Łódka
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Łódka
Własnoręcznie wykonana przez Williama łódź na ogół zacumowana jest przy pomoście wybudowanym na górskim jeziorze – leżącym o rzut kamieniem od domu. W całości drewniana (nie licząc metalowych okuć przy dnie) może pomieścić maksymalnie cztery osoby – lub dwie, jeżeli używa się jej do połowu ryb. Oprócz prostych ławeczek, wyposażona jest w parę wioseł i wbudowaną w dziób skrzyneczkę, mieszczącą najpotrzebniejsze drobiazgi oraz zaczarowaną płachtę, w trakcie deszczu chroniącą łódkę przed zmoknięciem i zatonięciem.
Na burcie, po wewnętrznej stronie, znajduje się odręczny rysunek Amelii, przedstawiający morskiego potwora; chociaż William nie ma pojęcia, kiedy właściwie powstał, i z całą pewnością nie był częścią projektu, nie miał serca go zamalować.
Na burcie, po wewnętrznej stronie, znajduje się odręczny rysunek Amelii, przedstawiający morskiego potwora; chociaż William nie ma pojęcia, kiedy właściwie powstał, i z całą pewnością nie był częścią projektu, nie miał serca go zamalować.
Śmiech, którym wybuchnęła nagle, słysząc jego wytłumaczenie poniósł się po okolicy — idealnej tafli lodowatego jeziora, budzących się do życia drzewach, na których pojawiały się pierwsze liście zachęcone pierwszymi dniami ciepła. Roześmiane spojrzenie powędrowało w jego stronę, nie wierzyła, że mówił poważnie. Co to była za głupia wymówka.
— To znaczy tylko tyle, że nie można cię zostawić z tyłu, bo nigdy nic nie wiadomo — odcięła się, wciąż z szerokim uśmiechem, który dzisiejszego popołudnia gościł na jej twarzy tak często, że zaczynały boleć ją policzki. To uczucie — choć zupełnie nieświadomie, kiedy zajęta była tu i teraz — przypominało jej o dawnych czasach, latach sprzed wojny. Beztroskich spotkaniach, wycieczkach. Wyczynach na boisku na treningach, nocach tryumfu po wygranych meczach, wspólnych wypadach z braćmi. Ostatnio zdawało jej się, że tamte dni nie były wcale jej życiem. Skradzione bezpowrotnie przypominały wspomnienie przeczytanej powieści. Dziś były tak nierealne i prawdziwe jednocześnie. Jego uśmiech, żarty, swoboda. I choć oboje mieli świadomość niebezpieczeństw czyhających na nich i na ich bliskich poza tą bańką, w której się znaleźli, była pewna, że to najszczęśliwsze godziny jej dotychczasowego życia. Odzyskane. Sprowadzone do niej przez niego. I przy tym wszystkim było to takie naturalne oczywiste, jakby wszystko znalazło się na swoim miejscu. — Niewiarygodne! — Pokręciła głową zbulwersowana, przymknęła oczy; bądź poważna, myślała, ale nie potrafiła. — Moore! – Czy byli na tej wyspie razem, we dwoje, czy może każde z nich brało udział w innym wyścigu przez chwilę? Zaśmiała się znowu zakrywając twarz dłonią z niedowierzaniem. Och, na Merlina! Była pewna, że popłacze się za chwilę, jeśli tylko jeszcze raz spojrzy na jego pewną siebie minę. Wyglądał na naprawdę dumnego z przedstawionej wersji tej historii, nieważne, że nie miała wiele wspólnego z prawdą. Przesunęła palcami po skórze za uchem, przeciągając je po szyi, wraz z kroplami wody. Nie musiał jej niczego wynagradzać. To wystarczyło. On, śmiech, to uczucie błogiej lekkości. — Twoje nadużycie chciałeś powiedzieć. Myślisz, że dasz radę? — spytała; choć czuła w duchu inaczej, nie mógł tak łatwo przejść z tym wybrykiem do porządku dziennego. Spoważniała dopiero po chwili, zawieszając na nim wyraźnie zaskoczone spojrzenie. Czy umiała przyjmować komplementy? Czy zakłopotanie z ich powodu było wyrazem niedowartościowania, czy skromności, którą próbowała wpoić jej mama? Czy pewność w ich przyjmowaniu była przejawem próżności, czy mogła być pociągająca? Zastanawiała się nad tym chwilę, bardziej skupiając nad pożądaną reakcją niż tym, jak olbrzymi gorąc rozpalił ją od środka, wyginając jej usta w lekkim łuku, subtelnym uśmiechu, oczy przepełniając nieświadomie wzruszeniem i wdzięcznością. Gdybając nad tym, jaka powinna być i jak się zachować nie zauważyła, że prawie przestała oddychać. Opuściła głowę, ale nie pozwoliła włosom zakryć twarzy, od razu zaczesując je za uszy. Zerknęła na niego z dołu, kąciki ust drgnęły mocniej, przygryzła więc wargę. — Kamienie, hm? — Rozejrzała się wokół, odciągając od niego spojrzenie, choć tak lubiła na niego patrzeć, i myśli, widok wody powinien ją ostudzić. — I śliskie, gdyby nie to nie poślizgnęłabym się i nie dała ci złapać — dodała z teatralnym westchnieniem. Ostatnie spojrzenie na łódkę, którą zbudował, na drogę, którą przebyli, drugi brzeg. Niebo z ostatnimi przebłyskami słońca, niebieskimi już, powoli przechodzącymi w granat. Kiedy podążyła spojrzeniem po nieboskłonie zobaczyła, że po drugiej stronie, nad drzewami, majaczyły już pierwsze gwiazdy. Blade, ale widoczne. — Jeśli powiem, że chciałabym na zawsze, zabrzmi to jak tani frazes? Fragment powieści dla kobiet? Miłosnych listów? — pytała z niepewnością, nieco drżącym głosem. Tego właśnie pragnęła — zatrzymać się w tej chwili, tutaj i razem z nim, zdała od tej przykrej rzeczywistości. Uśmiechnęła się zaraz, spuszczając wzrok w ziemię, świadoma egoistycznych pragnień. Jeśli tu zostaną, czy ten świat przetrwa? Potrzebna była każda różdżka, każdy gest by wygrać ze złem. Nie mogli sobie pozwolić na taki kaprys. Może właśnie dlatego dziś było tak ważne. Wypełniało ją nadzieją i wiarą, że mają naprawdę o co walczyć.
Otulając go kocem dostrzegła krzywo zapięte guziki, ale nic nie powiedziała, nie poprawiła ich też, otaczając go ciepłym kocem, by zaraz tuż obok niego — czy tak, ramię w ramię nie było cieplej? — iść w obranym przez niego kierunku, opowiadając historię, której mogłaby się wstydzić, ale przecież to było dawno temu. Kiedy wybuchnął śmiechem, zaśmiała się też, początkowo urzeczona tym odgłosem. Dawno go nie słyszała takiego — beztroskiego, pełnego. I właśnie w tej chwili zdała sobie sprawę, że w całym tym wieczorze najważniejsze było dla niej właśnie to; jego szczęście. Co do tego, że je odczuwał nie miała już — odtąd — żadnych wątpliwości.
— Mhm... Trochę mam wyrzuty sumienia, kiedy myślę o tej drogiej, ładnej sukience prosto ze stolicy, w której miałam chodzić we wszystkie niedziele przez kolejny rok, na wszystkie obiady i uroczystości jak prawdziwa panienka, a zamiast tego musiałam w starej, szarej i wypłowiałej, bo z tamtej nie dało się pozbyć tego paskudnego... smrodu — dodała ciszej, kręcąc głową. — Mama była naprawdę zawiedziona. I dopiero teraz, po latach, rozumiem, że w tym wszystkim... po prosu bardzo się starała. — Nie rozumiała tego dotąd; tych wszystkich zakazów, nakazów, napięć. Strach o jutro i przyszłość związaną z życiem, które rozwijało się pod sercem zupełnie zmieniło sposób jej myślenia. Dziś była pewna, że w tym wszystkim — pomimo zgrzytów — mamy po prostu chciały jak najlepiej. — Zadbałam o to.— Spojrzała na niego z pełnym przekonaniem i westchnęła. Nie było to łatwe; przerywać tych wszystkich wstępów do koszmarnych historii, których nikt nigdy nie powinien usłyszeć. Szczególnie o małej, pulchnej Hani.
Kiedy dotarli do polany, rozejrzała się, biorąc głęboki wdech, w pierwszej chwili nie dostrzegając jej centrum. Słońce zdążyło już całkiem zniknąć, niebo zrobiło się granatowe, a polanę rozświetlało światło księżyca. Nastająca ciemność nie przeszkadzała jej przy nim, oczy szybko przyzwyczaiły się do zmroku. Ale tu, wszystko połyskiwało srebrzystym blaskiem, zapierając dech w piersi. A kiedy dostrzegła stolik i rozłożony koc na polance, przytknęła dłoń do ust w bezmyślnym odruchu powstrzymania jęknięcia z wrażenia. Oczy zwilgotniały w ułamku sekundy, nim jeszcze wypowiedział pierwsze słowa; i choć wiedziała, przeczuwała, miała nadzieję, nagle o tym zapomniała, kompletnie się nie spodziewając tego wszystkiego. Zupełnie tak, jakby ktoś otępił ją na kilka bardzo długich chwil. Ciało zareagowało zanim spłynęła do niej świadomość tego, co miało nastąpić. Tego, co zrobił, co zamierzał zrobić. Nie potrafiąc wydusić z siebie słowa, nie wiedząc kiedy zaczęła płakać. Bezgłośnie, nieruchomo; łzy leciały jej po policzkach strumieniami, chociaż płuca nie wyrwały się ani razu w spazmatycznym ruchu. Nie potrafiła tego powstrzymać. Spojrzała na niego; jego głos rozbrzmiewał tak głośno i wyraźnie, choć prawie szeptał. Kiedy złapał obie jej dłonie, patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami, lekko rozchylonymi ustami, świadoma tego, że po jej policzkach łzy spływały strumieniami, mimo ciszy i spokojnego oddechu. Przymknęła na moment oczy, kiedy uklęknął przed nią, dopiero wtedy czując, że to wszystko działo się naprawdę. Nie wiedziała, dlaczego pozwoliła mu skończyć — być może próbowała opanować własne emocje, być może jeszcze resztkami świadomości powstrzymywała się, bo była mu to winna. Kiedy jednak skończył, klęknęła przed nim na trawie, ujmując jego twarz w dłonie, rozpalona, zapłakana i nieco roztrzęsiona.
— Tak — szepnęła, by potem powtórzyć to jeszcze ze cztery, może osiem razy, na wypadek, gdyby nie dosłyszał, nie dotarło do niego przez łzy sięgające też w końcu ust. Te odnalazły drogę do jego, przywierając w pocałunku na dłuższą chwilę. Niekończącą się, ale nie dłużącą. Wplotła jedną z dłoni w jego włosy, by zaraz obie przesunąć na kark, oderwać wargi i spojrzeć na niego. Nie wiedziała, co powiedzieć. Mimo tego wszystkiego, tych wszystkich słów, które wypowiedział, na które miała gotowe odpowiedzi, nie była w stanie sklecić zdania — mimo wszystko, zaskoczona w całym tym oczekiwaniu, zła na siebie za pierwsze słowa, onieśmielona tym, co zorganizował, zaplanował. Wypuściła ciężko powietrze z płuc i roześmiała się przez łzy, w końcu spoglądając na pierścionek — piękny, błyszczący z intensywnie szafirowym kamykiem. — Jest przepiękny — szepnęła, pewna, że nigdy nie widziała czegoś równie zachwycającego. Nie wiedziała do kogo należał, jaką nosił historię i jak ważnym był dla niego symbolem. Dla niej nagle stał się najważniejszym na świecie. — Choćby i dziś, tu i teraz — dodała po chwili, spoglądając mu w oczy, roześmiana i szczęśliwa. Podsunęła mu dłoń po chwili, pewnie i zdecydowanie — sama nie wiedziała już ile marzyła o tej chwili — takiej chwili. — Jesteś niesamowity — szepnęła cicho, czując powracający wstyd za tamto i za dziś; nie zasłużyła na to. — I kocham cię, Billy — przypomniała mu cicho, nie czując, jak chłodna ziemia przebija się przez materiał spódnicy do kolan.
— To znaczy tylko tyle, że nie można cię zostawić z tyłu, bo nigdy nic nie wiadomo — odcięła się, wciąż z szerokim uśmiechem, który dzisiejszego popołudnia gościł na jej twarzy tak często, że zaczynały boleć ją policzki. To uczucie — choć zupełnie nieświadomie, kiedy zajęta była tu i teraz — przypominało jej o dawnych czasach, latach sprzed wojny. Beztroskich spotkaniach, wycieczkach. Wyczynach na boisku na treningach, nocach tryumfu po wygranych meczach, wspólnych wypadach z braćmi. Ostatnio zdawało jej się, że tamte dni nie były wcale jej życiem. Skradzione bezpowrotnie przypominały wspomnienie przeczytanej powieści. Dziś były tak nierealne i prawdziwe jednocześnie. Jego uśmiech, żarty, swoboda. I choć oboje mieli świadomość niebezpieczeństw czyhających na nich i na ich bliskich poza tą bańką, w której się znaleźli, była pewna, że to najszczęśliwsze godziny jej dotychczasowego życia. Odzyskane. Sprowadzone do niej przez niego. I przy tym wszystkim było to takie naturalne oczywiste, jakby wszystko znalazło się na swoim miejscu. — Niewiarygodne! — Pokręciła głową zbulwersowana, przymknęła oczy; bądź poważna, myślała, ale nie potrafiła. — Moore! – Czy byli na tej wyspie razem, we dwoje, czy może każde z nich brało udział w innym wyścigu przez chwilę? Zaśmiała się znowu zakrywając twarz dłonią z niedowierzaniem. Och, na Merlina! Była pewna, że popłacze się za chwilę, jeśli tylko jeszcze raz spojrzy na jego pewną siebie minę. Wyglądał na naprawdę dumnego z przedstawionej wersji tej historii, nieważne, że nie miała wiele wspólnego z prawdą. Przesunęła palcami po skórze za uchem, przeciągając je po szyi, wraz z kroplami wody. Nie musiał jej niczego wynagradzać. To wystarczyło. On, śmiech, to uczucie błogiej lekkości. — Twoje nadużycie chciałeś powiedzieć. Myślisz, że dasz radę? — spytała; choć czuła w duchu inaczej, nie mógł tak łatwo przejść z tym wybrykiem do porządku dziennego. Spoważniała dopiero po chwili, zawieszając na nim wyraźnie zaskoczone spojrzenie. Czy umiała przyjmować komplementy? Czy zakłopotanie z ich powodu było wyrazem niedowartościowania, czy skromności, którą próbowała wpoić jej mama? Czy pewność w ich przyjmowaniu była przejawem próżności, czy mogła być pociągająca? Zastanawiała się nad tym chwilę, bardziej skupiając nad pożądaną reakcją niż tym, jak olbrzymi gorąc rozpalił ją od środka, wyginając jej usta w lekkim łuku, subtelnym uśmiechu, oczy przepełniając nieświadomie wzruszeniem i wdzięcznością. Gdybając nad tym, jaka powinna być i jak się zachować nie zauważyła, że prawie przestała oddychać. Opuściła głowę, ale nie pozwoliła włosom zakryć twarzy, od razu zaczesując je za uszy. Zerknęła na niego z dołu, kąciki ust drgnęły mocniej, przygryzła więc wargę. — Kamienie, hm? — Rozejrzała się wokół, odciągając od niego spojrzenie, choć tak lubiła na niego patrzeć, i myśli, widok wody powinien ją ostudzić. — I śliskie, gdyby nie to nie poślizgnęłabym się i nie dała ci złapać — dodała z teatralnym westchnieniem. Ostatnie spojrzenie na łódkę, którą zbudował, na drogę, którą przebyli, drugi brzeg. Niebo z ostatnimi przebłyskami słońca, niebieskimi już, powoli przechodzącymi w granat. Kiedy podążyła spojrzeniem po nieboskłonie zobaczyła, że po drugiej stronie, nad drzewami, majaczyły już pierwsze gwiazdy. Blade, ale widoczne. — Jeśli powiem, że chciałabym na zawsze, zabrzmi to jak tani frazes? Fragment powieści dla kobiet? Miłosnych listów? — pytała z niepewnością, nieco drżącym głosem. Tego właśnie pragnęła — zatrzymać się w tej chwili, tutaj i razem z nim, zdała od tej przykrej rzeczywistości. Uśmiechnęła się zaraz, spuszczając wzrok w ziemię, świadoma egoistycznych pragnień. Jeśli tu zostaną, czy ten świat przetrwa? Potrzebna była każda różdżka, każdy gest by wygrać ze złem. Nie mogli sobie pozwolić na taki kaprys. Może właśnie dlatego dziś było tak ważne. Wypełniało ją nadzieją i wiarą, że mają naprawdę o co walczyć.
Otulając go kocem dostrzegła krzywo zapięte guziki, ale nic nie powiedziała, nie poprawiła ich też, otaczając go ciepłym kocem, by zaraz tuż obok niego — czy tak, ramię w ramię nie było cieplej? — iść w obranym przez niego kierunku, opowiadając historię, której mogłaby się wstydzić, ale przecież to było dawno temu. Kiedy wybuchnął śmiechem, zaśmiała się też, początkowo urzeczona tym odgłosem. Dawno go nie słyszała takiego — beztroskiego, pełnego. I właśnie w tej chwili zdała sobie sprawę, że w całym tym wieczorze najważniejsze było dla niej właśnie to; jego szczęście. Co do tego, że je odczuwał nie miała już — odtąd — żadnych wątpliwości.
— Mhm... Trochę mam wyrzuty sumienia, kiedy myślę o tej drogiej, ładnej sukience prosto ze stolicy, w której miałam chodzić we wszystkie niedziele przez kolejny rok, na wszystkie obiady i uroczystości jak prawdziwa panienka, a zamiast tego musiałam w starej, szarej i wypłowiałej, bo z tamtej nie dało się pozbyć tego paskudnego... smrodu — dodała ciszej, kręcąc głową. — Mama była naprawdę zawiedziona. I dopiero teraz, po latach, rozumiem, że w tym wszystkim... po prosu bardzo się starała. — Nie rozumiała tego dotąd; tych wszystkich zakazów, nakazów, napięć. Strach o jutro i przyszłość związaną z życiem, które rozwijało się pod sercem zupełnie zmieniło sposób jej myślenia. Dziś była pewna, że w tym wszystkim — pomimo zgrzytów — mamy po prostu chciały jak najlepiej. — Zadbałam o to.— Spojrzała na niego z pełnym przekonaniem i westchnęła. Nie było to łatwe; przerywać tych wszystkich wstępów do koszmarnych historii, których nikt nigdy nie powinien usłyszeć. Szczególnie o małej, pulchnej Hani.
Kiedy dotarli do polany, rozejrzała się, biorąc głęboki wdech, w pierwszej chwili nie dostrzegając jej centrum. Słońce zdążyło już całkiem zniknąć, niebo zrobiło się granatowe, a polanę rozświetlało światło księżyca. Nastająca ciemność nie przeszkadzała jej przy nim, oczy szybko przyzwyczaiły się do zmroku. Ale tu, wszystko połyskiwało srebrzystym blaskiem, zapierając dech w piersi. A kiedy dostrzegła stolik i rozłożony koc na polance, przytknęła dłoń do ust w bezmyślnym odruchu powstrzymania jęknięcia z wrażenia. Oczy zwilgotniały w ułamku sekundy, nim jeszcze wypowiedział pierwsze słowa; i choć wiedziała, przeczuwała, miała nadzieję, nagle o tym zapomniała, kompletnie się nie spodziewając tego wszystkiego. Zupełnie tak, jakby ktoś otępił ją na kilka bardzo długich chwil. Ciało zareagowało zanim spłynęła do niej świadomość tego, co miało nastąpić. Tego, co zrobił, co zamierzał zrobić. Nie potrafiąc wydusić z siebie słowa, nie wiedząc kiedy zaczęła płakać. Bezgłośnie, nieruchomo; łzy leciały jej po policzkach strumieniami, chociaż płuca nie wyrwały się ani razu w spazmatycznym ruchu. Nie potrafiła tego powstrzymać. Spojrzała na niego; jego głos rozbrzmiewał tak głośno i wyraźnie, choć prawie szeptał. Kiedy złapał obie jej dłonie, patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami, lekko rozchylonymi ustami, świadoma tego, że po jej policzkach łzy spływały strumieniami, mimo ciszy i spokojnego oddechu. Przymknęła na moment oczy, kiedy uklęknął przed nią, dopiero wtedy czując, że to wszystko działo się naprawdę. Nie wiedziała, dlaczego pozwoliła mu skończyć — być może próbowała opanować własne emocje, być może jeszcze resztkami świadomości powstrzymywała się, bo była mu to winna. Kiedy jednak skończył, klęknęła przed nim na trawie, ujmując jego twarz w dłonie, rozpalona, zapłakana i nieco roztrzęsiona.
— Tak — szepnęła, by potem powtórzyć to jeszcze ze cztery, może osiem razy, na wypadek, gdyby nie dosłyszał, nie dotarło do niego przez łzy sięgające też w końcu ust. Te odnalazły drogę do jego, przywierając w pocałunku na dłuższą chwilę. Niekończącą się, ale nie dłużącą. Wplotła jedną z dłoni w jego włosy, by zaraz obie przesunąć na kark, oderwać wargi i spojrzeć na niego. Nie wiedziała, co powiedzieć. Mimo tego wszystkiego, tych wszystkich słów, które wypowiedział, na które miała gotowe odpowiedzi, nie była w stanie sklecić zdania — mimo wszystko, zaskoczona w całym tym oczekiwaniu, zła na siebie za pierwsze słowa, onieśmielona tym, co zorganizował, zaplanował. Wypuściła ciężko powietrze z płuc i roześmiała się przez łzy, w końcu spoglądając na pierścionek — piękny, błyszczący z intensywnie szafirowym kamykiem. — Jest przepiękny — szepnęła, pewna, że nigdy nie widziała czegoś równie zachwycającego. Nie wiedziała do kogo należał, jaką nosił historię i jak ważnym był dla niego symbolem. Dla niej nagle stał się najważniejszym na świecie. — Choćby i dziś, tu i teraz — dodała po chwili, spoglądając mu w oczy, roześmiana i szczęśliwa. Podsunęła mu dłoń po chwili, pewnie i zdecydowanie — sama nie wiedziała już ile marzyła o tej chwili — takiej chwili. — Jesteś niesamowity — szepnęła cicho, czując powracający wstyd za tamto i za dziś; nie zasłużyła na to. — I kocham cię, Billy — przypomniała mu cicho, nie czując, jak chłodna ziemia przebija się przez materiał spódnicy do kolan.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Uwielbiał, kiedy się śmiała. Miała wspaniały śmiech – ciepły, zaraźliwy; gdy sięgał jej oczu, miał wrażenie, że jaśniały, odbijając światło w postaci bursztynowych plamek – przypominających drobinki karmelu w ciemnej czekoladzie. Cała Hannah zresztą promieniała, od wesołych, drobnych zmarszczek w kącikach oczu po dołeczki w zaróżowionych policzkach; kiedy na nią patrzył, oświetloną ostatnimi promieniami zachodzącego za górami słońca, z mokrymi włosami targanymi łagodnymi podmuchami wiatru, czuł się prawie tak, jakby nic się nie zmieniło – jakby wciąż byli młodsi, beztroscy, śmiało spoglądający na świat nieskażony wojną. W tych momentach – ostatnio rzadkich, ale może właśnie tym cenniejszych – w jej tęczówkach nie dostrzegał echa tego wszystkiego, co ich spotkało; rzeczy, których była świadkiem, decyzje, które musiała podjąć, wspomnienia ludzi, których zbyt wcześnie pożegnała – chowały się pod roziskrzoną radością taflą, sprawiając, że czuł się tak lekki jak nigdy dotąd. Że sam zapominał – na chwilę, na parę swobodnych oddechów i kilka pozbawionych ciężaru żartów. – Niewiarygodne, to p-p-prawda – zgodził się, już nawet nie próbując brzmieć poważnie. – Nie podejrzewałem cię o taki niecny fortel, a tu p-p-proszę – dokończył, udając, że nie zrozumiał, do czego odnosiły się jej słowa – jakby nawet nie dopuszczał do siebie możliwości, że mogłaby zarzucić mu oszustwo. Prawie parsknął śmiechem, musiał zakryć usta; opanował się z trudem, na krótko – chwilę wystarczającą, żeby przekrzywić głowę i posłać Hannah zabarwione niewypowiedzianym wyzwaniem spojrzenie. – A ty? Myślisz, że d-d-dam radę? – odpowiedział pytaniem na pytanie, rozpraszając się na moment – i podążając wzrokiem za jej dłonią odgarniającą za ucho włosy, śledząc palce muskające pokrytą gęsią skórką szyję.
Wypuścił powietrze z płuc, czując, jak jego wsparte na łokciach ramiona rozluźniają się nieco; szeroki uśmiech przygasł, choć jego rysom wciąż brakowało powagi. Przyglądał się jej z cichym rozmarzeniem, milcząc przez parę długich sekund – i zastanawiając się mimowolnie, co oznaczała cisza, która zapadła po jego słowach. Przesadził? Powiedział coś nie tak? Nie próbował wprawić Hannah w zakłopotanie, naprawdę uważał, że była piękna – w sposób, jakiego przez wiele lat nie dostrzegał, mimo że znajdowała się tuż obok niego, na wyciągnięcie ręki. Wtedy była dla niego przede wszystkim przyjaciółką z dzieciństwa, młodszą siostrą najlepszego przyjaciela; powierniczką sekretów i trosk, dziewczyną, która bez słowa pozwalała mu zasypiać na swojej kanapie, gdy potrzebował ucieczki albo towarzystwa kogoś, kto nie wytykał mu błędów i go nie oceniał. Dzisiaj patrzył na nią jednak jak na kobietę, której pragnął, i z którą – co uświadomił sobie już jakiś czas temu, choć nie był w stanie wskazać konkretnego momentu – chciał spędzić resztę życia. – Yhm – przytaknął, nie ciągnąc już dalej tematu kamieni – zastanawiając się, trochę nieprzytomnie, o czym myślała Hannah, gdy rozglądała się wokół siebie – i co widziały jej oczy, przesuwające się po otaczającym ich krajobrazie.
– Ani trochę – zaprzeczył, tym razem z jakąś cichą powagą, nadal próbując odnaleźć jej spojrzenie. Przesunął opartą o kamienie dłoń, odszukując jej palce – w spontanicznym geście pochylając się jednocześnie, żeby złożyć przelotny pocałunek na jej odsłoniętym ramieniu. Nie uważał pragnienia pozostania tutaj za głupie, ani naiwne; w ciągu ostatnich miesięcy czuł się zagubiony i bezsilny tyle razy, że maleńka wysepka schowana przed światem, wydawała mu się rajem – a każda sekunda spędzona w towarzystwie Hannah wypełniała go szczęściem, ciepłem, nadzieją. Momentami miał wrażenie, że mogliby po prostu tu zostać – pozwolić walczyć innym, odsunąć się od wojennej zawieruchy. Wiedział, że to było niemożliwe – żadne z nich nie byłoby w stanie zostawić za sobą rodziny, przyjaciół; ludzi, na których im zależało, i tych, którym obiecali pomóc – ale nikt nie mógł zabronić im zatonąć w innej rzeczywistości na moment, na chwilę. – Dzisiaj nie m-m-musimy się nigdzie spieszyć – dodał, zadbał o to wcześniej; jego bliscy wiedzieli, że może nie być go dłużej niż zwykle – a świat musiał jakoś poradzić sobie przez ten czas bez nich.
Spacer na polanę minął mu tak szybko, jak mrugnięcie powieką; otulony przez Hannah kocem, nie drżał już od wiatru – a może źródłem ciepła była ona sama, jej ramię przytknięte do jego ramienia, znajomy głos snujący beztroską opowieść. – Chciała dla ciebie jak najlep-p-piej – przytaknął w odpowiedzi na jej słowa, zerkając na nią z boku i uśmiechając się. – Ten golf, w którym biegałem jako dzieciak – też dostałem od mamy – podjął po chwili, po raz pierwszy przyznając, że historia rzeczywiście była prawdziwa; jego ojciec musiał z jakiegoś powodu to zapamiętać. – Zrobiła go dla taty, ale tak mi się sp-p-podobał – wiesz, był czerwony, z żółtymi paskami przy rękawach i szyi, wyobrażałem sobie, że to szata Gryfonów – no i nie chciałem go ściągnąć, mimo że sięgał mi do kolan. – Volans był już wtedy w Hogwarcie, a on sam nie wyobrażał sobie, że mógłby trafić do innego domu; podążał za starszym bratem jak cień. – Chyba dalej go g-g-gdzieś mam – zastanowił się; był niemal pewien, że zabrał go ze sobą do Francji, kiedy po raz ostatni opuszczał mieszkanie w Londynie. Większość jego rzeczy i pamiątek tam została, zapewne utracona na zawsze. Kiedyś się tym przejmował, dziś nie potrafił – przekonany, że w domu w Irlandii miał wszystko, czego potrzebował. No – prawie wszystko.
Miał wrażenie, że słowa wypadły z jego ust zbyt szybko, zbyt chaotycznie; chociaż przygotowywał się do tej chwili od dłuższego czasu – układając całe przemowy, wyobrażając sobie wszystkie możliwe scenariusze – to nagle wszystko to pochłonęła pustka, a otaczająca go rzeczywistość ograniczyła się do niej – do Hannah. Widział jej łzy, dostrzegł mokre ślady w wypełniającym polankę świetle księżyca, głos zadrżał mu na moment – ale był pewien, że jeśli teraz zamilknie, to nie zdoła zacząć od początku. Czy wybrał złą chwilę? Zrobił coś nie tak – popełnił błąd? Czy tak naprawdę tego nie chciała? Głos mu zadrżał, ale nie ucichł, dopóki na ostatnich sylabach nie zatańczyło pytanie – na nieskończenie długą sekundę zawisające w otaczającej ich przestrzeni.
Wyciągnął do niej ramiona, gdy uklęknęła obok niego, odruchowo, bezwiednie; spojrzeniem odnalazł jej oczy, starając się odnaleźć odpowiedź właśnie w nich – ale ciche tak dotarło do niego jako pierwsze, i drugie, i trzecie. Uśmiechnął się – wypuszczając jednocześnie powietrze z płuc, dopiero wtedy orientując się, że je wstrzymywał – a później nie było już nic oprócz miękkich warg Hannah zatrzymujących się na jego ustach, być może wciąż wypowiadających pozlepiane ze sobą słowa potwierdzenia – a może wcale nie, może słyszał jedynie obijające się o jego czaszkę echo. Nachylił się ku niej, w jednej dłoni wciąż zaciskając otwarte pudełeczko, palce drugiej zamykając na jej nadgarstku, oddając pocałunek bez zawahania i bez zastanowienia, nie zważając już na słony posmak spływających po jej twarzy łez. Jego własne oczy zapiekły go pod powiekami, ale zacisnął je po prostu mocniej, otwierając dopiero wtedy, gdy poczuł na sobie jej wzrok. – Mogę? – zapytał, również przenosząc wzrok na pierścionek. Jej kolejne słowa sprawiły, że uśmiechnął się szeroko. – Czy to jest to t-t-twoje życzenie? – zapytał; jeśliby chciała, jakoś by to załatwił, nawet jeśli jeszcze nie miał pojęcia – jak. Wypuścił jej nadgarstek z uścisku, żeby przesunąć dłoń na jej twarz – ocierając łzy najpierw z jednego, a później z drugiego policzka. Delikatnie, z czułością.
Nie wiedział, jak zareagować na jej kolejne słowa, dlatego zwyczajnie opuścił spojrzenie, zatrzymując je na jej dłoni – własną wyciągając pierścionek z pudełeczka, nie będąc już w stanie opanować lekkiego drżenia ręki, gdy wsuwał pierścionek na jej palec. Pasował idealnie, mieniąc się lekko w słabym, nocnym świetle. – Ja też cię kocham, Hannah – odparł, unosząc na nią wzrok – a później przenosząc go wyżej, na niebo, które zaczynało pokrywać się granatem. Żadna z zapowiadanych, spadających gwiazd nie zdążyła go jeszcze przeciąć, ale przecież ich nie potrzebowali.
Powrócił do niej spojrzeniem, pochylając się znów, żeby złożyć na jej ustach pocałunek – odsuwając się po chwili, nieznacznie. – Ostatnie p-p-pytanie zostawię sobie chyba na później – powiedział cicho. Powinni chyba wstać, ale jeszcze przez moment zwyczajnie cieszył się jej bliskością, opierając czoło o jej czoło; wdychając znajomy zapach. – Więc – twoja kolej? – zasugerował, uśmiechając się; wiedząc, że – wyzwanie czy nie – zrobiłby dla niej wszystko, czego by sobie zażyczyła.
Wypuścił powietrze z płuc, czując, jak jego wsparte na łokciach ramiona rozluźniają się nieco; szeroki uśmiech przygasł, choć jego rysom wciąż brakowało powagi. Przyglądał się jej z cichym rozmarzeniem, milcząc przez parę długich sekund – i zastanawiając się mimowolnie, co oznaczała cisza, która zapadła po jego słowach. Przesadził? Powiedział coś nie tak? Nie próbował wprawić Hannah w zakłopotanie, naprawdę uważał, że była piękna – w sposób, jakiego przez wiele lat nie dostrzegał, mimo że znajdowała się tuż obok niego, na wyciągnięcie ręki. Wtedy była dla niego przede wszystkim przyjaciółką z dzieciństwa, młodszą siostrą najlepszego przyjaciela; powierniczką sekretów i trosk, dziewczyną, która bez słowa pozwalała mu zasypiać na swojej kanapie, gdy potrzebował ucieczki albo towarzystwa kogoś, kto nie wytykał mu błędów i go nie oceniał. Dzisiaj patrzył na nią jednak jak na kobietę, której pragnął, i z którą – co uświadomił sobie już jakiś czas temu, choć nie był w stanie wskazać konkretnego momentu – chciał spędzić resztę życia. – Yhm – przytaknął, nie ciągnąc już dalej tematu kamieni – zastanawiając się, trochę nieprzytomnie, o czym myślała Hannah, gdy rozglądała się wokół siebie – i co widziały jej oczy, przesuwające się po otaczającym ich krajobrazie.
– Ani trochę – zaprzeczył, tym razem z jakąś cichą powagą, nadal próbując odnaleźć jej spojrzenie. Przesunął opartą o kamienie dłoń, odszukując jej palce – w spontanicznym geście pochylając się jednocześnie, żeby złożyć przelotny pocałunek na jej odsłoniętym ramieniu. Nie uważał pragnienia pozostania tutaj za głupie, ani naiwne; w ciągu ostatnich miesięcy czuł się zagubiony i bezsilny tyle razy, że maleńka wysepka schowana przed światem, wydawała mu się rajem – a każda sekunda spędzona w towarzystwie Hannah wypełniała go szczęściem, ciepłem, nadzieją. Momentami miał wrażenie, że mogliby po prostu tu zostać – pozwolić walczyć innym, odsunąć się od wojennej zawieruchy. Wiedział, że to było niemożliwe – żadne z nich nie byłoby w stanie zostawić za sobą rodziny, przyjaciół; ludzi, na których im zależało, i tych, którym obiecali pomóc – ale nikt nie mógł zabronić im zatonąć w innej rzeczywistości na moment, na chwilę. – Dzisiaj nie m-m-musimy się nigdzie spieszyć – dodał, zadbał o to wcześniej; jego bliscy wiedzieli, że może nie być go dłużej niż zwykle – a świat musiał jakoś poradzić sobie przez ten czas bez nich.
Spacer na polanę minął mu tak szybko, jak mrugnięcie powieką; otulony przez Hannah kocem, nie drżał już od wiatru – a może źródłem ciepła była ona sama, jej ramię przytknięte do jego ramienia, znajomy głos snujący beztroską opowieść. – Chciała dla ciebie jak najlep-p-piej – przytaknął w odpowiedzi na jej słowa, zerkając na nią z boku i uśmiechając się. – Ten golf, w którym biegałem jako dzieciak – też dostałem od mamy – podjął po chwili, po raz pierwszy przyznając, że historia rzeczywiście była prawdziwa; jego ojciec musiał z jakiegoś powodu to zapamiętać. – Zrobiła go dla taty, ale tak mi się sp-p-podobał – wiesz, był czerwony, z żółtymi paskami przy rękawach i szyi, wyobrażałem sobie, że to szata Gryfonów – no i nie chciałem go ściągnąć, mimo że sięgał mi do kolan. – Volans był już wtedy w Hogwarcie, a on sam nie wyobrażał sobie, że mógłby trafić do innego domu; podążał za starszym bratem jak cień. – Chyba dalej go g-g-gdzieś mam – zastanowił się; był niemal pewien, że zabrał go ze sobą do Francji, kiedy po raz ostatni opuszczał mieszkanie w Londynie. Większość jego rzeczy i pamiątek tam została, zapewne utracona na zawsze. Kiedyś się tym przejmował, dziś nie potrafił – przekonany, że w domu w Irlandii miał wszystko, czego potrzebował. No – prawie wszystko.
Miał wrażenie, że słowa wypadły z jego ust zbyt szybko, zbyt chaotycznie; chociaż przygotowywał się do tej chwili od dłuższego czasu – układając całe przemowy, wyobrażając sobie wszystkie możliwe scenariusze – to nagle wszystko to pochłonęła pustka, a otaczająca go rzeczywistość ograniczyła się do niej – do Hannah. Widział jej łzy, dostrzegł mokre ślady w wypełniającym polankę świetle księżyca, głos zadrżał mu na moment – ale był pewien, że jeśli teraz zamilknie, to nie zdoła zacząć od początku. Czy wybrał złą chwilę? Zrobił coś nie tak – popełnił błąd? Czy tak naprawdę tego nie chciała? Głos mu zadrżał, ale nie ucichł, dopóki na ostatnich sylabach nie zatańczyło pytanie – na nieskończenie długą sekundę zawisające w otaczającej ich przestrzeni.
Wyciągnął do niej ramiona, gdy uklęknęła obok niego, odruchowo, bezwiednie; spojrzeniem odnalazł jej oczy, starając się odnaleźć odpowiedź właśnie w nich – ale ciche tak dotarło do niego jako pierwsze, i drugie, i trzecie. Uśmiechnął się – wypuszczając jednocześnie powietrze z płuc, dopiero wtedy orientując się, że je wstrzymywał – a później nie było już nic oprócz miękkich warg Hannah zatrzymujących się na jego ustach, być może wciąż wypowiadających pozlepiane ze sobą słowa potwierdzenia – a może wcale nie, może słyszał jedynie obijające się o jego czaszkę echo. Nachylił się ku niej, w jednej dłoni wciąż zaciskając otwarte pudełeczko, palce drugiej zamykając na jej nadgarstku, oddając pocałunek bez zawahania i bez zastanowienia, nie zważając już na słony posmak spływających po jej twarzy łez. Jego własne oczy zapiekły go pod powiekami, ale zacisnął je po prostu mocniej, otwierając dopiero wtedy, gdy poczuł na sobie jej wzrok. – Mogę? – zapytał, również przenosząc wzrok na pierścionek. Jej kolejne słowa sprawiły, że uśmiechnął się szeroko. – Czy to jest to t-t-twoje życzenie? – zapytał; jeśliby chciała, jakoś by to załatwił, nawet jeśli jeszcze nie miał pojęcia – jak. Wypuścił jej nadgarstek z uścisku, żeby przesunąć dłoń na jej twarz – ocierając łzy najpierw z jednego, a później z drugiego policzka. Delikatnie, z czułością.
Nie wiedział, jak zareagować na jej kolejne słowa, dlatego zwyczajnie opuścił spojrzenie, zatrzymując je na jej dłoni – własną wyciągając pierścionek z pudełeczka, nie będąc już w stanie opanować lekkiego drżenia ręki, gdy wsuwał pierścionek na jej palec. Pasował idealnie, mieniąc się lekko w słabym, nocnym świetle. – Ja też cię kocham, Hannah – odparł, unosząc na nią wzrok – a później przenosząc go wyżej, na niebo, które zaczynało pokrywać się granatem. Żadna z zapowiadanych, spadających gwiazd nie zdążyła go jeszcze przeciąć, ale przecież ich nie potrzebowali.
Powrócił do niej spojrzeniem, pochylając się znów, żeby złożyć na jej ustach pocałunek – odsuwając się po chwili, nieznacznie. – Ostatnie p-p-pytanie zostawię sobie chyba na później – powiedział cicho. Powinni chyba wstać, ale jeszcze przez moment zwyczajnie cieszył się jej bliskością, opierając czoło o jej czoło; wdychając znajomy zapach. – Więc – twoja kolej? – zasugerował, uśmiechając się; wiedząc, że – wyzwanie czy nie – zrobiłby dla niej wszystko, czego by sobie zażyczyła.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Świat zdawał się iskrzyć feerią barw zachodzącego słońca — żółciami przechodzącymi w błękit, czerwieniami zmieniającymi się gdzieś za górami w intensywny fiolet, by w przeciągu kilkunastu kolejnych minut wszystko miał pochłonąć intensywny, głęboki granat. Migocące drobiny niczym kryształy błyskały raz po raz na nieboskłonie. W Londynie nie było widać gwiazd tak pięknie. Ich blask pamiętała lepiej z dzieciństwa niż nielubianej astrologii; z wakacji w domu z obiecaną matczyną naganą za zbyt późne powroty, ale widoki takie jak te były tego warte. Zawsze. I mimo wszystko. A teraz była pewna, że nigdy gwiazdy nie świeciły jaśniej niż dzisiaj; mogłaby je policzyć bez problemu, kiedy rozjaśniały ciemne niebo swoim blaskiem. Diamenty rozsypane po atłasie. Spoglądała w nie raz po raz, powracając spojrzeniem do jego twarzy. Nocą rozjaśnioną naturalnym, słabym światłem, wyglądała inaczej. Zmarszczki powstające podczas uśmiechu łagodziły jego twarz, która o tej porze nabrała ostrzejszych i wyraźniejszych rysów. Męskich, poważniejszych, uwypuklając troski i zmartwienia, przeżycia i bolączki równie mocno co ukrywane wzruszenia i pragnienia. Oczy błyszczały intensywniej, bo w ciemności każdy blask, nawet ten odbity był znacznie silniejszy i wyraźniejszy. Jego uczucia nie mogły być bardziej oczywiste niż właśnie teraz.
— Dobrze — odparła pewnie, zadzierając wyżej brodę, choć dolna warga jej zadrżała przez moment. — Kobieta, która jest przewidywalna szybko traci uwagę mężczyzny — wyznała, sugerując, że miała jeszcze wiele do odkrycia, do zaoferowania. Chciała go zaskakiwać i była pewna, że jeszcze potrafi. Mimo tych wszystkich lat znajomości, która zdawała się uczynić ich całkiem transparentnymi dla siebie wzajemnie mogła wciąż zachować sekrety. Przełknęła ślinę. Oczywiście, że dałby radę. — Nie — odparła przekorni, a serce przyspieszyło w swym biciu. Oczy błysnęły wyzwaniem — Chyba, że... bardzo się postarasz — dodała po chwili wahania, przechylają głowę. Czekoladowe oczy zatrzymały się na jego wargach, z trudem odwróciła wzrok przed siebie. Z naturalną dla siebie dumą, zawziętością. Kroczyli przed siebie jeszcze; myślała, że w nieznane, nie mając pojęcia w jak wielkim błędzie brodziła.
Nie musieli się spieszyć. Jego pocałunek na jej ramieniu, połączenie dłoni, późniejszy spacer w akompaniamencie przyjemnych, nocnych dźwięków sprawiał, że wierzyła w to całym sercem. Ta wysepka naprawdę stała się rajem. Samotnią odgradzająca ich od prawdziwego światła, krwawych walk, lamentu, płaczu i tęsknoty. Obawy o własnych bliskich, która spędzała im sen z powiek. Egoistycznie skupieni wyłącznie na sobie mogli trwać w świecie kreowanym tu i teraz przez nich samych. Zupełnie, jakby tworzyli własne sny.
Spojrzała na niego z pełnym nostalgii uśmiechem, wciskając się w jego ramię mocniej, kiedy wrócił wspomnieniami do golfu i do historii, którymi podzielił się jego ojciec. Ani przez chwilę nie wątpiła, że mówił prawdę. Nie sądziła jednak, że Billy zapamiętał to tak dobrze, a wspomnienie mamy niczym chłodny wiatr owiał mu policzki, zmierzwił włosy. To było dobre wspomnienie, orzeźwiające powietrze pełne dobrych myśli.
— Mam nadzieję, że masz — przyznała w zamyśleniu. Wiedziała, że na swój sposób musiał być dla niego ważny; być może wciąż, kiedy go wyciągał, zdawało mu się, że pachniał domem. Zerknęła na niego zaraz, rozchylając wargi. — I że pokażesz się w tym wydaniu — dodała zaraz. — Jeśli był dziergany na twojego tatę, moi być na ciebie dzisiaj w sam raz. Naprawdę chciałabym cię w nim zobaczyć — wyznała cicho, szeptem, spoglądając mu na moment w oczy. Pamiątki z czasem zyskiwały na wartości, nosząc coraz większe znacznie podobnie jak odpowiedzialność. Odpowiadały za wspomnienia, które czasem mózg chciał ubarwić, zmienić. Dostosować do własnej wizji. Jego swetry z pewnością po tylu latach ni pachniał tamtym domem, ale była pewna, że gdyby go znalazła, zrobiłaby wszystko, by kojarzył jej się z nowym. Z miejscem, które mogłoby zastąpić wyblakłe wspomnienia.
Jej własne przysłonił świat wielu barw i wielu emocji, które nagle ogarnęły ją całą. Pod rozgwieżonym niebem, na pięknej polanie. Muzyką dla jej uszu był jego głos i oddech, szum jej własnej krwi i dudnienie serca, a zapachem las, woda i jego woda kolońska. Nowy świat zastąpił stary, jak noc zastąpiła dzień. Blask gwiazd nad głowami rozganiał ciemność, pozostawiając ich w chłodnym półmroku. Łzy płynęły same, oddech pragnął się unormować, ale nie potrafiła ujarzmić spazmatycznie unoszącej się klatki piersiowej. Była szczęśliwa. Jak nigdy wcześniej. Zamknięta w jego ramionach, klęczącą na ziemi tuż przed nim i z nim czuła jak rzeczywistość wokół formuje się na nowo. Potrząsnęła głową, podając mu dłoń, pozwalając by wsunął na jeden z palcy pierścionek. Tak piękny, że zapierał jej dech w piersi; szafirowy kamień przypominał granatowe niebo nad ich głowami.
— Ja... Nie wiem, mogłoby — wyrzuciła z siebie prędko, wciąż w emocjach. Powoli drugą dłonią odgarnęła z twarzy włosy, przetarła mokry policzek, odnajdując w końcu jego spojrzenie. — Nie miałabym nic przeciwko — cicho, ledwie słyszalnie. To mogłoby być jej życzenie, bo niczego nie pragnęła dziś jak właśnie tego. Zwieńczenia tej obietnicy, cichego przyrzeczenia. Bycia w pełni tu i teraz, od dziś na zawsze. Była gotowa — i nie zawahałaby się, gdyby był na to cień szansy. W głębi duszy zawsze chciała tej chwili dokładnie takiej. Cichej, z dala od wszystkich. Intymnej, własnej. Pełnej. Przypomniała sobie w tym jednym momencie sny, w których byli tylko w we dwoje na szkockich klifach, a może na wyspie Skye. Pośród szumiących traw, walcząc z rwącą włosy morską bryzą. Jednocześnie w tych pragnieniach i gotowości nie było wyczekiwania i niecierpliwości. Na to mogła czekać i kolejne dekady. — Ale na plaży pomyślałam... — zaczęła niepewnie, wzrok powędrował między nich na splecione dłonie. — Że mógłbyś mnie nie wypuszczać z ramion aż do samego świtu — dodała z nieśmiałością, ale także pewnością, że tego właśnie chciała. Zatonąć przy nim aż do rana.
Delikatnie, czule przetarł mokre ślady. Przymknęła powieki na chwilę, a może dwie, czując, jak świat drży pod jej kolanami. Rozpadał się; a ona była spokojna. Oddychała już powoli, miarowo. Usta ułożyły się w uśmiechu. Powoli otworzyła oczy, spoglądając na niego; jego twarz z sennych marzeń.
— To moje wyzwanie. — Uniosła brew, spoglądając mu w oczy. Dłoń z pierścionkiem, przesunęła się powoli po jego przedramieniu na ramię, kark, szyję i twarz, którą pogładziła czule po policzku opuszkami smukłych palców. — Aż do rana — przypomniała wręcz surowo, uśmiechając się szerzej i prowokująco. Kiedy się obejrzała w kierunku stolika, przygryzła na moment wargę. — Nie wydaje mi się, żeby to było proste, ale... Chyba sobie poradzisz, Billy. Prawda? — spytała szeptem, powracając czekoladowymi tęczówkami ku niemu. Oparłwszy dłonie na jego ramionach wstała, chwilę spoglądając na niego z góry. Pociągnęła go za obie dłonie, po czym puściła je, unosząc własne jeszcze wyżej. Brew drgnęła ku górze. — Powiesz mi teraz co jest w tym koszyku? — spytała jak gdyby nigdy nic, przekładając włosy do tyłu, na plecy, jednym, choć niezbyt szybkim ruchem. Powoli zaczęła się cofać, oddalając od niego, a jej mina z każdym krokiem nabierała powagi, zaciętości. Nie dbała o to, co miała za sobą, o nierówności, przy których straci równowagę i przypadkiem runie w trwa. Zdawało jej się, że zachowa twarz, utrzyma te powagę, choć z każ∂ą sekundą, kącik ust drgał coraz mocniej; tak jak jej ciało mówiło, że lada moment może odejść; zniknąć.
— Dobrze — odparła pewnie, zadzierając wyżej brodę, choć dolna warga jej zadrżała przez moment. — Kobieta, która jest przewidywalna szybko traci uwagę mężczyzny — wyznała, sugerując, że miała jeszcze wiele do odkrycia, do zaoferowania. Chciała go zaskakiwać i była pewna, że jeszcze potrafi. Mimo tych wszystkich lat znajomości, która zdawała się uczynić ich całkiem transparentnymi dla siebie wzajemnie mogła wciąż zachować sekrety. Przełknęła ślinę. Oczywiście, że dałby radę. — Nie — odparła przekorni, a serce przyspieszyło w swym biciu. Oczy błysnęły wyzwaniem — Chyba, że... bardzo się postarasz — dodała po chwili wahania, przechylają głowę. Czekoladowe oczy zatrzymały się na jego wargach, z trudem odwróciła wzrok przed siebie. Z naturalną dla siebie dumą, zawziętością. Kroczyli przed siebie jeszcze; myślała, że w nieznane, nie mając pojęcia w jak wielkim błędzie brodziła.
Nie musieli się spieszyć. Jego pocałunek na jej ramieniu, połączenie dłoni, późniejszy spacer w akompaniamencie przyjemnych, nocnych dźwięków sprawiał, że wierzyła w to całym sercem. Ta wysepka naprawdę stała się rajem. Samotnią odgradzająca ich od prawdziwego światła, krwawych walk, lamentu, płaczu i tęsknoty. Obawy o własnych bliskich, która spędzała im sen z powiek. Egoistycznie skupieni wyłącznie na sobie mogli trwać w świecie kreowanym tu i teraz przez nich samych. Zupełnie, jakby tworzyli własne sny.
Spojrzała na niego z pełnym nostalgii uśmiechem, wciskając się w jego ramię mocniej, kiedy wrócił wspomnieniami do golfu i do historii, którymi podzielił się jego ojciec. Ani przez chwilę nie wątpiła, że mówił prawdę. Nie sądziła jednak, że Billy zapamiętał to tak dobrze, a wspomnienie mamy niczym chłodny wiatr owiał mu policzki, zmierzwił włosy. To było dobre wspomnienie, orzeźwiające powietrze pełne dobrych myśli.
— Mam nadzieję, że masz — przyznała w zamyśleniu. Wiedziała, że na swój sposób musiał być dla niego ważny; być może wciąż, kiedy go wyciągał, zdawało mu się, że pachniał domem. Zerknęła na niego zaraz, rozchylając wargi. — I że pokażesz się w tym wydaniu — dodała zaraz. — Jeśli był dziergany na twojego tatę, moi być na ciebie dzisiaj w sam raz. Naprawdę chciałabym cię w nim zobaczyć — wyznała cicho, szeptem, spoglądając mu na moment w oczy. Pamiątki z czasem zyskiwały na wartości, nosząc coraz większe znacznie podobnie jak odpowiedzialność. Odpowiadały za wspomnienia, które czasem mózg chciał ubarwić, zmienić. Dostosować do własnej wizji. Jego swetry z pewnością po tylu latach ni pachniał tamtym domem, ale była pewna, że gdyby go znalazła, zrobiłaby wszystko, by kojarzył jej się z nowym. Z miejscem, które mogłoby zastąpić wyblakłe wspomnienia.
Jej własne przysłonił świat wielu barw i wielu emocji, które nagle ogarnęły ją całą. Pod rozgwieżonym niebem, na pięknej polanie. Muzyką dla jej uszu był jego głos i oddech, szum jej własnej krwi i dudnienie serca, a zapachem las, woda i jego woda kolońska. Nowy świat zastąpił stary, jak noc zastąpiła dzień. Blask gwiazd nad głowami rozganiał ciemność, pozostawiając ich w chłodnym półmroku. Łzy płynęły same, oddech pragnął się unormować, ale nie potrafiła ujarzmić spazmatycznie unoszącej się klatki piersiowej. Była szczęśliwa. Jak nigdy wcześniej. Zamknięta w jego ramionach, klęczącą na ziemi tuż przed nim i z nim czuła jak rzeczywistość wokół formuje się na nowo. Potrząsnęła głową, podając mu dłoń, pozwalając by wsunął na jeden z palcy pierścionek. Tak piękny, że zapierał jej dech w piersi; szafirowy kamień przypominał granatowe niebo nad ich głowami.
— Ja... Nie wiem, mogłoby — wyrzuciła z siebie prędko, wciąż w emocjach. Powoli drugą dłonią odgarnęła z twarzy włosy, przetarła mokry policzek, odnajdując w końcu jego spojrzenie. — Nie miałabym nic przeciwko — cicho, ledwie słyszalnie. To mogłoby być jej życzenie, bo niczego nie pragnęła dziś jak właśnie tego. Zwieńczenia tej obietnicy, cichego przyrzeczenia. Bycia w pełni tu i teraz, od dziś na zawsze. Była gotowa — i nie zawahałaby się, gdyby był na to cień szansy. W głębi duszy zawsze chciała tej chwili dokładnie takiej. Cichej, z dala od wszystkich. Intymnej, własnej. Pełnej. Przypomniała sobie w tym jednym momencie sny, w których byli tylko w we dwoje na szkockich klifach, a może na wyspie Skye. Pośród szumiących traw, walcząc z rwącą włosy morską bryzą. Jednocześnie w tych pragnieniach i gotowości nie było wyczekiwania i niecierpliwości. Na to mogła czekać i kolejne dekady. — Ale na plaży pomyślałam... — zaczęła niepewnie, wzrok powędrował między nich na splecione dłonie. — Że mógłbyś mnie nie wypuszczać z ramion aż do samego świtu — dodała z nieśmiałością, ale także pewnością, że tego właśnie chciała. Zatonąć przy nim aż do rana.
Delikatnie, czule przetarł mokre ślady. Przymknęła powieki na chwilę, a może dwie, czując, jak świat drży pod jej kolanami. Rozpadał się; a ona była spokojna. Oddychała już powoli, miarowo. Usta ułożyły się w uśmiechu. Powoli otworzyła oczy, spoglądając na niego; jego twarz z sennych marzeń.
— To moje wyzwanie. — Uniosła brew, spoglądając mu w oczy. Dłoń z pierścionkiem, przesunęła się powoli po jego przedramieniu na ramię, kark, szyję i twarz, którą pogładziła czule po policzku opuszkami smukłych palców. — Aż do rana — przypomniała wręcz surowo, uśmiechając się szerzej i prowokująco. Kiedy się obejrzała w kierunku stolika, przygryzła na moment wargę. — Nie wydaje mi się, żeby to było proste, ale... Chyba sobie poradzisz, Billy. Prawda? — spytała szeptem, powracając czekoladowymi tęczówkami ku niemu. Oparłwszy dłonie na jego ramionach wstała, chwilę spoglądając na niego z góry. Pociągnęła go za obie dłonie, po czym puściła je, unosząc własne jeszcze wyżej. Brew drgnęła ku górze. — Powiesz mi teraz co jest w tym koszyku? — spytała jak gdyby nigdy nic, przekładając włosy do tyłu, na plecy, jednym, choć niezbyt szybkim ruchem. Powoli zaczęła się cofać, oddalając od niego, a jej mina z każdym krokiem nabierała powagi, zaciętości. Nie dbała o to, co miała za sobą, o nierówności, przy których straci równowagę i przypadkiem runie w trwa. Zdawało jej się, że zachowa twarz, utrzyma te powagę, choć z każ∂ą sekundą, kącik ust drgał coraz mocniej; tak jak jej ciało mówiło, że lada moment może odejść; zniknąć.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Przyłapał ją kilka razy na tych spojrzeniach; chociaż kiedy sam spoglądał w bok, odruchowo szukając wzrokiem jej twarzy, spodziewał się natrafić na oświetlony słabym światłem profil – delikatną linię nosa, krzywiznę ust, samotny pieprzyk na samym środku jasnego policzka – to czasami zamiast tego wychwytywał znajomą parę skierowanych w jego stronę oczu, i zastanawiał się: jakie myśli chodziły jej w tych momentach po głowie? Mógłby właściwie o nie zapytać, na wpół wygrany wyścig gwarantował mu trzy szczere odpowiedzi, ale z jakiegoś powodu milczał – nie chcąc burzyć lekkiego nastroju słownych przepychanek, czy może: czułych werbalnych szturchnięć, podszytych drugim dnem zaczepek. – Wątpię, żebyś k-k-kiedykolwiek mogła stracić moją uwagę – powiedział, poważniejąc na chwilę, mimo że w kącikach ust nadal snuło się echo zmarszczek rozbawienia. Mówił prawdę: od jakiegoś czasu, punktu w przestrzeni, którego nie był w stanie jednoznacznie wskazać palcem, nie potrafił tak po prostu oderwać od niej spojrzenia – kradła jego uwagę za każdym razem, kiedy tylko pojawiała się obok, nieistotne – czy byli sami w wypełnionym muzyką pokoju dziennym, czy otoczeni innymi ludźmi na weselu przyjaciół. Po części miała jednak rację, to, że po tylu latach przyjaźni wciąż udawało jej się go zaskakiwać miało w sobie coś niezwykłego. A może to Hannah była niezwykła.
Teraz też uniósł brwi w krótkim wyrazie zdziwienia, kiedy zamiast spodziewanego przytaknięcia usłyszał zaprzeczenie. Zmarszczył czoło, przekrzywiając głowę w niemal lustrzanym geście, ale nie odpowiedział nic na rzucone wyzwanie. Był pewien, że nie musiał – znała go na tyle dobrze, by wiedzieć, że je podejmie.
Tak samo, jak mogła liczyć na to, że zaraz po powrocie do domu odgrzebie stary sweter – jedynie po to, żeby zrobić jej przyjemność. Podejrzewał, że leżał gdzieś w jednym z zapomnianych pudeł, które upchnął w nieużywanym pokoju gościnnym, gdy przenosili się z Oazy do Irlandii; nigdy dotąd nie znalazł wystarczająco dużo czasu, żeby na dobre je rozpakować, zawsze było coś pilniejszego i ważniejszego do zrobienia: meble do dokończenia, zawiasy do naoliwienia. Świat do uratowania. – Dlaczego? – zapytał, mrużąc jedno oko. Uśmiechnął się przekornie, otulając Hannah ciaśniej ramieniem i przyciągając bliżej. – Uważam, że t-t-tobie byłoby w takim wydaniu zdecydowanie bardziej do twarzy – rzucił, za wszelką cenę starając się nie wyobrażać sobie Hannah w samym swetrze narzuconym na ramiona, ale to było jak próba niemyślenia o fioletowym hipogryfie – zwłaszcza, że jej ściszony głos, przeznaczony wyłącznie dla niego szept, wywołał falę mknących wzdłuż kręgosłupa dreszczy.
Niedługo później roznoszących się po całym ciele – kiedy emocje i wzruszenie ścisnęły mu gardło, sprawiając, że stał się ślepy i głuchy na wszystko; z głowy umknęły myśli i obrazy, nie czuł wieczornej rosy przesiąkającej przez materiał spodni na kolanach, wbrew zdrowemu rozsądkowi nie czuł też strachu (o jutro, o to, że los – znowu – odbierze mu to, co najcenniejsze) – choć tym razem w wypełniającej jego płuca pewności nie było nic naiwnego. Wiedział, że to, co mieli – że ta miłość, która tego wieczoru otaczała ich jak szczelna bańka – nie mogła w magiczny sposób ich ochronić, ale jednocześnie: chyba nigdy wcześniej nie czuł w sobie tak silnego przekonania, że mógł o to wszystko zawalczyć. O Hannah, o nich; o świat, w którym dziecko rozwijające się pod jej sercem będzie mogło żyć bez lęku i ciągnącego się za nim cienia uprzedzeń. O rzeczywistość bez sennych koszmarów materializujących się znikąd, bez wojny, bez niemożliwych do podjęcia decyzji. Chciał powiedzieć jej o tym, przysiąc, obiecać – ale nigdy nie był dobry w słowach, więc po prostu wsunął na jej palec pierścionek, mając nadzieję, że to wystarczy.
Kiedy się odezwała, uniósł na nią spojrzenie, wahając się jedynie przez ułamek sekundy. – Nie chciałabyś mieć p-p-przy sobie rodziny? Naszych przyjaciół? – zapytał, czy naprawdę to rozważała? Czy on naprawdę to rozważał? Uśmiechnął się, wydawało mu się to szaleństwem – ale czy ich świat nie oszalał już wiele miesięcy temu? Zamilkł na kilka uderzeń serca, zastanawiając się, w jaki sposób wyjaśniłby to Amelii, rodzeństwu, ojcu; z drugiej strony – wciąż mogliby zaprosić ich wszystkich, podzielić się dobrymi nowinami później, gdy wojenna zawierucha dałaby im chwilę wytchnienia. – Musiałabyś p-p-przyjąć ode mnie ręcznie zrobioną obrączkę – powiedział, między głoski wkradło się rozbawienie – ale i coś innego, sprawiającego, że serce zabiło mu szybciej. – I wysłuchać improwizowanej p-p-przysięgi, bo jej nie przygotowałem – przyznał, starając się odczytać z jej oczu, co o tym myślała. – Rano moglibyśmy p-p-pójść do pana Byrne’a, pomógłby nam – uczynić ich ślub oficjalnym. Staremu pasterzowi daleko było do ministerialnych oficjeli, ale u nich i tak nie mieli czego szukać – dla świata wykreowanego przez ministerstwo zdradzieckiego Malfoya byli martwi, ogłosili ich śmierć w prasie. Słyszał jednak, że podobne ceremonie już miały miejsce, że magiczne podziemie przyjmowało pisemne deklaracje od tych, którzy musieli się ukrywać. Potrzebowali jedynie świadka. – To szalone, ale… Jeśli t-t-tego chcesz, to ja też – zadeklarował, na sekundę zaciskając mocniej palce na dłoniach Hannah.
– Nie wypuszczę – odparł od razu w odpowiedzi na jej prośbę, bez zająknięcia i bez zawahania. Gdy ją tutaj zapraszał – na wyspę pośrodku jeziora, na maleńką polankę – nie chciał niczego bardziej, niż spędzenia z nią tu długich godzin. Minut, w trakcie których mogliby zapomnieć o wszystkim innym. Otarł łzy z jej policzków, bezwiednie nachylając się w stronę jej dłoni, kiedy przesunęła palcami po jego skórze, szyi, twarzy. – Aż do rana – powtórzył, odpowiadając tym niejako na jej pytanie. Chwycił za jej wyciągniętą dłoń, wstając w ślad za nią z mokrej trawy, gotów pociągnąć ją w stronę rozłożonego kawałek dalej koca – ale wysunęła mu się z uścisku, cofając się w tył. Uniósł brew, droczyła się z nim? Rzucała kolejne wyzwanie?
Prawie nieświadomie zrobił krok do przodu, podążając za Hannah jak po sznurku. – Nie p-p-powiem – powiedział przekornie. – Będziesz musiała sprawdzić sama – dodał, przybliżając się znów, nie pozwalając jej się od siebie oddalić. Obiecał w końcu, że jej tej nocy nie wypuści – podjął wyzwanie i nie mógł go porzucić. – Albo możesz nie sp-p-prawdzać – odezwał się po sekundowej ciszy, udając, że się zastanawia – a ja wtedy zjem wszystko sam – dokończył. Wbrew własnym słowom nie ruszył jednak w stronę koszyka, zamiast tego przyspieszając nagle i wyciągając ręce, próbując złapać Hannah w objęcia; ciekaw, czy zamierzała mu na to pozwolić – czy może planowała kolejny wyścig, tym razem z dala od jeziora i czających się w nim, wodnych potworów?
Teraz też uniósł brwi w krótkim wyrazie zdziwienia, kiedy zamiast spodziewanego przytaknięcia usłyszał zaprzeczenie. Zmarszczył czoło, przekrzywiając głowę w niemal lustrzanym geście, ale nie odpowiedział nic na rzucone wyzwanie. Był pewien, że nie musiał – znała go na tyle dobrze, by wiedzieć, że je podejmie.
Tak samo, jak mogła liczyć na to, że zaraz po powrocie do domu odgrzebie stary sweter – jedynie po to, żeby zrobić jej przyjemność. Podejrzewał, że leżał gdzieś w jednym z zapomnianych pudeł, które upchnął w nieużywanym pokoju gościnnym, gdy przenosili się z Oazy do Irlandii; nigdy dotąd nie znalazł wystarczająco dużo czasu, żeby na dobre je rozpakować, zawsze było coś pilniejszego i ważniejszego do zrobienia: meble do dokończenia, zawiasy do naoliwienia. Świat do uratowania. – Dlaczego? – zapytał, mrużąc jedno oko. Uśmiechnął się przekornie, otulając Hannah ciaśniej ramieniem i przyciągając bliżej. – Uważam, że t-t-tobie byłoby w takim wydaniu zdecydowanie bardziej do twarzy – rzucił, za wszelką cenę starając się nie wyobrażać sobie Hannah w samym swetrze narzuconym na ramiona, ale to było jak próba niemyślenia o fioletowym hipogryfie – zwłaszcza, że jej ściszony głos, przeznaczony wyłącznie dla niego szept, wywołał falę mknących wzdłuż kręgosłupa dreszczy.
Niedługo później roznoszących się po całym ciele – kiedy emocje i wzruszenie ścisnęły mu gardło, sprawiając, że stał się ślepy i głuchy na wszystko; z głowy umknęły myśli i obrazy, nie czuł wieczornej rosy przesiąkającej przez materiał spodni na kolanach, wbrew zdrowemu rozsądkowi nie czuł też strachu (o jutro, o to, że los – znowu – odbierze mu to, co najcenniejsze) – choć tym razem w wypełniającej jego płuca pewności nie było nic naiwnego. Wiedział, że to, co mieli – że ta miłość, która tego wieczoru otaczała ich jak szczelna bańka – nie mogła w magiczny sposób ich ochronić, ale jednocześnie: chyba nigdy wcześniej nie czuł w sobie tak silnego przekonania, że mógł o to wszystko zawalczyć. O Hannah, o nich; o świat, w którym dziecko rozwijające się pod jej sercem będzie mogło żyć bez lęku i ciągnącego się za nim cienia uprzedzeń. O rzeczywistość bez sennych koszmarów materializujących się znikąd, bez wojny, bez niemożliwych do podjęcia decyzji. Chciał powiedzieć jej o tym, przysiąc, obiecać – ale nigdy nie był dobry w słowach, więc po prostu wsunął na jej palec pierścionek, mając nadzieję, że to wystarczy.
Kiedy się odezwała, uniósł na nią spojrzenie, wahając się jedynie przez ułamek sekundy. – Nie chciałabyś mieć p-p-przy sobie rodziny? Naszych przyjaciół? – zapytał, czy naprawdę to rozważała? Czy on naprawdę to rozważał? Uśmiechnął się, wydawało mu się to szaleństwem – ale czy ich świat nie oszalał już wiele miesięcy temu? Zamilkł na kilka uderzeń serca, zastanawiając się, w jaki sposób wyjaśniłby to Amelii, rodzeństwu, ojcu; z drugiej strony – wciąż mogliby zaprosić ich wszystkich, podzielić się dobrymi nowinami później, gdy wojenna zawierucha dałaby im chwilę wytchnienia. – Musiałabyś p-p-przyjąć ode mnie ręcznie zrobioną obrączkę – powiedział, między głoski wkradło się rozbawienie – ale i coś innego, sprawiającego, że serce zabiło mu szybciej. – I wysłuchać improwizowanej p-p-przysięgi, bo jej nie przygotowałem – przyznał, starając się odczytać z jej oczu, co o tym myślała. – Rano moglibyśmy p-p-pójść do pana Byrne’a, pomógłby nam – uczynić ich ślub oficjalnym. Staremu pasterzowi daleko było do ministerialnych oficjeli, ale u nich i tak nie mieli czego szukać – dla świata wykreowanego przez ministerstwo zdradzieckiego Malfoya byli martwi, ogłosili ich śmierć w prasie. Słyszał jednak, że podobne ceremonie już miały miejsce, że magiczne podziemie przyjmowało pisemne deklaracje od tych, którzy musieli się ukrywać. Potrzebowali jedynie świadka. – To szalone, ale… Jeśli t-t-tego chcesz, to ja też – zadeklarował, na sekundę zaciskając mocniej palce na dłoniach Hannah.
– Nie wypuszczę – odparł od razu w odpowiedzi na jej prośbę, bez zająknięcia i bez zawahania. Gdy ją tutaj zapraszał – na wyspę pośrodku jeziora, na maleńką polankę – nie chciał niczego bardziej, niż spędzenia z nią tu długich godzin. Minut, w trakcie których mogliby zapomnieć o wszystkim innym. Otarł łzy z jej policzków, bezwiednie nachylając się w stronę jej dłoni, kiedy przesunęła palcami po jego skórze, szyi, twarzy. – Aż do rana – powtórzył, odpowiadając tym niejako na jej pytanie. Chwycił za jej wyciągniętą dłoń, wstając w ślad za nią z mokrej trawy, gotów pociągnąć ją w stronę rozłożonego kawałek dalej koca – ale wysunęła mu się z uścisku, cofając się w tył. Uniósł brew, droczyła się z nim? Rzucała kolejne wyzwanie?
Prawie nieświadomie zrobił krok do przodu, podążając za Hannah jak po sznurku. – Nie p-p-powiem – powiedział przekornie. – Będziesz musiała sprawdzić sama – dodał, przybliżając się znów, nie pozwalając jej się od siebie oddalić. Obiecał w końcu, że jej tej nocy nie wypuści – podjął wyzwanie i nie mógł go porzucić. – Albo możesz nie sp-p-prawdzać – odezwał się po sekundowej ciszy, udając, że się zastanawia – a ja wtedy zjem wszystko sam – dokończył. Wbrew własnym słowom nie ruszył jednak w stronę koszyka, zamiast tego przyspieszając nagle i wyciągając ręce, próbując złapać Hannah w objęcia; ciekaw, czy zamierzała mu na to pozwolić – czy może planowała kolejny wyścig, tym razem z dala od jeziora i czających się w nim, wodnych potworów?
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Był taki czas, że poczuwszy na sobie pierwszy raz w życiu to spojrzenie nie potrafiła przestać o tym myśleć. Czuła motyle w brzuchu, a uśmiech nie schodził jej z twarzy. Spojrzenie kogoś, dla kogo świat się potrafił zatrzymać kiedy była obok. Łapała je, wprawiając ten świat w ruch, a euforia, która ją rozpierała, rozbawienie i coś, czego sama o sobie nigdy wcześniej by nie powiedziała zbyt długo i egoistycznie trzymały ją w stanie zawieszenia. Potem zrozumiała, że to była tylko zabawa, bo to właśnie obecność Moore'a potrafiła zadać tyle samo bólu ile bezbrzeżnego szczęścia. Wywoływał w niej radość i tęsknotę. Irytację i rozgoryczenie. Mieszały się ze sobą, kiedy nieświadom niczego odwiedzał ją z dziecięcą potrzebą pobycia przy kimś, komu zależało. A z każdym rokiem jej zależało coraz bardziej.
Dziś w innych oczach widziała to spojrzenie, wiedząc, że jej własne od dawna takie było. I czuła się kobieca. Kochana. Wartościowa. Piękna. Czuła się potrzebna jak nigdy dotąd. Spełniona i usatysfakcjonowana, jakby wszystkie jej życiowe ścieżki zbiegły się w jedną i dotarły wreszcie do celu. I choć wiedziała, że to był dopiero początek pewnej drogi, znalazła się w miejscu, z którego już nic nie mogło jej zepchnąć. Ufała mu jak nikomu innemu. Jego słowom, spojrzeniom, gestom. Tym niewypowiedzianym obietnicom, które wisiały gdzieś pomiędzy, bo nie potrzebowały werbalizowania by zaistnieć w ich życiu. Zmotywowana i pozbawiona wątpliwości czuła się silniejsza niż przez ostatnie lata niepowodzeń i ciągłej walki o wszystko. Wciąż było o co walczyć, ale nie bała się tego, co będzie jutro. Wierzyła, że dadzą sobie radę i o cokolwiek zagrają razem — wygrają. Jego słowa utwierdziły ją w tym i była mu wdzięczna za nie. I za to wszystko, co robił. Pomyślała też, że zamiast zastanawiać się jak mu się za to odwdzięczyć, po prostu to zrobi. Uczyni go najszczęśliwszym mężczyzną na świecie.
Spojrzała a niego zaskoczona, bardziej tą pewnością i podszytą drugim dnem zadziornością w stwierdzeniu niż nim samym. Dopiero po chwili, kiedy jej policzki pokryły się szkarłatem, a usta rozciągnęły mimo usilnych prób zatrzymania tego, zrozumiała, co miał na myśli tak naprawdę. Ale ta gra toczyła się już wcześniej i sprawiała, że ciepło nie opuszczało jej ciała — tylko na moment jej uwaga skierowała się gdzieś indziej, w stronę pierścionka, do którego dłoń nie potrafiła się przyzwyczaić. Zerkała na niego raz po raz, sprawdzając, czy ciągle tam był, kiedy zmierzali w stronę przygotowanego pikniku.
— Po twojej minie na plaży myślałam, że do twarzy bardziej mi w tej halce, ale jeśli wolisz, żebym nosiła twój grube swetry to myślę, że mogłabym to dla ciebie zrobić — odpowiedziała mu pobłażliwie, próbując za wszelką cenę zachować powagę. — Chociaż w lato może mi być w nim trochę za ciepło, no ale skoro mam chodzić bez spódnicy to przynajmniej będzie dobra wentylacja — westchnęła poważne, odruchowo szukając jego dłoni. Tej, która ją obejmowała. Wcisnęła się w jego bok jeszcze na chwilę, aż spytał. A o pytanie na moment rozciągnęło w czasie ten wieczór. Uśmiech zniknął jej z twarzy, choć powoli. Kiedyś miała to zaplanowane. Wydawało jej się, że doskonale wiedziała, jak będzie wyglądał ten dzień, potrafiła go w głowie zaplanować od pierwszych minut do ostatnich. Ale tamte marzenia były już tylko snem i wydawały jej się należeć do kogoś innego. Jakby miała je w innym życiu.
— Chciałam — przyznała zgodnie z prawdą, choć jej myśli zatrzymały się na najbliższych. Zawsze wierzyła, że jej bracia będą stać najbliżej. Jego bracia. Gdzie dzisiaj byli? Wciąż nie mogła znaleźć Bena. Odwiedziła rezerwat smoków, pytając o niego, ale jakby rozpłynął się w powietrzu. Nikt nie wiedział, gdzie był, co się z nim stało. To nie było do niego podobne. Zniknąć bez słowa, przestać odpowiadać na listy. W sercu czuła, że stało się coś złego, ale nie umiała przyznać tego głośno, jakby słowa, które padną w tej rzeczywistości miały zdruzgotać ją bezpowrotnie. Otworzyła usta, by coś powiedzieć, ale nie znalazła na to żadnych słów. Drugi z braci zniknął. Wciąż musiał być na nią zły. Nie wiedziała, jak mu się powodzi. Czy u niego wszystko dobrze. Mama była we Francji, razem z babcią, jego tatą. Pozostał jej tu tylko tata. Ale tata by zrozumiał, wiedziała to. Podobnie jak Just i reszta najbliższych przyjaciół. Milczała chwilę. — Ale to chyba niemożliwe — szepnęła cicho, spoglądając na niego. Wiedziała, że on też zdawał sobie z tego sprawę. Rozpierzchli się. Czy mógł ich zgromadzić? Czy potrafił ich wszystkich tu ściągnąć? — Czy to egoistyczne? — spytała cicho, chociaż znała odpowiedź. Tak powiedziałaby mama. Niczego bardziej w życiu nie pragnęła, żeby być w tym dniu obecna przy niej. Tak długo na to czekała. To było jej matczyne marzenie, od którego odebrania stała tylko krok. A jednocześnie mama doskonale zdawała sobie sprawę, że bycie tu i teraz było niebezpieczne, gromadzenie ich wszystkich razem tym bardziej. A przecież matka nie pragnęła niczego bardziej od szczęścia swoich dzieci. — Moglibyśmy wrócić po Amelię, jeśli... myślisz, że to dobry pomysł. — Była jego dzieckiem, wszyscy inni mogli poczekać. Ale to on wiedział najlepiej czy ją do tego przygotować i ile czasu potrzebowała na taką zmianę. Jej twarz rozpogodziła się nagle, zaśmiała się, słysząc o obrączce. — Może obrączki zostawisz mnie? Czuję, że mogłoby mi pójść z tym trochę lepiej. Nie myśl, że w ciebie nie wierzę, po prostu wydaje mi się, że... tak będzie prościej — dodała ciszej, uśmiechając się szeroko. Na moment się zamyśliła, uniosła dłoń z pierścionkiem i zerknęła na niego po chwili. — Właściwie to chyba już ją złożyłeś — szepnęła całkiem poważnie. — Chyba, że to była tylko próba? — spytała, zerkając na niego niepewnie. — Kim jest pan Byrne? — Zmarszczyła brwi niepewnie, ale też zaciekawiona.
Zatrzymała się, zagradzając mu tym samym drogę. Uniosła na niego spojrzenie. Poważne, ale łagodne. Ciepłe.
— Chcę. Niczego bardziej nie pragnę niż zostać twoją żoną, Billy.— Wiedział to przecież, a ona wiedziała po dzisiejszym wieczorze, że gotów był jej dać wszystko, czego tylko by sobie zażyczyła. I wiedziała, że jeśli poprosi go o czas, to go dostanie i odnajdzie wszystkich, których potrzebowali. Ale to nie było właściwe. Kiedy przyjdzie odpowiednia chwila, kiedy nadejdzie chwila spokoju. Moment, w którym wszyscy będą mogli usiąść przy jednym stole, wolni od obowiązków, ciągłego ratowania życia ludzi, którzy potrzebowali ich znacznie bardziej — zrobią to. Uczczą to odpowiednio z bliskimi. Skromnie, bo tylko tak mogli to zrobić. Ale wtedy razem. Szczęśliwi.
Cofając się uśmiechnęła się, a kąciki ust drgnęły jej kiedy ruszył za nią, niemalże instynktownie, na ślepo. Nie spieszyła się, nie uciekała, ale widziała, że są już blisko. Kilka kroków. Zerknęła przez ramię, by upewnić się, że ze swoim szczęściem nie wpadnie na przygotowany przez niego piknik, a on wykorzystał okazję do ataku. Nie wyrwała mu się, zaśmiała. Może nawet nieświadomie sama wpadła mu w ramiona, otaczając go dłońmi.
— Jesteś pewien? — spytała, unosząc brew i zbliżyła się, by musnąć wargami kącik jego ust. — W porządku — szepnęła, składając drobny pocałunek na jego policzku. — Jedz — proponowała, a po tym wargi dotknęły jego żuchwy. — Na pewno wszystko jest pyszne — dodała, mrucząc prosto do ucha, smyrając nosem jego płatek. Jedna z dłoni lekko przesunęła się z ramion na kark, druga wplotła w gęste włosy. — Smacznego — dodała jeszcze krótko, z rozbawieniem, całując go w szyję, tuż pod uchem.
Dziś w innych oczach widziała to spojrzenie, wiedząc, że jej własne od dawna takie było. I czuła się kobieca. Kochana. Wartościowa. Piękna. Czuła się potrzebna jak nigdy dotąd. Spełniona i usatysfakcjonowana, jakby wszystkie jej życiowe ścieżki zbiegły się w jedną i dotarły wreszcie do celu. I choć wiedziała, że to był dopiero początek pewnej drogi, znalazła się w miejscu, z którego już nic nie mogło jej zepchnąć. Ufała mu jak nikomu innemu. Jego słowom, spojrzeniom, gestom. Tym niewypowiedzianym obietnicom, które wisiały gdzieś pomiędzy, bo nie potrzebowały werbalizowania by zaistnieć w ich życiu. Zmotywowana i pozbawiona wątpliwości czuła się silniejsza niż przez ostatnie lata niepowodzeń i ciągłej walki o wszystko. Wciąż było o co walczyć, ale nie bała się tego, co będzie jutro. Wierzyła, że dadzą sobie radę i o cokolwiek zagrają razem — wygrają. Jego słowa utwierdziły ją w tym i była mu wdzięczna za nie. I za to wszystko, co robił. Pomyślała też, że zamiast zastanawiać się jak mu się za to odwdzięczyć, po prostu to zrobi. Uczyni go najszczęśliwszym mężczyzną na świecie.
Spojrzała a niego zaskoczona, bardziej tą pewnością i podszytą drugim dnem zadziornością w stwierdzeniu niż nim samym. Dopiero po chwili, kiedy jej policzki pokryły się szkarłatem, a usta rozciągnęły mimo usilnych prób zatrzymania tego, zrozumiała, co miał na myśli tak naprawdę. Ale ta gra toczyła się już wcześniej i sprawiała, że ciepło nie opuszczało jej ciała — tylko na moment jej uwaga skierowała się gdzieś indziej, w stronę pierścionka, do którego dłoń nie potrafiła się przyzwyczaić. Zerkała na niego raz po raz, sprawdzając, czy ciągle tam był, kiedy zmierzali w stronę przygotowanego pikniku.
— Po twojej minie na plaży myślałam, że do twarzy bardziej mi w tej halce, ale jeśli wolisz, żebym nosiła twój grube swetry to myślę, że mogłabym to dla ciebie zrobić — odpowiedziała mu pobłażliwie, próbując za wszelką cenę zachować powagę. — Chociaż w lato może mi być w nim trochę za ciepło, no ale skoro mam chodzić bez spódnicy to przynajmniej będzie dobra wentylacja — westchnęła poważne, odruchowo szukając jego dłoni. Tej, która ją obejmowała. Wcisnęła się w jego bok jeszcze na chwilę, aż spytał. A o pytanie na moment rozciągnęło w czasie ten wieczór. Uśmiech zniknął jej z twarzy, choć powoli. Kiedyś miała to zaplanowane. Wydawało jej się, że doskonale wiedziała, jak będzie wyglądał ten dzień, potrafiła go w głowie zaplanować od pierwszych minut do ostatnich. Ale tamte marzenia były już tylko snem i wydawały jej się należeć do kogoś innego. Jakby miała je w innym życiu.
— Chciałam — przyznała zgodnie z prawdą, choć jej myśli zatrzymały się na najbliższych. Zawsze wierzyła, że jej bracia będą stać najbliżej. Jego bracia. Gdzie dzisiaj byli? Wciąż nie mogła znaleźć Bena. Odwiedziła rezerwat smoków, pytając o niego, ale jakby rozpłynął się w powietrzu. Nikt nie wiedział, gdzie był, co się z nim stało. To nie było do niego podobne. Zniknąć bez słowa, przestać odpowiadać na listy. W sercu czuła, że stało się coś złego, ale nie umiała przyznać tego głośno, jakby słowa, które padną w tej rzeczywistości miały zdruzgotać ją bezpowrotnie. Otworzyła usta, by coś powiedzieć, ale nie znalazła na to żadnych słów. Drugi z braci zniknął. Wciąż musiał być na nią zły. Nie wiedziała, jak mu się powodzi. Czy u niego wszystko dobrze. Mama była we Francji, razem z babcią, jego tatą. Pozostał jej tu tylko tata. Ale tata by zrozumiał, wiedziała to. Podobnie jak Just i reszta najbliższych przyjaciół. Milczała chwilę. — Ale to chyba niemożliwe — szepnęła cicho, spoglądając na niego. Wiedziała, że on też zdawał sobie z tego sprawę. Rozpierzchli się. Czy mógł ich zgromadzić? Czy potrafił ich wszystkich tu ściągnąć? — Czy to egoistyczne? — spytała cicho, chociaż znała odpowiedź. Tak powiedziałaby mama. Niczego bardziej w życiu nie pragnęła, żeby być w tym dniu obecna przy niej. Tak długo na to czekała. To było jej matczyne marzenie, od którego odebrania stała tylko krok. A jednocześnie mama doskonale zdawała sobie sprawę, że bycie tu i teraz było niebezpieczne, gromadzenie ich wszystkich razem tym bardziej. A przecież matka nie pragnęła niczego bardziej od szczęścia swoich dzieci. — Moglibyśmy wrócić po Amelię, jeśli... myślisz, że to dobry pomysł. — Była jego dzieckiem, wszyscy inni mogli poczekać. Ale to on wiedział najlepiej czy ją do tego przygotować i ile czasu potrzebowała na taką zmianę. Jej twarz rozpogodziła się nagle, zaśmiała się, słysząc o obrączce. — Może obrączki zostawisz mnie? Czuję, że mogłoby mi pójść z tym trochę lepiej. Nie myśl, że w ciebie nie wierzę, po prostu wydaje mi się, że... tak będzie prościej — dodała ciszej, uśmiechając się szeroko. Na moment się zamyśliła, uniosła dłoń z pierścionkiem i zerknęła na niego po chwili. — Właściwie to chyba już ją złożyłeś — szepnęła całkiem poważnie. — Chyba, że to była tylko próba? — spytała, zerkając na niego niepewnie. — Kim jest pan Byrne? — Zmarszczyła brwi niepewnie, ale też zaciekawiona.
Zatrzymała się, zagradzając mu tym samym drogę. Uniosła na niego spojrzenie. Poważne, ale łagodne. Ciepłe.
— Chcę. Niczego bardziej nie pragnę niż zostać twoją żoną, Billy.— Wiedział to przecież, a ona wiedziała po dzisiejszym wieczorze, że gotów był jej dać wszystko, czego tylko by sobie zażyczyła. I wiedziała, że jeśli poprosi go o czas, to go dostanie i odnajdzie wszystkich, których potrzebowali. Ale to nie było właściwe. Kiedy przyjdzie odpowiednia chwila, kiedy nadejdzie chwila spokoju. Moment, w którym wszyscy będą mogli usiąść przy jednym stole, wolni od obowiązków, ciągłego ratowania życia ludzi, którzy potrzebowali ich znacznie bardziej — zrobią to. Uczczą to odpowiednio z bliskimi. Skromnie, bo tylko tak mogli to zrobić. Ale wtedy razem. Szczęśliwi.
Cofając się uśmiechnęła się, a kąciki ust drgnęły jej kiedy ruszył za nią, niemalże instynktownie, na ślepo. Nie spieszyła się, nie uciekała, ale widziała, że są już blisko. Kilka kroków. Zerknęła przez ramię, by upewnić się, że ze swoim szczęściem nie wpadnie na przygotowany przez niego piknik, a on wykorzystał okazję do ataku. Nie wyrwała mu się, zaśmiała. Może nawet nieświadomie sama wpadła mu w ramiona, otaczając go dłońmi.
— Jesteś pewien? — spytała, unosząc brew i zbliżyła się, by musnąć wargami kącik jego ust. — W porządku — szepnęła, składając drobny pocałunek na jego policzku. — Jedz — proponowała, a po tym wargi dotknęły jego żuchwy. — Na pewno wszystko jest pyszne — dodała, mrucząc prosto do ucha, smyrając nosem jego płatek. Jedna z dłoni lekko przesunęła się z ramion na kark, druga wplotła w gęste włosy. — Smacznego — dodała jeszcze krótko, z rozbawieniem, całując go w szyję, tuż pod uchem.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Nie musiała odwdzięczać mu się za nic. Nie była mu nic winna, nawet gdyby chciał – nie potrafiłby chyba wskazać pojedynczego momentu w trakcie całej ich znajomości, w którym nie byłoby jej obok, kiedy jej potrzebował. Hannah była jego stałą; mimo że nie zawsze to doceniał, a czasami wręcz odrzucał, spoglądając zbyt daleko, by dostrzec to, co miał pod samym nosem, to właśnie ona niezmiennie trwała w jego życiu, podczas gdy inni znikali i wracali. Razem z nim cieszyła się z drobnych sukcesów, wyciągała do niego rękę, kiedy osobiste tragedie rzucały go na kolana, a gdy gubił się zupełnie, czekała aż odnajdzie powrotną drogę do domu – nigdy nie prosząc o nic w zamian. Zdawał sobie sprawę, że na nią nie zasługiwał (przytłaczająca realizacja uderzała w niego szczególnie mocno podczas tych gorszych dni, gdy smakująca popiołem gorycz porażki po raz kolejny wypełniała mu usta, albo kiedy budził się z przerażająco realistycznego koszmaru, pod powiekami wciąż mając blednącą wraz ze świtem wizję bliskich ginących z jego winy, pod utkanym z dymu mrocznym znakiem wiszącym nad domem w Irlandii) – wiedział też, że prawdopodobnie do końca życia nie zdoła zrobić dla niej tyle, ile ona robiła dla niego, ale już jakiś czas temu obiecał sobie spróbować – skrupulatnie zapisując w pamięci wszystkie te wspomnienia, w których zdarzało jej się mówić o swoich pragnieniach; przysięgając, samemu przed sobą, że spełni każde jedno.
Nieistotne – jak błahe. – Masz rację – odparł po chwili bezcelowej walki z cisnącym się na usta uśmiechem. Po wymuszonej powadze nie został nawet ślad, widok szkarłatnego rumieńca wylewającego się na policzki Hannah nie pozwolił mu na zachowanie obojętności – podobnie jak przywołanie z pamięci chwili spędzonej na plaży, cienkiego materiału przylepionego do wilgotnej skóry, kropel spływających po ramionach i obojczykach. – Zap-p-pomnij o swetrze – dodał, nie do końca pewien, czy fakt, że przyłapała go na przyglądaniu jej się powinien budzić u niego zakłopotanie. Chociaż przyjaźnili się od lat, to ta strona ich relacji nadal miała w sobie coś nowego, ekscytującego; podszytego niepewnością związaną z przecieraniem nowych szlaków, a jednocześnie – nigdy wcześniej nie towarzyszyło mu tak niezbite przekonanie, że zmierzał we właściwym kierunku. Pozornie wydawało się to irracjonalne, w końcu: to nie był pierwszy raz, kiedy miał nadzieję ułożyć sobie z kimś życie. Gdy oświadczał się Camilli, cały świat stał przed nim otworem; po latach, planując ślub z Marcellą, miał wrażenie, że spełniają się wszystkie jego marzenia. A mimo to – tamte związki nie przetrwały próby czasu, uginając się pod ciężarem codzienności; dlaczego więc teraz, tkwiąc z Hannah w oku szalejącej burzy, na cichej wyspie pośród wojennej zawieruchy, nie potrafił oprzeć się przekonaniu, że nigdy wcześniej nie czuł się silniejszy?
Dlaczego właśnie dzisiaj, kiedy snucie planów wydawało się kuszeniem losu, chciał zacząć budować coś nowego?
Nie przerywał trwającego parę sekund milczenia, przez chwilę prawie namacalnie odczuwając fantomową obecność ludzi, którzy w żaden sposób nie mogli znaleźć się obok. Chociaż z całego serca chciałby móc zaprzeczyć słowom Hannah, pokręcić stanowczo głową w reakcji na ciche to niemożliwe, to przecież miała rację. Nie mógłby jej okłamać, zresztą – chyba i tak była w stanie bez trudu odczytać nieme przytaknięcie z jego spojrzenia, kiedy próbując dodać jej otuchy, zacisnął mocniej palce na jej dłoni. Skinął łagodnie, to było niemożliwe: chociaż z Aidanem i Volansem wciąż trzymali się blisko, to sprowadzenie do ogarniętego wojną i nękanego tajemniczymi cieniami kraju ojca byłoby skazaniem go na śmierć. Ted nie dawał znaku życia, Lydia odsunęła się od nich, starając się poukładać sobie rzeczywistość na nowo – i z dala od zaostrzającego się konfliktu zmierzyć ze swoimi demonami. Wiedział, że Hannah również nie miała kontaktu z braćmi, i że martwiła się o nich, nawet jeśli nie zawsze o tym mówiła. Może mogli poczekać – aż znów będzie bezpiecznie, aż wszyscy będą mogli zebrać się w jednym miejscu bez strachu – ale (egoistycznie?) nie chciał już dłużej odkładać życia na później. Nawet, a może zwłaszcza teraz – kiedy szczęście było tak kruche. – Nie. Nie wiem – odpowiedział, z wyraźnym zawahaniem. Nie był pewien – czy egoizmem było wykluczenie bliskich z tak ważnego dla nich momentu – czy wyciągnięcie z ukrycia, narażenie na niebezpieczeństwo? Zrobiłby to dla niej, gdyby chciała. – Amelia… chyba już śpi. – Stracił rachubę czasu, nie wiedział, która była godzina, ale niebo zdążyło powlec się granatem upstrzonym pierwszymi, jasnymi gwiazdami. – Ale – ja rozmawiałem już z nią t-t-trochę. Pomagała mi przygotować dla ciebie niespodziankę – przyznał, to prawdopodobnie wtedy powstał rysunek morskiego potwora, zdobiący bok łódki. – Up-p-pierała się, że powinienem założyć krawat – dodał, uśmiechając się z mieszaniną rozbawienia i rozczulenia. Tata powiedział mu kiedyś, że jeśli wydaje mu się, że Amelia dużo rozumie, to w rzeczywistości pojmuje dwa razy więcej – i chyba naprawdę tak było. Jego córka była doskonałą obserwatorką, regularnie zaskakując go trafnymi spostrzeżeniami, pozornie pojawiającymi się znikąd – nieistotne, jak bardzo ostrożnie dobierałby w jej obecności słowa. A jednocześnie – miał świadomość, że wciąż była dzieckiem – i to dzieckiem, które w ciągu ostatniego roku doświadczyło zdecydowanie więcej niż powinno. Odkąd anomalie zabrały Camillę, jej życie było kalejdoskopem zmian; zanim odnaleźli spokojną przystań w Irlandii, tułali się pomiędzy Londynem, Francją, Doliną Godryka i Oazą. – Pytała, czy się do nas wp-p-prowadzisz. I zadeklarowała, że może odstąpić ci połowę swojego pokoju – powiedział jeszcze. Zaśmiał się cicho, zaraz potem marszcząc brwi w udawanej urazie na wspomnienie o obrączkach, mimo że doskonale zdawał sobie sprawę, że Hannah miała szansę poradzić sobie z tym lepiej niż on.
Podchwycił jej spojrzenie, podążając za nim i również spoglądając na połyskujący na jej palcu pierścionek z oczkiem w kolorze niezapominajek. – No d-d-dobrze, niech ci będzie – przytaknął. Serce zabiło mu mocniej; uniósł wzrok, zatrzymując go na jej twarzy. – Nie. Nie była – zaprzeczył, chociaż przecież tak naprawdę zawsze wyobrażał sobie to inaczej – pewien, że kiedy przyjdzie mu złożyć ślubną przysięgę, zrobi to bez najmniejszego zająknięcia. Wygrzebał nawet stary artykuł z domowymi sposobami na jąkanie, ale nie zdążył przetestować wszystkich. – To czarodziej, od którego odkupiłem ziemię. Ma gosp-p-podarstwo niedaleko, poznałem go, kiedy pomagałem mu w remoncie. Hoduje owce, przed zimą zgodził się odstąpić mnóstwo wełny dla ludzi w Oazie – odpowiedział. Pan Byrne był też jego najbliższym sąsiadem, i w którymś momencie zaczął chyba traktować go jak rodzinę – czasami zostawiał Amelkę u niego i jego córki, lubiła bawić się ze zwierzętami.
– Dobrze – odpowiedział po prostu w reakcji na jej słowa, odwzajemniając uśmiech – czując się tak, jakby emocje miały rozerwać jego klatkę piersiową od środka. Otworzył usta, wargi zadrżały mu na moment. – Hannah Moore – powiedział, smakując każdą głoskę, jakby jeszcze nie dowierzając: że naprawdę zgodziła się zostać jego żoną. Nieważne, czy miała być nią dziś czy za kilka długich lat, mógł zaczekać – mimo że niecierpliwość popychała go do przodu, zmuszając do podążania za nią krok w krok. Nie zawahał się, wyciągając w jej stronę ramiona, zaplatając je za jej plecami, gdy na moment odwróciła się za siebie; jej śmiech był zaraźliwy, uniósł kąciki ust – ale zanim zdążyłby cokolwiek powiedzieć, muśnięcie ciepłych warg Hannah pozbawiło go wszystkich myśli. – Yhm – mruknął więc tylko, nie potrafiąc powstrzymać drżenia, gdy ciepły oddech zatrzymujący się tuż przy jego uchu zmusił go do odchylenia głowy do tyłu. Przymknął powieki, ani na moment nie wypuszczając jednak Hannah z objęć; zrobił krok do przodu, przesuwając ich oboje bliżej w stronę rozłożonego na trawie koca i stojącego obok stolika, tak, żeby móc sięgnąć dłonią do przykrytego materiałem koszyka. Upieczone tego ranka ciasto dyniowe wciąż pachniało, wypełniając powietrze słodkim zapachem, ominął je jednak, zamiast tego łapiąc cząstkę rozdrobnionej na ćwiartki pomarańczy. – Może chociaż sp-p-próbujesz? – zapytał, odsuwając się – chociaż umknięcie kolejnemu pocałunkowi złożonemu we wrażliwym załamaniu szyi wymagało wszystkich pokładów silniej woli. Szukając wzrokiem jej spojrzenia, uniósł rękę, chcąc wsunąć jej w usta kawałek słodkiego owocu.
Nieistotne – jak błahe. – Masz rację – odparł po chwili bezcelowej walki z cisnącym się na usta uśmiechem. Po wymuszonej powadze nie został nawet ślad, widok szkarłatnego rumieńca wylewającego się na policzki Hannah nie pozwolił mu na zachowanie obojętności – podobnie jak przywołanie z pamięci chwili spędzonej na plaży, cienkiego materiału przylepionego do wilgotnej skóry, kropel spływających po ramionach i obojczykach. – Zap-p-pomnij o swetrze – dodał, nie do końca pewien, czy fakt, że przyłapała go na przyglądaniu jej się powinien budzić u niego zakłopotanie. Chociaż przyjaźnili się od lat, to ta strona ich relacji nadal miała w sobie coś nowego, ekscytującego; podszytego niepewnością związaną z przecieraniem nowych szlaków, a jednocześnie – nigdy wcześniej nie towarzyszyło mu tak niezbite przekonanie, że zmierzał we właściwym kierunku. Pozornie wydawało się to irracjonalne, w końcu: to nie był pierwszy raz, kiedy miał nadzieję ułożyć sobie z kimś życie. Gdy oświadczał się Camilli, cały świat stał przed nim otworem; po latach, planując ślub z Marcellą, miał wrażenie, że spełniają się wszystkie jego marzenia. A mimo to – tamte związki nie przetrwały próby czasu, uginając się pod ciężarem codzienności; dlaczego więc teraz, tkwiąc z Hannah w oku szalejącej burzy, na cichej wyspie pośród wojennej zawieruchy, nie potrafił oprzeć się przekonaniu, że nigdy wcześniej nie czuł się silniejszy?
Dlaczego właśnie dzisiaj, kiedy snucie planów wydawało się kuszeniem losu, chciał zacząć budować coś nowego?
Nie przerywał trwającego parę sekund milczenia, przez chwilę prawie namacalnie odczuwając fantomową obecność ludzi, którzy w żaden sposób nie mogli znaleźć się obok. Chociaż z całego serca chciałby móc zaprzeczyć słowom Hannah, pokręcić stanowczo głową w reakcji na ciche to niemożliwe, to przecież miała rację. Nie mógłby jej okłamać, zresztą – chyba i tak była w stanie bez trudu odczytać nieme przytaknięcie z jego spojrzenia, kiedy próbując dodać jej otuchy, zacisnął mocniej palce na jej dłoni. Skinął łagodnie, to było niemożliwe: chociaż z Aidanem i Volansem wciąż trzymali się blisko, to sprowadzenie do ogarniętego wojną i nękanego tajemniczymi cieniami kraju ojca byłoby skazaniem go na śmierć. Ted nie dawał znaku życia, Lydia odsunęła się od nich, starając się poukładać sobie rzeczywistość na nowo – i z dala od zaostrzającego się konfliktu zmierzyć ze swoimi demonami. Wiedział, że Hannah również nie miała kontaktu z braćmi, i że martwiła się o nich, nawet jeśli nie zawsze o tym mówiła. Może mogli poczekać – aż znów będzie bezpiecznie, aż wszyscy będą mogli zebrać się w jednym miejscu bez strachu – ale (egoistycznie?) nie chciał już dłużej odkładać życia na później. Nawet, a może zwłaszcza teraz – kiedy szczęście było tak kruche. – Nie. Nie wiem – odpowiedział, z wyraźnym zawahaniem. Nie był pewien – czy egoizmem było wykluczenie bliskich z tak ważnego dla nich momentu – czy wyciągnięcie z ukrycia, narażenie na niebezpieczeństwo? Zrobiłby to dla niej, gdyby chciała. – Amelia… chyba już śpi. – Stracił rachubę czasu, nie wiedział, która była godzina, ale niebo zdążyło powlec się granatem upstrzonym pierwszymi, jasnymi gwiazdami. – Ale – ja rozmawiałem już z nią t-t-trochę. Pomagała mi przygotować dla ciebie niespodziankę – przyznał, to prawdopodobnie wtedy powstał rysunek morskiego potwora, zdobiący bok łódki. – Up-p-pierała się, że powinienem założyć krawat – dodał, uśmiechając się z mieszaniną rozbawienia i rozczulenia. Tata powiedział mu kiedyś, że jeśli wydaje mu się, że Amelia dużo rozumie, to w rzeczywistości pojmuje dwa razy więcej – i chyba naprawdę tak było. Jego córka była doskonałą obserwatorką, regularnie zaskakując go trafnymi spostrzeżeniami, pozornie pojawiającymi się znikąd – nieistotne, jak bardzo ostrożnie dobierałby w jej obecności słowa. A jednocześnie – miał świadomość, że wciąż była dzieckiem – i to dzieckiem, które w ciągu ostatniego roku doświadczyło zdecydowanie więcej niż powinno. Odkąd anomalie zabrały Camillę, jej życie było kalejdoskopem zmian; zanim odnaleźli spokojną przystań w Irlandii, tułali się pomiędzy Londynem, Francją, Doliną Godryka i Oazą. – Pytała, czy się do nas wp-p-prowadzisz. I zadeklarowała, że może odstąpić ci połowę swojego pokoju – powiedział jeszcze. Zaśmiał się cicho, zaraz potem marszcząc brwi w udawanej urazie na wspomnienie o obrączkach, mimo że doskonale zdawał sobie sprawę, że Hannah miała szansę poradzić sobie z tym lepiej niż on.
Podchwycił jej spojrzenie, podążając za nim i również spoglądając na połyskujący na jej palcu pierścionek z oczkiem w kolorze niezapominajek. – No d-d-dobrze, niech ci będzie – przytaknął. Serce zabiło mu mocniej; uniósł wzrok, zatrzymując go na jej twarzy. – Nie. Nie była – zaprzeczył, chociaż przecież tak naprawdę zawsze wyobrażał sobie to inaczej – pewien, że kiedy przyjdzie mu złożyć ślubną przysięgę, zrobi to bez najmniejszego zająknięcia. Wygrzebał nawet stary artykuł z domowymi sposobami na jąkanie, ale nie zdążył przetestować wszystkich. – To czarodziej, od którego odkupiłem ziemię. Ma gosp-p-podarstwo niedaleko, poznałem go, kiedy pomagałem mu w remoncie. Hoduje owce, przed zimą zgodził się odstąpić mnóstwo wełny dla ludzi w Oazie – odpowiedział. Pan Byrne był też jego najbliższym sąsiadem, i w którymś momencie zaczął chyba traktować go jak rodzinę – czasami zostawiał Amelkę u niego i jego córki, lubiła bawić się ze zwierzętami.
– Dobrze – odpowiedział po prostu w reakcji na jej słowa, odwzajemniając uśmiech – czując się tak, jakby emocje miały rozerwać jego klatkę piersiową od środka. Otworzył usta, wargi zadrżały mu na moment. – Hannah Moore – powiedział, smakując każdą głoskę, jakby jeszcze nie dowierzając: że naprawdę zgodziła się zostać jego żoną. Nieważne, czy miała być nią dziś czy za kilka długich lat, mógł zaczekać – mimo że niecierpliwość popychała go do przodu, zmuszając do podążania za nią krok w krok. Nie zawahał się, wyciągając w jej stronę ramiona, zaplatając je za jej plecami, gdy na moment odwróciła się za siebie; jej śmiech był zaraźliwy, uniósł kąciki ust – ale zanim zdążyłby cokolwiek powiedzieć, muśnięcie ciepłych warg Hannah pozbawiło go wszystkich myśli. – Yhm – mruknął więc tylko, nie potrafiąc powstrzymać drżenia, gdy ciepły oddech zatrzymujący się tuż przy jego uchu zmusił go do odchylenia głowy do tyłu. Przymknął powieki, ani na moment nie wypuszczając jednak Hannah z objęć; zrobił krok do przodu, przesuwając ich oboje bliżej w stronę rozłożonego na trawie koca i stojącego obok stolika, tak, żeby móc sięgnąć dłonią do przykrytego materiałem koszyka. Upieczone tego ranka ciasto dyniowe wciąż pachniało, wypełniając powietrze słodkim zapachem, ominął je jednak, zamiast tego łapiąc cząstkę rozdrobnionej na ćwiartki pomarańczy. – Może chociaż sp-p-próbujesz? – zapytał, odsuwając się – chociaż umknięcie kolejnemu pocałunkowi złożonemu we wrażliwym załamaniu szyi wymagało wszystkich pokładów silniej woli. Szukając wzrokiem jej spojrzenia, uniósł rękę, chcąc wsunąć jej w usta kawałek słodkiego owocu.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Czasem bała się, że nie będzie już żadnego później. Wiara w budowanie tego nowego życia była tym silniejsza iż bliższe były dramaty, które rozgrywały się wokół. Strach o bliskich, rodzinę, potem o dobytek, to co przetrwało wojną zawieruchę. Te wszystkie katastrofy i tragedie utwierdzały ją w przekonaniu, że bycie obok to za mało. Wbrew wszystkiemu, w co wierzyła Justine, trwanie przy kimś nie było byciem z kimś, życiem, którego pragnęła. Nie podzielała jej obaw. Strach o ludzi, których się kochało funkcjonował naturalnie, wynikał przecież z samej miłości. Niezależnie od stanu, przywiązania i wmawiania samemu sobie wielkości ryzyka, nie mógł zniknąć. To tylko oni katowali się sami przekonaniami, że osobno będą bezpieczniejsi. Złudnie wmawiali sobie, że poświęcając każdą, nawet tą najmniejszą i najbardziej osobistą cząstkę własnego życia mogli uczynić lepiej. Być może więcej — ale ten ułamek wieczności razem, nawet jeśli odbierał godzinę, którą można było poświęcić na pomoc innym, dodawał odwagi i wiary w chwilach, w których była najbardziej potrzebna. Udowadniał, że każdy miał o co walczyć, aż do ostatniego oddechu i ostatniej kropli krwi. I choćby miała żyć tak i trwać choćby przez chwilę — musiała. Chciała. Jeśli ich życie miało się skończyć za chwilę, jeśli mogła spojrzeć na świt przed dachowe okno tylko raz — będzie warto. Zwątpienie było nieodłączną częścią walki. Patrzyła na niego widząc wojownika. Człowieka, który upadał i podnosił się. Zdecydowała się być częścią tych procesów, wierząc, że kiedy już nie będzie miał więcej sił, wtedy poda mu rękę i pomoże się podnieść — po raz kolejny. Czy jeśli odłożą tę decyzję na później, coś się zmieni, czy tylko pozostanie w zawieszeniu? Idźmy dalej, zajmijmy się tym, co ważne, przy okazji spełniając nasze marzenia.
Sięgnęła dłonią do brzucha, który nie zdradzał zbyt wiele, ale zaokrąglał się powoli. Życie rozwijające się pod sercem dziś było najważniejsze. Chciała je chronić na wszystkie możliwe sposoby. A to był także jeden z nich. Spojrzała na niego powoli. Kiedy mówił o Amelii oczy błyszczały mu bezbrzeżną miłością. Nie zdawał sobie sprawy, że wokół oczu pojawiały się też drobne zmarszczki, nawet wtedy kiedy się nie uśmiechał, choć to działo się niezwykle rzadko w tym przypadku. Zupełnie jakby ciało instynktownie odpowiadało na ludzką duszę.
— Wyglądasz przystojnie w krawacie — przytaknęła, bez trudu przypominając sobie moment, w którym pojawił się w progu szkockiego domu z kwiatami, zabierając ją na wesele przyjaciół. Czuła się wtedy jak nastolatka, jakby szła na zimowy bal w szkole. Schodziła ze schodów z drżącym sercem, wyczekując widoku najbliższego sercu. Trzynaście lat za późno. A jednak nadeszło. Uśmiechnęła się lekko, mocniej zaciskając palce na jego dłoni, odpowiadając na jego bliźniaczy gest. — Ale najbardziej podobasz mi się jednak w podkoszulki, rozchełstanej koszuli, brudnych podartych spodniach, kiedy naprawiasz ciągle spadającą półkę w pracowni — mruknęła, wracając wspomnieniami do tamtego czasu. I do jego powrotu, który uświadomił jej co tak naprawdę czuła. — Powinnam ci się do czego przyznać — dodała po chwili, przygryzając dolną wargę. — Zdażyło mi się wisieć na niej — wspomniała z lekkim wstydem, ale też rozbawieniem. — Albo przysiadać na drzwiczkach szafki. I ten odpływ w mieszkaniu... Podarłam chustkę, żeby ją spuścić w zlewie.— Obróciła głowę ku niemu i wzruszyła ramionami niewinnie. Chciała go zobaczyć. Czasem tylko w potrzebie mogła go zobaczyć. A zjawiał się na każde zawołanie i każdą prośbę.
Uśmiechnęła się, choć już do siebie, kiedy wspomniał o pokoju Amelii. Była cudowną dziewczynką. I nigdy wcześniej nie sądziła, że będzie potrzebować jej aprobaty i akceptacji tak, jak dzisiaj. gdyby tylko miała wątpliwości, gdyby tylko pokręciła głową — nie zaryzykowałaby, nie myśląc nawet o tym, by stawiać Williama w sytuacji zmuszającej go do dokonania jakiegokolwiek wyboru. Nigdy tego od niego nie wymagała, nigdy nie oczekiwała.
— To dla mnie bardzo ważne — przyznała cicho, czując jak łzy napływają jej do oczu. — Amelia jest — zerknęła na niego. Nie wiedziała, czy ma do tego prawo. Do tego uczucia, do obdarzania jej nim. Do targanych wątpliwości — chciała się kierować tym, co dla niej najlepsze, nie być przeszkodą na drodze do jej dziecięcego szczęścia. — Z przyjemnością zamieszkam w jej pokoju — dodała ze wzruszeniem, palcami ścierając łzę, która nie zdążyła jeszcze spłynąć po policzku.
Uniosła wzrok, jakby w ciemności mogła dostrzec gdzieś horyzont; jakbyś podziewała się dostrzec w oddali dom sąsiada i stado owiec, choć to przecież było irracjonalne. Była noc, a oni byli na maleńkiej wysepce. Znajdując się już przy koszu z pysznościami, na środku urokliwej polany, zaśmiała się szczerze na dźwięk nieco obco brzmiącej kombinacji, a jednocześnie takiej, która brzmiała lepiej niż wszystkie inne. Wtulona w niego, powoli zaciągała się zapachem jego skóry. Wypełniał ją całą, każdą, najmniejszą komórkę w jej ciele. Nie chciała by jej uciekł. Uczyła się tego, ale podążała za instynktem, za uczuciami, pragnieniami. Kiedy się odsunął coś szarpnęło jej sercem. Niemalże poczuła w piersi trzepot skrzydeł ptaka zrywającego się do lotu. Spojrzała na niego jednak bez strachu — chwilowa niepewność opuszczała jej ciało. Uniosła brew, spoglądając na mandarynkę, a później znów na niego.
— Może masz rację _ przytaknęła, odsuwając włosy opadając na twarz i objęła ustami kawałek, którym ją częstował, nie spuszczając z niego wzroku. — Mhm — była słodsza niż myślała. Zmarszczyła brwi, gryząc ją i obracając się w stronę kosza. — Mhm! — powtórzyła zdecydowaniej, sięgając do środka. Choć planowała przez chwilę grać mu na nerach za tą kapryśność, poddała się temu niespodziewanie, odczuwając nagle silną potrzebę, a może realny głód. Wyciągnęła ciasto dyniowe, ułożyła je na kolanach, przysuwając sobie koszyk bliżej, by wygrzebać z niego łyżeczkę. Widelczyki do ciasta były jakąś fanaberią bogaczy. — Pyszne — powiedziała nabrawszy do ust spory kawałek. — Chcesz? — spytała, przypomniawszy sobie o swoim planie. Oblizała wargi, opuszkiem palca starła okruszki z kącika. Nim jednak ciasto trafił do jego ust, spadło z łyżeczki z powrotem na talerz. Jęknęła, ale nie z powodu upadku. Opuściła łyżeczkę, chwytając się pod bok. Znieruchomiała, a jej ciałem wstrząsnął zimny, nieprzyjemny dreszcz. I nagle obleciał ją strach. Okrutny, przerażający. Coś poczuła, coś sprawiło, że zaalarmowana skoncentrowała się tylko i wyłącznie na tym. Zadrżała, rozchyliła usta, ale nie była w stanie wydusić z siebie słowa. Co się właściwie stało? Nie słuchała, nie myślała, czekała. Aż poczuła to znów. Delikatne. Ale to dawne uczucie, poza tym, że było dziwne, nie wzbudziło w niej już ani strachu ani paniki. Wpatrywała się chwilę przed siebie, przesuwając dłoń z boku na brzuch, nisko, tuż przy prawym udzie.
— Billy — szepnęła, spoglądając na niego po chwili zawieszenia, w której nie docierało do niej zupełnie nic. Chwyciła jego dłoń, w której trzymał mandarynkę, odebrała mu ją odkładając na talerzyk, a talerzyk na ziemię. Rozprostowała jego palce i delikatnie przyłożyła do siebie, odejmując własną dłoń od ciała. — Czujesz? — spytała, patrząc na niego niecierpliwie. Przycisnęła rękę mocniej, unosząc wyżej brwi.
Sięgnęła dłonią do brzucha, który nie zdradzał zbyt wiele, ale zaokrąglał się powoli. Życie rozwijające się pod sercem dziś było najważniejsze. Chciała je chronić na wszystkie możliwe sposoby. A to był także jeden z nich. Spojrzała na niego powoli. Kiedy mówił o Amelii oczy błyszczały mu bezbrzeżną miłością. Nie zdawał sobie sprawy, że wokół oczu pojawiały się też drobne zmarszczki, nawet wtedy kiedy się nie uśmiechał, choć to działo się niezwykle rzadko w tym przypadku. Zupełnie jakby ciało instynktownie odpowiadało na ludzką duszę.
— Wyglądasz przystojnie w krawacie — przytaknęła, bez trudu przypominając sobie moment, w którym pojawił się w progu szkockiego domu z kwiatami, zabierając ją na wesele przyjaciół. Czuła się wtedy jak nastolatka, jakby szła na zimowy bal w szkole. Schodziła ze schodów z drżącym sercem, wyczekując widoku najbliższego sercu. Trzynaście lat za późno. A jednak nadeszło. Uśmiechnęła się lekko, mocniej zaciskając palce na jego dłoni, odpowiadając na jego bliźniaczy gest. — Ale najbardziej podobasz mi się jednak w podkoszulki, rozchełstanej koszuli, brudnych podartych spodniach, kiedy naprawiasz ciągle spadającą półkę w pracowni — mruknęła, wracając wspomnieniami do tamtego czasu. I do jego powrotu, który uświadomił jej co tak naprawdę czuła. — Powinnam ci się do czego przyznać — dodała po chwili, przygryzając dolną wargę. — Zdażyło mi się wisieć na niej — wspomniała z lekkim wstydem, ale też rozbawieniem. — Albo przysiadać na drzwiczkach szafki. I ten odpływ w mieszkaniu... Podarłam chustkę, żeby ją spuścić w zlewie.— Obróciła głowę ku niemu i wzruszyła ramionami niewinnie. Chciała go zobaczyć. Czasem tylko w potrzebie mogła go zobaczyć. A zjawiał się na każde zawołanie i każdą prośbę.
Uśmiechnęła się, choć już do siebie, kiedy wspomniał o pokoju Amelii. Była cudowną dziewczynką. I nigdy wcześniej nie sądziła, że będzie potrzebować jej aprobaty i akceptacji tak, jak dzisiaj. gdyby tylko miała wątpliwości, gdyby tylko pokręciła głową — nie zaryzykowałaby, nie myśląc nawet o tym, by stawiać Williama w sytuacji zmuszającej go do dokonania jakiegokolwiek wyboru. Nigdy tego od niego nie wymagała, nigdy nie oczekiwała.
— To dla mnie bardzo ważne — przyznała cicho, czując jak łzy napływają jej do oczu. — Amelia jest — zerknęła na niego. Nie wiedziała, czy ma do tego prawo. Do tego uczucia, do obdarzania jej nim. Do targanych wątpliwości — chciała się kierować tym, co dla niej najlepsze, nie być przeszkodą na drodze do jej dziecięcego szczęścia. — Z przyjemnością zamieszkam w jej pokoju — dodała ze wzruszeniem, palcami ścierając łzę, która nie zdążyła jeszcze spłynąć po policzku.
Uniosła wzrok, jakby w ciemności mogła dostrzec gdzieś horyzont; jakbyś podziewała się dostrzec w oddali dom sąsiada i stado owiec, choć to przecież było irracjonalne. Była noc, a oni byli na maleńkiej wysepce. Znajdując się już przy koszu z pysznościami, na środku urokliwej polany, zaśmiała się szczerze na dźwięk nieco obco brzmiącej kombinacji, a jednocześnie takiej, która brzmiała lepiej niż wszystkie inne. Wtulona w niego, powoli zaciągała się zapachem jego skóry. Wypełniał ją całą, każdą, najmniejszą komórkę w jej ciele. Nie chciała by jej uciekł. Uczyła się tego, ale podążała za instynktem, za uczuciami, pragnieniami. Kiedy się odsunął coś szarpnęło jej sercem. Niemalże poczuła w piersi trzepot skrzydeł ptaka zrywającego się do lotu. Spojrzała na niego jednak bez strachu — chwilowa niepewność opuszczała jej ciało. Uniosła brew, spoglądając na mandarynkę, a później znów na niego.
— Może masz rację _ przytaknęła, odsuwając włosy opadając na twarz i objęła ustami kawałek, którym ją częstował, nie spuszczając z niego wzroku. — Mhm — była słodsza niż myślała. Zmarszczyła brwi, gryząc ją i obracając się w stronę kosza. — Mhm! — powtórzyła zdecydowaniej, sięgając do środka. Choć planowała przez chwilę grać mu na nerach za tą kapryśność, poddała się temu niespodziewanie, odczuwając nagle silną potrzebę, a może realny głód. Wyciągnęła ciasto dyniowe, ułożyła je na kolanach, przysuwając sobie koszyk bliżej, by wygrzebać z niego łyżeczkę. Widelczyki do ciasta były jakąś fanaberią bogaczy. — Pyszne — powiedziała nabrawszy do ust spory kawałek. — Chcesz? — spytała, przypomniawszy sobie o swoim planie. Oblizała wargi, opuszkiem palca starła okruszki z kącika. Nim jednak ciasto trafił do jego ust, spadło z łyżeczki z powrotem na talerz. Jęknęła, ale nie z powodu upadku. Opuściła łyżeczkę, chwytając się pod bok. Znieruchomiała, a jej ciałem wstrząsnął zimny, nieprzyjemny dreszcz. I nagle obleciał ją strach. Okrutny, przerażający. Coś poczuła, coś sprawiło, że zaalarmowana skoncentrowała się tylko i wyłącznie na tym. Zadrżała, rozchyliła usta, ale nie była w stanie wydusić z siebie słowa. Co się właściwie stało? Nie słuchała, nie myślała, czekała. Aż poczuła to znów. Delikatne. Ale to dawne uczucie, poza tym, że było dziwne, nie wzbudziło w niej już ani strachu ani paniki. Wpatrywała się chwilę przed siebie, przesuwając dłoń z boku na brzuch, nisko, tuż przy prawym udzie.
— Billy — szepnęła, spoglądając na niego po chwili zawieszenia, w której nie docierało do niej zupełnie nic. Chwyciła jego dłoń, w której trzymał mandarynkę, odebrała mu ją odkładając na talerzyk, a talerzyk na ziemię. Rozprostowała jego palce i delikatnie przyłożyła do siebie, odejmując własną dłoń od ciała. — Czujesz? — spytała, patrząc na niego niecierpliwie. Przycisnęła rękę mocniej, unosząc wyżej brwi.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
– Czyli jednak p-p-powinienem był jej posłuchać – stwierdził, raz jeszcze sięgając pamięcią do wcześniejszej rozmowy z córką; przygotowany na tę okazję krawat został w jego pokoju, zapewne wciąż przewieszony przez oparcie krzesła, i być może ostatecznie nawet by go założył – gdyby nie narastająca obawa, że się spóźni; irracjonalna, ale podsycana dodatkowo nerwowym drżeniem palców, przez które gładki materiał uparcie się prześlizgiwał, za nic nie pozwalając się zawiązać. Niepotrzebna – widział to teraz, zatrzymując spojrzenie na roziskrzonych oczach Hannah i dostrzegając w nich odbicie tego, co sam czuł: oddania, miłości, ciepła. Rozbawienia. I wstydu? Uniósł wyżej brew w niewypowiedzianym pytaniu; do czego chciała się przyznać?
Wstrzymał na sekundę oddech, jednak słysząc spóźnione o kilka lat wyznanie, roześmiał się – częściowo z wesołości, częściowo z sentymentu; cichej, pogodnej nostalgii, która zawsze towarzyszyła tamtym wspomnieniom. W jego pamięci miały barwę jasnego drewna i bursztynowych promieni przeciskających się przez szyby; zapach świeżo zaparzonej herbaty z miodem, pasty Fleetwooda i trzaskającego na kominku ognia. Uwielbiał te popołudnia, żarty rzucane nad zwisającą smętnie szafką, kojący ciężar narzędzi w dłoniach, znajomy głos Hannah; przekomarzania o to, który model miotły najlepiej radził sobie z lotem pod wiatr, i o to, która drużyna wygra ligowe rozgrywki. – A ja się zastanawiałem, czy p-p-przypadkiem w którejś z tych szafek nie zadomowił się wyjątkowo niszczycielski ghul – zażartował, chociaż tajemnica skrzypiących zawiasów i przekrzywiających się półek rzeczywiście była czymś, na czym w przeszłości od czasu do czasu zdarzało mu się rozmyślać. Na ogół uznawał jednak, że albo miejsce było wyjątkowo pechowe – albo (czego nie przyznałby na głos ani wtedy ani teraz) Hannah była nieco niezdarna. – Przez chwilę chciałem p-p-powiedzieć, że to się dobrze składa, bo dom potrzebuje kobiecego spojrzenia. – Chociaż większość pomieszczeń była dokończona, w środku pozostawało wiele do zrobienia; kiedy pracował nad budową, zależało mu przede wszystkim na jak najszybszym zorganizowaniu bezpiecznego miejsca dla siebie i córki – ale gdy już tam zamieszkali, nie mógł zabrać się do wykończenia reszty. – Ale teraz nie jestem p-p-pewien – zażartował. Tak naprawdę: nie mógł się doczekać, już od jakiegoś czasu zastanawiając się, czy nie mogliby przerobić pokoju gościnnego – albo wyburzyć ścianę oddzielającą go od sypialni; w środku zmieściłaby się kołyska i większe łóżko, i… Westchnął, poważniejąc na moment. – B-b-byłem aż tak ślepy? – zapytał, właściwie nie kierując tych słów do nikogo konkretnego; nie potrzebował odpowiedzi, znał ją doskonale. Odszukał wzrokiem parę czekoladowych tęczówek, ale nagle – niespodziewanie – zbłąkana myśl uderzyła go w tył głowy; kącik ust drgnął w górę, nie mógł się powstrzymać. – Poczekaj. Musisz mi p-po-powiedzieć – odezwał się; w świetle tej nowej rewelacji wszystko nabrało sensu – choć nie do końca – co tak naprawdę stało się z tym stojakiem na miotły? – zapytał, pozwalając sobie jeszcze na moment cofnąć się do przeszłości. Chciał powiedzieć coś jeszcze; że przecież nie musiała uciekać się do podstępów, że i tak by ją odwiedzał – ale być może w tej kwestii Hannah znała go lepiej, niż on sam znał siebie. Czy wiedziała – już wtedy – że nic nie przyciągało go tak skutecznie, jak poczucie bycia potrzebnym, przydatnym?
Nie był pewien, czy coś się w tej materii zmieniło. – Wiem – odpowiedział cicho, poważniej, robiąc pół kroku w jej kierunku, żeby sięgnąć dłonią policzka. Nigdy od niej tego nie oczekiwał – że otoczy jego córkę troską, opieką; zależało mu na akceptacji, o nic więcej nie śmiałby jej prosić, ale serce rosło mu za każdym razem, kiedy widział je razem. Wiedział, że Hannah na niej zależało, słyszał to w tych wszystkich pytaniach o to, czy ubrała się ciepło, i czy zjadła porządne śniadanie; i nie miał wątpliwości, że podobnie ciepłe uczucia żywiła wobec Hannah Amelia – już wtedy, kiedy przyczepiała pierwsze dziecięce malunki do drzwi spiżarni w ich maleńkiej chatce w Oazie. Nie zapomniała przy tym o matce, zdawał sobie sprawę, że nadal za nią tęskniła; czasami zaskakiwała go pytaniami o nią, o przeszłość; innym razem smutniała nagle, kiedy córka sąsiadów zaczynała chwalić się uszytą przez mamę sukienką, ale jednocześnie: nie zamykała się przed nikim. – Dla mnie też. Nawet nie wiesz jak – jak b-b-bardzo jestem ci wdzięczny. Za to, jak ją traktujesz – przyznał. Nie zdążył zetrzeć samotnej, spływającej po jej policzku łzy, być może za bardzo rozproszony niewidzialną siłą ściskającą go za gardło. Przełknął ślinę. Chciał powiedzieć coś zabawnego, komentarz na temat dzielenia pokoju zatańczył mu na końcu języka, ale ostatecznie go przemilczał – jeszcze przez chwilę nie do końca ufając własnemu głosowi.
Węzeł splątujący struny głosowe zniknął tak szybko, jak szybko się pojawił, rozsupłany kolejnymi lekkimi jak piórko muśnięciami warg, skutecznie sprowadzającymi go z powrotem do tej jednej, niezwykłej chwili. Nie chciał wcale od nich, od niej uciekać, odchylając się tylko na moment – a później pochylając się, żeby ją pocałować, ledwie kawałek pomarańczy zniknął między jej ustami.
Podążył za Hannah spojrzeniem, kiedy odwróciła się w stronę koszyka – obserwując, jak wyciąga z niego ciasto, a później łyżeczkę, a chwilę później zupełnie zapominając o rzuconym pytaniu. Czy chciał? O co go pytała? Język przesuwający się po wargach go rozproszył, nachylił się w jej stronę, samemu nie wiedząc – czy po to, żeby skosztować ciasta, czy po coś zupełnie innego, ale brzęk upadającego na talerzyk metalu i nagły ruch Hannah otrzeźwił go natychmiast. Wyprostował się lekko, przyglądając się, jak łapie się za bok – jak gdyby złapała ją kolka, ale przecież siedziała w miejscu; ukłucie niepokoju, jeszcze nieukierunkowanego, sparaliżowało mięśnie a później rozlało się po ciele, odzywając się głośniejszym łomotaniem serca. – Hannah? – odezwał się do niej, sylaby ociekały niepokojem. Wyciągnął dłoń, żeby dotknąć delikatnie jej ramienia, nagle bojąc się zrobić cokolwiek, uświadamiając sobie – z lodowatym przerażeniem – że jeśli działo się coś naprawdę złego, nie byłby w stanie zrobić nic. – H-ha-hannah? Co się dzieje? – zapytał jeszcze raz, bezradnie, ale Hannah na niego nie patrzyła – wzrok utkwiła gdzieś ponad nim, przez nieskończenie długie sekundy prawie się nie poruszając.
Słysząc własne imię zareagował natychmiast, przybliżając się nieco, gotowy właściwie na wszystko – ledwie zauważając wyjętą spomiędzy palców mandarynkę; nie protestował, bez słowa sprzeciwu pozwalając jej przycisnąć własną dłoń do zaokrąglonego nieznacznie brzucha, nie mając bladego pojęcia, co właściwie powinien czuć. Posłał jej bezradne spojrzenie, nieme pytanie zatańczyło na wargach, ale zanim zdążyłby ułożyć głoski w zdania, coś poruszyło się tuż pod jego ręką – tak lekko i delikatnie, że w pierwszej chwili pomyślał, że sobie to wyobraził. Ale nie – to nie myśli i lęki płatały mu figle. – Czy to..? – wydusił po paru sekundach przeciągającego się milczenia, znów mając wrażenie, że w gardle rośnie mu wielka gula. Wypuścił bezgłośnie powietrze, czując, jak stopniowo ogarnia go wzruszenie – jeszcze niepozbawione troski, obaw. – Czy… to normalne? Czy coś cię… boli? – zapytał, nie wiedząc, czy nie robi z siebie przypadkiem idioty – orientując się, gdzieś po drodze, że w ogóle nic nie wiedział. Zamrugał szybko powiekami, coś pod nimi dziwnie go zapiekło – a później znów poczuł, jak pod jego dłonią coś się przesuwa – a może to przesunął się cały świat.
Podniósł wolną rękę do twarzy, ścierając z kącika oczu łzę, zanim zdążyłaby wypłynąć na policzek. – Myślisz… Myślisz, że n-n-nas słyszy? – odezwał się po chwili, szeptem; chyba pierwszy raz tak naprawdę dopuszczając do siebie myśl, że w istocie było ich troje.
I nagle, tak po prostu, wszystko inne przestało mieć znaczenie.
Wstrzymał na sekundę oddech, jednak słysząc spóźnione o kilka lat wyznanie, roześmiał się – częściowo z wesołości, częściowo z sentymentu; cichej, pogodnej nostalgii, która zawsze towarzyszyła tamtym wspomnieniom. W jego pamięci miały barwę jasnego drewna i bursztynowych promieni przeciskających się przez szyby; zapach świeżo zaparzonej herbaty z miodem, pasty Fleetwooda i trzaskającego na kominku ognia. Uwielbiał te popołudnia, żarty rzucane nad zwisającą smętnie szafką, kojący ciężar narzędzi w dłoniach, znajomy głos Hannah; przekomarzania o to, który model miotły najlepiej radził sobie z lotem pod wiatr, i o to, która drużyna wygra ligowe rozgrywki. – A ja się zastanawiałem, czy p-p-przypadkiem w którejś z tych szafek nie zadomowił się wyjątkowo niszczycielski ghul – zażartował, chociaż tajemnica skrzypiących zawiasów i przekrzywiających się półek rzeczywiście była czymś, na czym w przeszłości od czasu do czasu zdarzało mu się rozmyślać. Na ogół uznawał jednak, że albo miejsce było wyjątkowo pechowe – albo (czego nie przyznałby na głos ani wtedy ani teraz) Hannah była nieco niezdarna. – Przez chwilę chciałem p-p-powiedzieć, że to się dobrze składa, bo dom potrzebuje kobiecego spojrzenia. – Chociaż większość pomieszczeń była dokończona, w środku pozostawało wiele do zrobienia; kiedy pracował nad budową, zależało mu przede wszystkim na jak najszybszym zorganizowaniu bezpiecznego miejsca dla siebie i córki – ale gdy już tam zamieszkali, nie mógł zabrać się do wykończenia reszty. – Ale teraz nie jestem p-p-pewien – zażartował. Tak naprawdę: nie mógł się doczekać, już od jakiegoś czasu zastanawiając się, czy nie mogliby przerobić pokoju gościnnego – albo wyburzyć ścianę oddzielającą go od sypialni; w środku zmieściłaby się kołyska i większe łóżko, i… Westchnął, poważniejąc na moment. – B-b-byłem aż tak ślepy? – zapytał, właściwie nie kierując tych słów do nikogo konkretnego; nie potrzebował odpowiedzi, znał ją doskonale. Odszukał wzrokiem parę czekoladowych tęczówek, ale nagle – niespodziewanie – zbłąkana myśl uderzyła go w tył głowy; kącik ust drgnął w górę, nie mógł się powstrzymać. – Poczekaj. Musisz mi p-po-powiedzieć – odezwał się; w świetle tej nowej rewelacji wszystko nabrało sensu – choć nie do końca – co tak naprawdę stało się z tym stojakiem na miotły? – zapytał, pozwalając sobie jeszcze na moment cofnąć się do przeszłości. Chciał powiedzieć coś jeszcze; że przecież nie musiała uciekać się do podstępów, że i tak by ją odwiedzał – ale być może w tej kwestii Hannah znała go lepiej, niż on sam znał siebie. Czy wiedziała – już wtedy – że nic nie przyciągało go tak skutecznie, jak poczucie bycia potrzebnym, przydatnym?
Nie był pewien, czy coś się w tej materii zmieniło. – Wiem – odpowiedział cicho, poważniej, robiąc pół kroku w jej kierunku, żeby sięgnąć dłonią policzka. Nigdy od niej tego nie oczekiwał – że otoczy jego córkę troską, opieką; zależało mu na akceptacji, o nic więcej nie śmiałby jej prosić, ale serce rosło mu za każdym razem, kiedy widział je razem. Wiedział, że Hannah na niej zależało, słyszał to w tych wszystkich pytaniach o to, czy ubrała się ciepło, i czy zjadła porządne śniadanie; i nie miał wątpliwości, że podobnie ciepłe uczucia żywiła wobec Hannah Amelia – już wtedy, kiedy przyczepiała pierwsze dziecięce malunki do drzwi spiżarni w ich maleńkiej chatce w Oazie. Nie zapomniała przy tym o matce, zdawał sobie sprawę, że nadal za nią tęskniła; czasami zaskakiwała go pytaniami o nią, o przeszłość; innym razem smutniała nagle, kiedy córka sąsiadów zaczynała chwalić się uszytą przez mamę sukienką, ale jednocześnie: nie zamykała się przed nikim. – Dla mnie też. Nawet nie wiesz jak – jak b-b-bardzo jestem ci wdzięczny. Za to, jak ją traktujesz – przyznał. Nie zdążył zetrzeć samotnej, spływającej po jej policzku łzy, być może za bardzo rozproszony niewidzialną siłą ściskającą go za gardło. Przełknął ślinę. Chciał powiedzieć coś zabawnego, komentarz na temat dzielenia pokoju zatańczył mu na końcu języka, ale ostatecznie go przemilczał – jeszcze przez chwilę nie do końca ufając własnemu głosowi.
Węzeł splątujący struny głosowe zniknął tak szybko, jak szybko się pojawił, rozsupłany kolejnymi lekkimi jak piórko muśnięciami warg, skutecznie sprowadzającymi go z powrotem do tej jednej, niezwykłej chwili. Nie chciał wcale od nich, od niej uciekać, odchylając się tylko na moment – a później pochylając się, żeby ją pocałować, ledwie kawałek pomarańczy zniknął między jej ustami.
Podążył za Hannah spojrzeniem, kiedy odwróciła się w stronę koszyka – obserwując, jak wyciąga z niego ciasto, a później łyżeczkę, a chwilę później zupełnie zapominając o rzuconym pytaniu. Czy chciał? O co go pytała? Język przesuwający się po wargach go rozproszył, nachylił się w jej stronę, samemu nie wiedząc – czy po to, żeby skosztować ciasta, czy po coś zupełnie innego, ale brzęk upadającego na talerzyk metalu i nagły ruch Hannah otrzeźwił go natychmiast. Wyprostował się lekko, przyglądając się, jak łapie się za bok – jak gdyby złapała ją kolka, ale przecież siedziała w miejscu; ukłucie niepokoju, jeszcze nieukierunkowanego, sparaliżowało mięśnie a później rozlało się po ciele, odzywając się głośniejszym łomotaniem serca. – Hannah? – odezwał się do niej, sylaby ociekały niepokojem. Wyciągnął dłoń, żeby dotknąć delikatnie jej ramienia, nagle bojąc się zrobić cokolwiek, uświadamiając sobie – z lodowatym przerażeniem – że jeśli działo się coś naprawdę złego, nie byłby w stanie zrobić nic. – H-ha-hannah? Co się dzieje? – zapytał jeszcze raz, bezradnie, ale Hannah na niego nie patrzyła – wzrok utkwiła gdzieś ponad nim, przez nieskończenie długie sekundy prawie się nie poruszając.
Słysząc własne imię zareagował natychmiast, przybliżając się nieco, gotowy właściwie na wszystko – ledwie zauważając wyjętą spomiędzy palców mandarynkę; nie protestował, bez słowa sprzeciwu pozwalając jej przycisnąć własną dłoń do zaokrąglonego nieznacznie brzucha, nie mając bladego pojęcia, co właściwie powinien czuć. Posłał jej bezradne spojrzenie, nieme pytanie zatańczyło na wargach, ale zanim zdążyłby ułożyć głoski w zdania, coś poruszyło się tuż pod jego ręką – tak lekko i delikatnie, że w pierwszej chwili pomyślał, że sobie to wyobraził. Ale nie – to nie myśli i lęki płatały mu figle. – Czy to..? – wydusił po paru sekundach przeciągającego się milczenia, znów mając wrażenie, że w gardle rośnie mu wielka gula. Wypuścił bezgłośnie powietrze, czując, jak stopniowo ogarnia go wzruszenie – jeszcze niepozbawione troski, obaw. – Czy… to normalne? Czy coś cię… boli? – zapytał, nie wiedząc, czy nie robi z siebie przypadkiem idioty – orientując się, gdzieś po drodze, że w ogóle nic nie wiedział. Zamrugał szybko powiekami, coś pod nimi dziwnie go zapiekło – a później znów poczuł, jak pod jego dłonią coś się przesuwa – a może to przesunął się cały świat.
Podniósł wolną rękę do twarzy, ścierając z kącika oczu łzę, zanim zdążyłaby wypłynąć na policzek. – Myślisz… Myślisz, że n-n-nas słyszy? – odezwał się po chwili, szeptem; chyba pierwszy raz tak naprawdę dopuszczając do siebie myśl, że w istocie było ich troje.
I nagle, tak po prostu, wszystko inne przestało mieć znaczenie.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
— Ale wtedy to ja wygrałabym wyścig w wodzie, bo zanim byś go rozwiązał byłabym już na drugim brzegu — szepnęła, unosząc brwi z filuterną bezradnością. Czy wtedy ten wieczór wyglądałby tak samo? Czy wszystko potoczyłoby się tak samo? Czy coś mogło mu przeszkodzić, by spytał? Ten był w każdym calu doskonały. I wiedziała do czego zmierzał od samego początku, nie mogąc uciszyć podekscytowanego wyczekiwania w żołądku. Powinna była zgodzić się już wtedy, na tamtej plaży. Ich plaży. Jego słowa płynęły prosto z serca, nawet jeśli ujęte nieporadnie — przyjęła je w emocjach z niepewnością, czy aby powód był naprawdę taki jak chciała — by uczynił to z miłości, a nie obowiązku. W jego oczach nie widziała nic innego poza pewnością, że marzenia naprawdę się spełniają. Niektóre po latach, ze sporym opóźnieniem. Wyczekane, odmienione. Dostosowane do nowej rzeczywistości. — Z całą pewnością możesz nazwać mnie niszczycielskim ghulem, ale, Billy... niczego nie żałuję — westchnęła, wachlując się teatralnie. Kąciki ust drgnęły jej — nie kłamała wcale. To właśnie taki ujmował ją najbardziej. Zapracowany, brudny, skoncentrowany na zadaniu. Spoważniała po chwili.— Może teraz nauczę się sama naprawiać szafki, skoro już nie będę musiała podstępem ściągać cię do siebie — odparła lekko, z nonszalancją. Była rzemieślniczką, nie raz podpatrywała jak robił to jej ojciec, czy Billy. Gdyby spróbowała może nie poszłoby źle. Może nawet udałoby jej się czegoś nie zepsuć przy tym.
Jego pytanie było rozczulające. Uśmiechnęła się łagodnie i ciepło, patrząc mu w oczy. Nie odpowiedziała, nie była sama pewna odpowiedzi, a teraz chyba nie miała żadnego znaczenia. Pochyliła się ku niemu powoli, ostrożnie, by musnąć koniuszkim własnego nosa jego nos i sięgnąć jego warg delikatnie, z czułością. Drobny, choć przeciągający się pocałunek sprawił, że serce zabiło jej szybciej. Ta bliskość wciąż była otumaniająca i ciąż nie mogła do niej przywyknąć, za każdym razem reagując tak samo — jakby to był pierwszy raz. Gładząc go delikatnie po policzku odsunęła si w końcu, by na niego spojrzeć. Czy to mu wystarczy? Czy taka odpowiedź mogła go zadowolić? Parsknęła śmiechem słysząc jego pytanie. Pokręciła głową, wstrzymując się od odpowiedzi.
— Akurat stojak naprawdę złamał się sam. Nie wiem jak to się stało — odpowiedziała niewinnie, odwracając wzrok by uciąć temat. Temat stojaka wcale nie powinien wypłynąć.
Nigdy nie czuła złości względem jego córki, tak jak nigdy nie była zła, że ją miał. Ani wtedy, gdy dowiedziała się o niej z plotek, ani wtedy gdy zobaczyła jak bardzo podobna musiała być do mamy. Wiedziała, że ją kochał. Kochał je obie. Wiedziała o wszystkich jego uczuciach, zainteresowaniach, uniesieniach — nawet tych, których nie chciał jej zdradzić, a które zdradzały pozornie zwyczajne pytania i spojrzenia. Zawsze chciała by znalazł to, czego szukał. Dom, o którym skrycie marzył, miłość, która go uskrzydlała i poczucie stabilności, której zabrakło w tych ważnych dla niego związkach. Amelia była jego dzieckiem, jego częścią. Owocem miłości. Nie mogła nie darzyć jej sympatią, a nawet miłością w takiej sytuacji.
— Daj spokój — szepnęła nieśmiało, zakłopotana jego wyznaniem. Nie robiła nic szczególnego. — To wspaniała dziewczynka. Nie da się jej nie lubić — mruknęła, wierząc, że to przychodzi samo. Mama dobrze ją wychowała. A później on, gdy spadł na niego ciężar tego obowiązki. — A ty jesteś świetnym tatą — dodała z pełnym przekonaniem. Wiedziała, co to oznacza. Sama miała cudownego ojca i widziała w Billym to samo.
Poruszona tym uczuciem, pierwszym, choć może tylko pierwszym uświadomionym, zamarła na chwilę. Zwolniła oddech, jakby przeszkadzał jej w odczuciu tego wszystkiego, doświadczeniu tego trudnego do opowiedzenia momentu. Nie myślała o tym, jak bardo go wystraszyła. Była zaniepokojona i podekscytowana jednocześnie. Przylegająca do materiału dłoń odczuwała delikatne ruchy. Intensywnie popatrzyła na Williama, kiedy i jego dłoń znalazła się na niedużej wciąż, choć już wyraźnej wypukłości. Przesunęła jego dłonią w poszukiwaniu tego odczucia, choć nie wiedziała jak, gdzie, aż wyczuła to sama w sobie i tam pociągnęła jego dłoń. Pokiwała głową energicznie, a na ustach zatańczył jej uśmiech.
— Nie wiem, chyba tak — chyba było normalne, chyba tak miało być. Nie wiedziała, mama była daleko — nie miała kogo o to spytać, ale przecież czuła się dobrze. Nawet lepiej niż dobrze, wspaniale. — Nie, nic. Wszystko jest w porządku — dodała zaraz, chcąc go uspokoić i uśmiechnęła się pewniej. — Nie wiem, nie mam pojęcia. Wolałabym, żeby słyszała, twój śpiew, zamiast nasze... niewybredne żarty — dodała, przygryzając po chwili wargę. Spojrzała w dół, na brzuch i westchnęła. Przez ułamek sekundy obawa, że to tylko sen, z którego lada moment mogłaby się obudzić, ścisnęła ją mocno. Zerknęła na Moore'a i zbliżyła się, zmuszając by się położył. Sama przysunęła się do jego boku i przylgnęła do niego, nasuwając lekko jedną nogę na jego udo. — Zaśpiewasz nam coś?— poprosiła jeszcze przesuwając palcami po jego torsie.
Czy to mógł być sen? Naprawdę? Nie była zmęczona, pragnęła spędzić z nim tę noc bez zmrożenia okiem. Nie mogła doczekać się rana. Tego, co przyniesie świt. Tego, co ich czeka, kiedy odnajdą starego pasterza. Odszukała jego spojrzenie i uśmiechnęła się lekko.
Jego pytanie było rozczulające. Uśmiechnęła się łagodnie i ciepło, patrząc mu w oczy. Nie odpowiedziała, nie była sama pewna odpowiedzi, a teraz chyba nie miała żadnego znaczenia. Pochyliła się ku niemu powoli, ostrożnie, by musnąć koniuszkim własnego nosa jego nos i sięgnąć jego warg delikatnie, z czułością. Drobny, choć przeciągający się pocałunek sprawił, że serce zabiło jej szybciej. Ta bliskość wciąż była otumaniająca i ciąż nie mogła do niej przywyknąć, za każdym razem reagując tak samo — jakby to był pierwszy raz. Gładząc go delikatnie po policzku odsunęła si w końcu, by na niego spojrzeć. Czy to mu wystarczy? Czy taka odpowiedź mogła go zadowolić? Parsknęła śmiechem słysząc jego pytanie. Pokręciła głową, wstrzymując się od odpowiedzi.
— Akurat stojak naprawdę złamał się sam. Nie wiem jak to się stało — odpowiedziała niewinnie, odwracając wzrok by uciąć temat. Temat stojaka wcale nie powinien wypłynąć.
Nigdy nie czuła złości względem jego córki, tak jak nigdy nie była zła, że ją miał. Ani wtedy, gdy dowiedziała się o niej z plotek, ani wtedy gdy zobaczyła jak bardzo podobna musiała być do mamy. Wiedziała, że ją kochał. Kochał je obie. Wiedziała o wszystkich jego uczuciach, zainteresowaniach, uniesieniach — nawet tych, których nie chciał jej zdradzić, a które zdradzały pozornie zwyczajne pytania i spojrzenia. Zawsze chciała by znalazł to, czego szukał. Dom, o którym skrycie marzył, miłość, która go uskrzydlała i poczucie stabilności, której zabrakło w tych ważnych dla niego związkach. Amelia była jego dzieckiem, jego częścią. Owocem miłości. Nie mogła nie darzyć jej sympatią, a nawet miłością w takiej sytuacji.
— Daj spokój — szepnęła nieśmiało, zakłopotana jego wyznaniem. Nie robiła nic szczególnego. — To wspaniała dziewczynka. Nie da się jej nie lubić — mruknęła, wierząc, że to przychodzi samo. Mama dobrze ją wychowała. A później on, gdy spadł na niego ciężar tego obowiązki. — A ty jesteś świetnym tatą — dodała z pełnym przekonaniem. Wiedziała, co to oznacza. Sama miała cudownego ojca i widziała w Billym to samo.
Poruszona tym uczuciem, pierwszym, choć może tylko pierwszym uświadomionym, zamarła na chwilę. Zwolniła oddech, jakby przeszkadzał jej w odczuciu tego wszystkiego, doświadczeniu tego trudnego do opowiedzenia momentu. Nie myślała o tym, jak bardo go wystraszyła. Była zaniepokojona i podekscytowana jednocześnie. Przylegająca do materiału dłoń odczuwała delikatne ruchy. Intensywnie popatrzyła na Williama, kiedy i jego dłoń znalazła się na niedużej wciąż, choć już wyraźnej wypukłości. Przesunęła jego dłonią w poszukiwaniu tego odczucia, choć nie wiedziała jak, gdzie, aż wyczuła to sama w sobie i tam pociągnęła jego dłoń. Pokiwała głową energicznie, a na ustach zatańczył jej uśmiech.
— Nie wiem, chyba tak — chyba było normalne, chyba tak miało być. Nie wiedziała, mama była daleko — nie miała kogo o to spytać, ale przecież czuła się dobrze. Nawet lepiej niż dobrze, wspaniale. — Nie, nic. Wszystko jest w porządku — dodała zaraz, chcąc go uspokoić i uśmiechnęła się pewniej. — Nie wiem, nie mam pojęcia. Wolałabym, żeby słyszała, twój śpiew, zamiast nasze... niewybredne żarty — dodała, przygryzając po chwili wargę. Spojrzała w dół, na brzuch i westchnęła. Przez ułamek sekundy obawa, że to tylko sen, z którego lada moment mogłaby się obudzić, ścisnęła ją mocno. Zerknęła na Moore'a i zbliżyła się, zmuszając by się położył. Sama przysunęła się do jego boku i przylgnęła do niego, nasuwając lekko jedną nogę na jego udo. — Zaśpiewasz nam coś?— poprosiła jeszcze przesuwając palcami po jego torsie.
Czy to mógł być sen? Naprawdę? Nie była zmęczona, pragnęła spędzić z nim tę noc bez zmrożenia okiem. Nie mogła doczekać się rana. Tego, co przyniesie świt. Tego, co ich czeka, kiedy odnajdą starego pasterza. Odszukała jego spojrzenie i uśmiechnęła się lekko.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
On też niczego nie żałował. Nawet jeśli istniały rzeczy, które teraz – po niezliczonych pomyłkach i potknięciach – zrobiłby zupełnie inaczej, to nie oddałby żadnego wspomnienia, które razem stworzyli. Złe, dobre, te dźwięczące śmiechem, i te przepełnione łzami – chował w pamięci je wszystkie, jak najcenniejsze pamiątki, największe skarby; bo czy bez nich znaleźliby się tutaj? Czy rezygnując z któregoś z nich, nie utraciłby przez przypadek czegoś znacznie bardziej wartościowego? Kiedyś wydawało mu się, że wojna odebrała mu wszystko, co miał: dom, karierę, przyjaciół; rodzinę, która rozpierzchła się po kraju i po świecie. Był czas, nie tak dawno temu, kiedy nie miał pojęcia, co powinien robić dalej, gdzie pójść; strach kazał mu uciekać, serce rwało się do walki, a on utknął gdzieś pośrodku, jak dziecko zagubione we mgle. Dziś wiedział już, jak bardzo się wtedy mylił – i jak wiele tak naprawdę wciąż miał: Amelię, braci, siostrę, ojca; dom w Irlandii, Zakon Feniksa, Płazy z Oazy, lotników. Życzliwych sąsiadów, ludzi, którzy na nim polegali; na których on mógł polegać. Hannah.
Hannah.
– Ja też nie – odpowiedział cicho, uśmiechając się na widok teatralnego gestu. – Ale… No n-n-nie wiem – dodał po chwili, udając, że poważnie zastanawia się nad jej słowami. – Jak nauczysz się tego wszystkiego, to p-p-przestanę ci być potrzebny – poskarżył się, w jego głosie brakowało jednak powagi. Nie miał wątpliwości, że Hannah potrafiłaby naprawić więcej niż szafkę, widział, jakie cuda wychodziły spod jej dłoni; jak w magiczny sposób sprawiała, że zniszczone miotły znów zaczynały wyglądać, jak nowe.
Tajemnicza sprawa uszkodzonego stojaka zniknęła z jego myśli tak szybko, jak się pojawiła – rozpraszając się wraz z jej bliskością, z ciepłym oddechem zatrzymującym się na jego policzkach, z czułym dotykiem sprawiającym, że przyjemny dreszcz przebiegł mu po plecach. Przymknął powieki, instynktownie nachylając się niżej, żeby nie pozwolić ledwie muskającym go wargom uciec, wciąż jeszcze nie do końca mogąc uwierzyć, jak bardzo naturalny wydawał się ten gest. Niewypowiedziane pytania uciekły z jego myśli, a może to on uciekł przed nimi – i przed świadomością czekających po drugiej stronie jeziora obowiązków, przed tym, co miało nadejść jutro, pojutrze, za miesiąc. Teraz – istniała tylko ta sekunda, bezpieczna przestrzeń ograniczona krawędziami maleńkiej wysepki. Ukrytej tylko pozornie, ale to mu dzisiaj wystarczało – a może wcale nie chodziło o miejsce, tylko o to, z kim był.
Milczał jeszcze przez moment, gdy Hannah odsunęła się od niego; nachylił się w stronę jej dłoni, podążając – prawie bezwiednie – za jej dotykiem, spojrzenie zatrzymując na parze znajomych oczu. – To p-p-prawda – powiedział, Amelia była wspaniała; czasami zastanawiał się, jak to możliwe, że całe to piekło, przez które przeszła, odkąd anomalie odebrały jej matkę, nie pozbawiło jej dziecięcej dobroci i życzliwości. Słysząc kolejne słowa, zawahał się na sekundę; wargi drgnęły mu lekko, powstrzymał jednak głoski, zamiast tego układając je w lekki, trochę smutny uśmiech. – Nie jestem tego taki p-p-pewien – przyznał. Ciszej, jakby wstydził się wypowiedzieć to zdanie na głos, ale: rzeczywiście miał wątpliwości. Gdyby był dobrym ojcem, znalazłby sposób na osłonięcie córki przed wojenną zawieruchą – tak, by nie musiała przenosić się z miejsca na miejsce, mieszkać przez kilka miesięcy w maleńkiej chacie w Oazie, pilnować się, by samodzielnie nie wyjść poza otaczający ogród płot. Wracałby do domu przed kolacją, i zawsze zdążał utulić ją do snu; a przede wszystkim – byłby w jej życiu od samego początku. – Ale postaram się być – powiedział, obiecując to zarówno Hannah – jak i dziecku rozwijającemu się pod jej sercem. Istnieniu, które właśnie teraz postanowiło dać o sobie znać.
Chwilowa panika opuszczała go powoli, nerwowe dudnienie w uszach nie chciało tak szybko uspokoić swojego rytmu, chociaż na widok uśmiechu rozjaśniającego twarz Hannah, kąciki jego ust również poderwały się do góry. Spomiędzy warg wydarło się coś na pograniczu śmiechu i westchnięcia, oczy go zapiekły – ale zamrugał szybko, Wszystko było w porządku. – Jest za m-m-mała, żeby je zrozumieć – powiedział, śmiejąc się. Chyba z radości, ze szczęścia; przesunął dłoń opartą na brzuchu Hannah, w ślad za nią kładąc się na rozłożonym na trawie kocu; wyciągając ramię, żeby mogła się na nim oprzeć, ręką zaczynając gładzić jej miękkie włosy. Na zawieszone w nocnym powietrzu pytanie kiwnął głową, nie do końca pewny, czy mogła to dostrzec. – Drighligh, drighligh, réalt an-bheag – zaczął po irlandzku; piosenka, kołysanka właściwie, była prosta, kilka dźwięków układających się w łagodną melodię, które pamiętał jeszcze z dzieciństwa – chyba nawet nie własnego, najżywszym wspomnieniem była jego mama nachylająca się nad kołyską Lydii. – Is orm atá ionadh, cé tú féin? – wyszeptał, przerywając na sekundę, żeby złożyć lekki pocałunek na czole Hannah, palce cały czas przesuwając wzdłuż jej kosmyków. – Suas ón talamh, suas san spéir, cosúil le diamant thuas san aer… – Czy mu się wydawało, czy gdzieś nad nimi błysnęła spadająca gwiazda? Pasterz mówił mu, że tej nocy można było je oglądać – ale zapomniał o tym kompletnie, i o marzeniach, które planował wypowiedzieć w myślach, wpatrując się w przecinającą niebo smugę. Tak czy inaczej – wydawały się bliższe niż kiedykolwiek. – Drighligh, drighligh réalt an-bheag, is orm atá ionadh, cé tú féin?* – powtórzył wersy, zerkając w stronę Hannah; przyciągając ją bliżej, a później zaczynając nucić inną melodię – mieszającą się z wieczorem, z szumem odległego jeziora, z ich oddechami, coraz spokojniejszymi.
Niewiele zapamiętał z tej nocy; nie potrafiłby wskazać momentu, w którym granat upstrzonego gwiazdami nieba zmieszał się z różową szarością poranka, chłodniejszego niż wieczór, witającego ich rosą przyklejającą się do koca i ubrań. Obudził ją pocałunkiem, a może to ona obudziła jego – a może żadne z nich tak naprawdę nie spało, zajęte szeptaniem półsennych opowieści. W drodze powrotnej do łódki zarzucił Hannah koc na ramiona, a gdy wracali – tym razem nie pokonując żadnego fragmentu drogi wpław – nie odrywał od niej spojrzenia nawet na chwilę. Nie potrafił, nigdy nie wyglądała piękniej, niż wtedy – ze snem wciąż jeszcze nie do końca wygonionym spod powiek, z potarganymi włosami, z rumieńcem, który poranny chłód wyciągnął spod skóry na jasnych policzkach.
W domu zaparzył dla nich dwa kubki gorącej herbaty, zanim po cichu poszedł na górę, żeby obudzić śpiącą jeszcze Amelię; ubierała się, kiedy wrócił do kuchni, otaczając Hannah ramionami. – Jesteś pewna? – zapytał, cicho, przyciskając policzek do jej skroni. Serce biło mu niespokojnie, w oczekiwaniu, w niepewności; chyba niepotrzebnej – ale jednocześnie niemożliwej do odpędzenia.
* Świeć, świeć, maleńka gwiazdko,
Zastanawiam się - kim jesteś?
Z dala od ziemi, wysoko na niebie,
Jak diament w powietrzu
migoczesz, migoczesz, maleńka gwiazdko,
zastanawiam się - kim jesteś?
Hannah.
– Ja też nie – odpowiedział cicho, uśmiechając się na widok teatralnego gestu. – Ale… No n-n-nie wiem – dodał po chwili, udając, że poważnie zastanawia się nad jej słowami. – Jak nauczysz się tego wszystkiego, to p-p-przestanę ci być potrzebny – poskarżył się, w jego głosie brakowało jednak powagi. Nie miał wątpliwości, że Hannah potrafiłaby naprawić więcej niż szafkę, widział, jakie cuda wychodziły spod jej dłoni; jak w magiczny sposób sprawiała, że zniszczone miotły znów zaczynały wyglądać, jak nowe.
Tajemnicza sprawa uszkodzonego stojaka zniknęła z jego myśli tak szybko, jak się pojawiła – rozpraszając się wraz z jej bliskością, z ciepłym oddechem zatrzymującym się na jego policzkach, z czułym dotykiem sprawiającym, że przyjemny dreszcz przebiegł mu po plecach. Przymknął powieki, instynktownie nachylając się niżej, żeby nie pozwolić ledwie muskającym go wargom uciec, wciąż jeszcze nie do końca mogąc uwierzyć, jak bardzo naturalny wydawał się ten gest. Niewypowiedziane pytania uciekły z jego myśli, a może to on uciekł przed nimi – i przed świadomością czekających po drugiej stronie jeziora obowiązków, przed tym, co miało nadejść jutro, pojutrze, za miesiąc. Teraz – istniała tylko ta sekunda, bezpieczna przestrzeń ograniczona krawędziami maleńkiej wysepki. Ukrytej tylko pozornie, ale to mu dzisiaj wystarczało – a może wcale nie chodziło o miejsce, tylko o to, z kim był.
Milczał jeszcze przez moment, gdy Hannah odsunęła się od niego; nachylił się w stronę jej dłoni, podążając – prawie bezwiednie – za jej dotykiem, spojrzenie zatrzymując na parze znajomych oczu. – To p-p-prawda – powiedział, Amelia była wspaniała; czasami zastanawiał się, jak to możliwe, że całe to piekło, przez które przeszła, odkąd anomalie odebrały jej matkę, nie pozbawiło jej dziecięcej dobroci i życzliwości. Słysząc kolejne słowa, zawahał się na sekundę; wargi drgnęły mu lekko, powstrzymał jednak głoski, zamiast tego układając je w lekki, trochę smutny uśmiech. – Nie jestem tego taki p-p-pewien – przyznał. Ciszej, jakby wstydził się wypowiedzieć to zdanie na głos, ale: rzeczywiście miał wątpliwości. Gdyby był dobrym ojcem, znalazłby sposób na osłonięcie córki przed wojenną zawieruchą – tak, by nie musiała przenosić się z miejsca na miejsce, mieszkać przez kilka miesięcy w maleńkiej chacie w Oazie, pilnować się, by samodzielnie nie wyjść poza otaczający ogród płot. Wracałby do domu przed kolacją, i zawsze zdążał utulić ją do snu; a przede wszystkim – byłby w jej życiu od samego początku. – Ale postaram się być – powiedział, obiecując to zarówno Hannah – jak i dziecku rozwijającemu się pod jej sercem. Istnieniu, które właśnie teraz postanowiło dać o sobie znać.
Chwilowa panika opuszczała go powoli, nerwowe dudnienie w uszach nie chciało tak szybko uspokoić swojego rytmu, chociaż na widok uśmiechu rozjaśniającego twarz Hannah, kąciki jego ust również poderwały się do góry. Spomiędzy warg wydarło się coś na pograniczu śmiechu i westchnięcia, oczy go zapiekły – ale zamrugał szybko, Wszystko było w porządku. – Jest za m-m-mała, żeby je zrozumieć – powiedział, śmiejąc się. Chyba z radości, ze szczęścia; przesunął dłoń opartą na brzuchu Hannah, w ślad za nią kładąc się na rozłożonym na trawie kocu; wyciągając ramię, żeby mogła się na nim oprzeć, ręką zaczynając gładzić jej miękkie włosy. Na zawieszone w nocnym powietrzu pytanie kiwnął głową, nie do końca pewny, czy mogła to dostrzec. – Drighligh, drighligh, réalt an-bheag – zaczął po irlandzku; piosenka, kołysanka właściwie, była prosta, kilka dźwięków układających się w łagodną melodię, które pamiętał jeszcze z dzieciństwa – chyba nawet nie własnego, najżywszym wspomnieniem była jego mama nachylająca się nad kołyską Lydii. – Is orm atá ionadh, cé tú féin? – wyszeptał, przerywając na sekundę, żeby złożyć lekki pocałunek na czole Hannah, palce cały czas przesuwając wzdłuż jej kosmyków. – Suas ón talamh, suas san spéir, cosúil le diamant thuas san aer… – Czy mu się wydawało, czy gdzieś nad nimi błysnęła spadająca gwiazda? Pasterz mówił mu, że tej nocy można było je oglądać – ale zapomniał o tym kompletnie, i o marzeniach, które planował wypowiedzieć w myślach, wpatrując się w przecinającą niebo smugę. Tak czy inaczej – wydawały się bliższe niż kiedykolwiek. – Drighligh, drighligh réalt an-bheag, is orm atá ionadh, cé tú féin?* – powtórzył wersy, zerkając w stronę Hannah; przyciągając ją bliżej, a później zaczynając nucić inną melodię – mieszającą się z wieczorem, z szumem odległego jeziora, z ich oddechami, coraz spokojniejszymi.
Niewiele zapamiętał z tej nocy; nie potrafiłby wskazać momentu, w którym granat upstrzonego gwiazdami nieba zmieszał się z różową szarością poranka, chłodniejszego niż wieczór, witającego ich rosą przyklejającą się do koca i ubrań. Obudził ją pocałunkiem, a może to ona obudziła jego – a może żadne z nich tak naprawdę nie spało, zajęte szeptaniem półsennych opowieści. W drodze powrotnej do łódki zarzucił Hannah koc na ramiona, a gdy wracali – tym razem nie pokonując żadnego fragmentu drogi wpław – nie odrywał od niej spojrzenia nawet na chwilę. Nie potrafił, nigdy nie wyglądała piękniej, niż wtedy – ze snem wciąż jeszcze nie do końca wygonionym spod powiek, z potarganymi włosami, z rumieńcem, który poranny chłód wyciągnął spod skóry na jasnych policzkach.
W domu zaparzył dla nich dwa kubki gorącej herbaty, zanim po cichu poszedł na górę, żeby obudzić śpiącą jeszcze Amelię; ubierała się, kiedy wrócił do kuchni, otaczając Hannah ramionami. – Jesteś pewna? – zapytał, cicho, przyciskając policzek do jej skroni. Serce biło mu niespokojnie, w oczekiwaniu, w niepewności; chyba niepotrzebnej – ale jednocześnie niemożliwej do odpędzenia.
* Świeć, świeć, maleńka gwiazdko,
Zastanawiam się - kim jesteś?
Z dala od ziemi, wysoko na niebie,
Jak diament w powietrzu
migoczesz, migoczesz, maleńka gwiazdko,
zastanawiam się - kim jesteś?
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Uśmiechnęła się do własnych myśli, powoli unosząc czekoladowe spojrzenie prosto na niego.
— Nigdy nie przestaniesz mi być potrzebny.— Słowa przyrzeczenia pozostały na lekko rozchylonych wargach, które subtelnie wygięły się w niewinnym, ciepłym uśmiechu. Wyciągnęła ku niemu dłoń, by opuszkiem palca dotknąć jego twarzy, lekko i nieśmiało, jakby miała dotknąć mydlanej bańki, która lada moment mogła pęknąć. Kiedy poczuła pod palcem fakturę jego skóry uśmiechnęła się szerzej, zadowolona, że tak się nie stało, a on wciąż tutaj był. Podążyła więc tylo sobie znaną ścieżką, wzdłuż linii jego żuchwy na brodę, a potem oderwała dłoń, by palcem przeciągnąć po grzbiecie nosa. W tym półmroku niemalże zniknęły jego drobne, ledwo zauważalne piegi. Nie było ich zbyt wiele, były dość blade, ale idealnie komponowały się z kolorem jego włosów. Był taki piękny, taki nierzeczywisty — jak cała ta chwila. ta noc, ten piknik na środku polany, spacer ku niej przerwany wciąż gorącym, drżącym pytaniem o rękę; własnoręcznie zbita łódka. I to wszystko dla niej. Kiedy ich spojrzenie się spotkało po plecach przemknął jej dreszcz niosący przykrą obawę o jutro. Co jeśli to była prawda, jeśli łapczywie brali garściami szczęście dzisiaj po to, by jutro je utracić? Nie bała się tego. Wiedziała, że każdy ból i każde cierpienie, które przyniesie wojna i przyszłość zniesie, bo będzie warte tych kilku chwil spędzonych u jego boku, w jego ramionach — w domu i iluzji świata bez konfliktu. Świata, w którym martwiąc się o jedzenie i pieniądze borykają się z trudami codzienności, a nie kryzysem, z którego mogą nie wyjść żywi.
Zawsze była nadzieja.
Ułożona delikatnie obok niego patrzyła w szczęściu, ale i niegasnącej obawie, że jeśli zamknie oczy to wszystko okaże się tylko snem. Lubiła na niego patrzeć. Kiedy spał na jej kanapie po ciężkim dniu, wyczerpany problemami z dziewczynami, na boisku, w domu — szukając pomocy, wsparcia i chwili wytchnienia po stracie mamy. Lubiła go słuchać gdy mówił, ale najbardziej kiedy śpiewał, a jego barwa głosu otulała ją miłośnie i wypełniała całą, zapewniając o bezpieczeństwie. Nie znała irlandzkiego, ale nie musiała — zdawało jej się, że i tak wszystko rozumie, bo wszystko było wypisane w jego oczach tak długo, jak długo miał je otwarte. Otulona ciepłem i miłością oddała się pierwsza i pierwsza zbudziła z przyjemnością odkrywając, że to wszystko wydarzyło się naprawdę. Zbudziła go drobnymi pocałunkami, muśnięciami powietrza, opadającymi na twarz kosmykami ciemnych włosów, choć wcale nie zamierzała wyrywać go ze snu. Nie mogła się oprzeć tej pokusie i szczęściu, które miała na wyciągnięcie ręki.
Ranek niósł nadzieję wraz z pierwszymi, ciepłymi promieniami słońca. Było chłodno, ale mimo gęsiej skórki nie była zmarznięta. Pozwoliła mu na chwilę z Amelią, na jej przebudzenie, czas przeznaczony tylko dla ojca i córki, który teraz mógł być szczególnie ważny. Potrzebowała jej akceptacji, jej uśmiechu i pewności. Po kilku łykach gorącej herbaty wyszła na dwór otulona tym samym kocem, który pachniał świeżą, wiosenną łąką, rosą i nimi. Bose stopy stawiała w wysokiej trawie rozglądając się po okolicy, czując jak pierwsze promienie słońca łaskoczą ją po twarzy, grzeją po plecach opływając po nieco potarganych włosach. Zatrzymała się, patrząc na drzewa. Po krótkiej chwili zawróciła z uśmiechem na ustach, prędzej, żwawiej, podtrzymując zsuwający się z ramion koc, który zrzuciła wchodząc do domu.
W maju kwitł bez. W pobliżu nie widziała żadnych podobnych drzew, ale nawet gdyby rosły było zbyt wcześnie na kwiaty, a zima była długa, wiosna deszczowa i surowa. Przy odrobinie szczęścia zakwitną dopiero w drugiej połowie miesiąca. Różdżka wyczarowała więc kwiaty, prostym zaklęciem skomponowała kwieciste łodygi o ciężkich, fioletowych i intensywnie pachnących kwiatach. Przystanęła na blacie, by spleść je ze sobą. Herbata już wystygła, kiedy Billy zszedł na dół i oplótł ją silnymi ramionami.
— Oczywiście, że tak! — odpowiedziała od razu, ze śmiechem tańczącym w głoskach i spojrzała na niego z boku. — Niczego nie jestem bardziej pewna niż tego, że zawsze chciałam zmienić nazwisko na Moore. Chociaż... Moorewright brzmi całkiem oryginalnie... — wyznała poważniej i ciszej, ulotnie łapiąc spojrzenie — mimo to było intensywne, pełne i zdecydowane. Zachichotała cicho.— Jak zareagowała? — spytała niepewnie, obracając się i jednocześnie wysuwając lekko spomiędzy klatki ramion. — Zobacz. — Wystawiła przed siebie małą koronę z kwiatów bzu, splecioną z samych gałązek i nici, która przytrzymała twarde łodygi w odpowiednim miejscu. Bliźniaczą zrobiła dla siebie, choć o nieco większej średnicy, leżała na blacie obok kubków z herbatą. — Myślisz, że jej się spodoba? — Uniosła brwi, sięgając za siebie, by jeszcze w palce złapać jedną maleńką gałązkę. — A to dla ciebie. Pan młody musi mieć przy sobie... to, no... zapomniałam jak się to nazywa — dodała szeptem, marszcząc nos, ale nim odpowiedział wetknęła mu to na piersi, między grube, wełniane sploty swetra, który miał na sobie. Nie tak miało to wyglądać, butonierkę przypinało się do piersi na wysokości kieszeni marynarki, ale to nie było ważne. Nie miał garnituru, a ona nie miała białej sukni. W nietypowych czasach, nietypowe rzeczy czyniły zwykłe chwile magicznymi.
— Nigdy nie przestaniesz mi być potrzebny.— Słowa przyrzeczenia pozostały na lekko rozchylonych wargach, które subtelnie wygięły się w niewinnym, ciepłym uśmiechu. Wyciągnęła ku niemu dłoń, by opuszkiem palca dotknąć jego twarzy, lekko i nieśmiało, jakby miała dotknąć mydlanej bańki, która lada moment mogła pęknąć. Kiedy poczuła pod palcem fakturę jego skóry uśmiechnęła się szerzej, zadowolona, że tak się nie stało, a on wciąż tutaj był. Podążyła więc tylo sobie znaną ścieżką, wzdłuż linii jego żuchwy na brodę, a potem oderwała dłoń, by palcem przeciągnąć po grzbiecie nosa. W tym półmroku niemalże zniknęły jego drobne, ledwo zauważalne piegi. Nie było ich zbyt wiele, były dość blade, ale idealnie komponowały się z kolorem jego włosów. Był taki piękny, taki nierzeczywisty — jak cała ta chwila. ta noc, ten piknik na środku polany, spacer ku niej przerwany wciąż gorącym, drżącym pytaniem o rękę; własnoręcznie zbita łódka. I to wszystko dla niej. Kiedy ich spojrzenie się spotkało po plecach przemknął jej dreszcz niosący przykrą obawę o jutro. Co jeśli to była prawda, jeśli łapczywie brali garściami szczęście dzisiaj po to, by jutro je utracić? Nie bała się tego. Wiedziała, że każdy ból i każde cierpienie, które przyniesie wojna i przyszłość zniesie, bo będzie warte tych kilku chwil spędzonych u jego boku, w jego ramionach — w domu i iluzji świata bez konfliktu. Świata, w którym martwiąc się o jedzenie i pieniądze borykają się z trudami codzienności, a nie kryzysem, z którego mogą nie wyjść żywi.
Zawsze była nadzieja.
Ułożona delikatnie obok niego patrzyła w szczęściu, ale i niegasnącej obawie, że jeśli zamknie oczy to wszystko okaże się tylko snem. Lubiła na niego patrzeć. Kiedy spał na jej kanapie po ciężkim dniu, wyczerpany problemami z dziewczynami, na boisku, w domu — szukając pomocy, wsparcia i chwili wytchnienia po stracie mamy. Lubiła go słuchać gdy mówił, ale najbardziej kiedy śpiewał, a jego barwa głosu otulała ją miłośnie i wypełniała całą, zapewniając o bezpieczeństwie. Nie znała irlandzkiego, ale nie musiała — zdawało jej się, że i tak wszystko rozumie, bo wszystko było wypisane w jego oczach tak długo, jak długo miał je otwarte. Otulona ciepłem i miłością oddała się pierwsza i pierwsza zbudziła z przyjemnością odkrywając, że to wszystko wydarzyło się naprawdę. Zbudziła go drobnymi pocałunkami, muśnięciami powietrza, opadającymi na twarz kosmykami ciemnych włosów, choć wcale nie zamierzała wyrywać go ze snu. Nie mogła się oprzeć tej pokusie i szczęściu, które miała na wyciągnięcie ręki.
Ranek niósł nadzieję wraz z pierwszymi, ciepłymi promieniami słońca. Było chłodno, ale mimo gęsiej skórki nie była zmarznięta. Pozwoliła mu na chwilę z Amelią, na jej przebudzenie, czas przeznaczony tylko dla ojca i córki, który teraz mógł być szczególnie ważny. Potrzebowała jej akceptacji, jej uśmiechu i pewności. Po kilku łykach gorącej herbaty wyszła na dwór otulona tym samym kocem, który pachniał świeżą, wiosenną łąką, rosą i nimi. Bose stopy stawiała w wysokiej trawie rozglądając się po okolicy, czując jak pierwsze promienie słońca łaskoczą ją po twarzy, grzeją po plecach opływając po nieco potarganych włosach. Zatrzymała się, patrząc na drzewa. Po krótkiej chwili zawróciła z uśmiechem na ustach, prędzej, żwawiej, podtrzymując zsuwający się z ramion koc, który zrzuciła wchodząc do domu.
W maju kwitł bez. W pobliżu nie widziała żadnych podobnych drzew, ale nawet gdyby rosły było zbyt wcześnie na kwiaty, a zima była długa, wiosna deszczowa i surowa. Przy odrobinie szczęścia zakwitną dopiero w drugiej połowie miesiąca. Różdżka wyczarowała więc kwiaty, prostym zaklęciem skomponowała kwieciste łodygi o ciężkich, fioletowych i intensywnie pachnących kwiatach. Przystanęła na blacie, by spleść je ze sobą. Herbata już wystygła, kiedy Billy zszedł na dół i oplótł ją silnymi ramionami.
— Oczywiście, że tak! — odpowiedziała od razu, ze śmiechem tańczącym w głoskach i spojrzała na niego z boku. — Niczego nie jestem bardziej pewna niż tego, że zawsze chciałam zmienić nazwisko na Moore. Chociaż... Moorewright brzmi całkiem oryginalnie... — wyznała poważniej i ciszej, ulotnie łapiąc spojrzenie — mimo to było intensywne, pełne i zdecydowane. Zachichotała cicho.— Jak zareagowała? — spytała niepewnie, obracając się i jednocześnie wysuwając lekko spomiędzy klatki ramion. — Zobacz. — Wystawiła przed siebie małą koronę z kwiatów bzu, splecioną z samych gałązek i nici, która przytrzymała twarde łodygi w odpowiednim miejscu. Bliźniaczą zrobiła dla siebie, choć o nieco większej średnicy, leżała na blacie obok kubków z herbatą. — Myślisz, że jej się spodoba? — Uniosła brwi, sięgając za siebie, by jeszcze w palce złapać jedną maleńką gałązkę. — A to dla ciebie. Pan młody musi mieć przy sobie... to, no... zapomniałam jak się to nazywa — dodała szeptem, marszcząc nos, ale nim odpowiedział wetknęła mu to na piersi, między grube, wełniane sploty swetra, który miał na sobie. Nie tak miało to wyglądać, butonierkę przypinało się do piersi na wysokości kieszeni marynarki, ale to nie było ważne. Nie miał garnituru, a ona nie miała białej sukni. W nietypowych czasach, nietypowe rzeczy czyniły zwykłe chwile magicznymi.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Dopiero otaczając Hannah ramionami, w ciepłej kuchni wypełnionej zapachem czarnej herbaty i słodkich kwiatów bzu, przypomniał sobie, że chyba nie dostrzegł tej nocy ani jednej spadającej gwiazdy. Chciał je jej pokazać – zaplanował wieczór starannie, wybierając miejsce z dala od jakichkolwiek świateł, maleńką wysepkę pośrodku jeziora; jeszcze kiedy wsiadali na łódkę, wydawało mu się, że przecinające niebo smugi okażą się najbardziej zapadającym w pamięć punktem dnia – że podzielą się pod nimi marzeniami na przyszłość – ale wsuwając nos w miękkie, pachnące poranną rosą włosy ukochanej, zrozumiał, że nie mógłby bardziej się mylić. Chociaż widok z pewnością byłby piękny, to w zestawieniu ze świeżymi jeszcze emocjami bladł zupełnie – a on potrafił myśleć tylko o lekkich jak skrzydła motyla pocałunkach, które obudziły go tego ranka, o ostatnich promieniach wieczornego słońca padających na twarz Hannah, o cienkim materiale halki przylepionej do mokrej od kąpieli w jeziorze skóry. Cokolwiek miało stać się dzisiaj, jutro, za miesiąc – tych wspomnień nikt nie mógł mu już odebrać. I było w tej świadomości coś, co dodawało mu pewności, sił – i co sprawiało, że nie potrafił przestać się uśmiechać. – Rzeczywiście, oryginalnie – odpowiedział z przekąsem, unosząc wyżej brew. – I n-n-nowocześnie? – zapytał zaczepnie, przypominając sobie ich spotkanie na kornwalijskiej plaży, tuż po powrocie Hannah z Francji. Dzień, w którym powiedziała mu o dziecku; kiedy wszystko się zmieniło, mimo że świat dookoła nadal biegł własnym torem.
Zrobił pół kroku w tył, pozwalając jej się obrócić, z ramion wypuszczając ją z ociąganiem, nie chcąc, żeby gdziekolwiek się oddalała. Na ustach zatańczył mu uśmiech. – Zaraz zob-b-baczysz – zapowiedział, opuszczając spojrzenie w dół, podążając za wzrokiem Hannah – dopiero teraz dostrzegając niewielki, upleciony z kwiatów i gałązek wianek. Na jego twarzy odmalowało się zaskoczenie. – Kiedy zdążyłaś..? – zaczął. Nie zdążył dokończyć, bo na drewnianych schodach – jak na zawołanie – rozległ się tupot drobnych stóp, i do kuchni wbiegła Amelia. Odkąd wyszedł z jej pokoiku, zdążyła przebrać się w letnią, bladożółtą sukienkę z materiału wyszywanego w drobne kwiatki; stopy nadal miała bose, a policzki – zaróżowione z podekscytowania. Wparowawszy do pomieszczenia, wyminęła go, kierując się prosto do Hannah. – Ciociuu! – zawołała, wyciągając drobne ramiona, żeby się przywitać. – Czy to prawda, że będzie ślub? I że idziemy do pana Byrne? Zapleciesz mi warkocze? – pytała, przenosząc spojrzenie to na jedno, to na drugie z nich, wreszcie zauważając kwiecistą koronę. – I… ojejku! Czy to dla mnie? Jest przepiękna, jak dla leśnej wróżki – mówiła dalej, przez chwilę jeszcze nie dając żadnemu z nich dojść do słowa. William zaśmiał się, obserwując ten obrazek, chyba nie musząc już odpowiadać na pytanie Hannah – kradnąc dla siebie jeszcze tylko jedno czułe spojrzenie, kiedy nachyliła się, żeby wsunąć pachnącą gałązkę pomiędzy sploty jego swetra. – Dziękuję – powiedział cicho, prawie bezgłośnie, pozwalając, by resztę dopowiedziały wypełnione ciepłem oczy.
Zaprowadził ich dróżką prowadzącą do gospodarstwa pasterza niedługo później. Nie znajdowało się daleko, kilkanaście minut spaceru, w trakcie którego ani na moment nie wypuścił dłoni Hannah spomiędzy palców, zerkając na nią raz po raz – jakby nie mógł uwierzyć, że naprawdę była obok, że wróciła – że nie obudzi się za chwilę tylko po to, żeby znaleźć na kuchennym parapecie jej list, przysłany z dalekiej Francji.
Pan Byrne nie krył zaskoczenia, kiedy zdradził mu powód ich wczesnej wizyty, przywitał się jednak z Hannah serdecznie, całując ją w dłoń, napomykając, że wiele o niej słyszał – i że cieszy się, że wreszcie może ją poznać. Jego córka zaglądała mu przez ramię, a gdy tylko weszli do środka, wykorzystała pierwszą okazję, żeby porwać Hannah i Amelkę na bok – oferując pomoc we wpleceniu kwietnych koron w ich włosy. Dla Amelii znalazły się też maleńkie, metalowe dzwoneczki, które według irlandzkich tradycji miały odganiać złe moce i przynosić szczęście; z jednej z szuflad dziewczyna wyciągnęła też błękitną wstążkę, którą w trakcie ceremonii zaplatało się wokół złączonych dłoni czarownicy i czarodzieja – jako symbol wiecznej miłości.
William na kilka chwil został z pasterzem sam – zmuszony wysłuchać (niezbyt poważnego) narzekania na temat tego, że go nie uprzedził, ostatecznie zakończonego mocnym i pokrzepiającym uściśnięciem ramienia. Czy się denerwował? Wydawało mu się, że nie, kiedy jednak szli w stronę ogrodu – ku upatrzonemu, zacienionemu miejscu pomiędzy dwiema jabłonkami, które niedługo miały obsypać się kwiatami – złapał się na nerwowym szarpaniu wystającej z rękawa nitki swetra. Gdzie była Hannah? Wiedział, że zniknęła zaledwie przed paroma minutami, ale jednocześnie: nie był w stanie powstrzymać wyrastających jedna po drugiej, uporczywych myśli. A co, jeśli się rozmyśliła? Rozejrzał się, spoglądając w stronę domu, tego samego, który prawie rok temu pomagał remontować. Od tego wszystko się zaczęło, kiełkująca przyjaźń z pasterzem, odkupienie ziemi, budowa domu; gdyby ktoś wtedy mu powiedział, że ledwie rok później zamieszka w nim razem z Hannah, z żoną, z mającym przyjść na świat dzieckiem – nigdy by w to nie uwierzył.
– Sp-p-prawdzę, czy wszystko w porządku – powiedział, nie mogąc czekać w bezruchu już dłużej, ale zanim zdążyłby zrobić pół kroku, zobaczył ją: mignięcie błękitu pomiędzy zielenią, kwiaty wplecione we włosy; serce zabiło mu mocniej, uśmiechnął się – znów czując się tak, jakby wszystko znalazło się na właściwym miejscu.
Zrobił pół kroku w tył, pozwalając jej się obrócić, z ramion wypuszczając ją z ociąganiem, nie chcąc, żeby gdziekolwiek się oddalała. Na ustach zatańczył mu uśmiech. – Zaraz zob-b-baczysz – zapowiedział, opuszczając spojrzenie w dół, podążając za wzrokiem Hannah – dopiero teraz dostrzegając niewielki, upleciony z kwiatów i gałązek wianek. Na jego twarzy odmalowało się zaskoczenie. – Kiedy zdążyłaś..? – zaczął. Nie zdążył dokończyć, bo na drewnianych schodach – jak na zawołanie – rozległ się tupot drobnych stóp, i do kuchni wbiegła Amelia. Odkąd wyszedł z jej pokoiku, zdążyła przebrać się w letnią, bladożółtą sukienkę z materiału wyszywanego w drobne kwiatki; stopy nadal miała bose, a policzki – zaróżowione z podekscytowania. Wparowawszy do pomieszczenia, wyminęła go, kierując się prosto do Hannah. – Ciociuu! – zawołała, wyciągając drobne ramiona, żeby się przywitać. – Czy to prawda, że będzie ślub? I że idziemy do pana Byrne? Zapleciesz mi warkocze? – pytała, przenosząc spojrzenie to na jedno, to na drugie z nich, wreszcie zauważając kwiecistą koronę. – I… ojejku! Czy to dla mnie? Jest przepiękna, jak dla leśnej wróżki – mówiła dalej, przez chwilę jeszcze nie dając żadnemu z nich dojść do słowa. William zaśmiał się, obserwując ten obrazek, chyba nie musząc już odpowiadać na pytanie Hannah – kradnąc dla siebie jeszcze tylko jedno czułe spojrzenie, kiedy nachyliła się, żeby wsunąć pachnącą gałązkę pomiędzy sploty jego swetra. – Dziękuję – powiedział cicho, prawie bezgłośnie, pozwalając, by resztę dopowiedziały wypełnione ciepłem oczy.
Zaprowadził ich dróżką prowadzącą do gospodarstwa pasterza niedługo później. Nie znajdowało się daleko, kilkanaście minut spaceru, w trakcie którego ani na moment nie wypuścił dłoni Hannah spomiędzy palców, zerkając na nią raz po raz – jakby nie mógł uwierzyć, że naprawdę była obok, że wróciła – że nie obudzi się za chwilę tylko po to, żeby znaleźć na kuchennym parapecie jej list, przysłany z dalekiej Francji.
Pan Byrne nie krył zaskoczenia, kiedy zdradził mu powód ich wczesnej wizyty, przywitał się jednak z Hannah serdecznie, całując ją w dłoń, napomykając, że wiele o niej słyszał – i że cieszy się, że wreszcie może ją poznać. Jego córka zaglądała mu przez ramię, a gdy tylko weszli do środka, wykorzystała pierwszą okazję, żeby porwać Hannah i Amelkę na bok – oferując pomoc we wpleceniu kwietnych koron w ich włosy. Dla Amelii znalazły się też maleńkie, metalowe dzwoneczki, które według irlandzkich tradycji miały odganiać złe moce i przynosić szczęście; z jednej z szuflad dziewczyna wyciągnęła też błękitną wstążkę, którą w trakcie ceremonii zaplatało się wokół złączonych dłoni czarownicy i czarodzieja – jako symbol wiecznej miłości.
William na kilka chwil został z pasterzem sam – zmuszony wysłuchać (niezbyt poważnego) narzekania na temat tego, że go nie uprzedził, ostatecznie zakończonego mocnym i pokrzepiającym uściśnięciem ramienia. Czy się denerwował? Wydawało mu się, że nie, kiedy jednak szli w stronę ogrodu – ku upatrzonemu, zacienionemu miejscu pomiędzy dwiema jabłonkami, które niedługo miały obsypać się kwiatami – złapał się na nerwowym szarpaniu wystającej z rękawa nitki swetra. Gdzie była Hannah? Wiedział, że zniknęła zaledwie przed paroma minutami, ale jednocześnie: nie był w stanie powstrzymać wyrastających jedna po drugiej, uporczywych myśli. A co, jeśli się rozmyśliła? Rozejrzał się, spoglądając w stronę domu, tego samego, który prawie rok temu pomagał remontować. Od tego wszystko się zaczęło, kiełkująca przyjaźń z pasterzem, odkupienie ziemi, budowa domu; gdyby ktoś wtedy mu powiedział, że ledwie rok później zamieszka w nim razem z Hannah, z żoną, z mającym przyjść na świat dzieckiem – nigdy by w to nie uwierzył.
– Sp-p-prawdzę, czy wszystko w porządku – powiedział, nie mogąc czekać w bezruchu już dłużej, ale zanim zdążyłby zrobić pół kroku, zobaczył ją: mignięcie błękitu pomiędzy zielenią, kwiaty wplecione we włosy; serce zabiło mu mocniej, uśmiechnął się – znów czując się tak, jakby wszystko znalazło się na właściwym miejscu.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Roześmiała się, spoglądając na niego, nie odpowiadając jednak na zaczepkę od razu. Śmiech przy nim był najnaturalniejszym wyrazem na świecie i pomimo tego wszystkiego, co się wydarzyło — samotności jaką odczuwała we własnym domu w Szkocji, tęsknocie za braćmi i strachu o ich życie — wciąż, niezmiennie, śmiała się, wyrażając to, co naprawdę czuła, gdy był obok. Rozjaśniał pochmurne dni, dodawał słodkości codziennej goryczy. Sprawiał, że każda chwila była magiczna, nawet ta najzwyklejsza, przy porannej herbacie. Czy była niepoprawnie szczęśliwa? Czy ktokolwiek mógł ją za to winić? Dźwięk dziecięcych kroków ponaglił ją do odpowiedzi.
— Czyli ci się podoba? — podjęła, zerkając na niego po chwili. — Niech będzie, ładnie brzmi — dodała z westchnięciem, próbując za wszelką cenę utrzymać powagę na twarzy. Zerknęła na ułamek sekundy na płciowy wianek. Przez myśl przeszło jej, że tata mógł się martwić, nie wróciła na noc do domu, nie wiedziała, czy będzie chciała wrócić nawet dzisiaj, ale z rozmyślania wyrwał ją widok dziewczynki, która w letniej sukience przybiegła, by ją powitać. Od razu przykucnęła, by móc patrzeć na nią z dołu — instynktownie czuła, że młodym ludziom było tak łatwiej. Objęła ją jedną ręką, drugą odsuwając, by kwietna korona nie rozpadła się podczas tego pełnego euforii powitania. Dłonią pogładziła jej drobne plecki, a kiedy się odsunęła spojrzała na nią z miłością i wzruszeniem tańczącym w kącikach.
— Tak, kochanie. — Głos jej się nieco załamał, ale zaraz odchrząknęła i pokiwała głową, bo ciszę i spokój przyćmiła swoim ptasim świergotem. Uśmiechnięta przyglądała jej się, myśląc już tylko o tym, że minuty dzieliły ją od tego, by stały się rodziną. Prawdziwą rodziną. Choć może tak było od dawna, tylko nikt nie mógł tego w ten sposób nazwać? — Oczywiście, chodź do mnie.
Usiadła na krześle, pomiędzy własnymi nogami stawiając dziewczynkę, której dokładnie zaplotła warkocze od czubka głowy. Starała się spieszyć, choć nie przez wzgląd na własne zniecierpliwienie, a na Amelkę, która zaczęła się wiercić, nie mogąc już doczekać spojrzenia w lustro. Korona z bzu była zwieńczeniem dzieła — klepnęła ją delikatnie popędzając, by przejrzała się w przedpokoju, a kiedy uradowana w podskokach wróciła do nich, do kuchni, byli już prawie gotowi do wyjścia.
— Muszę napisać do taty — powiedziała jeszcze, prosząc tym samym o pergamin i pióro. Długo myślała nad tym, co napisać i jak, ale ostatecznie stwierdziła, że żadna z myśli nie była wystarczająco dobra, odpowiednia. To nie była wiadomość, którą można było skreślić w paru słowach. Chciała powiedzieć mu to osobiście, chciała mu tez wyjaśnić dlaczego nie mógł być tego świadkiem. Napisała więc tylko, że wszystko jest w porządku i jest ciągle w Irlandii u Billego. Dodała też, że ma mu do przekazania coś ważnego i wkrótce wróci do domu. Kochała go, to też mu napisała. Był w końcu pierwszym najważniejszym mężczyzną w jej życiu.
Denerwowała się, chociaż nie wiedziała dlaczego. Nie obawiała się odmowy, nie miało być wśród nich gości, którzy nie spuszczą z nich oka, a jednak świadomość, że spełniały się jej marzenia wydał jej się stresujący — zbyt piękny, by był prawdziwy. Szła dróżką w milczeniu, pogrążona w napływających myślach, irracjonalnych, dziwacznych, ekscytujących jednocześnie. Pan Byrne okazał się przemiłym człowiekiem, którego powitała ciepło, od razu, zawczasu dziękując mu serdecznie za to, choć wiedziała, że nie był przygotowany. Jego córka pociągnęła je na bok, obejrzała się tylko za ukochanym, jakby w spojrzeniu chciała mu przyrzec, że za kilka chwil do niego wróci. Coś starego, coś nowego, coś pożyczonego, coś niebieskiego i sześć pensów w bucie, powiedziała Beth niemalże od razu. Hannah zaśmiała się, choć nieco nerwowo, przytykając w końcu dłoń do twarzy, kiedy zdała sobie sprawę, że choć o weselnych przesądach wiedziała wszystko, kompletnie nie była dziś do tego przygotowana. Zamiast młodej dziewczyny, córki pasterza w innej rzeczywistości byłaby pewnie mama, która o wszystkim by pamiętała, pozwalając być roztargnionej w tej jeden dzień w życiu. Spojrzała na nią z wdzięcznością, ciesząc się, że tu była i mogła jej pomóc w przygotowaniach, choć do tej pory nie wiedziała nawet, że chciała się do tego przygotować. Miała na sobie niebieską spódnicę, była wymięta i nieco przybrudzona po nocnych wyprawach, ale Beth zadbała o to, by ją odświeżyć, podobnie jak koszule — a ponieważ wedle jej słów, panny młode w Irlandii nosiły się na niebiesko, spróbowała za pomocą transmutacji zmienić lnianej koszuli kolor, na ten sam, błękitny, dzięki czemu przypominała bardziej sukienkę niż dwa osobne elementy garderoby. Drobne kolczyki które miała w uszach były pamiątką, prezentem od babci. Dwa maleńkie kwiatki, niezapominajki, które towarzyszyły jej cale życie, na środkowym palcu lśnił pierścionek z niebieskim oczkiem. Coś starego, coś nowego. Coś niebieskiego i coś... pożyczonego. Beth zdjęła wianek z jej głowy by wyczesać jej długie, ciemne włosy, które nabrały blasku, a po wszystkim osądziła koronę z bzu i zniknęła na kilka chwil. Wright była gotowa, a przynajmniej myślała tak do chwili, w której Beth nie wróciła z monetą, która kazała jej wsunąć w trzewik. Z własnego nadgarstka odwiązała bransoletkę na sznurku z kolorowych koralików i związała ją Hannah — dając jej tym samym ostatni z brakujących ślubnych atrybutów.
Denerwowała się. Jeszcze bardziej niż wcześniej. Spojrzała z obawa na Amelkę, która zadzwoniła delikatnie dzwoneczkami i za nią opuściła pokój, a później ruszyła do ogrodu. Cały stres ustąpił w chwili, gdy go zobaczyła. W tym pięknym, dzikim ogrodzie, pod jabłoniami. Poznała te drzewa od razu, a w myślach przypomniała sobie, że przecież tak bardzo kochał szarlotkę. Szarlotkę mamy. Uśmiechnęła się szeroko już z oddali, chwytając za rękę jego córkę, która wesoło dzwoniła dzwoneczkami podczas całej drogi, która dłużyła się nienaturalnie. Czas jakby zwolnił, a może zupełnie się zatrzymał, kiedy stanęła przy nim, puszczając drobniutką dłoń, by podać ją Billemu.
— Cześć — szepnęła, łapiąc jego spojrzenie, czując jak jej serce zaczyna szybciej bić. Czy biło głośno? Czy mógł je usłyszeć? Zaśmiała się nerwowo, spoglądając na pasterza wdzięcznie, a potem, zapominając o tym, że tam był zaczęła cicho szeptać:
— Nie masz pojęcia, jak bardzo się cieszę. Naprawdę. Wiem, że chyba powiedziałam ci to już z tysiąc razy, Billy, ale kocham cię i myślę, że kocham od zawsze. Od pierwszej chwili, gdy cię zobaczyłam przy moim bracie, potem na szkolnym boisku do quidditcha, w wielkiej sali i na najprawdziwszym meczu Jastrzębi. Zawsze byłeś dobry, uczciwy i honorowy, nawet wtedy, gdy inni nie byli wobec ciebie w porządku. Masz wiele serce, które jest w stanie zmieścić wszystkich bliskich ci ludzi i nie masz pojęcia, jak bardzo się cieszę, że mogłeś mnie tam wpuścić. Starałam się być dobrą przyjaciółką, ale... Nie potrafiłam cię dłużej oszukiwać. Chciałam czegoś więcej i teraz, naprawdę, nie mogę uwierzyć, że... że to wszystko się dzieje, że to dostałam. Mam ciebie. Ale chcę żebyś wiedział, że ty masz mnie. W pełni, całkowicie i na zawsze. Oddałam ci swoje serce. Możesz na mnie polegać, tak jak ja wiem, że mogę na tobie. Możesz mi wszystko powiedzieć, bo zawsze cię wysłucham, możesz mi ufać — kontynuowała, nie mając świadomości, że potok słów, którego nie potrafiła pohamować zmienił się w przysięgę. — Stanę się twoim aniołem stróżem, gdy załamie nad tobą skrzydła — dodała z rozbawionym uśmiechem, choć w jej oczach zalśniły łzy. — I zawsze cię uratuje, jeśli będziesz tonął. Odgonię twoje złe sny... — głos zmienił się w szept. — Chce być z tobą i w słońcu i w deszczu, dniem i nocą, Billy. Na dobre i na złe. Na zawsze.
Jej wzrok zamarł na chwilę, patrząc na niego, aż uzmysłowiła sobie, że pasterz wciąż czeka. Spojrzała na niego zawstydzona, ale roześmiana, z rumianymi policzkami.
— Przepraszam, rozgadałam się... Możemy zaczynać — dodała roztargniona, orientując się, że w trakcie jej paplaniny pan Byrne związał ich dłonie niebieską wstążką.
— Czyli ci się podoba? — podjęła, zerkając na niego po chwili. — Niech będzie, ładnie brzmi — dodała z westchnięciem, próbując za wszelką cenę utrzymać powagę na twarzy. Zerknęła na ułamek sekundy na płciowy wianek. Przez myśl przeszło jej, że tata mógł się martwić, nie wróciła na noc do domu, nie wiedziała, czy będzie chciała wrócić nawet dzisiaj, ale z rozmyślania wyrwał ją widok dziewczynki, która w letniej sukience przybiegła, by ją powitać. Od razu przykucnęła, by móc patrzeć na nią z dołu — instynktownie czuła, że młodym ludziom było tak łatwiej. Objęła ją jedną ręką, drugą odsuwając, by kwietna korona nie rozpadła się podczas tego pełnego euforii powitania. Dłonią pogładziła jej drobne plecki, a kiedy się odsunęła spojrzała na nią z miłością i wzruszeniem tańczącym w kącikach.
— Tak, kochanie. — Głos jej się nieco załamał, ale zaraz odchrząknęła i pokiwała głową, bo ciszę i spokój przyćmiła swoim ptasim świergotem. Uśmiechnięta przyglądała jej się, myśląc już tylko o tym, że minuty dzieliły ją od tego, by stały się rodziną. Prawdziwą rodziną. Choć może tak było od dawna, tylko nikt nie mógł tego w ten sposób nazwać? — Oczywiście, chodź do mnie.
Usiadła na krześle, pomiędzy własnymi nogami stawiając dziewczynkę, której dokładnie zaplotła warkocze od czubka głowy. Starała się spieszyć, choć nie przez wzgląd na własne zniecierpliwienie, a na Amelkę, która zaczęła się wiercić, nie mogąc już doczekać spojrzenia w lustro. Korona z bzu była zwieńczeniem dzieła — klepnęła ją delikatnie popędzając, by przejrzała się w przedpokoju, a kiedy uradowana w podskokach wróciła do nich, do kuchni, byli już prawie gotowi do wyjścia.
— Muszę napisać do taty — powiedziała jeszcze, prosząc tym samym o pergamin i pióro. Długo myślała nad tym, co napisać i jak, ale ostatecznie stwierdziła, że żadna z myśli nie była wystarczająco dobra, odpowiednia. To nie była wiadomość, którą można było skreślić w paru słowach. Chciała powiedzieć mu to osobiście, chciała mu tez wyjaśnić dlaczego nie mógł być tego świadkiem. Napisała więc tylko, że wszystko jest w porządku i jest ciągle w Irlandii u Billego. Dodała też, że ma mu do przekazania coś ważnego i wkrótce wróci do domu. Kochała go, to też mu napisała. Był w końcu pierwszym najważniejszym mężczyzną w jej życiu.
Denerwowała się, chociaż nie wiedziała dlaczego. Nie obawiała się odmowy, nie miało być wśród nich gości, którzy nie spuszczą z nich oka, a jednak świadomość, że spełniały się jej marzenia wydał jej się stresujący — zbyt piękny, by był prawdziwy. Szła dróżką w milczeniu, pogrążona w napływających myślach, irracjonalnych, dziwacznych, ekscytujących jednocześnie. Pan Byrne okazał się przemiłym człowiekiem, którego powitała ciepło, od razu, zawczasu dziękując mu serdecznie za to, choć wiedziała, że nie był przygotowany. Jego córka pociągnęła je na bok, obejrzała się tylko za ukochanym, jakby w spojrzeniu chciała mu przyrzec, że za kilka chwil do niego wróci. Coś starego, coś nowego, coś pożyczonego, coś niebieskiego i sześć pensów w bucie, powiedziała Beth niemalże od razu. Hannah zaśmiała się, choć nieco nerwowo, przytykając w końcu dłoń do twarzy, kiedy zdała sobie sprawę, że choć o weselnych przesądach wiedziała wszystko, kompletnie nie była dziś do tego przygotowana. Zamiast młodej dziewczyny, córki pasterza w innej rzeczywistości byłaby pewnie mama, która o wszystkim by pamiętała, pozwalając być roztargnionej w tej jeden dzień w życiu. Spojrzała na nią z wdzięcznością, ciesząc się, że tu była i mogła jej pomóc w przygotowaniach, choć do tej pory nie wiedziała nawet, że chciała się do tego przygotować. Miała na sobie niebieską spódnicę, była wymięta i nieco przybrudzona po nocnych wyprawach, ale Beth zadbała o to, by ją odświeżyć, podobnie jak koszule — a ponieważ wedle jej słów, panny młode w Irlandii nosiły się na niebiesko, spróbowała za pomocą transmutacji zmienić lnianej koszuli kolor, na ten sam, błękitny, dzięki czemu przypominała bardziej sukienkę niż dwa osobne elementy garderoby. Drobne kolczyki które miała w uszach były pamiątką, prezentem od babci. Dwa maleńkie kwiatki, niezapominajki, które towarzyszyły jej cale życie, na środkowym palcu lśnił pierścionek z niebieskim oczkiem. Coś starego, coś nowego. Coś niebieskiego i coś... pożyczonego. Beth zdjęła wianek z jej głowy by wyczesać jej długie, ciemne włosy, które nabrały blasku, a po wszystkim osądziła koronę z bzu i zniknęła na kilka chwil. Wright była gotowa, a przynajmniej myślała tak do chwili, w której Beth nie wróciła z monetą, która kazała jej wsunąć w trzewik. Z własnego nadgarstka odwiązała bransoletkę na sznurku z kolorowych koralików i związała ją Hannah — dając jej tym samym ostatni z brakujących ślubnych atrybutów.
Denerwowała się. Jeszcze bardziej niż wcześniej. Spojrzała z obawa na Amelkę, która zadzwoniła delikatnie dzwoneczkami i za nią opuściła pokój, a później ruszyła do ogrodu. Cały stres ustąpił w chwili, gdy go zobaczyła. W tym pięknym, dzikim ogrodzie, pod jabłoniami. Poznała te drzewa od razu, a w myślach przypomniała sobie, że przecież tak bardzo kochał szarlotkę. Szarlotkę mamy. Uśmiechnęła się szeroko już z oddali, chwytając za rękę jego córkę, która wesoło dzwoniła dzwoneczkami podczas całej drogi, która dłużyła się nienaturalnie. Czas jakby zwolnił, a może zupełnie się zatrzymał, kiedy stanęła przy nim, puszczając drobniutką dłoń, by podać ją Billemu.
— Cześć — szepnęła, łapiąc jego spojrzenie, czując jak jej serce zaczyna szybciej bić. Czy biło głośno? Czy mógł je usłyszeć? Zaśmiała się nerwowo, spoglądając na pasterza wdzięcznie, a potem, zapominając o tym, że tam był zaczęła cicho szeptać:
— Nie masz pojęcia, jak bardzo się cieszę. Naprawdę. Wiem, że chyba powiedziałam ci to już z tysiąc razy, Billy, ale kocham cię i myślę, że kocham od zawsze. Od pierwszej chwili, gdy cię zobaczyłam przy moim bracie, potem na szkolnym boisku do quidditcha, w wielkiej sali i na najprawdziwszym meczu Jastrzębi. Zawsze byłeś dobry, uczciwy i honorowy, nawet wtedy, gdy inni nie byli wobec ciebie w porządku. Masz wiele serce, które jest w stanie zmieścić wszystkich bliskich ci ludzi i nie masz pojęcia, jak bardzo się cieszę, że mogłeś mnie tam wpuścić. Starałam się być dobrą przyjaciółką, ale... Nie potrafiłam cię dłużej oszukiwać. Chciałam czegoś więcej i teraz, naprawdę, nie mogę uwierzyć, że... że to wszystko się dzieje, że to dostałam. Mam ciebie. Ale chcę żebyś wiedział, że ty masz mnie. W pełni, całkowicie i na zawsze. Oddałam ci swoje serce. Możesz na mnie polegać, tak jak ja wiem, że mogę na tobie. Możesz mi wszystko powiedzieć, bo zawsze cię wysłucham, możesz mi ufać — kontynuowała, nie mając świadomości, że potok słów, którego nie potrafiła pohamować zmienił się w przysięgę. — Stanę się twoim aniołem stróżem, gdy załamie nad tobą skrzydła — dodała z rozbawionym uśmiechem, choć w jej oczach zalśniły łzy. — I zawsze cię uratuje, jeśli będziesz tonął. Odgonię twoje złe sny... — głos zmienił się w szept. — Chce być z tobą i w słońcu i w deszczu, dniem i nocą, Billy. Na dobre i na złe. Na zawsze.
Jej wzrok zamarł na chwilę, patrząc na niego, aż uzmysłowiła sobie, że pasterz wciąż czeka. Spojrzała na niego zawstydzona, ale roześmiana, z rumianymi policzkami.
— Przepraszam, rozgadałam się... Możemy zaczynać — dodała roztargniona, orientując się, że w trakcie jej paplaniny pan Byrne związał ich dłonie niebieską wstążką.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Nie był w stanie powstrzymać szerokiego uśmiechu podrywającego do góry kąciki ust, kiedy kuchnię wypełnił śmiech Hannah; kochał patrzeć na nią taką, szczęśliwą, roześmianą, z dołeczkami w policzkach i z wesołymi iskierkami rozjaśniającymi czekoladowe oczy. Zrobiłby wszystko, żeby takich momentów miała jak najwięcej – zasługiwała na nie, była dobra, dzielna, ze złotym sercem i dłońmi zawsze gotowymi do pomocy innym. Los doświadczył ją okrutnie, w ostatnich miesiącach zbyt często widział spływające po jej policzkach łzy, ale teraz to on miał być odpowiedzialny za to, żeby nie musiała wylewać ich więcej; czuł na barkach tę odpowiedzialność, nie ciążyła mu jednak jak ołów – chyba paradoksalnie sprawiając, że był silniejszy, bardziej zdecydowany; że po raz pierwszy od dłuższego czasu wiedział doskonale, czego chciał.
Pokręcił z rozbawieniem głową, nie odpowiadając już na zaczepne pytanie, pozwalając Amelii zgarnąć całą uwagę Hannah – z rosnącym sercem przyglądając się, jak wprawnymi ruchami zaplatała na jej jasnych włosach warkocze. Wargi drgnęły mu lekko, stłumił jednak cisnące się na usta słowa, zanim zdążyłyby w pełni się ukształtować – bo nie potrafił odnaleźć właściwych, zdolnych do oddania rozlewającego się za mostkiem uczucia. Szczęścia, miłości wypełniającej go jak ciepłe powietrze w środku zimy; czegoś, co wydawało mu się niemożliwe do odnalezienia w samym centrum wojennej zawieruchy, a jednak – namacalnego, realnego, bliskiego. Jego. – Oczywiście – odpowiedział z sekundowym opóźnieniem, niespodziewanie wyrwany z własnych myśli. Uśmiechnął się, odrywając spojrzenie od Hannah zaledwie na moment, żeby w jednej z kuchennych szuflad odszukać czysty arkusz pergaminu i pióro. – P-p-pozdrów go ode mnie – dodał, kładąc rolkę na stole i odsuwając dla niej krzesło, w przelotnym geście przykrywając jej dłoń własną. Na krótko, zaraz potem ruszył w stronę przedpokoju, pozornie – żeby upewnić się, że Amelia porządnie zawiąże buty, a w rzeczywistości: chcąc dać Hannah skrawek przestrzeni, której mogła potrzebować do skreślenia słów do ojca. Nie stał nad nią, nie zaglądał przez ramię, nie poganiał – zdając sobie sprawę, że to był tylko jej moment. Być może on też powinien był napisać do swojego – ale sowa i tak potrzebowała dużo czasu, żeby dotrzeć do odległej Francji; mógł zrobić to później, teraz chyba i tak nie byłby w stanie skupić rozproszonych emocjami myśli.
Krótki spacer do domu pasterza pomógł mu w uspokojeniu nerwów, ale kiedy już znalazł się w tonącym od zieleni ogrodzie, znów poczuł, że gardło ma ściśnięte, bo nagle wszystko to – oświadczyny, spontaniczny ślub, sweter z postrzępionym rękawem – wydało mu się niewystarczające. Nie dla niego, on sam nie potrzebował pięknych strojów ani wystawnego przyjęcia, a bliskich, z którymi chciałby podzielić się tą chwilą, nie był w stanie zgromadzić – ale każdą z tych rzeczy pragnął dać Hannah.
Dopiero ciężka dłoń starszego mężczyzny położona na jego ramieniu oraz jego znaczące spojrzenie uświadomiło mu, że od paru chwil nerwowo szarpał wystającą ze swetra nitkę; opuścił dłonie, biorąc głęboki oddech, a później jego uwagę zwrócił charakterystyczny dźwięk dzwoneczków, poderwał wzrok – i nie czuł już niczego poza bijącym mocno sercem. I szczęściem, uśmiechnął się bezwiednie, obserwując idącą w jego kierunku Hannah – w sukience w kolorze nieba, w koronie z kwiatów wplecionej w ciemne włosy, jednym uśmiechem skutecznie odganiającą wszystkie jego wątpliwości. – Cześć – odpowiedział, prawie szeptem, ujmując jej dłoń. – St-t-tęskniłem się – dodał, mimo że widzieli się zaledwie parę minut wcześniej. Obejrzał się na pasterza, jakby chciał zapytać: co teraz?, ale znajomy głos skutecznie zatrzymał go w miejscu, na powrót zagarniając jego uwagę, sprawiając, że przestał zauważać, słyszeć, widzieć cokolwiek innego – nie rejestrując chwili, w której wokół ich dłoni oplotła się błękitna wstążka. Nie mieli obrączek, nie zdążył ich kupić, nie spodziewając się, że sprawy potoczą się tak szybko – ale niczego nie żałował, ani jednej sekundy, ani jednej decyzji. – Hannah… – odezwał się, wzruszenie na parę oddechów odebrało mu głos; uniósł lewą dłoń, żeby opuszkiem kciuka musnąć jej policzek, jakby chciał zetrzeć łzy, które ostatecznie nie popłynęły.
– Odniosłem wrażenie, że już zaczęliśmy – wtrącił się pan Byrne, unosząc wyżej brwi; William wychwycił jego wzrok, na krótko, ułamek sekundy – zanim odwrócił się z powrotem do Hannah. – Ja też cię k-k-kocham – powiedział, w końcu odnajdując pogubione sylaby. – Wiem, że zrozumienie tego zabrało mi idiotycznie d-d-dużo czasu – dodał, wzruszając ramieniem, trochę przepraszająco, ani na moment nie przestając się jednak uśmiechać – ale obiecuję nadrobić każdą chwilę. I dop-p-pilnować, żebyś nigdy o tym nie zapomniała. Nie mam wiele – przyznał, choć przecież o tym wiedziała; własnoręcznie wybudowany dom, kawałek ogrodu, reszta przepadła – ale wszystko, co mam, jest t-t-twoje. Ja jestem twój. Uratowałaś mnie już tyle razy, że to chyba p-p-powinno być oczywiste – zaśmiał się znów, oczy go zapiekły; zamrugał parę razy, dziwne – wydawało się, że byli osłonięci od wiatru, może miał alergię na którąś z rosnących w ogrodzie roślin. – Nie zasłużyłem na to, żeby być t-t-twoim mężem, ale zrobię wszystko, żeby to się zmieniło – wszystko, żebyś była szczęśliwa i bezpieczna – wyszeptał. Nie rzucał słów na wiatr, naprawdę miał zamiar to zrobić, zakląć rzeczywistość, rzucić wyzwanie losowi – byle tylko ochronić to, co miał, a czego otrzymać się nie spodziewał. Hannah, Amelię – i dziecko, które niedługo miało przyjść na świat rozdarty wojną. – W słońcu i w d-d-deszczu, dniem i nocą – powtórzył jeszcze, zapożyczając od niej słowa przysięgi, powtarzając je jak najprawdziwsze zaklęcie.
Ciche odchrząknięcie pasterza zwróciło jego uwagę, spojrzał na niego przepraszająco – ale pan Byrne nie wyglądał na obrażonego, uśmiechał się szeroko. – Nie jestem pewien, czy jestem tu potrzebny – powiedział, na głoskach zatańczył żartobliwy ton. – Ostrzegam też, że robię to pierwszy raz – zastrzegł, przesuwając spojrzenie pomiędzy Williamem a Hannah, ostatecznie zatrzymując wzrok na tym pierwszym. – Ale – skoro już uczyniliście mi ten zaszczyt – Williamie – skinął głową – czy bierzesz sobie za żonę Hannah – i przysięgasz ją kochać, strzec przed złymi urokami, i troszczyć się o nią, dopóki śmierć nie upomni się o któreś z was? – zapytał.
– Tak – odpowiedział, bez zawahania; ani na sekundę nie odrywając wzroku od Hannah, mocniej zaciskając palce na jej dłoni.
– A ty, Hannah – odezwał się starszy czarodziej – czy bierzesz sobie za męża Williama – i przysięgasz go kochać, strzec przed złymi urokami, i troszczyć się o niego, dopóki śmierć nie upomni się o któreś z was? – powtórzył, odwracając się do Hannah; błękitna wstążka, jakby poruszana magią, zacisnęła się leciutko – przesuwając się wzdłuż splecionych dłoni i nadgarstków niczym podmuch najlżejszego wiatru.
| zt
Pokręcił z rozbawieniem głową, nie odpowiadając już na zaczepne pytanie, pozwalając Amelii zgarnąć całą uwagę Hannah – z rosnącym sercem przyglądając się, jak wprawnymi ruchami zaplatała na jej jasnych włosach warkocze. Wargi drgnęły mu lekko, stłumił jednak cisnące się na usta słowa, zanim zdążyłyby w pełni się ukształtować – bo nie potrafił odnaleźć właściwych, zdolnych do oddania rozlewającego się za mostkiem uczucia. Szczęścia, miłości wypełniającej go jak ciepłe powietrze w środku zimy; czegoś, co wydawało mu się niemożliwe do odnalezienia w samym centrum wojennej zawieruchy, a jednak – namacalnego, realnego, bliskiego. Jego. – Oczywiście – odpowiedział z sekundowym opóźnieniem, niespodziewanie wyrwany z własnych myśli. Uśmiechnął się, odrywając spojrzenie od Hannah zaledwie na moment, żeby w jednej z kuchennych szuflad odszukać czysty arkusz pergaminu i pióro. – P-p-pozdrów go ode mnie – dodał, kładąc rolkę na stole i odsuwając dla niej krzesło, w przelotnym geście przykrywając jej dłoń własną. Na krótko, zaraz potem ruszył w stronę przedpokoju, pozornie – żeby upewnić się, że Amelia porządnie zawiąże buty, a w rzeczywistości: chcąc dać Hannah skrawek przestrzeni, której mogła potrzebować do skreślenia słów do ojca. Nie stał nad nią, nie zaglądał przez ramię, nie poganiał – zdając sobie sprawę, że to był tylko jej moment. Być może on też powinien był napisać do swojego – ale sowa i tak potrzebowała dużo czasu, żeby dotrzeć do odległej Francji; mógł zrobić to później, teraz chyba i tak nie byłby w stanie skupić rozproszonych emocjami myśli.
Krótki spacer do domu pasterza pomógł mu w uspokojeniu nerwów, ale kiedy już znalazł się w tonącym od zieleni ogrodzie, znów poczuł, że gardło ma ściśnięte, bo nagle wszystko to – oświadczyny, spontaniczny ślub, sweter z postrzępionym rękawem – wydało mu się niewystarczające. Nie dla niego, on sam nie potrzebował pięknych strojów ani wystawnego przyjęcia, a bliskich, z którymi chciałby podzielić się tą chwilą, nie był w stanie zgromadzić – ale każdą z tych rzeczy pragnął dać Hannah.
Dopiero ciężka dłoń starszego mężczyzny położona na jego ramieniu oraz jego znaczące spojrzenie uświadomiło mu, że od paru chwil nerwowo szarpał wystającą ze swetra nitkę; opuścił dłonie, biorąc głęboki oddech, a później jego uwagę zwrócił charakterystyczny dźwięk dzwoneczków, poderwał wzrok – i nie czuł już niczego poza bijącym mocno sercem. I szczęściem, uśmiechnął się bezwiednie, obserwując idącą w jego kierunku Hannah – w sukience w kolorze nieba, w koronie z kwiatów wplecionej w ciemne włosy, jednym uśmiechem skutecznie odganiającą wszystkie jego wątpliwości. – Cześć – odpowiedział, prawie szeptem, ujmując jej dłoń. – St-t-tęskniłem się – dodał, mimo że widzieli się zaledwie parę minut wcześniej. Obejrzał się na pasterza, jakby chciał zapytać: co teraz?, ale znajomy głos skutecznie zatrzymał go w miejscu, na powrót zagarniając jego uwagę, sprawiając, że przestał zauważać, słyszeć, widzieć cokolwiek innego – nie rejestrując chwili, w której wokół ich dłoni oplotła się błękitna wstążka. Nie mieli obrączek, nie zdążył ich kupić, nie spodziewając się, że sprawy potoczą się tak szybko – ale niczego nie żałował, ani jednej sekundy, ani jednej decyzji. – Hannah… – odezwał się, wzruszenie na parę oddechów odebrało mu głos; uniósł lewą dłoń, żeby opuszkiem kciuka musnąć jej policzek, jakby chciał zetrzeć łzy, które ostatecznie nie popłynęły.
– Odniosłem wrażenie, że już zaczęliśmy – wtrącił się pan Byrne, unosząc wyżej brwi; William wychwycił jego wzrok, na krótko, ułamek sekundy – zanim odwrócił się z powrotem do Hannah. – Ja też cię k-k-kocham – powiedział, w końcu odnajdując pogubione sylaby. – Wiem, że zrozumienie tego zabrało mi idiotycznie d-d-dużo czasu – dodał, wzruszając ramieniem, trochę przepraszająco, ani na moment nie przestając się jednak uśmiechać – ale obiecuję nadrobić każdą chwilę. I dop-p-pilnować, żebyś nigdy o tym nie zapomniała. Nie mam wiele – przyznał, choć przecież o tym wiedziała; własnoręcznie wybudowany dom, kawałek ogrodu, reszta przepadła – ale wszystko, co mam, jest t-t-twoje. Ja jestem twój. Uratowałaś mnie już tyle razy, że to chyba p-p-powinno być oczywiste – zaśmiał się znów, oczy go zapiekły; zamrugał parę razy, dziwne – wydawało się, że byli osłonięci od wiatru, może miał alergię na którąś z rosnących w ogrodzie roślin. – Nie zasłużyłem na to, żeby być t-t-twoim mężem, ale zrobię wszystko, żeby to się zmieniło – wszystko, żebyś była szczęśliwa i bezpieczna – wyszeptał. Nie rzucał słów na wiatr, naprawdę miał zamiar to zrobić, zakląć rzeczywistość, rzucić wyzwanie losowi – byle tylko ochronić to, co miał, a czego otrzymać się nie spodziewał. Hannah, Amelię – i dziecko, które niedługo miało przyjść na świat rozdarty wojną. – W słońcu i w d-d-deszczu, dniem i nocą – powtórzył jeszcze, zapożyczając od niej słowa przysięgi, powtarzając je jak najprawdziwsze zaklęcie.
Ciche odchrząknięcie pasterza zwróciło jego uwagę, spojrzał na niego przepraszająco – ale pan Byrne nie wyglądał na obrażonego, uśmiechał się szeroko. – Nie jestem pewien, czy jestem tu potrzebny – powiedział, na głoskach zatańczył żartobliwy ton. – Ostrzegam też, że robię to pierwszy raz – zastrzegł, przesuwając spojrzenie pomiędzy Williamem a Hannah, ostatecznie zatrzymując wzrok na tym pierwszym. – Ale – skoro już uczyniliście mi ten zaszczyt – Williamie – skinął głową – czy bierzesz sobie za żonę Hannah – i przysięgasz ją kochać, strzec przed złymi urokami, i troszczyć się o nią, dopóki śmierć nie upomni się o któreś z was? – zapytał.
– Tak – odpowiedział, bez zawahania; ani na sekundę nie odrywając wzroku od Hannah, mocniej zaciskając palce na jej dłoni.
– A ty, Hannah – odezwał się starszy czarodziej – czy bierzesz sobie za męża Williama – i przysięgasz go kochać, strzec przed złymi urokami, i troszczyć się o niego, dopóki śmierć nie upomni się o któreś z was? – powtórzył, odwracając się do Hannah; błękitna wstążka, jakby poruszana magią, zacisnęła się leciutko – przesuwając się wzdłuż splecionych dłoni i nadgarstków niczym podmuch najlżejszego wiatru.
| zt
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
Ostatnio zmieniony przez William Moore dnia 24.02.23 10:40, w całości zmieniany 1 raz
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Dźwięk dzwoniących przez Amelkę dzwoneczków brzmiał tak, jakby znajdowali się kilometry stąd. Nie przeszkadzała jej obecność pasterza, kiedy wyrzuciła z siebie to, co pragnęła mu powiedzieć od dawna — choć wiedział, a ona wiedziała, że wcale nie musi go w tym upewniać. Serce rwało się do niego, dudniło jej w piersi, słodki zapach bzu otulał ich przyjemnie, wcześniej w tym roku niż zwykle. Nawet wtedy, gdy pan Byrne napomknął, że już zaczęli, zdawała się tego nie słyszeć, a przynajmniej zareagowała po czasie, niechętnie odrywając spojrzenie od przystojnego czarodzieja przed sobą, by nie wyłapawszy żartu wrócić do niego z drżącym oddechem.
— To prawda— przyznała, gdy wspomniał o czasie, jaki mu to zajęło; babcia zawsze mówiła, że lepiej późno niż wcale, ale skąd miała wiedzieć kiedy to późno ma nastąpić. Co jeśli nie posłuchałaby własnego serca; co jeśli dziś byłaby gdzieś indziej żałując decyzji podszytych rozsądkiem. Dziś wiedziała, że te wszystkie lata nie były straconymi chwilami. Nie staliby tu tacy jak dziś, gdyby nie wszystkie doświadczenia — być może nie gotowi, nie tak cierpliwi, doceniający to co mieli. Inni. Uśmiechnęła się, choć łzy napłynęły jej do oczu, przykrywając je, aż do samych źrenic. Musiała zamrugać, kiedy obraz jej się rozmazał, tym samym spuszczając łzy po policzkach. Jego obietnica brzmiała słodko, satysfakcjonująco, a przede wszystkim jak obietnica bezpieczeństwa, którego potrzebowała. Bez złota sobie poradzą, przetrwają kryzys związany z jedzeniem, przeżyją tę wojnę — dziś, teraz była tego pewna.
— Już jestem — szczęśliwa, bezpieczna. Dawał jej to wszystko, czego pragnęła, nawet jeśli nie śmiała o to prosić. Przytulając policzek do jego dłoni zawiesiła na niem spojrzeniem, nie mrugając jak najdłużej mogła, ale czar prysł, a pan Bryne zabrał głos.
To nieprawda, że nie był potrzebny, wręcz przeciwnie, dlatego go poprosili. Uśmiechnęła się do niego, reflektując po tej intymnej chwili, w której skupieni byli tylko na sobie. Pytanie rozbrzmiało głośniej niż oczekiwała, ale jeszcze głośniejsza i bardziej zdecydowana była odpowiedź Williama.
— Tak — zawtórowała mu po chwili, niemalże wchodząc pasterzowi w słowo, zniecierpliwiona, i wzruszona jednocześnie. Cisza pojawiła się kilka oddechów później, kiedy ponura przyszłość spojrzała jej prosto w oczy. — Dopóki śmierć się nie upomni — powtórzyła ciężko, na wydechu; zrobią wszystko, by nie było to prędko. Będą walczyć.
Ptaki zaświergotały, a Amelia, zbyt wcześnie, co wzbudziło tylko rozbawienie pasterza i jego córki, zadzwoniła dzwoneczkami. Hannah też się uśmiechnęła, te dzwoneczki na moment sprowadziły ją na ziemię, a kolejne słowa mocno w niej zakorzeniły.
— W takim razie ogłaszam was mężem i żoną — dodał pan Byrne z uśmiechem na ustach i łezką wzruszenia kręcącą się w oku. — Możecie się, ekhm, pocałować — dodał zaraz, obracając się bokiem, by dać im chwilę prywatności. Ale i bez niej, nie dostrzegała niczego więcej, dźwięki docierały jak zza szyby. Zadarła odrobinę brodę, nie wychylając się jednak mocniej, by pozwolić mu na ten gest, pod osłoną cierpliwości doczekać pocałunku, którego żądały już lekko rozchylone wargi. Dłoń ułożyła na jego karku, palce wplatając w długie włosy, drugą zaciskając na jego, czując jak wstążka na chwilę zaciska je mocniej, a po chwili rozplątuje się za sprawką zaklęcia.
Kiedy się odsunęła, uśmiech rozpromienił jej twarz, noszona pod sercem istota poruszyła się zbudzona wzruszeniem i tętnem, które nie chciało spaść. Serce biło w jej piersi głośno i wyraźnie jeszcze przez chwilę, gdy uzmysławiała sobie, że to stało się naprawdę i było już po wszystkim. — Mężu — szepnęła czule, gładząc go dłonią po policzku. Amelka nie mogła się doczekać. Choć nie trwało to długo, przebierała nogami, tylko przez chwilę zajęta dzwonkami. Gdy tylko zrozumiała, że już może rzuciła się prosto na Billego, by wpaść mu w ramiona. Wianek z bzu prawie spadł jej z głowy, a warkoczyki podskoczyły radośnie na jej barkach, kiedy obejmowała go za szyję, śmiejąc się głośno i jak na dziecko, nieświadomie, ciesząc się jego szczęściem.
Ten dzień miał wszystko zmienić, ale choć nie lubiła zmian na tę jedną czekała; tej jednej nie mogła odmówić piękna, magii i romantyzmu, który nakarmił jej głodnego ducha. Nic nie było takie, jak sądziła kiedyś, że będzie, a jednak było idealne i w każdym stopniu perfekcyjne — i ten dzień prędko przypomni jej się, kiedy sercem zatrzęsie trwoga, a świadomość kruchości życia sprowadza ją z bajki na ziemię.
| zt
— To prawda— przyznała, gdy wspomniał o czasie, jaki mu to zajęło; babcia zawsze mówiła, że lepiej późno niż wcale, ale skąd miała wiedzieć kiedy to późno ma nastąpić. Co jeśli nie posłuchałaby własnego serca; co jeśli dziś byłaby gdzieś indziej żałując decyzji podszytych rozsądkiem. Dziś wiedziała, że te wszystkie lata nie były straconymi chwilami. Nie staliby tu tacy jak dziś, gdyby nie wszystkie doświadczenia — być może nie gotowi, nie tak cierpliwi, doceniający to co mieli. Inni. Uśmiechnęła się, choć łzy napłynęły jej do oczu, przykrywając je, aż do samych źrenic. Musiała zamrugać, kiedy obraz jej się rozmazał, tym samym spuszczając łzy po policzkach. Jego obietnica brzmiała słodko, satysfakcjonująco, a przede wszystkim jak obietnica bezpieczeństwa, którego potrzebowała. Bez złota sobie poradzą, przetrwają kryzys związany z jedzeniem, przeżyją tę wojnę — dziś, teraz była tego pewna.
— Już jestem — szczęśliwa, bezpieczna. Dawał jej to wszystko, czego pragnęła, nawet jeśli nie śmiała o to prosić. Przytulając policzek do jego dłoni zawiesiła na niem spojrzeniem, nie mrugając jak najdłużej mogła, ale czar prysł, a pan Bryne zabrał głos.
To nieprawda, że nie był potrzebny, wręcz przeciwnie, dlatego go poprosili. Uśmiechnęła się do niego, reflektując po tej intymnej chwili, w której skupieni byli tylko na sobie. Pytanie rozbrzmiało głośniej niż oczekiwała, ale jeszcze głośniejsza i bardziej zdecydowana była odpowiedź Williama.
— Tak — zawtórowała mu po chwili, niemalże wchodząc pasterzowi w słowo, zniecierpliwiona, i wzruszona jednocześnie. Cisza pojawiła się kilka oddechów później, kiedy ponura przyszłość spojrzała jej prosto w oczy. — Dopóki śmierć się nie upomni — powtórzyła ciężko, na wydechu; zrobią wszystko, by nie było to prędko. Będą walczyć.
Ptaki zaświergotały, a Amelia, zbyt wcześnie, co wzbudziło tylko rozbawienie pasterza i jego córki, zadzwoniła dzwoneczkami. Hannah też się uśmiechnęła, te dzwoneczki na moment sprowadziły ją na ziemię, a kolejne słowa mocno w niej zakorzeniły.
— W takim razie ogłaszam was mężem i żoną — dodał pan Byrne z uśmiechem na ustach i łezką wzruszenia kręcącą się w oku. — Możecie się, ekhm, pocałować — dodał zaraz, obracając się bokiem, by dać im chwilę prywatności. Ale i bez niej, nie dostrzegała niczego więcej, dźwięki docierały jak zza szyby. Zadarła odrobinę brodę, nie wychylając się jednak mocniej, by pozwolić mu na ten gest, pod osłoną cierpliwości doczekać pocałunku, którego żądały już lekko rozchylone wargi. Dłoń ułożyła na jego karku, palce wplatając w długie włosy, drugą zaciskając na jego, czując jak wstążka na chwilę zaciska je mocniej, a po chwili rozplątuje się za sprawką zaklęcia.
Kiedy się odsunęła, uśmiech rozpromienił jej twarz, noszona pod sercem istota poruszyła się zbudzona wzruszeniem i tętnem, które nie chciało spaść. Serce biło w jej piersi głośno i wyraźnie jeszcze przez chwilę, gdy uzmysławiała sobie, że to stało się naprawdę i było już po wszystkim. — Mężu — szepnęła czule, gładząc go dłonią po policzku. Amelka nie mogła się doczekać. Choć nie trwało to długo, przebierała nogami, tylko przez chwilę zajęta dzwonkami. Gdy tylko zrozumiała, że już może rzuciła się prosto na Billego, by wpaść mu w ramiona. Wianek z bzu prawie spadł jej z głowy, a warkoczyki podskoczyły radośnie na jej barkach, kiedy obejmowała go za szyję, śmiejąc się głośno i jak na dziecko, nieświadomie, ciesząc się jego szczęściem.
Ten dzień miał wszystko zmienić, ale choć nie lubiła zmian na tę jedną czekała; tej jednej nie mogła odmówić piękna, magii i romantyzmu, który nakarmił jej głodnego ducha. Nic nie było takie, jak sądziła kiedyś, że będzie, a jednak było idealne i w każdym stopniu perfekcyjne — i ten dzień prędko przypomni jej się, kiedy sercem zatrzęsie trwoga, a świadomość kruchości życia sprowadza ją z bajki na ziemię.
| zt
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Łódka
Szybka odpowiedź