Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Lancashire
Bagna Brenyn
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Bagna Brenyn
Bagna Brenyn znajdują się w północnej części hrabstwa, na terenie Forest of Bowland – oraz w bliskim sąsiedztwie wioski o tej samej nazwie. Składa się na nie kilkanaście kilometrów kwadratowych wyjątkowo zdradliwych, leśnych mokradeł, których znakiem rozpoznawczym jest barwa: zacienione splecionymi gęsto gałęziami, głębokie jeziorka, wydają się być zupełnie czarne, nie licząc pojawiających się od czasu do czasu nad powierzchnią błędnych ogników.
Obcy rzadko kiedy zapuszczają się na same bagna, zdarza się jednak, że w ramach wyzwania wyprawiają się na nie dzieci, a wśród mieszkańców pobliskiej wioski znane są przede wszystkim ze względu na związaną z nimi legendę. Według starych opowieści, leśny teren zamieszkiwała kiedyś niewielka społeczność czarodziejów, których magia była ściśle związana z naturą: dzięki przekazywanej od pokoleń wiedzy, potrafili czerpać energię z samych roślin, wykorzystywać ich uzdrawiające właściwości i rzucać potężne zaklęcia, które chroniły ich przed intruzami – zgodnie z podaniami, do ukrytej w lesie wioski można było trafić wyłącznie mając za przewodnika jednego z jej mieszkańców. Wśród społeczności żyła Brenyn – czarownica piękna i odważna, na tyle, że niejednokrotnie zapuszczała się poza chroniony magicznie, rodzimy teren. Pewnego dnia na leśnej ścieżce spotkała czarodzieja, w którym zakochała się od pierwszego wejrzenia; zaciekawiony Brenyn i jej ludźmi, omamił ją obietnicami i zdobył jej zaufanie, namawiając, by pokazała mu wioskę. Młoda czarownica zaprowadziła go więc do ukrytej części lasu, opowiedziała o przepływającej przez drzewa magii, jednocześnie zastrzegając, że była to silnie strzeżona tajemnica. Czarodziej przyrzekł dochować sekretu, jednak skusiła go potęga – i zaledwie tydzień później przyprowadził do lasu swoich towarzyszy. Walka, która rozgorzała pośród drzew, była krwawa i długa; towarzysze zdradzieckiego czarodzieja używali magii czarnej i plugawej, a Brenyn, zorientowawszy się, że jej najbliżsi przegrywają, zdecydowała się na desperacki krok – sięgnąwszy po prastary rytuał, obudziła energię drzemiącą w drzewach, jednocześnie samej na zawsze się z nią wiążąc. Potężne rośliny zwróciły się przeciwko najeźdźcom, choć jednak udało się ich przegnać, to gdy bitwa dobiegła końca, przy życiu nie pozostał ani jeden mieszkaniec leśnej wioski. Legenda głosi, że Brenyn, ogarnięta żalem, wylała rzekę czarnych łez, które rozlały się po lesie, tworząc bagna – a w miejscu każdego poległego czarodzieja wyrosło wypełnione magią drzewo. Rytuał oraz związane z nim sekrety przepadły, ukryte na zawsze w chatce Brenyn – której od tamtej pory nikt nie był w stanie odnaleźć.
Obcy rzadko kiedy zapuszczają się na same bagna, zdarza się jednak, że w ramach wyzwania wyprawiają się na nie dzieci, a wśród mieszkańców pobliskiej wioski znane są przede wszystkim ze względu na związaną z nimi legendę. Według starych opowieści, leśny teren zamieszkiwała kiedyś niewielka społeczność czarodziejów, których magia była ściśle związana z naturą: dzięki przekazywanej od pokoleń wiedzy, potrafili czerpać energię z samych roślin, wykorzystywać ich uzdrawiające właściwości i rzucać potężne zaklęcia, które chroniły ich przed intruzami – zgodnie z podaniami, do ukrytej w lesie wioski można było trafić wyłącznie mając za przewodnika jednego z jej mieszkańców. Wśród społeczności żyła Brenyn – czarownica piękna i odważna, na tyle, że niejednokrotnie zapuszczała się poza chroniony magicznie, rodzimy teren. Pewnego dnia na leśnej ścieżce spotkała czarodzieja, w którym zakochała się od pierwszego wejrzenia; zaciekawiony Brenyn i jej ludźmi, omamił ją obietnicami i zdobył jej zaufanie, namawiając, by pokazała mu wioskę. Młoda czarownica zaprowadziła go więc do ukrytej części lasu, opowiedziała o przepływającej przez drzewa magii, jednocześnie zastrzegając, że była to silnie strzeżona tajemnica. Czarodziej przyrzekł dochować sekretu, jednak skusiła go potęga – i zaledwie tydzień później przyprowadził do lasu swoich towarzyszy. Walka, która rozgorzała pośród drzew, była krwawa i długa; towarzysze zdradzieckiego czarodzieja używali magii czarnej i plugawej, a Brenyn, zorientowawszy się, że jej najbliżsi przegrywają, zdecydowała się na desperacki krok – sięgnąwszy po prastary rytuał, obudziła energię drzemiącą w drzewach, jednocześnie samej na zawsze się z nią wiążąc. Potężne rośliny zwróciły się przeciwko najeźdźcom, choć jednak udało się ich przegnać, to gdy bitwa dobiegła końca, przy życiu nie pozostał ani jeden mieszkaniec leśnej wioski. Legenda głosi, że Brenyn, ogarnięta żalem, wylała rzekę czarnych łez, które rozlały się po lesie, tworząc bagna – a w miejscu każdego poległego czarodzieja wyrosło wypełnione magią drzewo. Rytuał oraz związane z nim sekrety przepadły, ukryte na zawsze w chatce Brenyn – której od tamtej pory nikt nie był w stanie odnaleźć.
The member 'Laurence Morrow' has done the following action : Rzut kością
'Przesilenie' :
'Przesilenie' :
W momencie, w którym Marudek zniknął, ratując pochwyconych przez potwora ludzi, Rigel zdał sobie sprawę, że tym samym odebrał sobie ostatnią możliwość na ucieczkę i ratunek przed koszmarem, rozgrywającym się w lesie. Ale nie mógł zwyczajnie postąpić inaczej. Musiał zapłacić za to wszystko, czego dopuścił się na jarmarku, za przelaną niewinną krew.
Kręciło mu się w głowie od trucizny, osłabiającej jego ciało, a ręka bolała go tak, jakby ktoś przypalał ją rozżarzonym do białości żelazem. Trzymał się jednak tej ostatniej myśli, że musi pomóc skończyć to wszystko. Musieli spróbować. Nie mieli innego wyjścia.
Pamiętając słowa rudowłosej nastolatki, skierował się bliżej stolika, na którym leżał woreczek z ziołami. To było jedyne, co w obecnej sytuacji mógł zrobić, gdyż nie miał różdżki. Nie miał skrzata. Pozostał mu już tylko wiedza i umysł, który również powoli zaczynał się poddawać.
Nie mieli czasu. Należało działać szybko.
Zabrał się więc za sprawdzanie, czy w woreczku jest lawenda i ciemiernik, pomagając sobie przy tym wyczulonym węchem, by przygotować ten element rytuału.
Kręciło mu się w głowie od trucizny, osłabiającej jego ciało, a ręka bolała go tak, jakby ktoś przypalał ją rozżarzonym do białości żelazem. Trzymał się jednak tej ostatniej myśli, że musi pomóc skończyć to wszystko. Musieli spróbować. Nie mieli innego wyjścia.
Pamiętając słowa rudowłosej nastolatki, skierował się bliżej stolika, na którym leżał woreczek z ziołami. To było jedyne, co w obecnej sytuacji mógł zrobić, gdyż nie miał różdżki. Nie miał skrzata. Pozostał mu już tylko wiedza i umysł, który również powoli zaczynał się poddawać.
Nie mieli czasu. Należało działać szybko.
Zabrał się więc za sprawdzanie, czy w woreczku jest lawenda i ciemiernik, pomagając sobie przy tym wyczulonym węchem, by przygotować ten element rytuału.
HOW MUCH CAN YOU TAKE BEFORE YOU SNAP?
Rigel Black
Zawód : Stażysta w Departamencie Tajemnic, naukowiec
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wszystko to co mam, to ta nadzieja, że życie mnie poskleja
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
We wszystkich kotłowała się niepewność, niektórzy jednak wydawali się o wiele bardziej zorganizowani w tym co zrobili, a ona…ona wydawała się niczym liść na wietrze, praktycznie nieistniejąca pomiędzy nimi. Niemal podskoczyła gdy trzaśnięcie rozległo się po pomieszczeniu a zaraz potem pojawił się skrzat. Może powinna wyciągnąć z tego jakieś większe wnioski, ale chyba na ten moment cieszyło ją to, że tutaj był, bo to oznaczało jakieś wyjście z sytuacji, przynajmniej dla kogoś nie. Gdy teraz spoglądała po pomieszczeniu, dostrzegła dziecko (powinna je kojarzyć? Wydawało się, że powinna, ale absolutnie nie miała pojęcia skąd by miała), dostrzegła wyraźniej stan Millicenty, dostrzegła determinację Jamesa który wydawał się trzymać amulet i usłyszała polecenia i sugestie, które mogły ich na coś naprowadzić. Lutnia co prawda w jej rękach była dość bezużyteczna, ale może jednak ktoś inny będzie mógł.
- Tak, wcześniej, cienie… - Przełknęła ślinę, szybko odpowiadając na zadanie w jej stronę pytanie. Nie wiedziała, co mogła powiedzieć na ten temat, bo nigdy nie była w sumie od tego ekspertem. – Cienie są zbyt silne, trzeba im nadać postać, dopiero wtedy można je skrzywdzić. Światło czasem może pomóc… - ale teraz już nie była tego w ogóle pewna. - …ale te stwory, nie wiem. – Rzucała zaklęcia i wszystko wydawało się rozbijać jakby nic nie znaczyło.
Nie mieli jednak co liczyć na spokój – czarna łapa pojawiła się, próbując wyciągnąć z pomieszczenia chłopca i Millie. Niemal krzyknęła, ale na szczęście tutaj z pomocą przyszedł nieznajomy, rozkazując skrzatowi zabrać ich z daleka. Cieszyło ja to, że przynajmniej będą bezpieczni…ale jeszcze byli oni, ci tutaj, łącznie z nią, którzy musieli sobie dać jakoś radę.
Ogień…Laurence zajął się ogniskiem, a ona mogła spróbować mu w tym pomóc, ale czy da radę? Miała nadzieję, że tak, bo jednak gdyby coś się stało…mogłaby przynajmniej się na coś przydać i gdy widziała coś, co jakoś przypominało ognisko (nie zamierzała oceniać, nawet parę patyków dla niej by wystarczyło o ile porządnie by płonęły).
- Incendio. – Wycelowała różdżką, mając nadzieję, ze zaklęcie się uda.
Rzucam na Incendio
- Tak, wcześniej, cienie… - Przełknęła ślinę, szybko odpowiadając na zadanie w jej stronę pytanie. Nie wiedziała, co mogła powiedzieć na ten temat, bo nigdy nie była w sumie od tego ekspertem. – Cienie są zbyt silne, trzeba im nadać postać, dopiero wtedy można je skrzywdzić. Światło czasem może pomóc… - ale teraz już nie była tego w ogóle pewna. - …ale te stwory, nie wiem. – Rzucała zaklęcia i wszystko wydawało się rozbijać jakby nic nie znaczyło.
Nie mieli jednak co liczyć na spokój – czarna łapa pojawiła się, próbując wyciągnąć z pomieszczenia chłopca i Millie. Niemal krzyknęła, ale na szczęście tutaj z pomocą przyszedł nieznajomy, rozkazując skrzatowi zabrać ich z daleka. Cieszyło ja to, że przynajmniej będą bezpieczni…ale jeszcze byli oni, ci tutaj, łącznie z nią, którzy musieli sobie dać jakoś radę.
Ogień…Laurence zajął się ogniskiem, a ona mogła spróbować mu w tym pomóc, ale czy da radę? Miała nadzieję, że tak, bo jednak gdyby coś się stało…mogłaby przynajmniej się na coś przydać i gdy widziała coś, co jakoś przypominało ognisko (nie zamierzała oceniać, nawet parę patyków dla niej by wystarczyło o ile porządnie by płonęły).
- Incendio. – Wycelowała różdżką, mając nadzieję, ze zaklęcie się uda.
Rzucam na Incendio
So heed the words from sailors old
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Thalia Wellers' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 76
--------------------------------
#2 'Przesilenie' :
#1 'k100' : 76
--------------------------------
#2 'Przesilenie' :
Misterium wszystkiego, co właśnie czynili, chyba go przerastało. Natłok uczuć i bodźców, które wciąż przyspieszały i tak rwący strumień krwi, wciąż podtrzymywały działanie, napinała mięśnie tak, by w tej chwili, w tej sekundzie były gotowe do zerwania się do ucieczki. Bo nic na tej polanie nie zachęcało do zostania. Napierające zewsząd szepty wżerały się w umysł siłą, zatruwając myśli i nadzieję trzymającą człowieka przy życiu. Miał nadzieję, że Black odpowie na jego prośbę, w końcu nie wypowiadał jej na własną korzyść, tylko na korzyść chłopca. I faktycznie tak się stało, ale zanim zdążył odetchnąć ulgą, znów los postanowił zakpić z ich pewności siebie.
Krzyknął, kiedy wilcza, ogromna łapa świsnęła tuż koło niego, nie obierając Rhennarda jednak za cel - ale za to Milicentę i Harry’ego. Chciał się rzucić mu na ratunek, ale zanim to nastąpiło, skrzat porwał dwójkę tak, jak stali. Spojrzał na Blacka i skinął mu głową, jakby dziękując. Słowo „dziękuję” jednak nigdy nie miało opuścić jego ust. Wysunął się do przodu, stając w przejściu do chaty, po czym uniósł różdżkę i wycelował jej koniec w stwora, do którego należała łapa usiłująca pochwycić pozostałą dwójkę. Ogień. Żywy ogień.
- Lancea! - rzucił, kontrolując magię tak, by wyrzucone zaklęcie przybrało płomienną energię.
Trzymał kciuki za tych, którzy za nim zaczęli odprawiać rytuał. Jeśli będzie trzeba, stanie się żywą tarczą. Poświęci się, byleby tylko udało im się powstrzymać chaos dziejący się na oczach wszystkich.
Krzyknął, kiedy wilcza, ogromna łapa świsnęła tuż koło niego, nie obierając Rhennarda jednak za cel - ale za to Milicentę i Harry’ego. Chciał się rzucić mu na ratunek, ale zanim to nastąpiło, skrzat porwał dwójkę tak, jak stali. Spojrzał na Blacka i skinął mu głową, jakby dziękując. Słowo „dziękuję” jednak nigdy nie miało opuścić jego ust. Wysunął się do przodu, stając w przejściu do chaty, po czym uniósł różdżkę i wycelował jej koniec w stwora, do którego należała łapa usiłująca pochwycić pozostałą dwójkę. Ogień. Żywy ogień.
- Lancea! - rzucił, kontrolując magię tak, by wyrzucone zaklęcie przybrało płomienną energię.
Trzymał kciuki za tych, którzy za nim zaczęli odprawiać rytuał. Jeśli będzie trzeba, stanie się żywą tarczą. Poświęci się, byleby tylko udało im się powstrzymać chaos dziejący się na oczach wszystkich.
gdybym ziarnka
choć nie wszystkie
mocnym zawrzeć mógł uściskiem
gdybym z grzmiącej fali jedno choć ocalił
mocnym zawrzeć mógł uściskiem
gdybym z grzmiącej fali jedno choć ocalił
The member 'Rhennard Abbott' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 19
--------------------------------
#2 'Przesilenie' :
#1 'k100' : 19
--------------------------------
#2 'Przesilenie' :
Różdżka go nie posłuchała. A może był za słaby, sam nie wiedział. Rany na plecach piekły, podarta koszula odsłaniała skórę, pozwalała wiatru szarpać sobą na wszystkie strony.
- Zróbcie to, co trzeba! Cokolwiek by się nie działo, nie przerywajcie! - zawołał do wszystkich stojących za nim i przełknął ślinę. Bo decydował się na coś, czego sam się po sobie nie spodziewał. Ale co go powstrzymywało? Harry prawdopodobnie był bezpieczny, zajmą się nim, jeśli tylko usłyszą jego nazwisko. A on... to lasy Ophelii. Jego najjaśniejszej gwiazdy zarannej. Co mogło stać się gorszego niż dołączenie do niej kosztem czystości Lancashire? - Ty parszywa, przeklęta smoło z samych czeluści komnat Salazara Slytherina - szepnął do siebie, wychodząc z chaty. Wychodząc na chaos. Świadomie. - HEJ, TU JESTEM! Widzisz mnie czy może oczu już nie posiadasz?!
Wyciągnął ze swojej sakiewki amulet, który kupił od starszej kobiety na targu, i powiesił go sobie na szyi, jakby to miało mu w czymkolwiek pomóc. Ale może potrzebował czegoś, co podniesie go na duchu. Co da siłę. Nadzieję, że cokolwiek planował, uda się. Różdżkę trzymał w dłoni. Był (nie)gotowy na starcie z potworem.
- Zróbcie to, co trzeba! Cokolwiek by się nie działo, nie przerywajcie! - zawołał do wszystkich stojących za nim i przełknął ślinę. Bo decydował się na coś, czego sam się po sobie nie spodziewał. Ale co go powstrzymywało? Harry prawdopodobnie był bezpieczny, zajmą się nim, jeśli tylko usłyszą jego nazwisko. A on... to lasy Ophelii. Jego najjaśniejszej gwiazdy zarannej. Co mogło stać się gorszego niż dołączenie do niej kosztem czystości Lancashire? - Ty parszywa, przeklęta smoło z samych czeluści komnat Salazara Slytherina - szepnął do siebie, wychodząc z chaty. Wychodząc na chaos. Świadomie. - HEJ, TU JESTEM! Widzisz mnie czy może oczu już nie posiadasz?!
Wyciągnął ze swojej sakiewki amulet, który kupił od starszej kobiety na targu, i powiesił go sobie na szyi, jakby to miało mu w czymkolwiek pomóc. Ale może potrzebował czegoś, co podniesie go na duchu. Co da siłę. Nadzieję, że cokolwiek planował, uda się. Różdżkę trzymał w dłoni. Był (nie)gotowy na starcie z potworem.
gdybym ziarnka
choć nie wszystkie
mocnym zawrzeć mógł uściskiem
gdybym z grzmiącej fali jedno choć ocalił
mocnym zawrzeć mógł uściskiem
gdybym z grzmiącej fali jedno choć ocalił
Rigel nie oczekiwał pochwał, kiedy kazał skrzatowi ewakuować rannych z pola bitwy, jednak gest Rhennarda - to drobne skinienie głową, sprawiło, iż poczuł, że w końcu robi coś dobrze. Że w końcu mógł wszystko naprawić. Nie miał pojęcia, czy to on zranił chłopca, kiedy na skutek niespodziewanej przemiany, utracił kontrole nad własnym ciałem. Podejrzewał jednak, że to on był wszystkiemu winien. Był potworem - prawie takim samym jak te zrodzone z plugawej magii.
Pamiętał przecież słowa, jakie padły niedawno.
“Zostaw go”.
Taki był już słaby punkt lorda Blacka - to co sądził o sobie, zależało od zdania innych.
Skupiony na sprawdzaniu zawartości woreczka oderwał się tylko w chwili, kiedy usłyszał krzyki i zanim zdążył zrozumieć, czego właściwie stał się świadkiem, lord Abbot wybiegł z chaty, wyraźnie próbując odciągnąć czyhającego na nich wszystkich potwora.
Prawdopodobnie powinien się cieszyć, że osoba, pochodząca z rodu, który sprzeciwiał się nowemu lepszemu jutru, właśnie skazała siebie na śmierć… Tylko że Rigel nie mógł. Nie, kiedy widział na własne oczy przejaw prawdziwego męstwa.
Ale może uda się zapobiec kolejnym niepotrzebnym śmierciom?
Czarodziej był gotów wrzucić rośliny w ogień, kiedy tylko zidentyfikuje te potrzebne do rytuału, po czym dołączyć do kręgu wokół ogniska.
Pamiętał przecież słowa, jakie padły niedawno.
“Zostaw go”.
Taki był już słaby punkt lorda Blacka - to co sądził o sobie, zależało od zdania innych.
Skupiony na sprawdzaniu zawartości woreczka oderwał się tylko w chwili, kiedy usłyszał krzyki i zanim zdążył zrozumieć, czego właściwie stał się świadkiem, lord Abbot wybiegł z chaty, wyraźnie próbując odciągnąć czyhającego na nich wszystkich potwora.
Prawdopodobnie powinien się cieszyć, że osoba, pochodząca z rodu, który sprzeciwiał się nowemu lepszemu jutru, właśnie skazała siebie na śmierć… Tylko że Rigel nie mógł. Nie, kiedy widział na własne oczy przejaw prawdziwego męstwa.
Ale może uda się zapobiec kolejnym niepotrzebnym śmierciom?
Czarodziej był gotów wrzucić rośliny w ogień, kiedy tylko zidentyfikuje te potrzebne do rytuału, po czym dołączyć do kręgu wokół ogniska.
HOW MUCH CAN YOU TAKE BEFORE YOU SNAP?
Rigel Black
Zawód : Stażysta w Departamencie Tajemnic, naukowiec
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wszystko to co mam, to ta nadzieja, że życie mnie poskleja
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Patrzył na nią, gdy mówiła to wszystko nie do końca wiedząc, co począć i w co wierzyć. Nie czuł się zdradzony, a jednak chłód samotności pośród tych wszystkich ludzi pojawił otulił go jak chusta — jakby był sam w tych wszystkich przekonaniach o tym, co powinni zrobić. A przecież nie chciał umierać, tylko tyle. Chciał przetrwać. Nie chciała jej oszukać, odebrać jej amuletu, wykorzystać go. Kręcił głową, nie zgadzał się, choć jednocześnie odsuwał nie przeszkadzając w tym, co chciała zrobić. Nie wierzył w dobroć jakiegokolwiek ducha, w dobre intencje, nawrócenie. Duchy były złe, bo przecież utknęły tu, na starym świecie, nie mogąc przejść dalej do krainy, gdzie czekał na nie spokój. Złość, gniew, frustracja i żal przelewały na żyjących, nienawidząc ich z całego serca. Czy Brenyn była inna? Patrzył na Nealę milcząc, czując jak oczy pieką go od gromadzących się łez. Przecież wmawiał jej, że były podobne. Dobre i szlachetne. Wierzył w to i ta wiara go tu przywiodła, do tej chaty. Wierzył, że wybrała ją bo były takie same. Odkładając na bok własny los potrafiły obronić lud. Inni byli najważniejsi. Własne tym ją przekonywał, a ona mu zaufała. Ta wizja wszystko zmieniła. A może zwykły, ludzki strach.
Spuścił wzrok, gdy wspomniała, że zabiła ukochanego z litości. Czy nie właśnie o tym mówił? Czy nie o to mu chodziło? Właśnie to powiedział, gotów umrzeć, byle tylko nie utknąć tu na wieki w tym koszmarze. Milczał, bo bał się, ale jej ufał. Tej dziewczynie o włosach w kolorze miedzi. Ufał jej słowom, przysięgom — czystemu sercu.
Zacisnął powieki. Tak, znał tamtą melodię. Emocje, które mu towarzyszyły tylko wzmocniły jej wydźwięk, pamiętał tempo i brzmienie, pamiętał słowa, bo muzyka była nieodłączną częścią jego życia. Mówiła więcej niż zdania, oczy, gesty. Potrafiła wyrażać to, co zamknięte najgłębiej w sercu na tyle subtelnie, a jednocześnie dosadnie.
Jej intuicja, powinien w nią wierzyć? Powinien jej też zaufać? Zerknął na jednego z mężczyzn, który wspomniał o lutni i przepowiedni. Wydawał się być pewnym swoich słów. Brzmiał rozsądnie, rzeczowo — jak ktoś, komu można było zawierzyć. Chciał powiedzieć, że to nie tylko legendy — przecież to prawda, bo przygnał ich tu ptasi śpiew, którym porozumiewali się strażnicy. Usłyszał to obok tego dojrzałego lorda przy jednym ze straganów. Usłyszał, że strażnicy zamienieni byli w drzewa, a to wszystko okazało się prawdą — nie miał, co do tego wątpliwości. Spojrzał na wieszczkę, a potem a czarodzieja, który do złudzenia przypominał mu kogoś ze szkoły. Stał nieruchomo, nie mówiąc i nie robiąc nic, choć ściany się trzęsły. Umrą? Umrą.
I wtedy, nagle, niespodziewanie coś się stało. Ból zniknął, zamiast niego pojawił się spokój i wiara. Melodia feniksa, którą nucił przyniosła ukojenie. Nie od razu się zorientował, że wszystko zniknęło. Dopiero kiedy dawne mrowienie w bokach sprowokowało go do spojrzenia w dół, na zakrwawioną koszulę pojął, że wystające żebra zniknęły, podobnie jak uporczywy krwotok. I nagle wróciły mu siły, wszystkie. Nie miał już zawrotów głowy, mroczków przed oczami. Spojrzał na kryształ w dłoni, który wyglądał pospolicie, już nie tak pięknie jak wcześniej, a później na Nealę. Nie miał jednak słów, by cokolwiek powiedzieć. Podziękować? Zapytać? Drzwi rozwarły się, a w nich pojawił się stwór, którego pamiętał. Odruchowo, instynktownie przysunął się do rudowłosej dziewczyny gotów stanąć przed nią, sięgnął po różdżkę. Potwór chwycił chłopca, wieszczkę, a jemu oddech ugrzązł w gardle, różdżka zadrżała. Inni byli szybsi. ten nagi czarodziej ze skrzatem ich ocalił, zniknęli. Rozchylił szerzej powieki, wiedząc, że nie mieli czasu. Sekundy, ułamki sekund.
Dusze potrzebowały iść dalej. Uchwycił spojrzenie Neali.
— Tak — szepnął, unosząc na nią spojrzenie, pokiwał głową. Dopadł do lutni, kiedy jeden z mężczyzn w pośpiechu zaczął konstruować ognisko; wiatr z zewnątrz dmuchnął do środka, ale może był to tylko pęd i wyobrażenie. Chwycił ją, jak gitarę. Nigdy nie grał na takiej, ale to nie mogło być bardziej skomplikowane niż gitara, miała tylko dwie struny więcej. Przypomnij sobie melodię, przypomnij sobie jej brzmienie. Przełknął ślinę, siadając z boku, w kącie na ziemi, koncentrując się na dźwiękach, chociaż w chacie panował popłoch — a potwór lada moment miał wszystko zakończyć. Skup się, poczuj to, mówił do siebie w myślach. Od Tower nie grał. Bał się. Bał się, że nie potrafił już, że palce odmówią mu posłuszeństwa, chociaż cały czas ćwiczył je i trenował. Bał się, że muzyka nigdy nie wypłynie już spod jego palców tak, jak dawniej. Ale tu nie było już miejsca na ten sam strach, bo od tego mogło zależy wszystko — życie, przetrwanie, los. Dopomóż mi losie, chodź raz. Bądź mym sprzymierzeńcem, a nie wrogiem.
Ujął gryf w lwa dłoń, prawą prędko ułożył na pudle. Szarpnął struny na próbę, chcąc usłyszeć jakie wydają dźwięki. Były bogatsze niż te gitarowe, było ich więcej. Ale pamiętał, pamiętał melodię. Zaraz. Zaraz to ogarnie — ręka mu drżała, spojrzał przed siebie, kiedy mężczyzna stanął w progu, by zwabić potwora; serce zgubiło kilka uderzeń, oddech się załamał. Teraz albo nigdy, innej szansy nie będzie.
— Ekhm... — jęknął, łamiącym głosem i chwycił gryf odruchowo, palcami próbując naciskać struny w miejscach, w których naciskałby gitarę — koślawo, na słuch szukając odpowiednich dźwięków. Prawą dłonią szarpał je, wpierw lekko, później mocniej, by dźwięk — może coraz pewniejszy rozniósł się po chacie, a może i dalej. — Mroczne stwory, nocne mary, silne was ściągają czary; gdzie jesteście, tam i trwoga, wojna was przygnała sroga! — zaczął śpiewać, dopasowując si bez trudu do melodii, choć ta zyskiwała dopiero po chwili, musiał się nauczyć, musiał sobie przypomnieć. Niedoskonałości próbował zatuszować własne głosem. Patrzył na palce — z trwogą, że nie były już jego palcami, ale zerknął na Nealę, która czekała na niego, wierzyła w niego i liczyła. Może to nie było ważne. Może wystarczyło jakoś, nie musiało być doskonale. Wzmocnił głos, uspokajając oddech i próbując przecisnąć dzięki z przepony, by pozbyć się drżenia i wątpliwości. Przecież żył tym. Melodią, muzyka płynęła w jego krwi. — Dzisiaj was się nie lękamy, w Brenyn wiarę pokładamy, ona w letnie przesilenie, raz na zawsze przegna cienie... Ze mną— laśpieajcie. nie patrzył na nich, czy tańczyli w kole, czy stali tylko. Skoncentrował się na melodii, skupił na dźwiękach lutni, szukając tych właściwych. Głos nabierał mu powoli mocy i intensywności. — Mroczne stwory, nocne mary, silne was ściągają czary...
| gitara I i śpiew II
Spuścił wzrok, gdy wspomniała, że zabiła ukochanego z litości. Czy nie właśnie o tym mówił? Czy nie o to mu chodziło? Właśnie to powiedział, gotów umrzeć, byle tylko nie utknąć tu na wieki w tym koszmarze. Milczał, bo bał się, ale jej ufał. Tej dziewczynie o włosach w kolorze miedzi. Ufał jej słowom, przysięgom — czystemu sercu.
Zacisnął powieki. Tak, znał tamtą melodię. Emocje, które mu towarzyszyły tylko wzmocniły jej wydźwięk, pamiętał tempo i brzmienie, pamiętał słowa, bo muzyka była nieodłączną częścią jego życia. Mówiła więcej niż zdania, oczy, gesty. Potrafiła wyrażać to, co zamknięte najgłębiej w sercu na tyle subtelnie, a jednocześnie dosadnie.
Jej intuicja, powinien w nią wierzyć? Powinien jej też zaufać? Zerknął na jednego z mężczyzn, który wspomniał o lutni i przepowiedni. Wydawał się być pewnym swoich słów. Brzmiał rozsądnie, rzeczowo — jak ktoś, komu można było zawierzyć. Chciał powiedzieć, że to nie tylko legendy — przecież to prawda, bo przygnał ich tu ptasi śpiew, którym porozumiewali się strażnicy. Usłyszał to obok tego dojrzałego lorda przy jednym ze straganów. Usłyszał, że strażnicy zamienieni byli w drzewa, a to wszystko okazało się prawdą — nie miał, co do tego wątpliwości. Spojrzał na wieszczkę, a potem a czarodzieja, który do złudzenia przypominał mu kogoś ze szkoły. Stał nieruchomo, nie mówiąc i nie robiąc nic, choć ściany się trzęsły. Umrą? Umrą.
I wtedy, nagle, niespodziewanie coś się stało. Ból zniknął, zamiast niego pojawił się spokój i wiara. Melodia feniksa, którą nucił przyniosła ukojenie. Nie od razu się zorientował, że wszystko zniknęło. Dopiero kiedy dawne mrowienie w bokach sprowokowało go do spojrzenia w dół, na zakrwawioną koszulę pojął, że wystające żebra zniknęły, podobnie jak uporczywy krwotok. I nagle wróciły mu siły, wszystkie. Nie miał już zawrotów głowy, mroczków przed oczami. Spojrzał na kryształ w dłoni, który wyglądał pospolicie, już nie tak pięknie jak wcześniej, a później na Nealę. Nie miał jednak słów, by cokolwiek powiedzieć. Podziękować? Zapytać? Drzwi rozwarły się, a w nich pojawił się stwór, którego pamiętał. Odruchowo, instynktownie przysunął się do rudowłosej dziewczyny gotów stanąć przed nią, sięgnął po różdżkę. Potwór chwycił chłopca, wieszczkę, a jemu oddech ugrzązł w gardle, różdżka zadrżała. Inni byli szybsi. ten nagi czarodziej ze skrzatem ich ocalił, zniknęli. Rozchylił szerzej powieki, wiedząc, że nie mieli czasu. Sekundy, ułamki sekund.
Dusze potrzebowały iść dalej. Uchwycił spojrzenie Neali.
— Tak — szepnął, unosząc na nią spojrzenie, pokiwał głową. Dopadł do lutni, kiedy jeden z mężczyzn w pośpiechu zaczął konstruować ognisko; wiatr z zewnątrz dmuchnął do środka, ale może był to tylko pęd i wyobrażenie. Chwycił ją, jak gitarę. Nigdy nie grał na takiej, ale to nie mogło być bardziej skomplikowane niż gitara, miała tylko dwie struny więcej. Przypomnij sobie melodię, przypomnij sobie jej brzmienie. Przełknął ślinę, siadając z boku, w kącie na ziemi, koncentrując się na dźwiękach, chociaż w chacie panował popłoch — a potwór lada moment miał wszystko zakończyć. Skup się, poczuj to, mówił do siebie w myślach. Od Tower nie grał. Bał się. Bał się, że nie potrafił już, że palce odmówią mu posłuszeństwa, chociaż cały czas ćwiczył je i trenował. Bał się, że muzyka nigdy nie wypłynie już spod jego palców tak, jak dawniej. Ale tu nie było już miejsca na ten sam strach, bo od tego mogło zależy wszystko — życie, przetrwanie, los. Dopomóż mi losie, chodź raz. Bądź mym sprzymierzeńcem, a nie wrogiem.
Ujął gryf w lwa dłoń, prawą prędko ułożył na pudle. Szarpnął struny na próbę, chcąc usłyszeć jakie wydają dźwięki. Były bogatsze niż te gitarowe, było ich więcej. Ale pamiętał, pamiętał melodię. Zaraz. Zaraz to ogarnie — ręka mu drżała, spojrzał przed siebie, kiedy mężczyzna stanął w progu, by zwabić potwora; serce zgubiło kilka uderzeń, oddech się załamał. Teraz albo nigdy, innej szansy nie będzie.
— Ekhm... — jęknął, łamiącym głosem i chwycił gryf odruchowo, palcami próbując naciskać struny w miejscach, w których naciskałby gitarę — koślawo, na słuch szukając odpowiednich dźwięków. Prawą dłonią szarpał je, wpierw lekko, później mocniej, by dźwięk — może coraz pewniejszy rozniósł się po chacie, a może i dalej. — Mroczne stwory, nocne mary, silne was ściągają czary; gdzie jesteście, tam i trwoga, wojna was przygnała sroga! — zaczął śpiewać, dopasowując si bez trudu do melodii, choć ta zyskiwała dopiero po chwili, musiał się nauczyć, musiał sobie przypomnieć. Niedoskonałości próbował zatuszować własne głosem. Patrzył na palce — z trwogą, że nie były już jego palcami, ale zerknął na Nealę, która czekała na niego, wierzyła w niego i liczyła. Może to nie było ważne. Może wystarczyło jakoś, nie musiało być doskonale. Wzmocnił głos, uspokajając oddech i próbując przecisnąć dzięki z przepony, by pozbyć się drżenia i wątpliwości. Przecież żył tym. Melodią, muzyka płynęła w jego krwi. — Dzisiaj was się nie lękamy, w Brenyn wiarę pokładamy, ona w letnie przesilenie, raz na zawsze przegna cienie... Ze mną— laśpieajcie. nie patrzył na nich, czy tańczyli w kole, czy stali tylko. Skoncentrował się na melodii, skupił na dźwiękach lutni, szukając tych właściwych. Głos nabierał mu powoli mocy i intensywności. — Mroczne stwory, nocne mary, silne was ściągają czary...
| gitara I i śpiew II
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'James Doe' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 19
'k100' : 19
Serce owiała mi nadzieja. Nadzieja i wdzięczność. Bo choć niepewnie, nieprzekonani w większości nieznani ludzie wokół zdawali się przekonywać i mi wierzyć. Ale nawet gdybym musiała sama się tego podjąć spróbowałabym jej pomóc. Serce mi opadło i zadrżało, kiedy i Jim się zgodził. Potrzebowałam go. Choć tylko przeczucie, instynkt mówiły mi, że to była właściwa droga.
- Słyszysz Brenyn? - ucieszyłam się w myślach do niej, licząc, że nie znikła naprawdę i na zawsze. Mówiłam, opowiadałam, przesuwając spojrzenie. - Uwolnimy ich. Czy ty też zyskasz wtedy wolność? Czy zostaniesz ze mną? - zadawałam kolejne pytania, kiedy inni działali. Pośpieszający okrzyk wydobył się z moich ust kiedy drzwi się rozwarły. A kiedy wuja Rhe powiedział, żeby rozbić amulet i wrzucić go do ognia pokiwałam głową i spojrzałam na niego. Przez krótką chwilę zdawało mi się, że nic wokół nie ma. Cała reszta umilkła całkiem. Oddech nawet zwolnił całkiem. A może wstrzymałam go nieświadomie. Moje tęczówki zawisły na amulecie który mienił się przepięknie i odbijał w moich oczach. Myślałam, że będzie lżejszy, ale nie przeszkadzało mi to bardzo.
Rozbić?
To bez sensu przecież. Należał do mnie. Należał do mnie, bo ja byłam Brenyn, a ona była mną. Powinnam go chronić i strzec. Zatrzymać, zachować, nie rozbijać tutaj. Po co? Zmarszczyłam brwi, palce zacisnęły mi się na nim odrobinę mocniej. Nie mogłam sobie przypomnieć. Co miało dać jego rozbicie teraz? Co ze sobą niosło. Brenyn nie chciała go używać. Właśnie. Dlaczego teraz by miała? Przesunęłam uchwyt na łańcuszek, obserwując jak się kołysze. Cienie za chatą? Wrogowie wokół? Nie przerażali mnie. Uniosłam go wyżej na wysokość oczu. Był piękny. I piękną miał historię, miłosną, tragiczną, splatającą ze sobą cień i światło. Chciałam, żeby został u mnie i ze mną. Żebym przez niego mogła zawsze czuć ją. Żebym mogła tu wrócić, do jedynego miejsca w którym byłam wyjątkowa, inna, związana z historią i przeszłością. Sama, ale już z kimś.
Dźwięk głosu Jamesa do mnie dotarł. Schowałam amulet w drugiej dłoni, opuszczając go na nią. Cofając się o krok. Rozglądając nieprzytomnie. Jeśli zostanę, będą kazali mi go rozbić. Zmuszą mnie, do jego użycia.
Lubiłam go. Jego głos. Brzmiał inaczej gdy śpiewał. Ale jednocześnie wiedziałam, że to on. Zmarszczyłam brwi zapatrując się na to jak dotyka kolejnych strun. Przypominając sobie, uświadamiając ile mogło go to kosztować. Po Tower, po tym, co mu tam zrobili. Dlaczego nie chciałam go rozbić? Czy nie miałam… czy nie chciałam… go uratować? Żeby nie zginął przeze mnie, przez to, że ze mną został, że się mną zajmował i mi pomagał? Żeby mógł wrócić do rodziny którą odnalazł, do kobiety, którą kocha. Dlaczego się wahałam?
Zacisnęłam dłoń mocniej. Walcząc ze swoim sumieniem, swoją potrzebą, własną chęcią, tym uczuciem i kolejną rzeczą.
Obietnicą.
Nie obiecałam Brenyn, zrobić co powie? Rzucić go w płomienie by uwolnić dusze, które zamknęła? Tym byłam marnym bytem który łamał przysięgi, kiedy robiło się trudno, kiedy złamanie ich było wygodniejsze? Pokręciłam głową, do samej siebie. Zacisnęłam usta.
Zgubiłam się.
W oczach pojawiły mi się łzy. Tak bardzo chciałam go dla siebie. Łzy zaczęły się zmieniać w szloch. Ciężki, spazmatyczny. Nie byłam egoistką. Nie mogłam. Nie chciałam. Prawda?
Więc dlaczego moja dłoń się nie poruszała?
Zaufali mi: James, mimo że chciał uciekać, chciał się nim uleczyć. Brenyn, odpuściła, pozwoliła mi działać, mimo że chciała mnie opętać. Ci obcy ludzie i wuja Rhennar, który postanowił skupić na sobie uwagę cienie, kiedy reszta próbowała przygotować rytuał. Tak jak Jim wcześniej, bym mogła tutaj dobiec. Więc dlaczego tylko ja stałam niewzruszona?
Nie, nie byłam niewzruszona. Miałam wyrzuty sumienia. Dlatego dławiłam się własnym płaczem, próbując zmusić ciało do zbliżenia się do ogniska. Do stanięcia w kręgu wokół niego. Do uniesienia ręki i ciśnięcia w płomienie amuletu.
Wiedziałam, że musiałam to zrobić. Dla wszystkich, dla Jamesa i Brenyn. Ale nie chciałam. Dla siebie, chciałam go zachować. I za to zaczynałam się coraz mocniej nienawidzić.
Nie taka byłam. Nie taka chciałam być. Dlatego musiałam zrobić to, co należało. Nie czego pragnęłam, a co było trzeba. Wybór dobrej ścieżki nigdy nie jest łatwy - tak zawsze mówił Brendan. Trzeba mieć siłę, żeby za dobrem i z dobrem iść, prawda?
Musiałam wygrać z własnym egoizmem, potrzebą i chęcią. Dlatego spróbowałam się zmusić by unieść dłoń i cisnąć amulet w płomienie tak jak tego chciała. Rozwinąć palce, pozwolić mu wlecieć w ogień. Rozbić się, zmarnować, wypuścić magię.
Przepaść, zginąć, opuścić mnie na zawsze.
| no, chciałabym rzucić amulet w stworzone ognisko - nie wiem czy na to powinnam jakoś rzucać, to rzucę
- Słyszysz Brenyn? - ucieszyłam się w myślach do niej, licząc, że nie znikła naprawdę i na zawsze. Mówiłam, opowiadałam, przesuwając spojrzenie. - Uwolnimy ich. Czy ty też zyskasz wtedy wolność? Czy zostaniesz ze mną? - zadawałam kolejne pytania, kiedy inni działali. Pośpieszający okrzyk wydobył się z moich ust kiedy drzwi się rozwarły. A kiedy wuja Rhe powiedział, żeby rozbić amulet i wrzucić go do ognia pokiwałam głową i spojrzałam na niego. Przez krótką chwilę zdawało mi się, że nic wokół nie ma. Cała reszta umilkła całkiem. Oddech nawet zwolnił całkiem. A może wstrzymałam go nieświadomie. Moje tęczówki zawisły na amulecie który mienił się przepięknie i odbijał w moich oczach. Myślałam, że będzie lżejszy, ale nie przeszkadzało mi to bardzo.
Rozbić?
To bez sensu przecież. Należał do mnie. Należał do mnie, bo ja byłam Brenyn, a ona była mną. Powinnam go chronić i strzec. Zatrzymać, zachować, nie rozbijać tutaj. Po co? Zmarszczyłam brwi, palce zacisnęły mi się na nim odrobinę mocniej. Nie mogłam sobie przypomnieć. Co miało dać jego rozbicie teraz? Co ze sobą niosło. Brenyn nie chciała go używać. Właśnie. Dlaczego teraz by miała? Przesunęłam uchwyt na łańcuszek, obserwując jak się kołysze. Cienie za chatą? Wrogowie wokół? Nie przerażali mnie. Uniosłam go wyżej na wysokość oczu. Był piękny. I piękną miał historię, miłosną, tragiczną, splatającą ze sobą cień i światło. Chciałam, żeby został u mnie i ze mną. Żebym przez niego mogła zawsze czuć ją. Żebym mogła tu wrócić, do jedynego miejsca w którym byłam wyjątkowa, inna, związana z historią i przeszłością. Sama, ale już z kimś.
Dźwięk głosu Jamesa do mnie dotarł. Schowałam amulet w drugiej dłoni, opuszczając go na nią. Cofając się o krok. Rozglądając nieprzytomnie. Jeśli zostanę, będą kazali mi go rozbić. Zmuszą mnie, do jego użycia.
Lubiłam go. Jego głos. Brzmiał inaczej gdy śpiewał. Ale jednocześnie wiedziałam, że to on. Zmarszczyłam brwi zapatrując się na to jak dotyka kolejnych strun. Przypominając sobie, uświadamiając ile mogło go to kosztować. Po Tower, po tym, co mu tam zrobili. Dlaczego nie chciałam go rozbić? Czy nie miałam… czy nie chciałam… go uratować? Żeby nie zginął przeze mnie, przez to, że ze mną został, że się mną zajmował i mi pomagał? Żeby mógł wrócić do rodziny którą odnalazł, do kobiety, którą kocha. Dlaczego się wahałam?
Zacisnęłam dłoń mocniej. Walcząc ze swoim sumieniem, swoją potrzebą, własną chęcią, tym uczuciem i kolejną rzeczą.
Obietnicą.
Nie obiecałam Brenyn, zrobić co powie? Rzucić go w płomienie by uwolnić dusze, które zamknęła? Tym byłam marnym bytem który łamał przysięgi, kiedy robiło się trudno, kiedy złamanie ich było wygodniejsze? Pokręciłam głową, do samej siebie. Zacisnęłam usta.
Zgubiłam się.
W oczach pojawiły mi się łzy. Tak bardzo chciałam go dla siebie. Łzy zaczęły się zmieniać w szloch. Ciężki, spazmatyczny. Nie byłam egoistką. Nie mogłam. Nie chciałam. Prawda?
Więc dlaczego moja dłoń się nie poruszała?
Zaufali mi: James, mimo że chciał uciekać, chciał się nim uleczyć. Brenyn, odpuściła, pozwoliła mi działać, mimo że chciała mnie opętać. Ci obcy ludzie i wuja Rhennar, który postanowił skupić na sobie uwagę cienie, kiedy reszta próbowała przygotować rytuał. Tak jak Jim wcześniej, bym mogła tutaj dobiec. Więc dlaczego tylko ja stałam niewzruszona?
Nie, nie byłam niewzruszona. Miałam wyrzuty sumienia. Dlatego dławiłam się własnym płaczem, próbując zmusić ciało do zbliżenia się do ogniska. Do stanięcia w kręgu wokół niego. Do uniesienia ręki i ciśnięcia w płomienie amuletu.
Wiedziałam, że musiałam to zrobić. Dla wszystkich, dla Jamesa i Brenyn. Ale nie chciałam. Dla siebie, chciałam go zachować. I za to zaczynałam się coraz mocniej nienawidzić.
Nie taka byłam. Nie taka chciałam być. Dlatego musiałam zrobić to, co należało. Nie czego pragnęłam, a co było trzeba. Wybór dobrej ścieżki nigdy nie jest łatwy - tak zawsze mówił Brendan. Trzeba mieć siłę, żeby za dobrem i z dobrem iść, prawda?
Musiałam wygrać z własnym egoizmem, potrzebą i chęcią. Dlatego spróbowałam się zmusić by unieść dłoń i cisnąć amulet w płomienie tak jak tego chciała. Rozwinąć palce, pozwolić mu wlecieć w ogień. Rozbić się, zmarnować, wypuścić magię.
Przepaść, zginąć, opuścić mnie na zawsze.
| no, chciałabym rzucić amulet w stworzone ognisko - nie wiem czy na to powinnam jakoś rzucać, to rzucę
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Neala Weasley' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 83
--------------------------------
#2 'Przesilenie' :
#1 'k100' : 83
--------------------------------
#2 'Przesilenie' :
Imię Rhennarda zamarło mu na ustach - przytłoczony emocjami, które wyzwoliła w nim decyzja przyjaciela, był w stanie zrobić tylko krok do przodu, zamknąć krąg. Kłębiło się w nim to wszystko - przerażenie, niezgoda, niepewność, chyba także rezygnacja. Walczyli z siłami, które zdawały się być zbyt potężne, by cokolwiek mogło je powstrzymać. Nie słyszał niczego poza słowami Rhennarda, poza ostatnim, co do nich mówił, nim nie zdecydował się na poświęcenie, na jakie on sam nigdy nie potrafiłby się zdobyć.
Jego wolą było, aby nie przerywali rytuału, by kontynuowali.
Skamieniałe usta nie były w stanie ułożyć się w odpowiednią melodię, ta jednak płynęła obok, w dźwiękach lutni, w barwie głosu. Przebijała się do niego powoli.
Choć wszystko w nim krzyczało, by ruszyć w stronę Rhennarda, by jakkolwiek mu pomóc, nie przerwał kręgu. Gdzieś na samym dnie serca pogrążonego lekiem i rozpaczą tliła się wciąż ta sama, wątła nadzieja, która nie zgasła przez kilka minionych godzin; nie był pewien, ile ich tak naprawdę minęło, drogą do chaty zdawała się wiecznością.
To była ich szansa na ratunek, ostatnia, czuł, że innej nie będzie. Nie chciał myśleć o tym, co kryło się za progiem, co w ciemności znajdzie Rhennard.
Jego wolą było, aby nie przerywali rytuału, by kontynuowali.
Skamieniałe usta nie były w stanie ułożyć się w odpowiednią melodię, ta jednak płynęła obok, w dźwiękach lutni, w barwie głosu. Przebijała się do niego powoli.
Choć wszystko w nim krzyczało, by ruszyć w stronę Rhennarda, by jakkolwiek mu pomóc, nie przerwał kręgu. Gdzieś na samym dnie serca pogrążonego lekiem i rozpaczą tliła się wciąż ta sama, wątła nadzieja, która nie zgasła przez kilka minionych godzin; nie był pewien, ile ich tak naprawdę minęło, drogą do chaty zdawała się wiecznością.
To była ich szansa na ratunek, ostatnia, czuł, że innej nie będzie. Nie chciał myśleć o tym, co kryło się za progiem, co w ciemności znajdzie Rhennard.
gwiazdy były nisko jak gołębie
ludzie smutni nachylali twarz
i szukali gwiazd prawdziwych w głębi
z tym uśmiechem, który chyba znasz
Gdy Millicenta wraz z chłopcem zniknęli, zabrani z chaty dzięki magicznej mocy domowego skrzata, nic już nie oddzielało was od szalejącego na zewnątrz chaosu. Drzwi zniknęły, odsłaniając grozę walki toczącej się pomiędzy zaklętymi w drzewa strażnikami a cieniami, które stara magia zdawała się przyciągać tak, jak światło lampy przyciągało ćmy. Kotłująca się w przestrzeni ciemność czyniła niemożliwym odgadnięcie, kto wygrywał bitwę, ale i tak nie mieliście czasu jej obserwować – mroczne istoty nie odpuściły, otaczając chatę coraz szczelniej; coś potrząsnęło jej drewnianymi ścianami, które jęknęły pod wpływem uderzenia, a kilka desek, którymi zabito okna, odpadło i wylądowało z trzaskiem na podłodze. Przeciągły syk zwiastował powrót węży, na pierwsze z nich padało już światło z płonącego w kącie kominka – ich łby zbliżały się do wejścia, wijąc się na ganku.
A wy – podjęliście decyzję.
Laurence szybkimi ruchami nazbierał rozrzuconych kamieni do koszyka, następnie układając z nich okrąg; przesunięty w stronę kominka stołek zapewnił więcej przestrzeni, w której wszyscy mieliście szansę się zmieścić. Gałązek nie było wiele, ale z połamanych resztek drzwi dało się ułożyć niewielki stosik, choć Laurence do samego końca nie mógł mieć pewności, czy drewno uda się rozpalić: deski były stare i wilgotne, i kiedy Thalia skierowała w ich stronę różdżkę, pomimo zmęczenia i obejmującego stopniowo całe ciało bólu, sięgając po magię, w pierwszej chwili… nic się nie stało. Wyczarowany przez czarownicę płomień pomknął ku przygotowanemu ognisku i zniknął pomiędzy kawałkami drewna, spomiędzy których wydobył się czarny, gryzący, cuchnący dym; ściany chaty zadrżały znowu, z sufitu spadł kurz i kilka drewnianych fragmentów – ale gdy już wydawało się, że ogień nie zapłonie, w dolnej warstwie stosu mignął jasny ognik – a później, stopniowo, kolejne drewienka zaczęły zajmować się płomieniami, ciepłymi, sięgającymi z każdą chwilą coraz wyżej.
Rigel w międzyczasie sięgnął po jutowy woreczek, chcąc sprawdzić, co znajdowało się w środku. Jego ciało, zmęczone przemianą, obolałe od ran i ukąszenia, trawione trucizną, niechybnie zaczynało odmawiać mu posłuszeństwa – w uszach mu dzwoniło, obraz zaczął się rozwarstwiać; trudno było mu skoordynować ruchy, pole widzenia zawęziło się do okrągłego, otoczonego rozmazaną ciemnością tunelu – ale przykładając nos do ziół, zdołał rozpoznać w nich charakterystyczny zapach lawendy i cierpką woń ciemiernika. Wydawało mu się, że wyczuwał coś jeszcze, rdzawego, metalicznego, ale równie dobrze mogła to być pokrywająca skórę krew. Wrzucone w ogień, ususzone rośliny, sprawiły, że na moment zapłonął mocniej – wysokie płomienie strzeliły w górę, żeby zaraz potem zacząć płonąć równiej, jaśniej.
Ściany chaty rozchybotały się ponownie, do środka wepchnął się podmuch przemieszanego z czarnymi oparami wiatru – i w wejściu znów pojawiła się potężna sylwetka cienistego stwora. Drogę zagrodził mu Rhennard; czarodziej, stając tuż przed istotą, czuł bijący od niej chłód, a także coś jeszcze – moc czarną i plugawą, starą, potężną. Skierowana w stronę kreatury różdżka w pierwszej chwili błysnęła jedynie niemrawo, to jednak nie zatrzymało Rhennarda, który – chcąc kupić pozostałym czas niezbędny na dokończenie rytuału – wszedł prosto w noc, wychodząc poza krąg światła wydobywający się z wnętrza chaty, poza pozorne bezpieczeństwo lichych ścian. A kiedy to zrobił – zdany był już wyłącznie na siebie; węże otoczyły go ze wszystkich stron, pierwszy z gadów wyskoczył ku niemu, wbijając kły w łydkę, reszta gotowa była za nim podążyć – ale wtedy właśnie rzucone wcześniej zaklęcie zadziałało. Ognisty snop wydobył się z różdżki Rhennarda, przecinając ciemność; bestia, która szykowała się do ataku, zatrzymała się w pół kroku, wyjąc – głosem nieludzkim, ale kojarzącym się z mieszaniną bólu i wściekłości. Węże rozpierzchły się, cienie odsunęły się na moment od chaty i od Rhennarda, otoczonego teraz okręgiem jasnego światła bijącego z różdżki – ale czarodziej mógł podejrzewać, że efekt był chwilowy – i że gdy tylko ogień zgaśnie, istoty uderzą z pełną siłą. Zawieszony na szyi amulet zaciążył przyjemnie, ale czy okiełznanie nieludzkich kreatur było możliwe? Prowokacyjne okrzyki utonęły w mroku, coś poza świetlistą łuną zawarczało nisko, przeszywająco; niebezpieczeństwo czaiło się w ciemnościach.
Pozostali w chacie czarodzieje nie widzieli, co działo się z Rhennardem – w momencie, w którym wyszedł za próg, zniknął im z oczu, rozpływając się w kłębiącej się na zewnątrz czerni. Zdawali sobie jednak sprawę, że to dawało im chwilę – parę minut, być, może, w trakcie których istoty zaatakują najpierw jego. James, decydując się zaufać Neali, wziął do ręki instrument – a chociaż nigdy wcześniej nie miał okazji grać na lutni, to jej ciężar mógł mu się wydać znajomy, nawet kojący. Na powierzchnię jego świadomości znów wypłynęły cudze wspomnienia, te, do których po raz pierwszy sięgnął przy poskręcanym drzewie, i które poprowadziły go ścieżką przez bagna. Początkowe nuty były niepewne, kolejne popłynęły już jednak gładko, z serca czy z pamięci – trudno było jednoznacznie stwierdzić; zaczął śpiewać, muzyka wypełniła chatę, a James mógł odnieść wrażenie, że to wszystko – cienie, unoszący się w powietrzu zapach krwi, groza niewidzialnej nawałnicy – rozpłynęło się, zniknęło zupełnie; w nozdrza uderzył go zapach letniego popołudnia, kwiatów rosnących na polanie, skóry rozgrzanej słońcem – usłyszał śmiech przyjaciół, śpiewy innych młodzieńców, szmer wody. Był w domu, wśród rodziny; nie własnej, ale w tym jednym momencie wydawało się nie mieć to znaczenia, jego przeszłość zlała się z przeszłością dziesiątek innych – tych, którzy mieszkali i wychowywali się na tej ziemi, teraz splugawionej i w połowie martwej.
Neala nie słyszała już Brenyn – od chwili, w której wzięła do rąk amulet, mogła myśleć tylko o nim; wołał ją, szeptał, namawiał, żeby założyła go na szyję – zostawiła dla siebie, zachowała. Wiedziała, że był cenny, a myśl o tym, że miałaby wrzucić go w płonące ognisko, wywoływała u niej zdecydowany sprzeciw. Chciała go zabrać, mogła go zabrać – gdy na niego patrzyła, ogarnęło ją niezbite przekonanie, że jeśli wyszłaby z nim teraz na zewnątrz, cienie rozstąpiłyby się przed nią. Zanim jednak zdążyłaby to zrobić, przez jej myśli przebiło się coś jeszcze: śpiew i melodia, głos znajomy na więcej niż jednym poziomie. – Nie daj mu się zwieść, Neala – usłyszała – i wiedziała, że tym razem Brenyn nie miała na myśli Jamesa. Wypływające spod powiek łzy zamazały pole widzenia, ale Neali udało się podejść do ogniska i zająć miejsce obok pozostałych, a później gest wystarczył, żeby amulet wpadł w ogień.
Wszyscy zdawaliście się zapomnieć o wciąż bulgoczącym kotle, ale w chwili, w której pierwsze płomienie liznęły srebrzystą gałązkę, przestało to mieć znaczenie.
Jasne, niemożliwie wręcz białe światło, rozlało się wszędzie – promieniując od ogniska, kręgiem rozeszło się dookoła, wypełniło chatę i wylało się poza nią, na ganek i na polanę. W jednej chwili cały budynek trząsł się jakby na zewnątrz szalała potężna burza, w kolejnej – wszystko zamarło, wycie ucichło; ucichł też śpiew i gra Jamesa, otoczyła was zupełna cisza – w której widzieliście, jak w zwolnionym tempie, jak przeciskające się przez ściany i okna chaty promienie światła rozwarstwiają ją na kawałki, jak poszczególne deski oddzielają się od siebie, jak łóżko, podłoga, szafki, zamieniają się w bezbarwny proszek. Nie mieliście pojęcia, czego dokonaliście, ani jaki efekt miało to przenieść – ale nie byliście w stanie zrobić już nic, żeby to powstrzymać. Całe wasze otoczenie zniknęło, a potem – zniknęli też wasi towarzysze; znaleźliście się sami pośród bieli, nie widząc nikogo i niczego.
Rigel poczuł, jak symbole wyrysowane na jego ciele jego własną krwią, zaczynają palić; w momencie, kiedy to się stało, nie był w stanie skupić się na niczym innym – skóra płonęła żywym ogniem, geometryczne symbole i półkola zdawały się poruszać, przesuwać wzdłuż ramion i tułowia. Stanowiąc, być może, część innego rytuału, protestowały, boleśnie wdzierając się w tkanki; jeśli Rigel na nie spojrzał, zobaczył, że sponad nich unosi się dym – czarny, smolisty; opary otoczyły go ze wszystkich stron, nie zdołał ich z siebie strząsnąć, nim osunął się – w pustkę, w ciemność.
Laurence również został sam – a przynajmniej tak mu się wydawało; stojąc przy ognisku, odniósł nagle wrażenie, że nie znajduje się wcale w środku drewnianej chaty, a na tyłach cyrkowego namiotu. Ktoś położył mu dłoń na ramieniu, to musiała być jego przyjaciółka – ale gdy się odwrócił, dostrzegł inną kobietę – tę samą, która uchwyciła się go, gdy na jarmarku zapanował chaos. Tym razem jej rysy nie były jednak wykręcone w wyrazie przerażenia; uśmiechnęła się – smutno, melancholijnie. – Dziękuję – powiedziała jedynie, palcami sięgając jeszcze dłoni Laurence’a; uścisnęła go lekko, a później rozmyła się – tak samo, jak rozmyła się rzeczywistość.
Thalia znów znalazła się w kręgu tańczącej wokół ogniska młodzieży – nie w chacie, a na jarmarkowej scenie; obok siebie dostrzegła Garfielda, całego i zdrowego – nie takiego, jakiego widziała go ostatnio, tonącego w bagnach, opadającego niżej i niżej pomiędzy wijącymi się pnączami. Dookoła kłębiły się ciemności, ale tym razem krąg nie został przerwany – ogień wznosił się za to wyżej i wyżej, i gdy Thalia na niego spojrzała, miała wrażenie, że dostrzega w nim obrazy, wijące się linie, układające się w kształty podobne do tych widywanych na żeglarskich mapach. Nim jednak zdążyłaby im się przyjrzeć, wyłuskać z nich jakiś sens, wszystko się rozpadło – i zapadły zupełne ciemności.
Neala tonęła – nie wiedziała, w jaki sposób znalazła się w wodzie, ale nagle zorientowała się, że otacza ją ze wszystkich stron. Gorąca, bulgocząca; uciekające w górę bąbelki uniemożliwiały dostrzeżenie czegokolwiek, choć jeśli spojrzała w dół, dostrzegła, że jej rozcięta dłoń znów krwawi – że krew otacza ją z każdej strony. W ustach poczuła jej metaliczny posmak, próbując machać rękami – po obu bokach natrafiła na przeszkodę, jakby znajdowała się we wnętrzu metalowej bańki, z której nie było wyjścia. A jej – zaczynało brakować powietrza; była w klatce, w potrzasku, w uszach zaczęło jej piszczeć, płuca płonęły żywym ogniem. Pod powiekami wybuchło barwne fae feli, dusiła się, ale z jakiegoś powodu nie traciła przytomności – i gdy już jej się wydawało, że zostanie w tym potrzasku na zawsze, czyjaś dłoń złapała ją za nadgarstek. – Nie, Neala – usłyszała obok siebie, a może w sobie, we własnej głowie; głos, który słyszała już tego wieczoru niejednokrotnie. Poczuła, jak bańka, w której tkwiła, się przechyla, a później z niej wypadła – woda przelała się przez krawędź, ciągnąc ją za sobą jak rzeka, głowa przebiła powierzchnię, mogła nabrać powietrza. Rozglądając się, zobaczyła Brenyn nad sobą jeszcze przez chwilę – krótki moment, w trakcie którego zdążyła uśmiechnąć się smutno; ułamek sekundy później powieki Neali opadły, pogrążając ją w ciemności.
James jako jedyny nie przestał słyszeć wygrywanej przez siebie muzyki – dźwięki lutni docierały do niego nawet wtedy, kiedy w jakiś sposób instrument zniknął mu z rąk. On również znalazł się w pustce, otoczony wyłącznie bielą, ale już po chwili wokół niego – jak w myślodsiewni – zaczęły przesuwać się wspomnienia. Cyrkowe wozy, barwne chusty i znajome rżenie koni mieszały się ze szmerem strumieni, drzewami wyrastającymi wprost z dachów drewnianych domków, dziewczętami i chłopcami siedzącymi po turecku wokół szerokich, poznaczonych symbolami pni; w jednej chwili zgrabne dłonie pięknej cyganki ciągnęły go do tańca, w kolejnej również tańczył – ale w towarzystwie innych przyjaciół, trzymając się z nimi za ręce, z zaskoczeniem stwierdzając, że zna imiona wszystkich. Śniadania w taborze zmieszały się ze smakiem czarnych jagód zrywanych wprost z krzaków, a każde z tych wspomnień wydawało się tak samo prawdziwe, tak samo jego. A później – wszystkie zaczęły się rozmywać, ale nim to się stało, zobaczył, jak chłopcy i dziewczęta, kobiety i starsi, powoli zaczynają wznosić się w górę – czasami samotnie, czasami zabierając ze sobą dzwoniące koraliki i piosenki z zupełnie innego życia; życia, którego – w przeciwieństwie do Jamesa – nie było im dane przeżyć.
Rhennard nie widział, co działo się w chacie – nim rytuał dobiegł końca, ogień płonący na końcu jego różdżki zgasł, na powrót pogrążając go w ciemnościach. A wtedy – wokół niego rozpętało się prawdziwe piekło. Tak, jak na jarmarku, tak i teraz zewsząd otoczyły go szepty, tak głośne i zwielokrotnione, że nie słyszał własnych myśli. Mimo że był środek lata, poczuł na skórze chłód – zimno tak doskwierające, że prawie parzyło; z ust uciekła mu para, dłoń trzymająca różdżkę zdrętwiała. Kryjące się w mroku istoty otoczyły go z każdej strony, nie widział ich – ale je czuł, ich obecność była niemal namacalna. Od strony bagna zerwał się wiatr, jego zimny podmuch uderzył go w twarz – a później tuż obok niego rozległ się świst i nim zdążyłby zareagować, potężna siła grzmotnęła go w bok, tak, że przeleciał kilka metrów i upadł, lądując w zimnym błocie. Syczące gady otoczyły go natychmiast, ostre kły wbijały się w ciało; coś przeleciało tuż nad nim, sprawiając, że poczuł się tak, jakby krew w jego ciele zaczęła wrzeć. Z każdą sekundą stawał się słabszy, za pociechę mając jedynie świadomość, że kupił swoim towarzyszom więcej czasu; był jednak pewien, że miał za ten czas zapłacić życiem. Coś uderzyło go mocno w twarz i lewe oko zapiekło bólem – tak intensywnym, że zdawał się sięgać czaszki; po twarzy pociekło coś ciepłego i gęstego, pole widzenia niemal zupełnie zniknęło – ale gdy Rhennard próbował osłonić się przed kolejnym atakiem, tuż przed sobą dostrzegł metaliczny błysk: na błocie, pomiędzy nim a chatą, leżał miedziany krążek z symbolem gałązki – ten sam, który otrzymał od chłopca obdarowanego pieguskami; ten sam, który miał przynieść mu szczęście. I wtedy, kiedy na niego spoglądał – kiedy uciekały z niego ostatnie iskry życia – zobaczył, że z chaty wylewa się jasne światło: przeciskające się przez dach, ściany, zabite deskami okna. Światło, przed którym cienie rozpierzchły się w popłochu; światło, które na moment zalało polanę – tak, że wydawała się jasna jak za dnia. Wreszcie: światło, które wniknęło w drzewa, rozjaśniając je od środka, na kilka krótkich chwil dodając im sił do walki; ostatnie, co Rhennard zobaczył, nim zalał go ból i ciemności, było jedno z nich – otaczające go gałęziami, osłaniające przed uciekającymi istotami.
***
Dwóch dni potrzebowaliście na odzyskanie przytomności – kiedy to się jednak stało, wszyscy znajdowaliście się w ciasnym, ale ciepłym, pachnącym drewnem domu, w którym mieszkańcy miasteczka urządzili tymczasowy szpital dla ludzi poszkodowanych w trakcie jarmarku. Byliście zmęczeni i obolali, wasze obrażenia zostały zaleczone – choć pobieżnie; część z was wciąż potrzebowała czasu i pomocy wprawionych uzdrowicieli, by w pełni powrócić do zdrowia. Mieliście jednak możliwość wezwania bliskich, przyjaciół lub służby, która pomogłaby wam wrócić do domów.
Od goszczącego was czarodzieja usłyszeliście, że po ucieczce z jarmarku, większość mieszkańców Brenyn zaryglowała się w domach. Nie wszyscy zdążyli, noc była długa i tragiczna dla wielu rodzin w wiosce – ale tuż przed świtem stało się coś, co sprawiło, że cienie zniknęły bezpowrotnie. Znaleziono was w trakcie przeszukania lasu, gdzie również się wybrano, licząc na odnalezienie ocalałych; po chacie nie było ani śladu, według słów czarodzieja, wszyscy leżeliście nieopodal wypływającego z okrągłego kamienia źródła – które przepływając przez polanę, wpływało do jednego z mokradeł. Same mokradła, bardziej niż bagna, zaczęły przypominać jeziora – o ciemnych, zacienionych wodach, odbijających światło gwiazd. Część powykręcanych, martwych drzew zniknęła, choć nie wszystkie – wokół niektórych, milczących jednak i spokojnych, dało się momentami usłyszeć echo odległych szeptów. Źródło i jego najbliższe otoczenie pozostało niewrażliwe na obecność cieni – unikały tego miejsca, nie przekraczając wyznaczanych przez mokradła granic.
Mistrz gry dziękuje wszystkim za zabawę, piękne i pełne emocji odpisy, i cierpliwość - cieszę się, że mimo wolniejszego tempa dotrwaliście do końca i mam nadzieję, że bawiliście się równie dobrze, co ja.
James - wspomnienia zaklętych strażników, które pozwoliły ci dotrzeć do chaty, pomieszały się z twoimi własnymi wspomnieniami z młodości w taborze, a później jedne i drugie wyblakły - częściowo; na skutek rytuału nie jesteś w stanie przypomnieć sobie konkretnych wydarzeń dzielonych z członkami rodziny, którzy byli ci wtedy bliscy. Wciąż posiadasz wspomnienia z tego okresu, pamiętasz imiona ludzi, z którymi się wychowałeś, ale zniknęły łączące cię z nimi więzi - nie są dla ciebie bliżsi niż bohaterowie przebłysków nabytych wspomnień, ani wizji, której świadkiem byłeś w chacie. Te wspomnienia - cudze - będą cię za to nawiedzać przez cały kolejny okres fabularny, w związku z czym w każdym wątku, w dowolnym momencie jego trwania, jesteś zobligowany do wykonania rzutu kością k6. Wynik 1 i 6 wymaga arbitrażu mistrza gry (mnie).
Obrażenia odniesione na skutek ataku cienia zostały wyleczone śpiewem feniksa, ich konsekwencje będą ci jednak również towarzyszyć przez kolejny okres fabularny. W nocy dręczyć cię będą koszmary, w których żebra będą na nowo przebijać twoje ciało - będziesz budzić się zlany potem, z uporczywym swędzeniem na wysokości klatki piersiowej, które nie będzie się dało ukoić drapaniem. To swędzenie, oraz przekonanie, że coś niedobrego dzieje się z twoimi żebrami, będzie nawiedzać cię również na jawie, utrudniając koncentrację. Po odniesionych obrażeniach pozostaną ci również trwałe blizny - na klatce piersiowej oraz na nosie, po upadku z drzewa.
Po przebudzeniu w kieszeni znajdziesz niewielki kryształ, przypominający zastygniętą łzę - rozbity na 3 tury odgoni wszystkie cieniste istoty znajdujące się w okolicy.
Neala - odzyskałaś pełną kontrolę nad ciałem, Brenyn pozostawiła jednak po sobie wspomnienia, które będą nawiedzały cię przez cały kolejny okres fabularny. W związku z tym w każdym wątku, w dowolnym momencie jego trwania, jesteś zobligowana do wykonania rzutu kością k6. Wynik 1 i 6 wymaga arbitrażu mistrza gry (mnie).
Przez cały kolejny okres fabularny będzie również towarzyszyła ci niemożliwa do odgonienia tęsknota za nienależącą do ciebie przeszłością - będzie brakować ci ludzi, których nigdy nie poznałaś, a w sercu rozgości się niemożliwa do wypełnienia pustka. Będziesz mieć problemy z odróżnieniem rzeczywistości od wspomnień, jawy od snu - będzie ci się zdarzało mylić jedno z drugim, wątpić w prawdziwość doświadczanych wydarzeń.
Blizna po rozcięciu na twojej dłoni okaże się trwała - po upływie czasu zblednie, stając się jasną, prawie białą kreską w poprzek wnętrza dłoni.
Po przebudzeniu w kieszeni znajdziesz niewielki kryształ, przypominający zastygniętą łzę - rozbity na 3 tury odgoni wszystkie cieniste istoty znajdujące się w okolicy.
Thalia - ukąszenie węża i krążąca w twoim ciele trucizna nie da się neutralizować znanym czarodziejom medykamentom - zaniknie sama po upływie okresu fabularnego, do tego czasu pozostaniesz jednak bardziej wrażliwa na bliskość czarnej magii. Czarnomagiczne zaklęcia rzucane w pobliżu oraz obecność cienistych istot, będzie powodować pojawienie się czarnych żył na przedramionach - roznoszących się tym dalej, im dłużej będzie trwać wystawienie ciała na działanie czarnej magii. Tak długo, jak długo czarna magia będzie znajdować się w pobliżu, będziesz też otrzymywać 2k8 obrażeń od osłabienia co turę.
Fragment mapy, którą ujrzałaś w ogniu, będzie nawiedzać cię w snach - nawołując do sprawdzenia, dokąd prowadzi. Jeżeli zdecydujesz się podjąć jakiekolwiek kroki w tym kierunku, mistrz gry prosi o informację - wraz z linkiem do wątku lub wątków.
Łapacze snów, które zakupiłaś na jarmarku, pozostały w twoim ekwipunku - zawieszone w sypialni, zapewnią spokojne sny i sprawią, że stanie się ona niedostępna dla cieni. Raz ulokowane w pomieszczeniu nie mogą być jednak przeniesione do innego - wtedy stracą swoją moc.
Rhennard - na skutek ataku cieni utraciłeś lewą gałkę oczną - jest możliwa do odzyskania, jeśli zostanie wyhodowana w eliksirze odtworzenia i przeszczepiona. Ukąszenia węży i krążąca w twoim ciele trucizna nie da się neutralizować znanym czarodziejom medykamentom - zaniknie sama po upływie okresu fabularnego, do tego czasu pozostaniesz jednak bardziej wrażliwy na bliskość czarnej magii. Czarnomagiczne zaklęcia rzucane w pobliżu oraz obecność cienistych istot, będzie powodować pojawienie się czarnych żył na przedramionach - roznoszących się tym dalej, im dłużej będzie trwać wystawienie ciała na działanie czarnej magii. Tak długo, jak długo czarna magia będzie znajdować się w pobliżu, będziesz też otrzymywać 3k8 obrażeń od osłabienia co turę. Przez cały kolejny okres fabularny będzie ci też towarzyszyć paniczny strach przed ciemnością - przebywanie w mroku będzie powodowało spłycony oddech, niemożliwość skupienia myśli, finalnie prowadząc do ataku paniki i niemożności podjęcia żadnej akcji.
Po powrocie do dworu odnajdziesz tam Harry'ego, w żaden sposób nie uda się odnaleźć jednak jego ojca ani najbliższej rodziny.
Zakupiony na jarmarku amulet pozostał w twoim ekwipunku - zawieszony na szyi, będzie ułatwiał uspokojenie i okiełznanie zwierząt i magicznych stworzeń. Jeśli zostanie użyty w sytuacji spornej lub wątku będącym pod opieką mistrza gry, będzie to wymagało arbitrażu.
Laurence - przez cały następny okres fabularny będzie towarzyszyć ci postać do złudzenia przypominająca matkę Harry'ego. Kobieta będzie pojawiać się na krawędzi pola widzenia, czasami zajęta zwyczajnymi czynnościami, czasami po prostu stojąca i uśmiechająca się łagodnie. Nie będzie się odzywać ani odpowiadać na próby zwrócenia się do niej, będzie jednak podążać za tobą wzrokiem. W związku z tym, w pierwszym poście każdego wątku rozpoczętego w nowym okresie fabularnym, obowiązuje cię rzut kością k3 - w przypadku wyrzucenia 1 na kości, kobieta pojawia się i pozostaje z tobą do końca wątku. Nikt oprócz ciebie nie będzie jej widział.
Ukąszenie węża i krążąca w twoim ciele trucizna nie da się neutralizować znanym czarodziejom medykamentom - zaniknie sama po upływie okresu fabularnego, do tego czasu pozostaniesz jednak bardziej wrażliwy na bliskość czarnej magii. Czarnomagiczne zaklęcia rzucane w pobliżu oraz obecność cienistych istot, będzie powodować pojawienie się czarnych żył na przedramionach - roznoszących się tym dalej, im dłużej będzie trwać wystawienie ciała na działanie czarnej magii. Tak długo, jak długo czarna magia będzie znajdować się w pobliżu, będziesz też otrzymywać 2k8 obrażeń od osłabienia co turę.
Zakupione na jarmarku nalewki pozostały w twoim ekwipunku, możesz dopisać je do zaopatrzenia. Wypity kieliszek na 3 tury uczyni pijącego niewidzialnym dla cieni - przez ten czas nie będą go atakować, będą jednak bronić się przed atakami. Nalewka może też pełnić rolę wysokoprocentowego trunku, jest bardzo smaczna - i nie spowoduje bólu głowy na drugi dzień.
Rigel - wzory, które narysowałeś na własnym ciele, okażą się trwałe - przekształcone w ciemnoczerwone linie, nie dadzą się wywabić żadnym znanym ci eliksirem ani zaklęciem. Ich przeznaczenie i działanie, póki co, pozostają tajemnicą - jeśli fabularnie podejmiesz jakiekolwiek działania z nimi związane, mistrz gry prosi o przesłanie linka do odpowiedniego wątku lub wątków. Dojście do siebie po przemianie i obrażeniach zajmie ci co najmniej tydzień, w tym czasie będziesz osłabiony i wyraźnie zmęczony. Przez cały następny okres fabularny będą towarzyszyć ci koszmary, w których - jako wilkołak - atakujesz i zabijasz uciekających ludzi, co będzie skutkować chroniczną bezsennością, dającą się załagodzić wyłącznie eliksirem słodkiego snu. W ciągu dnia będziesz doświadczać halucynacji związanych z przemianą w wilkołaka: będzie ci się wydawało, że ramiona porastają ci futrem, a palce przekształcają w łapy i pazury.
Ukąszenie węża i krążąca w twoim ciele trucizna nie da się neutralizować znanym czarodziejom medykamentom - zaniknie sama po upływie okresu fabularnego, do tego czasu pozostaniesz jednak bardziej wrażliwy na bliskość czarnej magii. Czarnomagiczne zaklęcia rzucane w pobliżu oraz obecność cienistych istot, będzie powodować pojawienie się czarnych żył na przedramionach - roznoszących się tym dalej, im dłużej będzie trwać wystawienie ciała na działanie czarnej magii. Tak długo, jak długo czarna magia będzie znajdować się w pobliżu, będziesz też otrzymywać 2k8 obrażeń od osłabienia co turę.
Rysunek zakupiony na jarmarku pozostał w twoim ekwipunku i został odnaleziony - razem z resztą twojego dobytku - przez skrzata. Pokój, w którym zostanie powieszony, będzie pomagał ci w zachowaniu spokoju i skupienia. Szatę również uda się odzyskać, ale będzie wymagała naprawy przez krawca.
Millicenta - skrzat domowy zabrał cię do Dunster Castle, gdzie otrzymałaś pomoc - minie jednak dużo czasu, zanim wrócisz do pełnej sprawności. Rozszczepienie na skutek nieudanego abesio pozostawi po sobie brzydką, nierówną bliznę na lewym boku i barku - początkowo czerwono-różowa, z czasem zblednie i stanie się o ton jaśniejsza od skóry, ta jednak pozostanie już nierówna. Ból związany z raną będzie towarzyszył ci przez cały miesiąc fabularny, w tym czasie utrudnione będzie szczególnie szybkie chodzenie, schylanie się i dźwiganie, a także: głębszy oddech, kasłanie, śmiech. Miejsce rozszczepienia pozostanie tkliwe i wrażliwe do końca okresu fabularnego, w tym czasie wygodniejsze okażą się luźne, gładkie ubrania. W nocy towarzyszyć ci będą koszmary przemieszane z niezrozumiałymi symbolami, w których pojawiać się będą również cienie - a za dnia podążać będzie za tobą widmowa postać ponuraka, zwiastuna śmierci. W każdym rozpoczętym w nowym okresie wątku jesteś więc zobligowana do wykonania rzutu kością k3 - wynik 1 na kości oznacza pojawienie się ponuraka, który pozostanie w zasięgu twojego wzroku już do końca rozgrywki. Ponurak nie będzie widoczny dla innych postaci.
Garfield - ty również, podobnie jak reszta, zostałeś odnaleziony w okolicy bagien. Podtopiony, dochodziłeś do siebie przez kilka dni, po tym czasie mogłeś jednak wrócić. Paniczny strach przed wodą będzie ci towarzyszył co najmniej przez kolejny okres fabularny - lub dłużej, o ile nie zostanie pokonany fabularnie.
W temacie z wydarzeniem za kilka chwil pojawi się podsumowanie otrzymanych punktów i osiągniecie. Blizny zostaną dopisane do znaków szczególnych dzisiaj lub jutro, podobnie jak aktualizacja opisu lokacji.
W razie pytań, uwag, wątpliwości, lub jeśli coś pominęłam - tradycyjnie, zapraszam.
A wy – podjęliście decyzję.
Laurence szybkimi ruchami nazbierał rozrzuconych kamieni do koszyka, następnie układając z nich okrąg; przesunięty w stronę kominka stołek zapewnił więcej przestrzeni, w której wszyscy mieliście szansę się zmieścić. Gałązek nie było wiele, ale z połamanych resztek drzwi dało się ułożyć niewielki stosik, choć Laurence do samego końca nie mógł mieć pewności, czy drewno uda się rozpalić: deski były stare i wilgotne, i kiedy Thalia skierowała w ich stronę różdżkę, pomimo zmęczenia i obejmującego stopniowo całe ciało bólu, sięgając po magię, w pierwszej chwili… nic się nie stało. Wyczarowany przez czarownicę płomień pomknął ku przygotowanemu ognisku i zniknął pomiędzy kawałkami drewna, spomiędzy których wydobył się czarny, gryzący, cuchnący dym; ściany chaty zadrżały znowu, z sufitu spadł kurz i kilka drewnianych fragmentów – ale gdy już wydawało się, że ogień nie zapłonie, w dolnej warstwie stosu mignął jasny ognik – a później, stopniowo, kolejne drewienka zaczęły zajmować się płomieniami, ciepłymi, sięgającymi z każdą chwilą coraz wyżej.
Rigel w międzyczasie sięgnął po jutowy woreczek, chcąc sprawdzić, co znajdowało się w środku. Jego ciało, zmęczone przemianą, obolałe od ran i ukąszenia, trawione trucizną, niechybnie zaczynało odmawiać mu posłuszeństwa – w uszach mu dzwoniło, obraz zaczął się rozwarstwiać; trudno było mu skoordynować ruchy, pole widzenia zawęziło się do okrągłego, otoczonego rozmazaną ciemnością tunelu – ale przykładając nos do ziół, zdołał rozpoznać w nich charakterystyczny zapach lawendy i cierpką woń ciemiernika. Wydawało mu się, że wyczuwał coś jeszcze, rdzawego, metalicznego, ale równie dobrze mogła to być pokrywająca skórę krew. Wrzucone w ogień, ususzone rośliny, sprawiły, że na moment zapłonął mocniej – wysokie płomienie strzeliły w górę, żeby zaraz potem zacząć płonąć równiej, jaśniej.
Ściany chaty rozchybotały się ponownie, do środka wepchnął się podmuch przemieszanego z czarnymi oparami wiatru – i w wejściu znów pojawiła się potężna sylwetka cienistego stwora. Drogę zagrodził mu Rhennard; czarodziej, stając tuż przed istotą, czuł bijący od niej chłód, a także coś jeszcze – moc czarną i plugawą, starą, potężną. Skierowana w stronę kreatury różdżka w pierwszej chwili błysnęła jedynie niemrawo, to jednak nie zatrzymało Rhennarda, który – chcąc kupić pozostałym czas niezbędny na dokończenie rytuału – wszedł prosto w noc, wychodząc poza krąg światła wydobywający się z wnętrza chaty, poza pozorne bezpieczeństwo lichych ścian. A kiedy to zrobił – zdany był już wyłącznie na siebie; węże otoczyły go ze wszystkich stron, pierwszy z gadów wyskoczył ku niemu, wbijając kły w łydkę, reszta gotowa była za nim podążyć – ale wtedy właśnie rzucone wcześniej zaklęcie zadziałało. Ognisty snop wydobył się z różdżki Rhennarda, przecinając ciemność; bestia, która szykowała się do ataku, zatrzymała się w pół kroku, wyjąc – głosem nieludzkim, ale kojarzącym się z mieszaniną bólu i wściekłości. Węże rozpierzchły się, cienie odsunęły się na moment od chaty i od Rhennarda, otoczonego teraz okręgiem jasnego światła bijącego z różdżki – ale czarodziej mógł podejrzewać, że efekt był chwilowy – i że gdy tylko ogień zgaśnie, istoty uderzą z pełną siłą. Zawieszony na szyi amulet zaciążył przyjemnie, ale czy okiełznanie nieludzkich kreatur było możliwe? Prowokacyjne okrzyki utonęły w mroku, coś poza świetlistą łuną zawarczało nisko, przeszywająco; niebezpieczeństwo czaiło się w ciemnościach.
Pozostali w chacie czarodzieje nie widzieli, co działo się z Rhennardem – w momencie, w którym wyszedł za próg, zniknął im z oczu, rozpływając się w kłębiącej się na zewnątrz czerni. Zdawali sobie jednak sprawę, że to dawało im chwilę – parę minut, być, może, w trakcie których istoty zaatakują najpierw jego. James, decydując się zaufać Neali, wziął do ręki instrument – a chociaż nigdy wcześniej nie miał okazji grać na lutni, to jej ciężar mógł mu się wydać znajomy, nawet kojący. Na powierzchnię jego świadomości znów wypłynęły cudze wspomnienia, te, do których po raz pierwszy sięgnął przy poskręcanym drzewie, i które poprowadziły go ścieżką przez bagna. Początkowe nuty były niepewne, kolejne popłynęły już jednak gładko, z serca czy z pamięci – trudno było jednoznacznie stwierdzić; zaczął śpiewać, muzyka wypełniła chatę, a James mógł odnieść wrażenie, że to wszystko – cienie, unoszący się w powietrzu zapach krwi, groza niewidzialnej nawałnicy – rozpłynęło się, zniknęło zupełnie; w nozdrza uderzył go zapach letniego popołudnia, kwiatów rosnących na polanie, skóry rozgrzanej słońcem – usłyszał śmiech przyjaciół, śpiewy innych młodzieńców, szmer wody. Był w domu, wśród rodziny; nie własnej, ale w tym jednym momencie wydawało się nie mieć to znaczenia, jego przeszłość zlała się z przeszłością dziesiątek innych – tych, którzy mieszkali i wychowywali się na tej ziemi, teraz splugawionej i w połowie martwej.
Neala nie słyszała już Brenyn – od chwili, w której wzięła do rąk amulet, mogła myśleć tylko o nim; wołał ją, szeptał, namawiał, żeby założyła go na szyję – zostawiła dla siebie, zachowała. Wiedziała, że był cenny, a myśl o tym, że miałaby wrzucić go w płonące ognisko, wywoływała u niej zdecydowany sprzeciw. Chciała go zabrać, mogła go zabrać – gdy na niego patrzyła, ogarnęło ją niezbite przekonanie, że jeśli wyszłaby z nim teraz na zewnątrz, cienie rozstąpiłyby się przed nią. Zanim jednak zdążyłaby to zrobić, przez jej myśli przebiło się coś jeszcze: śpiew i melodia, głos znajomy na więcej niż jednym poziomie. – Nie daj mu się zwieść, Neala – usłyszała – i wiedziała, że tym razem Brenyn nie miała na myśli Jamesa. Wypływające spod powiek łzy zamazały pole widzenia, ale Neali udało się podejść do ogniska i zająć miejsce obok pozostałych, a później gest wystarczył, żeby amulet wpadł w ogień.
Wszyscy zdawaliście się zapomnieć o wciąż bulgoczącym kotle, ale w chwili, w której pierwsze płomienie liznęły srebrzystą gałązkę, przestało to mieć znaczenie.
Jasne, niemożliwie wręcz białe światło, rozlało się wszędzie – promieniując od ogniska, kręgiem rozeszło się dookoła, wypełniło chatę i wylało się poza nią, na ganek i na polanę. W jednej chwili cały budynek trząsł się jakby na zewnątrz szalała potężna burza, w kolejnej – wszystko zamarło, wycie ucichło; ucichł też śpiew i gra Jamesa, otoczyła was zupełna cisza – w której widzieliście, jak w zwolnionym tempie, jak przeciskające się przez ściany i okna chaty promienie światła rozwarstwiają ją na kawałki, jak poszczególne deski oddzielają się od siebie, jak łóżko, podłoga, szafki, zamieniają się w bezbarwny proszek. Nie mieliście pojęcia, czego dokonaliście, ani jaki efekt miało to przenieść – ale nie byliście w stanie zrobić już nic, żeby to powstrzymać. Całe wasze otoczenie zniknęło, a potem – zniknęli też wasi towarzysze; znaleźliście się sami pośród bieli, nie widząc nikogo i niczego.
Rigel poczuł, jak symbole wyrysowane na jego ciele jego własną krwią, zaczynają palić; w momencie, kiedy to się stało, nie był w stanie skupić się na niczym innym – skóra płonęła żywym ogniem, geometryczne symbole i półkola zdawały się poruszać, przesuwać wzdłuż ramion i tułowia. Stanowiąc, być może, część innego rytuału, protestowały, boleśnie wdzierając się w tkanki; jeśli Rigel na nie spojrzał, zobaczył, że sponad nich unosi się dym – czarny, smolisty; opary otoczyły go ze wszystkich stron, nie zdołał ich z siebie strząsnąć, nim osunął się – w pustkę, w ciemność.
Laurence również został sam – a przynajmniej tak mu się wydawało; stojąc przy ognisku, odniósł nagle wrażenie, że nie znajduje się wcale w środku drewnianej chaty, a na tyłach cyrkowego namiotu. Ktoś położył mu dłoń na ramieniu, to musiała być jego przyjaciółka – ale gdy się odwrócił, dostrzegł inną kobietę – tę samą, która uchwyciła się go, gdy na jarmarku zapanował chaos. Tym razem jej rysy nie były jednak wykręcone w wyrazie przerażenia; uśmiechnęła się – smutno, melancholijnie. – Dziękuję – powiedziała jedynie, palcami sięgając jeszcze dłoni Laurence’a; uścisnęła go lekko, a później rozmyła się – tak samo, jak rozmyła się rzeczywistość.
Thalia znów znalazła się w kręgu tańczącej wokół ogniska młodzieży – nie w chacie, a na jarmarkowej scenie; obok siebie dostrzegła Garfielda, całego i zdrowego – nie takiego, jakiego widziała go ostatnio, tonącego w bagnach, opadającego niżej i niżej pomiędzy wijącymi się pnączami. Dookoła kłębiły się ciemności, ale tym razem krąg nie został przerwany – ogień wznosił się za to wyżej i wyżej, i gdy Thalia na niego spojrzała, miała wrażenie, że dostrzega w nim obrazy, wijące się linie, układające się w kształty podobne do tych widywanych na żeglarskich mapach. Nim jednak zdążyłaby im się przyjrzeć, wyłuskać z nich jakiś sens, wszystko się rozpadło – i zapadły zupełne ciemności.
Neala tonęła – nie wiedziała, w jaki sposób znalazła się w wodzie, ale nagle zorientowała się, że otacza ją ze wszystkich stron. Gorąca, bulgocząca; uciekające w górę bąbelki uniemożliwiały dostrzeżenie czegokolwiek, choć jeśli spojrzała w dół, dostrzegła, że jej rozcięta dłoń znów krwawi – że krew otacza ją z każdej strony. W ustach poczuła jej metaliczny posmak, próbując machać rękami – po obu bokach natrafiła na przeszkodę, jakby znajdowała się we wnętrzu metalowej bańki, z której nie było wyjścia. A jej – zaczynało brakować powietrza; była w klatce, w potrzasku, w uszach zaczęło jej piszczeć, płuca płonęły żywym ogniem. Pod powiekami wybuchło barwne fae feli, dusiła się, ale z jakiegoś powodu nie traciła przytomności – i gdy już jej się wydawało, że zostanie w tym potrzasku na zawsze, czyjaś dłoń złapała ją za nadgarstek. – Nie, Neala – usłyszała obok siebie, a może w sobie, we własnej głowie; głos, który słyszała już tego wieczoru niejednokrotnie. Poczuła, jak bańka, w której tkwiła, się przechyla, a później z niej wypadła – woda przelała się przez krawędź, ciągnąc ją za sobą jak rzeka, głowa przebiła powierzchnię, mogła nabrać powietrza. Rozglądając się, zobaczyła Brenyn nad sobą jeszcze przez chwilę – krótki moment, w trakcie którego zdążyła uśmiechnąć się smutno; ułamek sekundy później powieki Neali opadły, pogrążając ją w ciemności.
James jako jedyny nie przestał słyszeć wygrywanej przez siebie muzyki – dźwięki lutni docierały do niego nawet wtedy, kiedy w jakiś sposób instrument zniknął mu z rąk. On również znalazł się w pustce, otoczony wyłącznie bielą, ale już po chwili wokół niego – jak w myślodsiewni – zaczęły przesuwać się wspomnienia. Cyrkowe wozy, barwne chusty i znajome rżenie koni mieszały się ze szmerem strumieni, drzewami wyrastającymi wprost z dachów drewnianych domków, dziewczętami i chłopcami siedzącymi po turecku wokół szerokich, poznaczonych symbolami pni; w jednej chwili zgrabne dłonie pięknej cyganki ciągnęły go do tańca, w kolejnej również tańczył – ale w towarzystwie innych przyjaciół, trzymając się z nimi za ręce, z zaskoczeniem stwierdzając, że zna imiona wszystkich. Śniadania w taborze zmieszały się ze smakiem czarnych jagód zrywanych wprost z krzaków, a każde z tych wspomnień wydawało się tak samo prawdziwe, tak samo jego. A później – wszystkie zaczęły się rozmywać, ale nim to się stało, zobaczył, jak chłopcy i dziewczęta, kobiety i starsi, powoli zaczynają wznosić się w górę – czasami samotnie, czasami zabierając ze sobą dzwoniące koraliki i piosenki z zupełnie innego życia; życia, którego – w przeciwieństwie do Jamesa – nie było im dane przeżyć.
Rhennard nie widział, co działo się w chacie – nim rytuał dobiegł końca, ogień płonący na końcu jego różdżki zgasł, na powrót pogrążając go w ciemnościach. A wtedy – wokół niego rozpętało się prawdziwe piekło. Tak, jak na jarmarku, tak i teraz zewsząd otoczyły go szepty, tak głośne i zwielokrotnione, że nie słyszał własnych myśli. Mimo że był środek lata, poczuł na skórze chłód – zimno tak doskwierające, że prawie parzyło; z ust uciekła mu para, dłoń trzymająca różdżkę zdrętwiała. Kryjące się w mroku istoty otoczyły go z każdej strony, nie widział ich – ale je czuł, ich obecność była niemal namacalna. Od strony bagna zerwał się wiatr, jego zimny podmuch uderzył go w twarz – a później tuż obok niego rozległ się świst i nim zdążyłby zareagować, potężna siła grzmotnęła go w bok, tak, że przeleciał kilka metrów i upadł, lądując w zimnym błocie. Syczące gady otoczyły go natychmiast, ostre kły wbijały się w ciało; coś przeleciało tuż nad nim, sprawiając, że poczuł się tak, jakby krew w jego ciele zaczęła wrzeć. Z każdą sekundą stawał się słabszy, za pociechę mając jedynie świadomość, że kupił swoim towarzyszom więcej czasu; był jednak pewien, że miał za ten czas zapłacić życiem. Coś uderzyło go mocno w twarz i lewe oko zapiekło bólem – tak intensywnym, że zdawał się sięgać czaszki; po twarzy pociekło coś ciepłego i gęstego, pole widzenia niemal zupełnie zniknęło – ale gdy Rhennard próbował osłonić się przed kolejnym atakiem, tuż przed sobą dostrzegł metaliczny błysk: na błocie, pomiędzy nim a chatą, leżał miedziany krążek z symbolem gałązki – ten sam, który otrzymał od chłopca obdarowanego pieguskami; ten sam, który miał przynieść mu szczęście. I wtedy, kiedy na niego spoglądał – kiedy uciekały z niego ostatnie iskry życia – zobaczył, że z chaty wylewa się jasne światło: przeciskające się przez dach, ściany, zabite deskami okna. Światło, przed którym cienie rozpierzchły się w popłochu; światło, które na moment zalało polanę – tak, że wydawała się jasna jak za dnia. Wreszcie: światło, które wniknęło w drzewa, rozjaśniając je od środka, na kilka krótkich chwil dodając im sił do walki; ostatnie, co Rhennard zobaczył, nim zalał go ból i ciemności, było jedno z nich – otaczające go gałęziami, osłaniające przed uciekającymi istotami.
***
Dwóch dni potrzebowaliście na odzyskanie przytomności – kiedy to się jednak stało, wszyscy znajdowaliście się w ciasnym, ale ciepłym, pachnącym drewnem domu, w którym mieszkańcy miasteczka urządzili tymczasowy szpital dla ludzi poszkodowanych w trakcie jarmarku. Byliście zmęczeni i obolali, wasze obrażenia zostały zaleczone – choć pobieżnie; część z was wciąż potrzebowała czasu i pomocy wprawionych uzdrowicieli, by w pełni powrócić do zdrowia. Mieliście jednak możliwość wezwania bliskich, przyjaciół lub służby, która pomogłaby wam wrócić do domów.
Od goszczącego was czarodzieja usłyszeliście, że po ucieczce z jarmarku, większość mieszkańców Brenyn zaryglowała się w domach. Nie wszyscy zdążyli, noc była długa i tragiczna dla wielu rodzin w wiosce – ale tuż przed świtem stało się coś, co sprawiło, że cienie zniknęły bezpowrotnie. Znaleziono was w trakcie przeszukania lasu, gdzie również się wybrano, licząc na odnalezienie ocalałych; po chacie nie było ani śladu, według słów czarodzieja, wszyscy leżeliście nieopodal wypływającego z okrągłego kamienia źródła – które przepływając przez polanę, wpływało do jednego z mokradeł. Same mokradła, bardziej niż bagna, zaczęły przypominać jeziora – o ciemnych, zacienionych wodach, odbijających światło gwiazd. Część powykręcanych, martwych drzew zniknęła, choć nie wszystkie – wokół niektórych, milczących jednak i spokojnych, dało się momentami usłyszeć echo odległych szeptów. Źródło i jego najbliższe otoczenie pozostało niewrażliwe na obecność cieni – unikały tego miejsca, nie przekraczając wyznaczanych przez mokradła granic.
James - wspomnienia zaklętych strażników, które pozwoliły ci dotrzeć do chaty, pomieszały się z twoimi własnymi wspomnieniami z młodości w taborze, a później jedne i drugie wyblakły - częściowo; na skutek rytuału nie jesteś w stanie przypomnieć sobie konkretnych wydarzeń dzielonych z członkami rodziny, którzy byli ci wtedy bliscy. Wciąż posiadasz wspomnienia z tego okresu, pamiętasz imiona ludzi, z którymi się wychowałeś, ale zniknęły łączące cię z nimi więzi - nie są dla ciebie bliżsi niż bohaterowie przebłysków nabytych wspomnień, ani wizji, której świadkiem byłeś w chacie. Te wspomnienia - cudze - będą cię za to nawiedzać przez cały kolejny okres fabularny, w związku z czym w każdym wątku, w dowolnym momencie jego trwania, jesteś zobligowany do wykonania rzutu kością k6. Wynik 1 i 6 wymaga arbitrażu mistrza gry (mnie).
Obrażenia odniesione na skutek ataku cienia zostały wyleczone śpiewem feniksa, ich konsekwencje będą ci jednak również towarzyszyć przez kolejny okres fabularny. W nocy dręczyć cię będą koszmary, w których żebra będą na nowo przebijać twoje ciało - będziesz budzić się zlany potem, z uporczywym swędzeniem na wysokości klatki piersiowej, które nie będzie się dało ukoić drapaniem. To swędzenie, oraz przekonanie, że coś niedobrego dzieje się z twoimi żebrami, będzie nawiedzać cię również na jawie, utrudniając koncentrację. Po odniesionych obrażeniach pozostaną ci również trwałe blizny - na klatce piersiowej oraz na nosie, po upadku z drzewa.
Po przebudzeniu w kieszeni znajdziesz niewielki kryształ, przypominający zastygniętą łzę - rozbity na 3 tury odgoni wszystkie cieniste istoty znajdujące się w okolicy.
Neala - odzyskałaś pełną kontrolę nad ciałem, Brenyn pozostawiła jednak po sobie wspomnienia, które będą nawiedzały cię przez cały kolejny okres fabularny. W związku z tym w każdym wątku, w dowolnym momencie jego trwania, jesteś zobligowana do wykonania rzutu kością k6. Wynik 1 i 6 wymaga arbitrażu mistrza gry (mnie).
Przez cały kolejny okres fabularny będzie również towarzyszyła ci niemożliwa do odgonienia tęsknota za nienależącą do ciebie przeszłością - będzie brakować ci ludzi, których nigdy nie poznałaś, a w sercu rozgości się niemożliwa do wypełnienia pustka. Będziesz mieć problemy z odróżnieniem rzeczywistości od wspomnień, jawy od snu - będzie ci się zdarzało mylić jedno z drugim, wątpić w prawdziwość doświadczanych wydarzeń.
Blizna po rozcięciu na twojej dłoni okaże się trwała - po upływie czasu zblednie, stając się jasną, prawie białą kreską w poprzek wnętrza dłoni.
Po przebudzeniu w kieszeni znajdziesz niewielki kryształ, przypominający zastygniętą łzę - rozbity na 3 tury odgoni wszystkie cieniste istoty znajdujące się w okolicy.
Thalia - ukąszenie węża i krążąca w twoim ciele trucizna nie da się neutralizować znanym czarodziejom medykamentom - zaniknie sama po upływie okresu fabularnego, do tego czasu pozostaniesz jednak bardziej wrażliwa na bliskość czarnej magii. Czarnomagiczne zaklęcia rzucane w pobliżu oraz obecność cienistych istot, będzie powodować pojawienie się czarnych żył na przedramionach - roznoszących się tym dalej, im dłużej będzie trwać wystawienie ciała na działanie czarnej magii. Tak długo, jak długo czarna magia będzie znajdować się w pobliżu, będziesz też otrzymywać 2k8 obrażeń od osłabienia co turę.
Fragment mapy, którą ujrzałaś w ogniu, będzie nawiedzać cię w snach - nawołując do sprawdzenia, dokąd prowadzi. Jeżeli zdecydujesz się podjąć jakiekolwiek kroki w tym kierunku, mistrz gry prosi o informację - wraz z linkiem do wątku lub wątków.
Łapacze snów, które zakupiłaś na jarmarku, pozostały w twoim ekwipunku - zawieszone w sypialni, zapewnią spokojne sny i sprawią, że stanie się ona niedostępna dla cieni. Raz ulokowane w pomieszczeniu nie mogą być jednak przeniesione do innego - wtedy stracą swoją moc.
Rhennard - na skutek ataku cieni utraciłeś lewą gałkę oczną - jest możliwa do odzyskania, jeśli zostanie wyhodowana w eliksirze odtworzenia i przeszczepiona. Ukąszenia węży i krążąca w twoim ciele trucizna nie da się neutralizować znanym czarodziejom medykamentom - zaniknie sama po upływie okresu fabularnego, do tego czasu pozostaniesz jednak bardziej wrażliwy na bliskość czarnej magii. Czarnomagiczne zaklęcia rzucane w pobliżu oraz obecność cienistych istot, będzie powodować pojawienie się czarnych żył na przedramionach - roznoszących się tym dalej, im dłużej będzie trwać wystawienie ciała na działanie czarnej magii. Tak długo, jak długo czarna magia będzie znajdować się w pobliżu, będziesz też otrzymywać 3k8 obrażeń od osłabienia co turę. Przez cały kolejny okres fabularny będzie ci też towarzyszyć paniczny strach przed ciemnością - przebywanie w mroku będzie powodowało spłycony oddech, niemożliwość skupienia myśli, finalnie prowadząc do ataku paniki i niemożności podjęcia żadnej akcji.
Po powrocie do dworu odnajdziesz tam Harry'ego, w żaden sposób nie uda się odnaleźć jednak jego ojca ani najbliższej rodziny.
Zakupiony na jarmarku amulet pozostał w twoim ekwipunku - zawieszony na szyi, będzie ułatwiał uspokojenie i okiełznanie zwierząt i magicznych stworzeń. Jeśli zostanie użyty w sytuacji spornej lub wątku będącym pod opieką mistrza gry, będzie to wymagało arbitrażu.
Laurence - przez cały następny okres fabularny będzie towarzyszyć ci postać do złudzenia przypominająca matkę Harry'ego. Kobieta będzie pojawiać się na krawędzi pola widzenia, czasami zajęta zwyczajnymi czynnościami, czasami po prostu stojąca i uśmiechająca się łagodnie. Nie będzie się odzywać ani odpowiadać na próby zwrócenia się do niej, będzie jednak podążać za tobą wzrokiem. W związku z tym, w pierwszym poście każdego wątku rozpoczętego w nowym okresie fabularnym, obowiązuje cię rzut kością k3 - w przypadku wyrzucenia 1 na kości, kobieta pojawia się i pozostaje z tobą do końca wątku. Nikt oprócz ciebie nie będzie jej widział.
Ukąszenie węża i krążąca w twoim ciele trucizna nie da się neutralizować znanym czarodziejom medykamentom - zaniknie sama po upływie okresu fabularnego, do tego czasu pozostaniesz jednak bardziej wrażliwy na bliskość czarnej magii. Czarnomagiczne zaklęcia rzucane w pobliżu oraz obecność cienistych istot, będzie powodować pojawienie się czarnych żył na przedramionach - roznoszących się tym dalej, im dłużej będzie trwać wystawienie ciała na działanie czarnej magii. Tak długo, jak długo czarna magia będzie znajdować się w pobliżu, będziesz też otrzymywać 2k8 obrażeń od osłabienia co turę.
Zakupione na jarmarku nalewki pozostały w twoim ekwipunku, możesz dopisać je do zaopatrzenia. Wypity kieliszek na 3 tury uczyni pijącego niewidzialnym dla cieni - przez ten czas nie będą go atakować, będą jednak bronić się przed atakami. Nalewka może też pełnić rolę wysokoprocentowego trunku, jest bardzo smaczna - i nie spowoduje bólu głowy na drugi dzień.
Rigel - wzory, które narysowałeś na własnym ciele, okażą się trwałe - przekształcone w ciemnoczerwone linie, nie dadzą się wywabić żadnym znanym ci eliksirem ani zaklęciem. Ich przeznaczenie i działanie, póki co, pozostają tajemnicą - jeśli fabularnie podejmiesz jakiekolwiek działania z nimi związane, mistrz gry prosi o przesłanie linka do odpowiedniego wątku lub wątków. Dojście do siebie po przemianie i obrażeniach zajmie ci co najmniej tydzień, w tym czasie będziesz osłabiony i wyraźnie zmęczony. Przez cały następny okres fabularny będą towarzyszyć ci koszmary, w których - jako wilkołak - atakujesz i zabijasz uciekających ludzi, co będzie skutkować chroniczną bezsennością, dającą się załagodzić wyłącznie eliksirem słodkiego snu. W ciągu dnia będziesz doświadczać halucynacji związanych z przemianą w wilkołaka: będzie ci się wydawało, że ramiona porastają ci futrem, a palce przekształcają w łapy i pazury.
Ukąszenie węża i krążąca w twoim ciele trucizna nie da się neutralizować znanym czarodziejom medykamentom - zaniknie sama po upływie okresu fabularnego, do tego czasu pozostaniesz jednak bardziej wrażliwy na bliskość czarnej magii. Czarnomagiczne zaklęcia rzucane w pobliżu oraz obecność cienistych istot, będzie powodować pojawienie się czarnych żył na przedramionach - roznoszących się tym dalej, im dłużej będzie trwać wystawienie ciała na działanie czarnej magii. Tak długo, jak długo czarna magia będzie znajdować się w pobliżu, będziesz też otrzymywać 2k8 obrażeń od osłabienia co turę.
Rysunek zakupiony na jarmarku pozostał w twoim ekwipunku i został odnaleziony - razem z resztą twojego dobytku - przez skrzata. Pokój, w którym zostanie powieszony, będzie pomagał ci w zachowaniu spokoju i skupienia. Szatę również uda się odzyskać, ale będzie wymagała naprawy przez krawca.
Millicenta - skrzat domowy zabrał cię do Dunster Castle, gdzie otrzymałaś pomoc - minie jednak dużo czasu, zanim wrócisz do pełnej sprawności. Rozszczepienie na skutek nieudanego abesio pozostawi po sobie brzydką, nierówną bliznę na lewym boku i barku - początkowo czerwono-różowa, z czasem zblednie i stanie się o ton jaśniejsza od skóry, ta jednak pozostanie już nierówna. Ból związany z raną będzie towarzyszył ci przez cały miesiąc fabularny, w tym czasie utrudnione będzie szczególnie szybkie chodzenie, schylanie się i dźwiganie, a także: głębszy oddech, kasłanie, śmiech. Miejsce rozszczepienia pozostanie tkliwe i wrażliwe do końca okresu fabularnego, w tym czasie wygodniejsze okażą się luźne, gładkie ubrania. W nocy towarzyszyć ci będą koszmary przemieszane z niezrozumiałymi symbolami, w których pojawiać się będą również cienie - a za dnia podążać będzie za tobą widmowa postać ponuraka, zwiastuna śmierci. W każdym rozpoczętym w nowym okresie wątku jesteś więc zobligowana do wykonania rzutu kością k3 - wynik 1 na kości oznacza pojawienie się ponuraka, który pozostanie w zasięgu twojego wzroku już do końca rozgrywki. Ponurak nie będzie widoczny dla innych postaci.
Garfield - ty również, podobnie jak reszta, zostałeś odnaleziony w okolicy bagien. Podtopiony, dochodziłeś do siebie przez kilka dni, po tym czasie mogłeś jednak wrócić. Paniczny strach przed wodą będzie ci towarzyszył co najmniej przez kolejny okres fabularny - lub dłużej, o ile nie zostanie pokonany fabularnie.
W temacie z wydarzeniem za kilka chwil pojawi się podsumowanie otrzymanych punktów i osiągniecie. Blizny zostaną dopisane do znaków szczególnych dzisiaj lub jutro, podobnie jak aktualizacja opisu lokacji.
W razie pytań, uwag, wątpliwości, lub jeśli coś pominęłam - tradycyjnie, zapraszam.
Inkantacja została wypowiedziana; magiczna iskra powinna wskrzesić ogień, lecz w nerwowej ciszy myśli zasnuwających się defetyzmem nie wydarzyło się z nic; drewniane resztki drzwi także musiały być zbyt wilgotne, by ich plan miał szansę powodzenia. Czarny dym kłębił się wokół drewienek, przez chwilę wydawać by się mogło, że one są i tu, że dym zmieni za chwilę swój kształt, że wyłoni się z niego jadowity syk bądź impet uderzenia szponiastej łapy.
To koniec.
Jeśli nie rozpalą ognia, prawdziwego ognia, a nie jedynie tlącej się w kominku iluzji ciepła, zapadnie ciemność. Nie na jedną noc, już na zawsze. Mówiła o tym przypowiednia, krzyczało głośno coś w środku niego, ten sam głos, który sprawił, że dotarł aż tu.
Zbłąkany ognik zatańczył niepewnie, w końcu pojawiła się iskra. Zatliła się nadzieja, jednak nie zgasła, była tam cały czas, przysypana, ukryta.
Drżał cały, trząsł się w środku, ledwo stał na rozdygotanych fundamentach stóp; chata rozsypywała się na ich oczach, wszystko działo się tak szybko, czy jeśli teraz mrugnie, przegapi coś ważnego? Ogień nasycił się, otulając ich łuną ciepła. Chciał być blisko niej, jak najbliżej ogniska, jak najbliżej melodii, którą niósł dźwięczny głos chłopaka grającego na lutni.
Dzisiaj was się nie lękamy.
Nośnikiem melodii były słowa, powinien dołączyć do śpiewu, głos łamał się jednak od nadmiaru emocji, stać go było tylko na szept; dzisiaj właśnie bał się tak, jak nigdy wcześniej, lękał się rozszalałej potworności, zaciskającej się wokół nich pierścieniem, odgradzającej drogę ucieczki z miejsca, które zdawało się być hipocentrum koszmaru. Z chatki, która nie powinna istnieć poza światem legend.
W Brenyn wiarę pokładamy, ona w letnie przesilenie, raz na zawsze przegna cienie.
Z dłoni Rileya wysypały się jakieś rośliny; ogień przyjął także je, pochłonął, rosnąc, stając się silniejszy. Ciemiernik i lawenda. Płyń, magio, płyń, ogniu.
Zimny podmuch wdarł się do chaty, czy ognisko nie zgaśnie? Czy zdążą? Czy zdążyliby? Gdyby nie on, samotny, stojący w pojedynkę przeciwko chmarze gotowej rozszarpać go na strzępy.
Wściekłość, przerażenie, niemoc. Nie czuł łez, które zaczęły płynąć po policzku, wylewając się z kolebki przepełnionej emocjami.
Rhennard znowu to robił; dźwigał ciężar odpowiedzialności za innych, poświęcał samego siebie. Ratował wszystkich, własnym kosztem, nie potrafiąc inaczej - nawet teraz, nawet gdy było to równoznaczne ze znalezieniem się w samym środku cyklonu ciemności. Opóźniał nieuchronne, grał na czas, wykorzystując ostatnie sekundy, które mu zostały.
A on mógł tylko na to patrzeć; miał wrażenie, że nie czuje już własnych nóg, że nie kontroluje ciała, nie umiał zmusić się do żadnego ruchu. Może powinien mu pomóc, rzucić się za nim, zrobić cokolwiek.
Nie potrafił.
Ty cholerny głupcze.
Nie rób tego, nie rób. Nie zostawiaj nas, pieprzony bohaterze, wracaj tu.
Nie wrócił; zniknął w czerni, w niewiadomej, w wirze walki ścierających się ze sobą istot. Ile tam wytrwa, ile ma czasu, ile mają go oni?
Ogień wciąż trwał, w melodii, w zielnym zapachu, w otaczającym go kręgu. Nie zgaśnie tak długo, jak nie zgasną oni - czy na odwrót, czy to oni będą żyli do ostatniej iskry stłamszonej przez noc? A może jedno i drugie?
Ogień tańczył też na jej włosach; spojrzenie zatrzymało się najpierw na dłoni zaciśniętej na amulecie, potem uniosło się wyżej, do jej oczu.
Ty jesteś nią, a ona jest Tobą, czy nie to mówiłaś?
Uwierzył. Może już wcześniej, może dopiero teraz.
Srebrna gałązka wysunęła się z uścisku; zamknął powieki, jedno mrugnięcie, tyle wystarczyło, potem nie mógł ich już otworzyć, oślepiająca biel stała się wszystkim. Każdy element rzeczywistości rozsypywał się jak zdmuchnięty na wietrze pył, przemijał, nie istniało już nic poza światłem.
Tak wygląda koniec?
To czuje się, gdy dusza odrywa się od ciała?
Czy to nie ciemność miała ich pochłonąć? Ciemność, nie światłość?
Został sam. Umierał? Umarł?
Już nie w chacie, powrócił do cyrku, do namiotu, w którym występował każdego dnia; za ciężkimi kotarami, odgradzającymi go od sceny, być może coś się kryło, ale na razie, wciąż oszołomiony, rozejrzał się wokół, próbując zrozumieć, co właśnie się wydarzyło. Z jakiegoś powodu przypomniał sobie słowa kobiety, z którą nie tak dawno temu rozmawiał w tym samym miejscu; powiedziała mu, że wciąż szuka swego miejsca, a on bez wahania uznał, że cyrk jest dla niego tylko przystankiem, nie celem, że sam również własnego nie znalazł. Może się wtedy mylił; może było inaczej, ale zrozumiał to dopiero teraz. Na samym końcu.
Poczuł dotyk na swoim ramieniu; dłoń, którą splatał z własną, gdy potrzebował kogoś, kto razem z nim przedrze się przez krainę koszmarów. Przez podróż do świtu. Nie odwrócił się, nie w pierwszej chwili, na moment zamknął oczy, nie bojąc się już tego, co zobaczy, gdy uniesie powieki; palcami lewej ręki chciał dotknąć prawego przedramienia, dłoni, która się na nim znalazła; przykryć ją własną, poczuć bliskość ciepła.
Ale jej już tam nie było.
Ani dłoni, ani Harrie.
Znał tę twarz, nie zapomni jej nigdy; ból splątany z przerażeniem, błagalny ton, ostatnie życzenie. Jej głos. Tam, na jarmarku, w chaosie, później na skraju lasu. Prowadziła ich do swojego syna? Jego śladem?
- Jest już bezpieczny - będzie bezpieczny; w Dunster, z dala od chaty w lesie. Jest już bezpieczny, możesz być spokojna, ktoś nad nim czuwa, nie przestanie o niego dbać. Możesz odejść, opuścić te lasy. - Przepraszam - ścisnął jej rękę, odpowiadając uśmiechem w tym samym odcieniu smutku; przepraszam, że nie potrafiłem ci pomóc, że spotkało cię to wszystko, że...
Zamknął oczy, raz jeszcze, jednak tym razem, gdy je otworzył, nie było już zupełnie niczego.
Nikogo.
Nawet jego.
Mistrzu, ten event to była miłość od samej zapowiedzi; bardzo dziękuję za klimatyczne, piękne posty, na które czekało się jak na szpilkach; za wszystkie emocje, które towarzyszyły koszmarowi nocy letniej; za cały ogrom pracy, również tej zakulisowej, oraz cierpliwość do wszystkich pytań(i niekończących się próśb o uzupełnienia). Było niesamowicie!!!!!!!!!!!!!!!
Ślicznie dziękuję też współgraczom, cudownie śledziło się Waszą drogę do chatki, wszystkie przeżywane dramaty, szczególnie te wewnętrzne.<3
Jedna buteleczka nalewki się roztrzaskała, zgarniam więc dwie pozostałe i znikam, zt
To koniec.
Jeśli nie rozpalą ognia, prawdziwego ognia, a nie jedynie tlącej się w kominku iluzji ciepła, zapadnie ciemność. Nie na jedną noc, już na zawsze. Mówiła o tym przypowiednia, krzyczało głośno coś w środku niego, ten sam głos, który sprawił, że dotarł aż tu.
Zbłąkany ognik zatańczył niepewnie, w końcu pojawiła się iskra. Zatliła się nadzieja, jednak nie zgasła, była tam cały czas, przysypana, ukryta.
Drżał cały, trząsł się w środku, ledwo stał na rozdygotanych fundamentach stóp; chata rozsypywała się na ich oczach, wszystko działo się tak szybko, czy jeśli teraz mrugnie, przegapi coś ważnego? Ogień nasycił się, otulając ich łuną ciepła. Chciał być blisko niej, jak najbliżej ogniska, jak najbliżej melodii, którą niósł dźwięczny głos chłopaka grającego na lutni.
Dzisiaj was się nie lękamy.
Nośnikiem melodii były słowa, powinien dołączyć do śpiewu, głos łamał się jednak od nadmiaru emocji, stać go było tylko na szept; dzisiaj właśnie bał się tak, jak nigdy wcześniej, lękał się rozszalałej potworności, zaciskającej się wokół nich pierścieniem, odgradzającej drogę ucieczki z miejsca, które zdawało się być hipocentrum koszmaru. Z chatki, która nie powinna istnieć poza światem legend.
W Brenyn wiarę pokładamy, ona w letnie przesilenie, raz na zawsze przegna cienie.
Z dłoni Rileya wysypały się jakieś rośliny; ogień przyjął także je, pochłonął, rosnąc, stając się silniejszy. Ciemiernik i lawenda. Płyń, magio, płyń, ogniu.
Zimny podmuch wdarł się do chaty, czy ognisko nie zgaśnie? Czy zdążą? Czy zdążyliby? Gdyby nie on, samotny, stojący w pojedynkę przeciwko chmarze gotowej rozszarpać go na strzępy.
Wściekłość, przerażenie, niemoc. Nie czuł łez, które zaczęły płynąć po policzku, wylewając się z kolebki przepełnionej emocjami.
Rhennard znowu to robił; dźwigał ciężar odpowiedzialności za innych, poświęcał samego siebie. Ratował wszystkich, własnym kosztem, nie potrafiąc inaczej - nawet teraz, nawet gdy było to równoznaczne ze znalezieniem się w samym środku cyklonu ciemności. Opóźniał nieuchronne, grał na czas, wykorzystując ostatnie sekundy, które mu zostały.
A on mógł tylko na to patrzeć; miał wrażenie, że nie czuje już własnych nóg, że nie kontroluje ciała, nie umiał zmusić się do żadnego ruchu. Może powinien mu pomóc, rzucić się za nim, zrobić cokolwiek.
Nie potrafił.
Ty cholerny głupcze.
Nie rób tego, nie rób. Nie zostawiaj nas, pieprzony bohaterze, wracaj tu.
Nie wrócił; zniknął w czerni, w niewiadomej, w wirze walki ścierających się ze sobą istot. Ile tam wytrwa, ile ma czasu, ile mają go oni?
Ogień wciąż trwał, w melodii, w zielnym zapachu, w otaczającym go kręgu. Nie zgaśnie tak długo, jak nie zgasną oni - czy na odwrót, czy to oni będą żyli do ostatniej iskry stłamszonej przez noc? A może jedno i drugie?
Ogień tańczył też na jej włosach; spojrzenie zatrzymało się najpierw na dłoni zaciśniętej na amulecie, potem uniosło się wyżej, do jej oczu.
Ty jesteś nią, a ona jest Tobą, czy nie to mówiłaś?
Uwierzył. Może już wcześniej, może dopiero teraz.
Srebrna gałązka wysunęła się z uścisku; zamknął powieki, jedno mrugnięcie, tyle wystarczyło, potem nie mógł ich już otworzyć, oślepiająca biel stała się wszystkim. Każdy element rzeczywistości rozsypywał się jak zdmuchnięty na wietrze pył, przemijał, nie istniało już nic poza światłem.
Tak wygląda koniec?
To czuje się, gdy dusza odrywa się od ciała?
Czy to nie ciemność miała ich pochłonąć? Ciemność, nie światłość?
Został sam. Umierał? Umarł?
Już nie w chacie, powrócił do cyrku, do namiotu, w którym występował każdego dnia; za ciężkimi kotarami, odgradzającymi go od sceny, być może coś się kryło, ale na razie, wciąż oszołomiony, rozejrzał się wokół, próbując zrozumieć, co właśnie się wydarzyło. Z jakiegoś powodu przypomniał sobie słowa kobiety, z którą nie tak dawno temu rozmawiał w tym samym miejscu; powiedziała mu, że wciąż szuka swego miejsca, a on bez wahania uznał, że cyrk jest dla niego tylko przystankiem, nie celem, że sam również własnego nie znalazł. Może się wtedy mylił; może było inaczej, ale zrozumiał to dopiero teraz. Na samym końcu.
Poczuł dotyk na swoim ramieniu; dłoń, którą splatał z własną, gdy potrzebował kogoś, kto razem z nim przedrze się przez krainę koszmarów. Przez podróż do świtu. Nie odwrócił się, nie w pierwszej chwili, na moment zamknął oczy, nie bojąc się już tego, co zobaczy, gdy uniesie powieki; palcami lewej ręki chciał dotknąć prawego przedramienia, dłoni, która się na nim znalazła; przykryć ją własną, poczuć bliskość ciepła.
Ale jej już tam nie było.
Ani dłoni, ani Harrie.
Znał tę twarz, nie zapomni jej nigdy; ból splątany z przerażeniem, błagalny ton, ostatnie życzenie. Jej głos. Tam, na jarmarku, w chaosie, później na skraju lasu. Prowadziła ich do swojego syna? Jego śladem?
- Jest już bezpieczny - będzie bezpieczny; w Dunster, z dala od chaty w lesie. Jest już bezpieczny, możesz być spokojna, ktoś nad nim czuwa, nie przestanie o niego dbać. Możesz odejść, opuścić te lasy. - Przepraszam - ścisnął jej rękę, odpowiadając uśmiechem w tym samym odcieniu smutku; przepraszam, że nie potrafiłem ci pomóc, że spotkało cię to wszystko, że...
Zamknął oczy, raz jeszcze, jednak tym razem, gdy je otworzył, nie było już zupełnie niczego.
Nikogo.
Nawet jego.
Mistrzu, ten event to była miłość od samej zapowiedzi; bardzo dziękuję za klimatyczne, piękne posty, na które czekało się jak na szpilkach; za wszystkie emocje, które towarzyszyły koszmarowi nocy letniej; za cały ogrom pracy, również tej zakulisowej, oraz cierpliwość do wszystkich pytań
Ślicznie dziękuję też współgraczom, cudownie śledziło się Waszą drogę do chatki, wszystkie przeżywane dramaty, szczególnie te wewnętrzne.<3
Jedna buteleczka nalewki się roztrzaskała, zgarniam więc dwie pozostałe i znikam, zt
gwiazdy były nisko jak gołębie
ludzie smutni nachylali twarz
i szukali gwiazd prawdziwych w głębi
z tym uśmiechem, który chyba znasz
Bagna Brenyn
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Lancashire