Morsmordre :: Devon :: Plymouth
Budka z kawą
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★
Budka z kawą
Niepozorna budka stoi w pobliżu biegnącej wzdłuż rzeki Plym promenady, na maleńkim placu, na którym oprócz niej znajduje się wyłącznie samotna ławka i uliczna latarnia. Lokal serwuje jedynie kawę na wynos – czarną, bez mleka i cukru, podawaną w prostym papierowym kubku, w okolicy znaną z dwóch powodów: tego, że niemal zawsze jest dostępna, oraz że pomimo okropnego posmaku, potrafi każdego natychmiast postawić na nogi. Co dokładnie znajduje się w kawie i skąd owa kawa pochodzi – tego pijący wolą nie dociekać, a pracownicy budki zazdrośnie strzegą swojego sekretu. Wczesnymi porankami i późnymi wieczorami na brukowanym placyku często spotykają się pracownicy podziemnego ministerstwa, wymieniając się krótkimi pozdrowieniami i szybko uciekając do swoich obowiązków.
Oprócz kawy, w budce można dostać sprzedawane spod lady, ręcznie skręcane papierosy – ale tylko wtedy, gdy w pracy akurat jest właściciel przybytku, i tylko na zasadzie handlu wymiennego.
Postać, która chce sprawdzić, czy zastała właściciela budki, rzuca kością k6 – właściciel jest w pracy, jeśli otrzymany wynik wyniesie 5 lub wyżej. ST obniża biegłość szczęścia – o 1 oczko za każdy poziom biegłości.
Na papierosy (z tytoniu niskiej jakości) wymienić można produkty z zaopatrzenia. Produkt II kategorii pozwala na zakup 10 sztuk papierosów, produkt III kategorii – 20 sztuk.
Oprócz kawy, w budce można dostać sprzedawane spod lady, ręcznie skręcane papierosy – ale tylko wtedy, gdy w pracy akurat jest właściciel przybytku, i tylko na zasadzie handlu wymiennego.
Postać, która chce sprawdzić, czy zastała właściciela budki, rzuca kością k6 – właściciel jest w pracy, jeśli otrzymany wynik wyniesie 5 lub wyżej. ST obniża biegłość szczęścia – o 1 oczko za każdy poziom biegłości.
Na papierosy (z tytoniu niskiej jakości) wymienić można produkty z zaopatrzenia. Produkt II kategorii pozwala na zakup 10 sztuk papierosów, produkt III kategorii – 20 sztuk.
Lokacja zawiera kości.
| 6 lipca
Dzień miał być gorący.
Czuł to w powietrzu, mimo że słońce nie zdążyło jeszcze wyłonić się zza wilgotnych od nocnego deszczu budynków, a od szumiącej cicho rzeki wiał chłodny, przyjemny wiatr – niosąc ze sobą świeży zapach świtu, malującego okolicę odcieniami poszarzałego granatu, rozproszonego jedynie niepokojącym blaskiem zawieszonej ponad dachami kamienic komety. Nie przywykł jeszcze do jej widoku, do długiego warkocza przecinającego niebo – obecnego zawsze, gdy przypadkowo uniósł spojrzenie w górę, jaśniejącego pomiędzy gwiazdami niczym dziwne, nienaturalne, niegasnące nigdy słońce. W samej jej obecności było coś drażniącego, denerwującego; odzywającego się irytującym swędzeniem karku – a może w nerwowość wprawiała go perspektywa powrotu do znajomych budynków magicznego podziemia, chociaż gdy się nad tym zastanawiał, nie potrafił wskazać żadnego sensownego powodu, dla którego uparcie zwlekał przed udaniem się prosto do siedziby sów. Tak naprawdę nie potrzebował kawy, szybki lot do Plymouth zdążył skutecznie go rozbudzić, pozwalając – po części – pozbyć się uczepionych lotniczej kurtki wspomnień o dręczących go we śnie koszmarach, ale i tak w pierwszej kolejności skierował kroki w stronę niewielkiego skwerku, wmawiając sobie, że ku szarej budce wcale nie popychał go strach – ani że nie zauważył spojrzenia, które rzuciła mu sprzedająca kawę kobieta (nachylając się nad pobrudzoną ladą podświadomie obrócił się w prawą stronę, starając się ukryć znaczące lewą część twarzy blizny). – Dziękuję – mruknął, zmuszając kąciki ust do uniesienia się wyżej, gdy z blatu zniknęły brązowe monety, a pojawił się na nim papierowy kubek; dziwnie siarkowy zapach kawy nawet z daleka gryzł go w nos, zabrał ją jednak bez słowa narzekań, dopiero po odwróceniu się na pięcie dostrzegając przycupniętą na samotnej ławce sylwetkę.
W normalnych okolicznościach chyba po prostu by ją wyminął – ale coś w znajomej barwie jasnych włosów lub oświetlonym przez pojedynczą latarnię profilu zwróciło jego uwagę, każąc mu się zatrzymać. Najpierw – na jedno uderzenie serca, a później na parę kolejnych, gdy uświadomił sobie, że znał siedzącą przy budce kobietę. Pamiętał ich spotkanie na moście w Dolinie Godryka (choć miał nadzieję, że ona go nie pamiętała), a mimo że wtedy nie miał pojęcia, z kim miał do czynienia, to dziś potrafił już bez trudu przypisać do niej imię, nazwisko – i nieco więcej; rozmowa z Michaelem w pubie majaczyła mu w pamięci dosyć wyraźnie, podobnie jak otrzymany niedawno list. Wiedział, że Adda zdecydowała się wesprzeć Zakon Feniksa, wiedział też kilka rzeczy, o których obiecał nie mówić – i być może dlatego zamiast udać, że jej nie zauważył, zatrzymał się obok – zerkając w jej stronę pytająco, z miotłą opartą o jedno ramię i papierowym kubkiem tkwiącym w (niezupełnie jeszcze sprawnej) dłoni. – Hej – odezwał się, nie do końca wiedząc, dlaczego zniżył głos do szeptu; w tej cichej, zawieszonej w przestrzeni chwili tuż przed świtem zawsze było coś takiego, co wprawiało go w przekonanie, że każde jego słowo niosło się wzdłuż uśpionych alejek niczym najgłośniejszy krzyk. – Mogę? – zapytał, wskazując na miejsce obok niej. Nie wyglądała na zajętą, nie był jednak pewien, czy przypadkiem tego ranka nie szukała samotności. Właściwie: nie wiedział, czy on sam jej nie szukał, ale gdy głoski zawisły pomiędzy nimi, nie było już odwrotu. Uśmiechnął się lekko, nieśmiało dopuszczając do siebie myśl, że może właśnie tego potrzebował – chwili rozmowy, nim odważy się na nowo zanurzyć w znajomy rozgardiasz oddziału łączności, z jednej strony kojący, z drugiej – zupełnie odmienny od długich tygodni spędzonych w odgrodzonym od wojennej rzeczywistości domu.
| rzucam na to, czy właściciel u siebie, bo czemu nie
Dzień miał być gorący.
Czuł to w powietrzu, mimo że słońce nie zdążyło jeszcze wyłonić się zza wilgotnych od nocnego deszczu budynków, a od szumiącej cicho rzeki wiał chłodny, przyjemny wiatr – niosąc ze sobą świeży zapach świtu, malującego okolicę odcieniami poszarzałego granatu, rozproszonego jedynie niepokojącym blaskiem zawieszonej ponad dachami kamienic komety. Nie przywykł jeszcze do jej widoku, do długiego warkocza przecinającego niebo – obecnego zawsze, gdy przypadkowo uniósł spojrzenie w górę, jaśniejącego pomiędzy gwiazdami niczym dziwne, nienaturalne, niegasnące nigdy słońce. W samej jej obecności było coś drażniącego, denerwującego; odzywającego się irytującym swędzeniem karku – a może w nerwowość wprawiała go perspektywa powrotu do znajomych budynków magicznego podziemia, chociaż gdy się nad tym zastanawiał, nie potrafił wskazać żadnego sensownego powodu, dla którego uparcie zwlekał przed udaniem się prosto do siedziby sów. Tak naprawdę nie potrzebował kawy, szybki lot do Plymouth zdążył skutecznie go rozbudzić, pozwalając – po części – pozbyć się uczepionych lotniczej kurtki wspomnień o dręczących go we śnie koszmarach, ale i tak w pierwszej kolejności skierował kroki w stronę niewielkiego skwerku, wmawiając sobie, że ku szarej budce wcale nie popychał go strach – ani że nie zauważył spojrzenia, które rzuciła mu sprzedająca kawę kobieta (nachylając się nad pobrudzoną ladą podświadomie obrócił się w prawą stronę, starając się ukryć znaczące lewą część twarzy blizny). – Dziękuję – mruknął, zmuszając kąciki ust do uniesienia się wyżej, gdy z blatu zniknęły brązowe monety, a pojawił się na nim papierowy kubek; dziwnie siarkowy zapach kawy nawet z daleka gryzł go w nos, zabrał ją jednak bez słowa narzekań, dopiero po odwróceniu się na pięcie dostrzegając przycupniętą na samotnej ławce sylwetkę.
W normalnych okolicznościach chyba po prostu by ją wyminął – ale coś w znajomej barwie jasnych włosów lub oświetlonym przez pojedynczą latarnię profilu zwróciło jego uwagę, każąc mu się zatrzymać. Najpierw – na jedno uderzenie serca, a później na parę kolejnych, gdy uświadomił sobie, że znał siedzącą przy budce kobietę. Pamiętał ich spotkanie na moście w Dolinie Godryka (choć miał nadzieję, że ona go nie pamiętała), a mimo że wtedy nie miał pojęcia, z kim miał do czynienia, to dziś potrafił już bez trudu przypisać do niej imię, nazwisko – i nieco więcej; rozmowa z Michaelem w pubie majaczyła mu w pamięci dosyć wyraźnie, podobnie jak otrzymany niedawno list. Wiedział, że Adda zdecydowała się wesprzeć Zakon Feniksa, wiedział też kilka rzeczy, o których obiecał nie mówić – i być może dlatego zamiast udać, że jej nie zauważył, zatrzymał się obok – zerkając w jej stronę pytająco, z miotłą opartą o jedno ramię i papierowym kubkiem tkwiącym w (niezupełnie jeszcze sprawnej) dłoni. – Hej – odezwał się, nie do końca wiedząc, dlaczego zniżył głos do szeptu; w tej cichej, zawieszonej w przestrzeni chwili tuż przed świtem zawsze było coś takiego, co wprawiało go w przekonanie, że każde jego słowo niosło się wzdłuż uśpionych alejek niczym najgłośniejszy krzyk. – Mogę? – zapytał, wskazując na miejsce obok niej. Nie wyglądała na zajętą, nie był jednak pewien, czy przypadkiem tego ranka nie szukała samotności. Właściwie: nie wiedział, czy on sam jej nie szukał, ale gdy głoski zawisły pomiędzy nimi, nie było już odwrotu. Uśmiechnął się lekko, nieśmiało dopuszczając do siebie myśl, że może właśnie tego potrzebował – chwili rozmowy, nim odważy się na nowo zanurzyć w znajomy rozgardiasz oddziału łączności, z jednej strony kojący, z drugiej – zupełnie odmienny od długich tygodni spędzonych w odgrodzonym od wojennej rzeczywistości domu.
| rzucam na to, czy właściciel u siebie, bo czemu nie
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'William Moore' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 3
'k6' : 3
Część nocy spędziła na dziko, pod kocią postacią badając jeden ze szlaków zaopatrzeniowych podziemnego Ministerstwa. Demimozy były w posiadaniu pewnych niepokojących informacji, przez co ruch tamtejszą drogą póki co został częściowo wstrzymany, a szlak poddany wnikliwej obserwacji animagów zdolnych wtopić się w leśno-polną scenerię. Nawet w trakcie zawieszenia nie mogli ryzykować, obcy wywiad działał, wiedziała o tym lepiej niż ktokolwiek inny.
Wschód słońca zastał ją na ławce przy budce z kawą; siedziała na niej samotnie, pogrążona w luźnych, niepowiązanych z pracą rozmyślaniach, które raz po raz wracały do znajomej sylwetki pewnego aurora. Od pamiętnego trzeciego lipca spędzili razem każdy wieczór i każdą noc i choć nie było tego w ogólnym rozrachunku wiele, to Adda już zachłannie uznała, że tak będzie przecież zawsze. Oddelegowanie na szlak było więc niemiłą niespodzianką, której nie mogła nie przyjąć; bądź co bądź była częścią podziemnych struktur, agentem, który przeszło tydzień temu podjął się kolejnej współpracy, tym razem do swojej przepastnej kolekcji ludzi, którym była winna lojalność (lub bardzo dobrze i przekonywująco odegrane kłamstwo), dodając także Zakonników.
Obróciła kubek w dłoni, spoglądając w ciemną toń niewypitej, cholernie niedobrej kawy i poważnie zastanowiła się nad tym, czy jej potrzebuje by postawić się na nogi ― nie czuła w końcu zmęczenia, wiedziała, że po wycieczce w kociej postaci adrenalina utrzyma się na sensownym poziomie jeszcze przez jakiś czas, trzymając ją tym samym w przytomności. Szczęśliwie nie miała na dziś zaplanowanej wizyty w Londynie, nie wisiało nad nią żadne demoniczne sprawozdanie, wszystkie podjęte przez nią sprawy nadal były w toku, mogła więc odbębnić swoją działkę w Plymouth, nadgonić raporty, spróbować kupić papierosy ― bezskutecznie ― a potem iść do domu. Odpocząć. Odespać.
Bez przekonania upiła łyk kawy i poczuła czyjeś spojrzenie na własnym ciele. Wyuczony odruch kazał jej utrzymać neutralną pozę, zgrabnie udać błogą nieświadomość, ale raz czy dwa kontrolnie zerknęła w bok; ukradkiem, jak złodziejka, jak intruz. Znajomy głos sprowadzony do miękkiego szeptu otrzeźwił ją na tyle, by odsunęła od siebie iluzję niewiedzy i spojrzała otwarcie w stronę lotnika. Mimo jego niewypowiedzianych na głos życzeń ― doskonale pamiętała ich spotkanie na moście. Wykonywany zawód zresztą wymagał od niej świetnej pamięci do twarzy, do imion, do sytuacji; wszystko, czego dowiadywała się grając kogoś innego, musiała zachować w formie niezmąconego niepewnością wspomnienia aż do momentu przelania tego na papier, choć preferowanym było, by pamiętała dalej. W końcu kto wie, kiedy przydadzą jej się poszczególne informacje, kiedy sytuacja stanie się tak kulawa, że będzie trzeba sięgać po asy skryte w rękawie.
― Cześć ― odpowiedziała, również zniżając ton do szeptu, a na wargach momentalnie pojawił się łobuzerski uśmiech; wesoły ognik zatańczył w zielonych oczach, zdradzając rozbawienie Addy. ― Pewnie, że możesz ― poklepała ostrożnie miejsce tuż obok siebie ― ale tylko jeśli mi powiesz, dlaczego szepczemy.
Zdawać by się mogło, że nowy nabytek w postaci blizny całkowicie jej umknął, że nie zauważyła, ale nic bardziej mylnego. Ślad po ranie wychwyciła natychmiast, ale kierowana empatią ― udała ślepą, wygodnie spychając temat na granicę za którą nic nie miało znaczenia. Widziała już wiele okaleczonych osób, bywały wśród nich takie, które mocno przejmowały się swoim wyglądem, a bywały i te niewzruszone. Nie zamierzała sprawdzać do której grupy należy Billy; nie był jej celem, nie musiała wiedzieć o nim wszystkiego, choć i tak wiedziała już co-nieco. Czy to właśnie on był jednym z kolegów Michaela? Wspominał jej przelotnie o jakimś Billym, ale nie zagłębiał się przy tym zbytnio w szczegóły, a ona nie naciskała. Nigdy go nie naciskała.
W zasadzie, ilu takich lotników-Zakonników-potencjalnych-kolegów na których mówią “Billy” mogło być w podziemiu? Czy bardzo rozminęłaby się z prawdą obstawiając, że jeden?
Uśmiechnęła się półgębkiem, zarzuciła nogę na nogę i wsparła się dłonią o ławkę, przyjmując nader swobodną pozę.
― Jak ci się lata podczas zawieszenia? Lepiej? Gorzej? Tak samo? ― spytała, uznając, że to będzie dobry temat, odpowiednio neutralny i niezobowiązujący. Nie miała zielonego pojęcia, że ostatnie tygodnie spędził w domu, dochodząc do siebie, z dala od pracy.
Nie wiedziała, że otarł się o śmierć.
Wschód słońca zastał ją na ławce przy budce z kawą; siedziała na niej samotnie, pogrążona w luźnych, niepowiązanych z pracą rozmyślaniach, które raz po raz wracały do znajomej sylwetki pewnego aurora. Od pamiętnego trzeciego lipca spędzili razem każdy wieczór i każdą noc i choć nie było tego w ogólnym rozrachunku wiele, to Adda już zachłannie uznała, że tak będzie przecież zawsze. Oddelegowanie na szlak było więc niemiłą niespodzianką, której nie mogła nie przyjąć; bądź co bądź była częścią podziemnych struktur, agentem, który przeszło tydzień temu podjął się kolejnej współpracy, tym razem do swojej przepastnej kolekcji ludzi, którym była winna lojalność (lub bardzo dobrze i przekonywująco odegrane kłamstwo), dodając także Zakonników.
Obróciła kubek w dłoni, spoglądając w ciemną toń niewypitej, cholernie niedobrej kawy i poważnie zastanowiła się nad tym, czy jej potrzebuje by postawić się na nogi ― nie czuła w końcu zmęczenia, wiedziała, że po wycieczce w kociej postaci adrenalina utrzyma się na sensownym poziomie jeszcze przez jakiś czas, trzymając ją tym samym w przytomności. Szczęśliwie nie miała na dziś zaplanowanej wizyty w Londynie, nie wisiało nad nią żadne demoniczne sprawozdanie, wszystkie podjęte przez nią sprawy nadal były w toku, mogła więc odbębnić swoją działkę w Plymouth, nadgonić raporty, spróbować kupić papierosy ― bezskutecznie ― a potem iść do domu. Odpocząć. Odespać.
Bez przekonania upiła łyk kawy i poczuła czyjeś spojrzenie na własnym ciele. Wyuczony odruch kazał jej utrzymać neutralną pozę, zgrabnie udać błogą nieświadomość, ale raz czy dwa kontrolnie zerknęła w bok; ukradkiem, jak złodziejka, jak intruz. Znajomy głos sprowadzony do miękkiego szeptu otrzeźwił ją na tyle, by odsunęła od siebie iluzję niewiedzy i spojrzała otwarcie w stronę lotnika. Mimo jego niewypowiedzianych na głos życzeń ― doskonale pamiętała ich spotkanie na moście. Wykonywany zawód zresztą wymagał od niej świetnej pamięci do twarzy, do imion, do sytuacji; wszystko, czego dowiadywała się grając kogoś innego, musiała zachować w formie niezmąconego niepewnością wspomnienia aż do momentu przelania tego na papier, choć preferowanym było, by pamiętała dalej. W końcu kto wie, kiedy przydadzą jej się poszczególne informacje, kiedy sytuacja stanie się tak kulawa, że będzie trzeba sięgać po asy skryte w rękawie.
― Cześć ― odpowiedziała, również zniżając ton do szeptu, a na wargach momentalnie pojawił się łobuzerski uśmiech; wesoły ognik zatańczył w zielonych oczach, zdradzając rozbawienie Addy. ― Pewnie, że możesz ― poklepała ostrożnie miejsce tuż obok siebie ― ale tylko jeśli mi powiesz, dlaczego szepczemy.
Zdawać by się mogło, że nowy nabytek w postaci blizny całkowicie jej umknął, że nie zauważyła, ale nic bardziej mylnego. Ślad po ranie wychwyciła natychmiast, ale kierowana empatią ― udała ślepą, wygodnie spychając temat na granicę za którą nic nie miało znaczenia. Widziała już wiele okaleczonych osób, bywały wśród nich takie, które mocno przejmowały się swoim wyglądem, a bywały i te niewzruszone. Nie zamierzała sprawdzać do której grupy należy Billy; nie był jej celem, nie musiała wiedzieć o nim wszystkiego, choć i tak wiedziała już co-nieco. Czy to właśnie on był jednym z kolegów Michaela? Wspominał jej przelotnie o jakimś Billym, ale nie zagłębiał się przy tym zbytnio w szczegóły, a ona nie naciskała. Nigdy go nie naciskała.
W zasadzie, ilu takich lotników-Zakonników-potencjalnych-kolegów na których mówią “Billy” mogło być w podziemiu? Czy bardzo rozminęłaby się z prawdą obstawiając, że jeden?
Uśmiechnęła się półgębkiem, zarzuciła nogę na nogę i wsparła się dłonią o ławkę, przyjmując nader swobodną pozę.
― Jak ci się lata podczas zawieszenia? Lepiej? Gorzej? Tak samo? ― spytała, uznając, że to będzie dobry temat, odpowiednio neutralny i niezobowiązujący. Nie miała zielonego pojęcia, że ostatnie tygodnie spędził w domu, dochodząc do siebie, z dala od pracy.
Nie wiedziała, że otarł się o śmierć.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Kołysząca się w papierowym kubeczku kawa przyjemnie parzyła go w palce, odwracając uwagę od irytującego mrowienia lewego nadgarstka, uporczywej pozostałości po niedawnym urazie. Powinien nim poruszać, przywrócić krążenie w gojącej się jeszcze dłoni, zanim zacznie cierpnąć – ale póki co spychał drażniące uczucie gdzieś na krawędź świadomości, skutecznie rozproszony rozbawionym wyrazem twarzy Addy. Miała ładny uśmiech, szczery, trochę zaczepny; momentami wprawiający go w zakłopotanie – zarówno teraz, jak i wtedy, na moście – ale w sposób, który pozwalał mu uwierzyć, że śmiała się z nim, a nie z niego. Zdawał sobie sprawę z tego, że mógł się mylić, bo nikt tak skutecznie jak Demimozy nie maskował swoich emocji, ale jednocześnie – jako ktoś, kto przez całą młodość regularnie padał ofiarą żartów wycelowanych w jego jąkanie, był niemal pewien, że potrafiłby wyczuć różnicę. – Och – mruknął, dopiero teraz, po słowach Addy, orientując się, że w istocie szeptał – i że nie był w stanie wyjaśnić tego w żaden logiczny sposób. Parsknął cicho, prawie bezgłośnie wydmuchując powietrze przez nos; mięśnie i skóra twarzy nie napinały się już boleśnie przy każdym geście, nie wyzbył się jednak jeszcze nabytej w ostatnich tygodniach ostrożności – w tym, jak się śmiał, jak mówił. – Nie mam zielonego p-p-pojęcia – odparł zgodnie z prawdą, już głośniej, wzruszając ramieniem, o które nie opierała się rączka miotły.
Skinął jej głową z wdzięcznością, pochylając się, żeby najpierw oprzeć miotłę o krawędź ławki, a później – przysiąść na niej samemu, z trochę mniejszą swobodą, niż zrobiłby to zazwyczaj. Papierowy kubek przełożył do prawej dłoni, lewą potrząsając lekko, bezwiednie, kiedy mrowienie stało się nieznośne – uwagę skupiając na siedzącej obok czarownicy, której pytanie zawisło przez chwilę w nieruchomej, cichej przestrzeni poranka. Zawahał się, odpowiedź powinna nasunąć mu się od razu – ale minęło tyle czasu odkąd latał naprawdę, że w pierwszym momencie nie miał pojęcia, czy fakt, że w kraju oficjalnie zawieszono wojenne działania, jakoś na niego wpłynął. Na miotle czuł się mniej pewnie niż wcześniej, ale podejrzewał, że miało to więcej wspólnego z wymuszoną ostrożnością ruchów niż z decyzjami, które zapadły pomiędzy dowodzącymi; dla niego – wojna wciąż się toczyła, nie przestał nerwowo oglądać się przez ramię, a kiedy leciał z Irlandii do Plymouth, nie zaniechał regularnego zataczania pętli nad okolicą, sprawdzając, czy nikt go nie śledził – mimo że gdy myślał o tym teraz, to nie był nawet pewien, czy narzucone na lotników środki ostrożności nadal obowiązywały. Czerwcowa potyczka ze Śmierciożercą skutecznie wypchnęła go z iluzorycznego poczucia bezpieczeństwa; wątpił, by ogłoszenie zawieszenia broni miało mu je przywrócić, nadal oczekiwał ataku – nawet teraz, kiedy siedzieli z Addą w kojącej ciszy uśpionego jeszcze miasta. – Nie jestem p-p-pewien – przyznał wreszcie, odrywając spojrzenie od twarzy czarownicy, żeby zawiesić je na czarnym, liżącym papierowe ścianki napoju. – Chyba tak samo? Jest mniejsze prawdop-po-podobieństwo, że ktoś spróbuje zrzucić mnie z miotły, ale to – dodał, zadzierając głowę i zawieszając wzrok na uparcie wiszącej na niebie komecie – nie pomaga wcale. Cały czas mam wrażenie, że sp-p-padnie mi na głowę – mruknął, krzywiąc się lekko. To była tylko część prawdy, kometa wprawiała go w nerwowość też z innych powodów; pamiętał wciąż swoje spotkanie z Tedem, w dniu, w którym pojawiła się nad Anglią – pamiętał widok spadających na ziemię ptaków, wytrzeszczonych białek oczu mamroczącej do siebie dziewczynki. W rzucanym przez nią świetle było coś złowrogiego; jakieś niebezpieczeństwo, którego nie potrafił określić, wskazać, nazwać, a co za tym idzie – przed którym nie wiedział, jak się obronić. Siebie i swoich bliskich. – W p-p-podziemiu coś się zmieniło? Jest spokojniej? – zapytał, znów zerkając w stronę Addy, poniekąd zdradzając, że nie wiedział. – Nie byłem tu jeszcze, odkąd ogłosili zawieszenie – wyjaśnił, nie było sensu tego ukrywać.
Uniósł do ust dłoń z kubkiem, żeby upić niewielki łyk gorącego, parzącego język napoju. Miał wrażenie, że od samego zapachu czuje się bardziej rozbudzony, choć równie dobrze mogły otrzeźwiać go nerwy – nawet jeśli nie potrafił wskazać konkretnego powodu dla swojego zdenerwowania. – Lepiej ją wyp-p-pić, póki jest gorąca, wtedy prawie nie czuć smaku – doradził, wskazując podbródkiem na kubek, który w dłoni trzymała Adda. Sprzedawana w budce kawa była ohydna w każdej formie, ale Billy był przekonany, że o ile gorzki wrzątek dało się wypić, o tyle chłodny nadawał się już tylko do wyrzucenia.
Skinął jej głową z wdzięcznością, pochylając się, żeby najpierw oprzeć miotłę o krawędź ławki, a później – przysiąść na niej samemu, z trochę mniejszą swobodą, niż zrobiłby to zazwyczaj. Papierowy kubek przełożył do prawej dłoni, lewą potrząsając lekko, bezwiednie, kiedy mrowienie stało się nieznośne – uwagę skupiając na siedzącej obok czarownicy, której pytanie zawisło przez chwilę w nieruchomej, cichej przestrzeni poranka. Zawahał się, odpowiedź powinna nasunąć mu się od razu – ale minęło tyle czasu odkąd latał naprawdę, że w pierwszym momencie nie miał pojęcia, czy fakt, że w kraju oficjalnie zawieszono wojenne działania, jakoś na niego wpłynął. Na miotle czuł się mniej pewnie niż wcześniej, ale podejrzewał, że miało to więcej wspólnego z wymuszoną ostrożnością ruchów niż z decyzjami, które zapadły pomiędzy dowodzącymi; dla niego – wojna wciąż się toczyła, nie przestał nerwowo oglądać się przez ramię, a kiedy leciał z Irlandii do Plymouth, nie zaniechał regularnego zataczania pętli nad okolicą, sprawdzając, czy nikt go nie śledził – mimo że gdy myślał o tym teraz, to nie był nawet pewien, czy narzucone na lotników środki ostrożności nadal obowiązywały. Czerwcowa potyczka ze Śmierciożercą skutecznie wypchnęła go z iluzorycznego poczucia bezpieczeństwa; wątpił, by ogłoszenie zawieszenia broni miało mu je przywrócić, nadal oczekiwał ataku – nawet teraz, kiedy siedzieli z Addą w kojącej ciszy uśpionego jeszcze miasta. – Nie jestem p-p-pewien – przyznał wreszcie, odrywając spojrzenie od twarzy czarownicy, żeby zawiesić je na czarnym, liżącym papierowe ścianki napoju. – Chyba tak samo? Jest mniejsze prawdop-po-podobieństwo, że ktoś spróbuje zrzucić mnie z miotły, ale to – dodał, zadzierając głowę i zawieszając wzrok na uparcie wiszącej na niebie komecie – nie pomaga wcale. Cały czas mam wrażenie, że sp-p-padnie mi na głowę – mruknął, krzywiąc się lekko. To była tylko część prawdy, kometa wprawiała go w nerwowość też z innych powodów; pamiętał wciąż swoje spotkanie z Tedem, w dniu, w którym pojawiła się nad Anglią – pamiętał widok spadających na ziemię ptaków, wytrzeszczonych białek oczu mamroczącej do siebie dziewczynki. W rzucanym przez nią świetle było coś złowrogiego; jakieś niebezpieczeństwo, którego nie potrafił określić, wskazać, nazwać, a co za tym idzie – przed którym nie wiedział, jak się obronić. Siebie i swoich bliskich. – W p-p-podziemiu coś się zmieniło? Jest spokojniej? – zapytał, znów zerkając w stronę Addy, poniekąd zdradzając, że nie wiedział. – Nie byłem tu jeszcze, odkąd ogłosili zawieszenie – wyjaśnił, nie było sensu tego ukrywać.
Uniósł do ust dłoń z kubkiem, żeby upić niewielki łyk gorącego, parzącego język napoju. Miał wrażenie, że od samego zapachu czuje się bardziej rozbudzony, choć równie dobrze mogły otrzeźwiać go nerwy – nawet jeśli nie potrafił wskazać konkretnego powodu dla swojego zdenerwowania. – Lepiej ją wyp-p-pić, póki jest gorąca, wtedy prawie nie czuć smaku – doradził, wskazując podbródkiem na kubek, który w dłoni trzymała Adda. Sprzedawana w budce kawa była ohydna w każdej formie, ale Billy był przekonany, że o ile gorzki wrzątek dało się wypić, o tyle chłodny nadawał się już tylko do wyrzucenia.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Obserwowała go nieuważnie, z cieniem sympatii błąkającym się na wargach, a wychwycone bezwiednie szczegóły spływały korytem luźno puszczonych myśli, mieszały się ze wspomnieniem spotkania na moście i incydentu z butami. Kusiło ją, by do tego nawiązać, zażartować, póki nikt nie słyszy, ale słowa ― jak na złość ― nie chciały przybrać lekkiej formy, rozsypywały się za każdym razem, kiedy próbowała z nich złożyć żart. Mogła nie odczuwać zmęczenia, jeszcze nie, ale widziała po sobie, że brak jej polotu, zwyczajowej lekkości.
Blizna na twarzy, niecodzienny ruch nadgarstka, wyraźny moment zawahania zamiast płynnej odpowiedzi.
Przymknęła na moment zmęczone oczy. Nie powinna tego analizować.
Podmuch wiatru łagodnie rozwiał jej włosy; przyniósł ze sobą zapach trawy i mułu rzecznego, dźwięki ptasich treli z oddali i odgłosy powoli budzącego się do życia miasta. Spokój, którym mieli okazję się teraz delektować miał się wkrótce skończyć i Adda aż żałowała, że ten krótki moment pomiędzy wzejściem słonecznej tarczy, a faktycznym rozpoczęciem dnia, nie może potrwać jeszcze odrobinę dłużej.
Podniosła powieki, chcąc zobaczyć co konkretnie ma na myśli; zadarła głowę i spojrzała wprost na kometę. W blasku wschodzącego słońca nabierała rdzawego odcienia, przywoływała wspomnienia sprzed trzech dni, niepokoiła jeszcze bardziej.
― Spaść może nie spadnie ― stwierdziła filozoficznym tonem, przechylając nieco głowę w bok. ― Ale gdyby poczęstowała cię jakimś niesmacznym omenem śmierci, to wcale bym się nie zdziwiła ― dodała, znów uderzając w pogodne nuty. Choć wspomnienie jej wizyty w Londynie wciąż było okraszone sporą dawką niepokoju i niepewności, starała się podchodzić do tego lekkomyślnie, celowo bagatelizowała sprawę. Zresztą, nawet jeśli ponurak był przeznaczony dla niej, a nie dla przypadkowe przechodnia, to co mogła z tym zrobić? Jeśli w najbliższym czasie miała stracić swoje dziewięć żyć, to tak się stanie, bez względu na to, czy będzie się tym zamartwiać czy nie. Stawiając sprawę w ten sposób o wiele prościej było jej wybrać zignorowanie powagi symbolu i sytuacji.
― Trzeciego lipca byłam w Londynie ― wyjaśniła gładko, uznając, że Billy zasługuje na zarysowanie kontekstu sytuacji. ― Okradł mnie jakiś jegomość, a chwilę potem pojawił się przed nami ponurak i zaczął szczerzyć zęby. Zaraz po nim przywitała nas kometa ― obróciła kubek w palcach, bez przekonania spoglądając na ciemną, ostygłą ciecz. Już czuła na języku ten paskudny smak. ― Może to wcale nie ma związku, może to przypadek. Ale gdybyś kiedyś spotkał takiego paskudnego ponuraka ― zerknęła w stronę lotnika, puściła do niego oczko ― to przekaż mu ode mnie wyrazy uszanowania.
― I tak i nie ― odparła niejasno; poprawiła się na ławce, zakręciła stopą kółeczko w powietrzu ― wywiad działa tak samo, ale raczej nikogo to nie dziwi. Aurorzy mają trochę luźniej, Michael wspominał, że częściowo zredukowała mu się lista obowiązków. Lotnicy krążą, ale wydaje mi się, że z mniejszą częstotliwością; Niuchacze translokują tymczasowe nory, Hipogryfy chyba zapadły w sen letni, bo od początku lipca żadnego nie spotkałam ― parsknęła lekko, pokręciła głową i zdmuchnęła kosmyk włosów opadający na czoło. ― Wygląda więc na to, że jest nieco spokojniej, ale mam wrażenie, że to tylko cisza przed burzą ― znów zerknęła w stronę komety, nader nieżyczliwie ― że po zawieszeniu to dopiero się zacznie ― dokończyła szeptem.
Uśmiechnęła się smętnie w stronę Billy’ego, jakby samym ułożeniem warg chcąc mu przekazać, że jej kawa to już sprawa stracona i pogrzebana.
― Obawiam się, że już dawno przegapiłam moment spożywalności tego zacnego, budkowego napitku i teraz pozostaje mi cierpieć w milczeniu i pić, bo szkoda, żeby się zmarnowało. ― Uniosła kubeczek w niemym toaście, upiła drobny łyk i skrzywiła się tak, jakby napiła się co najmniej octu. ― Uugh… może jednak nie jestem gotowa na aż takie cierpienie. Nie o tak bandyckiej godzinie.
Przez chwilę milczała, kołysząc kubkiem i myśląc nad czymś całkiem intensywnie. Kiedy w końcu spojrzała w jego stronę, w jej oczach dało się dostrzec jakiś psotny błysk.
― Billy? Jak to jest być lotnikiem, dobrze?
Z zebranych przez nią informacji wynikało, że z byciem takim skrybą to bywało różnie.
Blizna na twarzy, niecodzienny ruch nadgarstka, wyraźny moment zawahania zamiast płynnej odpowiedzi.
Przymknęła na moment zmęczone oczy. Nie powinna tego analizować.
Podmuch wiatru łagodnie rozwiał jej włosy; przyniósł ze sobą zapach trawy i mułu rzecznego, dźwięki ptasich treli z oddali i odgłosy powoli budzącego się do życia miasta. Spokój, którym mieli okazję się teraz delektować miał się wkrótce skończyć i Adda aż żałowała, że ten krótki moment pomiędzy wzejściem słonecznej tarczy, a faktycznym rozpoczęciem dnia, nie może potrwać jeszcze odrobinę dłużej.
Podniosła powieki, chcąc zobaczyć co konkretnie ma na myśli; zadarła głowę i spojrzała wprost na kometę. W blasku wschodzącego słońca nabierała rdzawego odcienia, przywoływała wspomnienia sprzed trzech dni, niepokoiła jeszcze bardziej.
― Spaść może nie spadnie ― stwierdziła filozoficznym tonem, przechylając nieco głowę w bok. ― Ale gdyby poczęstowała cię jakimś niesmacznym omenem śmierci, to wcale bym się nie zdziwiła ― dodała, znów uderzając w pogodne nuty. Choć wspomnienie jej wizyty w Londynie wciąż było okraszone sporą dawką niepokoju i niepewności, starała się podchodzić do tego lekkomyślnie, celowo bagatelizowała sprawę. Zresztą, nawet jeśli ponurak był przeznaczony dla niej, a nie dla przypadkowe przechodnia, to co mogła z tym zrobić? Jeśli w najbliższym czasie miała stracić swoje dziewięć żyć, to tak się stanie, bez względu na to, czy będzie się tym zamartwiać czy nie. Stawiając sprawę w ten sposób o wiele prościej było jej wybrać zignorowanie powagi symbolu i sytuacji.
― Trzeciego lipca byłam w Londynie ― wyjaśniła gładko, uznając, że Billy zasługuje na zarysowanie kontekstu sytuacji. ― Okradł mnie jakiś jegomość, a chwilę potem pojawił się przed nami ponurak i zaczął szczerzyć zęby. Zaraz po nim przywitała nas kometa ― obróciła kubek w palcach, bez przekonania spoglądając na ciemną, ostygłą ciecz. Już czuła na języku ten paskudny smak. ― Może to wcale nie ma związku, może to przypadek. Ale gdybyś kiedyś spotkał takiego paskudnego ponuraka ― zerknęła w stronę lotnika, puściła do niego oczko ― to przekaż mu ode mnie wyrazy uszanowania.
― I tak i nie ― odparła niejasno; poprawiła się na ławce, zakręciła stopą kółeczko w powietrzu ― wywiad działa tak samo, ale raczej nikogo to nie dziwi. Aurorzy mają trochę luźniej, Michael wspominał, że częściowo zredukowała mu się lista obowiązków. Lotnicy krążą, ale wydaje mi się, że z mniejszą częstotliwością; Niuchacze translokują tymczasowe nory, Hipogryfy chyba zapadły w sen letni, bo od początku lipca żadnego nie spotkałam ― parsknęła lekko, pokręciła głową i zdmuchnęła kosmyk włosów opadający na czoło. ― Wygląda więc na to, że jest nieco spokojniej, ale mam wrażenie, że to tylko cisza przed burzą ― znów zerknęła w stronę komety, nader nieżyczliwie ― że po zawieszeniu to dopiero się zacznie ― dokończyła szeptem.
Uśmiechnęła się smętnie w stronę Billy’ego, jakby samym ułożeniem warg chcąc mu przekazać, że jej kawa to już sprawa stracona i pogrzebana.
― Obawiam się, że już dawno przegapiłam moment spożywalności tego zacnego, budkowego napitku i teraz pozostaje mi cierpieć w milczeniu i pić, bo szkoda, żeby się zmarnowało. ― Uniosła kubeczek w niemym toaście, upiła drobny łyk i skrzywiła się tak, jakby napiła się co najmniej octu. ― Uugh… może jednak nie jestem gotowa na aż takie cierpienie. Nie o tak bandyckiej godzinie.
Przez chwilę milczała, kołysząc kubkiem i myśląc nad czymś całkiem intensywnie. Kiedy w końcu spojrzała w jego stronę, w jej oczach dało się dostrzec jakiś psotny błysk.
― Billy? Jak to jest być lotnikiem, dobrze?
Z zebranych przez nią informacji wynikało, że z byciem takim skrybą to bywało różnie.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Czuł się trochę dziwnie, siedząc na uśpionym skwerku i w milczeniu obserwując jaśniejącą na niebie smugę; z jednej strony nieskończenie odległą, z drugiej – uporczywie obecną, stanowiącą namacalne przypomnienie o wydarzeniach, które dopiero miały wstrząsnąć ich światem. Kiedyś, nie dziś; dziś czuł irracjonalny spokój, być może związany z senną atmosferą rozlewającego się wzdłuż alejek poranka, z charakterystycznym zapachem wilgoci, z szumem płynącej niedaleko rzeki, mieszającym się ze szmerem cichej rozmowy; spokój sprawiający, że myśl o komecie wybrzmiewała w jego umyśle zgrzytliwym dysonansem, niepasująca, niechciana. Westchnął bezgłośnie, rzucając jej ostatnie spojrzenie; gdyby nie seria przerażających zdarzeń, które wypełniły jego ostatnie tygodnie niegasnącym lękiem, pewnie uznałby, że była piękna – ale po kolejnych spotkaniach z cienistymi istotami, oraz po tym, czego był świadkiem w starym Azkabanie, nie był w stanie widzieć w gwieździe nic poza zagrożeniem, niebezpieczeństwem czekającym tylko, aż na chwilę stracą czujność. Za każdym razem, kiedy spoglądał w jej kierunku, przypominał sobie słowa majaczącej dziewczynki: o świetle i o mroku, o końcu i o początku. Był ciekaw, co na temat komety powiedziałby Jayden, ale profesor nie odzywał się do niego od dłuższego czasu, a świadomość, że to on był tym, który przyniósł na jego próg ciało martwej żony, powstrzymywała Williama przed sięgnięciem po pióro i pergamin. – Omenem śmierci? – powtórzył, opuszczając wreszcie spojrzenie, żeby zatrzymać wzrok na Addzie. Jej głos zabrzmiał lekko, ale wypowiadane słowa miały zupełnie inny wydźwięk; przekrzywił nieco głowę, wysłuchując następnych, czując, jak wzdłuż kręgosłupa przebiega mu nieprzyjemny dreszcz. Nie był przesądny, nie wierzył w horoskopy czy wróżby, nie przywiązywał dużego znaczenia do symboli – ale nawet on wiedział, jakie znaczenie w magicznym świecie przypisywało się ponurakowi. W odpowiedzi na puszczone oczko uśmiechnął się, a ponure myśli przerzedziły się nieco – i pomyślał, że chyba dlatego lubił z Adrianą rozmawiać; potrafiła sprawić, że ciężkie rzeczy wydawały się mniej ciężkie. – P-p-przekażę na pewno. Ja i śmierć ostatnio często się widujemy – przyznał, starając się, by zabrzmiało to żartobliwie – niepewny, na ile mu się to udało; nie był zbyt dobry w maskowaniu emocji. Odchrząknął, unosząc do ust kubek, żeby wypić mały łyk gorącej kawy; skrzywił się, ale tym razem tylko trochę. – To mógł być po p-p-prostu spłoszony pies – zasugerował, pochylając się, żeby oprzeć się łokciami o kolana; papierowe naczynie trzymając pomiędzy nimi. – Coś dziwnego działo się wtedy ze zwierzętami, widziałem p-p-ptaki wpadające na siebie w locie i spadające na ziemię – wspomniał. Być może pies, którego na swojej drodze spotkała Adda, również był pod wpływem działania komety; może uciekł właścicielowi i wpadł na nią przypadkiem. – Ale myślę, że m-m-masz rację – że najgorsze dopiero przed nami – przyznał, wcześniej uważnie wyłapując skrawki informacji na temat działania magicznego podziemia, gdzieś w połowie orientując się, skąd brało się wypełniające jego płuca poczucie winy. Odkąd ponad rok temu wrócił do kraju, całe jego życie kręciło się wokół Zakonu Feniksa; w szeregach organizacji walczył od samego początku, podobnie jak od początku latał dla Sów – dołączając do oddziału łączności, gdy tylko zarysowały się jego pierwsze struktury. Przez cały ten czas nie pozwolił sobie na oddech, na przerwę; więc gdy zmusiło go do tego starcie z Rosierem, po raz pierwszy poczuł się tak, jakby porzucił walkę. Miesiąc spędzony na odzyskiwaniu sił był miesiącem, w trakcie którego inni mierzyli się z wrogiem bez niego; a chociaż ledwie żywy, ze zmysłami przytępionymi klątwą, i tak do niczego by im się nie przydał, to miał to sobie za złe – i obawiał się, irracjonalnie, że inni również będą mieli. Że uznają, że wycofał się ze strachu, albo z lenistwa. To było głupie – ale wystarczyło, by przeciągał moment powrotu do ostatnich chwil, a przynajmniej do czasu wystygnięcia czarnej, wykręcającej twarz kawy. – Mike wsp-p-pominał, że do nas dołączyłaś – odezwał się po chwili, wyłapując z wypowiedzi Addy imię Tonksa. – Do Zakonu – doprecyzował, nie mając pewności, czy auror zdradził jej tożsamość członków organizacji – i których. – Cieszę się – powiedział szczerze, obdarzając ją ciepłym uśmiechem.
Uniósł papierowy kubek, odpowiadając na wzniesiony przez Adrianę toast, po czym upił kolejny łyk czarnego jak noc napoju, zauważając z opóźnieniem, że im bliżej dna, tym wydawał się mocniejszy. Nie był na to przygotowany, zakasłał krótko, a oczy zaszły mu łzami – ale kaszel szybko przerodził się w śmiech. Zaskakująco szczery. – Po namyśle – odezwał się, przecierając zaciśnięte powieki – gorąca nie jest wcale o wiele lep-p-psza – dodał. Zamrugał powiekami, odsuwając z twarzy przydługie włosy i odchrząkując, żeby pozbyć się resztek gorzkiego posmaku, a później przez dłuższą chwilę nie przerywał milczenia, które pomiędzy nimi zapadło – rozpadając się dopiero po zawieszonym w przestrzeni pytaniu.
Niespodziewanym, ale nie niewygodnym; wyprostował się, żeby oprzeć się plecami o ławeczkę, pozwalając, by na ustach zatańczył mu rozbawiony uśmiech. Musiał przyznać, że czuł się znacznie lepiej niż jeszcze przed chwilą, choć w tamtym momencie się nad tym nie zastanawiał. – A co, rozważasz d-d-dołączenie? Mogę szepnąć o tobie dobre słowo – zaoferował, spoglądając na nią swobodniej; poważniejąc nieco dopiero po paru głębszych oddechach. – Dla mnie dobrze, tak myślę. Ale ja zawsze chciałem latać – p-p-przed wojną grałem w Quidditcha, myślałem, że może kiedyś wezmą mnie do reprezentacji. Potem zdarzyło się życie – podsumował, wzruszając lekko ramieniem. Był okres, kiedy nie był w stanie mówić o tym tak łatwo; gdy samo wspomnienie o zaprzepaszczonych marzeniach rozpychało się w jego wnętrznościach jak ostry, kanciasty kamień – ale dzisiaj spoglądał już na te młodzieńcze mrzonki wyłącznie z ciepłym sentymentem. Miał inne pragnienia, nie tyle dla siebie – co dla swojej rodziny, dla żony i dla córki, dla dziecka, które dopiero miało przyjść na świat. – Jest jakaś wolność w tym. Że możesz p-p-polecieć, gdzie chcesz, jak chcesz. No i te dzieciaki, które uczę – ciągnął; nigdy nie przestał być wdzięczny lordowi Longbottomowi za to, że zaproponował mu pozycję szkoleniowca – są naprawdę wspaniałe. Jak z nimi p-p-pracuję, to wierzę, że wygramy, wiesz? Nawet jeśli nie my – to oni – dodał. Od jakiegoś czasu nie wierzył już, że przyjdzie mu doczekać życia w świecie, który wywalczą – że jego dni miną, nim uda im się go odbudować – ale z zaskoczeniem stwierdzał, że mu to nie przeszkadzało. Miał cudowną młodość, rozjaśnioną przyjaźniami i beztroskimi wizjami przyszłości; chciał, żeby jego dzieci doczekały tego samego. On sam już nie musiał.
Przyciągnął kubek do ust, wypijając resztkę kawy, a później zgiął papier w palcach. – A ty? Jak to jest b-b-być jednocześnie tam – i tutaj? – zapytał. Niewiele wiedział na temat pracy Demimozów, bo wszystko, co robili, było powleczone aurą tajemnicy – ale odkąd sam nie mógł postawić stopy w Londynie, był ciekaw: jak teraz wyglądał, i jak żyli mieszkający w nim ludzie. Kiedy był w stolicy po raz ostatni, na jej ulicach wciąż toczyły się otwarte walki, w jego umyśle zachował się więc obraz leżących na chodnikach trupów i śmierci wyzierającej z każdego ciemnego kąta; prasa twierdziła, że dziś Londyn był ostoją bezpieczeństwa, ale on sam nie był w stanie sobie tego wyobrazić. A może nie chciał.
Uniósł papierowy kubek, odpowiadając na wzniesiony przez Adrianę toast, po czym upił kolejny łyk czarnego jak noc napoju, zauważając z opóźnieniem, że im bliżej dna, tym wydawał się mocniejszy. Nie był na to przygotowany, zakasłał krótko, a oczy zaszły mu łzami – ale kaszel szybko przerodził się w śmiech. Zaskakująco szczery. – Po namyśle – odezwał się, przecierając zaciśnięte powieki – gorąca nie jest wcale o wiele lep-p-psza – dodał. Zamrugał powiekami, odsuwając z twarzy przydługie włosy i odchrząkując, żeby pozbyć się resztek gorzkiego posmaku, a później przez dłuższą chwilę nie przerywał milczenia, które pomiędzy nimi zapadło – rozpadając się dopiero po zawieszonym w przestrzeni pytaniu.
Niespodziewanym, ale nie niewygodnym; wyprostował się, żeby oprzeć się plecami o ławeczkę, pozwalając, by na ustach zatańczył mu rozbawiony uśmiech. Musiał przyznać, że czuł się znacznie lepiej niż jeszcze przed chwilą, choć w tamtym momencie się nad tym nie zastanawiał. – A co, rozważasz d-d-dołączenie? Mogę szepnąć o tobie dobre słowo – zaoferował, spoglądając na nią swobodniej; poważniejąc nieco dopiero po paru głębszych oddechach. – Dla mnie dobrze, tak myślę. Ale ja zawsze chciałem latać – p-p-przed wojną grałem w Quidditcha, myślałem, że może kiedyś wezmą mnie do reprezentacji. Potem zdarzyło się życie – podsumował, wzruszając lekko ramieniem. Był okres, kiedy nie był w stanie mówić o tym tak łatwo; gdy samo wspomnienie o zaprzepaszczonych marzeniach rozpychało się w jego wnętrznościach jak ostry, kanciasty kamień – ale dzisiaj spoglądał już na te młodzieńcze mrzonki wyłącznie z ciepłym sentymentem. Miał inne pragnienia, nie tyle dla siebie – co dla swojej rodziny, dla żony i dla córki, dla dziecka, które dopiero miało przyjść na świat. – Jest jakaś wolność w tym. Że możesz p-p-polecieć, gdzie chcesz, jak chcesz. No i te dzieciaki, które uczę – ciągnął; nigdy nie przestał być wdzięczny lordowi Longbottomowi za to, że zaproponował mu pozycję szkoleniowca – są naprawdę wspaniałe. Jak z nimi p-p-pracuję, to wierzę, że wygramy, wiesz? Nawet jeśli nie my – to oni – dodał. Od jakiegoś czasu nie wierzył już, że przyjdzie mu doczekać życia w świecie, który wywalczą – że jego dni miną, nim uda im się go odbudować – ale z zaskoczeniem stwierdzał, że mu to nie przeszkadzało. Miał cudowną młodość, rozjaśnioną przyjaźniami i beztroskimi wizjami przyszłości; chciał, żeby jego dzieci doczekały tego samego. On sam już nie musiał.
Przyciągnął kubek do ust, wypijając resztkę kawy, a później zgiął papier w palcach. – A ty? Jak to jest b-b-być jednocześnie tam – i tutaj? – zapytał. Niewiele wiedział na temat pracy Demimozów, bo wszystko, co robili, było powleczone aurą tajemnicy – ale odkąd sam nie mógł postawić stopy w Londynie, był ciekaw: jak teraz wyglądał, i jak żyli mieszkający w nim ludzie. Kiedy był w stolicy po raz ostatni, na jej ulicach wciąż toczyły się otwarte walki, w jego umyśle zachował się więc obraz leżących na chodnikach trupów i śmierci wyzierającej z każdego ciemnego kąta; prasa twierdziła, że dziś Londyn był ostoją bezpieczeństwa, ale on sam nie był w stanie sobie tego wyobrazić. A może nie chciał.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Uśmiech przez sekundę zaciążył na jej wargach, ale utrzymała pogodny wyraz twarzy. Billy sam uderzył w żartobliwe nuty, miała ochotę odpowiedzieć tym samym, ale jednocześnie nie była pewna, na ile lotnik oswoił się już ze swoimi bliznami, czy potrafi z nich żartować. Michael na ten przykład, mimo tylu lat likantropii, nadal swoich nie przebolał. Kierując się sympatią wobec siedzącego obok kolegi ― przełknęła własny żart i podsumowała jego słowa nieco szerszym uśmiechem, przechyleniem lekko głowy, by przyjrzeć mu się pod innym kątem.
Czasem lubiła kruszyć mury i rzucać w ludzi bombami. Lubiła zbijać ich z tropu, wprawiać w konsternację i zakłopotanie, lubiła obserwować emocje i to, jak nad nimi nie panują. Ale czasem wszystko, co było jej potrzebne, to odpowiednie wyczucie chwili i taktu.
― Nie jesteś osamotniony w tej teorii ― odparła, od niechcenia poprawiając fałdę materiału na udach. ― Mike też mi to sugerował, ale jakoś… nie wiem, sama nie wiem ― westchnęła. Początkowe poczucie rozbicia zniknęło jednak, kiedy wspomniał o ptakach i ich dziwnym locie; Adda zmarszczyła lekko brwi. Może faktycznie to był czysty przypadek…
Chciałaby, żeby to był tylko przypadek.
Wróciła do obserwacji otoczenia, tego co przed nimi i miasta jako ogółu, ale nie trwało to długo, głównie za sprawą wspomnienia Michaela, które poniekąd sama między nich przywołała. W zielonych oczach mignęło coś miłego, jakaś przyjemna iskra wzniecona złotym promieniem słońca, uśmiech ułożył się na wargach w sposób nadzwyczaj miękki.
― No proszę, Mike ci wspomniał ― mruknęła nisko, a zaczepka była jasna, jak tarcza wschodzącego słońca. ― Coś jeszcze ci wspominał? Może coś o pączkach? Nie? A opowiedział ci o tym, że cztery lata temu prawie roztrzaskałam mu wazon na głowie? ― pociągnęła temat dalej, ewidentnie się drocząc i równocześnie pozostając w błogiej nieświadomości co do tego, co Tonks właściwie Billy’emu powiedział, a co zachował dla siebie.
― Ja też się cieszę ― dodała już nieco poważniej, choć nadal szeroko uśmiechnięta. Zakołysała kubkiem z kawą, zastukała paznokciem w papierową ściankę, zastanawiając się, czy powinna coś dodać. ― Czasem wydaje mi się, że trochę za późno ― jej głos przycichł, wydawał się podszyty głębokim zamyśleniem ― za późno dołączyłam do rebelii. Za późno dołączyłam bezpośrednio do Zakonu… ― za późno zabiłam Igora ― ale, jak to mówią: lepiej późno, niż wcale ― podsumowała, już znacznie przytomniej i weselej. Poprawiła się na ławeczce, zmieniła pozycję, znów założyła nogę na nogę i zaśmiała się cicho, kiedy Billy przegrał batalię z kawopodobnym napojem. Obserwowała, jak odgarnia przydługie włosy dłonią, wesołe ogniki tlące się w błekitnozielonych oczach też jej nie umknęły.
― Miło się na ciebie patrzy, Billy ― uznała po chwili milczenia i niezobowiązującej obserwacji; mrugnęła do niego figlarnie, z humorem. Nie znała jego stosunku do blizny obejmującej spory kawałek twarzy, ale uważała, że każdy lubi czasem usłyszeć coś przyjemnego na swój temat.
Odchyliła się nieznacznie, przekręciła lekko w bok, by móc mu się swobodniej przyglądać, ułożyła łokieć na drewnianych deskach oparcia i parsknęła nagle, rozbawiona jego pytaniem.
― Śmiej się, ale z miotłą radzę sobie całkiem dobrze! Jeszcze bym wam tam wstydu narobiła w tych Sowach i co wtedy, hm? Przyszedłbyś na korepetycje, Billy? ― Uśmiechnęła się głupio na samą myśl, zwłaszcza w obliczu jego kolejnych słów. Wizja w której uczy czegokolwiek w temacie latania kogoś, kto aspirował do reprezentacji w Quidditcha wydawała jej się tak samo zabawna, co absurdalna.
― To prawie jak z byciem animagiem ― dodała, kompletnie niezrażona. Skoro Mike mu o niej mówił, to zapewne wspomniał czym się zajmuje. Zresztą, na wstępie zaznaczyła przecież, że jeśli chodzi o przekazanie informacji na jej temat komuś z Zakonu, to może mówić otwarcie. Ona zamierzała zrobić tak samo. ― Zmieniasz się i wędrujesz tam, gdzie chcesz. No ― przewróciła zabawnie oczami ― przynajmniej tam, gdzie nie ma wystarczających zabezpieczeń i gdzie nikt nie goni kotów miotłą.
Zajrzała do kubka z kawą, kiedy podjął temat następnego pokolenia, tych wszystkich młodzików, którym przyszło żyć w tak paskudnym i niepewnym czasie. Ona sama nie była w stanie stwierdzić, czy podziela jego stanowisko, myśli o młodych czarodziejach i czarownicach budziły w niej niewygodne i bolesne wspomnienia na temat własnej straty. No i nie miała aż takiego kontaktu z młodzikami, jak Billy; jeśli już myślała o jakimkolwiek końcu, to tym własnym, tym, w którym w końcu przejedzie się na zbytniej pewności siebie i zamiłowaniu do ryzyka. A dalej… nigdy nie zastanawiała się nad tym, co byłoby dalej, już bez niej. Czy młodziki dałyby radę pociągnąć sprawę, doprowadzić ją do końca.
― Mówią, że wiara to połowa sukcesu ― odparła wymijająco, niepewna własnych przekonań. ― Cieszę się, że patrzysz na to tak optymistycznie. Wśród czarnych scenariuszy i dominującego pesymizmu aż się cieplej robi na sercu, kiedy ktoś podchodzi do tego tak… nie wiem, inaczej. Pogodniej. ― Zastukała palce w kubek, szukając odpowiedniego słowa. To jednak nie nadeszło, więc skwitowała cały temat wzruszeniem ramion i kolejnym uśmiechem ze swojej szerokiej gamy.
― Hmm ― mruknęła, momentalnie zmieniając wyraz twarzy z łagodnego i zamyślonego na łobuzerski, z charakterystycznym błyskiem w oku. ― Niebezpiecznie, to na pewno. Ale ja lubię miejsca w których jest niebezpiecznie, lubię ryzyko, Billy. Może nawet trochę za bardzo, przyznaję, ale dzięki niemu czuję się żywa. Czuję, że mam na coś wpływ. Lubię pogrywać sobie z ludźmi i nawijać im makaron na uszy, lubię wiedzieć. Bycie po dwóch stronach frontu jednocześnie daje mi okazję do wykorzystania wszystkich umiejętności, do samodoskonalenia. ― Zamyśliła się na chwilę, spojrzała po raz kolejny do swojego kubka. Kawa, jak na złość, magicznie nie zniknęła i uparcie czekała na wypicie. Adda bez przekonania uniosła napój do ust i upiła potężny łyk; skrzywiła się przy tym równie potężnie i wzdrygnęła. Okropne. ― Ostatecznie podsumowując: dla mnie dobrze, bo jestem straszną kłamczuchą. No i mam dostęp do normalnej kawy, a to nie byle profit.
Czasem lubiła kruszyć mury i rzucać w ludzi bombami. Lubiła zbijać ich z tropu, wprawiać w konsternację i zakłopotanie, lubiła obserwować emocje i to, jak nad nimi nie panują. Ale czasem wszystko, co było jej potrzebne, to odpowiednie wyczucie chwili i taktu.
― Nie jesteś osamotniony w tej teorii ― odparła, od niechcenia poprawiając fałdę materiału na udach. ― Mike też mi to sugerował, ale jakoś… nie wiem, sama nie wiem ― westchnęła. Początkowe poczucie rozbicia zniknęło jednak, kiedy wspomniał o ptakach i ich dziwnym locie; Adda zmarszczyła lekko brwi. Może faktycznie to był czysty przypadek…
Chciałaby, żeby to był tylko przypadek.
Wróciła do obserwacji otoczenia, tego co przed nimi i miasta jako ogółu, ale nie trwało to długo, głównie za sprawą wspomnienia Michaela, które poniekąd sama między nich przywołała. W zielonych oczach mignęło coś miłego, jakaś przyjemna iskra wzniecona złotym promieniem słońca, uśmiech ułożył się na wargach w sposób nadzwyczaj miękki.
― No proszę, Mike ci wspomniał ― mruknęła nisko, a zaczepka była jasna, jak tarcza wschodzącego słońca. ― Coś jeszcze ci wspominał? Może coś o pączkach? Nie? A opowiedział ci o tym, że cztery lata temu prawie roztrzaskałam mu wazon na głowie? ― pociągnęła temat dalej, ewidentnie się drocząc i równocześnie pozostając w błogiej nieświadomości co do tego, co Tonks właściwie Billy’emu powiedział, a co zachował dla siebie.
― Ja też się cieszę ― dodała już nieco poważniej, choć nadal szeroko uśmiechnięta. Zakołysała kubkiem z kawą, zastukała paznokciem w papierową ściankę, zastanawiając się, czy powinna coś dodać. ― Czasem wydaje mi się, że trochę za późno ― jej głos przycichł, wydawał się podszyty głębokim zamyśleniem ― za późno dołączyłam do rebelii. Za późno dołączyłam bezpośrednio do Zakonu… ― za późno zabiłam Igora ― ale, jak to mówią: lepiej późno, niż wcale ― podsumowała, już znacznie przytomniej i weselej. Poprawiła się na ławeczce, zmieniła pozycję, znów założyła nogę na nogę i zaśmiała się cicho, kiedy Billy przegrał batalię z kawopodobnym napojem. Obserwowała, jak odgarnia przydługie włosy dłonią, wesołe ogniki tlące się w błekitnozielonych oczach też jej nie umknęły.
― Miło się na ciebie patrzy, Billy ― uznała po chwili milczenia i niezobowiązującej obserwacji; mrugnęła do niego figlarnie, z humorem. Nie znała jego stosunku do blizny obejmującej spory kawałek twarzy, ale uważała, że każdy lubi czasem usłyszeć coś przyjemnego na swój temat.
Odchyliła się nieznacznie, przekręciła lekko w bok, by móc mu się swobodniej przyglądać, ułożyła łokieć na drewnianych deskach oparcia i parsknęła nagle, rozbawiona jego pytaniem.
― Śmiej się, ale z miotłą radzę sobie całkiem dobrze! Jeszcze bym wam tam wstydu narobiła w tych Sowach i co wtedy, hm? Przyszedłbyś na korepetycje, Billy? ― Uśmiechnęła się głupio na samą myśl, zwłaszcza w obliczu jego kolejnych słów. Wizja w której uczy czegokolwiek w temacie latania kogoś, kto aspirował do reprezentacji w Quidditcha wydawała jej się tak samo zabawna, co absurdalna.
― To prawie jak z byciem animagiem ― dodała, kompletnie niezrażona. Skoro Mike mu o niej mówił, to zapewne wspomniał czym się zajmuje. Zresztą, na wstępie zaznaczyła przecież, że jeśli chodzi o przekazanie informacji na jej temat komuś z Zakonu, to może mówić otwarcie. Ona zamierzała zrobić tak samo. ― Zmieniasz się i wędrujesz tam, gdzie chcesz. No ― przewróciła zabawnie oczami ― przynajmniej tam, gdzie nie ma wystarczających zabezpieczeń i gdzie nikt nie goni kotów miotłą.
Zajrzała do kubka z kawą, kiedy podjął temat następnego pokolenia, tych wszystkich młodzików, którym przyszło żyć w tak paskudnym i niepewnym czasie. Ona sama nie była w stanie stwierdzić, czy podziela jego stanowisko, myśli o młodych czarodziejach i czarownicach budziły w niej niewygodne i bolesne wspomnienia na temat własnej straty. No i nie miała aż takiego kontaktu z młodzikami, jak Billy; jeśli już myślała o jakimkolwiek końcu, to tym własnym, tym, w którym w końcu przejedzie się na zbytniej pewności siebie i zamiłowaniu do ryzyka. A dalej… nigdy nie zastanawiała się nad tym, co byłoby dalej, już bez niej. Czy młodziki dałyby radę pociągnąć sprawę, doprowadzić ją do końca.
― Mówią, że wiara to połowa sukcesu ― odparła wymijająco, niepewna własnych przekonań. ― Cieszę się, że patrzysz na to tak optymistycznie. Wśród czarnych scenariuszy i dominującego pesymizmu aż się cieplej robi na sercu, kiedy ktoś podchodzi do tego tak… nie wiem, inaczej. Pogodniej. ― Zastukała palce w kubek, szukając odpowiedniego słowa. To jednak nie nadeszło, więc skwitowała cały temat wzruszeniem ramion i kolejnym uśmiechem ze swojej szerokiej gamy.
― Hmm ― mruknęła, momentalnie zmieniając wyraz twarzy z łagodnego i zamyślonego na łobuzerski, z charakterystycznym błyskiem w oku. ― Niebezpiecznie, to na pewno. Ale ja lubię miejsca w których jest niebezpiecznie, lubię ryzyko, Billy. Może nawet trochę za bardzo, przyznaję, ale dzięki niemu czuję się żywa. Czuję, że mam na coś wpływ. Lubię pogrywać sobie z ludźmi i nawijać im makaron na uszy, lubię wiedzieć. Bycie po dwóch stronach frontu jednocześnie daje mi okazję do wykorzystania wszystkich umiejętności, do samodoskonalenia. ― Zamyśliła się na chwilę, spojrzała po raz kolejny do swojego kubka. Kawa, jak na złość, magicznie nie zniknęła i uparcie czekała na wypicie. Adda bez przekonania uniosła napój do ust i upiła potężny łyk; skrzywiła się przy tym równie potężnie i wzdrygnęła. Okropne. ― Ostatecznie podsumowując: dla mnie dobrze, bo jestem straszną kłamczuchą. No i mam dostęp do normalnej kawy, a to nie byle profit.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
– Mogę ci zdradzić sekret? – zapytał nagle, dostrzegając, że teoria o ponuraku-spłoszonym psie nie do końca ją przekonała. Nie był pewien, czy przekonała jego samego, tamtego dnia działo się tyle dziwnych rzeczy, że byłby gotów uwierzyć we wszystko – ale chociaż nie był w stanie logicznie ich wytłumaczyć, to mógł przynajmniej spróbować odciągnąć myśli Addy od ponurych omenów śmierci. – Ja to nie do k-k-końca wierzę w te przepowiednie i przesądy – powiedział, pochylając się niżej i zniżając głos prawie do szeptu, jakby naprawdę dzielił się z nią jakąś wielką tajemnicą. – Kiedyś dostałem od k-k-koleżanki taki artykuł – nie wiem, z jakiej książki go wzięła, ale był o magicznych sposobach na pozbycie się jąkania – ciągnął, przy magicznych sposobach zginając i rozprostowując palce, jakby rysował w powietrzu niewidzialny cudzysłów. – Były tam nap-p-prawdę najróżniejsze metody, rytuały wykorzystujące magię ziemi, smarowanie się żabim skrzekiem w p-p-pełnię księżyca… Na szóstym roku wypróbowaliśmy z przyjacielem dosłownie każdą. – Dopiero po fakcie, wiele lat później, dotarło do niego, że Garry musiał mieć z tego niezłą zabawę. – Zarobiłem nawet miesięczny szlaban za wylecenie na wieżę ast-t-tronomiczną na miotle. I co? – zapytał, prostując się, żeby uderzyć otwartą dłonią w udo. – Wszystko to były banialuki – zawyrokował, tonem, który sugerował, że to przesądzało sprawę.
Pamiętał okres, kiedy był niezwykle zawiedziony tym obrotem spraw, ale wspominając o tym dzisiaj czuł tylko przyjemne ciepło, niemające nic wspólnego z pierwszymi promieniami oświetlającego placyk słońca. Dokuczliwa wada wymowy, zmora dzieciństwa i wczesnej młodości, dawno temu przestała mu przeszkadzać.
– O pączkach? – powtórzył, unosząc wyżej brew w reakcji na zaczepny ton Addy. Potarł palcami krawędź żuchwy, udając, że się zastanawia. – Nie p-p-przypominam sobie nic o pączkach ani wazonie, ale w ogóle niewiele z tamtego wieczoru pamiętam. Trochę wtedy wypiliśmy – przyznał. To była prawda, braki w pamięci – nie, ale nawet gdyby było inaczej, milczałby jak grób. – No i głównie to ja g-g-gadałem – dodał, w próbie uwiarygodnienia swoich zeznań. Wzruszył ramionami, o mały włos nie rozlewając resztek czarnej kawy – choć kiedy pociągnął kolejny łyk, zaczął żałować, że jednak nie zamachnął się mocniej.
Oparł się wygodniej plecami o drewniany tył ławeczki, zastanawiając się przez moment nad jej słowami. – Ja tam myślę, że w samą p-p-porę – powiedział, uśmiechając się lekko. Czasami było to trudne do osiągnięcia, ale w pewnym sensie nauczył się już, że rozważanie co by było, gdyby (gdybym zjawił się wcześniej, postąpił inaczej…), nie przynosiło niczego dobrego. Tak naprawdę żadne z nich nie wiedziało, jak potoczyłyby się wydarzenia; może lepiej – a może po stokroć gorzej. A bez względu na to jak brzmiałaby odpowiedź, i tak nie mogli cofnąć czasu.
Zamyślił się nad tym przez chwilę, tylko połowicznie świadomy śledzącego go spojrzenia – kompletnie nieprzygotowany na kolejne słowa Addy. Przekręcił głowę, żeby uchwycić jej wzrok, sprawdzając, czy się z niego nabijała, ale na jej twarzy nie dostrzegł drwiny; nie wychwycił jej też pomiędzy głoskami, poczuł za to gorący rumieniec wypływający na jego szyję i policzki. Zaczynał podejrzewać, że wprawiała go w zakłopotanie celowo, dla zabawy. – Uhm – dzięki? – powiedział, nie mając pojęcia, jak powinien zareagować na komplement, zwłaszcza, że trudno było mu uwierzyć w jego szczerość. Blizny przecinające skórę sprawiały, że większość ludzi albo szybko odwracała spojrzenie, albo uparcie mu się przyglądała, ale z pewnością nie dlatego, że dobrze się na niego patrzyło. – Na ciebie też – wypalił, czując potrzebę odwzajemnienia się w jakiś sposób – dopiero fakcie orientując się, jak to mogło zabrzmieć. Adriana była piękną kobietą, ale nie chciał, żeby pomyślała, że patrzył na nią inaczej niż jak na koleżankę z pracy, a w dodatku dziewczynę przyjaciela. – To zn-n-naczy – poprawił się, w bezwiednym, nerwowym geście przesuwając palcami po karku – nie żebym patrzył – dodał, chyba tylko pogarszając sprawę. Co gorsza, nie miał już w kubku kawy, a zgnieciony w palcach kubeczek nie pozwalał na udawanie, że miał.
Całe szczęście, że Adda zapytała go o lotników, pozwalając na oderwanie myśli od jego osobistego festiwalu niezręczności. Otrząsnąwszy się z niej (i z paskudnego smaku kawy), uśmiechnął się szerzej, obracając pozostałości kubeczka w dłoni. – Jeśli latałabyś lep-p-piej ode mnie? Zawsze i wszędzie – przytaknął. Uwielbiał uczyć się nowych rzeczy, zwłaszcza jeśli chodziło o latanie. – Jesteś animagiem? – wtrącił zaskoczony, otwierając szerzej oczy. Nie miał o tym pojęcia. – Łał – mruknął szczerze, wypuszczając powietrze z płuc. O animagii wiedział tyle, że była to niezwykle trudna i skomplikowana sztuka, i że jedynie nieliczni dawali radę ją opanować; sam znał tylko jednego innego animaga i zawsze podziwiał poziom kontroli, jaką trzeba było posiadać, żeby przemienić się w zwierzę. – Och – wyrwało mu się po sekundzie, gdy nagle coś sobie uświadomił. – Teraz wszystko nab-b-brało sensu. – A raczej to, w jaki sposób Addzie udało się obserwować jego potyczkę z butami na moście i przez cały czas pozostać niezauważoną. – Jak to jest? – zapytał, nie będąc w stanie powstrzymać ciekawości. – P-p-potrafisz wtedy porozumiewać się z innymi zwierzakami? – Posłał jej pytające spojrzenie, przelotnie zastanawiając się, co ciekawego mógłby mieć do powiedzenia Tłuczek.
Wzruszył ramieniem w reakcji na jej kolejne słowa. – Chyba nie mam wyjścia – przyznał. Oparł się wolną dłonią o kolano, zawieszając spojrzenie na migoczącej powierzchni rzeki. – Mam córkę. Młodszą siostrę, która dop-p-piero co skończyła dziewiętnaście lat. Gdybym przestał wierzyć w to, że wygramy, zamknąłbym się w domu i czekał, aż mnie znajdą. A nie mogę tego zrobić. P-p-poza tym – dodał z uśmiechem – za dużo już widziałem, żeby nie wierzyć w Zakon. Rzeczy, które p-p-powinny być niemożliwe, a się wydarzyły. – Zaledwie parę tygodni temu obserwował lorda Longbottoma cofającego czas, żeby uratować Oazę. Oczy rozbłysły mu lekko, poczuł się lżej – mimo że wspomnienie tamtego dnia czasami ciążyło mu jak ołów. – A ty? – podjął, przekrzywiając głowę. – Dlaczego d-d-dołączyłaś? Do podziemia, do Zakonu – sprecyzował. Powiedziała, że zrobiła to za późno, i ciekaw był, co ostatecznie przechyliło szalę; Mike? – Nie musisz odpowiadać – zaznaczył po sekundowej pauzie, orientując się z opóźnieniem, że to mogło być bardzo osobiste pytanie.
Zamyślił się, słuchając jej opowieści, po części ją rozumiejąc – nigdy nie czuł się tak dobrze, jak wtedy, kiedy pędził z zawrotną prędkością w powietrzu, a wokół niego szybowały zaklęcia – ale jednocześnie: nie wyobrażał sobie konieczności ciągłego lawirowania pomiędzy prawdą a kłamstwem, umykania przed czujnym wzrokiem ludzi, którzy mieli wystarczająco władzy, by jednym rozkazem skazać go na śmierć. Patrząc na Addę, podziwiał ją – i jednocześnie cieszył się, że postanowiła im pomóc. – Planowałem zapytać, czy nie masz czasami d-d-dosyć, ale tą kawą przechyliłaś szalę – zażartował. W ustach wciąż czuł nieprzyjemny, kwaśno-gorzki posmak. – Trochę ci zazdroszczę. Nie tylko kawy – ja nigdy nie p-p-potrafiłem kłamać. Ale to już pewnie wiesz. – Emocje można było czytać z niego jak z otwartej księgi. – Inaczej wyłgałbym się od tego szlabanu – dodał, krzywiąc się w udawanym grymasie.
Pamiętał okres, kiedy był niezwykle zawiedziony tym obrotem spraw, ale wspominając o tym dzisiaj czuł tylko przyjemne ciepło, niemające nic wspólnego z pierwszymi promieniami oświetlającego placyk słońca. Dokuczliwa wada wymowy, zmora dzieciństwa i wczesnej młodości, dawno temu przestała mu przeszkadzać.
– O pączkach? – powtórzył, unosząc wyżej brew w reakcji na zaczepny ton Addy. Potarł palcami krawędź żuchwy, udając, że się zastanawia. – Nie p-p-przypominam sobie nic o pączkach ani wazonie, ale w ogóle niewiele z tamtego wieczoru pamiętam. Trochę wtedy wypiliśmy – przyznał. To była prawda, braki w pamięci – nie, ale nawet gdyby było inaczej, milczałby jak grób. – No i głównie to ja g-g-gadałem – dodał, w próbie uwiarygodnienia swoich zeznań. Wzruszył ramionami, o mały włos nie rozlewając resztek czarnej kawy – choć kiedy pociągnął kolejny łyk, zaczął żałować, że jednak nie zamachnął się mocniej.
Oparł się wygodniej plecami o drewniany tył ławeczki, zastanawiając się przez moment nad jej słowami. – Ja tam myślę, że w samą p-p-porę – powiedział, uśmiechając się lekko. Czasami było to trudne do osiągnięcia, ale w pewnym sensie nauczył się już, że rozważanie co by było, gdyby (gdybym zjawił się wcześniej, postąpił inaczej…), nie przynosiło niczego dobrego. Tak naprawdę żadne z nich nie wiedziało, jak potoczyłyby się wydarzenia; może lepiej – a może po stokroć gorzej. A bez względu na to jak brzmiałaby odpowiedź, i tak nie mogli cofnąć czasu.
Zamyślił się nad tym przez chwilę, tylko połowicznie świadomy śledzącego go spojrzenia – kompletnie nieprzygotowany na kolejne słowa Addy. Przekręcił głowę, żeby uchwycić jej wzrok, sprawdzając, czy się z niego nabijała, ale na jej twarzy nie dostrzegł drwiny; nie wychwycił jej też pomiędzy głoskami, poczuł za to gorący rumieniec wypływający na jego szyję i policzki. Zaczynał podejrzewać, że wprawiała go w zakłopotanie celowo, dla zabawy. – Uhm – dzięki? – powiedział, nie mając pojęcia, jak powinien zareagować na komplement, zwłaszcza, że trudno było mu uwierzyć w jego szczerość. Blizny przecinające skórę sprawiały, że większość ludzi albo szybko odwracała spojrzenie, albo uparcie mu się przyglądała, ale z pewnością nie dlatego, że dobrze się na niego patrzyło. – Na ciebie też – wypalił, czując potrzebę odwzajemnienia się w jakiś sposób – dopiero fakcie orientując się, jak to mogło zabrzmieć. Adriana była piękną kobietą, ale nie chciał, żeby pomyślała, że patrzył na nią inaczej niż jak na koleżankę z pracy, a w dodatku dziewczynę przyjaciela. – To zn-n-naczy – poprawił się, w bezwiednym, nerwowym geście przesuwając palcami po karku – nie żebym patrzył – dodał, chyba tylko pogarszając sprawę. Co gorsza, nie miał już w kubku kawy, a zgnieciony w palcach kubeczek nie pozwalał na udawanie, że miał.
Całe szczęście, że Adda zapytała go o lotników, pozwalając na oderwanie myśli od jego osobistego festiwalu niezręczności. Otrząsnąwszy się z niej (i z paskudnego smaku kawy), uśmiechnął się szerzej, obracając pozostałości kubeczka w dłoni. – Jeśli latałabyś lep-p-piej ode mnie? Zawsze i wszędzie – przytaknął. Uwielbiał uczyć się nowych rzeczy, zwłaszcza jeśli chodziło o latanie. – Jesteś animagiem? – wtrącił zaskoczony, otwierając szerzej oczy. Nie miał o tym pojęcia. – Łał – mruknął szczerze, wypuszczając powietrze z płuc. O animagii wiedział tyle, że była to niezwykle trudna i skomplikowana sztuka, i że jedynie nieliczni dawali radę ją opanować; sam znał tylko jednego innego animaga i zawsze podziwiał poziom kontroli, jaką trzeba było posiadać, żeby przemienić się w zwierzę. – Och – wyrwało mu się po sekundzie, gdy nagle coś sobie uświadomił. – Teraz wszystko nab-b-brało sensu. – A raczej to, w jaki sposób Addzie udało się obserwować jego potyczkę z butami na moście i przez cały czas pozostać niezauważoną. – Jak to jest? – zapytał, nie będąc w stanie powstrzymać ciekawości. – P-p-potrafisz wtedy porozumiewać się z innymi zwierzakami? – Posłał jej pytające spojrzenie, przelotnie zastanawiając się, co ciekawego mógłby mieć do powiedzenia Tłuczek.
Wzruszył ramieniem w reakcji na jej kolejne słowa. – Chyba nie mam wyjścia – przyznał. Oparł się wolną dłonią o kolano, zawieszając spojrzenie na migoczącej powierzchni rzeki. – Mam córkę. Młodszą siostrę, która dop-p-piero co skończyła dziewiętnaście lat. Gdybym przestał wierzyć w to, że wygramy, zamknąłbym się w domu i czekał, aż mnie znajdą. A nie mogę tego zrobić. P-p-poza tym – dodał z uśmiechem – za dużo już widziałem, żeby nie wierzyć w Zakon. Rzeczy, które p-p-powinny być niemożliwe, a się wydarzyły. – Zaledwie parę tygodni temu obserwował lorda Longbottoma cofającego czas, żeby uratować Oazę. Oczy rozbłysły mu lekko, poczuł się lżej – mimo że wspomnienie tamtego dnia czasami ciążyło mu jak ołów. – A ty? – podjął, przekrzywiając głowę. – Dlaczego d-d-dołączyłaś? Do podziemia, do Zakonu – sprecyzował. Powiedziała, że zrobiła to za późno, i ciekaw był, co ostatecznie przechyliło szalę; Mike? – Nie musisz odpowiadać – zaznaczył po sekundowej pauzie, orientując się z opóźnieniem, że to mogło być bardzo osobiste pytanie.
Zamyślił się, słuchając jej opowieści, po części ją rozumiejąc – nigdy nie czuł się tak dobrze, jak wtedy, kiedy pędził z zawrotną prędkością w powietrzu, a wokół niego szybowały zaklęcia – ale jednocześnie: nie wyobrażał sobie konieczności ciągłego lawirowania pomiędzy prawdą a kłamstwem, umykania przed czujnym wzrokiem ludzi, którzy mieli wystarczająco władzy, by jednym rozkazem skazać go na śmierć. Patrząc na Addę, podziwiał ją – i jednocześnie cieszył się, że postanowiła im pomóc. – Planowałem zapytać, czy nie masz czasami d-d-dosyć, ale tą kawą przechyliłaś szalę – zażartował. W ustach wciąż czuł nieprzyjemny, kwaśno-gorzki posmak. – Trochę ci zazdroszczę. Nie tylko kawy – ja nigdy nie p-p-potrafiłem kłamać. Ale to już pewnie wiesz. – Emocje można było czytać z niego jak z otwartej księgi. – Inaczej wyłgałbym się od tego szlabanu – dodał, krzywiąc się w udawanym grymasie.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
― Pewnie ― podłapała z entuzjazmem, także się nieco pochylając, z miną taką, jakby zaraz miał jej zdradzić wszystkie tajemnice lorda Longbottoma. ― Sekrety to moja specjalność ― dodała jeszcze na zachętę, wybitnie rozbawiona swoją poprzednią myślą, jak i tym, co zaczął opowiadać jej Billy. Uśmiech sam kwitł na wargach, wesoły ognik migotał w zielonych oczach. Próbowała to sobie nawet wyobrazić, choć wspomnienia z Hogwartu były w jej pamięci mocno zatarte ― bądź co bądź, spędziła tam tylko dwa lata. Jak wyglądała wieża astronomiczna…? To była ta najwyższa? Ta oddalona od zamku?... A nie, to była chyba sowiarnia…
― Żabi skrzek w pełnię księżyca? ― podjęła, parskając śmiechem. ― Dobrze, że nie zmieniłeś się wtedy w jakiegoś żabołaka, czy innego cudaka, to dopiero byłaby sensacja.
Westchnęła krótko, podsumowując jego pocieszającą anegdotkę. Sama nie była pewna. Chciała wierzyć w to, że z psa to żaden omen, że wcale nie ciąży nad nią widmo śmierci, bo prawda była taka, że w tym momencie niespecjalnie chciała rozstawać się z życiem.
― W naszej rodzinnej legendzie przewija się motyw czarnego psa i tego, jakie konsekwencje za sobą ciągnie. ― Adda zmarszczyła lekko brwi, mocno zamyślona. Przywołanie tamtej historii z pamięci było dość wymagające, dawno już o tym nie myślała. ― Albo może wilkołaka? Nie pamiętam dokładnie. Kojarzysz historię bestii z Gévaudan? W XVIII wieku, na południu Francji, jakieś tajemnicze zwierzę zaczęło zabijać okolicznych wieśniaków. Nieuchwytne, nieprzewidywalne, okrutne, podobno wyglądało właśnie jak wielki, czarny pies, dziwny wilk albo wilkołak. Wedle historii mojej rodziny, to był pierwszy de Verley. Wyborny szpieg, któremu noga omsknęła się w niewłaściwym czasie i został pochwycony przez wroga. Przesłuchanie ― długie i, jak się pewnie domyślasz, wyjątkowo bolesne ― doprowadziło go na skraj poczytalności, albo nawet dalej, poza tę granicę. Legenda mówi, że wyrwał się stamtąd dzięki swojej zwierzęcej formie, ale nie zdołał już wrócić do ludzkiego kształtu, tortury zbyt mocno wyniszczyły jego umysł i pozostawiły tylko żądzę zemsty. A pojmano go właśnie w okolicach Gévaudan, dlatego tam wrócił i grasował przez trzy lata, szukając tego, przez którego trafił na męki, stając się niejako złym symbolem czy właśnie omenem śmierci. Mając na uwadze tę historię, podobieństwo pomiędzy bestią z Gévaudan i samym ponurakiem mam pewne… trudności w całkowitym uznaniu tego omenu za banialuki. ― Zastukała paznokciem w ściankę kubeczka z kawą. ― Ale to tylko historia, prawda ― uznała zaraz, przywołując na twarz kolejny uśmiech. Doceniała próbę rozwiania jej obaw, choć teraz, ledwie trzy dni po incydencie, trudno było jej machnąć na to ręką.
Temat na szczęście szybko spłynął w przyjemniejsze rejony, a Adda uniosła brwi, pozorując uprzejme zaskoczenie albo może wręcz niedowierzanie. Upili się Michaelem, no proszę. I jeszcze przewinęła się w ich rozmowie, bardzo ciekawe. Kusiło ją, by nieco pociągnąć Billy’ego za język, ale w ostatniej chwili opanowała tę chęć. Nie było powodu by maglować biednego lotnika, kiedy mogła zakręcić się wokół Michaela i przetestować jego wytrzymałość na jej urok. Ile będzie się jej opierał zanim pęknie? A może utrzyma pakt milczenia i nic jej nie zdradzi?
Uśmiechnęła się jak rasowa szelma, kiedy tylko zauważyła zdradliwy rumieniec obejmujący jego policzki i szyję, a gdzieś w głębi ducha odezwało się echo satysfakcji. Choć komplement był szczery, to wybitnie spodobała jej się ta reakcja, niemalże zachęciła do dalszej gry. Ciekawe, czy ta czerwień to wszystko, co mogła z niego wydobyć. Będzie musiała spróbować innej sztuczki przy następnej okazji, dozować mu to zakłopotanie, żeby się przypadkiem nie spłoszył i nie zaczął jej unikać.
Zaśmiała się cicho, słysząc komplement. To, jak szybko sprowadził go do rangi “przyjacielskiej uwagi” wydało jej się wyjątkowo urocze.
― Och, no pewnie ― podłapała. ― Ja wiem, że nie patrzyłeś. ― I mrugnęła do niego znów, odnajdując w tej zaczepce coś przyjemnie bezpiecznego.
“Łał” to nie było chyba do końca to, czego się spodziewała na wzmiankę o animagii; w jej środowisku każdy musiał dysponować jakimś talentem. Czasem była to animagia, czasem metamorfomagia, czasem umiejętność tak zmyślnie prowadzonej rozmowy, że delikwent nie wiedział nawet komu co powiedział, jak i dlaczego w zasadzie. Miło jednak było zostać docenioną przez kogoś spoza Demimozów, miło było wywrzeć na kimś ten efekt “łał”. Zwłaszcza mając na uwadze to, ile musiała włożyć w to pracy.
Zaczesała kosmyk włosów za ucho i uśmiechnęła się szeroko, kiedy wpadł na rozwiązanie zagadki z mostu. Pod koniec ich zeszłego spotkania miała dziwne wrażenie, że go to zastanawia, ale nie chciała wtedy się z tym zdradzać.
― Prawie spadłam z parapetu, kiedy was tam zobaczyłam ― przyznała, wracając pamięcią do tamtej chwili. Przyjemne słońce, rozleniwienie obejmujące ciało i nagły ambaras w postaci trzewików robiących porządek z dwójką dorosłych czarodziei.
― Mogę porozmawiać z innymi kotami ― odparła bez chwili zawahania. ― Ale inne zwierzęta to wciąż sekret. Z innymi animagami posługujemy się mową ciała albo ustalonymi znakami, ale z takim zwierzęciem-zwierzęciem to raczej bym się nie dogadała. Chociaż w sekrecie powiem ci, że może to i lepiej. Już wystarczy mi kociego marudzenia i plotek. Wiesz, że część mruczków to straszne plotkary? Daję słowo, gorzej niż koło gospodyń wiejskich.
Nagły podmuch wiatru od zachodu uderzył ją w plecy, rozwiał włosy i przesłonił kompletnie widok. Adda westchnęła cierpiętniczo, odstawiła kubeczek na ławkę i poprawiła fryzurę.
― Młodszą siostrę? ― Sekunda namysłu. ― Liddy? ― Spojrzała na niego spod oka, trochę tajemniczo i trochę zaczepnie. ― Gdybym miała taką uparta siostrę to też wierzyłabym, że wygramy. ― Pokręciła głową i zaśmiała się cicho, wspominając ich ostatnie spotkanie na Moście Demimozów. Nawet powiodła spojrzeniem w tamtym kierunku. ― Często dostarcza moje wiadomości; jest skuteczniejsza niż najlepsza sowa i szybsza niż jakikolwiek znany mi lotnik ― wyjaśniła pokrótce. ― O, jak będziecie się kiedyś ścigać, to proszę o szczegółowy raport z tej rywalizacji, zobaczymy, kto tu jest najszybszym Moore’m. Swoją drogą ― wróciła do niego spojrzeniem i przechyliła się lekko, trącając go ramieniem w bark ― pozdrów ją ode mnie, jak wrócisz. I spytaj, czy ma już odbitki zdjęć z naszego ostatniego spotkania.
Kolejne pytanie trochę ją zaskoczyło, a trochę zasmuciło. Odwróciła spojrzenie powoli, z rozmysłem wybierając kolejny punkt obserwacji. Skrząca się w słońcu rzeka wydawała się całkiem dobrym wyborem.
― Nie muszę ― odparła zamyślona, znów sięgając po odstawiony na ławkę kubeczek z kawą i bez przekonania zakręciła nim w dłoni. ― Ale czasem warto znać motywy drugiej osoby, łatwiej wtedy… ― zacisnęła na moment wargi, szukając odpowiednich słów ― zrozumieć jej decyzje. Jakiekolwiek by nie były.
Szybki łyk kawy ― znajoma chęć by dyskretnie wypluć płyn i udać, że się zakrztusiła ― i mina, jakby zjadła całą cytrynę na raz.
― Mój mąż, Igor Chernov, był zwolennikiem tych wszystkich czystokrwistych fanaberii. Trzymał się z odpowiednimi osobami, które teraz albo sprzyjają sprawie albo są Rycerzami. On sam, ze swoim uporem i bezwzględnością, byłby pewnie jednym z nich. ― Zamyśliła się na moment, nie zdając sobie nawet sprawy z tego, jak opadły jej ramiona, a w oczach zaległ jakiś dziwny cień. ― Kto wie, może byłby nawet Śmierciożercą. Niespecjalnie by mnie to zdziwiło ― dodała ponuro.
Rzeka, most, pierwsze sowy kręcące się w pobliżu ukrytych lądowisk. Plymouth powoli, acz nieubłaganie, budziło się do życia.
― U mnie w domu natomiast niespecjalnie przejmowano się czymś takim, jak czystość krwi. Zresztą, spora część rodziny to wiedźmi strażnicy, jak moglibyśmy się sprawnie wtapiać w tłum bez uprzedzeń? Dobre kłamstwo zawsze musi mieć w sobie ziarno prawdy, inaczej nie wyjdzie. A gardząc znaczną częścią czarodziejskiego świata byłabym strasznie kulawym szpiegiem. Widzisz więc, że nasze światopoglądy nieco się… rozmijały. Delikatnie rzecz ujmując.
Głęboki wdech i długi wydech. O tym, jak się tłukli i prali, o tym, że skutki czarnomagicznych zaklęć poznała na własnej skórze o wiele szybciej, niż by sobie tego życzyła ― nie chciała mu powiedzieć.
― Długo starałam się utrzymać pozycję neutralną, zadbać przede wszystkim o siebie. Nawet podczas Bezksiężycowej Nocy wybrałam bierność. ― Kolejny łyk kawy ― to już na szczęście koniec ― i powolne, metodyczne zgniatanie kubeczka w dłoniach. ― Ale dzięki temu coś się w końcu we mnie obudziło. Może chęć przysłużenia się sprawie, może chęć zemsty na kolegach Igora, może to wszystko ma jeszcze inny motyw, którego nie jestem do końca świadoma. Ale bardzo spodobała mi się myśl, że mogę im zaszkodzić w nieoczywisty sposób. I że te szkody czasem mogą być o wiele gorsze w skutkach niż nawet najbardziej zaciekła bitwa.
Uśmiechnęła się pod nosem z zimną satysfakcją, ale wyraz ten zaraz złagodniał, kiedy między myśli wkradło się wspomnienie jednej z jej ostatnich rozmów z Michaelem.
― A Zakon… Zakon to już wyłącznie sprawka pana Tonksa ― odparła, w końcu wracając spojrzeniem do Billy’ego. Po dziwnym cieniu czającym się na dnie zielonych oczu nie było nawet śladu. ― Nie mogłam się oprzeć ― dodała po chwili lekkim tonem pełnym niewypowiedzianych fantazji, pozostawiając lotnikowi wolne miejsce do interpretacji.
― Sama bym sobie zazdrościła tej kawy, no naprawdę ― parsknęła wesoło. ― Jak trafi mi się kiedyś okazja do zakupu paczuszki ziaren dla siebie, to się z tobą podzielę, zobaczysz. Słowo Demimoza.
― A kłamstwo… ― wzruszyła niewinnie ramionami ― każdy ma talent do czego innego. Michael świetnie operuje białą magią i urokami, ty urodziłeś się z miotłą w ręce, ja naginam prawdę tak, by akurat pasowała do opowiadanej historii. Ale gdybyś kiedyś potrzebował korepetycji z mojej ulubionej dziedziny to zapraszam ― klepnęła go w bark ― dostaniesz nawet zniżkę, jak na kumpla przystało.
― Żabi skrzek w pełnię księżyca? ― podjęła, parskając śmiechem. ― Dobrze, że nie zmieniłeś się wtedy w jakiegoś żabołaka, czy innego cudaka, to dopiero byłaby sensacja.
Westchnęła krótko, podsumowując jego pocieszającą anegdotkę. Sama nie była pewna. Chciała wierzyć w to, że z psa to żaden omen, że wcale nie ciąży nad nią widmo śmierci, bo prawda była taka, że w tym momencie niespecjalnie chciała rozstawać się z życiem.
― W naszej rodzinnej legendzie przewija się motyw czarnego psa i tego, jakie konsekwencje za sobą ciągnie. ― Adda zmarszczyła lekko brwi, mocno zamyślona. Przywołanie tamtej historii z pamięci było dość wymagające, dawno już o tym nie myślała. ― Albo może wilkołaka? Nie pamiętam dokładnie. Kojarzysz historię bestii z Gévaudan? W XVIII wieku, na południu Francji, jakieś tajemnicze zwierzę zaczęło zabijać okolicznych wieśniaków. Nieuchwytne, nieprzewidywalne, okrutne, podobno wyglądało właśnie jak wielki, czarny pies, dziwny wilk albo wilkołak. Wedle historii mojej rodziny, to był pierwszy de Verley. Wyborny szpieg, któremu noga omsknęła się w niewłaściwym czasie i został pochwycony przez wroga. Przesłuchanie ― długie i, jak się pewnie domyślasz, wyjątkowo bolesne ― doprowadziło go na skraj poczytalności, albo nawet dalej, poza tę granicę. Legenda mówi, że wyrwał się stamtąd dzięki swojej zwierzęcej formie, ale nie zdołał już wrócić do ludzkiego kształtu, tortury zbyt mocno wyniszczyły jego umysł i pozostawiły tylko żądzę zemsty. A pojmano go właśnie w okolicach Gévaudan, dlatego tam wrócił i grasował przez trzy lata, szukając tego, przez którego trafił na męki, stając się niejako złym symbolem czy właśnie omenem śmierci. Mając na uwadze tę historię, podobieństwo pomiędzy bestią z Gévaudan i samym ponurakiem mam pewne… trudności w całkowitym uznaniu tego omenu za banialuki. ― Zastukała paznokciem w ściankę kubeczka z kawą. ― Ale to tylko historia, prawda ― uznała zaraz, przywołując na twarz kolejny uśmiech. Doceniała próbę rozwiania jej obaw, choć teraz, ledwie trzy dni po incydencie, trudno było jej machnąć na to ręką.
Temat na szczęście szybko spłynął w przyjemniejsze rejony, a Adda uniosła brwi, pozorując uprzejme zaskoczenie albo może wręcz niedowierzanie. Upili się Michaelem, no proszę. I jeszcze przewinęła się w ich rozmowie, bardzo ciekawe. Kusiło ją, by nieco pociągnąć Billy’ego za język, ale w ostatniej chwili opanowała tę chęć. Nie było powodu by maglować biednego lotnika, kiedy mogła zakręcić się wokół Michaela i przetestować jego wytrzymałość na jej urok. Ile będzie się jej opierał zanim pęknie? A może utrzyma pakt milczenia i nic jej nie zdradzi?
Uśmiechnęła się jak rasowa szelma, kiedy tylko zauważyła zdradliwy rumieniec obejmujący jego policzki i szyję, a gdzieś w głębi ducha odezwało się echo satysfakcji. Choć komplement był szczery, to wybitnie spodobała jej się ta reakcja, niemalże zachęciła do dalszej gry. Ciekawe, czy ta czerwień to wszystko, co mogła z niego wydobyć. Będzie musiała spróbować innej sztuczki przy następnej okazji, dozować mu to zakłopotanie, żeby się przypadkiem nie spłoszył i nie zaczął jej unikać.
Zaśmiała się cicho, słysząc komplement. To, jak szybko sprowadził go do rangi “przyjacielskiej uwagi” wydało jej się wyjątkowo urocze.
― Och, no pewnie ― podłapała. ― Ja wiem, że nie patrzyłeś. ― I mrugnęła do niego znów, odnajdując w tej zaczepce coś przyjemnie bezpiecznego.
“Łał” to nie było chyba do końca to, czego się spodziewała na wzmiankę o animagii; w jej środowisku każdy musiał dysponować jakimś talentem. Czasem była to animagia, czasem metamorfomagia, czasem umiejętność tak zmyślnie prowadzonej rozmowy, że delikwent nie wiedział nawet komu co powiedział, jak i dlaczego w zasadzie. Miło jednak było zostać docenioną przez kogoś spoza Demimozów, miło było wywrzeć na kimś ten efekt “łał”. Zwłaszcza mając na uwadze to, ile musiała włożyć w to pracy.
Zaczesała kosmyk włosów za ucho i uśmiechnęła się szeroko, kiedy wpadł na rozwiązanie zagadki z mostu. Pod koniec ich zeszłego spotkania miała dziwne wrażenie, że go to zastanawia, ale nie chciała wtedy się z tym zdradzać.
― Prawie spadłam z parapetu, kiedy was tam zobaczyłam ― przyznała, wracając pamięcią do tamtej chwili. Przyjemne słońce, rozleniwienie obejmujące ciało i nagły ambaras w postaci trzewików robiących porządek z dwójką dorosłych czarodziei.
― Mogę porozmawiać z innymi kotami ― odparła bez chwili zawahania. ― Ale inne zwierzęta to wciąż sekret. Z innymi animagami posługujemy się mową ciała albo ustalonymi znakami, ale z takim zwierzęciem-zwierzęciem to raczej bym się nie dogadała. Chociaż w sekrecie powiem ci, że może to i lepiej. Już wystarczy mi kociego marudzenia i plotek. Wiesz, że część mruczków to straszne plotkary? Daję słowo, gorzej niż koło gospodyń wiejskich.
Nagły podmuch wiatru od zachodu uderzył ją w plecy, rozwiał włosy i przesłonił kompletnie widok. Adda westchnęła cierpiętniczo, odstawiła kubeczek na ławkę i poprawiła fryzurę.
― Młodszą siostrę? ― Sekunda namysłu. ― Liddy? ― Spojrzała na niego spod oka, trochę tajemniczo i trochę zaczepnie. ― Gdybym miała taką uparta siostrę to też wierzyłabym, że wygramy. ― Pokręciła głową i zaśmiała się cicho, wspominając ich ostatnie spotkanie na Moście Demimozów. Nawet powiodła spojrzeniem w tamtym kierunku. ― Często dostarcza moje wiadomości; jest skuteczniejsza niż najlepsza sowa i szybsza niż jakikolwiek znany mi lotnik ― wyjaśniła pokrótce. ― O, jak będziecie się kiedyś ścigać, to proszę o szczegółowy raport z tej rywalizacji, zobaczymy, kto tu jest najszybszym Moore’m. Swoją drogą ― wróciła do niego spojrzeniem i przechyliła się lekko, trącając go ramieniem w bark ― pozdrów ją ode mnie, jak wrócisz. I spytaj, czy ma już odbitki zdjęć z naszego ostatniego spotkania.
Kolejne pytanie trochę ją zaskoczyło, a trochę zasmuciło. Odwróciła spojrzenie powoli, z rozmysłem wybierając kolejny punkt obserwacji. Skrząca się w słońcu rzeka wydawała się całkiem dobrym wyborem.
― Nie muszę ― odparła zamyślona, znów sięgając po odstawiony na ławkę kubeczek z kawą i bez przekonania zakręciła nim w dłoni. ― Ale czasem warto znać motywy drugiej osoby, łatwiej wtedy… ― zacisnęła na moment wargi, szukając odpowiednich słów ― zrozumieć jej decyzje. Jakiekolwiek by nie były.
Szybki łyk kawy ― znajoma chęć by dyskretnie wypluć płyn i udać, że się zakrztusiła ― i mina, jakby zjadła całą cytrynę na raz.
― Mój mąż, Igor Chernov, był zwolennikiem tych wszystkich czystokrwistych fanaberii. Trzymał się z odpowiednimi osobami, które teraz albo sprzyjają sprawie albo są Rycerzami. On sam, ze swoim uporem i bezwzględnością, byłby pewnie jednym z nich. ― Zamyśliła się na moment, nie zdając sobie nawet sprawy z tego, jak opadły jej ramiona, a w oczach zaległ jakiś dziwny cień. ― Kto wie, może byłby nawet Śmierciożercą. Niespecjalnie by mnie to zdziwiło ― dodała ponuro.
Rzeka, most, pierwsze sowy kręcące się w pobliżu ukrytych lądowisk. Plymouth powoli, acz nieubłaganie, budziło się do życia.
― U mnie w domu natomiast niespecjalnie przejmowano się czymś takim, jak czystość krwi. Zresztą, spora część rodziny to wiedźmi strażnicy, jak moglibyśmy się sprawnie wtapiać w tłum bez uprzedzeń? Dobre kłamstwo zawsze musi mieć w sobie ziarno prawdy, inaczej nie wyjdzie. A gardząc znaczną częścią czarodziejskiego świata byłabym strasznie kulawym szpiegiem. Widzisz więc, że nasze światopoglądy nieco się… rozmijały. Delikatnie rzecz ujmując.
Głęboki wdech i długi wydech. O tym, jak się tłukli i prali, o tym, że skutki czarnomagicznych zaklęć poznała na własnej skórze o wiele szybciej, niż by sobie tego życzyła ― nie chciała mu powiedzieć.
― Długo starałam się utrzymać pozycję neutralną, zadbać przede wszystkim o siebie. Nawet podczas Bezksiężycowej Nocy wybrałam bierność. ― Kolejny łyk kawy ― to już na szczęście koniec ― i powolne, metodyczne zgniatanie kubeczka w dłoniach. ― Ale dzięki temu coś się w końcu we mnie obudziło. Może chęć przysłużenia się sprawie, może chęć zemsty na kolegach Igora, może to wszystko ma jeszcze inny motyw, którego nie jestem do końca świadoma. Ale bardzo spodobała mi się myśl, że mogę im zaszkodzić w nieoczywisty sposób. I że te szkody czasem mogą być o wiele gorsze w skutkach niż nawet najbardziej zaciekła bitwa.
Uśmiechnęła się pod nosem z zimną satysfakcją, ale wyraz ten zaraz złagodniał, kiedy między myśli wkradło się wspomnienie jednej z jej ostatnich rozmów z Michaelem.
― A Zakon… Zakon to już wyłącznie sprawka pana Tonksa ― odparła, w końcu wracając spojrzeniem do Billy’ego. Po dziwnym cieniu czającym się na dnie zielonych oczu nie było nawet śladu. ― Nie mogłam się oprzeć ― dodała po chwili lekkim tonem pełnym niewypowiedzianych fantazji, pozostawiając lotnikowi wolne miejsce do interpretacji.
― Sama bym sobie zazdrościła tej kawy, no naprawdę ― parsknęła wesoło. ― Jak trafi mi się kiedyś okazja do zakupu paczuszki ziaren dla siebie, to się z tobą podzielę, zobaczysz. Słowo Demimoza.
― A kłamstwo… ― wzruszyła niewinnie ramionami ― każdy ma talent do czego innego. Michael świetnie operuje białą magią i urokami, ty urodziłeś się z miotłą w ręce, ja naginam prawdę tak, by akurat pasowała do opowiadanej historii. Ale gdybyś kiedyś potrzebował korepetycji z mojej ulubionej dziedziny to zapraszam ― klepnęła go w bark ― dostaniesz nawet zniżkę, jak na kumpla przystało.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
– Nawet tak nie mów – powiedział, udając przerażenie, kiedy Adriana wspomniała o żabołaku. Nie miał pojęcia, czym był – brzmiał jak połączenie żaby z wilkołakiem, co przekroczyło nieco granice jego wyobraźni – ale miał niemal stuprocentową pewność, że nie chciał sprawdzać tego na własnej skórze. – Bracia nie zap-p-pomnieliby mi tego do końca życia – dodał, nie mając pojęcia, dlaczego te słowa sprawiły, że na moment zrobiło mu się smutno. Byli wtedy nierozłączni: on, Theo, Ted; miał wrażenie, że nigdy nic tego nie zmieni, że nigdy nie wedrze się pomiędzy nich żaden poważniejszy konflikt – byli w końcu rodziną – a dzisiaj, patrząc z perspektywy czasu, nie potrafił wskazać punktu, w którym to wszystko się schrzaniło.
Przełknął powoli ślinę, pozbywając się z języka resztek kwaskowatego posmaku kawy. Przez dłuższą chwilę milczał, wysłuchując rysowanej przez Adrianę opowieści; nie słyszał nigdy o bestii z Gévaudan, historia magii nie była jego najmocniejszą stroną, pokręcił więc głową w odpowiedzi na jej pytanie, nie przerywając jej jednak. Gdy wspomniała o torturach, które wpędziły jej przodka w szaleństwo, jego wnętrzności skręciły się nieprzyjemnie; wzdrygnął się, a przez jego twarz przemknął krótkotrwały grymas, który powściągnął szybko. Odchrząknął cicho, udając, że skrzywił się przez paskudny smak kawy, podczas gdy w rzeczywistości zrobił to w reakcji na zalewające go niespodziewanie wspomnienie leśnej drogi – i jego własnej krwi skapującej na zapyloną ziemię. Nie miał problemu z uwierzeniem, że przesłuchanie mogło popchnąć tamtego człowieka na skraj poczytalności, wciąż pamiętał – wyjątkowo ostro i wyraźnie – tamten moment, w którym miał ochotę wczołgać się w najciemniejszy kąt umysłu i tam już pozostać; wrażenie, że jego ciało nie należało już do niego, pragnienie wydarcia się z niego i porzucenia. Crucio wepchnęło go w to poczucie na długo, pozostawiło po sobie wciąż obecny ślad, a trwało zaledwie chwilę; co można było zrobić z czarodziejem, skazując go na cierpienie ciągnące się tygodniami? Czy on też mógłby stać się taki, czy mógłby skrzywdzić przypadkowych ludzi? – To było dawno t-t-temu – zauważył cicho, trochę nieobecnie, jakby jego myśli przez chwilę jeszcze tkwiły w zupełnie innym miejscu. Zatrzymał wzrok na Tamizie, na lekkich falach rozjaśnianych pierwszymi promieniami wschodzącego słońca. Nie chciał dać po sobie poznać, jak bardzo to wszystko go niepokoiło: pojawienie się tajemniczej komety, cieniste istoty snujące się po kraju, doniesienia o omenach śmierci docierające do Plymouth z całej Anglii. Westchnął ciężko, bawiąc się papierowym kubkiem. – Poza tym – z tego, co mówisz, wynika, że to po p-p-prostu był człowiek. Nie bestia ani żadna mroczna istota – a czarodziej, którego sp-p-potkało tyle zła, że sam zapomniał, kim był tak naprawdę – dodał po chwili, nie patrząc Addzie w oczy.
Komplement padający z jej ust i zakłopotanie, które niedługo później go ogarnęło, szczęśliwie popchnęło jego myśli w zupełnie innym kierunku – sprawiając, że przez jakiś czas nie mógł doszukać się we własnej głowie ani jednego spójnego zdania. Był wdzięczny, że czarownica postanowiła nie znęcać się nad nim dłużej, w odpowiedzi na jej komentarz wzruszył jedynie ramionami, bardzo chętnie chwytając się zamiast tego tematu animagii. Wtedy nie wiedząc jeszcze, że poprowadzi go prostą ścieżką ku kolejnemu wspomnieniu, o którym wolałby nie pamiętać. – Ja z mostu – bąknął, nie potrafiąc powstrzymać wypływających na wargi słów. Uśmiechnął się, trochę zażenowany, a trochę rozbawiony.
– Poważnie? – zapytał z niedowierzaniem, kiedy Adda wspomniała o kocich rozmowach. – A o czym p-p-plotkują? – zagadnął z zaciekawieniem, trochę podejrzewając, że czarownica się z nim droczy, ale nie mając co do tego pewności.
Podmuch wiatru znad wody zmierzwił mu włosy, wpychając do oczu niektóre kosmyki; sięgnął do nich wolną ręką, żeby odgarnąć je do tyłu. Powinien je przystrzyc, i to już chwilę temu, ale Hannah wspomniała mu kiedyś, że lubiła, kiedy były dłuższe. – Tak, Liddy – przytaknął, w pierwszym momencie nie dostrzegając niczego dziwnego w tym, że Adriana znała imię jego młodszej siostry. Zaskoczenie przyszło parę sekund później, uniósł wyżej brwi. – Znacie się? – zapytał. Odpowiedź przyszła szybko i była na tyle oczywista, że poczuł się głupio, że wcześniej nie połączył kropek. – No tak – wtrącił. Poprawił się na ławeczce, pozwalając, by na jego twarz wypłynął ciepły uśmiech. – Liddy by wygrała. Jest lżejsza i d-d-drobniejsza – wspomniał od razu, nie wyłapując, że Adda żartowała. – No chyba, że wiałoby mocno z p-p-prawej albo z lewej, wtedy bardziej by ją znosiło i… – Urwał, reflektując się. Prawdopodobnie nie o to jej chodziło. – Nieważne – mruknął przepraszająco, drapiąc się bezwiednie w kark. – Pozdrowię na pewno – obiecał, zapisując w pamięci, żeby to zrobić – i żeby podpytać, o jakie zdjęcia chodziło.
Przesunął dłoń, w której zaciskał kubek, na bok, samemu nieco się odwracając – tak, żeby ustawić się bardziej przodem niż bokiem do Adriany. Nie spodziewał się, że w rozmowie padnie imię jej męża, choć wiedział o jego istnieniu; Michael wspomniał mu o nim mgliście, zapamiętał, że już nie żył, i że nie był najprzyjemniejszym typem faceta. Pierwsze słowa czarownicy zdawały się to potwierdzać, kącik ust drgnął mu w grymasie; pogardzał Rycerzami Walpurgii – chociaż kiedyś nie sądził, że mógłby odczuwać do kogoś nienawiść i obrzydzenie tak wielkie i zagorzałe, że prawie się nim dławił.
Miał ochotę zapytać, jakim cudem skończyli razem – skoro różnili się na tak podstawowym poziomie, wyznając zupełnie inne wartości – ale nie chciał wykazać się wścibstwem, już i tak zajrzał tam, gdzie nie do końca go zaproszono. – To dobrze, że koniec końców się odnaleźliście – wtrącił więc zamiast tego i uśmiechnął się lekko; doceniał szczerość, jaką obdarzyła go Adda, jej historia rzeczywiście należała do tych osobistych. – Ty i Mike – doprecyzował, choć wydawało mu się oczywiste, że nie miał na myśli jej byłego męża. – To d-d-dobry facet – dodał, mimo że na pewno o tym wiedziała. Znała go dłużej niż William, niewątpliwie lepiej.
– Nie wiem, czy to dobry p-p-pomysł – zaśmiał się, ślinka mu ciekła na myśl o kubku prawdziwej kawy – miał wrażenie, że minęły wieki, odkąd pił coś mocniejszego niż zbożową, albo coś, co nie wykręcałoby mu twarzy przy każdym łyku – ale dopatrywał się w tym też pewnego zagrożenia. – Jak się przyzwyczaję znowu do p-p-porządnej kawy, to nie dam rady tknąć – uniósł wyżej pusty, zgnieciony kubeczek i zakołysał nim na boki – tego – dokończył, krzywiąc się teatralnie. Obrócił się nieco na ławeczce, po czym uniósł dłoń i zamachnął się, trafiając papierową pozostałością po kubku prosto do kamiennego, masywnego kosza na śmieci. – A korepetycje na p-p-pewno się przydadzą. Za chwilę będę musiał wymyślić, dlaczego jeszcze nie ma mnie w Falmouth – dodał, trochę się usprawiedliwiając, bo w następnej chwili podniósł się z ławki. Słońce już prawie wzeszło, powinien już dawno stawić się w siedzibie Sów i odebrać dzisiejsze rozkazy – a później zdążyć na poranny trening z młodymi lotnikami. – Dzięki. Za rozmowę, i w ogóle – powiedział szczerze, stwierdzając, że naprawdę czuł się mniej nerwowy niż jeszcze paręnaście minut wcześniej, gdy sama myśl o przekroczeniu ponownie progów podziemnego ministerstwa wpychała go w nieprzyjemne objęcia niepokoju. – Jakbyś p-p-potrzebowała dostarczyć gdzieś wiadomość, to wiesz – Liddy jest szybsza, ale mnie tak łatwo nie zdmuchnie – zażartował, przypominając jej, po czym ściągnął z drewnianego oparcia swoją skórzaną torbę i przerzucił ją przez ramię. – A może – tknęło go – idziesz w tamtą stronę? – zapytał, wskazując kciukiem za siebie; nie był pewien, czy dopiero szła tego dnia do pracy, czy wracała z nocnego patrolu, ale istniało prawdopodobieństwo, że ich dzisiejsza ścieżka jeszcze przez moment miała biec w tym samym kierunku.
| zt
Przełknął powoli ślinę, pozbywając się z języka resztek kwaskowatego posmaku kawy. Przez dłuższą chwilę milczał, wysłuchując rysowanej przez Adrianę opowieści; nie słyszał nigdy o bestii z Gévaudan, historia magii nie była jego najmocniejszą stroną, pokręcił więc głową w odpowiedzi na jej pytanie, nie przerywając jej jednak. Gdy wspomniała o torturach, które wpędziły jej przodka w szaleństwo, jego wnętrzności skręciły się nieprzyjemnie; wzdrygnął się, a przez jego twarz przemknął krótkotrwały grymas, który powściągnął szybko. Odchrząknął cicho, udając, że skrzywił się przez paskudny smak kawy, podczas gdy w rzeczywistości zrobił to w reakcji na zalewające go niespodziewanie wspomnienie leśnej drogi – i jego własnej krwi skapującej na zapyloną ziemię. Nie miał problemu z uwierzeniem, że przesłuchanie mogło popchnąć tamtego człowieka na skraj poczytalności, wciąż pamiętał – wyjątkowo ostro i wyraźnie – tamten moment, w którym miał ochotę wczołgać się w najciemniejszy kąt umysłu i tam już pozostać; wrażenie, że jego ciało nie należało już do niego, pragnienie wydarcia się z niego i porzucenia. Crucio wepchnęło go w to poczucie na długo, pozostawiło po sobie wciąż obecny ślad, a trwało zaledwie chwilę; co można było zrobić z czarodziejem, skazując go na cierpienie ciągnące się tygodniami? Czy on też mógłby stać się taki, czy mógłby skrzywdzić przypadkowych ludzi? – To było dawno t-t-temu – zauważył cicho, trochę nieobecnie, jakby jego myśli przez chwilę jeszcze tkwiły w zupełnie innym miejscu. Zatrzymał wzrok na Tamizie, na lekkich falach rozjaśnianych pierwszymi promieniami wschodzącego słońca. Nie chciał dać po sobie poznać, jak bardzo to wszystko go niepokoiło: pojawienie się tajemniczej komety, cieniste istoty snujące się po kraju, doniesienia o omenach śmierci docierające do Plymouth z całej Anglii. Westchnął ciężko, bawiąc się papierowym kubkiem. – Poza tym – z tego, co mówisz, wynika, że to po p-p-prostu był człowiek. Nie bestia ani żadna mroczna istota – a czarodziej, którego sp-p-potkało tyle zła, że sam zapomniał, kim był tak naprawdę – dodał po chwili, nie patrząc Addzie w oczy.
Komplement padający z jej ust i zakłopotanie, które niedługo później go ogarnęło, szczęśliwie popchnęło jego myśli w zupełnie innym kierunku – sprawiając, że przez jakiś czas nie mógł doszukać się we własnej głowie ani jednego spójnego zdania. Był wdzięczny, że czarownica postanowiła nie znęcać się nad nim dłużej, w odpowiedzi na jej komentarz wzruszył jedynie ramionami, bardzo chętnie chwytając się zamiast tego tematu animagii. Wtedy nie wiedząc jeszcze, że poprowadzi go prostą ścieżką ku kolejnemu wspomnieniu, o którym wolałby nie pamiętać. – Ja z mostu – bąknął, nie potrafiąc powstrzymać wypływających na wargi słów. Uśmiechnął się, trochę zażenowany, a trochę rozbawiony.
– Poważnie? – zapytał z niedowierzaniem, kiedy Adda wspomniała o kocich rozmowach. – A o czym p-p-plotkują? – zagadnął z zaciekawieniem, trochę podejrzewając, że czarownica się z nim droczy, ale nie mając co do tego pewności.
Podmuch wiatru znad wody zmierzwił mu włosy, wpychając do oczu niektóre kosmyki; sięgnął do nich wolną ręką, żeby odgarnąć je do tyłu. Powinien je przystrzyc, i to już chwilę temu, ale Hannah wspomniała mu kiedyś, że lubiła, kiedy były dłuższe. – Tak, Liddy – przytaknął, w pierwszym momencie nie dostrzegając niczego dziwnego w tym, że Adriana znała imię jego młodszej siostry. Zaskoczenie przyszło parę sekund później, uniósł wyżej brwi. – Znacie się? – zapytał. Odpowiedź przyszła szybko i była na tyle oczywista, że poczuł się głupio, że wcześniej nie połączył kropek. – No tak – wtrącił. Poprawił się na ławeczce, pozwalając, by na jego twarz wypłynął ciepły uśmiech. – Liddy by wygrała. Jest lżejsza i d-d-drobniejsza – wspomniał od razu, nie wyłapując, że Adda żartowała. – No chyba, że wiałoby mocno z p-p-prawej albo z lewej, wtedy bardziej by ją znosiło i… – Urwał, reflektując się. Prawdopodobnie nie o to jej chodziło. – Nieważne – mruknął przepraszająco, drapiąc się bezwiednie w kark. – Pozdrowię na pewno – obiecał, zapisując w pamięci, żeby to zrobić – i żeby podpytać, o jakie zdjęcia chodziło.
Przesunął dłoń, w której zaciskał kubek, na bok, samemu nieco się odwracając – tak, żeby ustawić się bardziej przodem niż bokiem do Adriany. Nie spodziewał się, że w rozmowie padnie imię jej męża, choć wiedział o jego istnieniu; Michael wspomniał mu o nim mgliście, zapamiętał, że już nie żył, i że nie był najprzyjemniejszym typem faceta. Pierwsze słowa czarownicy zdawały się to potwierdzać, kącik ust drgnął mu w grymasie; pogardzał Rycerzami Walpurgii – chociaż kiedyś nie sądził, że mógłby odczuwać do kogoś nienawiść i obrzydzenie tak wielkie i zagorzałe, że prawie się nim dławił.
Miał ochotę zapytać, jakim cudem skończyli razem – skoro różnili się na tak podstawowym poziomie, wyznając zupełnie inne wartości – ale nie chciał wykazać się wścibstwem, już i tak zajrzał tam, gdzie nie do końca go zaproszono. – To dobrze, że koniec końców się odnaleźliście – wtrącił więc zamiast tego i uśmiechnął się lekko; doceniał szczerość, jaką obdarzyła go Adda, jej historia rzeczywiście należała do tych osobistych. – Ty i Mike – doprecyzował, choć wydawało mu się oczywiste, że nie miał na myśli jej byłego męża. – To d-d-dobry facet – dodał, mimo że na pewno o tym wiedziała. Znała go dłużej niż William, niewątpliwie lepiej.
– Nie wiem, czy to dobry p-p-pomysł – zaśmiał się, ślinka mu ciekła na myśl o kubku prawdziwej kawy – miał wrażenie, że minęły wieki, odkąd pił coś mocniejszego niż zbożową, albo coś, co nie wykręcałoby mu twarzy przy każdym łyku – ale dopatrywał się w tym też pewnego zagrożenia. – Jak się przyzwyczaję znowu do p-p-porządnej kawy, to nie dam rady tknąć – uniósł wyżej pusty, zgnieciony kubeczek i zakołysał nim na boki – tego – dokończył, krzywiąc się teatralnie. Obrócił się nieco na ławeczce, po czym uniósł dłoń i zamachnął się, trafiając papierową pozostałością po kubku prosto do kamiennego, masywnego kosza na śmieci. – A korepetycje na p-p-pewno się przydadzą. Za chwilę będę musiał wymyślić, dlaczego jeszcze nie ma mnie w Falmouth – dodał, trochę się usprawiedliwiając, bo w następnej chwili podniósł się z ławki. Słońce już prawie wzeszło, powinien już dawno stawić się w siedzibie Sów i odebrać dzisiejsze rozkazy – a później zdążyć na poranny trening z młodymi lotnikami. – Dzięki. Za rozmowę, i w ogóle – powiedział szczerze, stwierdzając, że naprawdę czuł się mniej nerwowy niż jeszcze paręnaście minut wcześniej, gdy sama myśl o przekroczeniu ponownie progów podziemnego ministerstwa wpychała go w nieprzyjemne objęcia niepokoju. – Jakbyś p-p-potrzebowała dostarczyć gdzieś wiadomość, to wiesz – Liddy jest szybsza, ale mnie tak łatwo nie zdmuchnie – zażartował, przypominając jej, po czym ściągnął z drewnianego oparcia swoją skórzaną torbę i przerzucił ją przez ramię. – A może – tknęło go – idziesz w tamtą stronę? – zapytał, wskazując kciukiem za siebie; nie był pewien, czy dopiero szła tego dnia do pracy, czy wracała z nocnego patrolu, ale istniało prawdopodobieństwo, że ich dzisiejsza ścieżka jeszcze przez moment miała biec w tym samym kierunku.
| zt
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
stąd ->
Miał umyślony cel do którego dążył z całą posiadaną determinacją. Nie wydawał się taki zły jeszcze parę chwil temu. Teraz jednak okoliczności się zmieniły. Wszystko poszło nie tak jak trzeba. Nie osiągnął nic. Został z niczym. Złość przełamała się w bezradność. Nawet jeżeli chciał nie potrafił wykrztusić kolejnej porcji jadowitych słów do Moorea. Nie był wstanie krzywdzić, kiedy druga strona zamierzała cierpliwie mu na to pozwalać. Poczuł się rozbrojony co tylko spotęgowało poczucie beznadziejności.
Szukając miotły traktował Williama jak powietrze nie poświęcając mu jakiejkolwiek uwagi. Nie przeszkadzała mu cisza. Osiągną w tym momencie stan w którym było mu wszystko jedno. Słyszał pytanie o tych czarodziei, lecz nie odpowiedział od razu. Zastygł na chwilę, jakby się zastanawiał, po czym odgarną kolejne chaszcze. Nie było to coś o czym chciał rozmawiać. Rana była świeża, serce niespokojne, a poczucie straty... ach, nie dało się tego opisać - Potwory - poprawił chłodno Williama tak, jakby nakazywał mu nazywać rzeczy po imieniu. Nie byli to ludzie, daleko było im też do zwierząt. Wydawało się to właściwe - To mój las, jak mógłbym ich w nim nie znaleźć - obszar, który dla innych był tylko połaciem ziemi dla niego był całym światem. To w tym lesie miał dom, to tu szukał leśnych owoców dla Alice, polował z Gorgem. Wiedział ile strumieni tu znajdzie, gdzie było największe drzewo, największy kamień, najmniejsza polana. Jeżeli chciał coś tu znaleźć, znajdował to. Nie powiedział jednak nic więcej. Było pewne, że nacisk na chłopaka w tym momencie nie doprowadzi do żadnych odpowiedzi.
Znalazł miotłę. Słysząc opinię czarodzieja popatrzył na niego tak, jakby to właśnie on przed chwilą zleciał z miotły na głowę.
- Wygląda jakby troll potraktował ją jak szczoteczkę do zębów - zdecydowanie nic nie było w niej w porządku. Westchnął. Skinął niemo na nakaz lotu za nim. Nie miał gdzie pójść nie wydało mu się więc to takie złe.
Leciał w ciszy nie starając się nadążać. Miał wrażenie, że mężczyzna dopasowywał lot do jego tempa więc pozwolił temu tak być. Devon nie było specjalnie odległe, lecz dziś zdawało znajdować się na drugim końcu Anglii. Pogoda też nie rozpieszczała - zimny deszcz zmniejszał częstotliwość, lecz nie ustawał. Plus taki, że dzięki temu został wyprany, a do minusów można było zaliczyć fakt, że właściwie szczękał już zębami - D-d-daleko jeszcze? - nie miał gdzie pójść więc płyną z prądem podążając za Willem. Jeżeli jednak mieli przelecieć kolejne 20 mil to ląduje i w nosie ma to wszystko. Zakonnik najwyraźniej czytał mu chyba w myślach bo faktycznie wylądowali. Nogi wydały mu się dziwnie wiotkie w kontakcie z ziemią - Co chcesz ze mną z-zrobić? Naprawdę prowadzisz mnie do uzdrowiciela? Nie-e mam pieniędzy - stwierdził fakt by mężczyzna zastanowił co właściwie robi.
Miał umyślony cel do którego dążył z całą posiadaną determinacją. Nie wydawał się taki zły jeszcze parę chwil temu. Teraz jednak okoliczności się zmieniły. Wszystko poszło nie tak jak trzeba. Nie osiągnął nic. Został z niczym. Złość przełamała się w bezradność. Nawet jeżeli chciał nie potrafił wykrztusić kolejnej porcji jadowitych słów do Moorea. Nie był wstanie krzywdzić, kiedy druga strona zamierzała cierpliwie mu na to pozwalać. Poczuł się rozbrojony co tylko spotęgowało poczucie beznadziejności.
Szukając miotły traktował Williama jak powietrze nie poświęcając mu jakiejkolwiek uwagi. Nie przeszkadzała mu cisza. Osiągną w tym momencie stan w którym było mu wszystko jedno. Słyszał pytanie o tych czarodziei, lecz nie odpowiedział od razu. Zastygł na chwilę, jakby się zastanawiał, po czym odgarną kolejne chaszcze. Nie było to coś o czym chciał rozmawiać. Rana była świeża, serce niespokojne, a poczucie straty... ach, nie dało się tego opisać - Potwory - poprawił chłodno Williama tak, jakby nakazywał mu nazywać rzeczy po imieniu. Nie byli to ludzie, daleko było im też do zwierząt. Wydawało się to właściwe - To mój las, jak mógłbym ich w nim nie znaleźć - obszar, który dla innych był tylko połaciem ziemi dla niego był całym światem. To w tym lesie miał dom, to tu szukał leśnych owoców dla Alice, polował z Gorgem. Wiedział ile strumieni tu znajdzie, gdzie było największe drzewo, największy kamień, najmniejsza polana. Jeżeli chciał coś tu znaleźć, znajdował to. Nie powiedział jednak nic więcej. Było pewne, że nacisk na chłopaka w tym momencie nie doprowadzi do żadnych odpowiedzi.
Znalazł miotłę. Słysząc opinię czarodzieja popatrzył na niego tak, jakby to właśnie on przed chwilą zleciał z miotły na głowę.
- Wygląda jakby troll potraktował ją jak szczoteczkę do zębów - zdecydowanie nic nie było w niej w porządku. Westchnął. Skinął niemo na nakaz lotu za nim. Nie miał gdzie pójść nie wydało mu się więc to takie złe.
Leciał w ciszy nie starając się nadążać. Miał wrażenie, że mężczyzna dopasowywał lot do jego tempa więc pozwolił temu tak być. Devon nie było specjalnie odległe, lecz dziś zdawało znajdować się na drugim końcu Anglii. Pogoda też nie rozpieszczała - zimny deszcz zmniejszał częstotliwość, lecz nie ustawał. Plus taki, że dzięki temu został wyprany, a do minusów można było zaliczyć fakt, że właściwie szczękał już zębami - D-d-daleko jeszcze? - nie miał gdzie pójść więc płyną z prądem podążając za Willem. Jeżeli jednak mieli przelecieć kolejne 20 mil to ląduje i w nosie ma to wszystko. Zakonnik najwyraźniej czytał mu chyba w myślach bo faktycznie wylądowali. Nogi wydały mu się dziwnie wiotkie w kontakcie z ziemią - Co chcesz ze mną z-zrobić? Naprawdę prowadzisz mnie do uzdrowiciela? Nie-e mam pieniędzy - stwierdził fakt by mężczyzna zastanowił co właściwie robi.
Leonard Begmann
Zawód : Myśliwy
Wiek : 19
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Łatwiej jest walczyć o wolność, niż doświadczać wszystkich jej przejawów.
OPCM : 7 +3
UROKI : 3 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 20
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
|dla Williama
– Najczęściej o tym, że ktoś narusza ich teren, świętą własność, i “ta zniewaga krwi wymaga” – odparła lekko, choć zakłopotany uśmiech czarownicy świadczył zapewne o tym, że nie raz i nie dwa to ona była centrum tych plotek. Śledzenie celu wymagało od niej przemykania w różne miejsca, bez przykładania specjalnej uwagi do oznaczeń zapachowych i tym podobnych znaków ostrzegawczych. – Ale pojawiają się też głosy o tym, że w okolicy rozłożono trutkę, wtedy zazwyczaj trwa licytacja łącznie z obstawieniem tego, kto mógł to zrobić. Koty… rozmawiają ze sobą trochę inaczej niż ludzie – przyznała po chwili ciszy, jakby ta oczywistość dotarła do niej dopiero teraz, gdy się nad nią lepiej zastanowiła i obróciła w myślach parę razy.
Uśmiechnęła się szerzej, cieplej, gdy Billy wpadł w tok rozumowania właściwy Sowie. Wyglądało na to, że naprawdę lubił latanie na miotle, tak po prostu. A wraz z sympatią do sportu przyszła także wiedza specjalistyczna.
Skinęła w milczeniu głową, samym gestem dziękując mu za obietnicę przekazania pozdrowień.
– Też się cieszę – odparła cicho, gdy Billy napomknął o Michaelu. Przez chwilę spoglądała nieobecnym wzrokiem w stronę rzeki. Wschodzące słońce rozlało się płynnym złotem po tafli, migotało na powierzchni, a jej do głowy wpadła głupia myśl, że gdyby mieli tu rzekę ze złota, to być może mieliby większe szanse w tej wojnie. – Nie chciałabym nikogo poza nim – dodała, a pełna sentymentu iskra w oczach dodawała realności wyznaniu. Nie chciałaby innego – i odkąd się rozstali faktycznie nie miała nikogo na stałe. Oczywiście, była tymczasowa sprawa z Ulyssesem, ale to przecież nigdy nie miało szans się rozwinąć. Nie traktowała tego poważnie.
– No co ty – parsknęła wesoło – ja myślę, że nie się nie doceniasz i byłbyś na tyle dzielny, by znieść powrót do tej lury. Wtedy wspomnienie normalnego smaku byłoby chyba jeszcze cenniejsze i na pewno byśmy wygrali – dodała śmiertelnie poważnym tonem, choć oczy skrzyły jej się od śmiechu – choćby dla tej cholernej kawy.
Podniosła się z ławeczki płynnym ruchem i przeciągnęła. Pusty kubek zgniotła, spróbowała podobnej sztuczki co Billy, ale nie trafiła do kosza – westchnęła z rozczarowaniem – i pozbierała go z ziemi.
– Możesz na przykład powiedzieć, że byłeś z Demimozem – podsunęła tonem równie niewinnym, co dopiero co napoczęty poranek – i słuchałeś o bardzo istotnych dla naszej sprawy rzeczach. Niewiele tu kłamstwa, prawie sama prawda, a niedomówienie załatwia całą resztę. – Mrugnęła do niego wesoło i powiodła spojrzeniem w stronę budki. Michael pewnie też nie pogardziłby kawą, nie o tak bandyckiej porze.
– Dziękuję za propozycję. – Skinęła lekko głową. – I… też dzięki za rozmowę. Nie spodziewałam się – zaśmiała się pod nosem – że najdzie mnie na wiwisekcję emocjonalną o poranku. Jeśli masz jeszcze pół minuty, to chętnie ci potowarzyszę, tylko zgarnę kawę dla Michaela. Jak go znam, to już siedzi w biurze albo odbiera rozkazy.
|zt
– Najczęściej o tym, że ktoś narusza ich teren, świętą własność, i “ta zniewaga krwi wymaga” – odparła lekko, choć zakłopotany uśmiech czarownicy świadczył zapewne o tym, że nie raz i nie dwa to ona była centrum tych plotek. Śledzenie celu wymagało od niej przemykania w różne miejsca, bez przykładania specjalnej uwagi do oznaczeń zapachowych i tym podobnych znaków ostrzegawczych. – Ale pojawiają się też głosy o tym, że w okolicy rozłożono trutkę, wtedy zazwyczaj trwa licytacja łącznie z obstawieniem tego, kto mógł to zrobić. Koty… rozmawiają ze sobą trochę inaczej niż ludzie – przyznała po chwili ciszy, jakby ta oczywistość dotarła do niej dopiero teraz, gdy się nad nią lepiej zastanowiła i obróciła w myślach parę razy.
Uśmiechnęła się szerzej, cieplej, gdy Billy wpadł w tok rozumowania właściwy Sowie. Wyglądało na to, że naprawdę lubił latanie na miotle, tak po prostu. A wraz z sympatią do sportu przyszła także wiedza specjalistyczna.
Skinęła w milczeniu głową, samym gestem dziękując mu za obietnicę przekazania pozdrowień.
– Też się cieszę – odparła cicho, gdy Billy napomknął o Michaelu. Przez chwilę spoglądała nieobecnym wzrokiem w stronę rzeki. Wschodzące słońce rozlało się płynnym złotem po tafli, migotało na powierzchni, a jej do głowy wpadła głupia myśl, że gdyby mieli tu rzekę ze złota, to być może mieliby większe szanse w tej wojnie. – Nie chciałabym nikogo poza nim – dodała, a pełna sentymentu iskra w oczach dodawała realności wyznaniu. Nie chciałaby innego – i odkąd się rozstali faktycznie nie miała nikogo na stałe. Oczywiście, była tymczasowa sprawa z Ulyssesem, ale to przecież nigdy nie miało szans się rozwinąć. Nie traktowała tego poważnie.
– No co ty – parsknęła wesoło – ja myślę, że nie się nie doceniasz i byłbyś na tyle dzielny, by znieść powrót do tej lury. Wtedy wspomnienie normalnego smaku byłoby chyba jeszcze cenniejsze i na pewno byśmy wygrali – dodała śmiertelnie poważnym tonem, choć oczy skrzyły jej się od śmiechu – choćby dla tej cholernej kawy.
Podniosła się z ławeczki płynnym ruchem i przeciągnęła. Pusty kubek zgniotła, spróbowała podobnej sztuczki co Billy, ale nie trafiła do kosza – westchnęła z rozczarowaniem – i pozbierała go z ziemi.
– Możesz na przykład powiedzieć, że byłeś z Demimozem – podsunęła tonem równie niewinnym, co dopiero co napoczęty poranek – i słuchałeś o bardzo istotnych dla naszej sprawy rzeczach. Niewiele tu kłamstwa, prawie sama prawda, a niedomówienie załatwia całą resztę. – Mrugnęła do niego wesoło i powiodła spojrzeniem w stronę budki. Michael pewnie też nie pogardziłby kawą, nie o tak bandyckiej porze.
– Dziękuję za propozycję. – Skinęła lekko głową. – I… też dzięki za rozmowę. Nie spodziewałam się – zaśmiała się pod nosem – że najdzie mnie na wiwisekcję emocjonalną o poranku. Jeśli masz jeszcze pół minuty, to chętnie ci potowarzyszę, tylko zgarnę kawę dla Michaela. Jak go znam, to już siedzi w biurze albo odbiera rozkazy.
|zt
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Skinął zwyczajnie głową w odpowiedzi na zawieszone w przestrzeni słowo, nie miał zamiaru się spierać; mężczyźni tym właśnie byli – okrutnikami, potworami żerującymi na ludzkim nieszczęściu. Nigdy nie potrafił tego pojąć: że istnieli ludzie, którzy w obliczu takiej katastrofy obracali się przeciwko słabszym, zamiast zjednoczyć się i spróbować wspólnie odbudować obróconą w pył rzeczywistość. Dzisiaj co prawda już go to nie dziwiło, wojna nie trwała od wczoraj; w Azkabanie i na ulicach Londynu był świadkiem najgorszych czynów, do których zdolni byli czarodzieje, ale mimo to – nie rozumiał. Chyba nie chciał zrozumieć. – Twój? – podjął, prostując się sponad gęstych zarośli, w których przez moment próbował zlokalizować zagubioną miotłę. Bezskutecznie; jedynym, co odnalazł, było kilka płytkich zadrapań na przedramionach. – Mieszkasz gdzieś w p-p-pobliżu? – spróbował odgadnąć, w myślach notując tę informację jako przydatną. Dostrzegał bez trudu niechęć młodzieńca do rozmowy, porzucił więc próby dokładniejszego przepytania go – dzisiaj i tak nie miał już nikogo odnaleźć, zaleczenie stłuczonych kości wydało mu się więc istotniejsze. Nie potrafił jednak powstrzymać się od łączenia kropek, czy to dlatego chłopak zaatakował szmalcowników z taką zaciekłością? Czy mieszkał tu z rodziną, i to jego najbliżsi padli ofiarą złoczyńców?
Nie zadał żadnego z tych pytań, na chwilę skupiając się na wyciągniętej z chaszczy miotle. Wzruszył ramionami. – No – ale poleci – przytaknął. Powyginane we wszystkie strony witki rzeczywiście znajdowały się w opłakanym stanie, odstraszając przed pokonaniem dłuższego dystansu – ale do Plymouth było niedaleko; mogli tam dotrzeć, nawet jeśli ich lot miał przypominać kuśtykanie kulawego starca.
I przypominał – mimo wszystko pozwalając mu na oczyszczenie myśli. Na pytanie o pozostałą odległość nie odpowiedział, zamiast tego zniżając lot, żeby wylądować miękko na brukowanym placyku nad rzeką, którego jedynym jaśniejszym punktem było przydymione światło wylewające się w betonowej budki sprzedającej najpaskudniejszą kawę, jaką kiedykolwiek zdarzyło mu się pić. Zerknął w jej kierunku z nadzieją, ciekaw, czy za ladą dostrzeże charakterystyczny wąs właściciela – chętnie by zapalił – ale wyglądało na to, że tym razem nocną wartę pełniła jego żona. – Nic – odparł szczerze, opierając miotłę o ramię i ruszając znajomą drogą, która skrótem miała doprowadzić go do mieszkalnej kamienicy. – Chociaż jeśli chciałbyś dop-p-paść tych gnoi, to wiesz – cały czas szukamy lotników. Nadałbyś się – stwierdził, pozornie lekko – przyglądając się jednak chłopakowi z ukosa, jeszcze nie do końca pewien, czy właściwie go ocenił. Zagłębił się w wąską alejkę pomiędzy budynkami, na moment zanurzając się w zupełnej niemal ciemności. – A gdzie miałbym cię p-p-prowadzić? Pieniędzmi się nie przejmuj – dodał pokrzepiającym tonem, zakładając, że młodzieniec martwił się, że nie ma czym zapłacić za potencjalne leczenie. – Mój brat jest uzdrowicielem. Mieszka w Woolmanów – b-b-byłeś tu kiedyś? – zapytał, wskazując dłonią przed siebie – akurat, gdy obaj wysunęli się z głębokiego cienia rzucanego przez czteropiętrowy budynek, a przed nimi zamajaczyła weranda z bujanym fotelem. Pustym, stary pan Woolman musiał już pójść spać – ale na schodkach dalej siedziała grupka młodych czarodziejów, którzy na widok Williama najpierw wyprostowali się odruchowo, żeby zaraz potem ponownie się rozluźnić i skinąć mu głową. – Cześć, Sue – odezwał się, zwracając się do córki właścicieli. – P-p-potrzebujemy Teda, zawołałabyś go? – zapytał; mógłby zrobić to sam, znał doskonale drogę do pokoju wynajmowanego przez brata, ale godzina była późna – nie chciał ryzykować, że w progu zastanie Iris.
Nie zadał żadnego z tych pytań, na chwilę skupiając się na wyciągniętej z chaszczy miotle. Wzruszył ramionami. – No – ale poleci – przytaknął. Powyginane we wszystkie strony witki rzeczywiście znajdowały się w opłakanym stanie, odstraszając przed pokonaniem dłuższego dystansu – ale do Plymouth było niedaleko; mogli tam dotrzeć, nawet jeśli ich lot miał przypominać kuśtykanie kulawego starca.
I przypominał – mimo wszystko pozwalając mu na oczyszczenie myśli. Na pytanie o pozostałą odległość nie odpowiedział, zamiast tego zniżając lot, żeby wylądować miękko na brukowanym placyku nad rzeką, którego jedynym jaśniejszym punktem było przydymione światło wylewające się w betonowej budki sprzedającej najpaskudniejszą kawę, jaką kiedykolwiek zdarzyło mu się pić. Zerknął w jej kierunku z nadzieją, ciekaw, czy za ladą dostrzeże charakterystyczny wąs właściciela – chętnie by zapalił – ale wyglądało na to, że tym razem nocną wartę pełniła jego żona. – Nic – odparł szczerze, opierając miotłę o ramię i ruszając znajomą drogą, która skrótem miała doprowadzić go do mieszkalnej kamienicy. – Chociaż jeśli chciałbyś dop-p-paść tych gnoi, to wiesz – cały czas szukamy lotników. Nadałbyś się – stwierdził, pozornie lekko – przyglądając się jednak chłopakowi z ukosa, jeszcze nie do końca pewien, czy właściwie go ocenił. Zagłębił się w wąską alejkę pomiędzy budynkami, na moment zanurzając się w zupełnej niemal ciemności. – A gdzie miałbym cię p-p-prowadzić? Pieniędzmi się nie przejmuj – dodał pokrzepiającym tonem, zakładając, że młodzieniec martwił się, że nie ma czym zapłacić za potencjalne leczenie. – Mój brat jest uzdrowicielem. Mieszka w Woolmanów – b-b-byłeś tu kiedyś? – zapytał, wskazując dłonią przed siebie – akurat, gdy obaj wysunęli się z głębokiego cienia rzucanego przez czteropiętrowy budynek, a przed nimi zamajaczyła weranda z bujanym fotelem. Pustym, stary pan Woolman musiał już pójść spać – ale na schodkach dalej siedziała grupka młodych czarodziejów, którzy na widok Williama najpierw wyprostowali się odruchowo, żeby zaraz potem ponownie się rozluźnić i skinąć mu głową. – Cześć, Sue – odezwał się, zwracając się do córki właścicieli. – P-p-potrzebujemy Teda, zawołałabyś go? – zapytał; mógłby zrobić to sam, znał doskonale drogę do pokoju wynajmowanego przez brata, ale godzina była późna – nie chciał ryzykować, że w progu zastanie Iris.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Skinął głową i niemrawo przytakną. Mieszkał w pobliżu. Teraz nie wiedział, czy właściwie wciąż mógł nazwać to miejsce domem, powiedzieć, że tam mieszka. To miejsce w zasadzie nigdy nie należało do niego. Wkradł się w cudze. Żył w zastępstwie za kogoś innego. Nawet jeżeli sobie o tym przypominał, obecna stara była tak bardzo realna. Łamała serce.
Kiedy wylądowali w Plymouth burzliwe emocje zdołały opaść. Prócz zmęczenia i zziębnięcia w ciemnych oczach budziła się ostrożność. Zwłaszcza gdy usłyszał niezobowiązującą uwagę. Została zrzucona lekko, lecz kiedy w okolicy byli tylko we dwoje nie dało się nie odczuć oceniającej uwagi Zakonnika. W dziwny sposób wzmagało to w chłopcu chęć buntu.
- Ślepych i zachowujących się głupio...? - bliźniaczo odchylił głowę by naśladować ukośne spojrzenie mężczyzny. Nie tak w końcu go epitetował? Nie ganił go za zniweczenie akcji? Czy chwilę wcześniej nie otarł się o śmierć przez jego zachowanie? Biorąc to pod uwagę... jak można było nawet od niechcenia proponować mu coś takiego? Leonard nie mógł nie odnieść wrażenia, że robił to po to by w jakiś sposób zachęcić do sympatyzowania lub polegania na lotnikach, zakonnikach, a więc i samym Williamie. W końcu ten również chciał dopaść tych ludzi. Być może Zakonnik postrzegał go jako środek do celu, lecz nie bardzo wiedział jak się zabrać za jego wykorzystanie. Leonard pozostawił swoje myśli dla siebie nie zamierzając niczego ułatwiać. Spojrzał cynicznie na mężczyznę - Jeżeli chcę to wystarczą chęci - nie potrzebował niczyjej zgody, zainteresowania, wtrącania się. Znalazł ich raz. Jeżeli będzie chciał - zrobi to drugi raz.
Kiwną głową. Skoro miał się nie przejmować zapłatą to nie zamierzał. Nie był w pozycji do odmawiania. Przynajmniej w chwili obecnej. Postawione pytanie wydało się mieć na celu podtrzymanie jego uwagi więc nie odpowiedział na nie od razu. zamiast tego był tłem i obserwował budynek, grupę młodych ludzi na schodach, a potem wzrokiem odprowadzał realizującą prośbę Williama córkę właścicieli lokalu.
- Mieszka tu koleżanka ze szkolnej drużyny quddicha, która jest twoją kuzynką. Zdarza mi się ja odwiedzać - znał to miejsce, nie był tu pierwszy raz - Słyszałem od niej, że niedawno jej dom spłoną w pożarze. Mówiła, że mieszka tu też kuzyn który jej dogląda - wychodziło na to, że był to bezpośrednio brat poszukiwanego zakonnika. Nie był pewien czy chciał to wiedzieć. Znał czarownice, które były pośrednio lub bezpośrednio powiązane ze słynnym graczem quddicha, lecz nigdy nie wykazywał chęci wykorzystania tej relacji do poznania go w rzeczywistości. Choć było to ich pierwsze bezpośrednie spotkanie to w naturalny sposób przez opowieści przyjaciółek, gazety i plotki jego postać nie wydawała się taka odległa. Być może to właśnie też sprawiało, że peszyła go jego obecność. Z drugiej strony był na tyle zobojętniały i zmęczony, że równie dobrze gotowy od niechcenia rozmawiać z Elżbietą II. - Jeżeli chciałeś polecić to miejsce to nie planuję tu zostać
Kiedy wylądowali w Plymouth burzliwe emocje zdołały opaść. Prócz zmęczenia i zziębnięcia w ciemnych oczach budziła się ostrożność. Zwłaszcza gdy usłyszał niezobowiązującą uwagę. Została zrzucona lekko, lecz kiedy w okolicy byli tylko we dwoje nie dało się nie odczuć oceniającej uwagi Zakonnika. W dziwny sposób wzmagało to w chłopcu chęć buntu.
- Ślepych i zachowujących się głupio...? - bliźniaczo odchylił głowę by naśladować ukośne spojrzenie mężczyzny. Nie tak w końcu go epitetował? Nie ganił go za zniweczenie akcji? Czy chwilę wcześniej nie otarł się o śmierć przez jego zachowanie? Biorąc to pod uwagę... jak można było nawet od niechcenia proponować mu coś takiego? Leonard nie mógł nie odnieść wrażenia, że robił to po to by w jakiś sposób zachęcić do sympatyzowania lub polegania na lotnikach, zakonnikach, a więc i samym Williamie. W końcu ten również chciał dopaść tych ludzi. Być może Zakonnik postrzegał go jako środek do celu, lecz nie bardzo wiedział jak się zabrać za jego wykorzystanie. Leonard pozostawił swoje myśli dla siebie nie zamierzając niczego ułatwiać. Spojrzał cynicznie na mężczyznę - Jeżeli chcę to wystarczą chęci - nie potrzebował niczyjej zgody, zainteresowania, wtrącania się. Znalazł ich raz. Jeżeli będzie chciał - zrobi to drugi raz.
Kiwną głową. Skoro miał się nie przejmować zapłatą to nie zamierzał. Nie był w pozycji do odmawiania. Przynajmniej w chwili obecnej. Postawione pytanie wydało się mieć na celu podtrzymanie jego uwagi więc nie odpowiedział na nie od razu. zamiast tego był tłem i obserwował budynek, grupę młodych ludzi na schodach, a potem wzrokiem odprowadzał realizującą prośbę Williama córkę właścicieli lokalu.
- Mieszka tu koleżanka ze szkolnej drużyny quddicha, która jest twoją kuzynką. Zdarza mi się ja odwiedzać - znał to miejsce, nie był tu pierwszy raz - Słyszałem od niej, że niedawno jej dom spłoną w pożarze. Mówiła, że mieszka tu też kuzyn który jej dogląda - wychodziło na to, że był to bezpośrednio brat poszukiwanego zakonnika. Nie był pewien czy chciał to wiedzieć. Znał czarownice, które były pośrednio lub bezpośrednio powiązane ze słynnym graczem quddicha, lecz nigdy nie wykazywał chęci wykorzystania tej relacji do poznania go w rzeczywistości. Choć było to ich pierwsze bezpośrednie spotkanie to w naturalny sposób przez opowieści przyjaciółek, gazety i plotki jego postać nie wydawała się taka odległa. Być może to właśnie też sprawiało, że peszyła go jego obecność. Z drugiej strony był na tyle zobojętniały i zmęczony, że równie dobrze gotowy od niechcenia rozmawiać z Elżbietą II. - Jeżeli chciałeś polecić to miejsce to nie planuję tu zostać
Leonard Begmann
Zawód : Myśliwy
Wiek : 19
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Łatwiej jest walczyć o wolność, niż doświadczać wszystkich jej przejawów.
OPCM : 7 +3
UROKI : 3 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 20
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Kącik ust drgnął mu ledwie zauważalnie, powstrzymał jednak gest w połowie, w tym samym momencie odrywając spojrzenie od chłopaka, żeby utkwić je przed sobą – w nieokreślonym punkcie na końcu pogrążonej w półmroku alejki. To była prawda: zachował się tego wieczoru nieodpowiedzialnie i lekkomyślnie, ale gdyby miał wyrzucić z oddziału wszystkich lotników, którym zdarzało się popełnić głupi błąd, nie zostałoby ich tam wielu. Nauczenie ich działania w grupie i niewyskakiwania przed szereg było jego odpowiedzialnością i w większości przypadków mu się to udawało; czy tak samo miało być z nieznajomym – tego nie wiedział, być może proponując mu dołączenie do podziemia podejmował ryzyko, które miało jedynie odbić mu się czkawką, ale nie widział powodu, żeby nie spróbować. Młody czarodziej radził sobie na miotle lepiej niż przeciętnie, reagował szybko; zarówno na mknące w jego stronę zaklęcia, jak i zmieniające się warunki, choć do tego drugiego mogła przyczynić się dobra znajomość terenu. Billy nie miał jeszcze pewności, czy miał wrodzony talent czy od dawna szlifował umiejętności. – Ustaliliśmy już, że ślepy nie jesteś – poprawił go spokojnym głosem, wzmacniając chwyt zaciśniętych na rączce miotły palców. – P-p-podejrzewam, że głupi też nie, choć ta akcja naprawdę nie należała do najmądrzejszych. Póki nikt nie zap-p-płacił za to życiem, nie jest to jednak błąd, którego nie da się naprawić – kontynuował. Ponowne wyśledzenie parszywców nie miało być łatwe, ale był pewien, że prędzej czy później wystawią obrzydliwe łby z kryjówek. A wtedy będą gotowi.
Na jego kolejne słowa nie odpowiedział od razu, przez dłuższą chwilę milcząc, wsłuchując się w podwójny tupot uderzających o brukowaną uliczkę butów. Wreszcie westchnął. – Nie – zaprzeczył po prostu, bez oceniających nut w głosie czy reprymendy; zwyczajnie stwierdzał fakt. – Nie wystarczą. – Szpecące twarz blizny, których nierówne linie wydawały się głębsze w padającym z góry świetle latarni, były tego najlepszym przypomnieniem.
Krótka rozmowa z Sue skierowała jego myśli na inne tory, dlatego nie od razu zrozumiał wypowiedź młodzieńca. Zamrugał zaskoczony, znał jego kuzynkę? Zdarzało mu się ją odwiedzać? Spojrzał uważniej na młodą twarz chłopaka, no tak – wyglądał przecież na kogoś w wieku Maisie. Nie powinno go dziwić, że się znali, skoro jeszcze do niedawna chodzili razem do Hogwartu, chociaż okoliczności, w których spotkał czarodzieja wydawały mu się tak odległe od szkolnych korytarzy, jak tylko było to możliwe. Wojna cały ich świat postawiła na głowie. – Maisie – powiedział, bardziej potwierdzająco niż pytająco. Kiwnął głową. – Dobrze się zn-n-nacie? – zapytał, jednocześnie próbując sobie przypomnieć, czy kuzynka mówiła mu coś o tym, że odwiedzają ją przyjaciele, ale właściwie: chyba nigdy o to nie pytał. – Nie chciałem. M-m-mówiłeś, że masz gdzie mieszkać? – upewnił się, był pewien, że chłopak wspomniał coś o tym, że mieszka w lesie, z którego obaj dopiero co przylecieli – ale może wcale nie powiedział tego dosłownie, a jedynie William poczynił takie założenie. – Jeśli p-p-potrzebujesz się gdzieś dzisiaj zatrzymać… – zaczął – ale nie dokończył, bo z ciemnego wejścia do kamienicy znowu wyłoniła się drobna postać córki właścicieli, która powiedziała im, że Ted już nie śpi i za kilka minut zejdzie do świetlicy. Billy podziękował jej i odwrócił się w stronę młodzieńca. – Chodź, rzuci na ciebie okiem – powiedział, wskazując barkiem na drzwi.
Na jego kolejne słowa nie odpowiedział od razu, przez dłuższą chwilę milcząc, wsłuchując się w podwójny tupot uderzających o brukowaną uliczkę butów. Wreszcie westchnął. – Nie – zaprzeczył po prostu, bez oceniających nut w głosie czy reprymendy; zwyczajnie stwierdzał fakt. – Nie wystarczą. – Szpecące twarz blizny, których nierówne linie wydawały się głębsze w padającym z góry świetle latarni, były tego najlepszym przypomnieniem.
Krótka rozmowa z Sue skierowała jego myśli na inne tory, dlatego nie od razu zrozumiał wypowiedź młodzieńca. Zamrugał zaskoczony, znał jego kuzynkę? Zdarzało mu się ją odwiedzać? Spojrzał uważniej na młodą twarz chłopaka, no tak – wyglądał przecież na kogoś w wieku Maisie. Nie powinno go dziwić, że się znali, skoro jeszcze do niedawna chodzili razem do Hogwartu, chociaż okoliczności, w których spotkał czarodzieja wydawały mu się tak odległe od szkolnych korytarzy, jak tylko było to możliwe. Wojna cały ich świat postawiła na głowie. – Maisie – powiedział, bardziej potwierdzająco niż pytająco. Kiwnął głową. – Dobrze się zn-n-nacie? – zapytał, jednocześnie próbując sobie przypomnieć, czy kuzynka mówiła mu coś o tym, że odwiedzają ją przyjaciele, ale właściwie: chyba nigdy o to nie pytał. – Nie chciałem. M-m-mówiłeś, że masz gdzie mieszkać? – upewnił się, był pewien, że chłopak wspomniał coś o tym, że mieszka w lesie, z którego obaj dopiero co przylecieli – ale może wcale nie powiedział tego dosłownie, a jedynie William poczynił takie założenie. – Jeśli p-p-potrzebujesz się gdzieś dzisiaj zatrzymać… – zaczął – ale nie dokończył, bo z ciemnego wejścia do kamienicy znowu wyłoniła się drobna postać córki właścicieli, która powiedziała im, że Ted już nie śpi i za kilka minut zejdzie do świetlicy. Billy podziękował jej i odwrócił się w stronę młodzieńca. – Chodź, rzuci na ciebie okiem – powiedział, wskazując barkiem na drzwi.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Budka z kawą
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Devon :: Plymouth