Padok
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Padok
Trawiasty ogrodzony teren znajdujący się bardziej po lewo za domem, przyłączony do stajni z której prowadzi na niego wyjście. Ważne dla konia miejsce relaksu i odpoczynku. Drewniany płot wokół nie jest najnowszy, jednak nie ma pomiędzy widocznych wyrw - te są naprawiane na bieżąco. Dalej, trochę za nim widać rozciągający się płaski trawiasty teren i rozciągającą się połać lasu. Za płotem na przeciw jednej ze ścian stajni znajduje się dróżka prowadząca w kierunku lasu.
Zaśmiałam się łagodnie kiedy pytanie wypadło między nami. Spojrzałam na Celine z rozbawieniem.
- Chciałaś jeździć przecież i dziwi cię, że dziś pojedziesz? - zapytałam jej, przekręcając trochę głowę uśmiech majaczył mi na wargach. Bo co innego spodziewała się robić? Przecież nie wzięłabym jej żeby siedziała i patrzyła na konie. To tak nie wyglądało. Znaczy no, mogło, ale nie miało sensu skoro nie patrzeć na nie - a na nich jeździć miała. Dlatego też przedstawiłam jej swój plan.
- Oh, ciotka Matylda jest strasznie zrzędliwa. - orzekłam, żeby zaśmiać się. - Znaczy, miła jest i wiem że chce dla mnie dobrze, ale te jej lekcje etykiety to przesada. “Neala nie biegaj po korytarzach, herbata tylko ze spodkiem, czy coś.” - wywróciłam oczami bo przecież to sensu nie miało. W sensie, lady była ze mnie żadna. Z nazwy może. Te bale wielkie, te suknie drogie, to nie leżało przy mnie i nie zamierzałam w stronych sztucznych uśmiechów świat wchodzić. Zresztą - nie musiałam przecież.
- Hmm… - zastanowiłam się idąc dalej przed siebie. - Jakoś tak przyszedł mi do głowy. Brzmi jak nazwa jakiegoś mocranego herosa, albo bóstwa z opowieści, nie sądzisz? - zapytałam przyjaciółki zerkając na nią. Raczej brzmieniem znajomych nazw się kierowałam, niż sięgnięciem po prawdziwie istniejące. Nie wiedziałam, czy kiedyś był gdzieś jakiś Montygon poza tym, który należał do mnie.
- Oh. - wypadło z moich ust po których zaśmiałam się krótko. - Mnie Brendan nauczył jeździć. - powiedziałam zgodnie z prawdą spoglądając przed siebie, zaplatając dłonie za plecami. - Chciał, żebym nauczyła się wszystkiego, co jest przydatne. Wiesz, jeździectwo, pływanie, latanie. - tłumaczyłam dalej wchodząc na stajnie. - Będzie dobrze na pewno. - orzekłam bez wątpliwości żadnych - bo jak miało być inaczej? W sensie, to była Celine, moja Celine o jasnej duszy i dobrym sercu. Polubią się wzajemnie - nie miałam co do tego żadnej wątpliwości.
Poprowadziłam Celine za sobą wręczając jej kawałki marchewki. Sama jako pierwsza wchodząc do boksu Montygona po tym, jak Danny dał nam znać, że jest tutaj i obok.
- Będzie w porządku. - zapewniłam ją raz jeszcze. Oglądając się na nią. - Tylko pamiętaj Celine, żeby nigdy nie stawać za koniem. Mają silne i mocne kopyta. - wyjaśniłam bo to jedno wiedzieć powinna od razu, żeby unikać stania za nimi. Usta rozciągnęły mi się w uśmiechu. - Mówiłam. - ucieszyłam się z tego, że miałam rację. Montygon zarżał i zastrzygł uszami. - Tak, pozwolę ci poprowadzić, ale będę blisko, żebyś nie musiała się obawiać. - zapewniłam ją potakując głową. - I dobrze, że tak czujesz. Każdemu życiu należy się szacunek, a zrozumienie, odciągnie lęk od ciebie. - powiedziała do niej rozciągając ręce w uśmiechu. - To co, wsiadasz? - zapytałam jej. - Danny! - krzyknęłam wołając kuzyna, który zaraz się pojawił, wyprowadziłam Montygona z boksu pozwalając mu go osiodłać i w trójkę wyszliśmy na padok.
- Dobra, panienko. - zwrócił się do Celine, unosząc rękę, żeby przesunąć ręką po ciele konia. - Tutaj wkłada się stopę, tu - złapał za przednią część siodła - najlepiej się złapać i bez lęku samą siebie w górę wciągnąć i o - cała filozofia - jest się na górze. - wytłumaczył. - Neli pomagać trzeba było, teraz urosła trochę. - zaśmiał się ze mnie, na co wywróciłam oczami.
- Gotowa? - zapytałam jej podając jej wodze w dłonie. - Ręce i ramiona miej swobodne, ale łokcie trzymaj przy ciele, dobra? Patrz przed siebie, nie na Montygona. Plecy proste. Posłuchaj ciała, jak ruszymy i dopasuj się do niego. - wytłumaczyłam jej na początek. - Na razie złap się wodzy, ja go poprowadzę. - wytłumaczyłam jej spoglądając z dołu. Może nie jak zawodowi jeźdźcy, może nie dokładnie, ale Celine czuła sercem i ciałem. Powinna sobie poradzić.
- Chciałaś jeździć przecież i dziwi cię, że dziś pojedziesz? - zapytałam jej, przekręcając trochę głowę uśmiech majaczył mi na wargach. Bo co innego spodziewała się robić? Przecież nie wzięłabym jej żeby siedziała i patrzyła na konie. To tak nie wyglądało. Znaczy no, mogło, ale nie miało sensu skoro nie patrzeć na nie - a na nich jeździć miała. Dlatego też przedstawiłam jej swój plan.
- Oh, ciotka Matylda jest strasznie zrzędliwa. - orzekłam, żeby zaśmiać się. - Znaczy, miła jest i wiem że chce dla mnie dobrze, ale te jej lekcje etykiety to przesada. “Neala nie biegaj po korytarzach, herbata tylko ze spodkiem, czy coś.” - wywróciłam oczami bo przecież to sensu nie miało. W sensie, lady była ze mnie żadna. Z nazwy może. Te bale wielkie, te suknie drogie, to nie leżało przy mnie i nie zamierzałam w stronych sztucznych uśmiechów świat wchodzić. Zresztą - nie musiałam przecież.
- Hmm… - zastanowiłam się idąc dalej przed siebie. - Jakoś tak przyszedł mi do głowy. Brzmi jak nazwa jakiegoś mocranego herosa, albo bóstwa z opowieści, nie sądzisz? - zapytałam przyjaciółki zerkając na nią. Raczej brzmieniem znajomych nazw się kierowałam, niż sięgnięciem po prawdziwie istniejące. Nie wiedziałam, czy kiedyś był gdzieś jakiś Montygon poza tym, który należał do mnie.
- Oh. - wypadło z moich ust po których zaśmiałam się krótko. - Mnie Brendan nauczył jeździć. - powiedziałam zgodnie z prawdą spoglądając przed siebie, zaplatając dłonie za plecami. - Chciał, żebym nauczyła się wszystkiego, co jest przydatne. Wiesz, jeździectwo, pływanie, latanie. - tłumaczyłam dalej wchodząc na stajnie. - Będzie dobrze na pewno. - orzekłam bez wątpliwości żadnych - bo jak miało być inaczej? W sensie, to była Celine, moja Celine o jasnej duszy i dobrym sercu. Polubią się wzajemnie - nie miałam co do tego żadnej wątpliwości.
Poprowadziłam Celine za sobą wręczając jej kawałki marchewki. Sama jako pierwsza wchodząc do boksu Montygona po tym, jak Danny dał nam znać, że jest tutaj i obok.
- Będzie w porządku. - zapewniłam ją raz jeszcze. Oglądając się na nią. - Tylko pamiętaj Celine, żeby nigdy nie stawać za koniem. Mają silne i mocne kopyta. - wyjaśniłam bo to jedno wiedzieć powinna od razu, żeby unikać stania za nimi. Usta rozciągnęły mi się w uśmiechu. - Mówiłam. - ucieszyłam się z tego, że miałam rację. Montygon zarżał i zastrzygł uszami. - Tak, pozwolę ci poprowadzić, ale będę blisko, żebyś nie musiała się obawiać. - zapewniłam ją potakując głową. - I dobrze, że tak czujesz. Każdemu życiu należy się szacunek, a zrozumienie, odciągnie lęk od ciebie. - powiedziała do niej rozciągając ręce w uśmiechu. - To co, wsiadasz? - zapytałam jej. - Danny! - krzyknęłam wołając kuzyna, który zaraz się pojawił, wyprowadziłam Montygona z boksu pozwalając mu go osiodłać i w trójkę wyszliśmy na padok.
- Dobra, panienko. - zwrócił się do Celine, unosząc rękę, żeby przesunąć ręką po ciele konia. - Tutaj wkłada się stopę, tu - złapał za przednią część siodła - najlepiej się złapać i bez lęku samą siebie w górę wciągnąć i o - cała filozofia - jest się na górze. - wytłumaczył. - Neli pomagać trzeba było, teraz urosła trochę. - zaśmiał się ze mnie, na co wywróciłam oczami.
- Gotowa? - zapytałam jej podając jej wodze w dłonie. - Ręce i ramiona miej swobodne, ale łokcie trzymaj przy ciele, dobra? Patrz przed siebie, nie na Montygona. Plecy proste. Posłuchaj ciała, jak ruszymy i dopasuj się do niego. - wytłumaczyłam jej na początek. - Na razie złap się wodzy, ja go poprowadzę. - wytłumaczyłam jej spoglądając z dołu. Może nie jak zawodowi jeźdźcy, może nie dokładnie, ale Celine czuła sercem i ciałem. Powinna sobie poradzić.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
- Myślałam, że może do tego trzeba najpierw się nauczyć jakichś, nie wiem... siodeł... Albo siedzenia w nich, ale nie na końskim grzbiecie - zastanowiła się, zdumiona i zachwycona faktem, że odroczona w wyobraźni wizja pędzenia na rumaku przez zalane słońcem doliny i wąwozy w rzeczywistości będzie mogła wydarzyć się już tak szybko. Promieniała, ośmielona roztoczoną przez Nealę perspektywą, bo skoro można było wspiąć się na konia już podczas pierwszego dnia poznawania nowej dyscypliny sportu, to to wcale nie mogło być takie trudne! Perfekcja - owszem, lecz to Nealę kojarzyła z jeździecką perfekcją, nie wiązała z tym własnych planów. Nie miało też znaczenia, czy przyjaciółka radziła sobie świetnie, czy wciąż miewała gorsze dni, niefortunne epizody, w jednej chwili stała się najważniejszym guru półwili, mentorem, od którego chciała czerpać wszelką wiedzę.
Zachichotała, spoglądając przez ramię na coraz mocniej oddalającą się sylwetkę domu w Ottery St. Catchpole, częściowo spodziewając się dostrzec pikującą w oknie ciocię, jednak przywitała ją wyłącznie firanka nieporuszona żadnym dotykiem. - Nie tak głośno, nie tylko ściany mają uszy. A jeśli drzewa są z nią w zmowie i wszystko jej przekażą? - spytała teatralnie, w dramatycznej emfazie dotykając dłonią własnego czoła. Potem splotła palce za plecami i pokiwała głową. - Herosa, bóstwa albo rycerza. Sir Montygon Śmiały, sir Montygon Szybki, sir Montygon Niepokonany. Do takiego imienia pasuje każdy tytuł - wyliczała skojarzenia, z właściwym sobie baśniowym drygiem bujając razem z nią w obłokach. - Sir Montygon Żwawy w służbie czerwonej królowej, jej wysokości Jutrzenki - uśmiechnęła się szczęśliwie, wypatrując reakcji na piegowatej twarzy przyjaciółki.
- Latać też umiesz? - spytała oczarowana. Brat Neali żył więc w każdej tej czynności, w każdym ruchu mięśni, w każdym oddechu opuszczającym płuca, kiedy oddawała się sportom, których ją nauczył, i tego przeznaczenie nie będzie miało siły jej odebrać. Nikłym, być może, było to pocieszeniem, kiedy serce wiło się z tęsknoty za duszą ubraną w ciało, ale przynajmniej zdążyli wytworzyć pomiędzy sobą te wspomnienia, które dziś mogły strząsać z kości Neali szron samotności. - Czyli koń nie lubi, kiedy staje się za nim, rozumiem. To właściwie nic dziwnego. Mają piękne łby i oczy, na ich miejscu też bym wolała, żeby stano do mnie przodem - wzruszyła ramionami w rozbawieniu, zanim drgnęła i podskoczyła lekko, gdy Montygon zarżał, na moment przeszywając ją lękliwym zdziwieniem. Może w ten sposób przyjmował komplement? Zarumieniła się z zażenowaniem i zaśmiała cicho, przenosząc wzrok na przyjaciółkę. - Z tobą u boku będę czuła się bezpiecznie - przytaknęła i uśmiechnęła się czule. Nieważne gdzie, nieważne jak, nieważne dokąd, byle z nią.
Sierść Montygona błyszczała w słońcu tak pięknie jak miód oblewający gorzką czekoladę. Wyobrażała sobie po jakie farby powinna sięgnąć, by wymieszać odpowiednie proporcje do zreplikowania tak głębokiej barwy, a kiedy u ich boku pojawił się Danny, spięła nieco ramiona i wsłuchała w jego instruktaż, śledząc wzrokiem elementy, które jej pokazywał. Gdyby koń był całkowicie nieruchomy, nie bałaby się dostania się na siodło o własnych siłach, lecz w Montygonie drzemało życie, odzywały się w nim reakcje, których nie mogła przewidzieć - co jeśli przez przypadek zrobi mu krzywdę? Zaczerpnęła głębokiego tchu i pokiwała na pytanie Neali, choć tak naprawdę wcale gotowa nie była. Potem złapała się siodła w miejscach wskazanych przez rudowłosego młodziana, wsunęła nogę w strzemiono, a drugą odbiła się od ziemi i po chwili już jej na niej nie było. Z sercem głośno uderzającym o klatkę żeber wzbiła się na grzbiet wierzchowca, przełożyła nogę przez siodło i z twarzą bladą jak świeży pergamin zdała sobie sprawę z tego, że oto znalazła się na koniu, pierwszy raz w całym życiu. - Och! - sapnęła niedowierzająco i zamrugała szybko, szeroko otwartymi oczyma odnajdując twarz Weasleyówny. - Jak tu jest wysoko - zauważyła z przejęciem. Drugą stopą odnalazła przeciwległe strzemiono, wyprostowała plecy i zbliżyła łokcie do ciała zgodnie z jej poleceniem, ujmując lejce w lekko drżące palce. - Czy jemu się podoba, że na nim siedzę? - zapytała Neali, bo zdanie Montygona było w tym wszystkim równie ważne. - Dobrze, ja... Chyba jestem gotowa. Ale powoli, dobrze? I co mam zrobić, jeśli zacznę spadać? - tyle kotłowało się w niej emocji, tyle lęków, ekscytacji i radości, tyle poruszenia!
Zachichotała, spoglądając przez ramię na coraz mocniej oddalającą się sylwetkę domu w Ottery St. Catchpole, częściowo spodziewając się dostrzec pikującą w oknie ciocię, jednak przywitała ją wyłącznie firanka nieporuszona żadnym dotykiem. - Nie tak głośno, nie tylko ściany mają uszy. A jeśli drzewa są z nią w zmowie i wszystko jej przekażą? - spytała teatralnie, w dramatycznej emfazie dotykając dłonią własnego czoła. Potem splotła palce za plecami i pokiwała głową. - Herosa, bóstwa albo rycerza. Sir Montygon Śmiały, sir Montygon Szybki, sir Montygon Niepokonany. Do takiego imienia pasuje każdy tytuł - wyliczała skojarzenia, z właściwym sobie baśniowym drygiem bujając razem z nią w obłokach. - Sir Montygon Żwawy w służbie czerwonej królowej, jej wysokości Jutrzenki - uśmiechnęła się szczęśliwie, wypatrując reakcji na piegowatej twarzy przyjaciółki.
- Latać też umiesz? - spytała oczarowana. Brat Neali żył więc w każdej tej czynności, w każdym ruchu mięśni, w każdym oddechu opuszczającym płuca, kiedy oddawała się sportom, których ją nauczył, i tego przeznaczenie nie będzie miało siły jej odebrać. Nikłym, być może, było to pocieszeniem, kiedy serce wiło się z tęsknoty za duszą ubraną w ciało, ale przynajmniej zdążyli wytworzyć pomiędzy sobą te wspomnienia, które dziś mogły strząsać z kości Neali szron samotności. - Czyli koń nie lubi, kiedy staje się za nim, rozumiem. To właściwie nic dziwnego. Mają piękne łby i oczy, na ich miejscu też bym wolała, żeby stano do mnie przodem - wzruszyła ramionami w rozbawieniu, zanim drgnęła i podskoczyła lekko, gdy Montygon zarżał, na moment przeszywając ją lękliwym zdziwieniem. Może w ten sposób przyjmował komplement? Zarumieniła się z zażenowaniem i zaśmiała cicho, przenosząc wzrok na przyjaciółkę. - Z tobą u boku będę czuła się bezpiecznie - przytaknęła i uśmiechnęła się czule. Nieważne gdzie, nieważne jak, nieważne dokąd, byle z nią.
Sierść Montygona błyszczała w słońcu tak pięknie jak miód oblewający gorzką czekoladę. Wyobrażała sobie po jakie farby powinna sięgnąć, by wymieszać odpowiednie proporcje do zreplikowania tak głębokiej barwy, a kiedy u ich boku pojawił się Danny, spięła nieco ramiona i wsłuchała w jego instruktaż, śledząc wzrokiem elementy, które jej pokazywał. Gdyby koń był całkowicie nieruchomy, nie bałaby się dostania się na siodło o własnych siłach, lecz w Montygonie drzemało życie, odzywały się w nim reakcje, których nie mogła przewidzieć - co jeśli przez przypadek zrobi mu krzywdę? Zaczerpnęła głębokiego tchu i pokiwała na pytanie Neali, choć tak naprawdę wcale gotowa nie była. Potem złapała się siodła w miejscach wskazanych przez rudowłosego młodziana, wsunęła nogę w strzemiono, a drugą odbiła się od ziemi i po chwili już jej na niej nie było. Z sercem głośno uderzającym o klatkę żeber wzbiła się na grzbiet wierzchowca, przełożyła nogę przez siodło i z twarzą bladą jak świeży pergamin zdała sobie sprawę z tego, że oto znalazła się na koniu, pierwszy raz w całym życiu. - Och! - sapnęła niedowierzająco i zamrugała szybko, szeroko otwartymi oczyma odnajdując twarz Weasleyówny. - Jak tu jest wysoko - zauważyła z przejęciem. Drugą stopą odnalazła przeciwległe strzemiono, wyprostowała plecy i zbliżyła łokcie do ciała zgodnie z jej poleceniem, ujmując lejce w lekko drżące palce. - Czy jemu się podoba, że na nim siedzę? - zapytała Neali, bo zdanie Montygona było w tym wszystkim równie ważne. - Dobrze, ja... Chyba jestem gotowa. Ale powoli, dobrze? I co mam zrobić, jeśli zacznę spadać? - tyle kotłowało się w niej emocji, tyle lęków, ekscytacji i radości, tyle poruszenia!
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
- Hmm… - zastanowiłam się sama nad wypowiedzianymi słowami, nie poprawiając tych siodeł. - Mnie tak Brendan uczył. Ze sobą za mną. - powiedziałam zgodnie z prawdą. - Ale pomyślałam, że zaczniemy od chwili tylko dla waszej dwójki. - dodałam wzruszając ramionami lekko. Uznałam że to miłe będzie i przyjemne, kiedy się ze sobą zapoznają. Dołączyłam się do śmiechu, a później spojrzałam na nią z niezrozumieniem, żeby zaraz pokręcić przecząco głowo.
- Ciotka Matylda z domu jest Macmillan. Znaczy po mężu, ale w Kornwalii w ich dworze jest. Cioteczka każe mi się tam na lekcjach etykiety stawiać. - wyznałam wypuszczając powietrze z ust. Wywracając oczami. - Jakby mi było potrzeba wiedzieć, którego widelczyka użyć, bo inaczej blamaż straszny. Ludzie walczą o życie, a ja mam się uczyć jak ciasto jeść. - mruknęłam wykrzywiając usta w niezadowoleniu. Pokiwałam zaraz jednak z zadowoleniem głową. Montygon właśnie tak mi się kojarzył. Jak jakiś bohater ze starych czasów. - Jest całkiem szybki. - zgodziłam się z przyjaciółką, rozciągając wargi w uśmiechu. Bo był. Ale Bibi też radziła sobie całkiem nieźle.
- Na miotle? - zapytałam przekręcając głowę, żeby na nią spojrzeć. Potknęłam zaraz głową. - Umiem. Pływać też umiem. - dodałam od razu jakby przedstawiając gamę swoich umiejętności. - Znam też trochę taniec balowy, ale tego nauczyła mnie mama. - zaśmiałam się mimowolnie. - Brendan ma dwie lewe nogi. - zdradziłam, nadal nie potrafiąc mówić o nim w czasie przeszłym. Choć rozum podpowiadał ponurą prawdę, serce nie umiało się z nią jeszcze całkiem pogodzić nadal wierząc. Nadal mając nadzieję.
- Chyba nikt nie lubi jak ktoś nieznajomy za nim staje. - zastanowiłam się na głos, ale głową potknęłam. Lepiej było nie dostać z kopyta, bo siłę miały ogromną. Musiały mieć, skoro niosły człowieka i potrafiły wozy ciągnąć z kilkoma na nich, albo z rzeczami na nich.
- Będę cały czas blisko. - obiecałam Celine, posyłając jej uśmiech pokazując zęby. Nigdzie nie zamierzałam się wybierać. Wspierająco obserwując, jak Danny tłumaczy co i jak, a Celine wskakuje zgrabnie do góry, znajdując się na koniu. Zaśmiałam się krótko. - Tylko tam mam okazję spojrzeć na świat z góry. - zażartowałam lekko, spoglądając ku niej. - Oczywiście. Możesz go pogłaskać po szyi. - potwierdziłam, bez żadnych wątpliwości. - Na kilka pierwszych kroków możesz złapać się tutaj. - podeszłam, ręką wskazując początek siodła. - A wodze złapać, kiedy uznasz, że jesteś gotowa. Na spokojnie, nie spieszy nam się. - zapewniłam przyjaciółkę. - Coś musiałoby mocno spłoszyć Montygona. Normalnie, jak poczujesz się niepewnie, łap za siodło. A wodzy nie zaciągaj do siebie, nie w dół, bo poderwie głowę do góry i zacznie się szarpać. Tak Jim mi kiedyś mówił, a on zna się lepiej. - przytoczyłam słowa, które kiedyś usłyszałam. - Ruszam. - powiedziałam do Celine, stawiając pierwszy krok, pociągając za sobą Montygona, który posłusznie postawił go obok, potem drugi i kolejny. - Jak się czujesz, w porządku? - zapytałam przyjaciółki. Danny szedł obok w pogotowiu mając różdżkę, ale Celine nie mogła jej dostrzec, bo chował ją za swoim bokiem. Ja zaś prowadziłam nas dalej wokół padoku, co jakiś czas sprawdzając jak się czuła.
- Ciotka Matylda z domu jest Macmillan. Znaczy po mężu, ale w Kornwalii w ich dworze jest. Cioteczka każe mi się tam na lekcjach etykiety stawiać. - wyznałam wypuszczając powietrze z ust. Wywracając oczami. - Jakby mi było potrzeba wiedzieć, którego widelczyka użyć, bo inaczej blamaż straszny. Ludzie walczą o życie, a ja mam się uczyć jak ciasto jeść. - mruknęłam wykrzywiając usta w niezadowoleniu. Pokiwałam zaraz jednak z zadowoleniem głową. Montygon właśnie tak mi się kojarzył. Jak jakiś bohater ze starych czasów. - Jest całkiem szybki. - zgodziłam się z przyjaciółką, rozciągając wargi w uśmiechu. Bo był. Ale Bibi też radziła sobie całkiem nieźle.
- Na miotle? - zapytałam przekręcając głowę, żeby na nią spojrzeć. Potknęłam zaraz głową. - Umiem. Pływać też umiem. - dodałam od razu jakby przedstawiając gamę swoich umiejętności. - Znam też trochę taniec balowy, ale tego nauczyła mnie mama. - zaśmiałam się mimowolnie. - Brendan ma dwie lewe nogi. - zdradziłam, nadal nie potrafiąc mówić o nim w czasie przeszłym. Choć rozum podpowiadał ponurą prawdę, serce nie umiało się z nią jeszcze całkiem pogodzić nadal wierząc. Nadal mając nadzieję.
- Chyba nikt nie lubi jak ktoś nieznajomy za nim staje. - zastanowiłam się na głos, ale głową potknęłam. Lepiej było nie dostać z kopyta, bo siłę miały ogromną. Musiały mieć, skoro niosły człowieka i potrafiły wozy ciągnąć z kilkoma na nich, albo z rzeczami na nich.
- Będę cały czas blisko. - obiecałam Celine, posyłając jej uśmiech pokazując zęby. Nigdzie nie zamierzałam się wybierać. Wspierająco obserwując, jak Danny tłumaczy co i jak, a Celine wskakuje zgrabnie do góry, znajdując się na koniu. Zaśmiałam się krótko. - Tylko tam mam okazję spojrzeć na świat z góry. - zażartowałam lekko, spoglądając ku niej. - Oczywiście. Możesz go pogłaskać po szyi. - potwierdziłam, bez żadnych wątpliwości. - Na kilka pierwszych kroków możesz złapać się tutaj. - podeszłam, ręką wskazując początek siodła. - A wodze złapać, kiedy uznasz, że jesteś gotowa. Na spokojnie, nie spieszy nam się. - zapewniłam przyjaciółkę. - Coś musiałoby mocno spłoszyć Montygona. Normalnie, jak poczujesz się niepewnie, łap za siodło. A wodzy nie zaciągaj do siebie, nie w dół, bo poderwie głowę do góry i zacznie się szarpać. Tak Jim mi kiedyś mówił, a on zna się lepiej. - przytoczyłam słowa, które kiedyś usłyszałam. - Ruszam. - powiedziałam do Celine, stawiając pierwszy krok, pociągając za sobą Montygona, który posłusznie postawił go obok, potem drugi i kolejny. - Jak się czujesz, w porządku? - zapytałam przyjaciółki. Danny szedł obok w pogotowiu mając różdżkę, ale Celine nie mogła jej dostrzec, bo chował ją za swoim bokiem. Ja zaś prowadziłam nas dalej wokół padoku, co jakiś czas sprawdzając jak się czuła.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
- Och, czyli to tradycja rodzinna - zauważyła Celine z promiennym uśmiechem. Nauka przechodząca niemalże z pokolenia na pokolenie, z ramion starszego brata na barki młodszej siostry, która oferowała jego metodom drugie życie, przelewając je na przyjaciółkę.
- Nie wiem czy ci mówiłam, ale lady doyenne Macmillan zarekomendowała mnie Abbottom w Somerset. Mam uczyć baletu małą lady Valerię - podchwyciła, często zapominając, że tak sama Neala wywodziła się z arystokratycznych rodów, w jej wyobrażeniu bliższa ludziom niewyniesionym na piedestały, wiodącym uboższe życie. - A ciocia Elaine też urodziła się jako lady? - zapytała, zaintrygowana i urzeczona możliwie romantycznym wydźwiękiem takiej historii. Czy coś sprawiło, że lady Elaine zrezygnowała z wygodnego życia w rodowych kątach i przeniosła się do niedużego domu Ottery St. Catchpole, pełnego zapachów domowych wypieków i świeżych kwiatów, tu i ówdzie pokrytego skrzącym się zielenią bluszczem? Stała za tym miłość? - Wszyscy wiedzą, jak jeść ciasto. Możliwie jak najczęściej i z trzęsącymi się uszami - parsknęła. - Też musiałam się tego nauczyć, ale dziś już nie pamiętam za wiele. Na Grimmauld Place wszystko musiało być jak z podręcznika - przypomniała sobie ciszej, z delikatną nutą goryczy wypełniającą głos, zupełnie jakby rana nie zdążyła jeszcze się zabliźnić. - Byłaś kiedyś na balu, Nel? Takie tańce są przepiękne, te wirujące kreacje, ta muzyka, ach... Sama ich nie znam, ale lubię je podziwiać. Chyba że pewnego dnia nauczysz mnie i tego? - poprosiła z figlarnym błyskiem w oku, po czym zaśmiała się wesoło na wspomnienie dwóch lewych nóg. Jakie to znajome. - To reguła bycia starszym bratem, tak sądzę, bez tego ani rusz. Elricowi też daleko do tancerza.
Jak jej do jeźdźca, ale braki nadrabiała entuzjazmem, uważnie słuchając każdej instrukcji przyjaciółki oraz starszego kuzyna, śledząc wzrokiem elementy, o których mówili, a przy tym dzielnie stojąc obok Montygona, z dłonią łagodnie przesuwającą się wzdłuż masywnej szyi. Czuła się bezpiecznie z zapewnieniami Neali - jakby jej umysł bez cienia wątpliwości wierzył jej słowom i jej obecności, przekonany, że u boku ognistowłosej gospodyni nie spotka jej krzywda.
- Nie rozproszę go tym? - zdziwiła się na sugestię pogładzenia Montygona, gdy znajdowała się już na końskim grzbiecie, usadzona w skórzanej kołysce siodła, i dopiero po chwili pochyliła się do przodu, by znów dotknąć szyi wierzchowca. Tym razem dotykała go ostrożniej, ledwo wyczuwalnie, na wypadek gdyby miał spłoszyć się i zrzucić ją na ziemię; potem wyprostowała się i chwyciła miejsca wskazanego przez przyjaciółkę. Serce w jej piersi rozszalało się jak dzwon, kiwnęła głową, blada, zamierając na pierwszych kilka kroków Montygona, które zakołysały nią delikatnie, zanim znalazła środek ciężkości swojego ciała i skoncentrowała się na utrzymaniu równowagi, dobrze czując mięśnie, które musiała do tego wykorzystać. - Jeszcze nie zemdlałam - zapewniła, oddychając nieco płyciej niż wcześniej, z oczyma roziskrzonymi przejęciem. Z początku dłonie trzymała zaciśnięte na łęku siodła, spocone i lekko drżące, aż oswoiła się z nowym położeniem na tyle, by zdecydować się spróbować kolejnego kroku. - Złapię wodze, Nela - oznajmiła cicho i sięgnęła do skórzanych pasów.
1-65 - złapałam lejce wystarczająco ostrożnie i delikatnie, żeby nie stała się tragedia
66-80 - trochę za mocno przyciągnęłam do siebie wodze, wprawiając montygona w napięcie
81-100 - znowu w życiu mi nie wyszło, lejce przyciągnęłam za mocno, na dodatek w dół, nie jest dobrze
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Nie wiem czy ci mówiłam, ale lady doyenne Macmillan zarekomendowała mnie Abbottom w Somerset. Mam uczyć baletu małą lady Valerię - podchwyciła, często zapominając, że tak sama Neala wywodziła się z arystokratycznych rodów, w jej wyobrażeniu bliższa ludziom niewyniesionym na piedestały, wiodącym uboższe życie. - A ciocia Elaine też urodziła się jako lady? - zapytała, zaintrygowana i urzeczona możliwie romantycznym wydźwiękiem takiej historii. Czy coś sprawiło, że lady Elaine zrezygnowała z wygodnego życia w rodowych kątach i przeniosła się do niedużego domu Ottery St. Catchpole, pełnego zapachów domowych wypieków i świeżych kwiatów, tu i ówdzie pokrytego skrzącym się zielenią bluszczem? Stała za tym miłość? - Wszyscy wiedzą, jak jeść ciasto. Możliwie jak najczęściej i z trzęsącymi się uszami - parsknęła. - Też musiałam się tego nauczyć, ale dziś już nie pamiętam za wiele. Na Grimmauld Place wszystko musiało być jak z podręcznika - przypomniała sobie ciszej, z delikatną nutą goryczy wypełniającą głos, zupełnie jakby rana nie zdążyła jeszcze się zabliźnić. - Byłaś kiedyś na balu, Nel? Takie tańce są przepiękne, te wirujące kreacje, ta muzyka, ach... Sama ich nie znam, ale lubię je podziwiać. Chyba że pewnego dnia nauczysz mnie i tego? - poprosiła z figlarnym błyskiem w oku, po czym zaśmiała się wesoło na wspomnienie dwóch lewych nóg. Jakie to znajome. - To reguła bycia starszym bratem, tak sądzę, bez tego ani rusz. Elricowi też daleko do tancerza.
Jak jej do jeźdźca, ale braki nadrabiała entuzjazmem, uważnie słuchając każdej instrukcji przyjaciółki oraz starszego kuzyna, śledząc wzrokiem elementy, o których mówili, a przy tym dzielnie stojąc obok Montygona, z dłonią łagodnie przesuwającą się wzdłuż masywnej szyi. Czuła się bezpiecznie z zapewnieniami Neali - jakby jej umysł bez cienia wątpliwości wierzył jej słowom i jej obecności, przekonany, że u boku ognistowłosej gospodyni nie spotka jej krzywda.
- Nie rozproszę go tym? - zdziwiła się na sugestię pogładzenia Montygona, gdy znajdowała się już na końskim grzbiecie, usadzona w skórzanej kołysce siodła, i dopiero po chwili pochyliła się do przodu, by znów dotknąć szyi wierzchowca. Tym razem dotykała go ostrożniej, ledwo wyczuwalnie, na wypadek gdyby miał spłoszyć się i zrzucić ją na ziemię; potem wyprostowała się i chwyciła miejsca wskazanego przez przyjaciółkę. Serce w jej piersi rozszalało się jak dzwon, kiwnęła głową, blada, zamierając na pierwszych kilka kroków Montygona, które zakołysały nią delikatnie, zanim znalazła środek ciężkości swojego ciała i skoncentrowała się na utrzymaniu równowagi, dobrze czując mięśnie, które musiała do tego wykorzystać. - Jeszcze nie zemdlałam - zapewniła, oddychając nieco płyciej niż wcześniej, z oczyma roziskrzonymi przejęciem. Z początku dłonie trzymała zaciśnięte na łęku siodła, spocone i lekko drżące, aż oswoiła się z nowym położeniem na tyle, by zdecydować się spróbować kolejnego kroku. - Złapię wodze, Nela - oznajmiła cicho i sięgnęła do skórzanych pasów.
1-65 - złapałam lejce wystarczająco ostrożnie i delikatnie, żeby nie stała się tragedia
66-80 - trochę za mocno przyciągnęłam do siebie wodze, wprawiając montygona w napięcie
81-100 - znowu w życiu mi nie wyszło, lejce przyciągnęłam za mocno, na dodatek w dół, nie jest dobrze
[bylobrzydkobedzieladnie]
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Ostatnio zmieniony przez Celine Lovegood dnia 02.12.23 22:31, w całości zmieniany 4 razy
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
The member 'Celine Lovegood' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 26
'k100' : 26
- Nie jestem pewna - powiedziałam nie przestając się uśmiechać. Czy to tradycją było i to rodzinną. Nie zapytałam w sumie nigdy, kto Brendana nauczył jeździć po prostu celebrując każdy czas, który mogliśmy ze sobą spędzić. - czy to tradycja jakaś. - skończyłam nadal jeszcze marszcząc brwi trochę i zastanawiając się nad tym. - Ale nie mam nic przeciw by nią była. - zgodziłam się po krótkiej chwili. - Chociaż ciotka Matylda mówi, że powinnam nauczyć się jeździć w damskim siodle. - mruknęłam marszcząc nos. Ciotka Matylda bardzo chciała ze mnie zrobić przykładną damę, a ja się do bycia przykładną w ich sposób nie nadawałam zwyczajnie. Ale chodziłam na te lekcje, ciocia Elaine mówiła, że się mogą kiedyś przydać, po co? Pojęcia nie miałam. Każdy wiedział jak pić herbatę przecież.
- Oh! - zdziwiłam się. - OH! To WSPANIAŁA wiadomość! - ucieszyłam się, składając ze sobą ręce płasko żeby klasnąć w nie kilka razy. - Cieszysz się? - zapytałam je, bo brzmiało to idealnie dla Celine, która kochała taniec i tańcem przecież była. Pokręciłam zaraz głową. - Ciocia Elaine jest ze Skamanderów. To też stara rodzina z historią długą serca mają szlachetne - przynajmniej ci, których znam - choć tytułu nie posiadają. - wzruszyłam ramionami. Bo mnie te tytuły i bycie lady nie interesowało jakoś mocno. Urodziłam się tak po prostu, szlachetność powinno inną miarą się mierzyć, niźli urodzeniem się odpowiednio.
- Dokładnie! - ucieszyłam się, dołączając do śmiechu Celine. Przebywać z nią było łatwo. Tak po prostu i zwyczajnie. Padające pytanie sprawiło, że pokręciłam lekko głową. - Nie byłam. - przyznałam zgodnie z prawdą, ale bez wielkiej boleści pojawiającej się na twarzy. - Nie dostałam zaproszenia, głównie dlatego że jestem za młoda. Byłam…? - zastanowiłam się na krótką chwilę poddając pod rozważnie który wiek był odpowiedni. Ciotka Matylda mówiła coś o tym, debiucie, ale nie byłam nim zainteresowana. Zaraz jednak wzruszyłam ramionami. - Ale nawet gdybym dostała, to wątpie, że zdecydowałabym się na uczestnictwo w nim. Zwłaszcza w czasach takich, jak te wokół. - zdecydowałam, postanowiłam a może zapowiedziałam. Raczej wątpiłam, że zaproszenie jakieś kiedyś dostanę, ale nie było mi z tego powodu przykro. - Ale! - dodałam zaraz zaplatając ręce przed sobą. - Podstawy mogę ci pokazać, mama mnie nauczyła. - przyznałam chętnie i zgodnie, żeby zaraz zaśmiać się znów i pokręcić głową. - Daj spokój, Cellie, nie ma takich reguł przecież. - powiedziałam z rozbawieniem, rozciągając wargi w uśmiechu prezentującym siekacze.
Celine zaskoczyła mnie trochę tą chęcią swoją, nigdy nie wydawała się zainteresowana jeździectwem, ale ucieszyło mnie też, że do mnie przyszła z tym właśnie. Chociaż czasowo trochę mało dobrze, bo pomyślałam od razu, że Jim lepiej by pomógł jej to wytłumaczyć wszystko. Na szczęście jeszcze Danny był obok, choć on to raczej skąpo mówił jak na moje, ale dobrze było żeby był ktoś, by nam w razie co pomóc.
- Nie-e. - zaprzeczyłam. - Na razie i tak stoicie w miejscu. A on lubi dotyk, nim też się z nim komunikujesz. Postawą ciała i ruchami na grzbiecie. Możesz nim dużo przekazać - podziękowanie, przywitanie, zadowolenie. - przecież wiedziała o tym lepiej, sama ciałem się komunikując. - Dobrze. Właśnie tak. - pochwaliłam ją, co jakiś czas zerkając. Zaśmiałam się łagodnie na to mdlenie, chociaż spojrzałam z przejęciem nie wiedząc czy żartuje, czy jednak gdzieś to mdlenie na liście było. W każdym razie wędrowałyśmy przez padok, kiedy prowadziłam Montygona. Danny wędrował też obok z różdżką w dłoni. - Złap. - zgodziłam się, na razie i tak ja prowadziłam, ale nie powinna się obawiać czy wstrzymywać. - Bardzo dobrze. - pochwaliłam ją, prowadząc nas dalej. - Jak się czujesz? - zapytałam ponownie, dbając przede wszystkim o to, żeby czuła się możliwie jak najlepiej i komfortowo. Kółko minęło - chwilę zajęło, ale w sumie to minęło mi szybko. Kiedy przystanęłam znów spojrzałam na kuzyna z pytaniem o pomoc. - Przesuń się możliwie jak najbardziej do przodu i nogi wyciągnij ze strzemion. - poprosiłam pozwalając, by kuzyn Danny pomógł mi wybić się i usiąść za przyjaciółką. Wyciągnęłam ręce obierając od niej wodze, wkładając nogi w strzemiona. - Gotowa? - zapytałam jej, Danny otwierał nam furtkę. - żeby pojechać w stronę tego słońca co ci się zamarzyło? - dodałam, pociągając za wodze, manewrując nimi tak, żeby dać Montygonowi znak coby obrócił się w odpowiednią stronę. Potem łagodnie dotknęłam jego boków dając znak by ruszył w obranym kierunku.
- Oh! - zdziwiłam się. - OH! To WSPANIAŁA wiadomość! - ucieszyłam się, składając ze sobą ręce płasko żeby klasnąć w nie kilka razy. - Cieszysz się? - zapytałam je, bo brzmiało to idealnie dla Celine, która kochała taniec i tańcem przecież była. Pokręciłam zaraz głową. - Ciocia Elaine jest ze Skamanderów. To też stara rodzina z historią długą serca mają szlachetne - przynajmniej ci, których znam - choć tytułu nie posiadają. - wzruszyłam ramionami. Bo mnie te tytuły i bycie lady nie interesowało jakoś mocno. Urodziłam się tak po prostu, szlachetność powinno inną miarą się mierzyć, niźli urodzeniem się odpowiednio.
- Dokładnie! - ucieszyłam się, dołączając do śmiechu Celine. Przebywać z nią było łatwo. Tak po prostu i zwyczajnie. Padające pytanie sprawiło, że pokręciłam lekko głową. - Nie byłam. - przyznałam zgodnie z prawdą, ale bez wielkiej boleści pojawiającej się na twarzy. - Nie dostałam zaproszenia, głównie dlatego że jestem za młoda. Byłam…? - zastanowiłam się na krótką chwilę poddając pod rozważnie który wiek był odpowiedni. Ciotka Matylda mówiła coś o tym, debiucie, ale nie byłam nim zainteresowana. Zaraz jednak wzruszyłam ramionami. - Ale nawet gdybym dostała, to wątpie, że zdecydowałabym się na uczestnictwo w nim. Zwłaszcza w czasach takich, jak te wokół. - zdecydowałam, postanowiłam a może zapowiedziałam. Raczej wątpiłam, że zaproszenie jakieś kiedyś dostanę, ale nie było mi z tego powodu przykro. - Ale! - dodałam zaraz zaplatając ręce przed sobą. - Podstawy mogę ci pokazać, mama mnie nauczyła. - przyznałam chętnie i zgodnie, żeby zaraz zaśmiać się znów i pokręcić głową. - Daj spokój, Cellie, nie ma takich reguł przecież. - powiedziałam z rozbawieniem, rozciągając wargi w uśmiechu prezentującym siekacze.
Celine zaskoczyła mnie trochę tą chęcią swoją, nigdy nie wydawała się zainteresowana jeździectwem, ale ucieszyło mnie też, że do mnie przyszła z tym właśnie. Chociaż czasowo trochę mało dobrze, bo pomyślałam od razu, że Jim lepiej by pomógł jej to wytłumaczyć wszystko. Na szczęście jeszcze Danny był obok, choć on to raczej skąpo mówił jak na moje, ale dobrze było żeby był ktoś, by nam w razie co pomóc.
- Nie-e. - zaprzeczyłam. - Na razie i tak stoicie w miejscu. A on lubi dotyk, nim też się z nim komunikujesz. Postawą ciała i ruchami na grzbiecie. Możesz nim dużo przekazać - podziękowanie, przywitanie, zadowolenie. - przecież wiedziała o tym lepiej, sama ciałem się komunikując. - Dobrze. Właśnie tak. - pochwaliłam ją, co jakiś czas zerkając. Zaśmiałam się łagodnie na to mdlenie, chociaż spojrzałam z przejęciem nie wiedząc czy żartuje, czy jednak gdzieś to mdlenie na liście było. W każdym razie wędrowałyśmy przez padok, kiedy prowadziłam Montygona. Danny wędrował też obok z różdżką w dłoni. - Złap. - zgodziłam się, na razie i tak ja prowadziłam, ale nie powinna się obawiać czy wstrzymywać. - Bardzo dobrze. - pochwaliłam ją, prowadząc nas dalej. - Jak się czujesz? - zapytałam ponownie, dbając przede wszystkim o to, żeby czuła się możliwie jak najlepiej i komfortowo. Kółko minęło - chwilę zajęło, ale w sumie to minęło mi szybko. Kiedy przystanęłam znów spojrzałam na kuzyna z pytaniem o pomoc. - Przesuń się możliwie jak najbardziej do przodu i nogi wyciągnij ze strzemion. - poprosiłam pozwalając, by kuzyn Danny pomógł mi wybić się i usiąść za przyjaciółką. Wyciągnęłam ręce obierając od niej wodze, wkładając nogi w strzemiona. - Gotowa? - zapytałam jej, Danny otwierał nam furtkę. - żeby pojechać w stronę tego słońca co ci się zamarzyło? - dodałam, pociągając za wodze, manewrując nimi tak, żeby dać Montygonowi znak coby obrócił się w odpowiednią stronę. Potem łagodnie dotknęłam jego boków dając znak by ruszył w obranym kierunku.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
- Damskie siodła zawsze wydawały mi się niepokojące. Nie wiem, na jakiej zasadzie działają, ale z tego, co widziałam, to niemożliwe, żeby się w nich utrzymać. Jakim cudem jeźdźczynie się z nich nie ześlizgują? - zadumała się, licząc, że oswojona z tym światem Neala - lub oswojona przynajmniej bardziej niż sama półwila - będzie w stanie uchylić przed nią rąbka tajemnicy. Jako służka Aquili Black nigdy nie towarzyszyła swojej pani podczas nauk jazdy konnej, była pewna, że w trakcie jej pobytu i pracy na Grimmauld Place arystokratka ich nie pobierała, w innym wypadku Celine by o tym wiedziała. W Beauxbatons natomiast wychodziła z założenia, że wysokość końskiego grzbietu była nienaturalna i stresująca, wiecznie obiecująca - w najlepszym wypadku - skręcenie jakiejś cennej w tańcu kończyny.
- Bardzo! Mam nadzieję, że lady Valeria mnie polubi. Podobno nie pała szczególną miłością do baletu, ale mam pomysł, jak ją do niego przekonać - przyznała dramatycznym i konspiracyjnym szeptem, nie mogąc zetrzeć z twarzy szerokiego uśmiechu. Perspektywa udzielania nauk młodemu łabędziowi, szarawemu i niepewnemu w swojej naturze, przepełniała ją entuzjazmem prawie tak jaskrawym, jak radość, którą odczuła po otrzymaniu pracy w Palace Theatre. - Mój tata dobrze znał jednego Skamandera - wyjawiła, a jej uśmiech posmutniał. - Czyli miłość ponad szlacheckim kodeksem. Piękne - skwitowała związek Elaine i wuja Neali z rozmarzonym westchnieniem. Historia łapała ją za serce, owijała się wokół niego i płoniła policzki, ale przecież nie mogła się tym nie zachwycić!
- Nie byłaś? Och, to nic. Po prostu urządzimy własny bal - podsunęła beztrosko. Bez arystokratycznego leksykonu dobrych zasad i stołowej etykiety, za to pełen tańców do białego rana, fantazyjnej muzyki i wirujących falban. - Zapraszam cię na bal, lady Nealo - dygnęła przed przyjaciółką i ujęła jej dłonie we własne, odsłaniając biel zębów w szerokim, nieposkromionym uśmiechu. Ich małe przygody zawsze były dla niej niezwykle cenne, rześkie jak poranek po ulewnej nocy; płomiennowłosa jutrzenka też miała rację, czasy nie sprzyjały zabawie, ale Celine od miesięcy skrupulatnie wypierała istnienie wojny, która wcześniej połknęła ją do zimnego i pełnego bólu brzuszyska niczym wygłodniała bestia. Teraz, egoistycznie, chciała się cieszyć. Chciała kochać, wierzyć, mieć nadzieję. Chciała być z najbliższymi sobie ludźmi i obserwować ich uśmiechy, błysk ich oczu, gdy na moment zapomną o nadciągającej zewsząd ciemności. - Wybierzemy swoje najlepsze sukienki i najlepsze trzewiki. Postaram się wygnać Elrica gdzieś na noc, może do cioci Primy, a jeśli będzie chciał z nami zostać, jego też nauczymy tańczyć i będzie z tego kupa śmiechu. Co ty na to, promyku? - proponowała melodyjnie i miękko. Mogłyby przygotować zaproszenia dla pozostałych przyjaciół, a potem utonąć w kilkugodzinnym śnie o weselszym życiu.
Tak jak weselsze okazało się dryfowanie na końskim grzbiecie, choć jednocześnie było pełne stresu i przeszywającego ją napięcia. Przez pierwsze kilka okrążeń mięśnie Celine pozostawały jakby zalane zastygłym żelazem, jednak każdy pokonany metr pozwalał jej oswoić się z nową dziedziną; nie ześlizgiwała się z siodła i jeszcze nie spadła, a to chyba nie lada wyczyn. Kark, o dziwo, również miała na swoim miejscu, wbrew czarnym wyobrażeniom, jakie przez wiele lat okalały jej wyobrażenie na temat jeździectwa i związanych z nim - gwarantowanych - niebezpieczeństw. Podążała także za cierpliwymi wskazówkami przyjaciółki: Montygon zdawał się rezonować wraz z jej rozluźnieniem, może miała niesłuszne wrażenie, ale wydawało się jej, że wierzchowiec stawał się zrelaksowany razem z nią. Obłaskawiali siebie nawzajem, a półwila korzystała ze swojej intuicji, wykonując ruchy w siodle albo dotykając końskiego grzbietu.
- Bardzo dobrze - powtórzyła pochwałę Neali z przejętym wydechem, odpowiadając jej również pełnym ożywienia i tremy uśmiechem. Weasley miała w sobie zaskakujący dar - emanowała spokojną i cierpliwą aurą, sprawiając, że nauka nowej, dotychczas strasznej dyscypliny przychodziła jej znacznie łatwiej, niż gdyby miała przed sobą roszczeniową i stanowczą nauczycielkę. - Jest chyba coraz lepiej - dodała na jej troskliwe pytanie. Jej ciało w końcu odnalazło w siodle rytm wspólny z chodem Montygona, zaczynała odczuwać wyraźną pracę mięśni, które podtrzymywały ją w pionie, i korzystała z ich dobroci, usiłując jak najmocniej uspokoić oddech. Oczy półwili zaskrzyły się potem kolejną dawką ekscytacji, gdy Neala zaniosła się z zamiarem dołączenia do niej na siodle; posłusznie wyciągnęła stopy ze strzemion i podsunęła się w przód, po chwili czując za sobą pokrzepiającą obecność przyjaciółki podsadzonej przez ryżego kuzyna. - Dziękuję, że mnie uczysz. Wiedziałaś, że masz do tego dryg? - obróciła lekko głowę, by spojrzeć na nią przez ramię. - Naprawdę się cieszę, Nel, że ruszam ku temu słońcu właśnie z tobą - szepnęła aksamitnie, nakrywszy dłonie Weasleyówny własnymi, ostrożnie i niespiesznie splatając z nią palce na wodzach. Póki co, bez wskazówki, nie zamierzała przejmować inicjatywy, łaknęła jednak jej dotyku i znajomego ciepła, które w sobie nosiła, zdolnego wymazać wszelki lęk. - I z Meladronem - promiennie pochwaliła również ich czterokopytnego towarzysza, znów, niestety, przekręciwszy jego imię. Biedaczyna z tego Montygona.
zt? zt x2?
- Bardzo! Mam nadzieję, że lady Valeria mnie polubi. Podobno nie pała szczególną miłością do baletu, ale mam pomysł, jak ją do niego przekonać - przyznała dramatycznym i konspiracyjnym szeptem, nie mogąc zetrzeć z twarzy szerokiego uśmiechu. Perspektywa udzielania nauk młodemu łabędziowi, szarawemu i niepewnemu w swojej naturze, przepełniała ją entuzjazmem prawie tak jaskrawym, jak radość, którą odczuła po otrzymaniu pracy w Palace Theatre. - Mój tata dobrze znał jednego Skamandera - wyjawiła, a jej uśmiech posmutniał. - Czyli miłość ponad szlacheckim kodeksem. Piękne - skwitowała związek Elaine i wuja Neali z rozmarzonym westchnieniem. Historia łapała ją za serce, owijała się wokół niego i płoniła policzki, ale przecież nie mogła się tym nie zachwycić!
- Nie byłaś? Och, to nic. Po prostu urządzimy własny bal - podsunęła beztrosko. Bez arystokratycznego leksykonu dobrych zasad i stołowej etykiety, za to pełen tańców do białego rana, fantazyjnej muzyki i wirujących falban. - Zapraszam cię na bal, lady Nealo - dygnęła przed przyjaciółką i ujęła jej dłonie we własne, odsłaniając biel zębów w szerokim, nieposkromionym uśmiechu. Ich małe przygody zawsze były dla niej niezwykle cenne, rześkie jak poranek po ulewnej nocy; płomiennowłosa jutrzenka też miała rację, czasy nie sprzyjały zabawie, ale Celine od miesięcy skrupulatnie wypierała istnienie wojny, która wcześniej połknęła ją do zimnego i pełnego bólu brzuszyska niczym wygłodniała bestia. Teraz, egoistycznie, chciała się cieszyć. Chciała kochać, wierzyć, mieć nadzieję. Chciała być z najbliższymi sobie ludźmi i obserwować ich uśmiechy, błysk ich oczu, gdy na moment zapomną o nadciągającej zewsząd ciemności. - Wybierzemy swoje najlepsze sukienki i najlepsze trzewiki. Postaram się wygnać Elrica gdzieś na noc, może do cioci Primy, a jeśli będzie chciał z nami zostać, jego też nauczymy tańczyć i będzie z tego kupa śmiechu. Co ty na to, promyku? - proponowała melodyjnie i miękko. Mogłyby przygotować zaproszenia dla pozostałych przyjaciół, a potem utonąć w kilkugodzinnym śnie o weselszym życiu.
Tak jak weselsze okazało się dryfowanie na końskim grzbiecie, choć jednocześnie było pełne stresu i przeszywającego ją napięcia. Przez pierwsze kilka okrążeń mięśnie Celine pozostawały jakby zalane zastygłym żelazem, jednak każdy pokonany metr pozwalał jej oswoić się z nową dziedziną; nie ześlizgiwała się z siodła i jeszcze nie spadła, a to chyba nie lada wyczyn. Kark, o dziwo, również miała na swoim miejscu, wbrew czarnym wyobrażeniom, jakie przez wiele lat okalały jej wyobrażenie na temat jeździectwa i związanych z nim - gwarantowanych - niebezpieczeństw. Podążała także za cierpliwymi wskazówkami przyjaciółki: Montygon zdawał się rezonować wraz z jej rozluźnieniem, może miała niesłuszne wrażenie, ale wydawało się jej, że wierzchowiec stawał się zrelaksowany razem z nią. Obłaskawiali siebie nawzajem, a półwila korzystała ze swojej intuicji, wykonując ruchy w siodle albo dotykając końskiego grzbietu.
- Bardzo dobrze - powtórzyła pochwałę Neali z przejętym wydechem, odpowiadając jej również pełnym ożywienia i tremy uśmiechem. Weasley miała w sobie zaskakujący dar - emanowała spokojną i cierpliwą aurą, sprawiając, że nauka nowej, dotychczas strasznej dyscypliny przychodziła jej znacznie łatwiej, niż gdyby miała przed sobą roszczeniową i stanowczą nauczycielkę. - Jest chyba coraz lepiej - dodała na jej troskliwe pytanie. Jej ciało w końcu odnalazło w siodle rytm wspólny z chodem Montygona, zaczynała odczuwać wyraźną pracę mięśni, które podtrzymywały ją w pionie, i korzystała z ich dobroci, usiłując jak najmocniej uspokoić oddech. Oczy półwili zaskrzyły się potem kolejną dawką ekscytacji, gdy Neala zaniosła się z zamiarem dołączenia do niej na siodle; posłusznie wyciągnęła stopy ze strzemion i podsunęła się w przód, po chwili czując za sobą pokrzepiającą obecność przyjaciółki podsadzonej przez ryżego kuzyna. - Dziękuję, że mnie uczysz. Wiedziałaś, że masz do tego dryg? - obróciła lekko głowę, by spojrzeć na nią przez ramię. - Naprawdę się cieszę, Nel, że ruszam ku temu słońcu właśnie z tobą - szepnęła aksamitnie, nakrywszy dłonie Weasleyówny własnymi, ostrożnie i niespiesznie splatając z nią palce na wodzach. Póki co, bez wskazówki, nie zamierzała przejmować inicjatywy, łaknęła jednak jej dotyku i znajomego ciepła, które w sobie nosiła, zdolnego wymazać wszelki lęk. - I z Meladronem - promiennie pochwaliła również ich czterokopytnego towarzysza, znów, niestety, przekręciwszy jego imię. Biedaczyna z tego Montygona.
zt? zt x2?
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Poranne gradobicie dało się we znaki wszystkim, a nawet sami naturze. Stojąc w progu stajni obserwował jak coraz większe kule lodowe spadały z nieba, na myśl przywodząc minione wydarzenia. Grad, w przeciwieństwie do spadających gwiazd był zimny, nie palił pobliskiej trawy, wyrządzał mniejsze szkody, z oczywistego powodu, ale wciąż był niebezpieczny. Dla ludzi, zwierząt, roślin, które w walce o własne życie próbowały podnieść się po katastrofie i na przekór wszystkiemu, wypuścić nowe z połamanych gałązek. Z niepokojem spogląda na dach stajni, który jeszcze uparcie wytrzymywał koleje uderzenia. Echo serii tępych trzasków niosło się po tajni, wywołując niepokój wśród koni. Zatrzymanym w boksach nie mógł bezpiecznie wymienić ściółki, czekał więc; taczka przygotowana na wymianę wilgotnej słomy stała z boku razem z widłami.
Gdy przestało sypać z nieba lodem, szybko wyszło słońce, jakby ponure chmury zabrały za sobą całą ciemność, a wraz z nadejściem światła pojawiło się znów ciepło, które parując, kolejnego dnia znów ściągnie ze sobą deszcz. Widział jak ziemia paruje, jak woda po roztopionych kulach lodu wznosi się nisko nad zieleniejącą się trawę. Wyszedł na dwór, rozglądając po niebie, by mieć pewność, że nic go nie zaskoczy i dopiero wtedy zaczął wyprowadzać konie parami na padok.
Kiedy wyprowadzał ostatnia parę ziemia była już całkim sucha, a nawet nieco nagrzana. Ptaki wokół śpiewały, choć nie dało się ukryć, że było ich znacznie mniej niż przed miesiącem. Wprowadził Bibi i Montygona na ogrodzoną płotkiem przestrzeń i popatrzył za nimi, jak radośnie odbiegają, odskakując od siebie i robiąc gwałtowne zwroty. Zabezpieczył przejście i ciągnąć za sobą oba kantary przyszedł się wzdłuż ogrodzenia, upewniając, że w żadnym miejscu nie zostało przerwane, a konie nie uciekną i nie rozpłyną się na niegdyś pięknych i złoto zielonych, dziś pogrążonych w kraterach, zniszczeniu łąkach. Wierzył, że przyroda się odrodzi, zawsze się odradzała. Ogień trawił lasy i pola, a jednak po jakimś czasie czarne i cuchnące spalenizną obszary pokrywał na nowo rzadki, zielony dywan. I tu tak będzie.
Westchnął ciężko, rozglądając się wkoło ze smutkiem i nostalgią. A potem poprawił kantary na ramieniu i ruszył w kierunku uszkodzonej dzikiej jabłonki, pod którą zdarzało mu się w ciągu dnia odpocząć. Czekał na niego gnój w stajni, przerzucenie mokrej ściółki do taczki i wywiezienie je na tyły a potem usłanie koniom w boksów świeżą słomą. Ale po burzliwym poranku, promienie słońca spływały na niego z kojącym ciepłem. Nikt nie zwróci uwagi, że nie wrócił przez pół godziny. Zawiesił kantary na jednej z gałęzi i rozłożył się tam, gdzie trawa jeszcze była i była dość wysoka, stanowiąc dla niego bezpieczną osłonę. Podłożył sobie ręce pod głowę i spojrzał w górę, na kołyszące się liście. Część drzewa była spalona, sucha, połamana — część pozostała zielona, choć liście były liche i słabe. Słuchał pojedynczych ptaków, słuchał rżenia koni i zima dudniącej w galopie rozbrykanych stworzeń, które po zabawie zajmą się skubaniem pozostałości trawy. I przymknął na moment oczy, myśląc, że powinien zdjąć kantary z gałęzi.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Przeciągnął dłonią po ogolonej nagiej czaszce. Ściął włosy, bo w jego głowę wżarły się wszy, lecz fakt, że nikt go nie poznawał, okazał się całkiem przyjemnym skutkiem ubocznym tej decyzji - w szczególności teraz, kiedy był osłabiony, kiedy nie miał siły walczyć, nie wrócił jeszcze do dawnej formy. Ccienie pod oczami wciąż były głębokie, skóra nadal szara i cienka, co nadawało mu trupiego wyglądu. Większość opatrunków chował pod odzieniem, ale proteza nie przysłaniała dawnego kalectwa - jego poranione pętami ręce były w dalszym ciągu zbyt słabe, żeby ją utrzymać. Z łóżka wstał niechętnie, uciekając od snów, które go w nim dopadły, snów, które nie pozwalały odpocząć, snów, które nieprzerwanie wracały do minionego koszmaru, wprawiały serce w szybszy rytm, spłycały oddech, wrzucały znów w kajdany, odbierając wiarę, że wolność - jednak - po tylu miesiącach wreszcie nadeszła. Trudno było mu zostawić te myśli za sobą, a nakazano mu zażyć odpoczynku. Ciało - umysł też - potrzebowały regeneracji jak nigdy wcześniej. Miał dziś wizytę kontrolną, ale czuł, że nie okaże się satysfakcjonująca. Chciał wrócić do pracy, słabość nie przemijała szybko. Przynajmniej spojrzą na rany, od paru dni czuł dziwne rwanie w łokciu. Może mu się tylko wydawało.
Wcześniej radził sobie z tym sam, ale gdy tylko spostrzegł, że akurat teraz wszystkie konie zostały wypuszczone na wybieg - bez kantarów - wiedział już, że nie zdoła żadnego zaprzęgnąć do wozu wuja. Chyba nie próbowałby tego robić nawet z dwiema sprawnymi rękoma - nie miał nigdy dobrego podejścia do zwierząt, sęk w tym, że dyżur winien pełnić stajenny, który... gdzieś zniknął. Młodzieniec właściwie chyba często znikał, bo przez minione dwa tygodnie nie widział go wcale. Nie myślał o tym, że miała na to wpływ niska aktywność wokół domu samego Brendana - kiedy akurat nie odpoczywał, usiłował forsować ciało w terenie, przez pozostałą część czasu składając długie, mozolne i wykańczające psychicznie zeznania w Biurze Aurorów. Znał imię parobka, wiedział, że był przyjacielem jego siostry, ale entuzjazm wobec tej przyjaźni opadł, gdy ciotka wspomniała o romskim rodowodzie młodzieńca. Był wobec tej decyzji mocno sceptyczny, pozostawił jednak wszelkie uwagi dla siebie, uznając pouczanie ciotki w jej własnym domu za dalece niestosowne. Nie uważał się za człowieka uprzedzonego, ale wierzył, że kierował nim rozsądek, któremu młodzian chętnie dodawał argumentów, jak i teraz, gdy - kiedy go szukał - zdecydował się uciąć sobie przyjemną drzemkę pod jabłonką, otoczony sielankowym wiejskim krajobrazem.
Westchnął, obserwując zgubę z daleka - obserwował jego sen przez chwilę, wsparty zdrowszą ręką o ścianę stodoły. W zasadzie bez żadnego namysłu pochwycił jedno z wiader, wypełniając je wodą dla koni - podwijając przy tym aż do łokci rękawy starej niedopasowanej koszuli. Cała jego, raczej i tak mało imponująca, garderoba została w Londynie, chodził w starych ubraniach wuja - z czasów, kiedy miał kilka kilogramów więcej, koszula nie została przeszyta - ale schludny ubiór to ostatni problem, z którym zamierzył zmierzyć się po powrocie, stawiając priorytety gdzie indziej. Dźwignął wiadro, zmierzając w kierunku śniącego stajennego, a gdy znalazł się już obok - chlusnął mu zimną zawartością prosto w twarz. Aurorskim kursantom zwykle tyle wystarczało, żeby stanąć na nogi w kilka chwil.
- Może ci jeszcze poduszkę przynieść, młody? - spytał, choć jeśli grymas na jego twarzy nie wyrażał dezaprobaty dostatecznie czytelnie, to z całą pewnością czynił to ton jego głosu. Wiadro niedbale rzucił mu do rąk, nie czekając, aż James zrozumie, co się dzieje.
Wcześniej radził sobie z tym sam, ale gdy tylko spostrzegł, że akurat teraz wszystkie konie zostały wypuszczone na wybieg - bez kantarów - wiedział już, że nie zdoła żadnego zaprzęgnąć do wozu wuja. Chyba nie próbowałby tego robić nawet z dwiema sprawnymi rękoma - nie miał nigdy dobrego podejścia do zwierząt, sęk w tym, że dyżur winien pełnić stajenny, który... gdzieś zniknął. Młodzieniec właściwie chyba często znikał, bo przez minione dwa tygodnie nie widział go wcale. Nie myślał o tym, że miała na to wpływ niska aktywność wokół domu samego Brendana - kiedy akurat nie odpoczywał, usiłował forsować ciało w terenie, przez pozostałą część czasu składając długie, mozolne i wykańczające psychicznie zeznania w Biurze Aurorów. Znał imię parobka, wiedział, że był przyjacielem jego siostry, ale entuzjazm wobec tej przyjaźni opadł, gdy ciotka wspomniała o romskim rodowodzie młodzieńca. Był wobec tej decyzji mocno sceptyczny, pozostawił jednak wszelkie uwagi dla siebie, uznając pouczanie ciotki w jej własnym domu za dalece niestosowne. Nie uważał się za człowieka uprzedzonego, ale wierzył, że kierował nim rozsądek, któremu młodzian chętnie dodawał argumentów, jak i teraz, gdy - kiedy go szukał - zdecydował się uciąć sobie przyjemną drzemkę pod jabłonką, otoczony sielankowym wiejskim krajobrazem.
Westchnął, obserwując zgubę z daleka - obserwował jego sen przez chwilę, wsparty zdrowszą ręką o ścianę stodoły. W zasadzie bez żadnego namysłu pochwycił jedno z wiader, wypełniając je wodą dla koni - podwijając przy tym aż do łokci rękawy starej niedopasowanej koszuli. Cała jego, raczej i tak mało imponująca, garderoba została w Londynie, chodził w starych ubraniach wuja - z czasów, kiedy miał kilka kilogramów więcej, koszula nie została przeszyta - ale schludny ubiór to ostatni problem, z którym zamierzył zmierzyć się po powrocie, stawiając priorytety gdzie indziej. Dźwignął wiadro, zmierzając w kierunku śniącego stajennego, a gdy znalazł się już obok - chlusnął mu zimną zawartością prosto w twarz. Aurorskim kursantom zwykle tyle wystarczało, żeby stanąć na nogi w kilka chwil.
- Może ci jeszcze poduszkę przynieść, młody? - spytał, choć jeśli grymas na jego twarzy nie wyrażał dezaprobaty dostatecznie czytelnie, to z całą pewnością czynił to ton jego głosu. Wiadro niedbale rzucił mu do rąk, nie czekając, aż James zrozumie, co się dzieje.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Wiatr przyjemnie muskał skórę pośród wysokiej trawy, a ta chroniła nos przed smrodem niedawnej spalenizny z okolicy. Czuł tylko zapach lata, który przywodził wspomnienia ciepłe, przyjemne i błogie. Nie wiedział, kiedy cichy szmer ukołysał go do snu. Lodowata woda otrzeźwiła go błyskawicznie — w mgnieniu oka otworzył usta, z trudem łapiąc powietrze, jak wtedy, kiedy całkiem oślepionego w Tower lali wodą. Złudne wrażenie o topieniu się nadchodziło naturalnie. Serce podskoczyło mu do gardła, a po plecach przebiegła wiązka elektryczna, jakby ktoś wycelował w niego rażącym zaklęciem. Nie trwało to więcej niż ułamek sekundy, gdy zerwał się na równe nogi, głośno i z chrapliwym wdechem tłumiąc pierwszą oznakę paniki. Spojrzał otwartymi oczami na intruza spomiędzy prawie całkiem prostych, mokrych kosmyków sięgających mu aż pod nos, cześciowo utrudniając widzenie. Ociekające wodą włosy na twarzy przetarł jednym niedbałym machnięciem dłoni, przełykając ślinę i wodę, która wlała mu się przez nos. Zaskoczenie wymalowywało się na nim równie wyraźnie, co szok, a potem i przerażenie — bo że wystraszył się oprycha nie pozostawiało wątpliwości. Prędko zmierzył nieznaną personę wzrokiem, w łysej pale nie dostrzegając rudości Weasleyów, spojrzeniu ciepła i rozsądku. Przyznać, że wyglądał jak rzezimieszek to jak nie powiedzieć nic; ponura i przerażająca twarz w swojej bladości i cieniach pod oczami wywołała w nim dreszcze. Nieugięte, surowe spojrzenie nie łączące się w żaden sposób z autorską siłą przywiodło na myśl raczej bezwzględność i okrucieństwo, którego mógł się na nim dopuścić. W końcu spojrzenie padło na kikuta, a ten, w oczywisty sposób połączył go z bandytą, nijak nie potrafiąc wyobrazić sobie rannego bohatera wojennego. Cały ten obrazek malował się w jego oczach przerażająco, paraliżując na moment. Nie zmyliło go i nie powiodło ku zastanowieniu nawet niemalże lekceważące określenie. Był w zbyt wielkim szoku, by móc właściwie ocenić przybysza.
— Odejdź stąd! Założę się, że nie powinno cię tu być — warknął w przypływie paniki i instynktownie wzniósł gardę, zaciskając dłonie w pięści wyraźnie. Nie miał szans z człowiekiem jego postury, nawet jeśli w swojej erze był słaby i wątły, jemu jawił się wciąż jako postawny i zabójczo niebezpieczny. Luźna koszula wyglądała na nim niechlujnie, niedbale — niewiele różnił się od niego; jego też wydawała się zbyt duża. Powinien zastanowić się co tu robił. Węszył? Był zbiegiem? Musiał być, tak wyglądał. Jakby uciekł z więzienia. Ale na ziemiach Weasleyów? Szukał tu schronienia? Kolejny dreszcz przebiegł mu po plecach na myśl, że mógł stanowić zagrożenie dla tych ludzi. — Jeśli spróbujesz się choćby zbliżyć do tych koni, pozbawię cię drugiej ręki. A przynajmniej spróbuję. Możesz mnie nie doceniać, ale jestem naprawdę szybki — ostrzegł go, uginając lekko kolana, w pozycji gotowej do uchylenia się przed ewentualnym ciosem lub ucieczki, nie był jeszcze pewien, do czego będzie zmuszony.— I nic ci nie powiem — dodał głuchym warknięciem, rozprostowując na chwilę palce i zaciskając je znów. Mógł go zabić, gdy spał, nie zrobił tego z jakiegoś powodu. — I w niczym ci nie pomogę — pierdolony szmalcowniku, zostało mu na języku. Nie był na tyle głupi, by obrażać kogoś, kto mógł go zdeptać butem jak robaka.
— Odejdź stąd! Założę się, że nie powinno cię tu być — warknął w przypływie paniki i instynktownie wzniósł gardę, zaciskając dłonie w pięści wyraźnie. Nie miał szans z człowiekiem jego postury, nawet jeśli w swojej erze był słaby i wątły, jemu jawił się wciąż jako postawny i zabójczo niebezpieczny. Luźna koszula wyglądała na nim niechlujnie, niedbale — niewiele różnił się od niego; jego też wydawała się zbyt duża. Powinien zastanowić się co tu robił. Węszył? Był zbiegiem? Musiał być, tak wyglądał. Jakby uciekł z więzienia. Ale na ziemiach Weasleyów? Szukał tu schronienia? Kolejny dreszcz przebiegł mu po plecach na myśl, że mógł stanowić zagrożenie dla tych ludzi. — Jeśli spróbujesz się choćby zbliżyć do tych koni, pozbawię cię drugiej ręki. A przynajmniej spróbuję. Możesz mnie nie doceniać, ale jestem naprawdę szybki — ostrzegł go, uginając lekko kolana, w pozycji gotowej do uchylenia się przed ewentualnym ciosem lub ucieczki, nie był jeszcze pewien, do czego będzie zmuszony.— I nic ci nie powiem — dodał głuchym warknięciem, rozprostowując na chwilę palce i zaciskając je znów. Mógł go zabić, gdy spał, nie zrobił tego z jakiegoś powodu. — I w niczym ci nie pomogę — pierdolony szmalcowniku, zostało mu na języku. Nie był na tyle głupi, by obrażać kogoś, kto mógł go zdeptać butem jak robaka.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Niesamowite wydawało mu się zaskoczenie odmalowane na twarzy parobka - zupełnie jakby niewyobrażalną i zaskakującą okazała się dla niego myśl, że z drzemki w pracy mógłby go ktoś przebudzić. To całkiem naturalne, ciężka praca wywoływała zmęczenie, a leniwych młodych ludzi nic nie przerażało równie mocno, co perspektywa niewygody, w szczególności takich, którzy od normalnego życia wymigali się cwaniactwem i krętactwem. Początkowy szok dość szybko przeobraził się w skrzący w oczach strach. Początkowo mylnie ulokował jego przyczynę, sądząc, że bał się nakrycia na wymigiwaniu się od codziennych obowiązków, ale młody go nie poznał i wziął za obcego. Z podobnymi reakcjami stykał się w ostatnim czasie wszędzie - w okolicy, w Plymouth, w Ministerstwie Magii - zdążył się przyzwyczaić, nawet jeśli w domu było to nowością. Zwykle wyprowadzał ludzi z błędu, ale wysłuchiwanie jak stanowczo i zajadle zamierzał bronić stadniny ciotki wydawało się nawet zabawne i być może nawet dawało o nim więcej informacji - w każdym razie wiarygodniejszych - niż przypadkowa rozmowa, w której młody okazałby się lepiej rozeznany w sytuacji. Z wyraźnym lekceważeniem przyjrzał się podniesionej gardzie, choć wcale nie wyglądała źle. Trochę za nisko. Biłeś się wcześniej, co? Na ulicy? Nakaz odejścia nie zrobił na nim większego wrażenia, ani się nie cofnął, ani nie wyglądał na dotkniętego - nic sobie z tego krzyku nie robił. Przez chwilę nawet rozważał podjęcie rzuconego zakładu, ale to naprowadziłoby parobka na właściwy tok myślenia, a jemu przecież zawsze lepiej szły przesłuchania na złego glinę.
Wyciągnął zdrowszą rękę, zaciskając pięść; przegub, w które wżynały się pętające go liny, wciąż piekł, ale porządnie wykonany opatrunek minimalizował ten ból. Zgiął palce kilka razy, badając napięcie mięśni, nie robił tego ponad półtorej roku, czy był gotowy? Nie wiedział, mógł sprawdzić.
- No, dobra - zgodził się po chwili przeciągniętej ciszy, wyciągając ręce przed siebie, również w gardę, okaleczoną prawą dłoń ciągnąc nieznacznie bliżej ciała. Rana na łokciu czyniła tę kończynę prawie całkiem bezużyteczną - ale coś mu podpowiadało, że jedna mu wystarczy. Może nie, młody przestrzegał, że był szybki i pewnie mówił prawdę, skoro odgrażał się akurat tym atrybutem, nie siłą. Jego krok nie był pewny. Stopy też były poranione, wciąż nie tak stabilne jak dawniej. Rozciągnął szyję, wyginając głowę w bok. - Obawiam się, że, mimo wszystko wybieram się do tych koni i zamierzam się do nich zbliżyć. W zasadzie zamierzam je też pożyczyć - zapowiedział z nieugiętym zdecydowaniem, głosem pozbawionym większej emocji. - Więc pozbawisz mnie ręki, tak? Jednej się udało, z drugą później łatwiej. Dawaj, młody. Pokaż, co potrafisz. - Chłodne spojrzenie prowokowało, ciało wydawało się gotowe do obrony, oko prześlizgnęło się po ugiętych kolanach, doceniając prawidłową postawę parobka. Nieco zbyt napastliwą, był przewidywalny, ale wydało mu się to typowe dla tak młodej osoby. - Nic mi nie powiesz o czym? - zagaił, nie mniej prowokacyjnie, czy naprawdę był gotów bronić tego domu z takim poświęceniem, czy po prostu ciągnął tu inne interesy i nie podobał mu się obcy na jego podwórku? Ciągnęło do niego Nealę, ale to jeszcze nic nie znaczyło, kiedyś zaprosiła na obiad Matta Botta, bo uznała, że dobrze mu patrzy z oczu. - Pewnie, że mi pomożesz. Oporządzisz je dla mnie - zapowiedział tak naturalnie, jakby opisywał właśnie pogodę.
Wyciągnął zdrowszą rękę, zaciskając pięść; przegub, w które wżynały się pętające go liny, wciąż piekł, ale porządnie wykonany opatrunek minimalizował ten ból. Zgiął palce kilka razy, badając napięcie mięśni, nie robił tego ponad półtorej roku, czy był gotowy? Nie wiedział, mógł sprawdzić.
- No, dobra - zgodził się po chwili przeciągniętej ciszy, wyciągając ręce przed siebie, również w gardę, okaleczoną prawą dłoń ciągnąc nieznacznie bliżej ciała. Rana na łokciu czyniła tę kończynę prawie całkiem bezużyteczną - ale coś mu podpowiadało, że jedna mu wystarczy. Może nie, młody przestrzegał, że był szybki i pewnie mówił prawdę, skoro odgrażał się akurat tym atrybutem, nie siłą. Jego krok nie był pewny. Stopy też były poranione, wciąż nie tak stabilne jak dawniej. Rozciągnął szyję, wyginając głowę w bok. - Obawiam się, że, mimo wszystko wybieram się do tych koni i zamierzam się do nich zbliżyć. W zasadzie zamierzam je też pożyczyć - zapowiedział z nieugiętym zdecydowaniem, głosem pozbawionym większej emocji. - Więc pozbawisz mnie ręki, tak? Jednej się udało, z drugą później łatwiej. Dawaj, młody. Pokaż, co potrafisz. - Chłodne spojrzenie prowokowało, ciało wydawało się gotowe do obrony, oko prześlizgnęło się po ugiętych kolanach, doceniając prawidłową postawę parobka. Nieco zbyt napastliwą, był przewidywalny, ale wydało mu się to typowe dla tak młodej osoby. - Nic mi nie powiesz o czym? - zagaił, nie mniej prowokacyjnie, czy naprawdę był gotów bronić tego domu z takim poświęceniem, czy po prostu ciągnął tu inne interesy i nie podobał mu się obcy na jego podwórku? Ciągnęło do niego Nealę, ale to jeszcze nic nie znaczyło, kiedyś zaprosiła na obiad Matta Botta, bo uznała, że dobrze mu patrzy z oczu. - Pewnie, że mi pomożesz. Oporządzisz je dla mnie - zapowiedział tak naturalnie, jakby opisywał właśnie pogodę.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie podobał mu się sposób, w jaki mu się przyglądał. Nie dlatego, że go oceniał, przywykł do tego przez całe swoje życie. W jego silnym i niezłomnym spojrzeniu czaiła się groźba, której nie wypowiadał. Bo był tak pewny powodzenia, jej realizacji? Nie podobał mu się jego wzrok, bo wywoływał w nim samym ciarki i był pewien, że gdyby przywdział mundur strażnika Tower budziłby największą grozę. Większość z tych śmieci w Londynie nie miała w sobie takiej siły w cichym głosie i mocy spojrzenia jak człowiek, który przed nim stał. Lekceważący wzrok znał bardzo dobrze. Pchał go do walki, prowokował zamiast do niej zniechęcać, nawet wtedy, gdy jego szanse były oczywiście — żałośnie niskie. A właśnie to myślał, kiedy nieznajomy wystawił jedną rękę, okazując gotowość do walki. Serce w piersi zgubiło swój rytm. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że był na przegranej pozycji, a jedyne w czym mógł wygrać to ucieczka. Gdyby teraz zerwał się do biegu nigdy by go nie dogonił. I ta myśl majaczyła mu chwilę w głowie, ale jak wyjaśni Neali to, że był tu na miejscu i nic nie robił, kiedy ktoś brał ich konie jak swoje? Okłamie ją, udając, że przewracał gnój? Mógł. Zrobiłby to prędzej niż pobiegł po pomoc, bo przecież pan Weasley nie miał wcale większych szans by pokonać tego człowieka niż on. Nie widział go jako wielkiego wojownika, a tylko taki mógłby wygrać z tym rozbójnikiem. Problem w tym, że wcale nie chciał stawać przed Nealą i jej zawodu obawiał się bardziej niż złamanej ręki, choć istniała szansa, że takiej litości nieznajomy mu nie okaże.
Spojrzał na niego, kiedy i on przybrał postawę. Nie poprawił swojej, wciąż na napiętych mięśniach gotowy do działania, stopami lekko balansował w trawie. Wcale nie chciał podejmować tej walki, myślał, że przyjdzie mu się bronić, ale nieznajomy go nie zaatakował, skłaniając go do pierwszego ruchu. Co mu pozostało? Uciec jak tchórz? Czy stać, jak kołek, kiedy kpił z niego wzrokiem? Zakląłby pod nosem, ale w odpowiedzi na jego pierwsze słowa tylko zmarszczył nos, jak wściekły pies.
— I myślisz, że ci się to uda? Wyczuwają złych ludzi, nie pozwolą ci się do siebie zbliżyć — odpowiedział, mrużąc oczy. Nie był pewien własnych słów, choć znał te konie jak własną kieszeń, przez te wszystkie miesiące każdy jeden stał mu się bliższy niż większość ludzi, których spotkał w swoim życiu. Myśl o tym, że mógł zabrać któregoś z nich zabolała go bardziej niż rzeź szmalcowników na mieszkańcach Doliny Godryka. Zacisnął wargi, kiedy spytał go o milczenie. — O tym, gdzie srają dziki w lesie— odszczeknął się i cofnął pół kroku. Ale on nie zamierzał go zaatakować, więc w końcu opuścił ręce nieco, ostrożnie się prostując, choć jego postawa nie wskazywała na dumę i pewność siebie, nie próbował nawet wypinać piersi do przodu, gdy ręce opadły mu wzdłuż ciała. — No jasne, to dlatego mnie nie zabiłeś gdy spałem — prychnął odkrywczo. — Cieżko być jednoręką gnidą w tych czasach, co? Nie da się palić i drapać jednocześnie, nie?— Pokręcił głową. — Zapomnij — odparł butnie, stojąc już całkiem prosto i pozornie luźno. Ale ostateczni co mógł mu zrobić jednoręki bandyta? Nie zamierzał się z nim boksować. Opadając niżej na elastycznych kolanach odepchnął się od ziemi do przodu po skosie. Nisko, częściowo zgięty, by znaleźć się poniżej linii jego gardy i wymierzył silny cios tuż bok.
Spojrzał na niego, kiedy i on przybrał postawę. Nie poprawił swojej, wciąż na napiętych mięśniach gotowy do działania, stopami lekko balansował w trawie. Wcale nie chciał podejmować tej walki, myślał, że przyjdzie mu się bronić, ale nieznajomy go nie zaatakował, skłaniając go do pierwszego ruchu. Co mu pozostało? Uciec jak tchórz? Czy stać, jak kołek, kiedy kpił z niego wzrokiem? Zakląłby pod nosem, ale w odpowiedzi na jego pierwsze słowa tylko zmarszczył nos, jak wściekły pies.
— I myślisz, że ci się to uda? Wyczuwają złych ludzi, nie pozwolą ci się do siebie zbliżyć — odpowiedział, mrużąc oczy. Nie był pewien własnych słów, choć znał te konie jak własną kieszeń, przez te wszystkie miesiące każdy jeden stał mu się bliższy niż większość ludzi, których spotkał w swoim życiu. Myśl o tym, że mógł zabrać któregoś z nich zabolała go bardziej niż rzeź szmalcowników na mieszkańcach Doliny Godryka. Zacisnął wargi, kiedy spytał go o milczenie. — O tym, gdzie srają dziki w lesie— odszczeknął się i cofnął pół kroku. Ale on nie zamierzał go zaatakować, więc w końcu opuścił ręce nieco, ostrożnie się prostując, choć jego postawa nie wskazywała na dumę i pewność siebie, nie próbował nawet wypinać piersi do przodu, gdy ręce opadły mu wzdłuż ciała. — No jasne, to dlatego mnie nie zabiłeś gdy spałem — prychnął odkrywczo. — Cieżko być jednoręką gnidą w tych czasach, co? Nie da się palić i drapać jednocześnie, nie?— Pokręcił głową. — Zapomnij — odparł butnie, stojąc już całkiem prosto i pozornie luźno. Ale ostateczni co mógł mu zrobić jednoręki bandyta? Nie zamierzał się z nim boksować. Opadając niżej na elastycznych kolanach odepchnął się od ziemi do przodu po skosie. Nisko, częściowo zgięty, by znaleźć się poniżej linii jego gardy i wymierzył silny cios tuż bok.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'James Doe' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 63
--------------------------------
#2 'k8' : 1, 8, 5
#1 'k100' : 63
--------------------------------
#2 'k8' : 1, 8, 5
Nie próbował nawet ukryć rozbawienia, kiedy zapewnił go, że konie nie pozwolą mu do siebie podejść. Ciekawe był, czy naprawdę w to wierzył, on był gotów, rzeczywiście nie miał ręki do zwierząt. Miał rację, nigdy mu nie ufały. Nie powinny, wcale nie uważał się za dobrego człowieka. Miał na rękach krew. Dużo krwi.
- Możliwe - przytaknął zatem, z uwagą obserwując postawę jego ciała, balans nóg, nie chcąc pozwolić mu się zaskoczyć, prowokował go do ciosu przecież umyślnie, chcąc zobaczyć jego możliwości. Podejrzliwie zmrużone oczy zdradzały czujność, nie w walce, w tym miejscu, a to dobry znak. - Zwierzęta nigdy mnie nie lubiły - przyznał, bez żalu, raczej zdradzając przypadkiem odkrytą przez młokosa prawdę, jak w grze w butelkę, gdzie trafne pytanie zasługiwało na pełną szczerość. - A co z tobą? - Kiwnął głową, w pół wyzywająco, w pół prowokująco. - Uważasz się za dobrego człowieka, James? - Nieprzypadkowo zdradził się z tym, że znał jego imię - zastanawiał się, dokąd pobiegną jego myśli. I czy, jako bandyta, za którego go wziął, mógł je usłyszeć od innej strony, niż od rodziny, której James tutaj służył. Od innych bandytów. Sugestywnie zadane pytanie mogło go sprowokować, jeśli coś ukrywał. Uliczne słownictwo go nie zaskoczyło, nie oczekiwał niczego innego od stajennego, nie od chłopca o jego karnacji. Miał nadzieję, przy Neali potrafił powściągnąć ten ozór. Wzruszył ramieniem, w istocie znalazł go tutaj, bo potrzebował go w stajni. Tam, gdzie powinien pracować. Nie prowokowało go wypominanie mu kalectwa, wydawał się niewzruszony. Rana zabliźniła się już przed laty, proteza, którą miał, sprawiała, że mógłby rozłupać mu nią czaszkę jak skorupę włoskiego orzecha. Półtorej roku niewoli wysłuchiwał tych kpin dzień po dniu, z ust ludzi obrzydliwszych od gnoju, drażniących się z nim jak z przybitym łańcuchem do budy psem. Uwierały przez pierwsze miesiące, potem obojętniały, by ostatecznie stać się nijakim fragmentem rzeczywistości, jednym z wielu, niewygodnym, ale obecnym. Nie mógł zapomnieć, że był kaleką, bo reszta świata nigdy tego nie zrobi.
- Nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo - rzucił od niechcenia, poniekąd będąc pod wrażeniem jego buty - tym bardziej nie tracił czujności, w porę wychwytując moment, w którym James wyskoczył do ataku; przestąpił z nogę na nogę, zamierzając sparować jego ciało na wyprostowanym ramieniu; dość skutecznie, ledwie go pchnął, gdyby był w stanie zadrzeć teraz głowę dostrzegłby napięte mięśnie szczęki - opatrunki na ciele nie były widoczne spod ubrania. Sińce na bokach leczyły się szybciej niż otwarte rany, ale było ich dużo, a on osłabiony. Zacisnął pięść, mocno. - Odgrażałeś się, że jesteś szybki. To już? - zakpił otwarcie, cofając się pół kroku w kierunku stadniny. - Ozorem mielisz za trzech, ale może byłbyś szybszy, gdybyś mniej leżał, a więcej pracował - rzucił, wciąż bez większej emocji, choć w niebieskim oku czaiła się ta sama prowokacja.
unik - 33; atak Jima 87, 87-33 = 54; silny cios spada na lekki - połowicznie udany; Brendan dostaje 1/2 z 5 obrażeń = 3 pkt obrażeń
Żywotność: 372/375
- Możliwe - przytaknął zatem, z uwagą obserwując postawę jego ciała, balans nóg, nie chcąc pozwolić mu się zaskoczyć, prowokował go do ciosu przecież umyślnie, chcąc zobaczyć jego możliwości. Podejrzliwie zmrużone oczy zdradzały czujność, nie w walce, w tym miejscu, a to dobry znak. - Zwierzęta nigdy mnie nie lubiły - przyznał, bez żalu, raczej zdradzając przypadkiem odkrytą przez młokosa prawdę, jak w grze w butelkę, gdzie trafne pytanie zasługiwało na pełną szczerość. - A co z tobą? - Kiwnął głową, w pół wyzywająco, w pół prowokująco. - Uważasz się za dobrego człowieka, James? - Nieprzypadkowo zdradził się z tym, że znał jego imię - zastanawiał się, dokąd pobiegną jego myśli. I czy, jako bandyta, za którego go wziął, mógł je usłyszeć od innej strony, niż od rodziny, której James tutaj służył. Od innych bandytów. Sugestywnie zadane pytanie mogło go sprowokować, jeśli coś ukrywał. Uliczne słownictwo go nie zaskoczyło, nie oczekiwał niczego innego od stajennego, nie od chłopca o jego karnacji. Miał nadzieję, przy Neali potrafił powściągnąć ten ozór. Wzruszył ramieniem, w istocie znalazł go tutaj, bo potrzebował go w stajni. Tam, gdzie powinien pracować. Nie prowokowało go wypominanie mu kalectwa, wydawał się niewzruszony. Rana zabliźniła się już przed laty, proteza, którą miał, sprawiała, że mógłby rozłupać mu nią czaszkę jak skorupę włoskiego orzecha. Półtorej roku niewoli wysłuchiwał tych kpin dzień po dniu, z ust ludzi obrzydliwszych od gnoju, drażniących się z nim jak z przybitym łańcuchem do budy psem. Uwierały przez pierwsze miesiące, potem obojętniały, by ostatecznie stać się nijakim fragmentem rzeczywistości, jednym z wielu, niewygodnym, ale obecnym. Nie mógł zapomnieć, że był kaleką, bo reszta świata nigdy tego nie zrobi.
- Nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo - rzucił od niechcenia, poniekąd będąc pod wrażeniem jego buty - tym bardziej nie tracił czujności, w porę wychwytując moment, w którym James wyskoczył do ataku; przestąpił z nogę na nogę, zamierzając sparować jego ciało na wyprostowanym ramieniu; dość skutecznie, ledwie go pchnął, gdyby był w stanie zadrzeć teraz głowę dostrzegłby napięte mięśnie szczęki - opatrunki na ciele nie były widoczne spod ubrania. Sińce na bokach leczyły się szybciej niż otwarte rany, ale było ich dużo, a on osłabiony. Zacisnął pięść, mocno. - Odgrażałeś się, że jesteś szybki. To już? - zakpił otwarcie, cofając się pół kroku w kierunku stadniny. - Ozorem mielisz za trzech, ale może byłbyś szybszy, gdybyś mniej leżał, a więcej pracował - rzucił, wciąż bez większej emocji, choć w niebieskim oku czaiła się ta sama prowokacja.
unik - 33; atak Jima 87, 87-33 = 54; silny cios spada na lekki - połowicznie udany; Brendan dostaje 1/2 z 5 obrażeń = 3 pkt obrażeń
Żywotność: 372/375
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Potwierdzenia niewiele mu dawały. Nieufność względem tego człowieka wcale nie malała, wręcz przeciwnie. Wyglądał jakby zamierzał się z nim bawić, nie zaatakował go, choć z pewnością zdawał sobie tak stamo sprawę z tego, że był mniejszy i słabszy — szybkość była jego jedynym atutem, nie zamierzał go nią straszyć, ale liczył, że przeciągnie choć trochę szalę z szansą na przeżycie w swoją stronę. Koty uwielbiały bawić się myszą, którą łapały. Wielokrotnie widział, jak polowały na nią, chowały ją w łapach, a potem zwyczajnie puszczały — wystraszoną i zdezorientowaną — tylko po to, by zaraz za nią wyskoczyć i kolejny raz pacnąć ją łapą lub przydusić. To była domena ludzi bezwzględnych, brutalnych — jeśli on próbował bawić się z nim w kotka i myszkę też taki musiał być. Patrzył na niego czujnie i uważnie, wierząc, że gotów był odskoczyć i uciec, gdyby rzeczywiście na niego naparł z tą jedną, wielką jak melon pięścią. Nie zablokowałby go, nie sparował z nim ciosu, bo jego szczupłe nawet jak na mężczyznę kości złamały by się przy tym jak zapałki. Pokiwał głową na znak: wiedziałem, to widać, ale nic nie odpowiedział. Wyraz jego twarzy, zacięty i arogancki zmienił się dopiero gdy wypowiedział jego imię.
Znał jego imię.
Nie nosił przecież cholernej plakietki z imieniem, nie miał też wypisanego imienia na czole za karę. Otworzył oczy szerzej, czując jak krew odpływa mu z twarzy. Nie połączył go z rodziną, u której pracował, bo nigdy nie spodziewałby się kogoś takiego wśród nich — bandyty, szubrawcy. Na takiego mu wyglądał nie posiadając żadnych cech Weasleyów, którzy w samym swoim spojrzeniu mieli nienaturalne dla większości ciepło i zrozumienie. Nawet wtedy, gdy byli surowi i zdecydowani. Zaatakował, licząc, że to właśnie prędkość ataku da mu przewagę, ale ręka mężczyzny była twarda, zblokowała go a on sam odczuł to na własnym przedramieniu, które prześlizgnęło się ledwie muskając jego bok. Ręka zapaliła tępym bólem ale tylko na chwilę, bo znalazł się przy jego boku, a tuż po ataku zrobił krok w tył, unosząc gardę.
Ale kontratak nie nadszedł.
Zamiast tego potok słów. Posłał mu w odpowiedzi brzydką minę, spojrzenie chłopca odpowiadającego zbyt wymagającemu nauczycielowi, niechętne i buńczuczne. A on wciąż go ni atakował, mimo, że nie przerwanie prowokował. Dlaczego wspominał o pracy? Co miał piernik do wiatraka?
— Kim jesteś?— spytał zamiast odpyskowania i wycofał się jeszcze o dwa kroki, powoli opuszczając ręce, ale wciąż w sylwetce świadczącej o gotowości do ucieczki, jak młody jeleń, który mimo zwróconej głowy ku zagrożeniu oceniał jeszcze odległość i zagrożenie.
Znał jego imię.
Nie nosił przecież cholernej plakietki z imieniem, nie miał też wypisanego imienia na czole za karę. Otworzył oczy szerzej, czując jak krew odpływa mu z twarzy. Nie połączył go z rodziną, u której pracował, bo nigdy nie spodziewałby się kogoś takiego wśród nich — bandyty, szubrawcy. Na takiego mu wyglądał nie posiadając żadnych cech Weasleyów, którzy w samym swoim spojrzeniu mieli nienaturalne dla większości ciepło i zrozumienie. Nawet wtedy, gdy byli surowi i zdecydowani. Zaatakował, licząc, że to właśnie prędkość ataku da mu przewagę, ale ręka mężczyzny była twarda, zblokowała go a on sam odczuł to na własnym przedramieniu, które prześlizgnęło się ledwie muskając jego bok. Ręka zapaliła tępym bólem ale tylko na chwilę, bo znalazł się przy jego boku, a tuż po ataku zrobił krok w tył, unosząc gardę.
Ale kontratak nie nadszedł.
Zamiast tego potok słów. Posłał mu w odpowiedzi brzydką minę, spojrzenie chłopca odpowiadającego zbyt wymagającemu nauczycielowi, niechętne i buńczuczne. A on wciąż go ni atakował, mimo, że nie przerwanie prowokował. Dlaczego wspominał o pracy? Co miał piernik do wiatraka?
— Kim jesteś?— spytał zamiast odpyskowania i wycofał się jeszcze o dwa kroki, powoli opuszczając ręce, ale wciąż w sylwetce świadczącej o gotowości do ucieczki, jak młody jeleń, który mimo zwróconej głowy ku zagrożeniu oceniał jeszcze odległość i zagrożenie.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Padok
Szybka odpowiedź