Łódka
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
Łódka
Własnoręcznie wykonana przez Williama łódź na ogół zacumowana jest przy pomoście wybudowanym na górskim jeziorze – leżącym o rzut kamieniem od domu. W całości drewniana (nie licząc metalowych okuć przy dnie) może pomieścić maksymalnie cztery osoby – lub dwie, jeżeli używa się jej do połowu ryb. Oprócz prostych ławeczek, wyposażona jest w parę wioseł i wbudowaną w dziób skrzyneczkę, mieszczącą najpotrzebniejsze drobiazgi oraz zaczarowaną płachtę, w trakcie deszczu chroniącą łódkę przed zmoknięciem i zatonięciem.
Na burcie, po wewnętrznej stronie, znajduje się odręczny rysunek Amelii, przedstawiający morskiego potwora; chociaż William nie ma pojęcia, kiedy właściwie powstał, i z całą pewnością nie był częścią projektu, nie miał serca go zamalować.
Na burcie, po wewnętrznej stronie, znajduje się odręczny rysunek Amelii, przedstawiający morskiego potwora; chociaż William nie ma pojęcia, kiedy właściwie powstał, i z całą pewnością nie był częścią projektu, nie miał serca go zamalować.
| 1 maja
– Nie podglądaj – przypomniał cicho, zerkając kątem oka na Hannah i upewniając się, że wciąż miała przymknięte powieki. Prowadził ją w dół – po płaskich, kamiennych schodkach, które zaczynały się w ogrodzie za domem, a kończyły tuż nad brzegiem schowanego pomiędzy górami jeziora. Ścieżka, chociaż szeroka i względnie wygodna, nie należała do najłatwiejszych do pokonywania z zamkniętymi oczami, dlatego pilnował każdego jej kroku – jednym ramieniem obejmując w pasie, drugie wystawiając tak, by mogła przez cały czas się go przytrzymywać. Do przejścia w ten sposób mieli niewiele, parę ostatnich stopni, zapobiegawczo uprzątniętych wcześniej ze wszystkich ewentualnych przeszkód; pewnie przesadzał, trzymając ją tak blisko, na tyle, że gdyby się potknęła, mógłby w ułamku sekundy uchronić ją przed upadkiem – ale pozwalał sobie nie roztrząsać tego zanadto, zwyczajnie ciesząc się z tego, że była obok.
Najchętniej nigdy by jej już nie wypuszczał.
– Ten będzie ostatni, dalej jest już p-p-płasko – uprzedził, kiedy znaleźli się na brzegu; dalej był już zbity z desek pomost, długi na zaledwie parę metrów, przy którym kołysała się na wodzie niewielka łódka. W całości zbita z drewna, jeszcze nienadgryziona zębem czasu, o jasnych burtach i błękitnych wykończeniach, wyglądała na przygotowaną do wycieczki: płaskie ławeczki były wyłożone plecionymi kocami, które William przyniósł rano z domu. Zapasowy, złożony w kostkę i przywiązany na wszelki wypadek sznurkiem, leżał na schowku przy dziobie – gotowy do zarzucenia na ramiona, gdyby zrobiło się chłodno. Wiklinowy kosz, póki co przykryty kawałkiem materiału, leżał na dnie łodzi – tuż obok lampionu, na razie niepotrzebnego – bo słońce dopiero szykowało się do schowania za górami, rozświetlając spokojną taflę czerwonymi odblaskami.
– Jesteśmy już – powiedział, zatrzymując ich oboje w bezpiecznej odległości od krawędzi pomostu, dając jej znać, że mogła otworzyć oczy. Spojrzał na nią z ukosa, uśmiechem zakrywając zdenerwowanie. – To nasz transport na dziś. Chciałbym… gdzieś cię zab-b-brać, ale możemy się tam dostać tylko jeziorem – wyjaśnił, starając się powstrzymać dłoń nerwowo sięgającą karku, w myślach po raz kolejny zastanawiając się, czy na pewno o niczym nie zapomniał. Nie chciał, żeby było tak, jak wtedy, na plaży, tym razem miało być idealnie – dlatego przygotowania zaczął kilka dni temu, wykonując w tym czasie parę kursów łódką i odbierając przysługi od starych znajomych. Jedynie pogody nie mógł zakląć – zerknął kontrolnie na niebo, jakby spodziewał się, że w ciągu ostatnich paru sekund zasnuło się chmurami, ale szczęśliwie nadal pozostawało czyste; być może ulitowało się nad nim, słuchając jego próśb – gdyby lunęło deszczem, albo gdyby gwiazdy schowały się za grubą warstwą obłoków, nic by z tego nie wyszło. – Wybierzesz się ze mną? – zapytał, wyciągając w jej stronę rękę, żeby pomóc jej wejść na chyboczącą się nieco łódkę – w ostatniej chwili powstrzymując się przed poprawieniem mankietów jasnej koszuli. Pamiętając swoją wpadkę z ubrudzonym mąką swetrem, tym razem ubrał się staranniej; koszula nie była nowa, nie stać ich było na kolejną w ciągu paru tygodni wizytę u krawca, ale siostra przerobiła ją dla niego tak, że leżała prawie idealnie. – Obiecuję, że nie odp-p-pływamy nigdzie daleko – dodał po chwili, z jednej strony wiedząc, że mu nie odmówi, z drugiej – nie potrafiąc tak do końca wyciszyć szarpiącego zakończeniami nerwowymi niepokoju. Chciał, żeby ten dzień był tylko jej – żeby mogła, chociaż na chwilę, zapomnieć o troskach, o zamartwianiu się losem braci, o wojnie, o niepewnej przyszłości; chciał dać jej wszystko to, o czym krzyczała do niego tamtego popołudnia w Kornwalii, bo chociaż wycofała się z tego szybko, zdawał sobie sprawę, że te słowa nie wzięły się znikąd – i że Hannah zasługiwała na to wszystko; na więcej nawet niż to, co był w stanie jej dać.
– Nie podglądaj – przypomniał cicho, zerkając kątem oka na Hannah i upewniając się, że wciąż miała przymknięte powieki. Prowadził ją w dół – po płaskich, kamiennych schodkach, które zaczynały się w ogrodzie za domem, a kończyły tuż nad brzegiem schowanego pomiędzy górami jeziora. Ścieżka, chociaż szeroka i względnie wygodna, nie należała do najłatwiejszych do pokonywania z zamkniętymi oczami, dlatego pilnował każdego jej kroku – jednym ramieniem obejmując w pasie, drugie wystawiając tak, by mogła przez cały czas się go przytrzymywać. Do przejścia w ten sposób mieli niewiele, parę ostatnich stopni, zapobiegawczo uprzątniętych wcześniej ze wszystkich ewentualnych przeszkód; pewnie przesadzał, trzymając ją tak blisko, na tyle, że gdyby się potknęła, mógłby w ułamku sekundy uchronić ją przed upadkiem – ale pozwalał sobie nie roztrząsać tego zanadto, zwyczajnie ciesząc się z tego, że była obok.
Najchętniej nigdy by jej już nie wypuszczał.
– Ten będzie ostatni, dalej jest już p-p-płasko – uprzedził, kiedy znaleźli się na brzegu; dalej był już zbity z desek pomost, długi na zaledwie parę metrów, przy którym kołysała się na wodzie niewielka łódka. W całości zbita z drewna, jeszcze nienadgryziona zębem czasu, o jasnych burtach i błękitnych wykończeniach, wyglądała na przygotowaną do wycieczki: płaskie ławeczki były wyłożone plecionymi kocami, które William przyniósł rano z domu. Zapasowy, złożony w kostkę i przywiązany na wszelki wypadek sznurkiem, leżał na schowku przy dziobie – gotowy do zarzucenia na ramiona, gdyby zrobiło się chłodno. Wiklinowy kosz, póki co przykryty kawałkiem materiału, leżał na dnie łodzi – tuż obok lampionu, na razie niepotrzebnego – bo słońce dopiero szykowało się do schowania za górami, rozświetlając spokojną taflę czerwonymi odblaskami.
– Jesteśmy już – powiedział, zatrzymując ich oboje w bezpiecznej odległości od krawędzi pomostu, dając jej znać, że mogła otworzyć oczy. Spojrzał na nią z ukosa, uśmiechem zakrywając zdenerwowanie. – To nasz transport na dziś. Chciałbym… gdzieś cię zab-b-brać, ale możemy się tam dostać tylko jeziorem – wyjaśnił, starając się powstrzymać dłoń nerwowo sięgającą karku, w myślach po raz kolejny zastanawiając się, czy na pewno o niczym nie zapomniał. Nie chciał, żeby było tak, jak wtedy, na plaży, tym razem miało być idealnie – dlatego przygotowania zaczął kilka dni temu, wykonując w tym czasie parę kursów łódką i odbierając przysługi od starych znajomych. Jedynie pogody nie mógł zakląć – zerknął kontrolnie na niebo, jakby spodziewał się, że w ciągu ostatnich paru sekund zasnuło się chmurami, ale szczęśliwie nadal pozostawało czyste; być może ulitowało się nad nim, słuchając jego próśb – gdyby lunęło deszczem, albo gdyby gwiazdy schowały się za grubą warstwą obłoków, nic by z tego nie wyszło. – Wybierzesz się ze mną? – zapytał, wyciągając w jej stronę rękę, żeby pomóc jej wejść na chyboczącą się nieco łódkę – w ostatniej chwili powstrzymując się przed poprawieniem mankietów jasnej koszuli. Pamiętając swoją wpadkę z ubrudzonym mąką swetrem, tym razem ubrał się staranniej; koszula nie była nowa, nie stać ich było na kolejną w ciągu paru tygodni wizytę u krawca, ale siostra przerobiła ją dla niego tak, że leżała prawie idealnie. – Obiecuję, że nie odp-p-pływamy nigdzie daleko – dodał po chwili, z jednej strony wiedząc, że mu nie odmówi, z drugiej – nie potrafiąc tak do końca wyciszyć szarpiącego zakończeniami nerwowymi niepokoju. Chciał, żeby ten dzień był tylko jej – żeby mogła, chociaż na chwilę, zapomnieć o troskach, o zamartwianiu się losem braci, o wojnie, o niepewnej przyszłości; chciał dać jej wszystko to, o czym krzyczała do niego tamtego popołudnia w Kornwalii, bo chociaż wycofała się z tego szybko, zdawał sobie sprawę, że te słowa nie wzięły się znikąd – i że Hannah zasługiwała na to wszystko; na więcej nawet niż to, co był w stanie jej dać.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Lubiła niespodzianki chociaż wyczekiwanie dławiło jej gardło i zaciskało się wokół trzewi ciasną pętlą, która potrafiła zatrzymać serce na kilka chwil, tak, że gubiło rytm. Tym razem też tak było. Z zamkniętymi oczami dała się poprowadzić w nieznane, nie obawiając się upadku — wiedziała zawsze, że cokolwiek by się nie działo, złapie ją w odpowiedniej chwili. Zaciskała powieki, przygryzając wargę. Wdychała nosem świeże, wilgotne powietrze wyobrażając sobie to wszystko, co mogło ją otaczać. Nie potrafiła tego powstrzymać i otoczyć się pustką, która mogła podsycić ciekawość i wyrwać okrzyk zdumienia, gdy w końcu ujrzy, gdzie się znajduje. Wiosenne śpiewy ptaków w okolicy, cichy szum wiatru i jego głos wypędzały z jej głowy wszystkie ponure myśli, głównie te ciągnące się do brata, napawały ją ciepłem i szczęściem. Prawdziwym, poruszającym. Serce biło jej prędko, klatka piersiowa unosiła szybko.
— Już mogę? — spytała niecierpliwie, unosząc brwi, ale kiedy tylko jej zabronił zrobiła zbolałą minę, zaciskając mocniej palce na jego przedramieniu. Powoli i ostrożnie stawiała kroki. Stopnie, po których schodziła skończyły się, a pod stopami, na których miała skórzane, wiązane trzewiki wyczuła drewno. Była pewna, że to było drewno choć nie miała pojęcia, czy szła po tarasie, czy tarasie. Dźwięk uderzanych obcasów o podłoże brzmiał znajomo. Zdawało jej się też, że czuła ten zapach. Świeżego, mokrego drewna; oheblowanych desek. Serce instynktownie przyspieszyło, rozchyliła usta, czując jak zdenerwowanie zaczyna przekraczać dopuszczalną normę. Otworzyła oczy od razu, gdy jej na to pozwolił. Niewielka łódka delikatnie kołysała się przed nimi, na spokojnej, błyszczącej tafli. Przygryzła wargę, powoli przenosząc na niego wzrok bez słowa. Był niemożliwy, a to — piękne. Uśmiechnęła się promiennie i ujęła jego twarz w dłonie, by na jego wargach złożyć drobny, czuły pocałunek.
— Wpław też dałabym radę — zapewniła go zaczepnie, spoglądając na jezioro, bardziej zgrywając się niż będąc pewną własnych słów. Chociaż nauczył ją pływać, nie była pewna, czy naprawdę poradziłaby sobie z taką odległością. — Trochę by to mogło potrwać, moglibyśmy nie dotrzeć przed zmrokiem. — Zastanowiła się po chwili, spuszczając wzrok, by zaraz przenieść go gdzieś na łódkę. Pomyślał o wszystkim — kocach, koszu. Podeszła do krawędzi pomostu, nie mogąc uwierzyć, że w środku byłoby wszystko, co sama w takiej chwili zdecydowałaby się zabrać. Obróciła się do niego.
— Tak — szepnęła, spoglądając na niego z uśmiechem. Podała mu dłoń delikatnie, drugą ręką chwyciła blado błętkiną spódnicę w drobniuteńkie groszki, której pas spleciony był w sporą kokardę na boku; bardziej niż zmoczenia bała się, że zaplącze jej się miedzy nogami romantyczny moment przerodzi się w dramat pełen śmiechu. Podobało jej się to. Jak ją traktował, jak na nią patrzył, jak wszystko zorganizował. Czuła wyjątkowość tej chwili, nie chciała jej psuć, choć uwielbiała się z nim śmiać i wygłupiać. — No tak, nie mogę się doczekać już aż wrócimy — mruknęła z ironią, przechylając głowę w bok. — Nie przeszkadza mi daleko. Nigdzie nie jest naprawdę daleko, jeśli tu jesteś. — Uświadomił ją o tym jego nagły wyjazd z kraju wtedy. Miesiące tęsknoty wypalały ją od środka i kiedy już myślała, że musi ułożyć sobie życie bez niego obok, jako największego przyjaciela, zjawił się. Wywracając je do góry nogami — a może przywracając do właściwej konfiguracji, tak naprawdę.
Otworzyła usta, ale zamiast pytania, które nasunęło jej się na myśl, usta wypełniło świeże powietrze i ten przyjemny zapach drewna. Przesunąwszy dłonią po krawędzi łódki, uniosła na niego spojrzenie czekoladowych tęczówek i uśmiechnęła się wdzięcznie. Wiedziała, że się denerwował, znała go na tyle, by wiedzieć, kiedy próbował coś ukryć. Nie wychodziło mu to za dobrze, ale nie brakowało mu przy tym uroku. Dlatego nie miała serca go o to spytać, a nawet zapewnić go, że nie było powodu do nerwów. Była gotowa, zdecydowana. Nie tylko dziś, już dawno.
— A dokąd płyniemy? — spytała z zaciekawieniem, chociaż cel podróży nie wydawał jej się już tak istotny, jak to, że zrobił to wszystko. Przyglądając się łódce dostrzegła maleńki, niedomalowany fragment łódki. Pochyliła się, by mu się przyjrzeć. — To jakaś wskazówka? — spytała, unosząc brew. Podejrzewała, że ten rysunek morskiego potwora nie wyszedł spod jego dłoni, ale może i tym ją dziś zadziwi.
— Już mogę? — spytała niecierpliwie, unosząc brwi, ale kiedy tylko jej zabronił zrobiła zbolałą minę, zaciskając mocniej palce na jego przedramieniu. Powoli i ostrożnie stawiała kroki. Stopnie, po których schodziła skończyły się, a pod stopami, na których miała skórzane, wiązane trzewiki wyczuła drewno. Była pewna, że to było drewno choć nie miała pojęcia, czy szła po tarasie, czy tarasie. Dźwięk uderzanych obcasów o podłoże brzmiał znajomo. Zdawało jej się też, że czuła ten zapach. Świeżego, mokrego drewna; oheblowanych desek. Serce instynktownie przyspieszyło, rozchyliła usta, czując jak zdenerwowanie zaczyna przekraczać dopuszczalną normę. Otworzyła oczy od razu, gdy jej na to pozwolił. Niewielka łódka delikatnie kołysała się przed nimi, na spokojnej, błyszczącej tafli. Przygryzła wargę, powoli przenosząc na niego wzrok bez słowa. Był niemożliwy, a to — piękne. Uśmiechnęła się promiennie i ujęła jego twarz w dłonie, by na jego wargach złożyć drobny, czuły pocałunek.
— Wpław też dałabym radę — zapewniła go zaczepnie, spoglądając na jezioro, bardziej zgrywając się niż będąc pewną własnych słów. Chociaż nauczył ją pływać, nie była pewna, czy naprawdę poradziłaby sobie z taką odległością. — Trochę by to mogło potrwać, moglibyśmy nie dotrzeć przed zmrokiem. — Zastanowiła się po chwili, spuszczając wzrok, by zaraz przenieść go gdzieś na łódkę. Pomyślał o wszystkim — kocach, koszu. Podeszła do krawędzi pomostu, nie mogąc uwierzyć, że w środku byłoby wszystko, co sama w takiej chwili zdecydowałaby się zabrać. Obróciła się do niego.
— Tak — szepnęła, spoglądając na niego z uśmiechem. Podała mu dłoń delikatnie, drugą ręką chwyciła blado błętkiną spódnicę w drobniuteńkie groszki, której pas spleciony był w sporą kokardę na boku; bardziej niż zmoczenia bała się, że zaplącze jej się miedzy nogami romantyczny moment przerodzi się w dramat pełen śmiechu. Podobało jej się to. Jak ją traktował, jak na nią patrzył, jak wszystko zorganizował. Czuła wyjątkowość tej chwili, nie chciała jej psuć, choć uwielbiała się z nim śmiać i wygłupiać. — No tak, nie mogę się doczekać już aż wrócimy — mruknęła z ironią, przechylając głowę w bok. — Nie przeszkadza mi daleko. Nigdzie nie jest naprawdę daleko, jeśli tu jesteś. — Uświadomił ją o tym jego nagły wyjazd z kraju wtedy. Miesiące tęsknoty wypalały ją od środka i kiedy już myślała, że musi ułożyć sobie życie bez niego obok, jako największego przyjaciela, zjawił się. Wywracając je do góry nogami — a może przywracając do właściwej konfiguracji, tak naprawdę.
Otworzyła usta, ale zamiast pytania, które nasunęło jej się na myśl, usta wypełniło świeże powietrze i ten przyjemny zapach drewna. Przesunąwszy dłonią po krawędzi łódki, uniosła na niego spojrzenie czekoladowych tęczówek i uśmiechnęła się wdzięcznie. Wiedziała, że się denerwował, znała go na tyle, by wiedzieć, kiedy próbował coś ukryć. Nie wychodziło mu to za dobrze, ale nie brakowało mu przy tym uroku. Dlatego nie miała serca go o to spytać, a nawet zapewnić go, że nie było powodu do nerwów. Była gotowa, zdecydowana. Nie tylko dziś, już dawno.
— A dokąd płyniemy? — spytała z zaciekawieniem, chociaż cel podróży nie wydawał jej się już tak istotny, jak to, że zrobił to wszystko. Przyglądając się łódce dostrzegła maleńki, niedomalowany fragment łódki. Pochyliła się, by mu się przyjrzeć. — To jakaś wskazówka? — spytała, unosząc brew. Podejrzewała, że ten rysunek morskiego potwora nie wyszedł spod jego dłoni, ale może i tym ją dziś zadziwi.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Zwlekał z prośbą o otwarcie oczu odrobinę dłużej niż musiał – wykorzystując fakt, że Hannah go nie widziała, żeby na parę długich sekund bezkarnie zawiesić spojrzenie na jej profilu, czując, jak szczęście wypełnia się go od środka, rozpychając się i wypierając z krwioobiegu część zdenerwowania. Wyglądała przepięknie: z twarzą oświetloną pomarańczowymi promieniami zachodzącego, odbijającego się od wody słońca; ze złotymi refleksami we włosach, i z przymkniętymi powiekami, kojarzyła mu się z sennym marzeniem – i gdyby nie dłoń zaciśnięta na jego ramieniu, mógłby się obawiać, że za moment naprawdę rozpłynie się w przestrzeni. Przez ostatnie dni łapał się na myśli, irracjonalnej i bezpodstawnej, że tylko wyobraził sobie jej powrót; że tamtego popołudnia na plaży znów nie spotkał nikogo poza morskim wiatrem, i że Hannah nadal znajdowała się niemożliwie wręcz daleko. Dzisiaj te obawy zniknęły, może bezpowrotnie; a może tylko (i aż) na tych parę godzin, które mogli spędzić razem.
Wiedział, że rejs skromną łódką nie był niczym wielkim ani zapierającym dech w piersiach; gdyby wojna aż tak bardzo nie zmieniła ich codzienności, gdyby wciąż miał swoje miejsce w drużynie – pewnie odłożyłby pieniądze i zabrał ją na prawdziwą kolację, do jednej z tych magicznych restauracji, do których chodzili inni zawodnicy (Dimitri Johnson na pewno wybrałby tę najwymyślniejszą) – ale promienny uśmiech rozjaśniający twarz Hannah skutecznie starł kotłujące się za mostkiem wątpliwości. Sam również się uśmiechnął, szczerze, mimowolnie – w naturalnym geście pochylając głowę i otaczając ją ramionami, gdy wychyliła się, żeby go pocałować. Jej deklaracja go rozbawiła, zaśmiał się – nie odsuwając się jeszcze przez chwilę, przypatrując się wesołym, tańczącym w czekoladowych tęczówkach plamkom światła. – Och, skoro tak – odpowiedział, unosząc wyżej brew – to w takim razie sp-p-potkamy się na miejscu. Ja popłynę łódką, bo będzie nam jeszcze potrzebna. Krzyknij tylko, jeśli b-b-będziesz tracić mnie z oczu – zakończył, starając się utrzymać poważny ton głosu, ale sztuczna fasada popękała bardzo szybko, kruszejąc pod żartobliwymi nutami. Nigdy nie był dobrym aktorem, teraz też poddał się szybko – pozwalając, żeby drżące kąciki ust poderwały się w górę. Złapał ją mocno za rękę, starając się być dla niej przeciwwagą, gdy wchodziła do kołyszącej się łódki; dopiero, kiedy miał pewność, że mogła bezpiecznie w niej usiąść – rozluźnił uścisk, przykucając, żeby odwiązać przytrzymujący łódź sznur.
Kolejne słowa go zaskoczyły; uniósł na nią wzrok znad wysuwającej się spomiędzy palców liny, nie podnosząc się jeszcze – czując, jak głoski rozgrzewają go od środka. Nie odpowiedział od razu, najpierw skupiając się na jak najostrożniejszym wejściu do łódki – nie chciał niepotrzebnie jej rozkołysać. – Kiedyś – odezwał się, siadając naprzeciwko i biorąc w ręce drewniane wiosła – p-p-popłyniemy dalej, naprawdę daleko. Gdzieś, gdzie nikt nas nie znajdzie – przynajmniej przez chwilę – obiecał, patrząc Hannah w oczy; zatrzymał się na sekundę, na parę uderzeń serca – dopiero później odpychając ich nieco od pomostu końcem wiosła. – Wygodnie ci? – upewnił się, zaczynając wiosłować. Ławeczki były twarde, ale miał nadzieję, że koce czyniły je chociaż odrobinę bardziej miękkimi.
Zobaczysz, chciał powiedzieć, kiedy zapytała o kierunek ich małej podróży, ale zanim zdążyłby to zrobić, pytanie o rysunek podsunęło mu inną myśl. Zapomniał o nim przez chwilę, teraz spoglądając na burtę z uśmiechem. – Tak – odpowiedział zupełnie poważnie, powracając spojrzeniem do Hannah; brzeg stopniowo się oddalał. – Zap-p-pomniałem ci powiedzieć, w głębinach mieszka kelpia – naprawdę ogromna, prawie jak smok – dodał. Wymyślał na poczekaniu, ale nie musiał wcale sięgać daleko – Amelka zarzekała się, że któregoś dnia naprawdę widziała wyłaniający się z wody grzbiet morskiego potwora, zwyczajnie powtarzał więc tę historię za nią. – Najczęściej przypływa o zmierzchu, więc p-p-pomyślałem, że moglibyśmy poczekać na środku jeziora i spróbować ją zobaczyć – zaproponował, starając się wepchnąć do tonu głosu trochę ekscytacji; jakby sama myśl o wyśledzeniu wodnego demona budziła u niego zew przygody. – Nie wystrasz się, jak zacznie mocno kołysać łódką, jak p-p-przepływa pod spodem, to robią się fale – ale zazwyczaj niezbyt duże, tylko raz im się zdarzyło wywrócić łódź do g-g-góry dnem – zakończył, czekając na reakcję Hannah – mając wrażenie, że od prób powstrzymania śmiechu za moment popękają mu policzki – ale zanim to się stało, mięśnie twarzy go zdradziły; zaśmiał się, rozchylając wargi i mrużąc oczy w karykaturze powstrzymywanego resztką sił uśmiechu.
Wiedział, że rejs skromną łódką nie był niczym wielkim ani zapierającym dech w piersiach; gdyby wojna aż tak bardzo nie zmieniła ich codzienności, gdyby wciąż miał swoje miejsce w drużynie – pewnie odłożyłby pieniądze i zabrał ją na prawdziwą kolację, do jednej z tych magicznych restauracji, do których chodzili inni zawodnicy (Dimitri Johnson na pewno wybrałby tę najwymyślniejszą) – ale promienny uśmiech rozjaśniający twarz Hannah skutecznie starł kotłujące się za mostkiem wątpliwości. Sam również się uśmiechnął, szczerze, mimowolnie – w naturalnym geście pochylając głowę i otaczając ją ramionami, gdy wychyliła się, żeby go pocałować. Jej deklaracja go rozbawiła, zaśmiał się – nie odsuwając się jeszcze przez chwilę, przypatrując się wesołym, tańczącym w czekoladowych tęczówkach plamkom światła. – Och, skoro tak – odpowiedział, unosząc wyżej brew – to w takim razie sp-p-potkamy się na miejscu. Ja popłynę łódką, bo będzie nam jeszcze potrzebna. Krzyknij tylko, jeśli b-b-będziesz tracić mnie z oczu – zakończył, starając się utrzymać poważny ton głosu, ale sztuczna fasada popękała bardzo szybko, kruszejąc pod żartobliwymi nutami. Nigdy nie był dobrym aktorem, teraz też poddał się szybko – pozwalając, żeby drżące kąciki ust poderwały się w górę. Złapał ją mocno za rękę, starając się być dla niej przeciwwagą, gdy wchodziła do kołyszącej się łódki; dopiero, kiedy miał pewność, że mogła bezpiecznie w niej usiąść – rozluźnił uścisk, przykucając, żeby odwiązać przytrzymujący łódź sznur.
Kolejne słowa go zaskoczyły; uniósł na nią wzrok znad wysuwającej się spomiędzy palców liny, nie podnosząc się jeszcze – czując, jak głoski rozgrzewają go od środka. Nie odpowiedział od razu, najpierw skupiając się na jak najostrożniejszym wejściu do łódki – nie chciał niepotrzebnie jej rozkołysać. – Kiedyś – odezwał się, siadając naprzeciwko i biorąc w ręce drewniane wiosła – p-p-popłyniemy dalej, naprawdę daleko. Gdzieś, gdzie nikt nas nie znajdzie – przynajmniej przez chwilę – obiecał, patrząc Hannah w oczy; zatrzymał się na sekundę, na parę uderzeń serca – dopiero później odpychając ich nieco od pomostu końcem wiosła. – Wygodnie ci? – upewnił się, zaczynając wiosłować. Ławeczki były twarde, ale miał nadzieję, że koce czyniły je chociaż odrobinę bardziej miękkimi.
Zobaczysz, chciał powiedzieć, kiedy zapytała o kierunek ich małej podróży, ale zanim zdążyłby to zrobić, pytanie o rysunek podsunęło mu inną myśl. Zapomniał o nim przez chwilę, teraz spoglądając na burtę z uśmiechem. – Tak – odpowiedział zupełnie poważnie, powracając spojrzeniem do Hannah; brzeg stopniowo się oddalał. – Zap-p-pomniałem ci powiedzieć, w głębinach mieszka kelpia – naprawdę ogromna, prawie jak smok – dodał. Wymyślał na poczekaniu, ale nie musiał wcale sięgać daleko – Amelka zarzekała się, że któregoś dnia naprawdę widziała wyłaniający się z wody grzbiet morskiego potwora, zwyczajnie powtarzał więc tę historię za nią. – Najczęściej przypływa o zmierzchu, więc p-p-pomyślałem, że moglibyśmy poczekać na środku jeziora i spróbować ją zobaczyć – zaproponował, starając się wepchnąć do tonu głosu trochę ekscytacji; jakby sama myśl o wyśledzeniu wodnego demona budziła u niego zew przygody. – Nie wystrasz się, jak zacznie mocno kołysać łódką, jak p-p-przepływa pod spodem, to robią się fale – ale zazwyczaj niezbyt duże, tylko raz im się zdarzyło wywrócić łódź do g-g-góry dnem – zakończył, czekając na reakcję Hannah – mając wrażenie, że od prób powstrzymania śmiechu za moment popękają mu policzki – ale zanim to się stało, mięśnie twarzy go zdradziły; zaśmiał się, rozchylając wargi i mrużąc oczy w karykaturze powstrzymywanego resztką sił uśmiechu.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Wyzwanie zatańczyło i w czekoladowych oczach i na wykrzywionych uśmiechu ustach, które w końcu spoważniały, kiedy zadarła brodę wyżej, odrobinę zadziornie. Zmierzyła go wzrokiem — nie wierzył, że to zrobi? Tylko dlatego, że nim się rozbierze ze wszystkiego miną wieki? Tylko dlatego, że spędziła mnóstwo czasu, by przygotować się na tę randkę? Może. Nawiedziły ją wątpliwości, ale zaraz rozwiały się, gdy złapała jego rozbawione spojrzenie, a miły dla ucha śmiech; rozgrzewający serce i ducha rozbrzmiał wokół nich, niosąc się po tafli jeziora. To nigdy nie było dla niej problemem. Bracia przysposobili ją dobrze, choć nie musiała mu niczego udowadniać, znał ją dobrze i wiedział, że była uparta jak osioł. Jeśli coś sobie postanowi i obierze za cel, będzie do tego dążyć. Zerknęła w kierunku brzegu, do którego wciąż było upiornie daleko, a woda musiała być wciąż zimna, był dopiero maj. Nim jednak zdecydowała się powiedzieć cokolwiek, uniosła nogę na ławeczkę na której siedział, tuż obok niego, podwinęła spódnicę powyżej kolana.
— Nie zamierzam krzyczeć, dopłynę — odpowiedziała pewnie, palcami rozsznurowując trzewik. Zsunęła go ze stopy, by później dłonie ukryć pod spódnicą i jednym ruchem zsunąć z nogi pończochę. — Krzyknij, kiedy będziesz się za bardzo nudził na brzegu, może zrezygnuję z kąpieli, by jednak do ciebie dołączyć — posłała mu słodki uśmiech i zaraz zmieniła nogi. Tuż obok jego uda oparła o ławeczkę druga nogę, czyniąc z nią to samo co z pierwszą. Czuła, że pas spódnicy ją ciśnie w tej pozycji, a kokarda wgniata się w brzuch. Wiedziała, że przytyła, a spódnica tym razem ledwo się dopięła, ale nie dała po sobie poznać dotkliwej niewygody. Bose stopy położyła na dnie łódki, zatrzymując się na chwilę. Spojrzała na niego w zamyśleniu, dopiero po chwili, sięgając do pasa i rozplotła kokardę. Uśmiechnęła się mgliście; zamyślona, rozmażona. Wzrok pognał gdzieś na odległy brzeg. Mogła to sobie wyobrazić bez trudu. Ich w tej samotni, z dala od domu, od ludzi. Z dala od wojennych trosk, zamartwiania się o ich przyszłość. I co najważniejsze, przyszłość ich dzieci. Zerknęła na niego, uśmiech stopniał mimochodem. Przygryzła lekko wargę od środka. Jak wyglądałoby ich życie, gdyby nie ta wojna? Czy to wszystko by się wydarzyło? Czy znajdowaliby się w tym samym miejscu? Miło byłoby wybrać się na taką wycieczkę bez strachu, że z pobliskiego lasu wyskoczy grupa szmalcowników próbująca ich dopaść. Pokazać Amelii świat bez cierpienia i bólu rozgrywającego się na każdym kroku. Pomóc jej wejść w nastoletni wiek bez cienia strachu i wstydu z powodu tego kim była. — Kiedyś... — odpowiedziała cicho, patrząc na niego. Wiedziała, że często o tym myślał. Martwił się i choć ze wszystkich sił próbował dać córce normalne życie, nie mógł jej pozwolić na to, co sam przeżył kiedy był w jej wieku. Śmierć zaglądała mu w oczy, czuł oddech popleczników ministra i Voldemorta na każdym kroku. To właśnie dlatego bała się mu powiedzieć. Bała się, że zmartwi go jeszcze bardziej.
Uśmiechnęła się słabo, ale siła spojrzenia mówiła znacznie więcej. Dadzą radę, przetrwają to wszystko. Kiedyś te marzenia się ziszczą, przeżyją. Choć pewnie najgorsze było dopiero przed nimi, pokonają zło. — Tak. Mogę zajrzeć? — Spojrzała wymownie na koszyk, który znajdował się na ziemi, wracając do rozplątywani materiału wokół pasa. — Gotowałeś? — spytała niepewnie, spoglądając na niego z dołu, z rozbawionym wyczekiwaniem. Zerknęła jeszcze na rysunek narysowany na drewnie, słuchając tego, co miał dom wyjawienia, chociaż podejrzewała, że będzie ją zwodził, by jak najdłużej utrzymać tajemnice. Nie musiał się starać, nie znała tych terenów wcale. Irlandia była jej praktycznie obca, nie licząc terenów, które zamieszkiwał z braćmi i drogi do Oazy nie odnajdywała się tu za dobrze — ale dlatego też każdej wizycie towarzyszyła ekscytacja. Nowość i powiew świeżości, którego od dawna jej brakowało. — Taka wielka? — spytała z powątpiewaniem, nie próbując nawet udawać, że mu nie uwierzyła w te bajki. — Nigdy nie zabrałbyś mnie tu, gdyby mieszkała tu jakaś kelpie. I nigdy nie pozwoliłbyś mi wskoczyć do wody, wiedząc, że może mnie wciągnąć w głębiny. — Odparła z dumą, zadowolona z samej siebie i faktu, że znała go tak dobrze. Uniosła brew, pozwalając by doszyty w jednym miejscu pas materiału opadł wzdłuż spódnicy. — Nie podglądaj — ostrzegła go, wysuwając bluzkę ze spódnicy. Naprawdę była gotowa wskoczyć do tej wody. — Nie uda ci się mnie nastraszyć. — Przestrzegła go, rozpinając spódnicę. — Nie podglądaj, mówiłam — skarciła go, zsuwając spódnicę i zdejmując zaraz po tem bluzkę, by zostać w białej halce. Wstała, ale nie wyprostowała się i nie myśląc za wiele wskoczyła do wody. Łódka za nią się zakołysała mocno, chociaż nie odbijała się od niej. Woda chlusnęła prosto na czarodzieja, a ona zanurzyła się, mocząc głowę. Wyskoczyła na powierzchnię niczym pełna powietrza piłeczka i pisnęła od razu, łapczywie nabierając powietrze. Woda była zimna. Była lodowata. Jej ciało pokryła momentalnie gęsia skórka, mięśnie spięły się, mokr włosy oblepiły jej szyję, ale chwyciwszy się jedną ręką uspokajającej łódki, zaczesała je do tyłu, by nie przeszkadzały jej na twarzy. — Woda jest wspaniała — powiedziała, szczękając zębami i odepchnęła się od łódki, by płynąć w kierunku brzegu, drżąc przy tym z zimna.
— Nie zamierzam krzyczeć, dopłynę — odpowiedziała pewnie, palcami rozsznurowując trzewik. Zsunęła go ze stopy, by później dłonie ukryć pod spódnicą i jednym ruchem zsunąć z nogi pończochę. — Krzyknij, kiedy będziesz się za bardzo nudził na brzegu, może zrezygnuję z kąpieli, by jednak do ciebie dołączyć — posłała mu słodki uśmiech i zaraz zmieniła nogi. Tuż obok jego uda oparła o ławeczkę druga nogę, czyniąc z nią to samo co z pierwszą. Czuła, że pas spódnicy ją ciśnie w tej pozycji, a kokarda wgniata się w brzuch. Wiedziała, że przytyła, a spódnica tym razem ledwo się dopięła, ale nie dała po sobie poznać dotkliwej niewygody. Bose stopy położyła na dnie łódki, zatrzymując się na chwilę. Spojrzała na niego w zamyśleniu, dopiero po chwili, sięgając do pasa i rozplotła kokardę. Uśmiechnęła się mgliście; zamyślona, rozmażona. Wzrok pognał gdzieś na odległy brzeg. Mogła to sobie wyobrazić bez trudu. Ich w tej samotni, z dala od domu, od ludzi. Z dala od wojennych trosk, zamartwiania się o ich przyszłość. I co najważniejsze, przyszłość ich dzieci. Zerknęła na niego, uśmiech stopniał mimochodem. Przygryzła lekko wargę od środka. Jak wyglądałoby ich życie, gdyby nie ta wojna? Czy to wszystko by się wydarzyło? Czy znajdowaliby się w tym samym miejscu? Miło byłoby wybrać się na taką wycieczkę bez strachu, że z pobliskiego lasu wyskoczy grupa szmalcowników próbująca ich dopaść. Pokazać Amelii świat bez cierpienia i bólu rozgrywającego się na każdym kroku. Pomóc jej wejść w nastoletni wiek bez cienia strachu i wstydu z powodu tego kim była. — Kiedyś... — odpowiedziała cicho, patrząc na niego. Wiedziała, że często o tym myślał. Martwił się i choć ze wszystkich sił próbował dać córce normalne życie, nie mógł jej pozwolić na to, co sam przeżył kiedy był w jej wieku. Śmierć zaglądała mu w oczy, czuł oddech popleczników ministra i Voldemorta na każdym kroku. To właśnie dlatego bała się mu powiedzieć. Bała się, że zmartwi go jeszcze bardziej.
Uśmiechnęła się słabo, ale siła spojrzenia mówiła znacznie więcej. Dadzą radę, przetrwają to wszystko. Kiedyś te marzenia się ziszczą, przeżyją. Choć pewnie najgorsze było dopiero przed nimi, pokonają zło. — Tak. Mogę zajrzeć? — Spojrzała wymownie na koszyk, który znajdował się na ziemi, wracając do rozplątywani materiału wokół pasa. — Gotowałeś? — spytała niepewnie, spoglądając na niego z dołu, z rozbawionym wyczekiwaniem. Zerknęła jeszcze na rysunek narysowany na drewnie, słuchając tego, co miał dom wyjawienia, chociaż podejrzewała, że będzie ją zwodził, by jak najdłużej utrzymać tajemnice. Nie musiał się starać, nie znała tych terenów wcale. Irlandia była jej praktycznie obca, nie licząc terenów, które zamieszkiwał z braćmi i drogi do Oazy nie odnajdywała się tu za dobrze — ale dlatego też każdej wizycie towarzyszyła ekscytacja. Nowość i powiew świeżości, którego od dawna jej brakowało. — Taka wielka? — spytała z powątpiewaniem, nie próbując nawet udawać, że mu nie uwierzyła w te bajki. — Nigdy nie zabrałbyś mnie tu, gdyby mieszkała tu jakaś kelpie. I nigdy nie pozwoliłbyś mi wskoczyć do wody, wiedząc, że może mnie wciągnąć w głębiny. — Odparła z dumą, zadowolona z samej siebie i faktu, że znała go tak dobrze. Uniosła brew, pozwalając by doszyty w jednym miejscu pas materiału opadł wzdłuż spódnicy. — Nie podglądaj — ostrzegła go, wysuwając bluzkę ze spódnicy. Naprawdę była gotowa wskoczyć do tej wody. — Nie uda ci się mnie nastraszyć. — Przestrzegła go, rozpinając spódnicę. — Nie podglądaj, mówiłam — skarciła go, zsuwając spódnicę i zdejmując zaraz po tem bluzkę, by zostać w białej halce. Wstała, ale nie wyprostowała się i nie myśląc za wiele wskoczyła do wody. Łódka za nią się zakołysała mocno, chociaż nie odbijała się od niej. Woda chlusnęła prosto na czarodzieja, a ona zanurzyła się, mocząc głowę. Wyskoczyła na powierzchnię niczym pełna powietrza piłeczka i pisnęła od razu, łapczywie nabierając powietrze. Woda była zimna. Była lodowata. Jej ciało pokryła momentalnie gęsia skórka, mięśnie spięły się, mokr włosy oblepiły jej szyję, ale chwyciwszy się jedną ręką uspokajającej łódki, zaczesała je do tyłu, by nie przeszkadzały jej na twarzy. — Woda jest wspaniała — powiedziała, szczękając zębami i odepchnęła się od łódki, by płynąć w kierunku brzegu, drżąc przy tym z zimna.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Powinien był chyba wiedzieć lepiej – znał w końcu Hannah od lat; zdawał sobie sprawę z tego, jaka była uparta, oraz że rzuconych jej wyzwań – nawet tych wypowiedzianych w żartach – nie miała w zwyczaju puszczać mimo uszu. To, że zdecyduje się wskoczyć do zimnej i głębokiej wody, było prawdopodobnie do przewidzenia – ale ta świadomość, potwierdzona zadziornym spojrzeniem i malującym się na ustach uśmiechem, nie powstrzymała go wcale. Im dalej odpływali od drewnianego pomostu, tym lepiej się czuł; towarzystwo Hannah sprawiało, że cały ciężar ostatnich dni, tygodni i miesięcy wyparowywał z jego barków, pozwalając mu odetchnąć swobodniej, śmiać się bardziej szczerze. Zawsze tak na niego działała – bez względu na to, czy akurat rozmawiali o rzeczach poważnych, czy tylko się przekomarzali, łapał się na tym, że się odprężał; przestawał wypatrywać czekającej za rogiem katastrofy, zapominał o wojnie – na moment, parę godzin, jeden wieczór – pozwalając sobie żyć tylko w tej jednej chwili; zupełnie jakby znowu mieli po osiemnaście lat, i jakby wszystko było możliwe. Może było. – Ta woda jest b-b-bardzo zimna – zauważył; trzewik oparty o ławeczkę tuż obok rozproszył go na tyle, że przestał wiosłować, mimowolnie (albo wprost przeciwnie, nie był pewien) uciekając spojrzeniem w stronę odsłoniętej łydki i kolana. Bezwiedny uśmiech zadrgał na jego wargach, serce zabiło szybciej; zsunięta pończocha sprawiła, że zapomniał o tym, dokąd płynęli, i że w ogóle płynęli gdziekolwiek. Dłonie mu drgnęły, prawie wypuścił z rąk wiosła – reflektując się w ostatniej chwili i mocniej zaciskając na nich palce, ratując je przed niechybnym utonięciem. – Hannah – wypadło mu z ust; zatrzymał na niej spojrzenie, samemu nie wiedząc, jakie emocje chciał zawrzeć w tym jednym słowie: przestrogę, rozbawienie, zachwyt? Chyba wszystko na raz; zaśmiał się, kręcąc głową, poniekąd nadal sądząc, że po prostu się z nim droczyła. Mimo że wydawało mu się, że wiedział już o niej wszystko, wciąż potrafiła go zaskoczyć; to jej wydanie, odważne w zupełnie inny niż dotychczas sposób, zaczepne, kokieteryjne, dopiero poznawał – i musiał przyznać, że podobało mu się to, co odkrywał.
Pojedynczy wyraz brzmiał jak obietnica, i tę samą zamierzał jej złożyć – choć jeszcze nie teraz, za moment, za chwilę; obejrzał się za siebie, spojrzeniem przelotnie uciekając w stronę niewielkiej, porośniętej drzewami wysepki przycupniętej na środku jeziora. Była jeszcze daleko, ale bliżej niż wcześniej. – Zmieniłoby to cokolwiek, gdybym p-p-powiedział, że nie możesz? – zapytał, jednocześnie wskazując podbródkiem na przykryty białą serwetą koszyk. W środku znajdowało się wszystko to, czego nie mógł zostawić samemu sobie na wyspie: owinięte w cienki papier dyniowe ciasto, przyprószone skórką pomarańczową, i porcelanowa miseczka z oddzielonymi od siebie ćwiartkami pomarańczy, a także termos z herbatą. Owoce wciąż pachniały soczyście, udało mu się je dostać zaledwie dzień wcześniej – razem z cukrem i śmietaną. – Miałem pomoc – przyznał. Nie upiekł ciasta sam, w kuchni dyrygowała nim siostra – w której kulinarne umiejętności wierzył znacznie bardziej niż w swoje.
Nie spodziewał się, tak naprawdę, że Hannah uwierzy w jego opowieści o kelpii – nigdy nie był dobrym kłamcą, poza tym: wieloletnia przyjaciółka jak nikt inny potrafiła przejrzeć go na wylot – ale w reakcji na jej słowa jedynie przewrócił teatralnie oczami. – Nie będziesz taka p-p-pewna siebie, jak wypłynie zaraz zza tej wyspy – rzucił jeszcze, tym razem już nie starając się nawet brzmieć przekonująco. Nie przyznał jej racji, ale rzeczywiście ją miała: gdyby wierzył, że w jeziorze czyhało na nich jakieś niebezpieczeństwo, nigdy nie pozwoliłby się jej do niego zbliżyć. Wody były jednak spokojne, oprócz paru druzgotków i magicznych ryb, nie spotkał tu niczego groźnego. – I wcale nie próbuję cię nastraszyć – zaprzeczył, zupełnie ignorując pierwsze nie podglądaj. Dalej się z niego nabijała? Zsunięta z bioder spódnica opadła na dno łódki, jasne dłonie sięgające guzików bluzki obudziły wspomnienia; otworzył usta, nic sensownego jednak się z nich nie wydobyło – i dopiero, kiedy Hannah podniosła się z ławeczki, chwytając się burty, zrozumiał, że naprawdę miała zamiar za nią wyskoczyć. – Hannah, p-p-przestań, nie wygłupiaj – się, nie zdążył dokończyć, bo łódką nagle zakołysało – a drobinki rozchlapanej wody uderzyły go w twarz, mocząc górę koszuli i policzki.
Sekundowe ukłucie niepokoju zniknęło, gdy wynurzyła się spod powierzchni, łapiąc się drewnianej krawędzi. Odłożył wiosła, przysuwając się bliżej, bez trudu dostrzegając pobladłe policzki i drżącą brodę. Zaśmiał się. – Dobra już. Chodź, zanim się p-p-przeziębisz – powiedział, ciesząc się w duchu, że zabrał koce – ale Hannah odbiła się od drewnianego boku i zamiast spróbować wrócić na łódkę, ruszyła śmiało w stronę najbliższego brzegu. – Hannah! – zawołał za nią, podskórnie wiedząc, że było za późno. Westchnął, mrucząc w duchu: a niech cię, ale przecież nie miał zamiaru pozwolić jej płynąć do wyspy samej – dystans był spory, górskie jezioro lodowate i głębokie, a on nadal pamiętał, jak niepewnie poruszała się w wodzie jeszcze parę tygodni temu; rozpiął więc kilka guzików koszuli, resztą nie przejmując się zanadto i całość ściągając przez głowę. Z nóg zsunął spodnie, rozsznurował i pozbył się butów oraz skarpetek. Woreczek ze skóry wsiąkiewki, który trzymał w kieszeni, wsunął do drewnianego schowka, różdżką rzucił proste facere, kierując wcześniej łódkę w stronę wyspy – i nie zastanawiając się wiele, odbił się od dna, żeby wskoczyć do wody.
Naprawdę była zimna.
Pierwsze uderzenie pozbawiło go oddechu, nie pozwolił sobie jednak na powolne przyzwyczajanie do niskiej temperatury. Rzucił się w wodę od razu, machając ramionami i ruszając w ślad za Hannah, wyprzedzając ją bez większego wysiłku, a później – odwracając się, żeby znaleźć się przodem do niej, a tyłem – do majaczącej daleko wysepki. – Zdajesz sobie sp-p-prawę, że nawet jeśli nie ma tu żadnych kelpii – krzyknął, obserwując uważnie, jak płynęła – gotów w każdej chwili zareagować – to w takich jeziorach żyje mnóstwo innych stworzeń? – zapytał. Zamachnął się ramionami, płynąc tyłem – choć w tej pozycji poruszał się znacznie wolniej, Hannah prawdopodobnie lada moment miała go dogonić. – I dokąd właściwie płyniesz? – zapytał z rozbawieniem; wciąż nie powiedział jej, jaki był cel ich wyprawy, mimo że wyglądało na to, że wybrała go instynktownie.
| k6 na to, co tam siedzi w jeziorze, każdy rzuca za siebie w szafce
1 - jezioro zamieszkują popularne w Irlandii druzgotki - jeden z nich podpływa do ciebie i błoniastą łapą chwyta cię na kostkę, próbując wciągnąć pod wodę;
2 - w jeziorze żyją jeżanki, jedna z nich podpływa na tyle blisko, że jej długi kolec wbija ci się w stopę;
3 - tuż obok ciebie przepływa mała ławica plumpek, które delikatnie skubią cię w stopy i kostki;
4 - zagubiona traszka dwuogonowa oplata się wokół twojej kostki; nie robi ci krzywdy, ale sprawia wrażenie, jakby ktoś złapał cię za nogę;
5 - tuż przed tobą przepływa żabnica, diabeł morski - pod wodą dostrzegasz jej świecącą, chyboczącą się ostrzegawczo wędkę;
6 - okazuje się, że Amelka wcale nie kłamała - i daleko przed nami spod wody wyłania się potężny grzbiet morskiego stworzenia (kelpii?); jest w (jeszcze) bezpiecznej odległości, ale ruch wzbudza niewielką falę, która kołysze łódką i nami.
Pojedynczy wyraz brzmiał jak obietnica, i tę samą zamierzał jej złożyć – choć jeszcze nie teraz, za moment, za chwilę; obejrzał się za siebie, spojrzeniem przelotnie uciekając w stronę niewielkiej, porośniętej drzewami wysepki przycupniętej na środku jeziora. Była jeszcze daleko, ale bliżej niż wcześniej. – Zmieniłoby to cokolwiek, gdybym p-p-powiedział, że nie możesz? – zapytał, jednocześnie wskazując podbródkiem na przykryty białą serwetą koszyk. W środku znajdowało się wszystko to, czego nie mógł zostawić samemu sobie na wyspie: owinięte w cienki papier dyniowe ciasto, przyprószone skórką pomarańczową, i porcelanowa miseczka z oddzielonymi od siebie ćwiartkami pomarańczy, a także termos z herbatą. Owoce wciąż pachniały soczyście, udało mu się je dostać zaledwie dzień wcześniej – razem z cukrem i śmietaną. – Miałem pomoc – przyznał. Nie upiekł ciasta sam, w kuchni dyrygowała nim siostra – w której kulinarne umiejętności wierzył znacznie bardziej niż w swoje.
Nie spodziewał się, tak naprawdę, że Hannah uwierzy w jego opowieści o kelpii – nigdy nie był dobrym kłamcą, poza tym: wieloletnia przyjaciółka jak nikt inny potrafiła przejrzeć go na wylot – ale w reakcji na jej słowa jedynie przewrócił teatralnie oczami. – Nie będziesz taka p-p-pewna siebie, jak wypłynie zaraz zza tej wyspy – rzucił jeszcze, tym razem już nie starając się nawet brzmieć przekonująco. Nie przyznał jej racji, ale rzeczywiście ją miała: gdyby wierzył, że w jeziorze czyhało na nich jakieś niebezpieczeństwo, nigdy nie pozwoliłby się jej do niego zbliżyć. Wody były jednak spokojne, oprócz paru druzgotków i magicznych ryb, nie spotkał tu niczego groźnego. – I wcale nie próbuję cię nastraszyć – zaprzeczył, zupełnie ignorując pierwsze nie podglądaj. Dalej się z niego nabijała? Zsunięta z bioder spódnica opadła na dno łódki, jasne dłonie sięgające guzików bluzki obudziły wspomnienia; otworzył usta, nic sensownego jednak się z nich nie wydobyło – i dopiero, kiedy Hannah podniosła się z ławeczki, chwytając się burty, zrozumiał, że naprawdę miała zamiar za nią wyskoczyć. – Hannah, p-p-przestań, nie wygłupiaj – się, nie zdążył dokończyć, bo łódką nagle zakołysało – a drobinki rozchlapanej wody uderzyły go w twarz, mocząc górę koszuli i policzki.
Sekundowe ukłucie niepokoju zniknęło, gdy wynurzyła się spod powierzchni, łapiąc się drewnianej krawędzi. Odłożył wiosła, przysuwając się bliżej, bez trudu dostrzegając pobladłe policzki i drżącą brodę. Zaśmiał się. – Dobra już. Chodź, zanim się p-p-przeziębisz – powiedział, ciesząc się w duchu, że zabrał koce – ale Hannah odbiła się od drewnianego boku i zamiast spróbować wrócić na łódkę, ruszyła śmiało w stronę najbliższego brzegu. – Hannah! – zawołał za nią, podskórnie wiedząc, że było za późno. Westchnął, mrucząc w duchu: a niech cię, ale przecież nie miał zamiaru pozwolić jej płynąć do wyspy samej – dystans był spory, górskie jezioro lodowate i głębokie, a on nadal pamiętał, jak niepewnie poruszała się w wodzie jeszcze parę tygodni temu; rozpiął więc kilka guzików koszuli, resztą nie przejmując się zanadto i całość ściągając przez głowę. Z nóg zsunął spodnie, rozsznurował i pozbył się butów oraz skarpetek. Woreczek ze skóry wsiąkiewki, który trzymał w kieszeni, wsunął do drewnianego schowka, różdżką rzucił proste facere, kierując wcześniej łódkę w stronę wyspy – i nie zastanawiając się wiele, odbił się od dna, żeby wskoczyć do wody.
Naprawdę była zimna.
Pierwsze uderzenie pozbawiło go oddechu, nie pozwolił sobie jednak na powolne przyzwyczajanie do niskiej temperatury. Rzucił się w wodę od razu, machając ramionami i ruszając w ślad za Hannah, wyprzedzając ją bez większego wysiłku, a później – odwracając się, żeby znaleźć się przodem do niej, a tyłem – do majaczącej daleko wysepki. – Zdajesz sobie sp-p-prawę, że nawet jeśli nie ma tu żadnych kelpii – krzyknął, obserwując uważnie, jak płynęła – gotów w każdej chwili zareagować – to w takich jeziorach żyje mnóstwo innych stworzeń? – zapytał. Zamachnął się ramionami, płynąc tyłem – choć w tej pozycji poruszał się znacznie wolniej, Hannah prawdopodobnie lada moment miała go dogonić. – I dokąd właściwie płyniesz? – zapytał z rozbawieniem; wciąż nie powiedział jej, jaki był cel ich wyprawy, mimo że wyglądało na to, że wybrała go instynktownie.
| k6 na to, co tam siedzi w jeziorze, każdy rzuca za siebie w szafce
1 - jezioro zamieszkują popularne w Irlandii druzgotki - jeden z nich podpływa do ciebie i błoniastą łapą chwyta cię na kostkę, próbując wciągnąć pod wodę;
2 - w jeziorze żyją jeżanki, jedna z nich podpływa na tyle blisko, że jej długi kolec wbija ci się w stopę;
3 - tuż obok ciebie przepływa mała ławica plumpek, które delikatnie skubią cię w stopy i kostki;
4 - zagubiona traszka dwuogonowa oplata się wokół twojej kostki; nie robi ci krzywdy, ale sprawia wrażenie, jakby ktoś złapał cię za nogę;
5 - tuż przed tobą przepływa żabnica, diabeł morski - pod wodą dostrzegasz jej świecącą, chyboczącą się ostrzegawczo wędkę;
6 - okazuje się, że Amelka wcale nie kłamała - i daleko przed nami spod wody wyłania się potężny grzbiet morskiego stworzenia (kelpii?); jest w (jeszcze) bezpiecznej odległości, ale ruch wzbudza niewielką falę, która kołysze łódką i nami.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Trzęsła się z zimna — choć pogoda nagle się zmieniła, pozostawiając zimny i deszczowy kwiecień za sobą, witając ciepłe lato znacznie wcześniej niż mogli się tego spodziewać, woda w jeziorze była zimna jak balia wypełniona lodem. Zęby szczekały o siebie, broda drżała, ale za wszelką cenę próbowała udowodnić — jemu, a może sobie, że wciąż byli tymi samymi ludźmi co kiedyś, przed wojną, przed tym koszmarem, który spędzał im sen z powiek. W szarej codzienności brakowało beztroski i zabawy, a z nim uwielbiała bawić się najbardziej. Kochała jego poczucie humoru i tę błąkająca się na twarzy niepewność, kiedy jej własne było nietrafione lub przesadzone. Gdy był zakłopotany wyglądał uroczo, ujmował ją za serce niepewnymi spojrzeniami i troską, która zdawała się nigdy nie kończyć. Wiedziała, że spróbuje odwieść ją od tego pomysłu, ale wiedziała też, że zachęci go to zrobienia tego samego, bo przecież nie patrzyłby na nią z dna wybudowanej własnoręcznie łódki. Materiał jasnej halki oblepił jej ciało, uniósł się wyżej, odsłaniając jej nogi, ale te ginęły w ciemnej toni. Zadarła brodę wyżej, patrząc a niego już z dołu i popłynęła przed siebie. Musiała, mięśnie błagały o odrobinę ruchu i rozgrzania, bo woda bardzo szybko obniżała temperaturę — była przekonana, że jeśli nie ruszy się z miejsca zwyczajnie zmieni się w bryłę lodu i pójdzie na dno, a do tego dopuścić nie mogła. Starała się płynąć przynajmniej chwilę, tak, jak ją tego uczył, ale kiedy obróciła głowę, nie słysząc już jego głosu dostrzegła, jak się rozbierał, mimowolnie przygryzając wargę z uśmiechem. Czy to dlatego, że ten widok tak ją rozgrzewał w towarzystwie palących trzewia wspomnień, czy po prostu świadomość, że gotów był to zrobić — wskoczyć za nią do lodowatej wody, zupełnie bez powodu i nawet bez sensu. Obróciła się, dryfując na wodzie jak wypełniona powietrzem beczułka, obserwując jak zsuwa spodnie, skarpetki buty, w pełnej okazałości (prawie) stając na łódce sekundy przed zderzeniem z taflą, okazując dobrze zarysowane mięśnie.Woda chlusnęła, musiała obrócić głowę w bok, ale i tak kilka krople trysnęło jej w twarz. Przetarła ją palcami, nie mogąc opanować szczerego, szerokiego uśmiechu. Odwróciła się, płynąc znów przed siebie, jeszcze nim łódź zdążyła ją wyprzedzić — zaraz jednak uczynił to William. Kiedy się obrócił, spoważniała momentalnie, dumnie zadzierając brodę, by ze wszystkich sił nie parsknąć śmiechem.
Podpłynęła bliżej niego, w końcu pozwalając by tylko lekko ruszające się nogi utrzymały ją w ten sposób, bo dłońmi dotarła do jego torsu. Przesunęła palce na jego ramiona, zbliżając się jeszcze bardziej, aż dotknęła kolanami jego kolan, a halka zaplątała im się miedzy nogami. Wahała się — utrzyma ich tak? Na środku jeziora? Serce zadrżało jej tęsknie, rozpaczliwie z powodu nagłej bliskości.
— Tak? — Uniosła brew z rozbawieniem i cwanym uśmiechem. Wzrok zsunął jej się na jego usta. — Na przykład jakie? — Igrała rozbawiona, przesuwając jedną dłoń wyżej, na jego kark, opuszki wplatając w mokre i zimne włosy. Wyciągnęła nieco szyję, by dotknąć koniuszkiem nosa jego nosa, a wargami lekko dotknąć jego ust, ale nie łączyć ich jeszcze w pocałunku.— Myślałam, że do ciebie — szepnęła, unosząc spojrzenie na jego oczy. Rzęsy miał pokryte drobnymi kroplami wody; niektóre spłynęły po skroni protokół na jej dłoń. Wydawało jej się zawsze, że znała ilość znamion na jego twarzy na pamięć, ale wciąż łapała się na odnajdywaniu nowych.
— Więc, dokąd płyniemy? — spytała, odsuwając się odrobinę, kiedy oplatała go jednym ramieniem za szyję, przylegając do niego sobą. Drugą dłoń zsunęła na jego tors, palcem zarysowując drogę między napiętymi mięśniami. W tym samym czasie próbowała ciałem i ruchami nóg zmusić go, by obrócił ich w wodzie, tak, by to ona znalazła się plecami do wyspy. — Na wyspę? Zaanektowałeś ją? Zbudujemy tam szałas, naszą samotnię? — zgadywała, a uśmiech powoli się poszerzał, dłoń wędrowała niżej, na podbrzusze. Jej własne ramiona pokryła gęsia skórka, ale nim zdążył zaprotestować puściła go, próbując odwrócić się i wznowić pływacką podróż w stronę wyspy. Nie zrobiła tego zbyt zgrabnie, wciąż nie pływała najlepiej, a do niego wiele brakowało jej umiejętności i sprytu, ale nie zawahała się. Ciemne włosy niczym materiał rozłożyły się na tafli, kiedy próbowała przyspieszyć i dotrzeć do wyspy przed nim. Niestety, już po kilku ruchach ramion krzyknęła, zatrzymując się i w panice krztusząc się wodą. Zamachnęła się znów unosząc na powierzchni stabilnie, ale kaszląc odwróciła się, patrząc w wodę. Atak kaszlu, wraz z próbą wykrztuszczenia wypitej wody wycisnęły łzy z jej oczu, ale z przerażeniem rozglądała się wokół. — Billy! Billy! — krzyknęła przez kaszel, zaczynając machać rękami. — Coś mnie... — Pisnęła z przerażeniem, wierzgając nogami w wodzie. — Trzyma za nogę! Billy! BILLY! — Wcale nie żartowała.
hop hop
Podpłynęła bliżej niego, w końcu pozwalając by tylko lekko ruszające się nogi utrzymały ją w ten sposób, bo dłońmi dotarła do jego torsu. Przesunęła palce na jego ramiona, zbliżając się jeszcze bardziej, aż dotknęła kolanami jego kolan, a halka zaplątała im się miedzy nogami. Wahała się — utrzyma ich tak? Na środku jeziora? Serce zadrżało jej tęsknie, rozpaczliwie z powodu nagłej bliskości.
— Tak? — Uniosła brew z rozbawieniem i cwanym uśmiechem. Wzrok zsunął jej się na jego usta. — Na przykład jakie? — Igrała rozbawiona, przesuwając jedną dłoń wyżej, na jego kark, opuszki wplatając w mokre i zimne włosy. Wyciągnęła nieco szyję, by dotknąć koniuszkiem nosa jego nosa, a wargami lekko dotknąć jego ust, ale nie łączyć ich jeszcze w pocałunku.— Myślałam, że do ciebie — szepnęła, unosząc spojrzenie na jego oczy. Rzęsy miał pokryte drobnymi kroplami wody; niektóre spłynęły po skroni protokół na jej dłoń. Wydawało jej się zawsze, że znała ilość znamion na jego twarzy na pamięć, ale wciąż łapała się na odnajdywaniu nowych.
— Więc, dokąd płyniemy? — spytała, odsuwając się odrobinę, kiedy oplatała go jednym ramieniem za szyję, przylegając do niego sobą. Drugą dłoń zsunęła na jego tors, palcem zarysowując drogę między napiętymi mięśniami. W tym samym czasie próbowała ciałem i ruchami nóg zmusić go, by obrócił ich w wodzie, tak, by to ona znalazła się plecami do wyspy. — Na wyspę? Zaanektowałeś ją? Zbudujemy tam szałas, naszą samotnię? — zgadywała, a uśmiech powoli się poszerzał, dłoń wędrowała niżej, na podbrzusze. Jej własne ramiona pokryła gęsia skórka, ale nim zdążył zaprotestować puściła go, próbując odwrócić się i wznowić pływacką podróż w stronę wyspy. Nie zrobiła tego zbyt zgrabnie, wciąż nie pływała najlepiej, a do niego wiele brakowało jej umiejętności i sprytu, ale nie zawahała się. Ciemne włosy niczym materiał rozłożyły się na tafli, kiedy próbowała przyspieszyć i dotrzeć do wyspy przed nim. Niestety, już po kilku ruchach ramion krzyknęła, zatrzymując się i w panice krztusząc się wodą. Zamachnęła się znów unosząc na powierzchni stabilnie, ale kaszląc odwróciła się, patrząc w wodę. Atak kaszlu, wraz z próbą wykrztuszczenia wypitej wody wycisnęły łzy z jej oczu, ale z przerażeniem rozglądała się wokół. — Billy! Billy! — krzyknęła przez kaszel, zaczynając machać rękami. — Coś mnie... — Pisnęła z przerażeniem, wierzgając nogami w wodzie. — Trzyma za nogę! Billy! BILLY! — Wcale nie żartowała.
hop hop
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Początkowe, przeszywające uczucie chłodu ustąpiło bardzo szybko; wystarczyło kilka mocnych ruchów ramionami, kilkanaście pokonanych w wodzie metrów, i szeroki, sięgający oczu uśmiech Hannah, żeby zapomniał o tym, jak zimne było górskie jezioro – ukryte na tyle wysoko, by nie zdążyło ogrzać go coraz silniejsze, popołudniowe słońce. Przyglądał jej się przez moment, jak płynęła w jego stronę, czując się tak, jakby nie istniało nic poza nimi – jakby ten las i wzniesienia dookoła szczelną barierą osłaniały ich od rzeczywistości, nagle odległej, nieistotnej. Uwielbiał pływać, prawie jak samo jak kochał latać; wrażenie unoszenia, lekkości, było uzależniające – i nagle ucieszył się, że Hannah zdecydowała się na tę wieczorną kąpiel, bo wyglądało na to, że całe jego zdenerwowanie zostało na łódce – odpływającej właśnie gdzieś w stronę brzegu. Powinien chyba zmartwić się, czy fale nie zniosą jej z kursu, ale nie mógłby chyba troszczyć się o to mniej – zwłaszcza, że dłonie Hannah właśnie sięgały jego klatki piersiowej, parzyły schłodzoną skórę. – Pływasz znacznie lep-p-piej niż ostatnio – stwierdził, instynktownie rozkładając ramiona na boki, żeby utrzymać na powierzchni ich oboje – choć gdy ich nogi złączyły się ze sobą, ocierając się o siebie w chaotycznym tańcu, musiał się powstrzymywać, żeby nie przyciągnąć jej do siebie. – Miałaś jakiegoś innego nauczyciela w tej Francji? – zapytał zaczepnie, unosząc wyżej brew; żartując, ale tylko częściowo – tygodnie, które Hannah spędziła z daleka od Wielkiej Brytanii, naprawdę go ciekawiły. Nie byłby w stanie przypomnieć sobie, ile czasu spędził, wpatrując się w okno wciśnięte w skośny sufit nad jego łóżkiem i zastanawiając się, co robiła – z kim rozmawiała, komu pomagała; jak spędzała długie, zimowe wieczory.
– Uhm – przytaknął, wyraźnie rozproszony bliskością; gładki materiał halki plączący się między nogami oderwał jego myśli od obmyślanego żartu, który rozmył się gdzieś w połowie; gdy zapytała o morskie stworzenia, nie odpowiedział – w głowie miał pustkę; spojrzenie, ciepłe, intensywne, zatrzymało się na parze czekoladowych tęczówek, otoczonych sklejonymi wodą rzęsami. – Nie p-pamiętam już – odparł bez sensu, rozchylając wargi w reakcji na zatrzymujący się na skórze, gorący oddech – ale zanim zdążyłby odpowiedzieć na ulotne muśnięcie, Hannah się odsunęła, zmuszając go do odruchowej zmiany środka ciężkości; przesunął się bezwiednie, rozkładając ramiona szerzej, żeby nie zanurzyli się oboje pod wodę, wbrew pozorom – nie musząc poświęcać temu zbytniej uwagi. Ciało, przyzwyczajone do pływania, samo wiedziało, co robić, żeby nie zatonąć. – Bardzo zabawne – skomentował jej odpowiedź; nie walczył z nią przy tym, pozwalając im obrócić się w wodzie, tylko na sekundę odrywając wzrok od jej twarzy – żeby zatrzymać spojrzenie na brzegu wyspy, już nie tak odległej, jak jeszcze parę chwil wcześniej.
– Teraz już nie mamy wyjścia – odparł; dłoń przesuwająca się po skórze na klatce piersiowej niepodzielnie skradła jego uwagę, wypełniając wnętrzności gorącem – i sprawiając, że serce zaczęło mu łomotać. Najchętniej zostałby tutaj już na zawsze, na tym jeziorze; zimna woda zupełnie przestała mu przeszkadzać. – Nasze rzeczy tam p-p-popłynęły – dodał, chociaż to też mu nie przeszkadzało. Obserwował przezroczyste krople skapujące z ciemnych kosmyków Hannah, spływające po długiej szyi, na ramiona i obojczyki, nieokryte niczym więcej niż przylegającą do ciała halką. – Zbuduję ci, co tylko – zechcesz, chciał powiedzieć, ale opuszki palców wędrujące śmiało po jego ciele odebrały mu głos, zmuszając mięśnie do gwałtownego spięcia; osunął się niżej w wodzie, w ostatniej chwili odpychając się ramionami, żeby popchnąć ich wyżej, ale Hannah zniknęła – jej dłonie zsunęły się gładko po ramionach, i ani się obejrzał, płynęła już dalej.
Lekki żart rozproszył się po drodze na usta; odchylił na moment głowę, lewą ręką przecierając twarz i odgarniając z twarzy włosy. Była niemożliwa, kiedyś naprawdę miała go zgubić – ale i tak podążył za nią, dając sobie zaledwie chwilę na zebranie myśli.
Przestraszony krzyk nie zaalarmował go od razu, bo tak naprawdę nie wierzył, by w jeziorze czaiło się coś groźnego; pamiętał też, jak w szmaragdowym stawie w panice uciekała przed wodorostami – ale kiedy się rozkasłała, spoważniał błyskawicznie, kilkoma ruchami ramion i nóg pokonując dzielącą ich odległość. – Już, już – jestem – zapewnił ją, wyciągając ramię, żeby mogła się o nie oprzeć. – Sp-p-pokojnie, poczekaj – dodał, na pewno nic tam nie ma, chciał powiedzieć, ale w tej samej chwili poczuł śliski uścisk na kostce, jakby oplotły go cienkie, silne palce. Szarpnął nogą odruchowo, nie pozwolił sobie jednak na żadną gwałtowniejszą reakcję. – Trzymaj się, sp-p-prawdzę – powiedział, a później zanurkował – schodząc pionowo w dół, otwierając oczy pod wodą, ignorując napierające pieczenie. Górskie jezioro było czyste, ale krawędzie – zamazane, wyciągnął więc ręce przed siebie, żeby odnaleźć nogi Hannah. Lewą dłoń delikatnie zacisnął tuż pod jej kolanem, prawą przesuwając niżej, wzdłuż łydki i kostki – wreszcie natrafiając na gładki grzbiet dwuogonowej traszki. Uśmiechnął się szeroko, palcami delikatnie odczepił jaszczurkę – dopiero potem wynurzając się na powierzchnię, niespiesznie; dłonią niby przypadkowo muskając delikatną skórę za kolanem, przesuwając po udzie, unosząc dryfujący materiał halki. Wreszcie – otwierając usta, żeby zaczerpnąć powietrza, otaczając Hannah ramieniem. – Żyjesz? – zapytał, odnajdując spojrzeniem jej twarz; nie potrafiąc powstrzymać szerokiego uśmiechu. – Wystraszyłaś b-b-biedaczkę na śmierć – oznajmił, unosząc drugą rękę – z traszką owiniętą teraz ciasno wokół nadgarstka. Odczepił ją ostrożnie, pozwalając odpłynąć – nie była groźna, nie musieli robić jej krzywdy. – To już drugi raz, jak ratuję cię przed groźnymi, wodnymi stworzeniami – przypomniał, uśmiechając się zawadiacko; w szmaragdowym stawie zaatakowały ją zarośla, ale uparcie wtedy twierdził, że były to druzgotki.
Napływające wspomnienia przypomniały mu o czymś jeszcze, zerknął na Hannah z ukosa. – Chwaliłaś się wtedy, że wygrałabyś zawody w ściganiu się do b-b-brzegu – powiedział; brew drgnęła do góry. – Co ty na to, żebyśmy to sprawdzili? Dam ci fory – obiecał; pewien, że się już uspokoiła, wypuścił ją, odpływając nieco w bok – niezbyt daleko. – P-p-przegrany będzie musiał odpowiedzieć szczerze na trzy pytania – zaproponował, podbijając wyzwanie i zerkając w stronę wyspy; nie było już do niej daleko – wiedział, że Hannah da radę tam dopłynąć.
| tu rzuciłem
– Uhm – przytaknął, wyraźnie rozproszony bliskością; gładki materiał halki plączący się między nogami oderwał jego myśli od obmyślanego żartu, który rozmył się gdzieś w połowie; gdy zapytała o morskie stworzenia, nie odpowiedział – w głowie miał pustkę; spojrzenie, ciepłe, intensywne, zatrzymało się na parze czekoladowych tęczówek, otoczonych sklejonymi wodą rzęsami. – Nie p-pamiętam już – odparł bez sensu, rozchylając wargi w reakcji na zatrzymujący się na skórze, gorący oddech – ale zanim zdążyłby odpowiedzieć na ulotne muśnięcie, Hannah się odsunęła, zmuszając go do odruchowej zmiany środka ciężkości; przesunął się bezwiednie, rozkładając ramiona szerzej, żeby nie zanurzyli się oboje pod wodę, wbrew pozorom – nie musząc poświęcać temu zbytniej uwagi. Ciało, przyzwyczajone do pływania, samo wiedziało, co robić, żeby nie zatonąć. – Bardzo zabawne – skomentował jej odpowiedź; nie walczył z nią przy tym, pozwalając im obrócić się w wodzie, tylko na sekundę odrywając wzrok od jej twarzy – żeby zatrzymać spojrzenie na brzegu wyspy, już nie tak odległej, jak jeszcze parę chwil wcześniej.
– Teraz już nie mamy wyjścia – odparł; dłoń przesuwająca się po skórze na klatce piersiowej niepodzielnie skradła jego uwagę, wypełniając wnętrzności gorącem – i sprawiając, że serce zaczęło mu łomotać. Najchętniej zostałby tutaj już na zawsze, na tym jeziorze; zimna woda zupełnie przestała mu przeszkadzać. – Nasze rzeczy tam p-p-popłynęły – dodał, chociaż to też mu nie przeszkadzało. Obserwował przezroczyste krople skapujące z ciemnych kosmyków Hannah, spływające po długiej szyi, na ramiona i obojczyki, nieokryte niczym więcej niż przylegającą do ciała halką. – Zbuduję ci, co tylko – zechcesz, chciał powiedzieć, ale opuszki palców wędrujące śmiało po jego ciele odebrały mu głos, zmuszając mięśnie do gwałtownego spięcia; osunął się niżej w wodzie, w ostatniej chwili odpychając się ramionami, żeby popchnąć ich wyżej, ale Hannah zniknęła – jej dłonie zsunęły się gładko po ramionach, i ani się obejrzał, płynęła już dalej.
Lekki żart rozproszył się po drodze na usta; odchylił na moment głowę, lewą ręką przecierając twarz i odgarniając z twarzy włosy. Była niemożliwa, kiedyś naprawdę miała go zgubić – ale i tak podążył za nią, dając sobie zaledwie chwilę na zebranie myśli.
Przestraszony krzyk nie zaalarmował go od razu, bo tak naprawdę nie wierzył, by w jeziorze czaiło się coś groźnego; pamiętał też, jak w szmaragdowym stawie w panice uciekała przed wodorostami – ale kiedy się rozkasłała, spoważniał błyskawicznie, kilkoma ruchami ramion i nóg pokonując dzielącą ich odległość. – Już, już – jestem – zapewnił ją, wyciągając ramię, żeby mogła się o nie oprzeć. – Sp-p-pokojnie, poczekaj – dodał, na pewno nic tam nie ma, chciał powiedzieć, ale w tej samej chwili poczuł śliski uścisk na kostce, jakby oplotły go cienkie, silne palce. Szarpnął nogą odruchowo, nie pozwolił sobie jednak na żadną gwałtowniejszą reakcję. – Trzymaj się, sp-p-prawdzę – powiedział, a później zanurkował – schodząc pionowo w dół, otwierając oczy pod wodą, ignorując napierające pieczenie. Górskie jezioro było czyste, ale krawędzie – zamazane, wyciągnął więc ręce przed siebie, żeby odnaleźć nogi Hannah. Lewą dłoń delikatnie zacisnął tuż pod jej kolanem, prawą przesuwając niżej, wzdłuż łydki i kostki – wreszcie natrafiając na gładki grzbiet dwuogonowej traszki. Uśmiechnął się szeroko, palcami delikatnie odczepił jaszczurkę – dopiero potem wynurzając się na powierzchnię, niespiesznie; dłonią niby przypadkowo muskając delikatną skórę za kolanem, przesuwając po udzie, unosząc dryfujący materiał halki. Wreszcie – otwierając usta, żeby zaczerpnąć powietrza, otaczając Hannah ramieniem. – Żyjesz? – zapytał, odnajdując spojrzeniem jej twarz; nie potrafiąc powstrzymać szerokiego uśmiechu. – Wystraszyłaś b-b-biedaczkę na śmierć – oznajmił, unosząc drugą rękę – z traszką owiniętą teraz ciasno wokół nadgarstka. Odczepił ją ostrożnie, pozwalając odpłynąć – nie była groźna, nie musieli robić jej krzywdy. – To już drugi raz, jak ratuję cię przed groźnymi, wodnymi stworzeniami – przypomniał, uśmiechając się zawadiacko; w szmaragdowym stawie zaatakowały ją zarośla, ale uparcie wtedy twierdził, że były to druzgotki.
Napływające wspomnienia przypomniały mu o czymś jeszcze, zerknął na Hannah z ukosa. – Chwaliłaś się wtedy, że wygrałabyś zawody w ściganiu się do b-b-brzegu – powiedział; brew drgnęła do góry. – Co ty na to, żebyśmy to sprawdzili? Dam ci fory – obiecał; pewien, że się już uspokoiła, wypuścił ją, odpływając nieco w bok – niezbyt daleko. – P-p-przegrany będzie musiał odpowiedzieć szczerze na trzy pytania – zaproponował, podbijając wyzwanie i zerkając w stronę wyspy; nie było już do niej daleko – wiedział, że Hannah da radę tam dopłynąć.
| tu rzuciłem
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Każdy jego uśmiech, który był odpowiedzią na jej zaczepki, każde głębsze zająknięcie — a znała je na tyle, by z całym przekonaniem odróżniać je od siebie — na jej pytanie czy śmiały gest budowało w niej siłę, którą ktoś kiedyś przed laty wydobył z londyńskich kanałów, pośród gęsto spadających kropli deszczu, ulicznych gier w quidditcha. Pewność bycia tą kobietą nigdy nie była większa niż dziś, niż teraz, kiedy jego spojrzenie sięgało jej nagich ramion i pokrytych kroplami zimnej wody obojczyków. Urywany oddech tego, którego wybrała dawno temu i w głębi własnego serca nazwała już swoim na długo przed tym, kiedy dostrzegł w niej kogoś więcej, był dostateczną odpowiedzią na codzienne rozterki i tęsknoty zakochanego serca. Uciekające spojrzenia przekonywały ją, że metoda nie tylko jest skuteczna, ale jest też większą zabawą niż zmyślną taktyką w wyścigu do uczucia spełnienia. Odkrywała siebie już dawno temu, z przyjemnością dostrzegając, że potrafi, nawet jeśli wymagało to czasu i zaufania, które niełatwo było zdobyć. Nie brakowało jej pewności siebie, choć czasem błądziła we mgle; z rozkoszą i niemalże dziecinną ekscytacją odkrywając, że miłość potrafiła budzić zauroczenie raz po raz, wtłaczając w brzuch niesforne motyle rok po roku. Unosząc się na lodowatej wodzie tuż przy jego boku, chłonąc zapach jego skóry i wody kolońskiej odkrywała to na nowo, czując się tak jakby miała znów kilkanaście lat i przeżywała pierwsze uniesienia spragnionego serca. Wiedziała, że nie było już powrotu to tamtych dni — do beztroskich rozmów na stopie, której nie przekraczali przez wiele lat, ale jego spojrzenie niosło obietnicę przyszłości, która trzymała ją przy życiu — i w sile, z każdym dniem coraz silniej kochając życie kiełkujące tuż pod jej sercem.
Uniosła spojrzenie na niego; pewne siebie, bo jego aprobata i obecność sprawiały, że nigdy dotąd nie czuła się tak kobieca jak w tej chwili i uśmiechnęła leniwie, nieco figlarnie, może niezdarnie, ale całkiem świadomie pozwalając sobie z każdą chwilą na coraz więcej.
— Może wcześniej po prostu pilnowałeś techniki, a dziś zwracasz uwagę na styl? — spytała, przechylając jeszcze głowę, by zerknąć na niego z dołu niewinnie. We Francji ani chwili nie spędziła myśląc o innym. — Może.— Nie potrafiła kłamać, ale mama jej zawsze powtarzała, że nuta niepewności zawsze podtrzyma odpowiednią temperaturę. Nuta, nic więcej. Nigdy nie należała zreszta do dziewcząt, które przebierały w chłopakach. Przez całą szkołę nie miała żadnego, otoczona zawsze przez kolegów — raczej braci niż własnych — była młodszą siostrą wszystkich. Chciała być jak Ben. Miała tez kolegów, jak on. Zdała sobie sprawę, że nigdy nim nie będzie parę lat później, w Londynie. — Miałbyś coś przeciwko, gdybym poprosiła kogoś o pomoc, by ci zaimponować? — spytała teoretycznie, zerkając na niego zaintrygowana napięciem, które na chwilę się pojawiło między nimi. Musiał wiedzieć przecież, że nigdy nie posunęłaby się do tego. Trzymała się autorytetów twardo, trudno było zmienić jej zdanie i zainteresowania.
Zaśmiała się, słysząc jego odpowiedź. Nie śmiała się z niego, była radosna. Zadowolona, usatysfakcjonowana sobą i tym, że reagował na nią tak — lepiej niż mogła sobie wyobrażać, niż pragnęła. Podobała jej się ta gra, ten flirt. Odkrywanie jego w tej wersji, o której d niedawna mogła tylko marzyć. Poznawanie go w roli, której się przyglądała z boku, dopingując jego wyboru i wspierając go w relacjach, które nieszczęśliwie dla niego, a szczęśliwie dla niej, okazały się nie mieć żadnej przyszłości.
— Potrzebujemy jakiś rzeczy? — spytała, unosząc brwi. — Chociaż przyznam, że ciekawi mnie zawartość tego koszyka... — zająknęła się, poważniejąc na chwilę jeszcze. — Doceniam to. Naprawdę — zapewniła go z uśmiechem, który sięgał oczu, uwydatnionych policzków, dołeczków. To wszystko, co robił — co zrobił dotąd, wymagało pracy, poświęcenia. Wiedziała, że niewielu było mężczyzn takich jak on — chcących i umiejących zrobić coś takiego. Łatwo było kupić kwiaty, zaprosić kobietę gdzieś. Tak wypadało. To, co robił Billy było czymś, co trudno zamknąć w ramach i oczekiwaniach. Wymykał się konwenansom.
Jej ciało reagowało nietypowo — dziwnie, bo przy nikim innym nigdy tego nie czuła. Takiego oddania i pewności, że należało do kogoś innego niż ona sama. Walczyła z chęcią zostania przy nim, sięgnięcia do jego warg, zatopieniu się w pocałunku i utonięciu w jego objęciach. To wszystko rosło niej razem z przyspieszonym oddechem i mrowieniem palców u stóp. Próbowała płynąć przed siebie przez chwilę, zostawiając go za sobą, póki okropne potwory nie zaatakowały jej, niwecząc cały plan. Miała to już w głowie, wybiegła w niedaleka przyszłość, zakładając fakty, które nie mogły nastąpić, topiona przez jeziorne stwory. Kaszel wraz z wodą sparaliżował jej płuca, jej ciałem wstrząsnął strach i panika, w którą wpadała łatwo, to zaś sprawiło, że cała ta lekcja pływania umykała w dal. Bała się, że utonie. Ale znalazł się przy niej, ratując ją od złego. Znalazł się tuż bok, oplatając ją ramieniem. Uchwyciła się go, przywierając do niego jak wystraszone dziecię do rodzica. Machinalnie, bez opamiętania oplatając go krępo. Płytki oddech trzasł jej w piersiach pokrytych halką, które teraz przyciskały się do jego torsu. Była pewna, ż serce bijące w jej piersi odbijało się w jego własnej.
Pokiwała głową, pozwalając mu zejść pod wodę, wystraszona, nieco rozhisteryzowana, próbująca utrzymać się na powierzchni. Jego dotyk odebrałaby zupełnie inaczej, gdyby nie emocje które nią targały. Okazał się kojący, okazał się obietnicą bezpieczeństwa, nawet wtedy, gdy unosił w wodzie halkę.
— Tak — odpowiedziała pewnie, sięgając jego oczu tuż po tym, jak się wynurzył. Przytuliła się do niego, zerkając na jaszczurkę oplecioną wokół jego nadgarstka. Zaśmiała się nerwowo, ale ulga wstąpiła w nią, pozwalając ukoić nerwy. To tylko traszka. Zerknęła na niego wdzięcznie, trzymając się jego ramienia, przylegając do niego znów pewnie. Nigdzie nie czuła się tak dobrze i tak bezpiecznie, jak w jego ramionach. — Dopiero? Dobrze, że w wannie mogę czuć się bezpiecznie — mruknęła, teatralnie przewracając oczami i puszczając jego ramienia. Rozkołatane serce mogło powoli wrócić do swojego rytmu.
Kiedy jego brew uniosła się w górę, jej, niczym odbicie lustrzane, uczyniła to samo. Zerknęła w kierunku brzegu, powoli ruszając rękami i nogami, by utrzymać się na powierzchni samodzielnie. Wiedziała, że nie miała z nim najmniejszych szans — nawet się nie łudziła. Wiedziała też, że pozwoli jej to wygrać, ale mogła zagrać z nim w tę grę. Podjąć rękawicę i uznać, że zasady były fair. Przeniosła na niego spojrzenie i opuściła brodę niżej, aż dotknęła lustra jeziora.
— Nie potrzebuję forów — zapewniła go, a spojrzenie jej pociemniało pod ciemnymi brwiami. — Przegrany będzie musiał odpowiedzieć na trzy pytania i spełnić każdą... k a ż d ą prośbę zwycięscy — dodała poważnie, nie spuszczając z niego wzroku. Uśmiech kwitł na jej twarzy, ale powstrzymała go przygryzaniem wargi. — Nie sądzę, byś był na to gotowy, Billy — zawyrokowała cwano. — Ale jak sobie chcesz. — Była właściwie pana zwycięstwa, wiedząc, że pozwoli jej na nie, ale chciała wzbudzić w nim nutę ekscytacji. I niepewności. Uniosła brew w krótkim geście, by zaraz zacząć płynąć w kierunku brzegu. Tak, jak jej pokazywał, tak jak ją uczy. Nie dbała jednak ani o technikę ani o styl, ale o to, by jak najszybciej dotrzeć do brzegu.
Uniosła spojrzenie na niego; pewne siebie, bo jego aprobata i obecność sprawiały, że nigdy dotąd nie czuła się tak kobieca jak w tej chwili i uśmiechnęła leniwie, nieco figlarnie, może niezdarnie, ale całkiem świadomie pozwalając sobie z każdą chwilą na coraz więcej.
— Może wcześniej po prostu pilnowałeś techniki, a dziś zwracasz uwagę na styl? — spytała, przechylając jeszcze głowę, by zerknąć na niego z dołu niewinnie. We Francji ani chwili nie spędziła myśląc o innym. — Może.— Nie potrafiła kłamać, ale mama jej zawsze powtarzała, że nuta niepewności zawsze podtrzyma odpowiednią temperaturę. Nuta, nic więcej. Nigdy nie należała zreszta do dziewcząt, które przebierały w chłopakach. Przez całą szkołę nie miała żadnego, otoczona zawsze przez kolegów — raczej braci niż własnych — była młodszą siostrą wszystkich. Chciała być jak Ben. Miała tez kolegów, jak on. Zdała sobie sprawę, że nigdy nim nie będzie parę lat później, w Londynie. — Miałbyś coś przeciwko, gdybym poprosiła kogoś o pomoc, by ci zaimponować? — spytała teoretycznie, zerkając na niego zaintrygowana napięciem, które na chwilę się pojawiło między nimi. Musiał wiedzieć przecież, że nigdy nie posunęłaby się do tego. Trzymała się autorytetów twardo, trudno było zmienić jej zdanie i zainteresowania.
Zaśmiała się, słysząc jego odpowiedź. Nie śmiała się z niego, była radosna. Zadowolona, usatysfakcjonowana sobą i tym, że reagował na nią tak — lepiej niż mogła sobie wyobrażać, niż pragnęła. Podobała jej się ta gra, ten flirt. Odkrywanie jego w tej wersji, o której d niedawna mogła tylko marzyć. Poznawanie go w roli, której się przyglądała z boku, dopingując jego wyboru i wspierając go w relacjach, które nieszczęśliwie dla niego, a szczęśliwie dla niej, okazały się nie mieć żadnej przyszłości.
— Potrzebujemy jakiś rzeczy? — spytała, unosząc brwi. — Chociaż przyznam, że ciekawi mnie zawartość tego koszyka... — zająknęła się, poważniejąc na chwilę jeszcze. — Doceniam to. Naprawdę — zapewniła go z uśmiechem, który sięgał oczu, uwydatnionych policzków, dołeczków. To wszystko, co robił — co zrobił dotąd, wymagało pracy, poświęcenia. Wiedziała, że niewielu było mężczyzn takich jak on — chcących i umiejących zrobić coś takiego. Łatwo było kupić kwiaty, zaprosić kobietę gdzieś. Tak wypadało. To, co robił Billy było czymś, co trudno zamknąć w ramach i oczekiwaniach. Wymykał się konwenansom.
Jej ciało reagowało nietypowo — dziwnie, bo przy nikim innym nigdy tego nie czuła. Takiego oddania i pewności, że należało do kogoś innego niż ona sama. Walczyła z chęcią zostania przy nim, sięgnięcia do jego warg, zatopieniu się w pocałunku i utonięciu w jego objęciach. To wszystko rosło niej razem z przyspieszonym oddechem i mrowieniem palców u stóp. Próbowała płynąć przed siebie przez chwilę, zostawiając go za sobą, póki okropne potwory nie zaatakowały jej, niwecząc cały plan. Miała to już w głowie, wybiegła w niedaleka przyszłość, zakładając fakty, które nie mogły nastąpić, topiona przez jeziorne stwory. Kaszel wraz z wodą sparaliżował jej płuca, jej ciałem wstrząsnął strach i panika, w którą wpadała łatwo, to zaś sprawiło, że cała ta lekcja pływania umykała w dal. Bała się, że utonie. Ale znalazł się przy niej, ratując ją od złego. Znalazł się tuż bok, oplatając ją ramieniem. Uchwyciła się go, przywierając do niego jak wystraszone dziecię do rodzica. Machinalnie, bez opamiętania oplatając go krępo. Płytki oddech trzasł jej w piersiach pokrytych halką, które teraz przyciskały się do jego torsu. Była pewna, ż serce bijące w jej piersi odbijało się w jego własnej.
Pokiwała głową, pozwalając mu zejść pod wodę, wystraszona, nieco rozhisteryzowana, próbująca utrzymać się na powierzchni. Jego dotyk odebrałaby zupełnie inaczej, gdyby nie emocje które nią targały. Okazał się kojący, okazał się obietnicą bezpieczeństwa, nawet wtedy, gdy unosił w wodzie halkę.
— Tak — odpowiedziała pewnie, sięgając jego oczu tuż po tym, jak się wynurzył. Przytuliła się do niego, zerkając na jaszczurkę oplecioną wokół jego nadgarstka. Zaśmiała się nerwowo, ale ulga wstąpiła w nią, pozwalając ukoić nerwy. To tylko traszka. Zerknęła na niego wdzięcznie, trzymając się jego ramienia, przylegając do niego znów pewnie. Nigdzie nie czuła się tak dobrze i tak bezpiecznie, jak w jego ramionach. — Dopiero? Dobrze, że w wannie mogę czuć się bezpiecznie — mruknęła, teatralnie przewracając oczami i puszczając jego ramienia. Rozkołatane serce mogło powoli wrócić do swojego rytmu.
Kiedy jego brew uniosła się w górę, jej, niczym odbicie lustrzane, uczyniła to samo. Zerknęła w kierunku brzegu, powoli ruszając rękami i nogami, by utrzymać się na powierzchni samodzielnie. Wiedziała, że nie miała z nim najmniejszych szans — nawet się nie łudziła. Wiedziała też, że pozwoli jej to wygrać, ale mogła zagrać z nim w tę grę. Podjąć rękawicę i uznać, że zasady były fair. Przeniosła na niego spojrzenie i opuściła brodę niżej, aż dotknęła lustra jeziora.
— Nie potrzebuję forów — zapewniła go, a spojrzenie jej pociemniało pod ciemnymi brwiami. — Przegrany będzie musiał odpowiedzieć na trzy pytania i spełnić każdą... k a ż d ą prośbę zwycięscy — dodała poważnie, nie spuszczając z niego wzroku. Uśmiech kwitł na jej twarzy, ale powstrzymała go przygryzaniem wargi. — Nie sądzę, byś był na to gotowy, Billy — zawyrokowała cwano. — Ale jak sobie chcesz. — Była właściwie pana zwycięstwa, wiedząc, że pozwoli jej na nie, ale chciała wzbudzić w nim nutę ekscytacji. I niepewności. Uniosła brew w krótkim geście, by zaraz zacząć płynąć w kierunku brzegu. Tak, jak jej pokazywał, tak jak ją uczy. Nie dbała jednak ani o technikę ani o styl, ale o to, by jak najszybciej dotrzeć do brzegu.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
The member 'Hannah Wright' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 15
'k100' : 15
Mógłby tak przekomarzać się z nią w nieskończoność – nie zważając na chłód otaczającej ich wody (nie czuł go już zupełnie) ani upływający czas, ani ciemniejące stopniowo niebo; chociaż starannie zaplanował ten wieczór, niektóre jego fragmenty ćwicząc nawet w trakcie wrzosowo-szarych, bezsennych poranków, nagle wszystkie wydały mu się nieważkie – mniej cenne niż możliwość uczenia się kolejnych spojrzeń i uśmiechów Hannah, tych, których jeszcze nie miał okazji u niej poznać. Zawsze lubił z nią żartować, potrafiła go rozbawić jak nikt inny (również wtedy, kiedy świat wydawał się być zupełnie pozbawiony kolorów, bezbarwny jak ołów i tak samo jak ołów ciężki) – ale podszyte niewypowiedzianymi sugestiami słowa smakowały inaczej, poruszały innymi strunami w jego ciele i umyśle; powodowały, że bijące szybko od wysiłku serce gubiło jedno uderzenie. – Zwracam uwagę na w-w-wszystko – odpowiedział, ani na moment nie odrywając wzroku od jej twarzy, z uśmiechem przez cały czas błądzącym po wargach. Uniósł wyżej brew w reakcji na krótkie może, zachęcając ją milcząco, żeby kontynuowała – zamiast potwierdzenia lub zaprzeczenia otrzymując pytanie. Czy przeszkadzałoby, gdyby ktokolwiek inny oglądał ją taką? Kiedyś uznałby, że nie; rzadko bywał zazdrosny, od dziecka nauczono go dzielenia się wszystkim, co miał – również przyjaźnią – ale chwile w towarzystwie Hannah niewiele miały wspólnego z beztroskimi popołudniami nad jeziorem spędzanymi w gronie rodziny i przyjaciół. Tymi nie chciał dzielić się z nikim, a choć ufał jej bezgranicznie – nie potrafił tak od razu odepchnąć od siebie wizji byłego kapitana Zjednoczonych z Puddlemere pomagającego jej szlifować styl pływacki. – Może – powtórzył za nią jak echo. Poruszył się lekko w wodzie, żeby utrzymać ich oboje na powierzchni, pozwalając, by ich ciała zderzyły się ze sobą. – Nie potrzebujesz niczyjej p-p-pomocy, żeby mi zaimponować – dodał po chwili, na jednym wydechu. To była prawda; nie starał się ukryć uwielbienia odbijającego się w jasnych tęczówkach, wciąż śledzących ją uważnie, musiała przecież wiedzieć – że podziwiał ją za wszystko, co robiła. Za odwagę i dobre serce, i za to, że nigdy się nie poddawała – a także za to, że nie pozwalała poddać się jemu.
– P-p-potrzebujemy. Na później – odparł, zerkając przelotnie w stronę łódki, na moment zaniepokojony jej losami – wyglądało jednak na to, że nie zboczyła z kursu, zamiast tego osiadając na łagodnym brzegu majaczącej w oddali wyspy; dalej popłynąć nie mogła, zaczarowane wiosła musiały w końcu opaść – nie będąc w stanie odnaleźć wody, młócąc jedynie powietrze. – Wiem – powiedział cicho, odnajdując na powrót spojrzenie Hannah i odwzajemniając łagodny uśmiech. Nie potrzebował słownych zapewnień, ale osiadające powoli głoski i tak rozgrzały go od środka, dodając mu nieco pewności siebie. Zdawał sobie sprawę, że nie był w stanie dać jej nawet ułamka tego, na co zasługiwała – że życie u jego boku, mugolaka, członka magicznego podziemia, miało być trudne i naznaczone zmartwieniami. Ale to uczucie, ciepło zalewające wnętrzności, sprawiało, że chciał zrobić jak najwięcej – spełnić przynajmniej część tych marzeń, o których czasami – w chwilach nieuwagi – zdarzało jej się mówić; na kornwalijskiej plaży czy w wypełnionej zapachem cynamonu kuchni.
Zaatakowanie przez morskie potwory z pewnością nie znajdowało się na tej liście, ale strach minął szybko, a przynajmniej – tak mu się wydawało, kiedy uśmiechem i oplecionym wokół talii ramieniem starał się ją uspokoić, jednocześnie rozbawiony jej reakcją, jak i ogarnięty troską o to, czy wszystko było w porządku. Nie obawiał się, że kryjące się w głębinach żyjątka mogłyby jej zagrozić, ale panika – już tak; łapiąc nerwowo powietrze i szamocząc się, łatwo było zachłysnąć się wodą. – Jesteś p-p-pewna? – zagadnął, przenosząc wzrok z odpływającej traszki na twarz Hannah; kącik ust drgnął mu w górę, jej bliskość – ciało przytulone do boku, oddech zatrzymujący się na skórze – znów ściągnęły jego myśli w zupełnie innym kierunku. – Tam też mógłbym cię obronić – zaoferował ciszej, zaczepnie – nachylając się niżej, jakby chciał szepnąć jej wprost do ucha, ale konieczność utrzymania się na powierzchni mu to uniemożliwiła – i nagle zapragnął znaleźć się już na brzegu, gdzie nie rozpraszałyby ich ani wodne jaszczurki, ani brak gruntu pod stopami.
Wiedział doskonale, że przyjmie rzucone jej wyzwanie, ale w reakcji na podbicie nagrody dla wygranego uniósł wyżej brwi; każdą prośbę? Uśmiechnął się szeroko, czując w żyłach cichy szum uczucia rywalizacji – chociaż tak naprawdę wcale nie chodziło mu o wygraną. Gwizdnął przeciągle. – Absolutnie każdą? – dopytał, jakby nie dowierzał. – W takim razie żadnych forów nie b-b-będzie – zapowiedział ostrzegawczym tonem, mimo że przed chwilą sama stwierdziła, że ich nie potrzebowała. Droczył się; był pewien swoich umiejętności, w wodzie czuł się prawie tak samo dobrze, jak w powietrzu – ale właściwie nie miało to znaczenia; przyglądając się Hannah starał się rozstrzygnąć, która opcja – sięgnięcie po zwycięstwo, czy zmierzenie się z konsekwencjami porażki – kusiła go bardziej. – Z tobą jestem g-g-gotowy na wszystko, Wright – odparował równie butnie, jakby przezbywał się z kapitanem przeciwnej drużyny w trakcie meczu – choć jego spojrzenie mówiło zupełnie coś innego niż słowa.
W przeciwieństwie do Hannah nie wystartował od razu, przez moment jeszcze śledząc ją wzrokiem, gdy popłynęła w stronę brzegu – młócąc jezioro ramionami odrobinę chaotycznie, ale przemieszczając się szybciej niż początkowo zakładał. Powstrzymując szeroki, cisnący się na usta uśmiech, zmusił ramiona i nogi do wysiłku, ruszając za nią – zmniejszając znacznie dzielący ich dystans, ale go nie przekraczając, celowo trzymając się pół metra z tyłu – poruszając rękami nieco energiczniej niż było to konieczne, jakby chciał sprawić wrażenie, że walczy do upadłego.
Przyspieszył dopiero, gdy znaleźli się na mieliźnie – a woda stała się zbyt płytka, by płynąć dalej, zmuszając ich do stanięcia na własnych nogach, ale wciąż sięgając im połowy ud. Wąska, kamienista plaża schodziła do jeziora łagodnie, ostatni jej fragment musieli przebiec – i to właśnie tę chwilę wybrał na dogonienie jej. Pobiegł w stronę brzegu, czując, jak woda odsłania najpierw jego kolana a później łydki; na widok cienkiej, przylegającej do ciała Hannah halki serce zabiło mu mocniej, sięgnął ku niej ramionami, chcąc złapać ją w biegu, otoczyć w pasie, uniemożliwić dalszą pogoń do celu. Zaśmiał się przy tym w głos, jej imię zaplątało się między sylabami; wieczorny wiatr owiał wilgotne ciało, ale nie zwrócił na to uwagi, podnosząc w górę Hannah, jakby chciał ją zatrzymać – ale wtedy stopa osunęła mu się na sypkich kamykach i zachwiał się; w wodzie po kostki wciąż było ślisko, z zajętymi ramionami nie był w stanie złapać równowagi, ale mimo to jej nie puścił – zdając sobie sprawę, że już i tak przewróci ich oboje. Zamiast tego obrócił się, odruchowo, instynktownie ustawiając się tak, żeby wylądować na plecach – chcąc samym sobą zamortyzować upadek dla Hannah.
Uderzenie o przemieszany z drobnymi kamyczkami piasek nie należało do przyjemnych, z ust wydarło mu się stłumione jęknięcie – ale wywołana pościgiem adrenalina i rozbawienie rozproszyły szybko krótkotrwały ból. Uniósł głowę, spojrzeniem odnajdując twarz Hannah; kosmyki jej mokrych włosów łaskotały mu policzki. Rozluźnił ostrożnie uścisk, żeby oprzeć się na łokciach. – Dostajesz ujemne p-p-punkty za technikę – zawyrokował, jakby sam nie ponosił winy za mało widowiskowe zakończenie zawodów. – Mamy remis, więc proponuję sprawiedliwy podział nagrody – zagaił, powstrzymując się przed przyciągnięciem jej bliżej – świadomy każdego skrawka skóry przylegającej do jego ciała – oraz własnego, bijącego szybko serca. – Ja sp-p-pełnię wszystkie twoje życzenia, a ty odpowiesz na moje pytania – dodał, pozornie stwierdzając fakt – ale na końcu zdania zatańczył niepewnie znak zapytania.
| rzuciłem 90, więc robię, co chcę
– P-p-potrzebujemy. Na później – odparł, zerkając przelotnie w stronę łódki, na moment zaniepokojony jej losami – wyglądało jednak na to, że nie zboczyła z kursu, zamiast tego osiadając na łagodnym brzegu majaczącej w oddali wyspy; dalej popłynąć nie mogła, zaczarowane wiosła musiały w końcu opaść – nie będąc w stanie odnaleźć wody, młócąc jedynie powietrze. – Wiem – powiedział cicho, odnajdując na powrót spojrzenie Hannah i odwzajemniając łagodny uśmiech. Nie potrzebował słownych zapewnień, ale osiadające powoli głoski i tak rozgrzały go od środka, dodając mu nieco pewności siebie. Zdawał sobie sprawę, że nie był w stanie dać jej nawet ułamka tego, na co zasługiwała – że życie u jego boku, mugolaka, członka magicznego podziemia, miało być trudne i naznaczone zmartwieniami. Ale to uczucie, ciepło zalewające wnętrzności, sprawiało, że chciał zrobić jak najwięcej – spełnić przynajmniej część tych marzeń, o których czasami – w chwilach nieuwagi – zdarzało jej się mówić; na kornwalijskiej plaży czy w wypełnionej zapachem cynamonu kuchni.
Zaatakowanie przez morskie potwory z pewnością nie znajdowało się na tej liście, ale strach minął szybko, a przynajmniej – tak mu się wydawało, kiedy uśmiechem i oplecionym wokół talii ramieniem starał się ją uspokoić, jednocześnie rozbawiony jej reakcją, jak i ogarnięty troską o to, czy wszystko było w porządku. Nie obawiał się, że kryjące się w głębinach żyjątka mogłyby jej zagrozić, ale panika – już tak; łapiąc nerwowo powietrze i szamocząc się, łatwo było zachłysnąć się wodą. – Jesteś p-p-pewna? – zagadnął, przenosząc wzrok z odpływającej traszki na twarz Hannah; kącik ust drgnął mu w górę, jej bliskość – ciało przytulone do boku, oddech zatrzymujący się na skórze – znów ściągnęły jego myśli w zupełnie innym kierunku. – Tam też mógłbym cię obronić – zaoferował ciszej, zaczepnie – nachylając się niżej, jakby chciał szepnąć jej wprost do ucha, ale konieczność utrzymania się na powierzchni mu to uniemożliwiła – i nagle zapragnął znaleźć się już na brzegu, gdzie nie rozpraszałyby ich ani wodne jaszczurki, ani brak gruntu pod stopami.
Wiedział doskonale, że przyjmie rzucone jej wyzwanie, ale w reakcji na podbicie nagrody dla wygranego uniósł wyżej brwi; każdą prośbę? Uśmiechnął się szeroko, czując w żyłach cichy szum uczucia rywalizacji – chociaż tak naprawdę wcale nie chodziło mu o wygraną. Gwizdnął przeciągle. – Absolutnie każdą? – dopytał, jakby nie dowierzał. – W takim razie żadnych forów nie b-b-będzie – zapowiedział ostrzegawczym tonem, mimo że przed chwilą sama stwierdziła, że ich nie potrzebowała. Droczył się; był pewien swoich umiejętności, w wodzie czuł się prawie tak samo dobrze, jak w powietrzu – ale właściwie nie miało to znaczenia; przyglądając się Hannah starał się rozstrzygnąć, która opcja – sięgnięcie po zwycięstwo, czy zmierzenie się z konsekwencjami porażki – kusiła go bardziej. – Z tobą jestem g-g-gotowy na wszystko, Wright – odparował równie butnie, jakby przezbywał się z kapitanem przeciwnej drużyny w trakcie meczu – choć jego spojrzenie mówiło zupełnie coś innego niż słowa.
W przeciwieństwie do Hannah nie wystartował od razu, przez moment jeszcze śledząc ją wzrokiem, gdy popłynęła w stronę brzegu – młócąc jezioro ramionami odrobinę chaotycznie, ale przemieszczając się szybciej niż początkowo zakładał. Powstrzymując szeroki, cisnący się na usta uśmiech, zmusił ramiona i nogi do wysiłku, ruszając za nią – zmniejszając znacznie dzielący ich dystans, ale go nie przekraczając, celowo trzymając się pół metra z tyłu – poruszając rękami nieco energiczniej niż było to konieczne, jakby chciał sprawić wrażenie, że walczy do upadłego.
Przyspieszył dopiero, gdy znaleźli się na mieliźnie – a woda stała się zbyt płytka, by płynąć dalej, zmuszając ich do stanięcia na własnych nogach, ale wciąż sięgając im połowy ud. Wąska, kamienista plaża schodziła do jeziora łagodnie, ostatni jej fragment musieli przebiec – i to właśnie tę chwilę wybrał na dogonienie jej. Pobiegł w stronę brzegu, czując, jak woda odsłania najpierw jego kolana a później łydki; na widok cienkiej, przylegającej do ciała Hannah halki serce zabiło mu mocniej, sięgnął ku niej ramionami, chcąc złapać ją w biegu, otoczyć w pasie, uniemożliwić dalszą pogoń do celu. Zaśmiał się przy tym w głos, jej imię zaplątało się między sylabami; wieczorny wiatr owiał wilgotne ciało, ale nie zwrócił na to uwagi, podnosząc w górę Hannah, jakby chciał ją zatrzymać – ale wtedy stopa osunęła mu się na sypkich kamykach i zachwiał się; w wodzie po kostki wciąż było ślisko, z zajętymi ramionami nie był w stanie złapać równowagi, ale mimo to jej nie puścił – zdając sobie sprawę, że już i tak przewróci ich oboje. Zamiast tego obrócił się, odruchowo, instynktownie ustawiając się tak, żeby wylądować na plecach – chcąc samym sobą zamortyzować upadek dla Hannah.
Uderzenie o przemieszany z drobnymi kamyczkami piasek nie należało do przyjemnych, z ust wydarło mu się stłumione jęknięcie – ale wywołana pościgiem adrenalina i rozbawienie rozproszyły szybko krótkotrwały ból. Uniósł głowę, spojrzeniem odnajdując twarz Hannah; kosmyki jej mokrych włosów łaskotały mu policzki. Rozluźnił ostrożnie uścisk, żeby oprzeć się na łokciach. – Dostajesz ujemne p-p-punkty za technikę – zawyrokował, jakby sam nie ponosił winy za mało widowiskowe zakończenie zawodów. – Mamy remis, więc proponuję sprawiedliwy podział nagrody – zagaił, powstrzymując się przed przyciągnięciem jej bliżej – świadomy każdego skrawka skóry przylegającej do jego ciała – oraz własnego, bijącego szybko serca. – Ja sp-p-pełnię wszystkie twoje życzenia, a ty odpowiesz na moje pytania – dodał, pozornie stwierdzając fakt – ale na końcu zdania zatańczył niepewnie znak zapytania.
| rzuciłem 90, więc robię, co chcę
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Zimna woda nieprzerwanie wywoływała w niej drżenie, sprawiając, że skóra pokrywała się gęsią skórką w każdej jednej chwili, w której przestawała się ruszać, walcząc z niską temperaturą i siłami, które uchodziły z niej jak powietrze; pompowana do krwi adrenalina pozwalała jej bez trudu utrzymywać się na powierzchni, wpierw samotnie, później dzięki jego życzliwości, wciśnięta między jego ramiona, przylegając do męskiego torsu. Jego ciało było tak samo zimne, jak jej, ale w porównaniu z lodowatą wodą zdawało się parzyć każdy fragment skóry, z którą się stykało; cienka halka na ramiączkach, która falowała w wodzie, nie stanowiła żadnej bariery między nimi. Obserwowała na jego twarzy te wszystkie emocje, których była świadkiem już nie raz, ale których nigdy dotąd nie była prawdziwą adresatką. Śledząc je z tak bliska wraz z tymi najdrobniejszymi zmianami, którym towarzyszyła gra świateł, ułożenie ust podczas wypowiadania różnych słów wydawały jej się tak inne od tych, które znała, zapominała czasem o oddychaniu; jak głupia trzpiotka, nastolatka przeżywająca swoje pierwsze miłosne uniesienia. Widziała każdą zagubioną zmarszczkę naturalną dla jego twarzy i tą, którą naznaczał już czas i wszystkie troski; w oczach odbijała się woda i była pewna, że miała jednakowy kolor co jego tęczówki. W tej aurze, jeszcze nie do końca słonecznej i parnej, nieco chłodnej przez zimną wodę i towarzystwo nasyconej miesięcznymi deszczami roślinności, jego rysy były ostre, niemalże surowe. Łagodniały przy każdym uśmiechu. I gdyby nie wyzwanie, jakie jej rzucił, mogłaby tak zostać, trwać przy nim na środku jeziora.
— Nie masz tyle czasu, by zwracać uwagę na wszystko. Poza tym... wydajesz się dziwnie rozproszony. Problemy z koncentracją, Moore? — spytała prawie poważnie, unosząc brwi wysoko. — Zimowe kąpiele na francuskim wybrzeżu to niezwykłe doświadczenie. Trzeba się kąpać w bardzo grubych ubraniach, żeby się nie wychłodzić, chyba, że towarzyszy ci przystojny nauczyciel, wtedy można w samym stroju. Ja na przykład tak wolę...— zaszczebiotała niewinnie, patrząc w dół, na jego obojczyk. Wyjechała na początku lutego, wróciła dopiero teraz. Nie uświadczyła ciepłych dni, pogoda przypominała tą angielską, choć było zimniej niż początkowo się spodziewała. Jego komplement przyprawił ją jednak o subtelny uśmiech; uniosła więc ciemne oczy prosto na niego. Żaden inny nie brzmiał jak te, które padały z jego ust, dlatego serce zabiło jej szybciej; chwilowa panika i krztuszenie się wodą stało się nieprzyjemnym wspomnieniem, szybko wypieranym przez nowe — silne męskie ramię i rozbawione spojrzenie. Tylko jaszczurka. Serce zabiło jej znów szybciej, ale nie za sprawką wodnych potworów. Uśmiechnęła się lekko, oddech spłycił się na parę chwil. Nagle ucieszyła się, że woda tu była tak zimna, mogąc jakoś rozpraszać jej niepoprawne myśli i odciągać od gorącej wanny, w której mogliby znaleźć się razem. — Tam to chyba potrzebowałabym obrony przed tobą — odparła z rozbawieniem, równie zaczepnym tonem, co jego, odwracając wzrok, by ruszyć w wodę z ciężkim oddechem; tłumaczyła sobie, że to przez panikę, przez zwykłą traszkę; wnętrzności koziołkowały w brzuchu przez strach, choć z opóźnieniem. Mrowienia musiała się pozbyć, zanim przerodzi się w skurcz — wtedy z pewnością nie wygra. Zatrzymała się, powoli poruszając rękami, powoli nabierając powietrza, by unieść się na wodzie.
— Absolutnie każdą — odpowiedziała ze zdecydowaniem, nie obawiając się niczego. Wiedziała, czego chciała i wiedziała, że jeśli tylko wygra, skłoni go do jego spełnienia, nie mając zamiaru słuchać żadnych protestów. Uśmiech zagościł na jej twarzy, słysząc jego deklarację — lubiła go takiego; takiego go doskonale pamiętała. Zdecydowanego i pewnego siebie, jak na szkolnym boisku. Ukierunkowanego na zwycięstwo, dobrze znającego cel. Z lekkim zawstydzeniem odwróciła wzrok, wstyd jej było przyznać nawet przed samą sobą, jak bardzo podobał jej się w tym wydaniu. Mimo tamtego uśmiechu spojrzenie się wyostrzyło, wraz z nimi pojawiła się nadzieja, że choć przez chwilę będzie mogła zmierzyć się z nim naprawdę; da jej tę radość chociaż przez moment. Płynąc już w stronę brzegu, wiedząc, że trzyma się za nią, ruszała się szybko, świadoma, że w bardzo krótkim czasie nadrobi każdą stratę. Pływał doskonale, prawie tak dobrze jak latał. To jednak sprawiało, że opadała z sił błyskawicznie, poruszając rękami i nogami tak, jak jej pokazywał. Głowę trzymała nad powierzchnią, włosy ciągnęły się po tafli na wysokości jej pleców, a jasna, beżowa halka jaśniała w ciemnej, lodowatej wodzie, podobnie jak jej skóra, przebijająca się przez połyskującą taflę. Słyszała go, jak przyspieszył — a może dopiero ruszył? Nie odwróciła się jednak, nie chcąc tracić ani chwili. Odgłos pluskającej wody tuż za nią zmusił ją do wykrzesania z siebie resztek sił, choć do brzegu wciąż pozostawał kawałek. Czuła, jak zrobiło jej się nagle ciepło, może nawet gorąco, a mięśnie palą ją od tempa, jakie narzuciła, choć wyraźnie słabło z każdym ruchem, aż w końcu nie dało się jej nie wyprzedzić, nie miała więcej sił, wyzbyła się wszystkich niemalże od razu. Na mieliźnie stanęła chwiejnie i z krótką, przemykająca przez myśli wątpliwością. Halka błyskawicznie przylepiła się do ciała niczym druga skóra. Ruszając przez wodę już pieszo, instynktownie zasłaniając pierś ręką, dysząc ciężko kierowała się na suchy brzeg. Ślizgała się na kamieniach, co rusz łapiąc równowagę, wystawiając ręce na boki, po to by zaraz przyciągnąć je do klatki piersiowej. Spodziewała się już końca, zwycięstwa za nic nie podejrzewając, że złapie ją w biegu. Wrzasnęła głośno, kiedy to zrobił, łapiąc ją od tyłu.
— Pu-puszczaj! Puść mnie! — krzyknęła na niego z irytacją, między którą zaczynało przebijać się rozbawienie. — To oszustwo! Postaw mn-iee! — złapała go za rękę, którymi ją oplótł. Poczuła, jak traci równowagę, ale było za późno na reakcję. Pociągnął ją za sobą, pisnęła głośno, nie wiedząc, gdzie rozłożyć ręce, żeby się ratować, ale nie chciał jej puścić, upadła prosto na niego. — Na Godryka, Billy! — Wystraszona i zła spróbowała się obejrzeć na niego, wysunąć z jego uścisku. — Jesteś cały? Coś sobie zrobiłeś? — spytała, próbując dostrzec jego twarz. Kiedy tylko rozluźnił objęcie, obróciła się, siadając, wciąż przy nim, tuż obok jego boku odnajdując kamienisty grunt dłonią, na którym mogła się oprzeć, by zawisnąć nad nim wyżej. Drugą dłonią zabrała mokre włosy z twarzy, które przysłaniały jej widok i dotknęła jego piersi. — Wszystko w porządku? — spytała, ale zaraz potem strach zniknął z jej twarzy, ustępując niedowierzaniu zmieszanemu z rozbawieniem. Pokręciła głową z wyraźną dezaprobatą, przewróciła oczami.— Wystraszyłeś mnie! — Opadła mocniej na ramię, wyginając kręgosłup w lekki łuk; na moment, nim zdała sobie sprawę z tego, że drży, a cienki materiał zupełnie prześwituje. — Powinieneś być zdyskwalifikowany, atak na zawodnika jest niedopuszczalny...— dodała ciszej, unosząc brew. — Ale ból będzie wystarczającą karą. Mam nadzieję, że boli cię bardzo. — Uśmiechnęła się powoli, patrząc na niego z góry. Oddychała wciąż ciężko, chłodny wiatr owiał ją, przyprawiając o gęsią skórkę. Podciągnęła nogi pod siebie, ugięte w kolanach, usiadła prosto, zakrywając się częściowo; z jakiegoś powodu wciąż nieprzyzwyczajona i skrępowana nagością; przy nim, przy kimkolwiek. Po prostu. Zerknęła na niego, opierając brodę na własnym ramieniu. — Od samego początku to planowałeś, prawda? — spytała, usłyszawszy jego propozycję. — Nie wiem, może powinnam zażądać powtórzenia wyścigu — dodała po chwili, spoglądając w teatralnym zamyśleniu w dal, na drugi brzeg jeziora. Kąciki ust jej drżały w rozbawieniu, więc w końcu, nie powstrzymując ich pozwoliła sobie na uśmiech, uwypuklający dołeczki w policzkach. Patrzyła na niego, wciąż nie wierząc w to wszystko; w to, jak układało się życie; jakie ścieżki budował im los. Spoważniała na moment, pozwalając robie na drobny — a może nie? — choć z pewnością pełen czułości gest, odsunięcia palcami mokrych kosmyków z jego czoła. Odłożyła je delikatnie na bok, opuszkami muskając jego skórę. I każdy taki dotyk zdawał się być tym pierwszym, niewinnym, przyprawiającym o dreszcze.
— Zgoda — przyznała w końcu, zaciągając własne włosy na jedno ramię, odsłaniając mokre plecy. — Ale ty pierwszy. Moje życzenie będzie bardzo angażujące, więc możesz nie mieć już szans ich zadać. Miały być trzy, tak? — upewniła się, nieco zaintrygowana. Mimo zimna i otaczającego ją chłodu, odchyliła się bardziej w jego stronę, zerkając, obracając ku niemu głowę, by w pełni poświęcić mu uwagę. Na jedno liczyła; zamarła w zniecierpliwieniu z drżącym sercem, z głęboką nadzieją, że nie zawaliła wszystkiego ostatnim razem.
— Nie masz tyle czasu, by zwracać uwagę na wszystko. Poza tym... wydajesz się dziwnie rozproszony. Problemy z koncentracją, Moore? — spytała prawie poważnie, unosząc brwi wysoko. — Zimowe kąpiele na francuskim wybrzeżu to niezwykłe doświadczenie. Trzeba się kąpać w bardzo grubych ubraniach, żeby się nie wychłodzić, chyba, że towarzyszy ci przystojny nauczyciel, wtedy można w samym stroju. Ja na przykład tak wolę...— zaszczebiotała niewinnie, patrząc w dół, na jego obojczyk. Wyjechała na początku lutego, wróciła dopiero teraz. Nie uświadczyła ciepłych dni, pogoda przypominała tą angielską, choć było zimniej niż początkowo się spodziewała. Jego komplement przyprawił ją jednak o subtelny uśmiech; uniosła więc ciemne oczy prosto na niego. Żaden inny nie brzmiał jak te, które padały z jego ust, dlatego serce zabiło jej szybciej; chwilowa panika i krztuszenie się wodą stało się nieprzyjemnym wspomnieniem, szybko wypieranym przez nowe — silne męskie ramię i rozbawione spojrzenie. Tylko jaszczurka. Serce zabiło jej znów szybciej, ale nie za sprawką wodnych potworów. Uśmiechnęła się lekko, oddech spłycił się na parę chwil. Nagle ucieszyła się, że woda tu była tak zimna, mogąc jakoś rozpraszać jej niepoprawne myśli i odciągać od gorącej wanny, w której mogliby znaleźć się razem. — Tam to chyba potrzebowałabym obrony przed tobą — odparła z rozbawieniem, równie zaczepnym tonem, co jego, odwracając wzrok, by ruszyć w wodę z ciężkim oddechem; tłumaczyła sobie, że to przez panikę, przez zwykłą traszkę; wnętrzności koziołkowały w brzuchu przez strach, choć z opóźnieniem. Mrowienia musiała się pozbyć, zanim przerodzi się w skurcz — wtedy z pewnością nie wygra. Zatrzymała się, powoli poruszając rękami, powoli nabierając powietrza, by unieść się na wodzie.
— Absolutnie każdą — odpowiedziała ze zdecydowaniem, nie obawiając się niczego. Wiedziała, czego chciała i wiedziała, że jeśli tylko wygra, skłoni go do jego spełnienia, nie mając zamiaru słuchać żadnych protestów. Uśmiech zagościł na jej twarzy, słysząc jego deklarację — lubiła go takiego; takiego go doskonale pamiętała. Zdecydowanego i pewnego siebie, jak na szkolnym boisku. Ukierunkowanego na zwycięstwo, dobrze znającego cel. Z lekkim zawstydzeniem odwróciła wzrok, wstyd jej było przyznać nawet przed samą sobą, jak bardzo podobał jej się w tym wydaniu. Mimo tamtego uśmiechu spojrzenie się wyostrzyło, wraz z nimi pojawiła się nadzieja, że choć przez chwilę będzie mogła zmierzyć się z nim naprawdę; da jej tę radość chociaż przez moment. Płynąc już w stronę brzegu, wiedząc, że trzyma się za nią, ruszała się szybko, świadoma, że w bardzo krótkim czasie nadrobi każdą stratę. Pływał doskonale, prawie tak dobrze jak latał. To jednak sprawiało, że opadała z sił błyskawicznie, poruszając rękami i nogami tak, jak jej pokazywał. Głowę trzymała nad powierzchnią, włosy ciągnęły się po tafli na wysokości jej pleców, a jasna, beżowa halka jaśniała w ciemnej, lodowatej wodzie, podobnie jak jej skóra, przebijająca się przez połyskującą taflę. Słyszała go, jak przyspieszył — a może dopiero ruszył? Nie odwróciła się jednak, nie chcąc tracić ani chwili. Odgłos pluskającej wody tuż za nią zmusił ją do wykrzesania z siebie resztek sił, choć do brzegu wciąż pozostawał kawałek. Czuła, jak zrobiło jej się nagle ciepło, może nawet gorąco, a mięśnie palą ją od tempa, jakie narzuciła, choć wyraźnie słabło z każdym ruchem, aż w końcu nie dało się jej nie wyprzedzić, nie miała więcej sił, wyzbyła się wszystkich niemalże od razu. Na mieliźnie stanęła chwiejnie i z krótką, przemykająca przez myśli wątpliwością. Halka błyskawicznie przylepiła się do ciała niczym druga skóra. Ruszając przez wodę już pieszo, instynktownie zasłaniając pierś ręką, dysząc ciężko kierowała się na suchy brzeg. Ślizgała się na kamieniach, co rusz łapiąc równowagę, wystawiając ręce na boki, po to by zaraz przyciągnąć je do klatki piersiowej. Spodziewała się już końca, zwycięstwa za nic nie podejrzewając, że złapie ją w biegu. Wrzasnęła głośno, kiedy to zrobił, łapiąc ją od tyłu.
— Pu-puszczaj! Puść mnie! — krzyknęła na niego z irytacją, między którą zaczynało przebijać się rozbawienie. — To oszustwo! Postaw mn-iee! — złapała go za rękę, którymi ją oplótł. Poczuła, jak traci równowagę, ale było za późno na reakcję. Pociągnął ją za sobą, pisnęła głośno, nie wiedząc, gdzie rozłożyć ręce, żeby się ratować, ale nie chciał jej puścić, upadła prosto na niego. — Na Godryka, Billy! — Wystraszona i zła spróbowała się obejrzeć na niego, wysunąć z jego uścisku. — Jesteś cały? Coś sobie zrobiłeś? — spytała, próbując dostrzec jego twarz. Kiedy tylko rozluźnił objęcie, obróciła się, siadając, wciąż przy nim, tuż obok jego boku odnajdując kamienisty grunt dłonią, na którym mogła się oprzeć, by zawisnąć nad nim wyżej. Drugą dłonią zabrała mokre włosy z twarzy, które przysłaniały jej widok i dotknęła jego piersi. — Wszystko w porządku? — spytała, ale zaraz potem strach zniknął z jej twarzy, ustępując niedowierzaniu zmieszanemu z rozbawieniem. Pokręciła głową z wyraźną dezaprobatą, przewróciła oczami.— Wystraszyłeś mnie! — Opadła mocniej na ramię, wyginając kręgosłup w lekki łuk; na moment, nim zdała sobie sprawę z tego, że drży, a cienki materiał zupełnie prześwituje. — Powinieneś być zdyskwalifikowany, atak na zawodnika jest niedopuszczalny...— dodała ciszej, unosząc brew. — Ale ból będzie wystarczającą karą. Mam nadzieję, że boli cię bardzo. — Uśmiechnęła się powoli, patrząc na niego z góry. Oddychała wciąż ciężko, chłodny wiatr owiał ją, przyprawiając o gęsią skórkę. Podciągnęła nogi pod siebie, ugięte w kolanach, usiadła prosto, zakrywając się częściowo; z jakiegoś powodu wciąż nieprzyzwyczajona i skrępowana nagością; przy nim, przy kimkolwiek. Po prostu. Zerknęła na niego, opierając brodę na własnym ramieniu. — Od samego początku to planowałeś, prawda? — spytała, usłyszawszy jego propozycję. — Nie wiem, może powinnam zażądać powtórzenia wyścigu — dodała po chwili, spoglądając w teatralnym zamyśleniu w dal, na drugi brzeg jeziora. Kąciki ust jej drżały w rozbawieniu, więc w końcu, nie powstrzymując ich pozwoliła sobie na uśmiech, uwypuklający dołeczki w policzkach. Patrzyła na niego, wciąż nie wierząc w to wszystko; w to, jak układało się życie; jakie ścieżki budował im los. Spoważniała na moment, pozwalając robie na drobny — a może nie? — choć z pewnością pełen czułości gest, odsunięcia palcami mokrych kosmyków z jego czoła. Odłożyła je delikatnie na bok, opuszkami muskając jego skórę. I każdy taki dotyk zdawał się być tym pierwszym, niewinnym, przyprawiającym o dreszcze.
— Zgoda — przyznała w końcu, zaciągając własne włosy na jedno ramię, odsłaniając mokre plecy. — Ale ty pierwszy. Moje życzenie będzie bardzo angażujące, więc możesz nie mieć już szans ich zadać. Miały być trzy, tak? — upewniła się, nieco zaintrygowana. Mimo zimna i otaczającego ją chłodu, odchyliła się bardziej w jego stronę, zerkając, obracając ku niemu głowę, by w pełni poświęcić mu uwagę. Na jedno liczyła; zamarła w zniecierpliwieniu z drżącym sercem, z głęboką nadzieją, że nie zawaliła wszystkiego ostatnim razem.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Miała rację – był rozproszony. Jego myśli, zupełnie lekkie i nieważkie, rozpierzchały się w kilkunastu różnych kierunkach, nigdzie nie zatrzymując się na dłużej – jak promienie zachodzącego, barwiącego okolicę słońca, odbijające się od zmarszczonej tafli jeziora. Nie walczył z tym jednak, po raz pierwszy od długiego czasu czując, że nie musiał: zachowywać ciągłej czujności, wypatrywać czającego się za rogiem niebezpieczeństwa, czekać – na kolejne zagrożenie, następne nieszczęście, niemożliwe do przekazania wieści. Nawet niosący się po dolinie krzyk i kryjące się w głębinach potwory nie zmąciły jego spokoju na długo; czuł się odprężony, wolny i szczęśliwy – a chociaż podskórnie zdawał sobie sprawę, że nie był w stanie uciec od zobowiązań i odpowiedzialności na dłużej niż tych kilka godzin, to póki co pozwalał sobie na ulotne chwile lekkomyślności, starannie zachowując w pamięci każdą z nich. – Nie wiem, o czym mówisz, jestem w pełni skup-p-piony – skłamał, ani trochę nie przejmując się tym, że jego spojrzenie – bardziej niż zwykle rozbiegane – opowiadało zupełnie inną historię. Na ustach zatańczył mu szeroki uśmiech. – To dlatego rozeb-b-brałaś się dzisiaj do rosołu? – podchwycił, zatrzymując wzrok na jej oczach. W jego własnych zatańczyły radosne iskierki, gdy dłonią sięgał do jej ramienia – pozornie po to, żeby poprawić zsuwające się ramiączko halki.
Halki, za którą bezwiednie podążał spojrzeniem jeszcze na chwilę po tym, jak Hannah odwróciła się od niego, dziarsko podejmując rzucone wyzwanie. Dołączył do wyścigu z opóźnieniem, wierząc, że i tak zdoła nadrobić utracone sekundy – a później po prostu ciesząc się uczuciem przesuwającej się obok wody, znajomym pieczeniem mięśni i prawie dziecięcą radością z tych spontanicznych zawodów, oraz z tego, że zwycięstwo zdawało się na wyciągnięcie ręki. Płynął do brzegu, czując, jak chłód fal wypłukuje z jego krwioobiegu resztki trosk – decyzję o złapaniu Hannah w biegu podejmując w ostatnim momencie, nie zwracając uwagi ani na jej głośne protesty, ani pobrzmiewające w głosie nuty złości. Wiedział, że mu wybaczy, zaśmiał się więc tylko – urywając nagle, gdy siła upadku wycisnęła z jego płuc całe powietrze. Szeroki uśmiech zniknął jednak z jego warg na krótko, na chwilę, której potrzebował na ponowne złapanie oddechu – i na uświadomienie sobie, że Hannah również nie stała się żadna krzywda. – Sobie nic – odpowiedział, otwierając jedno oko, żeby odnaleźć jej twarz spojrzeniem; rozluźnił uścisk, pozwalając jej się od niego odsunąć i usiąść obok. – Ale ciebie za to wyp-p-przedziłem – dodał z dumą, zbyt rozluźniony i rozbawiony, żeby wychwycić z jej słów obawę i troskę. Nie była potrzebna, nie groziło mu nic poza paroma siniakami na plecach – którymi przejmować się i tak nie byłby w stanie; zresztą – ból już zaczął rozchodzić się po skórze, studzonej wspinającymi się regularnie po kamieniach falami wieczornego przypływu.
Kiwnął głową w odpowiedzi, wszystko było w porządku – nie powiedział jednak nic, spojrzeniem bezwiednie podążając za dłonią Hannah, odgarniającą z twarzy wilgotne włosy; wyciągnął rękę, żeby złapać jej palce, kiedy dotknęły jego skóry, mimo prób nie potrafiąc powstrzymać uciekających w górę kącików ust. – Przepraszam – powiedział bez cienia skruchy, spoglądając na nią z dołu – i starając się (bezskutecznie) powstrzymać wzrok przed uciekaniem w stronę gładko przylegającej do ciała, prześwitującej tkaniny. – Wybaczysz mi? – zapytał, wypuszczając z uścisku jej palce, żeby oprzeć się na łokciach – zaraz potem wykrzywiając wargi w udawanym grymasie. – B-b-bardzo – potwierdził zbolałym tonem, chociaż zupełnie zapomniał już o bólu – skupiony na linii odcinających się od nieba ramion, i na pojedynczych kroplach wody powoli spływających po obojczykach i jasnej skórze, wsiąkających w materiał przylegającej do ciała halki. Merlinie, była taka piękna. – Nie wiem, czy nie stłukłem sobie jakiegoś żebra – dodał, chociaż prawdę mówiąc nie miał pojęcia, czy w ogóle dało się stłuc żebro, upadając na plecy.
Odbił się lekko od kamieni, kiedy Hannah skuliła się nieco; podmuch wiatru wywołał gęsią skórkę i u niego, bez ogrzewających promieni schowanego za górami słońca robiło się chłodno – zwłaszcza w mokrym ubraniu. – Niep-p-prawda – zaprzeczył, kręcąc głową z uśmiechem. – Poza tym – nie złamałem żadnej reguły – dodał uparcie, siadając obok niej i opierając ciężar ciała na wyprostowanych ramionach. W reakcji na propozycję powtórzenia wyścigu pokręcił głową, ale nie przestał się uśmiechać. – To świetny p-po-pomysł – ale nie mamy tyle czasu – wyjaśnił, odruchowo zerkając w górę – na ciemniejące i szczęśliwie bezchmurne niebo. Dzisiejsza pogoda spędzała mu sen z powiek przez ostatnich kilka dni, wyglądało jednak na to, że wszystko miało się udać – o ile to, co usłyszał od starego pasterza, okaże się prawdą.
Chciał się już podnieść, zaproponować, żeby się zagrzali – a szczególnie, żeby zagrzała się Hannah, musiała w końcu teraz na siebie uważać – ale delikatny gest zatrzymał go w miejscu; wypuścił powoli powietrze z płuc, bezwiednie przymykając powieki, pozwalając jej palcom odgarnąć z czoła wilgotne kosmyki. Musiała zmarznąć tak samo jak on, ale lekki dotyk na skórze wydawał mu się ciepły, miękki. Uśmiechnął się, otwierając oczy. – Tak – przytaknął. Trzy pytania, chociaż właściwie – wcale nie potrzebował aż tyle. – Masz t-t-tylko jedno? Życzenie? – zapytał zaciekawiony. Angażujące? Uniósł wyżej brwi, przez moment zastanawiał się, czy nie powiedzieć jej, żeby to ona zaczęła – nie znosił czekania, w takich chwilach bywał niecierpliwy – ale ostatecznie kiwnął głową, trącając ją ramieniem. – Dobrze – zgodził się. – Ale najp-p-pierw musisz się rozgrzać, chodź – mam koc w łódce – powiedział; nie umknęła mu gęsia skórka pokrywająca jej ramiona. Podniósł się, ostrożnie stawiając stopy na kamieniach, i wyciągnął do Hannah dłoń. – A potem – przejdziesz się ze mną? To nie jest jedno z pytań – zapytał i zastrzegł szybko. – P-po drodze opowiesz mi najzabawniejszą historię ze swojego dzieciństwa. Możesz sama wybrać – zadecydował, przypominając sobie ich ostatnią rozmowę na kornwalijskiej plaży, opatrzoną zdradzoną przez ojca opowieścią o grubym golfie i majtkach. Czy raczej ich braku. – To jest moje p-p-pierwsze pytanie – dodał, w razie gdyby planowała się wykręcić. – A, no i głównymi bohaterami nie mogą być twoi bracia – znam wystarczająco dużo sek-k-kretów Joego – sprecyzował, tłumiąc sekundowe ukłucie w klatce piersiowej. Tęsknił za przyjacielem – a chociaż zdawał sobie sprawę, że Joseph potrafił o siebie zadbać, i że często nie uznawał za konieczne powiadamiania o tym, że żyje – to czasami się o niego martwił.
Halki, za którą bezwiednie podążał spojrzeniem jeszcze na chwilę po tym, jak Hannah odwróciła się od niego, dziarsko podejmując rzucone wyzwanie. Dołączył do wyścigu z opóźnieniem, wierząc, że i tak zdoła nadrobić utracone sekundy – a później po prostu ciesząc się uczuciem przesuwającej się obok wody, znajomym pieczeniem mięśni i prawie dziecięcą radością z tych spontanicznych zawodów, oraz z tego, że zwycięstwo zdawało się na wyciągnięcie ręki. Płynął do brzegu, czując, jak chłód fal wypłukuje z jego krwioobiegu resztki trosk – decyzję o złapaniu Hannah w biegu podejmując w ostatnim momencie, nie zwracając uwagi ani na jej głośne protesty, ani pobrzmiewające w głosie nuty złości. Wiedział, że mu wybaczy, zaśmiał się więc tylko – urywając nagle, gdy siła upadku wycisnęła z jego płuc całe powietrze. Szeroki uśmiech zniknął jednak z jego warg na krótko, na chwilę, której potrzebował na ponowne złapanie oddechu – i na uświadomienie sobie, że Hannah również nie stała się żadna krzywda. – Sobie nic – odpowiedział, otwierając jedno oko, żeby odnaleźć jej twarz spojrzeniem; rozluźnił uścisk, pozwalając jej się od niego odsunąć i usiąść obok. – Ale ciebie za to wyp-p-przedziłem – dodał z dumą, zbyt rozluźniony i rozbawiony, żeby wychwycić z jej słów obawę i troskę. Nie była potrzebna, nie groziło mu nic poza paroma siniakami na plecach – którymi przejmować się i tak nie byłby w stanie; zresztą – ból już zaczął rozchodzić się po skórze, studzonej wspinającymi się regularnie po kamieniach falami wieczornego przypływu.
Kiwnął głową w odpowiedzi, wszystko było w porządku – nie powiedział jednak nic, spojrzeniem bezwiednie podążając za dłonią Hannah, odgarniającą z twarzy wilgotne włosy; wyciągnął rękę, żeby złapać jej palce, kiedy dotknęły jego skóry, mimo prób nie potrafiąc powstrzymać uciekających w górę kącików ust. – Przepraszam – powiedział bez cienia skruchy, spoglądając na nią z dołu – i starając się (bezskutecznie) powstrzymać wzrok przed uciekaniem w stronę gładko przylegającej do ciała, prześwitującej tkaniny. – Wybaczysz mi? – zapytał, wypuszczając z uścisku jej palce, żeby oprzeć się na łokciach – zaraz potem wykrzywiając wargi w udawanym grymasie. – B-b-bardzo – potwierdził zbolałym tonem, chociaż zupełnie zapomniał już o bólu – skupiony na linii odcinających się od nieba ramion, i na pojedynczych kroplach wody powoli spływających po obojczykach i jasnej skórze, wsiąkających w materiał przylegającej do ciała halki. Merlinie, była taka piękna. – Nie wiem, czy nie stłukłem sobie jakiegoś żebra – dodał, chociaż prawdę mówiąc nie miał pojęcia, czy w ogóle dało się stłuc żebro, upadając na plecy.
Odbił się lekko od kamieni, kiedy Hannah skuliła się nieco; podmuch wiatru wywołał gęsią skórkę i u niego, bez ogrzewających promieni schowanego za górami słońca robiło się chłodno – zwłaszcza w mokrym ubraniu. – Niep-p-prawda – zaprzeczył, kręcąc głową z uśmiechem. – Poza tym – nie złamałem żadnej reguły – dodał uparcie, siadając obok niej i opierając ciężar ciała na wyprostowanych ramionach. W reakcji na propozycję powtórzenia wyścigu pokręcił głową, ale nie przestał się uśmiechać. – To świetny p-po-pomysł – ale nie mamy tyle czasu – wyjaśnił, odruchowo zerkając w górę – na ciemniejące i szczęśliwie bezchmurne niebo. Dzisiejsza pogoda spędzała mu sen z powiek przez ostatnich kilka dni, wyglądało jednak na to, że wszystko miało się udać – o ile to, co usłyszał od starego pasterza, okaże się prawdą.
Chciał się już podnieść, zaproponować, żeby się zagrzali – a szczególnie, żeby zagrzała się Hannah, musiała w końcu teraz na siebie uważać – ale delikatny gest zatrzymał go w miejscu; wypuścił powoli powietrze z płuc, bezwiednie przymykając powieki, pozwalając jej palcom odgarnąć z czoła wilgotne kosmyki. Musiała zmarznąć tak samo jak on, ale lekki dotyk na skórze wydawał mu się ciepły, miękki. Uśmiechnął się, otwierając oczy. – Tak – przytaknął. Trzy pytania, chociaż właściwie – wcale nie potrzebował aż tyle. – Masz t-t-tylko jedno? Życzenie? – zapytał zaciekawiony. Angażujące? Uniósł wyżej brwi, przez moment zastanawiał się, czy nie powiedzieć jej, żeby to ona zaczęła – nie znosił czekania, w takich chwilach bywał niecierpliwy – ale ostatecznie kiwnął głową, trącając ją ramieniem. – Dobrze – zgodził się. – Ale najp-p-pierw musisz się rozgrzać, chodź – mam koc w łódce – powiedział; nie umknęła mu gęsia skórka pokrywająca jej ramiona. Podniósł się, ostrożnie stawiając stopy na kamieniach, i wyciągnął do Hannah dłoń. – A potem – przejdziesz się ze mną? To nie jest jedno z pytań – zapytał i zastrzegł szybko. – P-po drodze opowiesz mi najzabawniejszą historię ze swojego dzieciństwa. Możesz sama wybrać – zadecydował, przypominając sobie ich ostatnią rozmowę na kornwalijskiej plaży, opatrzoną zdradzoną przez ojca opowieścią o grubym golfie i majtkach. Czy raczej ich braku. – To jest moje p-p-pierwsze pytanie – dodał, w razie gdyby planowała się wykręcić. – A, no i głównymi bohaterami nie mogą być twoi bracia – znam wystarczająco dużo sek-k-kretów Joego – sprecyzował, tłumiąc sekundowe ukłucie w klatce piersiowej. Tęsknił za przyjacielem – a chociaż zdawał sobie sprawę, że Joseph potrafił o siebie zadbać, i że często nie uznawał za konieczne powiadamiania o tym, że żyje – to czasami się o niego martwił.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Zachichotała, krótko i szczerze, na kilka sekund obracając głowę w bok, ale zaraz spoważniała, odnajdując znów jego rozbiegane spojrzenie z niepewnością i pytaniem, którego wcale głośno nie zadała, by odnaleźć odpowiedzi w ciszy i jego wyrazie twarzy. Nie powinna? Przesadziła? W jego głosie nie było przygany ani krytyki. Wręcz przeciwnie. W tonie i każdym zająknięciu rozbrzmiewała nuta flirtu, która sprawiała, że nawet teraz, kiedy być może powinna się nad tym głębiej zastanowić, nie potrafiła doszukać się niestosowności. Uśmiechnęła się powoli, usta wręcz rozciągnęły się leniwie, a błyszczące spojrzenie, utkwione prosto w jego błękitnozielonych oczach było intensywne; z trudem opanowywała drżący oddech, szybko bijące serce.
— Bo jesteś bardzo przystojny? Możliwe... — przyznała powoli, przechylając nieco głowę. Nie wzięła pod uwagę tego, jak go rozprasza, on rozpraszał ją — tym jak patrzył, jak brzmiał jego głos, gdzie wędrowały jego głowie będąc blisko niej. Dopiero kiedy po wyścigu znajdowali się już na chłodnym brzegu, a powietrze, wciąż wiosenno rześkie otulało ich wywołując pojedyncze drżenia i gęsią skórkę, zdała sobie sprawę, że widok jaki malował się przed nim nie był mu całkiem obojętny. Próbował kierować wzrok ku jej twarzy, ale nie mogła nie zauważyć, jak gubi się w pojedynczych sekundach, ucieka niżej, na nią, na strój, który ewidentnie nie był przystosowany do pływania, przylepiony do ciała, obnażając każde drgnięcie mięśni i każdą wypukłość zupełnie tak, jakby go nie zupełnie było. Świadomość tego wywoływała skrępowanie, ale także przyjemne mrowienie w środku, gorąc, który rozgrzewał ją tuż po tym, jak chłodny wiatr owiewał ją od strony jeziora. Ciekawsko mu się przyglądała, zapamiętując każdą jedną zmarszczkę na jego twarzy, jakby uczyła się go od nowa — a od tej strony przecież wcale go nie znała. Nieświadomie analizowała jego reakcje testując później, niekoniecznie ostrożnie.
— Wcale mnie nie wyprzedziłeś — upierała się zdecydowanie. — Kiedy zrozumiałeś, że nie odzyskasz przewagi postanowiłeś rzucić się na mnie, by nie dać mi wygrać. To oszustwo — szepnęła, próbując przy tym zrobić obrażoną minę, ale kąciki ust jej drżały w powstrzymywanym uśmiechu. To zakończenie wyścigu podobało jej się znacznie bardziej. I gdyby mogła, nie ruszyłaby się stąd do końca dnia. Pomimo zimnej wody, która wciąż powoli podpływała pod kamienie, na których siedzieli, nie dając im wyschnąć, pomimo zachodzącego słońca. Uśmiechnęła się — wcale nie do własnych myśli — kiedy z tak mizerną próbą okazania skruchy ją przeprosił. Przechyliła głowę w bok, unosząc brew surowo. Milczała chwilę, zastanawiając się nad odpowiedzią. Na ile miała być poważna, na ile żartowali? Wiedziała, że wybaczy mu zawsze wszystko. Tym sposobem czynił ją całkiem bezbronną, ale jak mogłaby mu to wypominać? Jeśli taka była cena za szczęście, jakie jej ofiarował to była naprawdę niewielka. — Nie patrz tak — zganiła go, odwracając wzrok na chwilę z rozbawieniem. Przygryzła wargę i westchnęła teatralnie, wznosząc oczy ku niebu. — I co ja mam z tobą zrobić, Billy? — spytała, nie oczekując jednak odpowiedzi. — Wybaczę. Odbiję to sobie później — przyrzekła z krnąbrnym, prowokującym uśmiechem. Na zbolałą minę miała ochotę parsknąć śmiechem, ale powstrzymała się resztkami sił, zamiast tego unosząc brwi, grając z nim w tę samą grę.— Och... Biedaku...— Wykrzywiła usta w smutku i żalu, opierając policzek na ramieniu, na którym opierała ciężar całego ciała. – Ale to chyba nie dlatego, że jestem ciężka, co, kotku? — spytała uszczypliwie, poważniejąc. Niech tylko spróbuje odpowiedzieć, że to dlatego go boli. Zaraz potem dodała z cierpką satysfakcją: — Masz za swoje... — Spojrzała na jezioro w zamyśleniu, lekkiej zadumie. Gdzieś tam po drugiej stronie majaczył jego dom. Okolica była naprawdę piękna. Nie chciało jej się nigdzie ruszać, ale słysząc, że nie mieli czasu, uniosła brew i spojrzała na niego zaintrygowana. Podążyła za nim spojrzeniem na ciemniejące niebo, które wyglądało jak jeden z najpiękniejszych wielobarwnych obrazów jakie widziała.— Musimy już wracać? — spytała cicho z zawodem. Nie chciała, było za wcześnie. Miała wrażenie, że dopiero się spotkali. Pływacki wyścig, nieplanowana kąpiel musiały tak rozciągnąć to spotkanie w czasie. Był maj, do całkowitego zmroku mieli jeszcze chwilę, choć już teraz promienie do nich nie docierały, ukrywszy się za górami. Nabrała świeżego powietrza w płuca, lekkim uśmiechem zerkając w stronę jaśniejszego skrawka nieba. Wróciła wzrokiem ku niemu, pogodnej, miłej dla oka twarzy. Szalała za nim od lat, a dawniej patrzyła jak szaleją tłumy jego fanek. Nie żartowała, mówiąc mu, że był przystojny. — Jedno — powtórzyła pewnie, postanawiając jednak nie dodać nic więcej, by nie zdradzić mu przypadkiem za dużo. A teraz, kiedy przypomniał o upływie czasu upewniła się, że to właśnie wystarczyło. To jedno życzenie. Roześmiała się lekko, trącona ramieniem i spojrzała w stronę łódki, by później skorzystać z jego pomocy i wstać ostrożnie. Kamienie były śliskie, niepewnie pokonała kilka pierwszych kroków ku niemu, po drodze puszczając dłoń, by opleść się nieco ramionami. Kąciki ust drgnęły na propozycję spaceru, a spojrzenie pomknęło ku niemu na znak zgody i aprobaty. Ruszyła w stronę łódki w milczeniu, ostrożnie, chwyciwszy się dłońmi jej krawędzi weszła do środka, by zająć miejsce na ławeczce, którą zajęła wcześniej. To tam, między jedną a drugą leżały jej ubrania, ale też różdżka. Jednym machnięciem osuszyła halkę, by zaraz potem odwrócić się i osuszyć jego bieliznę — próbując przy tym zachować powagę i nie uśmiechać głupio, nie przyglądać mu nachalnie, choć to było trudne, kiedy po jego klatce piersiowej, między wyraźnymi mięśniami spływały krople wody. Odwrócona plecami do niego zaczęła się znów ubierać. Zaczynając od pończoch, które sprawnie nasunęła na nogi, przez wygniecioną spódnicę, aż po koszulę. Na końcu założyła buty, dopiero, gdy je zasznurowała, odwróciła się ku niemu, z wciąż mokrymi włosami za zawilgotniałej od nich koszuli. Spieszyła się, nie dbała o detale, wygładzenie pomiętego materiału jak wcześniej, w domu. Nie wyglądała już ani idealnie ani nawet elegancko, zwyczajnie, jak zawsze. Wilgotne włosy rozsypane były w nieładzie, delikatny makijaż zmyła już woda. Wyskoczyła z łódki szukając wcześniej jego dłoni. Trzewiki zaszurały o drobne kamyki, w kieszeni spódnicy ukryła różdżkę. — Znasz dobrze to miejsce? — spytała zaciekawiona, zerkając w głąb lądu. Sięgnęła po koce, które złożone w idealną kostką leżały na dnie łodzi i ruszyła powoli, zatrzymując się kilka metrów dalej, nie wiedząc, dokąd chciał iść. — Naprawdę myślisz, że opowiem ci najzabawniejszą historię swojego dzieciństwa? — spytała z niedowierzaniem, które szybko zmieniło się w pobłażliwe rozczulenie. — Och, Billy — szepnęła, przechylając głowę w bok. Zaraz jednak westchnęła; powinna była się spodziewać, że wykorzysta swoją wygraną do wyciągnięcia z niej podobnych sekretów. Kiedy do niej dołączył, jeden z kocy wsunęła sobie pod pachę, a drugim otoczyła jego ramiona i przyciągnęła bliżej siebie, mocno trzymając jego krańce. W pierwszej chwili zamierzała go pocałować, serce wyrywało się do tego gestu, ale zrezygnowała w ostatniej chwili, opuszczając spojrzenie na jego tors. — Ale nikomu nie powiesz, prawda? — spytała z konspiracją, odsuwając się, by drugim kocem otoczyć własne ramiona i plecy. Ruszyła tuż obok niego. — Miałam chyba ze trzy lata wtedy, nie pamietam tego za dobrze, głównie z opowieści mamy.— Przewróciła oczami. — Zawsze lubiłam zwierzęta, a nasz sąsiad miał psa. Dużego, podobnego do twojego patronusa, wyglądał jak niedźwiedź. Dla mnie wtedy pewnie taki był. Trzymali go na łańcuchu. Miał dużą budę przed domem z wielką miską. Chociaż może to był po prostu garnek, nie pamietam. Ale podobno za każdym razem jak wychodziłam na dwór z jakimś jedzeniem, wiesz, kromką chleba, albo owocem, to szłam do prosto do niego, by z nim zjeść. I jedliśmy sobie tak razem. Wchodziłam do tej budy, bez strachu, siedziałam w niej razem z nim i jedliśmy jak dwa psy — skrzywiła się, marszcząc nos. Dziś wydało jej się to równie nieprzyjemne jak jej mamie wtedy.— Mama strasznie mnie przeżywała za to. Mówiła, że to obrzydliwe, żeby raz jadł on raz ja. Zawsze miałam brudną sukienkę i podobno śmierdziałam mokrą sierścią. I nie tylko. Któregoś razu mieliśmy iść do babci na niedzielny obiad, ale zanim mama ogarnęła do porządku moich braci, pobiegłam do niego prędko. Podobno miałam nową, błękitną sukienkę, którą dziadek przysłał mi z Londynu. Wiesz, nie byle co. To była naprawdę elegancka sukienka. Miałam nawet białe rajtuzki. I weszłam z nim do tej budy, a jak mama zawołała to wyszłam razem z nim i on stanął przy mnie, uniósł nogę i... mnie zwyczajnie obsikał. Tak po prostu. — Spojrzała na Billego z grymasem, dając mu chwilę na to by wyobrazić sobie tamtą scenę. — Nie jest najzabawniejsza, ale pamiętam ją, bo mama to opowiadała wszystkim w rodzinie przy każdej możliwej okazji — westchnęła, przewracając oczami. — Kiedyś i tak ci o tym opowie, więc... Będę pierwsza. — Spojrzała przed siebie. — Podoba mi się tutaj — dodała, ale nie rozglądała się wokół. — Tutaj, w Irlandii.
— Bo jesteś bardzo przystojny? Możliwe... — przyznała powoli, przechylając nieco głowę. Nie wzięła pod uwagę tego, jak go rozprasza, on rozpraszał ją — tym jak patrzył, jak brzmiał jego głos, gdzie wędrowały jego głowie będąc blisko niej. Dopiero kiedy po wyścigu znajdowali się już na chłodnym brzegu, a powietrze, wciąż wiosenno rześkie otulało ich wywołując pojedyncze drżenia i gęsią skórkę, zdała sobie sprawę, że widok jaki malował się przed nim nie był mu całkiem obojętny. Próbował kierować wzrok ku jej twarzy, ale nie mogła nie zauważyć, jak gubi się w pojedynczych sekundach, ucieka niżej, na nią, na strój, który ewidentnie nie był przystosowany do pływania, przylepiony do ciała, obnażając każde drgnięcie mięśni i każdą wypukłość zupełnie tak, jakby go nie zupełnie było. Świadomość tego wywoływała skrępowanie, ale także przyjemne mrowienie w środku, gorąc, który rozgrzewał ją tuż po tym, jak chłodny wiatr owiewał ją od strony jeziora. Ciekawsko mu się przyglądała, zapamiętując każdą jedną zmarszczkę na jego twarzy, jakby uczyła się go od nowa — a od tej strony przecież wcale go nie znała. Nieświadomie analizowała jego reakcje testując później, niekoniecznie ostrożnie.
— Wcale mnie nie wyprzedziłeś — upierała się zdecydowanie. — Kiedy zrozumiałeś, że nie odzyskasz przewagi postanowiłeś rzucić się na mnie, by nie dać mi wygrać. To oszustwo — szepnęła, próbując przy tym zrobić obrażoną minę, ale kąciki ust jej drżały w powstrzymywanym uśmiechu. To zakończenie wyścigu podobało jej się znacznie bardziej. I gdyby mogła, nie ruszyłaby się stąd do końca dnia. Pomimo zimnej wody, która wciąż powoli podpływała pod kamienie, na których siedzieli, nie dając im wyschnąć, pomimo zachodzącego słońca. Uśmiechnęła się — wcale nie do własnych myśli — kiedy z tak mizerną próbą okazania skruchy ją przeprosił. Przechyliła głowę w bok, unosząc brew surowo. Milczała chwilę, zastanawiając się nad odpowiedzią. Na ile miała być poważna, na ile żartowali? Wiedziała, że wybaczy mu zawsze wszystko. Tym sposobem czynił ją całkiem bezbronną, ale jak mogłaby mu to wypominać? Jeśli taka była cena za szczęście, jakie jej ofiarował to była naprawdę niewielka. — Nie patrz tak — zganiła go, odwracając wzrok na chwilę z rozbawieniem. Przygryzła wargę i westchnęła teatralnie, wznosząc oczy ku niebu. — I co ja mam z tobą zrobić, Billy? — spytała, nie oczekując jednak odpowiedzi. — Wybaczę. Odbiję to sobie później — przyrzekła z krnąbrnym, prowokującym uśmiechem. Na zbolałą minę miała ochotę parsknąć śmiechem, ale powstrzymała się resztkami sił, zamiast tego unosząc brwi, grając z nim w tę samą grę.— Och... Biedaku...— Wykrzywiła usta w smutku i żalu, opierając policzek na ramieniu, na którym opierała ciężar całego ciała. – Ale to chyba nie dlatego, że jestem ciężka, co, kotku? — spytała uszczypliwie, poważniejąc. Niech tylko spróbuje odpowiedzieć, że to dlatego go boli. Zaraz potem dodała z cierpką satysfakcją: — Masz za swoje... — Spojrzała na jezioro w zamyśleniu, lekkiej zadumie. Gdzieś tam po drugiej stronie majaczył jego dom. Okolica była naprawdę piękna. Nie chciało jej się nigdzie ruszać, ale słysząc, że nie mieli czasu, uniosła brew i spojrzała na niego zaintrygowana. Podążyła za nim spojrzeniem na ciemniejące niebo, które wyglądało jak jeden z najpiękniejszych wielobarwnych obrazów jakie widziała.— Musimy już wracać? — spytała cicho z zawodem. Nie chciała, było za wcześnie. Miała wrażenie, że dopiero się spotkali. Pływacki wyścig, nieplanowana kąpiel musiały tak rozciągnąć to spotkanie w czasie. Był maj, do całkowitego zmroku mieli jeszcze chwilę, choć już teraz promienie do nich nie docierały, ukrywszy się za górami. Nabrała świeżego powietrza w płuca, lekkim uśmiechem zerkając w stronę jaśniejszego skrawka nieba. Wróciła wzrokiem ku niemu, pogodnej, miłej dla oka twarzy. Szalała za nim od lat, a dawniej patrzyła jak szaleją tłumy jego fanek. Nie żartowała, mówiąc mu, że był przystojny. — Jedno — powtórzyła pewnie, postanawiając jednak nie dodać nic więcej, by nie zdradzić mu przypadkiem za dużo. A teraz, kiedy przypomniał o upływie czasu upewniła się, że to właśnie wystarczyło. To jedno życzenie. Roześmiała się lekko, trącona ramieniem i spojrzała w stronę łódki, by później skorzystać z jego pomocy i wstać ostrożnie. Kamienie były śliskie, niepewnie pokonała kilka pierwszych kroków ku niemu, po drodze puszczając dłoń, by opleść się nieco ramionami. Kąciki ust drgnęły na propozycję spaceru, a spojrzenie pomknęło ku niemu na znak zgody i aprobaty. Ruszyła w stronę łódki w milczeniu, ostrożnie, chwyciwszy się dłońmi jej krawędzi weszła do środka, by zająć miejsce na ławeczce, którą zajęła wcześniej. To tam, między jedną a drugą leżały jej ubrania, ale też różdżka. Jednym machnięciem osuszyła halkę, by zaraz potem odwrócić się i osuszyć jego bieliznę — próbując przy tym zachować powagę i nie uśmiechać głupio, nie przyglądać mu nachalnie, choć to było trudne, kiedy po jego klatce piersiowej, między wyraźnymi mięśniami spływały krople wody. Odwrócona plecami do niego zaczęła się znów ubierać. Zaczynając od pończoch, które sprawnie nasunęła na nogi, przez wygniecioną spódnicę, aż po koszulę. Na końcu założyła buty, dopiero, gdy je zasznurowała, odwróciła się ku niemu, z wciąż mokrymi włosami za zawilgotniałej od nich koszuli. Spieszyła się, nie dbała o detale, wygładzenie pomiętego materiału jak wcześniej, w domu. Nie wyglądała już ani idealnie ani nawet elegancko, zwyczajnie, jak zawsze. Wilgotne włosy rozsypane były w nieładzie, delikatny makijaż zmyła już woda. Wyskoczyła z łódki szukając wcześniej jego dłoni. Trzewiki zaszurały o drobne kamyki, w kieszeni spódnicy ukryła różdżkę. — Znasz dobrze to miejsce? — spytała zaciekawiona, zerkając w głąb lądu. Sięgnęła po koce, które złożone w idealną kostką leżały na dnie łodzi i ruszyła powoli, zatrzymując się kilka metrów dalej, nie wiedząc, dokąd chciał iść. — Naprawdę myślisz, że opowiem ci najzabawniejszą historię swojego dzieciństwa? — spytała z niedowierzaniem, które szybko zmieniło się w pobłażliwe rozczulenie. — Och, Billy — szepnęła, przechylając głowę w bok. Zaraz jednak westchnęła; powinna była się spodziewać, że wykorzysta swoją wygraną do wyciągnięcia z niej podobnych sekretów. Kiedy do niej dołączył, jeden z kocy wsunęła sobie pod pachę, a drugim otoczyła jego ramiona i przyciągnęła bliżej siebie, mocno trzymając jego krańce. W pierwszej chwili zamierzała go pocałować, serce wyrywało się do tego gestu, ale zrezygnowała w ostatniej chwili, opuszczając spojrzenie na jego tors. — Ale nikomu nie powiesz, prawda? — spytała z konspiracją, odsuwając się, by drugim kocem otoczyć własne ramiona i plecy. Ruszyła tuż obok niego. — Miałam chyba ze trzy lata wtedy, nie pamietam tego za dobrze, głównie z opowieści mamy.— Przewróciła oczami. — Zawsze lubiłam zwierzęta, a nasz sąsiad miał psa. Dużego, podobnego do twojego patronusa, wyglądał jak niedźwiedź. Dla mnie wtedy pewnie taki był. Trzymali go na łańcuchu. Miał dużą budę przed domem z wielką miską. Chociaż może to był po prostu garnek, nie pamietam. Ale podobno za każdym razem jak wychodziłam na dwór z jakimś jedzeniem, wiesz, kromką chleba, albo owocem, to szłam do prosto do niego, by z nim zjeść. I jedliśmy sobie tak razem. Wchodziłam do tej budy, bez strachu, siedziałam w niej razem z nim i jedliśmy jak dwa psy — skrzywiła się, marszcząc nos. Dziś wydało jej się to równie nieprzyjemne jak jej mamie wtedy.— Mama strasznie mnie przeżywała za to. Mówiła, że to obrzydliwe, żeby raz jadł on raz ja. Zawsze miałam brudną sukienkę i podobno śmierdziałam mokrą sierścią. I nie tylko. Któregoś razu mieliśmy iść do babci na niedzielny obiad, ale zanim mama ogarnęła do porządku moich braci, pobiegłam do niego prędko. Podobno miałam nową, błękitną sukienkę, którą dziadek przysłał mi z Londynu. Wiesz, nie byle co. To była naprawdę elegancka sukienka. Miałam nawet białe rajtuzki. I weszłam z nim do tej budy, a jak mama zawołała to wyszłam razem z nim i on stanął przy mnie, uniósł nogę i... mnie zwyczajnie obsikał. Tak po prostu. — Spojrzała na Billego z grymasem, dając mu chwilę na to by wyobrazić sobie tamtą scenę. — Nie jest najzabawniejsza, ale pamiętam ją, bo mama to opowiadała wszystkim w rodzinie przy każdej możliwej okazji — westchnęła, przewracając oczami. — Kiedyś i tak ci o tym opowie, więc... Będę pierwsza. — Spojrzała przed siebie. — Podoba mi się tutaj — dodała, ale nie rozglądała się wokół. — Tutaj, w Irlandii.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Nie był świadomy tego, że go obserwowała – nie dostrzegał skupionego na jego twarzy spojrzenia, zbyt zajęty przyglądaniu się jej: uśmiechowi tańczącemu na wargach, kroplom spływającym z włosów na ramię i obojczyk, gubiącym się w materiale halki; palcom przesuwającym się po jego skórze, ramionom starającym się zasłonić fragmenty ciała, którego nie była w stanie ukryć prześwitująca tkanina. Czy powinien był udawać, że tego nie zauważał – i że jej obecność, bliskość, nagość, nie robiły na nim wrażenia? Jeszcze jakiś czas temu zapewne odwróciłby wzrok, z szacunku i przezorności rysowanej wzdłuż granic trwającej od wielu lat przyjaźni – ale odkąd świadomie je przekroczył, nie chciał dłużej się chwiać się w ich pobliżu. Zresztą – nie był pewien, czy Hannah tego od niego oczekiwała; styczniowy wieczór pozostawił go z uczuciem niezachwianej pewności, a tygodnie rozłąki uświadomiły go, jak bardzo pragnął, żeby była obok niego, przy nim; jak bardzo potrzebował jej stałej obecności w swoim życiu – i jak bardzo nie chciał marnować wyrwanego od losu czasu na wątpliwości.
Wywrócił oczami, słuchając jej argumentów. – Skoro dałem radę się na ciebie rzucić, to znaczy, że cię dogoniłem – zaparł się, nie mając zamiaru przyznać, że oszukiwał – nawet jeśli oboje doskonale wiedzieli, że tak było. – A p-p-później wyprzedziłem. Poza tym – zadarł wyżej brodę, choć i tak nie miało to znaczenia – bo wciąż spoglądał na Hannah z dołu – to ty mnie wywróciłaś, więc właściwie to ty p-po-powinnaś zostać oskarżona o atak na przeciwnika – zadecydował triumfalnie, uderzając dłonią w kamienie, jakby uznał tym samym dyskusję za zakończoną. – Ale nie martw się – wynagrodzę ci tę p-p-porażkę – dodał, uśmiechając się i zatrzymując spojrzenie na jej oczach; kapitulując dopiero chwilę później, pozwalając przeprosinom zawisnąć w wiosenno-letnim powietrzu i nie przejmując się ani trochę przedłużającym się milczeniem. Wypełniająca przestrzeń cisza zdawała się równie przesiąknięta emocjami co słowa i gesty, a może nawet pozwalała rozbrzmiewać im donośniej – nie rozpraszając wymienianych spojrzeń niczym poza cichym szumem wspinających się po łagodnym brzegu fal.
– Dlaczego nie? – podchwycił, gdy upomniała go, żeby nie patrzył. Tak – czyli jak? Przechylił głowę, wbrew słowom Hannah nie uciekając na bok spojrzeniem, mimo że jej własne pomknęło w stronę jeziora. – Nawet nie wiesz, jak p-p-pięknie teraz wyglądasz – dodał ciszej, bardziej szepcząc niż mówiąc, jakby nie zdążył w porę ugryźć się w język. Komplement był jednak szczery, z jego głosu zupełnie uciekła wcześniejsza żartobliwość czy drwina; już nie przekomarzał się z nią – przynajmniej przez chwilę, bo zapowiedź nieuchronnego odwetu sprawiła, że kącik ust znów powędrował mu do góry. Podbródek zadrżał od powstrzymywanego śmiechu. – Oczywiście, że nie… kotku – zaprzeczył, smakując w ustach użyte przez Hannah zdrobnienie. Nie wiedział, czy drwiła sobie z niego, czy nie. – To te kamienie są po p-p-prostu za twarde – wyjaśnił z cierpiętniczym westchnieniem, przenosząc na krótko wzrok na brzeg – jakby miał mu za złe, że uczestniczył w zmowie przeciwko niemu.
Siedział nieruchomo jeszcze przez chwilę, wstając wreszcie niespiesznie. Na dźwięk zawodu w głosie Hannah uniósł wyżej brwi, po czym pokręcił głową z uśmiechem. – Wracać? Nie, dop-p-piero przypłynęliśmy – zaprzeczył, wyciągając w jej stronę dłoń – nie wyjaśniając jednak, dlaczego w takim razie brakowało im czasu na jeszcze jeden wyścig. – Zostaniemy tak długo, jak będziesz chciała – obiecał tylko, przyciągając ją bliżej do siebie, gdy oplotła go ramionami, i przelotnie składając pocałunek na mokrych od kąpieli włosach. Gdzieś po drodze do łódki zimno przestało mu przeszkadzać, a może zawdzięczał to rzuconemu przez Hannah zaklęciu. – Dzięki – powiedział z uśmiechem, biorąc do ręki koszulę, żeby zapiąć guziki na oślep – zamiast w dół, spoglądając przed siebie, na dłonie naciągające pończochy na szczupłe nogi, i krople wody spływające z długich włosów na łopatki. – Trochę – odparł, kończąc zakładać spodnie i schylając się, żeby zasznurować buty; później wyciągnął dłoń, żeby pomóc Hannah wyjść z łódki – samemu jeszcze sięgając po ciężki koszyk. Wychodząc, dłonią bezwiednie sięgnął do kieszeni spodni, przesuwając opuszkami po materiale. – Byłem tu p-p-parę razy, wyspa jest maleńka – wystarczy godzina, żeby obejść ją całą dookoła – dodał, zerkając w stronę pierwszych drzew. O ile wiedział, wyspa nie należała do nikogo, ani nikt się nią specjalnie nie interesował – a przynajmniej tak wyglądała na pierwszy rzut oka; wędrując w jej głąb, nie natknął się nigdy na ślady niczyjej obecności, i właściwie zdziwiłby się, gdyby było inaczej – w okolicy niewielu miał sąsiadów, i chyba żadnego z nich nie podejrzewał o zamiłowanie do żeglarstwa. – Nie myślę – wiem – sprostował, rzucając ostatnie spojrzenie na łódkę, a później dołączając do Hannah. Zerknął na nią ponaglająco. – Zgodziłaś się – przypomniał jej, unosząc wyżej brwi, a później podbródkiem wskazując przed siebie – w stronę wąskiej ścieżynki biegnącej pomiędzy drzewami. – Tam – podpowiedział, nie ruszając się jednak jeszcze z miejsca. Zamiast tego pochylił się, pozwalając Hannah narzucić mu koc na ramiona, uśmiechając się przy tym z czułością i wdzięcznością. – Będę milczał jak g-g-grób – obiecał, przytykając do klatki piersiowej dłoń, której nie zaciskał na plecionym uchwycie koszyka. Nie żartował – naprawdę nie miał zamiaru rozpowiadać na lewo i prawo jej sekretów.
Prowadził ich powoli – dając jej czas na opowiedzenie historii, ani na moment nie przestając słuchać jej uważnie; jego stopy znały drogę, nie pilnował jej więc specjalnie mocno, zamiast tego raz po raz zerkając na Hannah – śledząc spojrzeniem malujące się na jej twarzy emocje. Chociaż nie znał jej jeszcze wtedy i nie mógł wiedzieć, jak wyglądała, wyobrażał sobie to wszystko: psią budę i uwiązanego do niej zwierzaka, błękitną sukienkę i podskakujące radośnie, ciemne warkocze (je dopowiedział sobie sam), umorusaną błotnymi smugami i sierścią dziewczynkę, wygrzebującą się z okrągłego, wyciętego w drewnie otworu. Żaden z elementów opowieści nie budził w nim odrazy, bardziej rozczulenie; razem z braćmi wychowali się na wsi, ojciec miał gospodarstwo – przebywanie ze zwierzętami było dla nich czymś normalnym, nawet jeśli sam Billy nigdy nie zapałał do tego pasją – bez żalu oddając pierwsze skrzypce najpierw Volansowi, a później Aidanowi. Otworzył usta, chcąc o coś zapytać – ale zanim zdążyłby wypowiedzieć pierwsze słowa, finał historii sprawił, że roześmiał się głośno – płosząc kilka drobnych ptaków, które poderwały się z najbliższej gałęzi. – Twoja mama p-p-pewnie powiedziała ci to samo, co ty mnie dzisiaj – spróbował zgadnąć, unosząc wyżej brwi. – Że masz za swoje – doprecyzował, wciąż rozbawiony – zarówno samym wspomnieniem, jak i malującym się na twarzy Hannah grymasem. – Jak to się stało, że nigdy o t-t-tym nie słyszałem? – zastanowił się głośno, nie zatrzymując się jednak nad tą myślą na dłużej – bo w międzyczasie wysunęli się spomiędzy drzew na niewielką polankę porośniętą miękką, sięgającą kostek trawą. Osłonięta ze wszystkich stron od wiatru, była znacznie cichsza niż wybrzeże – i prawie pusta, nie licząc drewnianego stolika stojącego na samym jej środku – tuż obok rozłożonego obok, grubego koca w szkocką kratę, na którym znalazło się miejsce dla paru poduszek.
– Mogłabyś tu zostać – odpowiedział, zerkając w jej stronę, zanim zdążyłby się zastanowić. Słowa wypadły z jego ust same. – W Irlandii – dodał, obracając się już zupełnie ku Hannah. Miał w głowie następne pytanie, drugie z kolei, ale całkowicie o nim zapomniał – pozostawiło po sobie pustkę, szybko wypełniającą się powracającym z jakiegoś powodu zdenerwowaniem. Uśmiechnął się, starając się je zakryć, wolną dłonią sięgając karku. – To zn-n-naczy – ze mną. Bo… – zaplątał się, zdania potoczyły się za wcześnie – zaplanował to inaczej – i teraz nie wiedział, jak wybrnąć ze ślepego zaułka, w który się zapędził. Wypuścił powietrze z płuc. – Dzisiaj p-p-podobno da się stąd oglądać spadające gwiazdy – tak słyszałem. – Wierzył, że stary pasterz go nie wkręcał, mieszkał w tych górach od zawsze. – Chciałem ci je p-po-pokazać, mówią, że jak się jakąś zobaczy, to spełni się twoje życzenie. I pomyślałem, że to mogłaby być dobra wróżba – na p-p-przyszłość. – Przełknął ślinę, uśmiechając się nerwowo. Schylił się, żeby odstawić koszyk na ziemię, a później wyciągnąć obie ręce i złapać za dłoń Hannah. – Bo mi o tę przyszłość chodzi, Hannah, ja – wiem, że m-m-moja jest niepewna. I w ogóle, że wszystko to jest niepewne, i że nie wiemy, co będzie jutro. I że nie jest idealnie, i p-p-pewnie nie będzie. – Pamiętał jej słowa na plaży, wtedy, kiedy powiedziała mu, że jest w ciąży; zachował się jak kretyn, taki chyba właśnie był. Wziął głębszy oddech, robiąc krok do tyłu, ale tylko po to, żeby przyklęknąć – na jedno kolano, zadzierając głowę do góry. – Ale cokolwiek nas czeka, chciałbym, żebyśmy zmierzyli się z tym razem. Żebyś ze mną zam-m-mieszkała, i żebyśmy mogli – budzić się i patrzeć w to okno, o którym mówiłaś. Chcę ci p-p-pomóc wykopać te grządki w ogródku, i ścigać się z tobą w jeziorze, i być ojcem dla naszego dziecka – od samego początku. Chcę, żebyś została m-m-moją żoną, Hannah Wright – wyrzucił w końcu, nieświadomy, że głos załamał mu się na ostatnich głoskach. Oderwał od niej wzrok, jedynie na sekundę, żeby sięgnąć do kieszeni spodni – i wyciągnąć z nich niewielkie pudełeczko. Palce mu drżały, kiedy uchylał górną pokrywkę, przez jeden przerażający moment był pewien, że się zacięła – ale odskoczyła w końcu, odsłaniając srebrny pierścionek z oczkiem w kolorze niezapominajek. Należał wcześniej do jego mamy, był prezentem od ojca. – Czy uczynisz mi ten zaszczyt? – zapytał, podnosząc na nią spojrzenie.
Wywrócił oczami, słuchając jej argumentów. – Skoro dałem radę się na ciebie rzucić, to znaczy, że cię dogoniłem – zaparł się, nie mając zamiaru przyznać, że oszukiwał – nawet jeśli oboje doskonale wiedzieli, że tak było. – A p-p-później wyprzedziłem. Poza tym – zadarł wyżej brodę, choć i tak nie miało to znaczenia – bo wciąż spoglądał na Hannah z dołu – to ty mnie wywróciłaś, więc właściwie to ty p-po-powinnaś zostać oskarżona o atak na przeciwnika – zadecydował triumfalnie, uderzając dłonią w kamienie, jakby uznał tym samym dyskusję za zakończoną. – Ale nie martw się – wynagrodzę ci tę p-p-porażkę – dodał, uśmiechając się i zatrzymując spojrzenie na jej oczach; kapitulując dopiero chwilę później, pozwalając przeprosinom zawisnąć w wiosenno-letnim powietrzu i nie przejmując się ani trochę przedłużającym się milczeniem. Wypełniająca przestrzeń cisza zdawała się równie przesiąknięta emocjami co słowa i gesty, a może nawet pozwalała rozbrzmiewać im donośniej – nie rozpraszając wymienianych spojrzeń niczym poza cichym szumem wspinających się po łagodnym brzegu fal.
– Dlaczego nie? – podchwycił, gdy upomniała go, żeby nie patrzył. Tak – czyli jak? Przechylił głowę, wbrew słowom Hannah nie uciekając na bok spojrzeniem, mimo że jej własne pomknęło w stronę jeziora. – Nawet nie wiesz, jak p-p-pięknie teraz wyglądasz – dodał ciszej, bardziej szepcząc niż mówiąc, jakby nie zdążył w porę ugryźć się w język. Komplement był jednak szczery, z jego głosu zupełnie uciekła wcześniejsza żartobliwość czy drwina; już nie przekomarzał się z nią – przynajmniej przez chwilę, bo zapowiedź nieuchronnego odwetu sprawiła, że kącik ust znów powędrował mu do góry. Podbródek zadrżał od powstrzymywanego śmiechu. – Oczywiście, że nie… kotku – zaprzeczył, smakując w ustach użyte przez Hannah zdrobnienie. Nie wiedział, czy drwiła sobie z niego, czy nie. – To te kamienie są po p-p-prostu za twarde – wyjaśnił z cierpiętniczym westchnieniem, przenosząc na krótko wzrok na brzeg – jakby miał mu za złe, że uczestniczył w zmowie przeciwko niemu.
Siedział nieruchomo jeszcze przez chwilę, wstając wreszcie niespiesznie. Na dźwięk zawodu w głosie Hannah uniósł wyżej brwi, po czym pokręcił głową z uśmiechem. – Wracać? Nie, dop-p-piero przypłynęliśmy – zaprzeczył, wyciągając w jej stronę dłoń – nie wyjaśniając jednak, dlaczego w takim razie brakowało im czasu na jeszcze jeden wyścig. – Zostaniemy tak długo, jak będziesz chciała – obiecał tylko, przyciągając ją bliżej do siebie, gdy oplotła go ramionami, i przelotnie składając pocałunek na mokrych od kąpieli włosach. Gdzieś po drodze do łódki zimno przestało mu przeszkadzać, a może zawdzięczał to rzuconemu przez Hannah zaklęciu. – Dzięki – powiedział z uśmiechem, biorąc do ręki koszulę, żeby zapiąć guziki na oślep – zamiast w dół, spoglądając przed siebie, na dłonie naciągające pończochy na szczupłe nogi, i krople wody spływające z długich włosów na łopatki. – Trochę – odparł, kończąc zakładać spodnie i schylając się, żeby zasznurować buty; później wyciągnął dłoń, żeby pomóc Hannah wyjść z łódki – samemu jeszcze sięgając po ciężki koszyk. Wychodząc, dłonią bezwiednie sięgnął do kieszeni spodni, przesuwając opuszkami po materiale. – Byłem tu p-p-parę razy, wyspa jest maleńka – wystarczy godzina, żeby obejść ją całą dookoła – dodał, zerkając w stronę pierwszych drzew. O ile wiedział, wyspa nie należała do nikogo, ani nikt się nią specjalnie nie interesował – a przynajmniej tak wyglądała na pierwszy rzut oka; wędrując w jej głąb, nie natknął się nigdy na ślady niczyjej obecności, i właściwie zdziwiłby się, gdyby było inaczej – w okolicy niewielu miał sąsiadów, i chyba żadnego z nich nie podejrzewał o zamiłowanie do żeglarstwa. – Nie myślę – wiem – sprostował, rzucając ostatnie spojrzenie na łódkę, a później dołączając do Hannah. Zerknął na nią ponaglająco. – Zgodziłaś się – przypomniał jej, unosząc wyżej brwi, a później podbródkiem wskazując przed siebie – w stronę wąskiej ścieżynki biegnącej pomiędzy drzewami. – Tam – podpowiedział, nie ruszając się jednak jeszcze z miejsca. Zamiast tego pochylił się, pozwalając Hannah narzucić mu koc na ramiona, uśmiechając się przy tym z czułością i wdzięcznością. – Będę milczał jak g-g-grób – obiecał, przytykając do klatki piersiowej dłoń, której nie zaciskał na plecionym uchwycie koszyka. Nie żartował – naprawdę nie miał zamiaru rozpowiadać na lewo i prawo jej sekretów.
Prowadził ich powoli – dając jej czas na opowiedzenie historii, ani na moment nie przestając słuchać jej uważnie; jego stopy znały drogę, nie pilnował jej więc specjalnie mocno, zamiast tego raz po raz zerkając na Hannah – śledząc spojrzeniem malujące się na jej twarzy emocje. Chociaż nie znał jej jeszcze wtedy i nie mógł wiedzieć, jak wyglądała, wyobrażał sobie to wszystko: psią budę i uwiązanego do niej zwierzaka, błękitną sukienkę i podskakujące radośnie, ciemne warkocze (je dopowiedział sobie sam), umorusaną błotnymi smugami i sierścią dziewczynkę, wygrzebującą się z okrągłego, wyciętego w drewnie otworu. Żaden z elementów opowieści nie budził w nim odrazy, bardziej rozczulenie; razem z braćmi wychowali się na wsi, ojciec miał gospodarstwo – przebywanie ze zwierzętami było dla nich czymś normalnym, nawet jeśli sam Billy nigdy nie zapałał do tego pasją – bez żalu oddając pierwsze skrzypce najpierw Volansowi, a później Aidanowi. Otworzył usta, chcąc o coś zapytać – ale zanim zdążyłby wypowiedzieć pierwsze słowa, finał historii sprawił, że roześmiał się głośno – płosząc kilka drobnych ptaków, które poderwały się z najbliższej gałęzi. – Twoja mama p-p-pewnie powiedziała ci to samo, co ty mnie dzisiaj – spróbował zgadnąć, unosząc wyżej brwi. – Że masz za swoje – doprecyzował, wciąż rozbawiony – zarówno samym wspomnieniem, jak i malującym się na twarzy Hannah grymasem. – Jak to się stało, że nigdy o t-t-tym nie słyszałem? – zastanowił się głośno, nie zatrzymując się jednak nad tą myślą na dłużej – bo w międzyczasie wysunęli się spomiędzy drzew na niewielką polankę porośniętą miękką, sięgającą kostek trawą. Osłonięta ze wszystkich stron od wiatru, była znacznie cichsza niż wybrzeże – i prawie pusta, nie licząc drewnianego stolika stojącego na samym jej środku – tuż obok rozłożonego obok, grubego koca w szkocką kratę, na którym znalazło się miejsce dla paru poduszek.
– Mogłabyś tu zostać – odpowiedział, zerkając w jej stronę, zanim zdążyłby się zastanowić. Słowa wypadły z jego ust same. – W Irlandii – dodał, obracając się już zupełnie ku Hannah. Miał w głowie następne pytanie, drugie z kolei, ale całkowicie o nim zapomniał – pozostawiło po sobie pustkę, szybko wypełniającą się powracającym z jakiegoś powodu zdenerwowaniem. Uśmiechnął się, starając się je zakryć, wolną dłonią sięgając karku. – To zn-n-naczy – ze mną. Bo… – zaplątał się, zdania potoczyły się za wcześnie – zaplanował to inaczej – i teraz nie wiedział, jak wybrnąć ze ślepego zaułka, w który się zapędził. Wypuścił powietrze z płuc. – Dzisiaj p-p-podobno da się stąd oglądać spadające gwiazdy – tak słyszałem. – Wierzył, że stary pasterz go nie wkręcał, mieszkał w tych górach od zawsze. – Chciałem ci je p-po-pokazać, mówią, że jak się jakąś zobaczy, to spełni się twoje życzenie. I pomyślałem, że to mogłaby być dobra wróżba – na p-p-przyszłość. – Przełknął ślinę, uśmiechając się nerwowo. Schylił się, żeby odstawić koszyk na ziemię, a później wyciągnąć obie ręce i złapać za dłoń Hannah. – Bo mi o tę przyszłość chodzi, Hannah, ja – wiem, że m-m-moja jest niepewna. I w ogóle, że wszystko to jest niepewne, i że nie wiemy, co będzie jutro. I że nie jest idealnie, i p-p-pewnie nie będzie. – Pamiętał jej słowa na plaży, wtedy, kiedy powiedziała mu, że jest w ciąży; zachował się jak kretyn, taki chyba właśnie był. Wziął głębszy oddech, robiąc krok do tyłu, ale tylko po to, żeby przyklęknąć – na jedno kolano, zadzierając głowę do góry. – Ale cokolwiek nas czeka, chciałbym, żebyśmy zmierzyli się z tym razem. Żebyś ze mną zam-m-mieszkała, i żebyśmy mogli – budzić się i patrzeć w to okno, o którym mówiłaś. Chcę ci p-p-pomóc wykopać te grządki w ogródku, i ścigać się z tobą w jeziorze, i być ojcem dla naszego dziecka – od samego początku. Chcę, żebyś została m-m-moją żoną, Hannah Wright – wyrzucił w końcu, nieświadomy, że głos załamał mu się na ostatnich głoskach. Oderwał od niej wzrok, jedynie na sekundę, żeby sięgnąć do kieszeni spodni – i wyciągnąć z nich niewielkie pudełeczko. Palce mu drżały, kiedy uchylał górną pokrywkę, przez jeden przerażający moment był pewien, że się zacięła – ale odskoczyła w końcu, odsłaniając srebrny pierścionek z oczkiem w kolorze niezapominajek. Należał wcześniej do jego mamy, był prezentem od ojca. – Czy uczynisz mi ten zaszczyt? – zapytał, podnosząc na nią spojrzenie.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Łódka
Szybka odpowiedź