Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Warwickshire
Szpital Asfodela, Warwick
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★
Szpital Asfodela, Warwick
Budynek przed wojną pełnił rolę przytułku, który stopniowo, wobec rozpoczętych walk, przeobrażano w lazaret, a następnie, po stabilizacji sytuacji, w szpital stały. Jego nazwa wzięła się od pojedynczych pęków złotogłowia rosnącego przed jego murami. Usytuowany w centrum, w cieniu górującego nad Warwick zamku, kamienny budynek z zewnątrz nie wyróżnia się wobec architektury miasta, a o jego przeznaczeniu świadczy szyld zawieszony przed wejściem: pionowo ułożona różdżka skrzyżowana z poziomą kością, na tle krzyża barwy morskiej zieleni i na białym polu, bliźniacza do symbolu znanego ze szpitala św. Munga w stolicy. Budynek jest piętrowy, a nad gruntem prześwitują okna piwnic. Po pokonaniu progu rozbrzmiewa przyjemny dźwięk dzwonka wietrznego, który alarmuje jedną z dwóch uzdrowicielek obecnych na miejscu. Szpital nie jest duży, ale zdaje się spełniać potrzeby mieszkańców miasteczka. Sprowadza się do niego także rannych z terenów hrabstwa, ze szczególnym naciskiem na rannych w trakcie walk.
Ledwie powstrzymała się przed drgnięciem, aby powstrzymać Jima przed wstaniem albo chociaż wskazać mu gestem, że nie powinien tego robić. Może i matkowała mu, nawet za bardzo, ale to wszystko dlatego, że szczerze się o niego martwiła. I zależało jej na nim, na jego zdrowiu. Nie uczyniła względem niego jednakże żadnego gestu. Oficjalnie nie znali się, był przypadkową ofiarą przypadkowego lub nie aktu przemocy. Ale nawet względem takich osób Maria była zawsze uprzejma, miła, próbowała w jakikolwiek sposób odciągnąć ich uwagę od stanu, w którym się znajdowali. Dlatego też gdy napotkała spojrzenie Jima, utrzymała je i posłała mu ciepły uśmiech. Niczym się nie martw, Jimmy. Nie jesteś ciężarem. I chcę ci pomóc.
— Utrzymuje, że chyba mu nic nie dolega — powtórzyła, akcentując słowo "chyba" we właściwym w kontekście prostego wywiadu medycznego miejscu. Jednocześnie zawiesiła swoje spojrzenie na Cassandrze. Proszące o wsparcie, przede wszystkim o nie. Może wkładała wiele serca, czasu i wysiłku w zrozumienie zasad uzdrawiania, ale wciąż brakowało jej podejścia do szczególnie upartych pacjentów. Ta część, dotycząca stricte kontaktów międzyludzkich była dla nieśmiałej i płochliwej z natury Marii szczególnie wymagająca. Z autorytetem Cassandry niewielu zresztą miało siłę dyskutować.
Przełknęła ślinę, gdy ważył się los Jimowych przreprosin. Gdy te znalazły aprobatę pani Vablatsky Maria miała wrażenie, jakby cały stres ulotnił się momentalnie z jej ciała, pozwalając jej wreszcie na głębszy wdech, odrobinę rozluźnienia. Nawet wtedy, gdy uzdrowicielka prowadziła wykład o konsekwencjach bójek. Z początku nie zrozumiała czym był ten cały tulipan, ale niedługo później wyobraźnia podsunęła jej wystarczająco graficzne przykłady i aż wzdrygnęła się na samą myśl, że coś takiego mogło się przydarzyć jej przyjacielowi. Może dokładne opisanie najbardziej dobitnego skutku bójki przemówi mu do rozsądku? Albo chociaż przestraszy?
Wystarczyło jedno spojrzenie Cassandry, żeby Maria znalazła się tuż przy niej, z całych sił skupiając się tylko na nosie. Nie na nosie Jima, nie na Jimie. Na nosie. Z pękniętą kością, przesuniętymi...
— Chrząstki przegrody i boczna nosa — odpowiedziała bez zająknięcia, z nietypową dla siebie pewnością. Palcem wskazującym przesunęła ponad miejscami, w których powinny znajdować się owe chrząstki. Pokiwała głową, dając znać, że zrozumiała wszystkie wcześniejsze słowa kobiety i gotowa była na przetrawienie następnych. Tylko na sekundę wróciła myślami do innego nosa, którego nasady dotykała kilka miesięcy wcześniej, który też był łamany wiele razy. To nie pierwszy raz, gdy Jim przeżywał ten stan, może dlatego był taki spokojny? Chciała dać mu jakiś sygnał, że przepraszała go, że był jej obiektem doświadczalnym, ale poza krótkim spojrzeniem prosto w jego ciemne tęczówki nie znalazła dobrego środka. Porozmawiają później, przeprosi go i wszystko będzie dobrze. — Feniterio —wypowiedziała inkantację zaklęcia, jednocześnie powtarzając zaprezentowany przez Cassandrę ruch nadgarstkiem i różdżką, której czubek ostatecznie przytknęła do nosa Jima.
— Utrzymuje, że chyba mu nic nie dolega — powtórzyła, akcentując słowo "chyba" we właściwym w kontekście prostego wywiadu medycznego miejscu. Jednocześnie zawiesiła swoje spojrzenie na Cassandrze. Proszące o wsparcie, przede wszystkim o nie. Może wkładała wiele serca, czasu i wysiłku w zrozumienie zasad uzdrawiania, ale wciąż brakowało jej podejścia do szczególnie upartych pacjentów. Ta część, dotycząca stricte kontaktów międzyludzkich była dla nieśmiałej i płochliwej z natury Marii szczególnie wymagająca. Z autorytetem Cassandry niewielu zresztą miało siłę dyskutować.
Przełknęła ślinę, gdy ważył się los Jimowych przreprosin. Gdy te znalazły aprobatę pani Vablatsky Maria miała wrażenie, jakby cały stres ulotnił się momentalnie z jej ciała, pozwalając jej wreszcie na głębszy wdech, odrobinę rozluźnienia. Nawet wtedy, gdy uzdrowicielka prowadziła wykład o konsekwencjach bójek. Z początku nie zrozumiała czym był ten cały tulipan, ale niedługo później wyobraźnia podsunęła jej wystarczająco graficzne przykłady i aż wzdrygnęła się na samą myśl, że coś takiego mogło się przydarzyć jej przyjacielowi. Może dokładne opisanie najbardziej dobitnego skutku bójki przemówi mu do rozsądku? Albo chociaż przestraszy?
Wystarczyło jedno spojrzenie Cassandry, żeby Maria znalazła się tuż przy niej, z całych sił skupiając się tylko na nosie. Nie na nosie Jima, nie na Jimie. Na nosie. Z pękniętą kością, przesuniętymi...
— Chrząstki przegrody i boczna nosa — odpowiedziała bez zająknięcia, z nietypową dla siebie pewnością. Palcem wskazującym przesunęła ponad miejscami, w których powinny znajdować się owe chrząstki. Pokiwała głową, dając znać, że zrozumiała wszystkie wcześniejsze słowa kobiety i gotowa była na przetrawienie następnych. Tylko na sekundę wróciła myślami do innego nosa, którego nasady dotykała kilka miesięcy wcześniej, który też był łamany wiele razy. To nie pierwszy raz, gdy Jim przeżywał ten stan, może dlatego był taki spokojny? Chciała dać mu jakiś sygnał, że przepraszała go, że był jej obiektem doświadczalnym, ale poza krótkim spojrzeniem prosto w jego ciemne tęczówki nie znalazła dobrego środka. Porozmawiają później, przeprosi go i wszystko będzie dobrze. — Feniterio —wypowiedziała inkantację zaklęcia, jednocześnie powtarzając zaprezentowany przez Cassandrę ruch nadgarstkiem i różdżką, której czubek ostatecznie przytknęła do nosa Jima.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
The member 'Maria Multon' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 87
'k100' : 87
Kiedy kobieta dała mu znak, by zajął miejsce na kozetce z powrotem, powoli to zrobił, widząc, że wykonywanie poleceń teraz było jedynym, co mógł i powinien robić. Ostrożnie przyglądał im się obu, starając pozostać na tyle uważnym na ile jego czujność mogła być potrzebna do odpowiadała na pytania i ułatwiania leczenia, jeśli było to możliwe. Nie chciał być ciężarem dla Marii, nie wiedział co powiedziała o nim kobiecie, kiedy wyszła, ale nie przyszło mu nawet do głowy, że mogła chcieć zatuszować ich znajomość, więc kiedy obie rozmawiały o nim jak o przedmiocie czuł się nieswojo — wziął to jednak za jakiś medyczny sposób dyskusji nad pacjentami, starając się odepchnąć od siebie nieprzyjemne i podstępne myśli zakradające się gdzieś z tyłu głowy. Szybko jednak pochwycił ciepłe spojrzenie Marii uspokajając się, nabierając więcej pewności, że jest w dobrych rękach, odrobinę płosząc się dopiero, kiedy kobieta przyganiła go za bójki. Spuścił wzrok ze wstydem — bił się często, właściwie od dziecka tylko tak rozwiązując wszystkie swoje problemy. Na myśl o tulipanie wbitym w oko wzdrygnął się; widział, jaką rozbite szkło mogło być bronią, doświadczyli tego w Lynmouth, ale zapewne i sam skorzystałby z niej, gdyby musiał. Milczał, początkowo nie mając wystarczająco śmiałości, by wszystkiemu zaprzeczyć. Jego twarz nie była pozbawiona blizn, mniej lub bardziej widocznych, choć stosunkowo niewielkich. Na próżno było zaprzeczać, że nie był tym, za kogo go z pewnością wzięła. Ale wyraz dezaprobaty mógł rzutować na Marię, a ona zgodziła mu się pomóc bez wahania.
— To nie by-yła ta-aka bójka — odezwał się więc; nie czekała na jego odpowiedź choć pytała, nie temu miało służyć pytanie. Mówiło mu się źle, z trudem, każdy ruch szczęką sprawiał ból promieniujący przez skronie na tył głowy.— Kiedy wróciłem z pracy do domu zastałem tam... intruzów — zaczął powoli i ostrożnie, nie wiedząc do końca czy powinien chlapać o tym co zaszło na prawo i lewo. Złość ostygła podczas lotu na miotle, pozostał tylko młodzieńczy, pełen nastoletniego buntu żal. — Mieszkam z żoną, młodszą siostrą i córką. Córeczką. Malutką — podniósł na wzrok a kobietę, chcąc sprawdzić, czy te słowa cokolwiek zmieniły w postrzeganiu pacjenta przyprowadzonego przez jej uczennicę o tej porze. Usprawiedliwiał się, jak zwykle, choć czynił to przed obcą kobietą, kobietą, której być może nie spotka już nigdy więcej — oby — i czynił to odruchowo, choć skąpo. Ból ograniczał potrzebę mówienia, zastygł więc w bezruchu, przenosząc wzrok na kobietę, tłumaczącą Marii istotę problemu. Te opinie i słowa go przerażały, nie do końca zdawał sobie sprawę z wagi i wielkości problemów. Same słowa mówiące o oszpeceniu, kolejnym łamaniu wywołały w nim nieprzyjemne wrażenia, a ciało pokryła gęsia skórka. Nie był próżny, nie marnował czasu przed lustrem, ale był młodym mężczyzną nie stroniącym od towarzystwa dziewcząt, którym lubił się podobać. Groźba nabytej brzydoty do niego przemawiała. Zerknął na koniuszek różdżki przytkniętej do nosa w nerwowym oczekiwaniu; splótł ze sobą palce, bawił się nimi, nie wiedząc jak inaczej odciągnąć myśli. Natknął się na spojrzenie mentorki Marii, uciekł od niego od razu, jakby miał coś na sumieniu, ale wrócił — rzadko kiedy ktoś poświęcał mu tyle uwagi.
— To nie by-yła ta-aka bójka — odezwał się więc; nie czekała na jego odpowiedź choć pytała, nie temu miało służyć pytanie. Mówiło mu się źle, z trudem, każdy ruch szczęką sprawiał ból promieniujący przez skronie na tył głowy.— Kiedy wróciłem z pracy do domu zastałem tam... intruzów — zaczął powoli i ostrożnie, nie wiedząc do końca czy powinien chlapać o tym co zaszło na prawo i lewo. Złość ostygła podczas lotu na miotle, pozostał tylko młodzieńczy, pełen nastoletniego buntu żal. — Mieszkam z żoną, młodszą siostrą i córką. Córeczką. Malutką — podniósł na wzrok a kobietę, chcąc sprawdzić, czy te słowa cokolwiek zmieniły w postrzeganiu pacjenta przyprowadzonego przez jej uczennicę o tej porze. Usprawiedliwiał się, jak zwykle, choć czynił to przed obcą kobietą, kobietą, której być może nie spotka już nigdy więcej — oby — i czynił to odruchowo, choć skąpo. Ból ograniczał potrzebę mówienia, zastygł więc w bezruchu, przenosząc wzrok na kobietę, tłumaczącą Marii istotę problemu. Te opinie i słowa go przerażały, nie do końca zdawał sobie sprawę z wagi i wielkości problemów. Same słowa mówiące o oszpeceniu, kolejnym łamaniu wywołały w nim nieprzyjemne wrażenia, a ciało pokryła gęsia skórka. Nie był próżny, nie marnował czasu przed lustrem, ale był młodym mężczyzną nie stroniącym od towarzystwa dziewcząt, którym lubił się podobać. Groźba nabytej brzydoty do niego przemawiała. Zerknął na koniuszek różdżki przytkniętej do nosa w nerwowym oczekiwaniu; splótł ze sobą palce, bawił się nimi, nie wiedząc jak inaczej odciągnąć myśli. Natknął się na spojrzenie mentorki Marii, uciekł od niego od razu, jakby miał coś na sumieniu, ale wrócił — rzadko kiedy ktoś poświęcał mu tyle uwagi.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
- Chyba nic więcej ci nie dolega? - przekierowała pytanie we właściwym kierunku, w stronę Jamesa. Obrażenia jednoznacznie wskazywały na sposób, w jaki mogły zostać nabyte. Nie był nieprzytomny, a urazy nie wydawały się tak silne, by do nieprzytomności doprowadzić, zatem powinien w pełni pamiętać, co się z nim działo. Jeśli nie przypominał sobie nic nadto, co widziały, nic więcej dolegać mu nie mogło. - Uderzono cię poza twarzą? - dopytała zatem, połamane żebra często szły w parze z podobnymi obrażeniami. - Tak - przytaknęła bez większego zaangażowania na nazwy chrząstek wyrecytowanych przez Marię, była odpowiednio przygotowana - bardzo dobrze. Z uwagą obserwowała ruch jej różdżki i wsłuchiwała się w wypowiadaną inkantację, obserwując efekt samego zaklęcia. Dziewczyna była zdolna, a co ważniejsze pilna. Robiła na niej dobre wrażenie od pierwszego dnia, ale Cassandra aprobatę okazywała oszczędnie.
Żona, siostra, malutka córeczka, całkiem sporo na głowie, jak na tak młodego mężczyznę. Przemknęła po jego twarzy spojrzeniem, z zamyśleniem. Ładnie mówił o córce.
- Kiedy się urodziła? - Wysunęła dłoń, ująwszy między palce delikatnie jego podbródek i skierowała kraniec różdżki obok nastawionego nosa, spozierając na Marię. - Fractura texta uleczy złamanie, obserwuj - poleciła dziewczynie, wiedząc, że z tym zaklęciem jeszcze sobie nie poradzi. Inkantacja spłynęła z jej ust płynnie, nadgarstek był wprawiony: - Fractura texta - wypowiedziała pół tonu głośniej, ze zdecydowaniem, gdy mdły blask różdżki rozjaśnił półmrok pomieszczenia i złączył rozerwane tkanki, całkowicie niwelując złamanie. W skupieniu obserwowała niknące resztki obrzęku. Przesunęła palcami prawej dłoni po grzbiecie jego nosa, badając chrząstki, ale nie dostrzegła nic niepokojącego, a brak reakcji bólowej zdawał się to potwierdzać.
- Szczęka niekiedy wraca na prawidłowe miejsce sama, ale tu... - Przyjrzała się temu z uwagą, palce delikatnie ześlizgnęły się na jego żuchwę. - Przynieś mi miskę z wodą i czysty ręcznik, Mario. I bandaże - zwróciła się do Marii, chowając różdżkę w kieszeni pomiędzy połami spódnicy. Gdy dziewczyna wróciła, obmyła dłonie w przyniesionej przy niej balii, dokładnie je osuszając. - Przesuń się, pod ścianę. Oprzyj głowę - zwróciła się do Jamesa. - Aby szczęka wróciła do właściwej pozycji, należy ją tam z powrotem umieścić. Głowa musi spoczywać nieruchomo, dlatego potrzebujemy stabilnego oparcia. - Kiwnęła brodą na ścianę. Ujęła przyniesione przez dziewczynę bandaże, owijając nimi własne kciuki. - Kciuki należy oprzeć na zębach - oznaczyła swój gest, spoglądając znacząco na pacjenta, chcąc tym samym dać mu do zrozumienia, że powinien otworzyć usta. - A pozostałymi palcami uchwycić szczękę. To ważne, aby stabilny chwyt obejmował zarówno prawą, jak lewą stronę. Mięśnie nie mogą być zbyt napięte, bo inaczej będziesz musiała się z nimi siłować. Rozluźnij szczękę, proszę i pozwól mi sobie pomóc - zwróciła się znów do Jamesa, przesuwając opuszkami palców po jego podbródku. W ostateczności mogła przymusić go do rozluźnienia zaklęciem, ale być może nie będzie takiej potrzeby... - Nacisk na żuchwę ściąga ją poniżej wypukłości guzka stawowego... czym jest guzek stawowy, Mario? Dalej, żuchwę należy przesunąć w tył i z powrotem do góry, aż znajdzie się w odpowiednim miejscu w dołku, i... już - oznajmiła, gdy coś w szczęce Jamesa gruchnęło; mogło zaboleć przez chwilę, ale ostatecznie gest powinien przynieść ulgę. - Jak wygląda procedura nastawienia szczęki? - spytała Marię, spodziewając się, że powtórzy każdy z etapów, przez które przeszli. Następnym razem spróbuje zrobić to sama. Odjęła od niego dłonie, z wolna odplątując bandaże, które położyła na pobliskiej szafce, pozostawiając je Marii do posprzątania i pochyliła się nad misą, by ponownie obmyć dlonie.
fractura texto - za 129, leczy 57 obrażeń
Żona, siostra, malutka córeczka, całkiem sporo na głowie, jak na tak młodego mężczyznę. Przemknęła po jego twarzy spojrzeniem, z zamyśleniem. Ładnie mówił o córce.
- Kiedy się urodziła? - Wysunęła dłoń, ująwszy między palce delikatnie jego podbródek i skierowała kraniec różdżki obok nastawionego nosa, spozierając na Marię. - Fractura texta uleczy złamanie, obserwuj - poleciła dziewczynie, wiedząc, że z tym zaklęciem jeszcze sobie nie poradzi. Inkantacja spłynęła z jej ust płynnie, nadgarstek był wprawiony: - Fractura texta - wypowiedziała pół tonu głośniej, ze zdecydowaniem, gdy mdły blask różdżki rozjaśnił półmrok pomieszczenia i złączył rozerwane tkanki, całkowicie niwelując złamanie. W skupieniu obserwowała niknące resztki obrzęku. Przesunęła palcami prawej dłoni po grzbiecie jego nosa, badając chrząstki, ale nie dostrzegła nic niepokojącego, a brak reakcji bólowej zdawał się to potwierdzać.
- Szczęka niekiedy wraca na prawidłowe miejsce sama, ale tu... - Przyjrzała się temu z uwagą, palce delikatnie ześlizgnęły się na jego żuchwę. - Przynieś mi miskę z wodą i czysty ręcznik, Mario. I bandaże - zwróciła się do Marii, chowając różdżkę w kieszeni pomiędzy połami spódnicy. Gdy dziewczyna wróciła, obmyła dłonie w przyniesionej przy niej balii, dokładnie je osuszając. - Przesuń się, pod ścianę. Oprzyj głowę - zwróciła się do Jamesa. - Aby szczęka wróciła do właściwej pozycji, należy ją tam z powrotem umieścić. Głowa musi spoczywać nieruchomo, dlatego potrzebujemy stabilnego oparcia. - Kiwnęła brodą na ścianę. Ujęła przyniesione przez dziewczynę bandaże, owijając nimi własne kciuki. - Kciuki należy oprzeć na zębach - oznaczyła swój gest, spoglądając znacząco na pacjenta, chcąc tym samym dać mu do zrozumienia, że powinien otworzyć usta. - A pozostałymi palcami uchwycić szczękę. To ważne, aby stabilny chwyt obejmował zarówno prawą, jak lewą stronę. Mięśnie nie mogą być zbyt napięte, bo inaczej będziesz musiała się z nimi siłować. Rozluźnij szczękę, proszę i pozwól mi sobie pomóc - zwróciła się znów do Jamesa, przesuwając opuszkami palców po jego podbródku. W ostateczności mogła przymusić go do rozluźnienia zaklęciem, ale być może nie będzie takiej potrzeby... - Nacisk na żuchwę ściąga ją poniżej wypukłości guzka stawowego... czym jest guzek stawowy, Mario? Dalej, żuchwę należy przesunąć w tył i z powrotem do góry, aż znajdzie się w odpowiednim miejscu w dołku, i... już - oznajmiła, gdy coś w szczęce Jamesa gruchnęło; mogło zaboleć przez chwilę, ale ostatecznie gest powinien przynieść ulgę. - Jak wygląda procedura nastawienia szczęki? - spytała Marię, spodziewając się, że powtórzy każdy z etapów, przez które przeszli. Następnym razem spróbuje zrobić to sama. Odjęła od niego dłonie, z wolna odplątując bandaże, które położyła na pobliskiej szafce, pozostawiając je Marii do posprzątania i pochyliła się nad misą, by ponownie obmyć dlonie.
fractura texto - za 129, leczy 57 obrażeń
bo ty jesteś
prządką
prządką
Na widok strofowanego, zganionego Jima, z trudem przełknęła ślinę. Nie dziwiła się w żaden sposób jego reakcji — pani Cassandra potrafiła przemawiać do rozsądku o wiele starszym od niego mężczyznom — jednakże było w tej rozmowie coś przedziwnie delikatnego, niemalże intymnego. Gdzieś w środku czuła, że nie powinna oglądać go w takim stanie, że on nie chciał być w nim widziany. Dlatego też uciekła wzrokiem gdzieś na bok, próbując skupić się bardziej na stawianych przez uzdrowicielkę zadaniach, na jej uwagach i pytaniach, chcąc dać przyjacielowi chociaż odrobinę prywatności. Nie spodziewała się jednak usłyszeć tego, co Jim powiedział niedługo później. Zaniepokojone spojrzenie wróciło więc do chłopaka, intruzi, ktoś włamał się do domu w Dolinie Godryka? Mówił, że dziewczyny były bezpieczne. Wierzyła mu, oczywiście, że mu wierzyła, był przecież ojcem, mężem i bratem, potrafił zapewnić swojej rodzinie bezpieczeństwo. Walczył o nie jak lew, w myśli, że nie nabawił się ran w głupiej bójce, była jakaś pociecha, ale przykryta została szczerym przestrachem o to, co spotkało rodzinę Doe.
I nawet potwierdzenie, że nie pomyliła się z nazwami chrząstek, nie osłodziło owej myśli. Na całe szczęście udało jej się zebrać w sobie i skupić się wystarczająco, aby bezbłędnie powtórzyć ruch nadgarstkiem i inkantację zaklęcia, które przyniosło oczekiwany efekt. Ledwo powstrzymała się przed wyprzedzeniem Jima w odpowiedzi na pytanie o narodziny Gilly. To on powinien odpowiedzieć, był jej ojcem. Ona miała w tej chwili inne zadanie, skupić się na kolejnym zaklęciu. Obserwowanie znaczyło, że było ono bardziej skomplikowane, niż to poprzednie, wymagało więcej umiejętności, niż te skromne, które już zdążyła posiąść. Niemniej jednak inkantacja fractura texta, ruch nadgarstkiem i przeznaczenie zaklęcia zostały zapisane w pamięci, z pewnością przydadzą się jeszcze nie raz. I może kiedyś, gdy będzie wystarczająco pilna, rzuci je z sukcesem sama.
Wystarczyło kolejne polecenie, aby Maria odsunęła się od czarownicy, a zatem także od Jima. Pozostawiła ich obydwoje w gabinecie samych, co prawda nie na długo, bo po stłumionym przez drzwi stukocie można było być pewnym, że nie traciła czasu na spacer. Gdy drzwi otworzyły się ponownie, stanęła w nich z miską z wodą trzymaną oburącz, a także czystym ręcznikiem przerzuconym przez prawe ramię i bandażami wystającymi z napęczniałej kieszeni roboczej szaty. Miska postawiona została na stoliku niedaleko wejścia, obok niej znalazło się miejsce na ułożenie ręcznika i bandaży. Z uwagą obserwowała sposób, w który uzdrowicielka owijała swoje kciuki, tylko w ciszy własnej duszy zastanawiając się, jak wpłynie to na zabieg nastawienia szczęki. Może tak właśnie będzie łatwiej? Zagadka rozwiązała się dość prędko, kciuki trafiały do ust pacjenta, który mógł je zagryźć. To ochrona i dla medyka, i dla pacjenta.
— Czy przez takie napięcie mięśni można nabawić się szczękościsku? — spytała ściszonym głosem, nim Cassandra zadała jej kolejne pytanie. Zanim jednak odpowiedziała, stanęła nieco bliżej, aby dokładnie przyjrzeć się umieszczeniu rąk Cassandry względem anatomii szczęki przyjaciela. — Uhm... Guzek stawowy to kostny wyrostek na kości skroniowej czaszki. I o, jeszcze to jest miejsce przyczepu więzadła bocznego stawu skroniowo—żuchwowego, o tutaj — po początkowym ożywieniu się, gdy przypomniała sobie dodatkowy szczegół o guzku stawowym, wskazała palcem na miejsce, w którym owy guzek znajdował się u niej samej. Prędko jednak jej entuzjazm opadł, gruchnięcie szczęki było głośne, dla młodej adeptki wciąż jeszcze nieprzyjemne do tego stopnia, że uniosła nieco ramiona w górę, ledwie powstrzymując się przed zgarbieniem. I dobrze, bo chwilę później jej pamięć została wystawiona na kolejną próbę. Musiała zebrać się w sobie dość prędko, choć chciała najpierw dopytać Jima, czy czuł się lepiej. Na to jednak będą mieli jeszcze czas, prawda? Nie obrazi się na nią za to, że ściągnęła tu swoją mentorkę i trochę popisywała się własną wiedzą i umiejętnościami? — Kciuki opieramy na zębach, resztę palców na szczęce — wzniosła dłonie przed siebie, dla lepszego przypomnienia imitując w powietrzu gesty wykonywane wcześniej przez panią Vablatsky. — Trzeba pamiętać o równym nacisku po obu stronach szczęki, nacisk ściąga szczękę w dół, a potem my przesuwamy żuchwę do tyłu i na powrót w górę, aż znajdzie się w dobrym miejscu. Przy czym o wiele prościej jest wykonywać zabieg, gdy mięśnie szczęki nie są napięte — powtarzała w towarzystwie tej specyficznej pantomimy, chociaż dłonie zadrżały jej lekko, gdy wykonywała ostatni etap udawanego zabiegu. Gdy Cassandra pochyliła się nad miską, aby obmyć dłonie, Maria sięgnęła swoją do tej Jima, na ledwie sekundę, aby ścisnąć ją, w domyśle pokrzepiająco.
Przepraszam, Jimmy, nie można było tego zrobić inaczej...
I nawet potwierdzenie, że nie pomyliła się z nazwami chrząstek, nie osłodziło owej myśli. Na całe szczęście udało jej się zebrać w sobie i skupić się wystarczająco, aby bezbłędnie powtórzyć ruch nadgarstkiem i inkantację zaklęcia, które przyniosło oczekiwany efekt. Ledwo powstrzymała się przed wyprzedzeniem Jima w odpowiedzi na pytanie o narodziny Gilly. To on powinien odpowiedzieć, był jej ojcem. Ona miała w tej chwili inne zadanie, skupić się na kolejnym zaklęciu. Obserwowanie znaczyło, że było ono bardziej skomplikowane, niż to poprzednie, wymagało więcej umiejętności, niż te skromne, które już zdążyła posiąść. Niemniej jednak inkantacja fractura texta, ruch nadgarstkiem i przeznaczenie zaklęcia zostały zapisane w pamięci, z pewnością przydadzą się jeszcze nie raz. I może kiedyś, gdy będzie wystarczająco pilna, rzuci je z sukcesem sama.
Wystarczyło kolejne polecenie, aby Maria odsunęła się od czarownicy, a zatem także od Jima. Pozostawiła ich obydwoje w gabinecie samych, co prawda nie na długo, bo po stłumionym przez drzwi stukocie można było być pewnym, że nie traciła czasu na spacer. Gdy drzwi otworzyły się ponownie, stanęła w nich z miską z wodą trzymaną oburącz, a także czystym ręcznikiem przerzuconym przez prawe ramię i bandażami wystającymi z napęczniałej kieszeni roboczej szaty. Miska postawiona została na stoliku niedaleko wejścia, obok niej znalazło się miejsce na ułożenie ręcznika i bandaży. Z uwagą obserwowała sposób, w który uzdrowicielka owijała swoje kciuki, tylko w ciszy własnej duszy zastanawiając się, jak wpłynie to na zabieg nastawienia szczęki. Może tak właśnie będzie łatwiej? Zagadka rozwiązała się dość prędko, kciuki trafiały do ust pacjenta, który mógł je zagryźć. To ochrona i dla medyka, i dla pacjenta.
— Czy przez takie napięcie mięśni można nabawić się szczękościsku? — spytała ściszonym głosem, nim Cassandra zadała jej kolejne pytanie. Zanim jednak odpowiedziała, stanęła nieco bliżej, aby dokładnie przyjrzeć się umieszczeniu rąk Cassandry względem anatomii szczęki przyjaciela. — Uhm... Guzek stawowy to kostny wyrostek na kości skroniowej czaszki. I o, jeszcze to jest miejsce przyczepu więzadła bocznego stawu skroniowo—żuchwowego, o tutaj — po początkowym ożywieniu się, gdy przypomniała sobie dodatkowy szczegół o guzku stawowym, wskazała palcem na miejsce, w którym owy guzek znajdował się u niej samej. Prędko jednak jej entuzjazm opadł, gruchnięcie szczęki było głośne, dla młodej adeptki wciąż jeszcze nieprzyjemne do tego stopnia, że uniosła nieco ramiona w górę, ledwie powstrzymując się przed zgarbieniem. I dobrze, bo chwilę później jej pamięć została wystawiona na kolejną próbę. Musiała zebrać się w sobie dość prędko, choć chciała najpierw dopytać Jima, czy czuł się lepiej. Na to jednak będą mieli jeszcze czas, prawda? Nie obrazi się na nią za to, że ściągnęła tu swoją mentorkę i trochę popisywała się własną wiedzą i umiejętnościami? — Kciuki opieramy na zębach, resztę palców na szczęce — wzniosła dłonie przed siebie, dla lepszego przypomnienia imitując w powietrzu gesty wykonywane wcześniej przez panią Vablatsky. — Trzeba pamiętać o równym nacisku po obu stronach szczęki, nacisk ściąga szczękę w dół, a potem my przesuwamy żuchwę do tyłu i na powrót w górę, aż znajdzie się w dobrym miejscu. Przy czym o wiele prościej jest wykonywać zabieg, gdy mięśnie szczęki nie są napięte — powtarzała w towarzystwie tej specyficznej pantomimy, chociaż dłonie zadrżały jej lekko, gdy wykonywała ostatni etap udawanego zabiegu. Gdy Cassandra pochyliła się nad miską, aby obmyć dłonie, Maria sięgnęła swoją do tej Jima, na ledwie sekundę, aby ścisnąć ją, w domyśle pokrzepiająco.
Przepraszam, Jimmy, nie można było tego zrobić inaczej...
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Chyba, pomyślał niegotów odpowiedzieć jednak od razu. Pytanie czarownicy brzmiało jak pytanie zadane przez mentorkę lub profesora w Hogwarcie, który chciał by zastanowił się nad odpowiedzią raz jeszcze. Po to, żeby upewnił się w swojej decyzji? Chciała go podpuścić? A może była błędna, powinien powiedzieć coś innego? Opuścił szkołę dawno temu, a znów poczuł się jak wywołany do tablicy. Jąkał się przez chwilę nieporadnie.
— Nic więcej mi nie jest, proszę pani — wydukał w końcu. Nie był specjalistą, nie potrafiłby oszacować dodatkowych problemów i skutków ubocznych bójek, ale każdy potrafił stwierdzić, że dostając w nos nie mógł mieć problemów z brzuchem. — Nie. Tylko w twarz. Dwa razy — potwierdził. Uderzenia aurora były precyzyjne i raczej wymierzone z odpowiednią siłą, nie było w nich emocji i chaosu maltretujących go strażników Tower, którzy wymierzali ciosy byle jak, najczęściej wkładając w to jak najwięcej siły. Miał wystarczająco dużo czasu, by zrozumieć, że próbował w ten sposób dać mu nauczkę. Dał. Nie powinien był się odzywać. Nie, niepytany. — 14 sierpnia, zaraz po nocy spadających gwiazd, proszę pani. O miesiąc za wcześnie — podobno, nie wiedział o tym za wiele. Siostra przekonywała go, że był jeszcze czas. Gdyby było inaczej miałby większy dylemat z oferowaniem Marcelowi wyprawy do Londynu. Patrzył na kobietę z ostrożnością. Nie lubił siebie w takim położeniu, czuł się jak ofiara, jak chociaż był mężczyzną, który zapewne poradziłby sobie z nimi obiema, gdyby działo się coś złego. A jednak dławiło go dziwne uczucie niepewności i obaw o to, co zaraz nastąpi. Kiedy uniosła jego podbródek przełknął ślinę, zerknął tylko na Marię kątem oka, jakby chciał z jej twarzy wyczytać potwierdzenie, że wszystko przebiegało tak, jak powinno. Czy spodziewał się zobaczyć w jej oczach zdziwienie? Skierował znów wzrok na zielone oczy czarownicy, gdy przystawiła mu do nosa różdżkę. Zamrugał, z dziwną błogą satysfakcją uświadamiając sobie, że właściwie niczego nie poczuł. Uczucie było dziwne, przypominało tarcie o siebie dwóch tępych elementów, ale nie czuł żadnych dolegliwości poza tym.
Powiódł wzrokiem za wychodzącą Marią, przez chwilę zatrzymując wzrok na drzwiach, odrywając od nich spojrzenie dopiero kiedy uzdrowicielka wydała mu polecenie. Widział, że schowała różdżkę, kiedy kazała mu więc podejść do ściany zmarszczył brwi. Woda, ręcznik? Bandaże? Co ona zamierzała z tym zrobić?
— Zamierza pani... uderzyć z drugiej strony?— Bicie go z drugiej strony żeby nastawić szczękę wydało mu się jednocześnie jedyną możliwością, jak i najbardziej absurdalnym pomysłem na świecie. Mimo to wstał bez zwłoki i podszedł do wskazanej ściany, czując się jak skazaniec przed wykonaniem wyroku. Ale Maria musiała jej ufać, nie ściągnęłaby go tu do gniazda jakiejś modliszki. Oparł się o ścianę plecami i głową, starając się nie tylko stać prosto, ale też się nie ruszać. Odpowiedź przyszła sama, wyjaśniła mu co zamierzała zrobić i jak, ale nie był pewien, czy go to uspokajało. Nie miał innego wyjścia, nawet słysząc co trzeba zrobić wiedział, że nigdy nie zrobiłby tego sobie sam. Wziął głęboki wdech i otworzył usta, znajdując stabilne oparcie na nogach, mocno też wcisnął się w ścianę. Przymknął oczy, nie chciał wiedzieć kiedy, nie chciał aby jakikolwiek szczegół tu zdradził. Kiedy coś chrupnęło wzdrygnął się momentalnie i jęknął, ale nie z bólu. Uczucie było dziwne, nieprzyjemne, po plecach przebiegł go dreszcz — być może sam dźwięk wywołał w nim taką reakcję. Dotknął dłonią żuchwy, przesunął palcami po szczęce, ale nic nie bolało. Poruszał nią swobodnie, bez ograniczeń. Dopiero wtedy spojrzał na kobietę.
— Dziękuję.— A zaraz potem na Marię i powtórzył to samo. — Dziękuję— za pomoc, za okazaną łaskę. Nie tylko za uzdrowienie, sam fakt, że okazało się to bezbolesne było olbrzymim wyrazem dobroci. Pokiwał głową i uśmiechnął się trochę blado, kiedy dotknęła jego dłoni. Teraz czekało go jednak zmierzenie się wizją zapłaty i wyjaśnieniem czegoś, czego żaden ani handlarz, ani oferujący usługi czarodziej nie chciał słyszeć.
— Nic więcej mi nie jest, proszę pani — wydukał w końcu. Nie był specjalistą, nie potrafiłby oszacować dodatkowych problemów i skutków ubocznych bójek, ale każdy potrafił stwierdzić, że dostając w nos nie mógł mieć problemów z brzuchem. — Nie. Tylko w twarz. Dwa razy — potwierdził. Uderzenia aurora były precyzyjne i raczej wymierzone z odpowiednią siłą, nie było w nich emocji i chaosu maltretujących go strażników Tower, którzy wymierzali ciosy byle jak, najczęściej wkładając w to jak najwięcej siły. Miał wystarczająco dużo czasu, by zrozumieć, że próbował w ten sposób dać mu nauczkę. Dał. Nie powinien był się odzywać. Nie, niepytany. — 14 sierpnia, zaraz po nocy spadających gwiazd, proszę pani. O miesiąc za wcześnie — podobno, nie wiedział o tym za wiele. Siostra przekonywała go, że był jeszcze czas. Gdyby było inaczej miałby większy dylemat z oferowaniem Marcelowi wyprawy do Londynu. Patrzył na kobietę z ostrożnością. Nie lubił siebie w takim położeniu, czuł się jak ofiara, jak chociaż był mężczyzną, który zapewne poradziłby sobie z nimi obiema, gdyby działo się coś złego. A jednak dławiło go dziwne uczucie niepewności i obaw o to, co zaraz nastąpi. Kiedy uniosła jego podbródek przełknął ślinę, zerknął tylko na Marię kątem oka, jakby chciał z jej twarzy wyczytać potwierdzenie, że wszystko przebiegało tak, jak powinno. Czy spodziewał się zobaczyć w jej oczach zdziwienie? Skierował znów wzrok na zielone oczy czarownicy, gdy przystawiła mu do nosa różdżkę. Zamrugał, z dziwną błogą satysfakcją uświadamiając sobie, że właściwie niczego nie poczuł. Uczucie było dziwne, przypominało tarcie o siebie dwóch tępych elementów, ale nie czuł żadnych dolegliwości poza tym.
Powiódł wzrokiem za wychodzącą Marią, przez chwilę zatrzymując wzrok na drzwiach, odrywając od nich spojrzenie dopiero kiedy uzdrowicielka wydała mu polecenie. Widział, że schowała różdżkę, kiedy kazała mu więc podejść do ściany zmarszczył brwi. Woda, ręcznik? Bandaże? Co ona zamierzała z tym zrobić?
— Zamierza pani... uderzyć z drugiej strony?— Bicie go z drugiej strony żeby nastawić szczękę wydało mu się jednocześnie jedyną możliwością, jak i najbardziej absurdalnym pomysłem na świecie. Mimo to wstał bez zwłoki i podszedł do wskazanej ściany, czując się jak skazaniec przed wykonaniem wyroku. Ale Maria musiała jej ufać, nie ściągnęłaby go tu do gniazda jakiejś modliszki. Oparł się o ścianę plecami i głową, starając się nie tylko stać prosto, ale też się nie ruszać. Odpowiedź przyszła sama, wyjaśniła mu co zamierzała zrobić i jak, ale nie był pewien, czy go to uspokajało. Nie miał innego wyjścia, nawet słysząc co trzeba zrobić wiedział, że nigdy nie zrobiłby tego sobie sam. Wziął głęboki wdech i otworzył usta, znajdując stabilne oparcie na nogach, mocno też wcisnął się w ścianę. Przymknął oczy, nie chciał wiedzieć kiedy, nie chciał aby jakikolwiek szczegół tu zdradził. Kiedy coś chrupnęło wzdrygnął się momentalnie i jęknął, ale nie z bólu. Uczucie było dziwne, nieprzyjemne, po plecach przebiegł go dreszcz — być może sam dźwięk wywołał w nim taką reakcję. Dotknął dłonią żuchwy, przesunął palcami po szczęce, ale nic nie bolało. Poruszał nią swobodnie, bez ograniczeń. Dopiero wtedy spojrzał na kobietę.
— Dziękuję.— A zaraz potem na Marię i powtórzył to samo. — Dziękuję— za pomoc, za okazaną łaskę. Nie tylko za uzdrowienie, sam fakt, że okazało się to bezbolesne było olbrzymim wyrazem dobroci. Pokiwał głową i uśmiechnął się trochę blado, kiedy dotknęła jego dłoni. Teraz czekało go jednak zmierzenie się wizją zapłaty i wyjaśnieniem czegoś, czego żaden ani handlarz, ani oferujący usługi czarodziej nie chciał słyszeć.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Zamyśliła się nad pytaniem Marii, spoglądając w jej kierunku.
- Być może - przytaknęła po przeciągniętej chwili. - Szczękościsku można nabawić się w każdej sytuacji, w której pacjent zmuszony jest utrzymywać napięcie mięśni przez dłuższy czas. Kwestia tego, ile tego czasu konkretnie musiałoby upłynąć, jest jednak bardzo indywidualna - odpowiedziała na jej pytanie, oceniająco przemykając wzrokiem po profilu młodego mężczyzny. Pokiwała głową oszczędnie, przyjmując jej odpowiedź, była prawidłowa. Maria przykładała się do nauk. Twierdził, że nic więcej mu nie dolegało, nie zamierzała tego po niej sprawdzać. Na pierwszy rzut oka Cassandra nie dostrzegła nic ponad to, o czym jej uczennica nie zdążyłaby jej już powiadomić. Utkwiła spojrzenie na jego oczach, gdy wspomniał o córce, okolicznościach przyjścia na świat córki. James był chudy - chuda pewnie była też matka dziecka. Nie były to łatwe czasy, ale jeśli mała przeżyła do dzisiaj, nie mogło być bardzo źle.
- Rośnie? - Kontrolne pytanie mogło tylko pozwolić wyczuć jej stan noworodka, wątpiła, by ten młody człowiek potrafił odpowiedzieć jej w sposób, który cokolwiek rozjaśni. - Takie dziecko bardziej, niż inne, potrzebuje matki. Zdajecie sobie z tego sprawę? - spytała, przyglądając się Jamesowi z uwagą - blask źrenic ostał się na jego oczach o chwilę zbyt długo. Ostrożność jego spojrzenia była dla niej znajoma, ale nie mógł wiedzieć, że położenie, w jakim znajdowała się dzisiaj, wcale nie było dla niej naturalne. Czy dostali pomoc, nie wiedziała. Wiek podpowiadał, że nie ratowało ich doświadczenie. - Musi być silna i zdrowa, żeby wykarmić córkę. Jeśli będzie słaba, zmęczona i chora, narazi ją - mówiła powoli, akcentując każde wypowiadane słowo tak, by James każde z nich mógł wychwycić osobno. - Matka musi dobrze jeść - podkreśliła prostszym językiem. Usta drgnęły w rozbawieniu, gdy spytał o cios od drugiej strony. Przeszło jej przez myśl, że może by nie zaszkodził, ale nie wyglądała, jakby zamierzała podnieść na niego rękę - ruchom brakowało gwałtowności.
- Gdybym to zrobiła, moja uczennica mogłaby przećwiczyć nową wiedzę w praktyce... - zauważyła spokojnie, nie odpowiadając wprost, wątpliwości rozwiewając dopiero nastawieniem kości. Kiwnięciem głowy przyjęła podziękowania.
- Dobrze. - Kiwnęła głową, gdy dziewczyna skończyła powtarzać kolejne czynności procedury nastawienia szczęki. - Następnym razem zrobisz to sama - oznajmiła, ocierając dłonie z wody w resztki luźnych opatrunków. - Wracam do Niedźwiedziej Jamy, Mario. Posprzątaj to, zanim wyjdziesz. Oddaj sok jemu - Wróciła myślami do poczęstunku, który zaproponowała jej parę chwil temu. Matce był potrzebny bardziej. - Daj mu tez butelkę mleka. Dla matki - podkreśliła, nie chcąc, by pomylili je z prezentem dla dziecka. Dziecko potrzebowało przede wszystkim mleka matki. - I zioła przygotowane dla pani Bones - mówiła dalej do Marii, z pominięciem Jamesa. Pani Bones mieszkała w sąsiedztwie, urodziła trzecie dziecko, ale ostatnie miesiące zabrały jej dużo zdrowia. Miała problemy z pokarmem. Maria miała rozmówić się z nią rano, przekazała jej instrukcje, czym są te zioła i jak ma z nich korzystać. Dla kobiety przygotuje je od nowa rano. - Niech zapłaci tylko za siebie - dodała, żegnając się z obojgiem skinięciem głowy i skierowała się do wyjścia, nie oglądając się za siebie.
- Być może - przytaknęła po przeciągniętej chwili. - Szczękościsku można nabawić się w każdej sytuacji, w której pacjent zmuszony jest utrzymywać napięcie mięśni przez dłuższy czas. Kwestia tego, ile tego czasu konkretnie musiałoby upłynąć, jest jednak bardzo indywidualna - odpowiedziała na jej pytanie, oceniająco przemykając wzrokiem po profilu młodego mężczyzny. Pokiwała głową oszczędnie, przyjmując jej odpowiedź, była prawidłowa. Maria przykładała się do nauk. Twierdził, że nic więcej mu nie dolegało, nie zamierzała tego po niej sprawdzać. Na pierwszy rzut oka Cassandra nie dostrzegła nic ponad to, o czym jej uczennica nie zdążyłaby jej już powiadomić. Utkwiła spojrzenie na jego oczach, gdy wspomniał o córce, okolicznościach przyjścia na świat córki. James był chudy - chuda pewnie była też matka dziecka. Nie były to łatwe czasy, ale jeśli mała przeżyła do dzisiaj, nie mogło być bardzo źle.
- Rośnie? - Kontrolne pytanie mogło tylko pozwolić wyczuć jej stan noworodka, wątpiła, by ten młody człowiek potrafił odpowiedzieć jej w sposób, który cokolwiek rozjaśni. - Takie dziecko bardziej, niż inne, potrzebuje matki. Zdajecie sobie z tego sprawę? - spytała, przyglądając się Jamesowi z uwagą - blask źrenic ostał się na jego oczach o chwilę zbyt długo. Ostrożność jego spojrzenia była dla niej znajoma, ale nie mógł wiedzieć, że położenie, w jakim znajdowała się dzisiaj, wcale nie było dla niej naturalne. Czy dostali pomoc, nie wiedziała. Wiek podpowiadał, że nie ratowało ich doświadczenie. - Musi być silna i zdrowa, żeby wykarmić córkę. Jeśli będzie słaba, zmęczona i chora, narazi ją - mówiła powoli, akcentując każde wypowiadane słowo tak, by James każde z nich mógł wychwycić osobno. - Matka musi dobrze jeść - podkreśliła prostszym językiem. Usta drgnęły w rozbawieniu, gdy spytał o cios od drugiej strony. Przeszło jej przez myśl, że może by nie zaszkodził, ale nie wyglądała, jakby zamierzała podnieść na niego rękę - ruchom brakowało gwałtowności.
- Gdybym to zrobiła, moja uczennica mogłaby przećwiczyć nową wiedzę w praktyce... - zauważyła spokojnie, nie odpowiadając wprost, wątpliwości rozwiewając dopiero nastawieniem kości. Kiwnięciem głowy przyjęła podziękowania.
- Dobrze. - Kiwnęła głową, gdy dziewczyna skończyła powtarzać kolejne czynności procedury nastawienia szczęki. - Następnym razem zrobisz to sama - oznajmiła, ocierając dłonie z wody w resztki luźnych opatrunków. - Wracam do Niedźwiedziej Jamy, Mario. Posprzątaj to, zanim wyjdziesz. Oddaj sok jemu - Wróciła myślami do poczęstunku, który zaproponowała jej parę chwil temu. Matce był potrzebny bardziej. - Daj mu tez butelkę mleka. Dla matki - podkreśliła, nie chcąc, by pomylili je z prezentem dla dziecka. Dziecko potrzebowało przede wszystkim mleka matki. - I zioła przygotowane dla pani Bones - mówiła dalej do Marii, z pominięciem Jamesa. Pani Bones mieszkała w sąsiedztwie, urodziła trzecie dziecko, ale ostatnie miesiące zabrały jej dużo zdrowia. Miała problemy z pokarmem. Maria miała rozmówić się z nią rano, przekazała jej instrukcje, czym są te zioła i jak ma z nich korzystać. Dla kobiety przygotuje je od nowa rano. - Niech zapłaci tylko za siebie - dodała, żegnając się z obojgiem skinięciem głowy i skierowała się do wyjścia, nie oglądając się za siebie.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Była już odrobinę przyzwyczajona do czekania na uzyskanie odpowiedzi na pytanie. Na samym początku współpracy z Cassandrą takie oczekiwanie nie było wcale proste, a tym bardziej przyjemne. Szkolne demony Marii podpowiadały jej wtedy, że zadawała pytanie na tyle głupie, że Cassandra potrzebowała chwili, aby odpowiedzieć jej w sposób rzeczowy, a jednocześnie nie stracić cierpliwości. Nie, żeby kiedykolwiek to się zdarzyło — pani Vablatsky traktowała ją naprawdę bardzo dobrze, była opoką w trudnych chwilach, potrafiła też od niej wymagać, co skutkowało dość szybkim, przynajmniej na Marię, rozwijaniem wiedzy. I tym razem odpowiedź nadeszła, dziewczyna skinęła głową w podzięce za wytłumaczenie. Wiele jeszcze przed nią, wiele pytań będzie musiało zostać zadane, ale ciężka praca zaprowadzi ją we właściwe miejsce.
Wyraz ulgi zdominował na chwilę twarz dziewczyny, gdy James opowiadał, że nie doskwierało mu nic więcej. Teraz jego zapewnieniom mogła w pełni zaufać, choć dalej była świadoma, że jeżeli coś przed nią zataił i wyjdzie to później — Eve jej nie wybaczy. Albo przynajmniej będzie miała bardzo za złe, że nie sprawdziła wszystkiego. I wtedy też, jakby ściągnęła temat myślami, temat rozmowy przesunął się na małą Gilly. Zagryzła nieco dolną wargę, zmartwiona, choć widziała, że Gilly, choć malutka, nie wydawała się przesadnie chora. Chciała wierzyć, że gdyby był jakiś problem, Eve zwróciłaby się do kogoś o pomoc. Jeżeli nie do Marii, to do kogokolwiek, razem przecież mogli więcej niż w pojedynkę. Złapała spojrzenie Jima, kiwnęła głową w tej samej sekundzie, nie musiał się bać, na pewno nie tutaj. Właściwie blondynka poczuła niespodziewaną ulgę, słysząc kolejne słowa swojej mentorki. Żadne z nich nie było wcześniej rodzicem, wiele z nich było sierotami lub półsierotami, nie mogli dopytać swoich matek o szczegóły, czy prosić o ich pomoc. Pani Cassandra wyrażała się rzeczowo, używała prostych słów, a otaczająca ją aura dodawała wszystkiemu powagi, zmuszając do posłuchu.
Otworzyła usta, prędko odwracając głowę, gdy padła — żartobliwa chyba — uwaga, że gdyby kość nastawiała się przez uderzenie z drugiej strony, mogłaby sama uleczyć przypadłość Jima. Potrzebowała chwili, aby po zamruganiu uświadomić sobie, że w istocie nie mogło być to wypowiedziane na poważnie. Bo jeżeli było, to nie miałaby wielkich nadziei na zostanie uzdrowicielką, bicie nie było zajęciem dla dziewczyn, tak samo dla kobiet. Na całe szczęście można było poradzić sobie mniej boleśnie, czego świadkiem była niedługo później.
— Nie ma za co — odpowiedziała z uśmiechem, jej głos przepełniony był ulgą, że udało się mu pomóc. Wzrok na moment zsunął się na jego zakrwawioną koszulę, prędko wytrącając ją z początków radości. Bo to, co miało miejsce w Szpitalu Asfodela, było dopiero początkiem zbierania się z kolan po czymkolwiek, co zaszło. Ciało mogły uleczyć prędko, a duszę? Zaufanie?
— Ojej, naprawdę? — dopytała z osobliwą ekscytacją; nie powinna się cieszyć, że szpital odwiedzają cierpiący ludzie, lecz w pewien sposób właśnie tego oczekiwała. Starała się jednak nie myśleć o pacjentach jako o rekwizytach, na których mogła się ćwiczyć. Wszyscy byli ludźmi, mieli swoje imiona i historie, nie ograniczali się tylko do odniesionych obrażeń, czy choroby, która toczyła ich ciała. — Wszystkiego dopilnuję, dziękuję — zapewniła kobietę, nim powtórzyła sobie w myślach wszystkie czynności, które miała wykonać przed własnym powrotem do Niedźwiedziej Jamy. Gdy kobieta skinęła jej głową, Maria pochyliła własną, na znak szacunku, lecz nie zwracała się do Jima, póki nie zostali w gabinecie sami. Dla zabicia czasu zabrała się za sprzątanie izby, wyrzucając zużyte bandaże do specjalnego pojemnika, a ręcznik przewieszając sobie tymczasowo przez ramię — i tak trzeba będzie go wyprać.
Wyraz ulgi zdominował na chwilę twarz dziewczyny, gdy James opowiadał, że nie doskwierało mu nic więcej. Teraz jego zapewnieniom mogła w pełni zaufać, choć dalej była świadoma, że jeżeli coś przed nią zataił i wyjdzie to później — Eve jej nie wybaczy. Albo przynajmniej będzie miała bardzo za złe, że nie sprawdziła wszystkiego. I wtedy też, jakby ściągnęła temat myślami, temat rozmowy przesunął się na małą Gilly. Zagryzła nieco dolną wargę, zmartwiona, choć widziała, że Gilly, choć malutka, nie wydawała się przesadnie chora. Chciała wierzyć, że gdyby był jakiś problem, Eve zwróciłaby się do kogoś o pomoc. Jeżeli nie do Marii, to do kogokolwiek, razem przecież mogli więcej niż w pojedynkę. Złapała spojrzenie Jima, kiwnęła głową w tej samej sekundzie, nie musiał się bać, na pewno nie tutaj. Właściwie blondynka poczuła niespodziewaną ulgę, słysząc kolejne słowa swojej mentorki. Żadne z nich nie było wcześniej rodzicem, wiele z nich było sierotami lub półsierotami, nie mogli dopytać swoich matek o szczegóły, czy prosić o ich pomoc. Pani Cassandra wyrażała się rzeczowo, używała prostych słów, a otaczająca ją aura dodawała wszystkiemu powagi, zmuszając do posłuchu.
Otworzyła usta, prędko odwracając głowę, gdy padła — żartobliwa chyba — uwaga, że gdyby kość nastawiała się przez uderzenie z drugiej strony, mogłaby sama uleczyć przypadłość Jima. Potrzebowała chwili, aby po zamruganiu uświadomić sobie, że w istocie nie mogło być to wypowiedziane na poważnie. Bo jeżeli było, to nie miałaby wielkich nadziei na zostanie uzdrowicielką, bicie nie było zajęciem dla dziewczyn, tak samo dla kobiet. Na całe szczęście można było poradzić sobie mniej boleśnie, czego świadkiem była niedługo później.
— Nie ma za co — odpowiedziała z uśmiechem, jej głos przepełniony był ulgą, że udało się mu pomóc. Wzrok na moment zsunął się na jego zakrwawioną koszulę, prędko wytrącając ją z początków radości. Bo to, co miało miejsce w Szpitalu Asfodela, było dopiero początkiem zbierania się z kolan po czymkolwiek, co zaszło. Ciało mogły uleczyć prędko, a duszę? Zaufanie?
— Ojej, naprawdę? — dopytała z osobliwą ekscytacją; nie powinna się cieszyć, że szpital odwiedzają cierpiący ludzie, lecz w pewien sposób właśnie tego oczekiwała. Starała się jednak nie myśleć o pacjentach jako o rekwizytach, na których mogła się ćwiczyć. Wszyscy byli ludźmi, mieli swoje imiona i historie, nie ograniczali się tylko do odniesionych obrażeń, czy choroby, która toczyła ich ciała. — Wszystkiego dopilnuję, dziękuję — zapewniła kobietę, nim powtórzyła sobie w myślach wszystkie czynności, które miała wykonać przed własnym powrotem do Niedźwiedziej Jamy. Gdy kobieta skinęła jej głową, Maria pochyliła własną, na znak szacunku, lecz nie zwracała się do Jima, póki nie zostali w gabinecie sami. Dla zabicia czasu zabrała się za sprzątanie izby, wyrzucając zużyte bandaże do specjalnego pojemnika, a ręcznik przewieszając sobie tymczasowo przez ramię — i tak trzeba będzie go wyprać.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Starał się słuchać medycznych określeń, których i tak z pewnością nie zapamięta, ale też diagnoz i ocen, choć nie był pewien, czy kiedykolwiek w życiu będzie potrafił sam stwierdzić, co mu dolega. Przemykał wzrokiem od jednej kobiety do drugiej, siedząc posłusznie w miejscu, a potem stojąc pod ścianą wpatrzony prosto w niewiele niższą od niego uzdrowicielkę. Gdy pytała o jego dziecko trochę się zmieszał. Czy rosła?
— Chyba tak — mruknął niepewnie. Nie przyglądał jej się tak wnikliwie, nie zajmował nią, nie rozbierał, nie dotykał jej nawet. Przyglądał jej się z dystansu, nie mógł być tego pewien, ale wierzył, że gdyby coś niepokoiło Eve - powiedziałaby mu o tym. Karmiła małą, nie narzekała na nic, nie skarżyła się, a on — wstyd przyznać, że nie wiedział nawet, że powinien o nią zadbać inaczej, bardziej niż wcześniej. Kiedy spytała czy zdawał sobie sprawę z tego wszystkiego nie odpowiedział jej. Nie chciał kłamać. On nie zdawał, czy Eve myślała inaczej? Tego nie wiedział. Ta dziewczynka powinna wychowywać się w wielkiej rodzinie, pod czujnym okiem matek i babek, które wychowały niejedno dziecko. Byłaby bezpieczna. Ale byli sami i kompletnie nie wiedzieli co zrobić z dzieckiem, podchodził do niego jak do jeża, bojąc się że była zbyt delikatna. Słuchał uważnie nakazów — musiała jeść. Eve. Życie Gilly zależało od Eve. Pokiwał głową, kiwał też potem, przyjmując cenne rady z najwyższą uwagą. I zaczął mieć wątpliwości, czy powinien z pracy jutro rezygnować. Dotąd miał pieniądze, za które mógł kupić chleb, ale one za tydzień, dwa się skończą i co wtedy? Żyli bardzo skromnie, ale dostając posiłek w pracy zostawiał więcej jedzenia dla siostry i Eve. A teraz? ZNów popadną w nędzę. Cień uśmiechu zatańczył na jego twarzy, gdy odpowiedziała mu na pytanie o uderzenie. Spojrzał na Marię, a potem znowu z uwagą i rosnącym niedowierzaniem patrzył na kobietę, gdy oferowała mu to wszystko.
— Proszę pani!— zawołał za nią zanim wyszła, szybko doskakując do niej, jeszcze zanim przekroczyła próg. — Dziękuję, jeszcze raz dziękuję. Za pomoc, za te... rady, za to wszystko — Za sok, za butelkę i zioła. Był jej winien znacznie więcej niż zapłatę za siebie, ale nie wiedział co innego mógł zrobić. Zapłacić za to wszystko nie mógł, potrzebował tych pieniędzy. — Będę pamiętał — obiecał. Niewiele mógł jej ofiarować w zamian, nie był człowiekiem szastającymi usługami, nie mógł jej też wiele zaproponować, więc milczał nie chcąc się wygłupić z przysługą.— Straciliśmy rodziny, zostaliśmy sami. Nie było nikogo kto by nam... powiedział co robić, kiedy pojawiło się dziecko. To wiele znaczy dla nas. — Odsunął się od niej, nie chcąc zagradzać jej drogi ani przeszkadzać; wspominała coś o jamie niedźwiedzia, ta myśl wywołała w nim dziwny dreszcz, ale nie pytał póki tu była. Popatrzył na krzątającą się Marię, a potem na własne dłonie, skinięciem głowy żegnając kobietę.
— Chyba tak — mruknął niepewnie. Nie przyglądał jej się tak wnikliwie, nie zajmował nią, nie rozbierał, nie dotykał jej nawet. Przyglądał jej się z dystansu, nie mógł być tego pewien, ale wierzył, że gdyby coś niepokoiło Eve - powiedziałaby mu o tym. Karmiła małą, nie narzekała na nic, nie skarżyła się, a on — wstyd przyznać, że nie wiedział nawet, że powinien o nią zadbać inaczej, bardziej niż wcześniej. Kiedy spytała czy zdawał sobie sprawę z tego wszystkiego nie odpowiedział jej. Nie chciał kłamać. On nie zdawał, czy Eve myślała inaczej? Tego nie wiedział. Ta dziewczynka powinna wychowywać się w wielkiej rodzinie, pod czujnym okiem matek i babek, które wychowały niejedno dziecko. Byłaby bezpieczna. Ale byli sami i kompletnie nie wiedzieli co zrobić z dzieckiem, podchodził do niego jak do jeża, bojąc się że była zbyt delikatna. Słuchał uważnie nakazów — musiała jeść. Eve. Życie Gilly zależało od Eve. Pokiwał głową, kiwał też potem, przyjmując cenne rady z najwyższą uwagą. I zaczął mieć wątpliwości, czy powinien z pracy jutro rezygnować. Dotąd miał pieniądze, za które mógł kupić chleb, ale one za tydzień, dwa się skończą i co wtedy? Żyli bardzo skromnie, ale dostając posiłek w pracy zostawiał więcej jedzenia dla siostry i Eve. A teraz? ZNów popadną w nędzę. Cień uśmiechu zatańczył na jego twarzy, gdy odpowiedziała mu na pytanie o uderzenie. Spojrzał na Marię, a potem znowu z uwagą i rosnącym niedowierzaniem patrzył na kobietę, gdy oferowała mu to wszystko.
— Proszę pani!— zawołał za nią zanim wyszła, szybko doskakując do niej, jeszcze zanim przekroczyła próg. — Dziękuję, jeszcze raz dziękuję. Za pomoc, za te... rady, za to wszystko — Za sok, za butelkę i zioła. Był jej winien znacznie więcej niż zapłatę za siebie, ale nie wiedział co innego mógł zrobić. Zapłacić za to wszystko nie mógł, potrzebował tych pieniędzy. — Będę pamiętał — obiecał. Niewiele mógł jej ofiarować w zamian, nie był człowiekiem szastającymi usługami, nie mógł jej też wiele zaproponować, więc milczał nie chcąc się wygłupić z przysługą.— Straciliśmy rodziny, zostaliśmy sami. Nie było nikogo kto by nam... powiedział co robić, kiedy pojawiło się dziecko. To wiele znaczy dla nas. — Odsunął się od niej, nie chcąc zagradzać jej drogi ani przeszkadzać; wspominała coś o jamie niedźwiedzia, ta myśl wywołała w nim dziwny dreszcz, ale nie pytał póki tu była. Popatrzył na krzątającą się Marię, a potem na własne dłonie, skinięciem głowy żegnając kobietę.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Na słowa Marii tylko kiwnęła głową, zmierzając już do wyjścia, gdy zatrzymał ją młodzieniec; stanęła w pół kroku, oglądając się na niego znalazł się tuż obok. Jego początkowy stan nie robił dobrego wrażenia, wzięła go za młodego człowieka pożytkującego energię nie na to, na co pożytkować ją powinien. Bandyci, o których wspominał, małe dziecko, wydawał jej się teraz elementem innej układanki. Nie ufała szczególnie takim jak on, ale był jeszcze bardzo młody i właśnie pokazał, że dbał o rodzinę, a to wiele w jej oczach zmieniało. Coś w jej źrenicy złagodniało. Nie mieli rodziny, wyzwanie, jakie postawiono przed tak młodymi ludźmi wydawało się naprawdę trudne. Zbyt wcześnie urodzone dziecko było problemem i dla tych, którzy doskonale wiedzieli, co robić. Na ile poradzili sobie z tym problemem, tego pewnie sami nawet nie wiedzieli.
- Dziecko, które zbyt wcześnie opuści łono matki, przychodzi na świat, na który nie jest gotowe. Zbyt słabe, zbyt małe, od pierwszego dnia walczy o przetrwanie. Chcę wierzyć, że to da jej siłę. Walczyć będzie aż do śmierci. - Śniada dziewczynka nie będzie miała łatwego życia. - Przyprowadź ją do mnie - zwróciła się do niego po chwili zastanowienia. Miała czas, mogła rzucić na nią okiem. To tylko dziecko, nie było niczemu winne. - Wtedy będę mogła powiedzieć więcej. Dbaj o nie obie, jedna bez drugiej nie przetrwa - podkreśliła jeszcze raz, ufając, że i wcześniejsze słowa trafiły na podatny grunt. Ten młody człowiek zdawał się nimi rzeczywiście zainteresowany, słuchał jej. Słuchał, próbował zrozumieć i okazał wdzięczność za rady. Wojna niosła krwawe żniwa, odejście rodzin wydawało się naturalne. Współczuła tej nieznajomej dziewczynie, znajdowała się w ciężkim położeniu - dobrze, że mogła liczyć na męża. Będę pamiętał, twierdził ten młody człowiek, kiwnęła głową, przyjmując te słowa. Pomoc takich jak on bywała jej potrzebna, był młody i silny. Znajdzie go, jeśli zajdzie potrzeba - i z pewnością znajdzie sposób, by wyrównać rachunki, wiele lat operowała głównie tą walutą. Obdarzyła go zagadkowym uśmiechem, nie mówiąc nic więcej - lekkim gestem dłoni zakryła włosy przewieszoną przez ramiona chustą, zmierzając już prosto do wyjścia.
Cassandra zt
- Dziecko, które zbyt wcześnie opuści łono matki, przychodzi na świat, na który nie jest gotowe. Zbyt słabe, zbyt małe, od pierwszego dnia walczy o przetrwanie. Chcę wierzyć, że to da jej siłę. Walczyć będzie aż do śmierci. - Śniada dziewczynka nie będzie miała łatwego życia. - Przyprowadź ją do mnie - zwróciła się do niego po chwili zastanowienia. Miała czas, mogła rzucić na nią okiem. To tylko dziecko, nie było niczemu winne. - Wtedy będę mogła powiedzieć więcej. Dbaj o nie obie, jedna bez drugiej nie przetrwa - podkreśliła jeszcze raz, ufając, że i wcześniejsze słowa trafiły na podatny grunt. Ten młody człowiek zdawał się nimi rzeczywiście zainteresowany, słuchał jej. Słuchał, próbował zrozumieć i okazał wdzięczność za rady. Wojna niosła krwawe żniwa, odejście rodzin wydawało się naturalne. Współczuła tej nieznajomej dziewczynie, znajdowała się w ciężkim położeniu - dobrze, że mogła liczyć na męża. Będę pamiętał, twierdził ten młody człowiek, kiwnęła głową, przyjmując te słowa. Pomoc takich jak on bywała jej potrzebna, był młody i silny. Znajdzie go, jeśli zajdzie potrzeba - i z pewnością znajdzie sposób, by wyrównać rachunki, wiele lat operowała głównie tą walutą. Obdarzyła go zagadkowym uśmiechem, nie mówiąc nic więcej - lekkim gestem dłoni zakryła włosy przewieszoną przez ramiona chustą, zmierzając już prosto do wyjścia.
Cassandra zt
bo ty jesteś
prządką
prządką
Przysłuchiwała się wymianie zdań pomiędzy Jimem a panią Cassandrą z rosnącym spokojem. Starała się to ukrywać, zwłaszcza przed swoją mentorką, ale cała sytuacja naprawdę ją przeraziła. Tym bardziej, im więcej szczegółów znała. Nie sądziła, aby Jim mógł kłamać, nawet go o to nie podejrzewała — uznając, że z nią był do tej pory zawsze szczery, a przez to mogła mu zaufać. Zresztą, kto o zdrowych zmysłach kłamał o tak traumatycznej sytuacji? Cieszyła się jednak, że były w stanie mu pomóc. Że dzięki pani Cassandrze uda się pomóc jeszcze Eve i Gilly, gdziekolwiek one nie były. Dopiero gdy drzwi zamknęły się za panią Vablatsky, Maria przysunęła się do nich, nasłuchując oddalających się kroków. Gdy i te umilkły, gdy zostali w gabinecie sami, oparła się o ścianę i westchnęła ciężko. Musiała jakoś odreagować tę sytuację, póki co tyle musiało wystarczyć.
— Chodź, Jim — poleciła przyjacielowi, biorąc miskę z wodą w obie ręce, dla większej pewności opierając ją o swoje biodro. — Dam ci to wszystko, o czym mówiła pani Cassandra, ale mógłbyś mi najpierw otworzyć drzwi? — poprosiła; zajęte ręce pozwalały wyłącznie na operowanie łokciem, a to z kolei niosło za sobą ryzyko rozlania wody. Ryzyko, którego nie chciała podejmować, jeżeli miała inny sposób. Gdy tylko drzwi przed nią się otworzyły, przeszła przez próg na korytarz, skinieniem głowy nakazując mu iść za sobą. Do gabinetu zajmowanego przez Cassandrę nie było wcale daleko, tam znów poprosiła go o otwarcie drzwi. Znajdując się już w pomieszczeniu, odłożyła na moment miskę pod ścianę, aby zająć się przygotowaniem paczuszki ze wszystkimi potrzebnymi rzeczami. Najpierw jednak wręczyła chłopakowi butelkę z sokiem z buraka, niedługo później zamykając za nimi drzwi. — Wypij, musisz mieć siłę, żeby wrócić do domu — poprosiła go łagodnie, tylko przez moment przemykając spojrzeniem po jego twarzy. Był młody i silny, nie musiała się o niego martwić, ale był też jej przyjacielem. A to zmieniało postać rzeczy. — Pieniędzmi się nie martw — dodała, sięgając do kieszeni swojego stroju roboczego, z którego wyciągnęła niewielką sakiewkę. Ona miała wikt i opierunek, mogła poradzić sobie bez wszystkiego, co zdołała zaoszczędzić. Doe pieniądze były potrzebne zdecydowanie bardziej. Wysupłała odpowiednią kwotę w trakcie przechodzenia do biurka — specjalnie plecami do Jima, aby nie mógł widzieć, ile wynosiła. Inaczej będzie chciał wyrównać rachunki, ale Maria postanowiła już, że nie przyjmie od niego pieniędzy. Odliczona kwota spoczęła w jednej z szuflad biurka. Następnie podeszła do szafki, w której trzymały ziołowe mieszanki Cassandry. Ta przygotowana dla pani Bones była na tyle charakterystyczna, że zaznajomiona z jej składem rano, potrafiła bez problemu odnaleźć ją w nocy. Postawiła woreczek z ziołami na blacie, rozglądając się jeszcze za mlekiem. I jego butelka znalazła się wreszcie w dłoniach dziewczyny, choć nie pozostała w nich na długo. Bezpardonowo, dziwnie na siebie stanowczo, wcisnęła ją i woreczek w ręce Jima. — Jeżeli chcesz, mogę do was zajrzeć... — zaproponowała wreszcie, nieśmiało. Nie chciała się narzucać, w dodatku nie w sytuacji, w której ktoś tak bezpardonowo zaburzył spokój całej rodziny, naruszając bezpieczeństwo dziewczyn i małej. — Gdziekolwiek będziecie — dodała po chwili, wargi ułożyły się w niepewny, naznaczony smutkiem uśmiech. — Dziękuję, że mi zaufałeś. Dobrze, że tu przyleciałeś. Ale wracaj do dziewczyn. Potrzebują cię bardziej, niż kiedykolwiek...
| z/t[bylobrzydkobedzieladnie]
— Chodź, Jim — poleciła przyjacielowi, biorąc miskę z wodą w obie ręce, dla większej pewności opierając ją o swoje biodro. — Dam ci to wszystko, o czym mówiła pani Cassandra, ale mógłbyś mi najpierw otworzyć drzwi? — poprosiła; zajęte ręce pozwalały wyłącznie na operowanie łokciem, a to z kolei niosło za sobą ryzyko rozlania wody. Ryzyko, którego nie chciała podejmować, jeżeli miała inny sposób. Gdy tylko drzwi przed nią się otworzyły, przeszła przez próg na korytarz, skinieniem głowy nakazując mu iść za sobą. Do gabinetu zajmowanego przez Cassandrę nie było wcale daleko, tam znów poprosiła go o otwarcie drzwi. Znajdując się już w pomieszczeniu, odłożyła na moment miskę pod ścianę, aby zająć się przygotowaniem paczuszki ze wszystkimi potrzebnymi rzeczami. Najpierw jednak wręczyła chłopakowi butelkę z sokiem z buraka, niedługo później zamykając za nimi drzwi. — Wypij, musisz mieć siłę, żeby wrócić do domu — poprosiła go łagodnie, tylko przez moment przemykając spojrzeniem po jego twarzy. Był młody i silny, nie musiała się o niego martwić, ale był też jej przyjacielem. A to zmieniało postać rzeczy. — Pieniędzmi się nie martw — dodała, sięgając do kieszeni swojego stroju roboczego, z którego wyciągnęła niewielką sakiewkę. Ona miała wikt i opierunek, mogła poradzić sobie bez wszystkiego, co zdołała zaoszczędzić. Doe pieniądze były potrzebne zdecydowanie bardziej. Wysupłała odpowiednią kwotę w trakcie przechodzenia do biurka — specjalnie plecami do Jima, aby nie mógł widzieć, ile wynosiła. Inaczej będzie chciał wyrównać rachunki, ale Maria postanowiła już, że nie przyjmie od niego pieniędzy. Odliczona kwota spoczęła w jednej z szuflad biurka. Następnie podeszła do szafki, w której trzymały ziołowe mieszanki Cassandry. Ta przygotowana dla pani Bones była na tyle charakterystyczna, że zaznajomiona z jej składem rano, potrafiła bez problemu odnaleźć ją w nocy. Postawiła woreczek z ziołami na blacie, rozglądając się jeszcze za mlekiem. I jego butelka znalazła się wreszcie w dłoniach dziewczyny, choć nie pozostała w nich na długo. Bezpardonowo, dziwnie na siebie stanowczo, wcisnęła ją i woreczek w ręce Jima. — Jeżeli chcesz, mogę do was zajrzeć... — zaproponowała wreszcie, nieśmiało. Nie chciała się narzucać, w dodatku nie w sytuacji, w której ktoś tak bezpardonowo zaburzył spokój całej rodziny, naruszając bezpieczeństwo dziewczyn i małej. — Gdziekolwiek będziecie — dodała po chwili, wargi ułożyły się w niepewny, naznaczony smutkiem uśmiech. — Dziękuję, że mi zaufałeś. Dobrze, że tu przyleciałeś. Ale wracaj do dziewczyn. Potrzebują cię bardziej, niż kiedykolwiek...
| z/t[bylobrzydkobedzieladnie]
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
To nie były słowa, które łatwo było słyszeć, ale Eve właśnie to mu napisała w liście. Że mała była wojowniczką od pierwszej chwili i dała radę. Nie tego chciałby dla swoich bliskich, choć trudno wciąż mu się myślało w kategorii bycia ojcem. Nie chciał, by musieli walczyć, wyrywać ochłapy innym, domagać się sprawiedliwości i prawa do życia. Gilly się to należało, jak każdemu człowiekowi. Nie chciał by walczyła o oddech, zdrowie o cokolwiek. I w tej chwili myślało o tym, że chciałby dla niej szczęśliwego i beztroskiego dzieciństwa, przynajmniej takiego życia jak on doświadczył gdy znalazł się w taborze. Nie było łatwe, ale szczęśliwsze niż to, co miał wcześniej i później; a gdyby mógł, pragnąłby dla niej o wiele więcej. Tylko czy mógł o tym marzyć? Pokiwał głową w odpowiedzi na propozycję uzdrowicielki. Wiedział, że to duży wydatek, wyzwanie dla kogoś takiego jak on, ale mógł zdobyć pieniądze na to, by ktoś taki jak ta czarownica — z wiedza i możliwościami — zajęła się małą Gilly. W słowach i gestach czarownicy widział mądrość, ale przecież nie miał doświadczenia, niewielu podobnych utalentowanych ludzi mu pomogło w życiu. Ta pani łatwo znalazła się na szczycie jego listy, a jej słowa spijał łapczywie, jakby były najważniejsza lekcją, jaką w życiu mógł dostać, choć przecież tych kilka rad było niczym w porównaniu z tym co go czekało. Odprowadził ją wzrokiem w końcu zostając sam na sam z Marią. Od razu pomógł dziewczynie otwierając jej drzwi i idąc za nią korytarzem, gotów otworzyć następne i pomóc, gdy było trzeba. Dopiero po chwili, gdy pokazała mu czerwony, krwisty napój spojrzał na nią z powątpiewaniem.
— Ja? Eee... dobrze — mruknął niepewnie, bez mrugnięcia pochłaniając całość. Nie tylko dlatego, że chciało mu się pić, sok był naprawdę dobry. Nie przeszkadzało mu, że zabarwił mu usta na intensywniejszy kolor. — Ta pani... Pani Cassandra. Kto to jest? Wydaje się... Bardzo... No wiesz. Mądra — mruknął w końcu; nie potrafił znaleźć lepszych słów ze zmęczenia i opadających powoli emocji. Zaraz jednak pokręcił głową. Nie mógł się nie martwić, musiał za to zapłacić. — Będę miał pieniądze jutro. Muszę pojawić się w Ottery, poprosić o wynagrodzenie. Dlatego... Dlatego nie mogłem pojawić się taki. Wrócę tu jutro, będę miał ze sobą złoto — obiecał jej. Jak zapowiedział tak planował zrobić. Nie zauważył, że dziewczyna zostawiła monety za niego, zgodę przyjmując jak możliwość zwłoki. — Nie wiem. Nie wiem, gdzie będziemy, ale raczej będziemy kierować się do Londynu. Ja... Nie wiem, ale myślę, że Eve, albo Gilly... Przydałaby się pomoc. Ktoś kto się zna — mruknął. Nie chciał zaciągać u Marii długu, nie wiedział jakie relacje i stosunki łączyły ją z Eve, ale jeśli to była prawda o małej to ktoś powinien mieć na nią oko. Maria prędzej niż oni pewnie dopatrzy się nieprawidłowości lub problemów. — Dziękuję ci. Naprawdę ci dziękuję, że mnie przyjęłaś i pomogłaś. I za to — wyznał cicho i z wdzięcznością na koniec, odbierając wszystkie dary, które otrzymała Eve. Opuścił lecznicę nocą, z jednej strony zbyt zmęczony by od razu lecieć do Ottery, z drugiej zbyt rozbudzony i wypełniony emocjami, by zasnąć, lub choćby spróbować odpocząć. Wciąż czuł się fatalnie, był rozgoryczony i rozbity. A najbardziej bolała go myśl, że być może jego drogi z Nealą rozchodziły się na dobre, ale przecież nie mógł tam zostać. Musiał się zająć rodziną. I tak będzie najlepiej.
|zt
— Ja? Eee... dobrze — mruknął niepewnie, bez mrugnięcia pochłaniając całość. Nie tylko dlatego, że chciało mu się pić, sok był naprawdę dobry. Nie przeszkadzało mu, że zabarwił mu usta na intensywniejszy kolor. — Ta pani... Pani Cassandra. Kto to jest? Wydaje się... Bardzo... No wiesz. Mądra — mruknął w końcu; nie potrafił znaleźć lepszych słów ze zmęczenia i opadających powoli emocji. Zaraz jednak pokręcił głową. Nie mógł się nie martwić, musiał za to zapłacić. — Będę miał pieniądze jutro. Muszę pojawić się w Ottery, poprosić o wynagrodzenie. Dlatego... Dlatego nie mogłem pojawić się taki. Wrócę tu jutro, będę miał ze sobą złoto — obiecał jej. Jak zapowiedział tak planował zrobić. Nie zauważył, że dziewczyna zostawiła monety za niego, zgodę przyjmując jak możliwość zwłoki. — Nie wiem. Nie wiem, gdzie będziemy, ale raczej będziemy kierować się do Londynu. Ja... Nie wiem, ale myślę, że Eve, albo Gilly... Przydałaby się pomoc. Ktoś kto się zna — mruknął. Nie chciał zaciągać u Marii długu, nie wiedział jakie relacje i stosunki łączyły ją z Eve, ale jeśli to była prawda o małej to ktoś powinien mieć na nią oko. Maria prędzej niż oni pewnie dopatrzy się nieprawidłowości lub problemów. — Dziękuję ci. Naprawdę ci dziękuję, że mnie przyjęłaś i pomogłaś. I za to — wyznał cicho i z wdzięcznością na koniec, odbierając wszystkie dary, które otrzymała Eve. Opuścił lecznicę nocą, z jednej strony zbyt zmęczony by od razu lecieć do Ottery, z drugiej zbyt rozbudzony i wypełniony emocjami, by zasnąć, lub choćby spróbować odpocząć. Wciąż czuł się fatalnie, był rozgoryczony i rozbity. A najbardziej bolała go myśl, że być może jego drogi z Nealą rozchodziły się na dobre, ale przecież nie mógł tam zostać. Musiał się zająć rodziną. I tak będzie najlepiej.
|zt
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Szpital Asfodela, Warwick
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Warwickshire