurowania, gdyby było to konieczne.
- Poszukam kogoś i zapytam o nią, dobrze? - powinien się położyć, dojść do siebie, lecz gnany niepokojem o tę, którą kochał, zdawał się być całkiem zaślepiony jednym tylko pragnieniem - by odnaleźć swą dziewczynę.
gwiazdy były nisko jak gołębie
ludzie smutni nachylali twarz
i szukali gwiazd prawdziwych w głębi
z tym uśmiechem, który chyba znasz
Byłam zmęczona, trochę obolała, ale tak naprawdę, nie odniosłam tak poważnych ran jak James czy inni - wiedziałam, że miała dużo szczęścia. A może, choć zawsze zdawał się myśleć o sobie w kategoriach jego przeciwieństwa, tej nocy on nim był dla mnie. Zadbał o mnie, pilnował, bronił nawet przed upadkiem, rany kierując w swoją stronę. Więc jak mogłam nie ruszyć w jego stronę zwabiona własnym imieniem, kiedy tylko zakwitło obok. Przemknęłam, opadając obok, niepewna jeszcze tego, czy to wszystko naprawdę się stało, a nie było jedynie nieciekawym snem. Odchyliłam się, patrząc na niego z powątpiewaniem, kiedy wypowiedział te same słowa co ja, niepasujące nigdzie, a później krótkie potwierdzenie. Było z nim okej? Tak? O to chodziło? Ale coś zdawało się nie takie. Odciągnęłam od niego tęczówki, jeszcze wrzucona we wszystko wcześniej, jeszcze nie mająca chwili na zrozumienie własnych odczuć, myśli, tego, co czaiło się gdzieś głębiej. Inny głos odezwał się za nami. Spojrzałam na jego właściciela. Otwierając usta, ale zanim zdążyłam drugi z mężczyzn się odezwał. Ale… właśnie. To było dość istotne pytanie. Rozejrzałam się wokół marszcząc brwi. Jak się tutaj znaleźliśmy? Ostatnie, co przychodziło mi na pamięć to to, jak się topiłam, jak przechylało się coś, co mnie więziło, jak przy ostatnim podrygu świadomości widziałam Brenyn.
Brenyn? Brenyn?! Krzyknęłam w myślach, ale odpowiedziała mi jedynie cisza. Przymknęłam oczy biorąc wdech. Coś niewygodnego zakręciło mi się wokół serca. Znałam to uczucie, ale nie mogłam jeszcze go nazwać. Jeszcze oszołomiona, przytłumiona, zmęczona, nie szukałam słowa, ale czułam je dokładnie. Zmarszczyłam brwi. Brenyn naprawdę była, czy tylko ją sobie wymyśliłam? Miałam dużą wyobraźnie, byłabym w stanie? Może nadal jeszcze śniłam dziwny, wielowarstwowy sen. Uniosłam rękę odwracając ją w swoją stronę, patrząc na rozciącie. Unosząc rękę obleczoną wstążką przesunęłam palcami po ranie. Leciutko, ostrożnie. Marszcząc brwi.
Coś takiego nie mogło się wydarzyć przecież. Zjawy mówiące tylko do mnie, moje własne mary, drzewa, które porozumiewały się przez ptaków śpiew. Drzewa o woli własnej nie istniały przecież. Rozejrzałam się wokół. Zamrugałam kilka razy bo spojrzenie Jamesa było dziwne - inne. Zaraz, chwila, co? Gdzie jest kto? Brenyn? Co się z nią stało? Domyślałam się, widziałam.
- Brenyn odeszła. - odpowiedziałam mu od razu, a moja broda zadrżała lekko. - Chyba. - pewności nie miałam całej. Ale czy właściwie w ogóle kiedyś była naprawdę. To musiał być sen jednak - bo słowa, które wypowiedział mężczyzna, te o cyrku zmusiły mnie, żebym przestała lustrować zagubioną twarz Jamesa i spojrzała na niego. - Nie było żadnego cyrku, tylko woda. Ciemność i woda. - orzekłam więc, choć coraz bardziej byłam pewna, że to był sen. Podniosłam się odwracając w jego stronę, marszcząc brwi. Na pytanie skierowane w moją stronę pokręciłam przecząco głową. - Ostatni raz słyszałam ją przed wrzuceniem amuletu, powiedziała, żebym nie dała mu się zwieść. Jestem Neala, a panowie? - to wszystko było nieralne, bo jak ognisko i amulet i piosenka, miały wyczyścić świat z cieni. Może one wcale nie były realne w ogóle? Musiałam się obudzić. Zaczynałam mieć pewność coraz większą, że to tylko sen. Uniosłam obie ręce, uszczypnąć się i obudzić. Podnoszący się z łóżka James sprawił, że drgnęłam. Nadal stałam zwrócona w stronę, który mówił o cyrku. Odwróciłam spojrzenie w kierunku Jima. Zmarszczyłam brwi.
- Eve? - zapytałam niepewnie, bo raz, że była jego żoną - nie dziewczyną. A dwa, czemu teraz o nią pytał. Chociaż może, to nic dziwnego jak się żone ma. Ale kolejne słowa sprawiły, że zamarłam gubiąc się kompletnie. Może te słowa wcale nie szły ze sobą. Może wypuszczał z siebie słowa jak popadnie. Bo one nie miały sensu przecież. No i… nie mówił na pewno o mnie. Na pewno. Na pewno? I to jedno słowo sprawiło, że stałam tak patrząc na niego nie rozumiejąc kompletnie niczego. To musiał być jakiś sen. W końcu jakiś impuls mnie ruszył. Uniosłam rękę i się uszczypnęłam. Poczułam ukłucie bólu. Zamknęłam oczy, ale jak je otworzyłam, to nic się nie zmieniło. No dalej, Neala, budź się. Zachęciłam się w myślach, ale Jim już gdzieś szedł. A to, było jakoś ważniejsze niż budzenie się. Więc skoczyłam przed niego.
- Jimmy. - zaczęłam, unosząc spojrzenie. - Nie przemęczaj się, te rany… one… co się dzieje? O kim ty mówisz? Byliśmy sami, chroniłeś mnie. - zapytałam go, wyjaśniłam w skrócie kompletnie nic nie rozumiejąc. Gubiąc się. To wszystko wydawało się tak irracjonalne, że niemożliwe prawie, ale jednocześnie uszypnięcie nie obudziło mnie. Może to jednak nie budziło ze snu, ani nie świadczyło o realności niczego? Niepokój zaczął legnąć się w moim środku.
Brenyn? Brenyn?! Krzyknęłam w myślach, ale odpowiedziała mi jedynie cisza. Przymknęłam oczy biorąc wdech. Coś niewygodnego zakręciło mi się wokół serca. Znałam to uczucie, ale nie mogłam jeszcze go nazwać. Jeszcze oszołomiona, przytłumiona, zmęczona, nie szukałam słowa, ale czułam je dokładnie. Zmarszczyłam brwi. Brenyn naprawdę była, czy tylko ją sobie wymyśliłam? Miałam dużą wyobraźnie, byłabym w stanie? Może nadal jeszcze śniłam dziwny, wielowarstwowy sen. Uniosłam rękę odwracając ją w swoją stronę, patrząc na rozciącie. Unosząc rękę obleczoną wstążką przesunęłam palcami po ranie. Leciutko, ostrożnie. Marszcząc brwi.
Coś takiego nie mogło się wydarzyć przecież. Zjawy mówiące tylko do mnie, moje własne mary, drzewa, które porozumiewały się przez ptaków śpiew. Drzewa o woli własnej nie istniały przecież. Rozejrzałam się wokół. Zamrugałam kilka razy bo spojrzenie Jamesa było dziwne - inne. Zaraz, chwila, co? Gdzie jest kto? Brenyn? Co się z nią stało? Domyślałam się, widziałam.
- Brenyn odeszła. - odpowiedziałam mu od razu, a moja broda zadrżała lekko. - Chyba. - pewności nie miałam całej. Ale czy właściwie w ogóle kiedyś była naprawdę. To musiał być sen jednak - bo słowa, które wypowiedział mężczyzna, te o cyrku zmusiły mnie, żebym przestała lustrować zagubioną twarz Jamesa i spojrzała na niego. - Nie było żadnego cyrku, tylko woda. Ciemność i woda. - orzekłam więc, choć coraz bardziej byłam pewna, że to był sen. Podniosłam się odwracając w jego stronę, marszcząc brwi. Na pytanie skierowane w moją stronę pokręciłam przecząco głową. - Ostatni raz słyszałam ją przed wrzuceniem amuletu, powiedziała, żebym nie dała mu się zwieść. Jestem Neala, a panowie? - to wszystko było nieralne, bo jak ognisko i amulet i piosenka, miały wyczyścić świat z cieni. Może one wcale nie były realne w ogóle? Musiałam się obudzić. Zaczynałam mieć pewność coraz większą, że to tylko sen. Uniosłam obie ręce, uszczypnąć się i obudzić. Podnoszący się z łóżka James sprawił, że drgnęłam. Nadal stałam zwrócona w stronę, który mówił o cyrku. Odwróciłam spojrzenie w kierunku Jima. Zmarszczyłam brwi.
- Eve? - zapytałam niepewnie, bo raz, że była jego żoną - nie dziewczyną. A dwa, czemu teraz o nią pytał. Chociaż może, to nic dziwnego jak się żone ma. Ale kolejne słowa sprawiły, że zamarłam gubiąc się kompletnie. Może te słowa wcale nie szły ze sobą. Może wypuszczał z siebie słowa jak popadnie. Bo one nie miały sensu przecież. No i… nie mówił na pewno o mnie. Na pewno. Na pewno? I to jedno słowo sprawiło, że stałam tak patrząc na niego nie rozumiejąc kompletnie niczego. To musiał być jakiś sen. W końcu jakiś impuls mnie ruszył. Uniosłam rękę i się uszczypnęłam. Poczułam ukłucie bólu. Zamknęłam oczy, ale jak je otworzyłam, to nic się nie zmieniło. No dalej, Neala, budź się. Zachęciłam się w myślach, ale Jim już gdzieś szedł. A to, było jakoś ważniejsze niż budzenie się. Więc skoczyłam przed niego.
- Jimmy. - zaczęłam, unosząc spojrzenie. - Nie przemęczaj się, te rany… one… co się dzieje? O kim ty mówisz? Byliśmy sami, chroniłeś mnie. - zapytałam go, wyjaśniłam w skrócie kompletnie nic nie rozumiejąc. Gubiąc się. To wszystko wydawało się tak irracjonalne, że niemożliwe prawie, ale jednocześnie uszypnięcie nie obudziło mnie. Może to jednak nie budziło ze snu, ani nie świadczyło o realności niczego? Niepokój zaczął legnąć się w moim środku.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
-W moim przypadku nie było nic. Najpierw światło… a później pustka - odpowiedział cicho, wpatrując się w opatrunki na swojej piersi i ramieniu. Nie miał pojęcia, czy tajemnicze symbole rzeczywiście wypaliły się na jego ciele, czy był to również jeden z elementów koszmaru. Bał się tego sprawdzać, chociaż skóra piekła go jak diabli. Na szczęście był to problem przyszłego Rigela.
-Kiedyś czytałem, że tuż przed śmiercią umysł człowieka odtwarza najróżniejsze obrazy z jego życia. Chwile, które najbardziej zapadły w pamięć, emocje, symbole. - Jego umysł prawdopodobnie próbował oszczędzić mu cierpienia, które od tak dawna mu towarzyszyło. Nie było w nim miejsca na zapach domu, czy widok uśmiechniętych przyjaciółek. - Kto wie, jaka jest prawda i czego rzeczywiście doświadczyliśmy? Może było to pokłosie rytuału? A może faktycznie każde z nas znalazło się gdzieś tam przy samej granicy, widząc również inne dusze?
Wzruszył ramionami, po czym spojrzał na rudowłosą.
-Myślisz, że niszcząc amulet, udało nam się ją też uwolnić? Czy nie odeszła w spokoju, tylko została... odesłana? - O ile na początku był sceptyczny co do tego, czy dziewczyna faktycznie słyszała słowa mitycznej Brenyn, tak ostatecznie się do tego przekonał. Stare duchy potrafią czynić potężną magię, a jak był on dodatkowo pod wpływem jakiegoś prastarego zaklęcia to możliwe, iż był w stanie robić rzeczy, niedostępne dla tych zwyczajnych. - Cały czas zastanawiam się, co było w tej księdze i co by się stało, gdybyśmy zrobili to inaczej.
Zanim odpowiedział na pytanie nastolatki, najpierw ostrożnie zerknął na Jamesa. Znali się, jednak ten wydawał się trochę rozkojarzony - dla niego powrót do rzeczywistości również musiał być niesamowicie trudny. Cóż, jeśli już zaczął tę maskaradę, to musiał ją kontynuować dla własnego bezpieczeństwa. Był przecież zbyt słaby, by się bronić.
-Riley. Bardzo mi miło, Panienko - odparł z przyjacielskim uśmiechem, po czym od razu wewnętrznie zbeształ się za te słowa. Normalni ludzie tak się nie zachowują! Unikają tych wszystkich fikuśnych formułek, a jeszcze mają zupełnie inny akcent. Black wielokrotnie próbował go naśladować, ale nie wychodziło mu to w sposób, jaki by go satysfakcjonował. Chociaż, tu musiał przyznać, był on lepszy niż przed rokiem.
Mężczyzna już chciał zadać kolejne pytanie, kiedy James wyprzedził go ze swoimi. Nie miał pojęcia, o kogo pytał, nie mógł mu pomóc w żaden sposób, ponieważ sam nie pamiętał sporej części wydarzeń tego przeklętego wieczoru. To, co utkwiło w jego pamięci to ból oraz odurzający zapach krwi.
-To dobry pomysł. Może uda się znaleźć miejscowych uzdrowicieli i porozmawiać? Jeśli my tu jesteśmy, to może i inni poszkodowani z łap… tych istot również tu są? - Black w duchu liczył, że nikt nie ucierpiał z jego winy… Nikt nie stał się potworem, takim jak on.
-Kiedyś czytałem, że tuż przed śmiercią umysł człowieka odtwarza najróżniejsze obrazy z jego życia. Chwile, które najbardziej zapadły w pamięć, emocje, symbole. - Jego umysł prawdopodobnie próbował oszczędzić mu cierpienia, które od tak dawna mu towarzyszyło. Nie było w nim miejsca na zapach domu, czy widok uśmiechniętych przyjaciółek. - Kto wie, jaka jest prawda i czego rzeczywiście doświadczyliśmy? Może było to pokłosie rytuału? A może faktycznie każde z nas znalazło się gdzieś tam przy samej granicy, widząc również inne dusze?
Wzruszył ramionami, po czym spojrzał na rudowłosą.
-Myślisz, że niszcząc amulet, udało nam się ją też uwolnić? Czy nie odeszła w spokoju, tylko została... odesłana? - O ile na początku był sceptyczny co do tego, czy dziewczyna faktycznie słyszała słowa mitycznej Brenyn, tak ostatecznie się do tego przekonał. Stare duchy potrafią czynić potężną magię, a jak był on dodatkowo pod wpływem jakiegoś prastarego zaklęcia to możliwe, iż był w stanie robić rzeczy, niedostępne dla tych zwyczajnych. - Cały czas zastanawiam się, co było w tej księdze i co by się stało, gdybyśmy zrobili to inaczej.
Zanim odpowiedział na pytanie nastolatki, najpierw ostrożnie zerknął na Jamesa. Znali się, jednak ten wydawał się trochę rozkojarzony - dla niego powrót do rzeczywistości również musiał być niesamowicie trudny. Cóż, jeśli już zaczął tę maskaradę, to musiał ją kontynuować dla własnego bezpieczeństwa. Był przecież zbyt słaby, by się bronić.
-Riley. Bardzo mi miło, Panienko - odparł z przyjacielskim uśmiechem, po czym od razu wewnętrznie zbeształ się za te słowa. Normalni ludzie tak się nie zachowują! Unikają tych wszystkich fikuśnych formułek, a jeszcze mają zupełnie inny akcent. Black wielokrotnie próbował go naśladować, ale nie wychodziło mu to w sposób, jaki by go satysfakcjonował. Chociaż, tu musiał przyznać, był on lepszy niż przed rokiem.
Mężczyzna już chciał zadać kolejne pytanie, kiedy James wyprzedził go ze swoimi. Nie miał pojęcia, o kogo pytał, nie mógł mu pomóc w żaden sposób, ponieważ sam nie pamiętał sporej części wydarzeń tego przeklętego wieczoru. To, co utkwiło w jego pamięci to ból oraz odurzający zapach krwi.
-To dobry pomysł. Może uda się znaleźć miejscowych uzdrowicieli i porozmawiać? Jeśli my tu jesteśmy, to może i inni poszkodowani z łap… tych istot również tu są? - Black w duchu liczył, że nikt nie ucierpiał z jego winy… Nikt nie stał się potworem, takim jak on.
HOW MUCH CAN YOU TAKE BEFORE YOU SNAP?
Rigel Black
Zawód : Stażysta w Departamencie Tajemnic, naukowiec
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wszystko to co mam, to ta nadzieja, że życie mnie poskleja
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Wszystko się mieszało, wszystko popadało. Coś przepadło, coś zniknęło. Coś wyrwało mu serce z piersi i włożyło je tam z powrotem, ale jakby obce, zupełnie nie jego. Czy umarł i odżył na nowo? Czy rozszarpały go cieniste bestie, czy zabrały też jego ukochaną? Wiedział kim była, a potem już nie wiedział nic. Ani jak wyglądała, ani jak się nazywała. Zmieszana ze snem jawa wciąż nie dawała jasnych odpowiedzi. Nie dawało mu tez to, co słyszał kątem ucha, pogrążony w dziwnej burzy, chaosie myśli. Zawładnął nim potworny strach, zagubienie. Co się stało, gdzie był? Szpitalne łóżka, zaleczone rany. Coś świtało, ale zaraz potem uzmysławiało mu, że nie miało najmniejszego sensu.
— Ja... — Jak miała na imię? Obrócił głowę w stronę mężczyzny, który zaproponował, że o nią zapyta, pokiwał głową, ale zaraz potem coś ścisnęło go w żołądku. Krew odpłynęła mu z twarzy, zaschło w gardle. — Nie pamiętam. Nie pamiętam. Nie pamiętam! — dodał głośniej, z desperacją, strachem. Wplótł dłonie we włosy, zacisnął palce, gorączkowo rozglądając się wokół. — Co? — spytał głucho, spoglądając na Nealę, wypuszczając ciemne loki spomiędzy palców. — Nie... Nie... — Pokręcił głową, odwracając się w stronę mężczyzny. — Miała ciemne włosy — odpowiedział z pewnością. — Ciemne włosy i piegi. Ocknąłem się na ziemi. Była przy mnie. Powiedziała, że musimy uciekać, ale nie zdążyłem. Nie zdążyliśmy. Coś wyrosło z ziemi, oplotło się wokół mnie. Nie mogłem się ruszyć — mówił gorączkowo, dotykając palcami skroni. Obraz był prawdziwy, był jak żywy. Jakby to wydarzyło się dopiero co. — Potem były cienie. Okropne, upiorne. Musiały ją zabrać. Musiały. Ale gdzieś tu jest. Musi gdzieś tu być — rozejrzał się, czując jak serce bije mu prędko w klatce piersiowej. Strach nim zawładnął, panika. Zupełnie jak wtedy, w Tower. Jak w Tower. Miał brata. Thomasa. I Marcela. Gdzie był Marcel? Thomas był jakby bez znaczenia.
— Oszalałem? — spytał głucho, spoglądając szeroko otwartymi czami na mężczyznę. Tak czuł. Tak mu się zdawało. Pogubił się — w życiu, w uczuciach, w codzienności. Zgubił się nawet teraz, dosłownie. Gdzie był? Byli? Spojrzał potem na Weasleyównę, gdy docierały do niego te słowa. Własne słowa. Przecież to nie ona objawiła mu się we wspomnieniach. A jak miała na imię? Miała rude czy ciemne włosy? — Oszalałem — szepnął, a łzy zalśniły mu w oczach.
Rozejrzał się dookoła, szukając znajomych twarzy, czegoś, co zakorzeni go w rzeczywistości. — Nie było cię tu... — szepnął do Neali, rozglądając się po łóżkach. To był sen? Czy to wciąż był sen?
Jego wzrok zatrzymał się dopiero na młodym lordzie, który wyglądał tak inaczej. Czy to był on? To musiał być on, ale dlaczego przypominał kogoś innego?
— Nie nazywasz się Riley. Masz na imię Rigel. Rigel Black. — Nie odrywał od niego spojrzenia. Ale po jakiego gumochłona sam Black miałby tu być? Niepewność zatańczyła przed nim pod postacią poobijanego chłopaczka. — Co ty tu robisz?
— Ja... — Jak miała na imię? Obrócił głowę w stronę mężczyzny, który zaproponował, że o nią zapyta, pokiwał głową, ale zaraz potem coś ścisnęło go w żołądku. Krew odpłynęła mu z twarzy, zaschło w gardle. — Nie pamiętam. Nie pamiętam. Nie pamiętam! — dodał głośniej, z desperacją, strachem. Wplótł dłonie we włosy, zacisnął palce, gorączkowo rozglądając się wokół. — Co? — spytał głucho, spoglądając na Nealę, wypuszczając ciemne loki spomiędzy palców. — Nie... Nie... — Pokręcił głową, odwracając się w stronę mężczyzny. — Miała ciemne włosy — odpowiedział z pewnością. — Ciemne włosy i piegi. Ocknąłem się na ziemi. Była przy mnie. Powiedziała, że musimy uciekać, ale nie zdążyłem. Nie zdążyliśmy. Coś wyrosło z ziemi, oplotło się wokół mnie. Nie mogłem się ruszyć — mówił gorączkowo, dotykając palcami skroni. Obraz był prawdziwy, był jak żywy. Jakby to wydarzyło się dopiero co. — Potem były cienie. Okropne, upiorne. Musiały ją zabrać. Musiały. Ale gdzieś tu jest. Musi gdzieś tu być — rozejrzał się, czując jak serce bije mu prędko w klatce piersiowej. Strach nim zawładnął, panika. Zupełnie jak wtedy, w Tower. Jak w Tower. Miał brata. Thomasa. I Marcela. Gdzie był Marcel? Thomas był jakby bez znaczenia.
— Oszalałem? — spytał głucho, spoglądając szeroko otwartymi czami na mężczyznę. Tak czuł. Tak mu się zdawało. Pogubił się — w życiu, w uczuciach, w codzienności. Zgubił się nawet teraz, dosłownie. Gdzie był? Byli? Spojrzał potem na Weasleyównę, gdy docierały do niego te słowa. Własne słowa. Przecież to nie ona objawiła mu się we wspomnieniach. A jak miała na imię? Miała rude czy ciemne włosy? — Oszalałem — szepnął, a łzy zalśniły mu w oczach.
Rozejrzał się dookoła, szukając znajomych twarzy, czegoś, co zakorzeni go w rzeczywistości. — Nie było cię tu... — szepnął do Neali, rozglądając się po łóżkach. To był sen? Czy to wciąż był sen?
Jego wzrok zatrzymał się dopiero na młodym lordzie, który wyglądał tak inaczej. Czy to był on? To musiał być on, ale dlaczego przypominał kogoś innego?
— Nie nazywasz się Riley. Masz na imię Rigel. Rigel Black. — Nie odrywał od niego spojrzenia. Ale po jakiego gumochłona sam Black miałby tu być? Niepewność zatańczyła przed nim pod postacią poobijanego chłopaczka. — Co ty tu robisz?
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
To były różne przypadki? Jakoś gubiłam się w tym trochę. W sensie. Myślałam, że każdy w tym samym miejscu był. Ale jak ten jeden z panów mówił wątpić zaczęłam. Chociaż u mnie… u mnie też pustka była tyle że wodą cała wypełniona. Zmarszczyłam lekko brwi. No topienie się to z pewnością nie było coś, co w życiu wcześniej przeżyłam - a topienia nie zapomniałabym przecież. Spojrzałam na Jamesa, a potem na drugiego z jegomości wzrok przeniosłam wracając nim do tego, który mówił. Zmarszczyłam je dalej - te brwi, więc drgnęłam kiedy do mnie się zwrócił marszcząc je bardziej jeszcze.
- Myślę, że możliwość opuszczenia tego miejsca była jednocześnie spokojem którego poszukiwała. - odpowiedziałam nie przestając marszczyć brwi. Pamiętałam przecież jak ostatkiem świadomości zarejestrowałam jej uśmiech. Nie czułam jej obecność już w ogóle. - Na niczym nie zależało jej bardziej, niż na naprawieniu błędu, który popełniła przed lata i uwolnieniu tych, którzy blisko byli jej serca. - dodałam z pewnością.
- Nad przeszłością i tym co się nie stało rozważać co nie ma. Nikt siły nie posiada by przeszłość zmieniać. A ta księga złem była przesiąknięta. Nie warto nią sobie głowy zawracać. - orzekłam z pewnością mrużąc odrobinę oczy. Ciemna to była magia, zrozumiałam to szybko. Zła, dreszcz przeszedł mi przez plecy na myśl o tym, jak blisko byłam złamania przysięgi, którą złożyłam wygięłam usta niezadowolona z siebie samej. Uniosłam lekko brwi na tą panienkę całą. Ale skinęłam krótko głową dygając do tego lekko.
Nagła gwałtowna odpowiedź Jamesa zwróciła całą moją uwagę w jego stronę. O kim mówił. Nie o Eve, o mnie na pewno też nie. Ale ona jak miała na imię. Zmarszczyłam brwi zastanawiając się, ciemne włosy, piegi. Obraz pojawił mi się przed oczami jakiś, ale… znajomo nieznajomy. Nie… pokręciłam głową. Podeszłam bliżej, szybciej, żeby znaleźć się obok. Ale każde kolejne słowa które wypowiadał sprawiały, że moje oczy rozszerzały się trochę. O czym on mówił? Z początku myślałam, że może o czymś, co stało się kiedyś, wcześniej, zanim w ogóle poznać dane mi go było. Ale to o oplataniu brzmiało jak drzewa z którymi spotkaliśmy się wcześniej. Co się dzieje James? Zdawało się pytać moje spojrzenie. Cienie też były tu. Prawda? Więc…
Uniosłam rękę, łapiąc za tą jego, którą trzymał przy skroni. Ostrożnie, powoli. Rękę, która przeszła wiele. Rękę, która dodawała mi otuchy kiedy ciemność zebrała się nad naszymi głowami. Teraz była moja kolej.
Oszalałem. Rozchyliłam lekko wargi, zamierając. Słowa uciekły mi z głowy. Na krótką chwilę, może dwa dudniące bicia serca. Ale kiedy powtórzył, kiedy spojrzał na mnie w moich oczach pojawiły się łzy.
- Popatrz… - zaczęłam, unosząc już ręce ku górze, ale kolejne słowa sprawiły że zamarłam. Skamieniałam. Jedna z łez mi uciekła. Ale uniosłam rękę ścierając ją z policzka. Spazmatycznie nabrałam powietrza biorąc wdech. Ciało machinalne zapragnęło się cofnąć ale umysł zatrzymał je w miejscu więc zafalowałam jedynie. Nie było? Nie było. Pokręciłam głową, zaczynając być złą i przerażoną jednocześnie. Dłonie same mi pomknęły. Jedna uniosła się, żeby złapać go za brodę i zatrzymać głowę. Druga obleczona nadal w ubrudzoną, czerwoną wstążkę rozwinięta znalazła się przed jego twarzą skierowaną wewnętrzną stroną. Czerwona, różowa blizna, ledwie zaleczona rana była widoczna doskonale. Opuściła ją zaraz nie puszczając jego podbródka. Broda mi drżała.
- Weź wdech, Jimmy. Głęboki, dobrze? - popatrz na mnie, zostaw na chwilę te łóżka. W zdenerwowaniu myśli uciekały, mogły się plątać, nie być takie jakie były naprawdę. - Posłuchaj… nie wiem, co się dzieje dobrze? - zapytałam, pani Dorothea mówiła, żeby nie kłamać o stanie sytuacji. Ale starać się mówić spokojnie i uprzejmie, dodając wiary, że będzie dobrze. - Musisz się uspokoić, bo wszystko co mówisz, jest pourywane. Też myślałam, że śniłam to wszystko. To było nierealne. - pokręciłam krótko głową zatrzymując swój słowotok. - Znajdziemy rozwiązanie. Razem. Jak zawsze. - warga mi zadrżała. Nie potrafiłam wyrzucić z głowy tego, co powiedział. To razem, też było nad wyrost. Byłam zła też, ża to co zrobił jak biegliśmy na chatę. Ale teraz… teraz to nie miało znaczenia. Serce ściskało mi się, kiedy słuchałam wypowiadanych słów, kiedy szukał dziewczyny… nieznajomej? Nieznajomej? Naprawdę? Czy to nie była… zmarszczyłam brwi. Dannie? Nie… znałam? Nikogo takiego.
Z tego stanu wyrwały mnie dopiero jego kolejne słowa. Drgnęłam obracając głowę spoglądając z zaskoczeniem na mężczyznę, mimowolnie tym razem cofając się dalej. Chowając, za Jamesa. Odruchowo, naturalnie prawie wręcz naturalnie wyczuwając - czy słysząc raczej ton jego głosu.
- Black…? - powtórzyłam po nim, rozszerzając oczy w zdumieniu. Jedna z rąk uniosła się, zaczepiając o jego koszulę.
- Myślę, że możliwość opuszczenia tego miejsca była jednocześnie spokojem którego poszukiwała. - odpowiedziałam nie przestając marszczyć brwi. Pamiętałam przecież jak ostatkiem świadomości zarejestrowałam jej uśmiech. Nie czułam jej obecność już w ogóle. - Na niczym nie zależało jej bardziej, niż na naprawieniu błędu, który popełniła przed lata i uwolnieniu tych, którzy blisko byli jej serca. - dodałam z pewnością.
- Nad przeszłością i tym co się nie stało rozważać co nie ma. Nikt siły nie posiada by przeszłość zmieniać. A ta księga złem była przesiąknięta. Nie warto nią sobie głowy zawracać. - orzekłam z pewnością mrużąc odrobinę oczy. Ciemna to była magia, zrozumiałam to szybko. Zła, dreszcz przeszedł mi przez plecy na myśl o tym, jak blisko byłam złamania przysięgi, którą złożyłam wygięłam usta niezadowolona z siebie samej. Uniosłam lekko brwi na tą panienkę całą. Ale skinęłam krótko głową dygając do tego lekko.
Nagła gwałtowna odpowiedź Jamesa zwróciła całą moją uwagę w jego stronę. O kim mówił. Nie o Eve, o mnie na pewno też nie. Ale ona jak miała na imię. Zmarszczyłam brwi zastanawiając się, ciemne włosy, piegi. Obraz pojawił mi się przed oczami jakiś, ale… znajomo nieznajomy. Nie… pokręciłam głową. Podeszłam bliżej, szybciej, żeby znaleźć się obok. Ale każde kolejne słowa które wypowiadał sprawiały, że moje oczy rozszerzały się trochę. O czym on mówił? Z początku myślałam, że może o czymś, co stało się kiedyś, wcześniej, zanim w ogóle poznać dane mi go było. Ale to o oplataniu brzmiało jak drzewa z którymi spotkaliśmy się wcześniej. Co się dzieje James? Zdawało się pytać moje spojrzenie. Cienie też były tu. Prawda? Więc…
Uniosłam rękę, łapiąc za tą jego, którą trzymał przy skroni. Ostrożnie, powoli. Rękę, która przeszła wiele. Rękę, która dodawała mi otuchy kiedy ciemność zebrała się nad naszymi głowami. Teraz była moja kolej.
Oszalałem. Rozchyliłam lekko wargi, zamierając. Słowa uciekły mi z głowy. Na krótką chwilę, może dwa dudniące bicia serca. Ale kiedy powtórzył, kiedy spojrzał na mnie w moich oczach pojawiły się łzy.
- Popatrz… - zaczęłam, unosząc już ręce ku górze, ale kolejne słowa sprawiły że zamarłam. Skamieniałam. Jedna z łez mi uciekła. Ale uniosłam rękę ścierając ją z policzka. Spazmatycznie nabrałam powietrza biorąc wdech. Ciało machinalne zapragnęło się cofnąć ale umysł zatrzymał je w miejscu więc zafalowałam jedynie. Nie było? Nie było. Pokręciłam głową, zaczynając być złą i przerażoną jednocześnie. Dłonie same mi pomknęły. Jedna uniosła się, żeby złapać go za brodę i zatrzymać głowę. Druga obleczona nadal w ubrudzoną, czerwoną wstążkę rozwinięta znalazła się przed jego twarzą skierowaną wewnętrzną stroną. Czerwona, różowa blizna, ledwie zaleczona rana była widoczna doskonale. Opuściła ją zaraz nie puszczając jego podbródka. Broda mi drżała.
- Weź wdech, Jimmy. Głęboki, dobrze? - popatrz na mnie, zostaw na chwilę te łóżka. W zdenerwowaniu myśli uciekały, mogły się plątać, nie być takie jakie były naprawdę. - Posłuchaj… nie wiem, co się dzieje dobrze? - zapytałam, pani Dorothea mówiła, żeby nie kłamać o stanie sytuacji. Ale starać się mówić spokojnie i uprzejmie, dodając wiary, że będzie dobrze. - Musisz się uspokoić, bo wszystko co mówisz, jest pourywane. Też myślałam, że śniłam to wszystko. To było nierealne. - pokręciłam krótko głową zatrzymując swój słowotok. - Znajdziemy rozwiązanie. Razem. Jak zawsze. - warga mi zadrżała. Nie potrafiłam wyrzucić z głowy tego, co powiedział. To razem, też było nad wyrost. Byłam zła też, ża to co zrobił jak biegliśmy na chatę. Ale teraz… teraz to nie miało znaczenia. Serce ściskało mi się, kiedy słuchałam wypowiadanych słów, kiedy szukał dziewczyny… nieznajomej? Nieznajomej? Naprawdę? Czy to nie była… zmarszczyłam brwi. Dannie? Nie… znałam? Nikogo takiego.
Z tego stanu wyrwały mnie dopiero jego kolejne słowa. Drgnęłam obracając głowę spoglądając z zaskoczeniem na mężczyznę, mimowolnie tym razem cofając się dalej. Chowając, za Jamesa. Odruchowo, naturalnie prawie wręcz naturalnie wyczuwając - czy słysząc raczej ton jego głosu.
- Black…? - powtórzyłam po nim, rozszerzając oczy w zdumieniu. Jedna z rąk uniosła się, zaczepiając o jego koszulę.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Brenyn odeszła.
Wraz z magią, która ich chroniła? A może nie zniknęła całkiem, może nadal coś nie pozwalało jej opuścić tego miejsca - lecz jeśli tak, to czy przeprowadzony rytuał w ogóle by zadziałał? Miał przecież uwolnić uwięzione dusze - czy nie była jedną z nich? Tą, która cierpiała najbardziej, żyjąc w poczuciu winy od lat?
Ale jeśli naprawdę odeszła, czy las nadal chroniła magia, której natury wciąż nie potrafił zrozumieć? Czy obudzi się ponownie, gdy stanie się to konieczne?
(Jeśli, jeśli będzie taka potrzeba.)
- Żeby nie dać mu się zwieść? - powtórzył jak echo za rudowłosą; próbował zrozumieć, bo choć kątem oka mógł dostrzec talizman zarówno w wizji, jak i przed jego zniszczeniem, to jednak nigdy nie miał go w rękach, nie mógł poczuć jego zwodniczego ciężaru, nie słyszał sączących się do jej myśli słów, które miały odwieść ją od zniszczenia reliktu przeszłości, dawnej, zapomnianej już, magii.
Ciemność. Ją pamiętał. Lecz woda?
Mokradła ich otaczały, nie zdążył jednak zanurzyć w nich choć czubka buta; pamiętał za to wyraźnie najdrobniejszy detal cyrkowej przestrzeni, a przede wszystkim tamtą kobietę, której imienia nie zdążył nawet poznać.
- Laurence, Laurence Morrow - odparł machinalnie, myślami wciąż krążąc wokół czegoś innego; czy jest w stanie przypomnieć sobie, co dokładnie się wydarzyło w momencie, gdy oślepiła go biel?
I choć starał się przedrzeć przez bezkresną światłość, nie potrafił; ogień przerodził się właśnie w nią, stał się nią, stał się całym światem.
A może Riley miał rację; co było prawdą, a co jedynie obrazem zakorzenionym w wyobraźni?
- Zdążyłem rzucić okiem na księgę, kiedy Brenyn... pokazała nam swoje wspomnienie - kto inny miałby to zrobić, to musiała być ona, prawda? - nie mam pojęcia, jakim językiem spisano odręcznie te formuły, wyglądały jak receptury eliksirów albo zawiłych zaklęć transmutacyjnych, nie wydaje mi się, żeby było tam coś, co przypominało symbole wyrysowane wokół kotła bądź te z wizji, na drzewach; na tyle, na ile zdążyłem się przyjrzeć, nie było tam linii ani kół, kształtów łodyg czy gałęzi - run natury? Symbole przypominały język, którym ich przodkowie komunikowani się ze światem przyrody. Rytuał z księgi zdawał się być czymś innym, choć równie niezrozumiałym. Przede wszystkim jednak - okrutnym; cierpienie uwiecznione było w szkicach, które przedstawiały ludzi wetkniętych za kraty.
Oparł się ramieniem o jedną ze ścian, obciążając niezabandażowaną nogę, i przysłuchując się rozmowie pomiędzy Nealą a chłopakiem, który szukał swojej dziewczyny; dlaczego towarzysząca mu rudowłosa zdawała się nie wiedzieć, o kim w ogóle mowa? Jeśli byli tylko we dwójkę... Zmęczenie dawało się we znaki, nie miał pojęcia, co się właśnie wydarzyło, dlaczego Jimmy nie pamięta imienia jednej z najbliższych sobie osób - wciąż był w szoku?
Oszalałem?
Zmartwienie oszroniło serce chłodem, usta nie odpowiedziały jednak, nim zdążył jakkolwiek zareagować, Neala zaczęła go uspokajać, koić dotykiem i słowem; czy to cienie nadal mącą im w głowach, a może to, o czym mówi ten chłopak, jest wspomnieniem z początku nocy? Bądź snem, równie prawdziwym, jak ten, w którym sam widział matkę Harry'ego?
- Była tutaj cały czas, z tobą - wtrącił tylko, cicho; sam również zaczerpnął głębszy wdech, nie do końca świadomie podążając za wskazówkami Neali; powietrze opadło ciężko do kolebki płuc, nie poderwało się w jednostajnym rytmie, przez chwilę zapomniał o oddechu, gdy padło to jedno słowo.
Black.
Niemożliwe; Riley, nie Rigel, tak mu się przedstawił; chwilę przed tym, gdy cudem uciekli przed monstrum (prawda, nie sen, takiego przerażenia nie da się wyśnić, wciąż czuje w ustach jego posmak). Wilkołak. Pracownik sierocińca. (Prawda?)
Dopiero teraz wbił wzrok w twarz swojego towarzysza, przypominając sobie materializującego się obok niego skrzata. Poddańcze sir. Ale przecież skrzaty opiekowały się nie tylko dworkami szlachty. (Prawda?)
I skąd Jim miałby znać lorda Black?
To musiała być pomyłka.
Prawda, Riley?
Wraz z magią, która ich chroniła? A może nie zniknęła całkiem, może nadal coś nie pozwalało jej opuścić tego miejsca - lecz jeśli tak, to czy przeprowadzony rytuał w ogóle by zadziałał? Miał przecież uwolnić uwięzione dusze - czy nie była jedną z nich? Tą, która cierpiała najbardziej, żyjąc w poczuciu winy od lat?
Ale jeśli naprawdę odeszła, czy las nadal chroniła magia, której natury wciąż nie potrafił zrozumieć? Czy obudzi się ponownie, gdy stanie się to konieczne?
(Jeśli, jeśli będzie taka potrzeba.)
- Żeby nie dać mu się zwieść? - powtórzył jak echo za rudowłosą; próbował zrozumieć, bo choć kątem oka mógł dostrzec talizman zarówno w wizji, jak i przed jego zniszczeniem, to jednak nigdy nie miał go w rękach, nie mógł poczuć jego zwodniczego ciężaru, nie słyszał sączących się do jej myśli słów, które miały odwieść ją od zniszczenia reliktu przeszłości, dawnej, zapomnianej już, magii.
Ciemność. Ją pamiętał. Lecz woda?
Mokradła ich otaczały, nie zdążył jednak zanurzyć w nich choć czubka buta; pamiętał za to wyraźnie najdrobniejszy detal cyrkowej przestrzeni, a przede wszystkim tamtą kobietę, której imienia nie zdążył nawet poznać.
- Laurence, Laurence Morrow - odparł machinalnie, myślami wciąż krążąc wokół czegoś innego; czy jest w stanie przypomnieć sobie, co dokładnie się wydarzyło w momencie, gdy oślepiła go biel?
I choć starał się przedrzeć przez bezkresną światłość, nie potrafił; ogień przerodził się właśnie w nią, stał się nią, stał się całym światem.
A może Riley miał rację; co było prawdą, a co jedynie obrazem zakorzenionym w wyobraźni?
- Zdążyłem rzucić okiem na księgę, kiedy Brenyn... pokazała nam swoje wspomnienie - kto inny miałby to zrobić, to musiała być ona, prawda? - nie mam pojęcia, jakim językiem spisano odręcznie te formuły, wyglądały jak receptury eliksirów albo zawiłych zaklęć transmutacyjnych, nie wydaje mi się, żeby było tam coś, co przypominało symbole wyrysowane wokół kotła bądź te z wizji, na drzewach; na tyle, na ile zdążyłem się przyjrzeć, nie było tam linii ani kół, kształtów łodyg czy gałęzi - run natury? Symbole przypominały język, którym ich przodkowie komunikowani się ze światem przyrody. Rytuał z księgi zdawał się być czymś innym, choć równie niezrozumiałym. Przede wszystkim jednak - okrutnym; cierpienie uwiecznione było w szkicach, które przedstawiały ludzi wetkniętych za kraty.
Oparł się ramieniem o jedną ze ścian, obciążając niezabandażowaną nogę, i przysłuchując się rozmowie pomiędzy Nealą a chłopakiem, który szukał swojej dziewczyny; dlaczego towarzysząca mu rudowłosa zdawała się nie wiedzieć, o kim w ogóle mowa? Jeśli byli tylko we dwójkę... Zmęczenie dawało się we znaki, nie miał pojęcia, co się właśnie wydarzyło, dlaczego Jimmy nie pamięta imienia jednej z najbliższych sobie osób - wciąż był w szoku?
Oszalałem?
Zmartwienie oszroniło serce chłodem, usta nie odpowiedziały jednak, nim zdążył jakkolwiek zareagować, Neala zaczęła go uspokajać, koić dotykiem i słowem; czy to cienie nadal mącą im w głowach, a może to, o czym mówi ten chłopak, jest wspomnieniem z początku nocy? Bądź snem, równie prawdziwym, jak ten, w którym sam widział matkę Harry'ego?
- Była tutaj cały czas, z tobą - wtrącił tylko, cicho; sam również zaczerpnął głębszy wdech, nie do końca świadomie podążając za wskazówkami Neali; powietrze opadło ciężko do kolebki płuc, nie poderwało się w jednostajnym rytmie, przez chwilę zapomniał o oddechu, gdy padło to jedno słowo.
Black.
Niemożliwe; Riley, nie Rigel, tak mu się przedstawił; chwilę przed tym, gdy cudem uciekli przed monstrum (prawda, nie sen, takiego przerażenia nie da się wyśnić, wciąż czuje w ustach jego posmak). Wilkołak. Pracownik sierocińca. (Prawda?)
Dopiero teraz wbił wzrok w twarz swojego towarzysza, przypominając sobie materializującego się obok niego skrzata. Poddańcze sir. Ale przecież skrzaty opiekowały się nie tylko dworkami szlachty. (Prawda?)
I skąd Jim miałby znać lorda Black?
To musiała być pomyłka.
Prawda, Riley?
gwiazdy były nisko jak gołębie
ludzie smutni nachylali twarz
i szukali gwiazd prawdziwych w głębi
z tym uśmiechem, który chyba znasz
Każdy z nich doświadczał zupełnie czegoś innego, jednak w tym chaosie dało się odszukać pewien schemat — jeśli każde z nich w tamtej chwili zbliżyło się do granic życia i śmierci, czego nie można było wykluczyć, zostawało sam na sam ze swoimi myślami, lękami i wypaczonymi wspomnieniami. Wszak mówi się, że przychodzimy na ten świat w samotności i również w taki sam sposób go opuszczamy.
-Najważniejsze, że jest wolna. - Słowa rudowłosej dziewczyny kryły w sobie prawdziwą mądrość, w końcu przeszłości nie dało się zmienić… nie aż tak odległej. Zmieniacze czasu mogły zdziałać cuda, lecz i one miały swoje ograniczenia.
Temat tajemniczej księgi nie dawał Rigelowi spokoju. Ile by dał, by do niej zajrzeć! To był prawdziwy skarb, który skrywać mógł wiele przełomowych informacji. Odpowiedzi, na wciąż rodzące się pytania. Czy lektura rzuciłaby światło na znaczenie symboli, jakie wypaliły się na jego skórze? Gdyby tylko udało się pozyskać wspomnienie Laurence’a… O to jednak Black nawet nie śmiał prosić. Nie teraz.
Myślenie o księdze, jak i próba poukładania sobie wszystkich zdarzeń tamtej przerażającej nocy, całej historii Brenyn, pomagało mężczyźnie odnaleźć pewien spokój w tej chwili. Odzyskać jakiś cień poczucia kontroli nad sytuacją. Było też chwilowym lekiem na przeraźliwy ból i osłabienie, jakie czuł w swoim życiu tylko raz — o poranku tuż po pierwszej przemianie.
Black skupił swoje spojrzenie na Jamesie. Chłopak wyraźnie był zagubiony, jakby zdarzenia z bagien zupełnie pomieszały mu zmysły. Było jednak coś, co rozpoznał bez najmniejszego problemu.
Jego, Rigela, twarz.
Imie, jakie wybrzmiało w pokoju, brzmiało jak wyrok.
Czarodziej poczuł, jak nagle zaschło mu gardle. Był w potrzasku. Musiał jak najprędzej opuścić to miejsce. Przywołać skrzata, by w sekundę przenieść się do Londynu
-Chyba mnie z kimś mylisz… - Postarał się, by zabrzmiało to pewnie, chociaż wiedział, że wyszło to dość blado. Był zbyt zmęczony, by ukryć drżenie w głosie, zapanować nad ciałem, które momentalnie znieruchomiało, gotowe do ucieczki.
-Najważniejsze, że jest wolna. - Słowa rudowłosej dziewczyny kryły w sobie prawdziwą mądrość, w końcu przeszłości nie dało się zmienić… nie aż tak odległej. Zmieniacze czasu mogły zdziałać cuda, lecz i one miały swoje ograniczenia.
Temat tajemniczej księgi nie dawał Rigelowi spokoju. Ile by dał, by do niej zajrzeć! To był prawdziwy skarb, który skrywać mógł wiele przełomowych informacji. Odpowiedzi, na wciąż rodzące się pytania. Czy lektura rzuciłaby światło na znaczenie symboli, jakie wypaliły się na jego skórze? Gdyby tylko udało się pozyskać wspomnienie Laurence’a… O to jednak Black nawet nie śmiał prosić. Nie teraz.
Myślenie o księdze, jak i próba poukładania sobie wszystkich zdarzeń tamtej przerażającej nocy, całej historii Brenyn, pomagało mężczyźnie odnaleźć pewien spokój w tej chwili. Odzyskać jakiś cień poczucia kontroli nad sytuacją. Było też chwilowym lekiem na przeraźliwy ból i osłabienie, jakie czuł w swoim życiu tylko raz — o poranku tuż po pierwszej przemianie.
Black skupił swoje spojrzenie na Jamesie. Chłopak wyraźnie był zagubiony, jakby zdarzenia z bagien zupełnie pomieszały mu zmysły. Było jednak coś, co rozpoznał bez najmniejszego problemu.
Jego, Rigela, twarz.
Imie, jakie wybrzmiało w pokoju, brzmiało jak wyrok.
Czarodziej poczuł, jak nagle zaschło mu gardle. Był w potrzasku. Musiał jak najprędzej opuścić to miejsce. Przywołać skrzata, by w sekundę przenieść się do Londynu
-Chyba mnie z kimś mylisz… - Postarał się, by zabrzmiało to pewnie, chociaż wiedział, że wyszło to dość blado. Był zbyt zmęczony, by ukryć drżenie w głosie, zapanować nad ciałem, które momentalnie znieruchomiało, gotowe do ucieczki.
HOW MUCH CAN YOU TAKE BEFORE YOU SNAP?
Rigel Black
Zawód : Stażysta w Departamencie Tajemnic, naukowiec
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wszystko to co mam, to ta nadzieja, że życie mnie poskleja
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Strona 24 z 25 • 1 ... 13 ... 23, 24, 25
Bagna Brenyn
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Lancashire