Okolice dworku
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Włości pana Carrow
Tylko na rozległych przestrzeniach Yorkshire możliwe jest zapewnienie koniom dobrych warunków bytowania. W okręg należący do Deimosa wchodzą dwa lasy i część rzeki, która nawadnia pola. Prócz tego znajduje się tam także jezioro, a gdzie nie sięgniesz wzrokiem rozciągają się wrzosowiska. Najpiękniej jest tu późną jesienią.
- Och...cóż, na pewno szkoda byłoby rozszarpywać Yorkshire na posagi. - Pomyślał luźno, po czym parsknął, oczami wyobraźni widząc Deimosa otoczonego potencjalną armią córek i to, jak on sam zmienia kolory wisząc nad mapą swych pięknych ziem.
- Po co te podłe insynuacje. Być może vigor się go po prostu nie trzyma i szanowna małżonka kurzem mu obrosła, a jak się w takich sytuacjach przepycha raz na jakiś czas...- Skrzywił się, bezradnie rozkładając ręce. - Na twoim miejscu zastanowiłbym się nad jakimś afrodyzjakiem dla przyszłego teścia, bo z brunetki, jak brunetki, lecz z potencjalnie rudej szwagierki ciężko byłoby się tłumaczyć na salonach. - Humor wyraźnie mu dopisywał, a noc ciągle była młoda. Przynajmniej dla niego.
Następnie opowiedział zasłyszaną dziś historii, która popchnęła go ku stajniom kuzyna. Opowiadając nie szczędził entuzjazmu, a każde słowo wypowiadał z tak wielką wiarą, jakby co najmniej czytał Biblię. I to szczęście, gdy kuzyn jednak postanowił nie kręcić nosem i zostać. Do tego poczęstował butelką. Adek pokiwał głową, że niby nie potrzebnie, lecz ostatecznie ujął butelkę i pociągnął z niej odważnie. Zapaliło go, że aż z uznaniem zmuszony był chrząknąć i przetrzeć sobie wąsa. Zamyślił się.
- Szczerze mówiąc to...nie mam zielonego pojęcia no ale czemu by nie zwykła przynęta? Czy sądzisz, że powinniśmy za-eksperymentować z czymś...niecodziennym? Ostatnio w sumie dowiedziałem się, że ryby to karmi się nawet kukurydzą, uwierzyłbyś? Niektórzy kupują nawet pasze dla ryb, tak jak koniom. Gdy pierwszy raz o tym usłyszałem nie mogłem się nadziwić. W końcu w jeziorach nie rośnie kukurydza, czy pszenica więc dlaczego miałyby ją jeść, a jednak to działa więc może i rzeczywiście lepiej spróbować z czymś mniej codziennym, skoro i zdobycz niecodzienna...- Wymruczał bardziej do siebie i już miał sięgać do kiszeni spodni, gdy to z opóźnieniem dotarła do niego dość ważna informacja i to nie byle jaka! Okazało się bowiem, że kuzyn chowa w swej posiadłości gości! Adrien zaczął nagle wzroczyć Deimosa swymi przeszklonymi ślepkami z nieskrywaną wręcz ciekawością.
- I goście? Czego żeś nie wspominał na samym początku...Może zechcieliby nam towarzyszyć! - Rzucił bez skrępowania, a nawet lekką nutą obruszenia tak jakby każdy chciał być o tej porze wyciągany na wycieczkę nad jezioro. - No, chyba, że to ta ciotka Blanca ze wschodu. Zawsze wymyśla jakieś dziwne rzeczy na mój temat. - Skrzywił się na wspomnienie pulchnej kobieciny o wyjątkowo złośliwym sposobieniu. Lubiła się wywyższać, a więc i przypominać wszystkim o ich wpadkach, a tych Adrien miał sporo na swym życiowym kącie.
/Przepraszam, że tak długo trzeba było czekać u_u
- Po co te podłe insynuacje. Być może vigor się go po prostu nie trzyma i szanowna małżonka kurzem mu obrosła, a jak się w takich sytuacjach przepycha raz na jakiś czas...- Skrzywił się, bezradnie rozkładając ręce. - Na twoim miejscu zastanowiłbym się nad jakimś afrodyzjakiem dla przyszłego teścia, bo z brunetki, jak brunetki, lecz z potencjalnie rudej szwagierki ciężko byłoby się tłumaczyć na salonach. - Humor wyraźnie mu dopisywał, a noc ciągle była młoda. Przynajmniej dla niego.
Następnie opowiedział zasłyszaną dziś historii, która popchnęła go ku stajniom kuzyna. Opowiadając nie szczędził entuzjazmu, a każde słowo wypowiadał z tak wielką wiarą, jakby co najmniej czytał Biblię. I to szczęście, gdy kuzyn jednak postanowił nie kręcić nosem i zostać. Do tego poczęstował butelką. Adek pokiwał głową, że niby nie potrzebnie, lecz ostatecznie ujął butelkę i pociągnął z niej odważnie. Zapaliło go, że aż z uznaniem zmuszony był chrząknąć i przetrzeć sobie wąsa. Zamyślił się.
- Szczerze mówiąc to...nie mam zielonego pojęcia no ale czemu by nie zwykła przynęta? Czy sądzisz, że powinniśmy za-eksperymentować z czymś...niecodziennym? Ostatnio w sumie dowiedziałem się, że ryby to karmi się nawet kukurydzą, uwierzyłbyś? Niektórzy kupują nawet pasze dla ryb, tak jak koniom. Gdy pierwszy raz o tym usłyszałem nie mogłem się nadziwić. W końcu w jeziorach nie rośnie kukurydza, czy pszenica więc dlaczego miałyby ją jeść, a jednak to działa więc może i rzeczywiście lepiej spróbować z czymś mniej codziennym, skoro i zdobycz niecodzienna...- Wymruczał bardziej do siebie i już miał sięgać do kiszeni spodni, gdy to z opóźnieniem dotarła do niego dość ważna informacja i to nie byle jaka! Okazało się bowiem, że kuzyn chowa w swej posiadłości gości! Adrien zaczął nagle wzroczyć Deimosa swymi przeszklonymi ślepkami z nieskrywaną wręcz ciekawością.
- I goście? Czego żeś nie wspominał na samym początku...Może zechcieliby nam towarzyszyć! - Rzucił bez skrępowania, a nawet lekką nutą obruszenia tak jakby każdy chciał być o tej porze wyciągany na wycieczkę nad jezioro. - No, chyba, że to ta ciotka Blanca ze wschodu. Zawsze wymyśla jakieś dziwne rzeczy na mój temat. - Skrzywił się na wspomnienie pulchnej kobieciny o wyjątkowo złośliwym sposobieniu. Lubiła się wywyższać, a więc i przypominać wszystkim o ich wpadkach, a tych Adrien miał sporo na swym życiowym kącie.
/Przepraszam, że tak długo trzeba było czekać u_u
Adrien Carrow
Zawód : Ordynator oddziału Zakażeń Magicznych
Wiek : 46
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wznosić się i upadać jest rzeczą ludzką. Ważne jest by nie bać się na nowo rozkładać swych skrzydeł i sięgać wyżej.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Mów mi jeszcze - denerwuje mnie to, że mogłoby się okazać, że moglibyśmy musieć oddać ziemie nasze piękne i pokaźne. W takim wypadku umiałbym zaufać jedynie rodzinie mej matki: rodzinie Flint. Z drugiej strony zauważyłem jednak, że Flinty się niespecjalnie mnożą, co mnie smuci. Jeżeli jednak Megara urodzi mi za dużo córek, to jeżeli nie będę topił ich w stawach, to co ja z nimi zrobię? - A właściwie co ty masz zamiar dać w posagu Inary? Chyba nie ten śmieszny domek pod Londynem - odzyskałem dziwny humor, bo przypomniałem sobie dworek w którym obecnie mieszka Adrien. Zmieściłby mi się w przedpokoju. Unoszę palec - Racja, wybacz mi mój druhu, przecholowałem z tymi insynuacjami. Ale czekaj, ty jeszcze dalej idziesz, jakiej rudej szwagierki - wiesz ty o czymś o czym ja nie wiem ? - prycham, szybko zapominając o dobrym humorze. A może Adrien wie o tym, że zapraszam skośnooką Dei do mnie na wieczorki, a może wie, że rzucam krzesłami w ciemnowłosą Milburgę, co jeśli dowiedział się również o Rosalie Yaxley? Czy wie o Rosalie i tym, co się wydarzyło kilka miesięcy temu? Strach mnie obleciał. Skoro Adrien odważnie pociągnął z butelki i zaczął rozważanie na temat przynęty, zaczeliśmy tę samą rozmowę, która dopada nas co jakiś czas: czy ryby karmi się. Ja wyznaję mu w puencie - Słyszałem o piraniach, które potrafią zjeść każdy kawał mięsa. Zamierzam kupić Megarze w prezencie ślubnym całe akwarium
- Co to, to możesz być pewien, że nie - uspokoił zapalczywie, chociaż zatęsknił za Dei, która się właśnie miękko w jego łóżku rozkładała i było jej najpewniej bardzo wygodnie, jak już Dei poszedł na ryby. - Ciocia Blanka nie odzywała się do mnie ostatnimi czasy, chociaż rzeczywiście dopiero co posłałem jej zaproszenia na ślub. Dobrze, że przypominasz, postaram się, żebyś siedział blisko niej, to posłuchasz nieco uszczypliwych komentarzy
- Co to, to możesz być pewien, że nie - uspokoił zapalczywie, chociaż zatęsknił za Dei, która się właśnie miękko w jego łóżku rozkładała i było jej najpewniej bardzo wygodnie, jak już Dei poszedł na ryby. - Ciocia Blanka nie odzywała się do mnie ostatnimi czasy, chociaż rzeczywiście dopiero co posłałem jej zaproszenia na ślub. Dobrze, że przypominasz, postaram się, żebyś siedział blisko niej, to posłuchasz nieco uszczypliwych komentarzy
Adrien na burmuszył się niczym dziecko, któremu przypomniano, że ma dwa kikuty zamiast rączek więc nici po ciasteczkach.
- Jasnolesie. - Wywrócił oczami i wyseplenił nazwę tego śmiesznego dworku. Po czym popadł w lekką zadumę. Nie myślał o tym, bo planował trzymać Swój Kochany Promyczek Szczęścia przy sobie w tym Śmiesznym Dworku, lecz jeśli Inarka wyśliźnie mu się w pogoni za czyimś serduszkiem...- Na Boga, będę musiał wówczas pogadać z ojcem. - Pobladł trochę na myśl o konfrontacji z rodzicielem i o tym ile zastawy tym razem zostanie potrzaskane nim dojdą do jakiegoś porozumienia. Zapił tę troskę, czując jak mu się już lekko robi od tego alkoholu, a jezioro zdawało już szumieć niczym morze. Pomachał przecząco łapką. Bardzo dobrze, że kuzyn m wspomniał o sprawie. Sam Adrien żył bowiem w pewnym oderwaniu od rzeczywistości.
- To zależy czy wiesz o tym o czym ja nie wiem, a powinienem wiedzieć wiedząc, że ty wiesz, ale myślisz że ja wiem. Czy coś...Hehe. - Skwitował filozoficznie nie do końca rozumiejąc o co chodzi nie nie kojarząc co też wcześniej takiego powiedział, że drogim kuzynem coś szturchało. - Nie lubisz rudych? - Dodał uśmiechając się szeroko. A potem słuchał o rybach, tych piraniach, z którymi trzeba schabowym się dzielić. Podekscytował się wyraźnie myślą, że mógłby je karmić.
- Oj, samolubny jak zawsze, co? - Rzekł rozbawiony, kiedy to Deimos bronił przed poznaniem swych gości. -...i widzę, że można na ciebie liczyć. - Dodał już ironicznie, na wspomnienie ciotki. Czyżby Deimos dybał na jego życie? Jednak wracając do kwestii samej uroczystości, trzeba było zastanowić się nad ślubnym prezentem.
- Propos twojego ożenku...- Myśli nie dokończył, gdyż nagle jego uwagę przykuło głośne chlupnięcie. Spławik kuzynowej wędki nagle został pochłonięty przez toń. Adek zaczął majtać Deimosa za ramie. - Wciągnij, ciągnij, walcz, nie daj jej uciec! - Dopingował młodszego w sposób natarczywy przez wzgląd na swój stan, lecz wiedząc, że stan towarzysza jest niewiele inny od jego własnego. Pocieszające
- Jasnolesie. - Wywrócił oczami i wyseplenił nazwę tego śmiesznego dworku. Po czym popadł w lekką zadumę. Nie myślał o tym, bo planował trzymać Swój Kochany Promyczek Szczęścia przy sobie w tym Śmiesznym Dworku, lecz jeśli Inarka wyśliźnie mu się w pogoni za czyimś serduszkiem...- Na Boga, będę musiał wówczas pogadać z ojcem. - Pobladł trochę na myśl o konfrontacji z rodzicielem i o tym ile zastawy tym razem zostanie potrzaskane nim dojdą do jakiegoś porozumienia. Zapił tę troskę, czując jak mu się już lekko robi od tego alkoholu, a jezioro zdawało już szumieć niczym morze. Pomachał przecząco łapką. Bardzo dobrze, że kuzyn m wspomniał o sprawie. Sam Adrien żył bowiem w pewnym oderwaniu od rzeczywistości.
- To zależy czy wiesz o tym o czym ja nie wiem, a powinienem wiedzieć wiedząc, że ty wiesz, ale myślisz że ja wiem. Czy coś...Hehe. - Skwitował filozoficznie nie do końca rozumiejąc o co chodzi nie nie kojarząc co też wcześniej takiego powiedział, że drogim kuzynem coś szturchało. - Nie lubisz rudych? - Dodał uśmiechając się szeroko. A potem słuchał o rybach, tych piraniach, z którymi trzeba schabowym się dzielić. Podekscytował się wyraźnie myślą, że mógłby je karmić.
- Oj, samolubny jak zawsze, co? - Rzekł rozbawiony, kiedy to Deimos bronił przed poznaniem swych gości. -...i widzę, że można na ciebie liczyć. - Dodał już ironicznie, na wspomnienie ciotki. Czyżby Deimos dybał na jego życie? Jednak wracając do kwestii samej uroczystości, trzeba było zastanowić się nad ślubnym prezentem.
- Propos twojego ożenku...- Myśli nie dokończył, gdyż nagle jego uwagę przykuło głośne chlupnięcie. Spławik kuzynowej wędki nagle został pochłonięty przez toń. Adek zaczął majtać Deimosa za ramie. - Wciągnij, ciągnij, walcz, nie daj jej uciec! - Dopingował młodszego w sposób natarczywy przez wzgląd na swój stan, lecz wiedząc, że stan towarzysza jest niewiele inny od jego własnego. Pocieszające
Adrien Carrow
Zawód : Ordynator oddziału Zakażeń Magicznych
Wiek : 46
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wznosić się i upadać jest rzeczą ludzką. Ważne jest by nie bać się na nowo rozkładać swych skrzydeł i sięgać wyżej.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Zacznij rozmowy jak najprędzej, Inara jest w wieku Megary, mógłbyś już o kimś dla niej pomyśleć - mówi Deimos, nie zważając na to, że przypominanie o wieku Ukochanego Bąbelka Adriena może być poniekąd ryzykowne.
- A to ja nie wiem czy ty wiesz- poręcił pijaną głową i na tym się skończyło. - Nie przepadam, jakkolwiek ród Weasleyów cenię, to nie ze względu na ich czupryny. A apropo Weasleyów, to nasza kuzynka zostaje z jednym zaręczona - dowiedział się Deimos, wiec dowie się i Adrien, ploteczki rodzinne i pijane głowy to nie jest dobre połączneie. Za to sam Dejm trochę się śmieje i nawet tego nie ukrywa.
Zawsze można na niego liczyć, co do tego nie ma wątpliwości!
- CO.. - pyta znudzony, chociaż podświadomie zainteresowany tym, co też Adrien może chcieć mu zakomunikować apropos ożenku. Jeżeli Adrien hołduje nowoczesnym wiejskim tradycjom, jak wieczór kawalerski i zamierza mu podobny wyprawić... no cóż, Deimos nie wiedział po co świętować ostatni dzień, który mógłby spędzić na przykład z kimś kogo w ten sposób może opuścić. Nie było czego świetować!
Wtem coś ciągnie i Deimos pijany czuje, ale prawie mu wędka z rąk wypada, na szczęście doping starszego kuzyna bardzo mu pomaga i Deimos czuje w sobie moc. Ciągnie, ciągnie, przeklinając Adriena pod nosem.
- A tylko niechby to nie był ten morski zając, to na prawdę Adrienie, policzymy się.. ciągne przecież! - chce uspokoić wrzeszczącego kibica, ale prawdę mówiąc nieźle się siłuje i z tego wszystkiego trochę wszedł do wody w tych swoich pantoflach sypialnianych. Taka strata.
- A to ja nie wiem czy ty wiesz- poręcił pijaną głową i na tym się skończyło. - Nie przepadam, jakkolwiek ród Weasleyów cenię, to nie ze względu na ich czupryny. A apropo Weasleyów, to nasza kuzynka zostaje z jednym zaręczona - dowiedział się Deimos, wiec dowie się i Adrien, ploteczki rodzinne i pijane głowy to nie jest dobre połączneie. Za to sam Dejm trochę się śmieje i nawet tego nie ukrywa.
Zawsze można na niego liczyć, co do tego nie ma wątpliwości!
- CO.. - pyta znudzony, chociaż podświadomie zainteresowany tym, co też Adrien może chcieć mu zakomunikować apropos ożenku. Jeżeli Adrien hołduje nowoczesnym wiejskim tradycjom, jak wieczór kawalerski i zamierza mu podobny wyprawić... no cóż, Deimos nie wiedział po co świętować ostatni dzień, który mógłby spędzić na przykład z kimś kogo w ten sposób może opuścić. Nie było czego świetować!
Wtem coś ciągnie i Deimos pijany czuje, ale prawie mu wędka z rąk wypada, na szczęście doping starszego kuzyna bardzo mu pomaga i Deimos czuje w sobie moc. Ciągnie, ciągnie, przeklinając Adriena pod nosem.
- A tylko niechby to nie był ten morski zając, to na prawdę Adrienie, policzymy się.. ciągne przecież! - chce uspokoić wrzeszczącego kibica, ale prawdę mówiąc nieźle się siłuje i z tego wszystkiego trochę wszedł do wody w tych swoich pantoflach sypialnianych. Taka strata.
- Jeszcze ma czas. - Burknął i niezadowolony tą uwagą upił zawartości ze szklanej buteleczki. Przecież jego Promieniste Słoneczko wciąż było maleństwem, Nieopierzonym Wróbelkiem Szczęścia...Miał go oddawać w cudze ręce, które z pewnością nie zajmie się nią należycie?! Po jego trupie!
- Z Weasleyem? - Parsknął śmiechem. Nie żeby miał coś do rudych, no ale...chociaż nie. Zamyślił się. - Chociaż w sumie...Ostatnio miałem do czynienia z Weasleyem i muszę ci powiedzieć, że zrobił na mnie wrażenie. Spokojny, opanowany, z zielonymi krostami na twarzy ale nie takimi naturalnymi. Groszopryszczka. - Wyjaśnił. - Choć może był uszkodzony. Praktycznie to rudy. - Szturchnął kuzyna zaczepnie łokciem, jakby powiedział coś wielce zabawnego. A skoro tak rozmawiali o weselach to naszła go pewna myśl dotycząca personalnie samego Deimosa. Teraz to wszystko było jednak nie ważne. Adek bowiem niczym typowy laik bawiący się w fanatyka mugolskiego wędkarstwa zerwał się na nogi i zaczął szamotać kuzynem, który zaczął zaś szamotać wędką. Widząc jednak zmarszczkę na czole Deimosa, zrozumiał, że ten do walki potrzebuje skupienia. Niechętnie więc przestał majtać kuzynem. Do czasu...
Widząc bowiem, jak coś szarpnęło doskonale znanym mu hodowca koni raz, drugi i...trzeci, przybliżając tym samym do linii brzegu jeziora na nowo podszedł
- Czekaj pomogę...- Sapnął pijacko, łapiąc za wędkę kuzyna i pomagając mu ją ciągnąć. Pomimo jednak sapnięć i wysiłków stali wytrwale w miejscu, a nawet co szarpało nimi i to ku jezioru. - Na oplute trole co jest grane...Tylko trzymaj! Nie puszczaj! - żyłka była naciągnięta do granic możliwości. Tyle dobrego, że namaszczona zaklęciem nie mogła ulec, a zawzięci Carrowowie mieli się o tym właśnie przekonać na własnej skórze. Tajemnicza siła ciągnąca ich ku jezioru nagle zanikła. Napięcie na żyłce znikło. Adrien skonsternowany posłał pytające spojrzenie kuzynowi. Zaraz potem, wraz z nim stracił grunt pod stopami. Ogromna siła bowiem szarpnęła żyłką, wędką, a co za tym idzie trzymającymi ją osobami porywając ich tym samym w powietrze ku tafli jeziora.
- Z Weasleyem? - Parsknął śmiechem. Nie żeby miał coś do rudych, no ale...chociaż nie. Zamyślił się. - Chociaż w sumie...Ostatnio miałem do czynienia z Weasleyem i muszę ci powiedzieć, że zrobił na mnie wrażenie. Spokojny, opanowany, z zielonymi krostami na twarzy ale nie takimi naturalnymi. Groszopryszczka. - Wyjaśnił. - Choć może był uszkodzony. Praktycznie to rudy. - Szturchnął kuzyna zaczepnie łokciem, jakby powiedział coś wielce zabawnego. A skoro tak rozmawiali o weselach to naszła go pewna myśl dotycząca personalnie samego Deimosa. Teraz to wszystko było jednak nie ważne. Adek bowiem niczym typowy laik bawiący się w fanatyka mugolskiego wędkarstwa zerwał się na nogi i zaczął szamotać kuzynem, który zaczął zaś szamotać wędką. Widząc jednak zmarszczkę na czole Deimosa, zrozumiał, że ten do walki potrzebuje skupienia. Niechętnie więc przestał majtać kuzynem. Do czasu...
Widząc bowiem, jak coś szarpnęło doskonale znanym mu hodowca koni raz, drugi i...trzeci, przybliżając tym samym do linii brzegu jeziora na nowo podszedł
- Czekaj pomogę...- Sapnął pijacko, łapiąc za wędkę kuzyna i pomagając mu ją ciągnąć. Pomimo jednak sapnięć i wysiłków stali wytrwale w miejscu, a nawet co szarpało nimi i to ku jezioru. - Na oplute trole co jest grane...Tylko trzymaj! Nie puszczaj! - żyłka była naciągnięta do granic możliwości. Tyle dobrego, że namaszczona zaklęciem nie mogła ulec, a zawzięci Carrowowie mieli się o tym właśnie przekonać na własnej skórze. Tajemnicza siła ciągnąca ich ku jezioru nagle zanikła. Napięcie na żyłce znikło. Adrien skonsternowany posłał pytające spojrzenie kuzynowi. Zaraz potem, wraz z nim stracił grunt pod stopami. Ogromna siła bowiem szarpnęła żyłką, wędką, a co za tym idzie trzymającymi ją osobami porywając ich tym samym w powietrze ku tafli jeziora.
Adrien Carrow
Zawód : Ordynator oddziału Zakażeń Magicznych
Wiek : 46
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wznosić się i upadać jest rzeczą ludzką. Ważne jest by nie bać się na nowo rozkładać swych skrzydeł i sięgać wyżej.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Nie rozumiem Twego postępowania, panie Carrow - żartobliwe zwracanie się do siebie po nazwisku traktowaliśmy jako świadectwo tego, że już czas potwierdzić, że jesteśmy pijani. Że Adrien do mnie już tak nie mówił, oznaczało, że jest bardzo pijany. - Lepiej, żebyś wydał ją czem prędzej. Dziewczyna nim się obejrzysz będzie miała trzydzieści lat i zostanie starą panną. Ja nie przesadzam, Adrien. Zobaczysz, że za dwa lata zacznie ci się stawiać, to się dzieje ostatnio dość często - przypominam sobie, jak Megara chciała mi pokazać, że nie jest głupią dzieweczką, nabrała książek po czubek głowy i postanowiła wszystkie przeczytać. Wywracam oczami na wspomnienie jej naiwnej i dziecinnej natury. Jakbym wrócił do Hogwartu. Problem w tym, że ja w Hogwarcie miałem wielkie fory. Bardzo żaluję, że ona tego nie wie, może zastosowałaby jakąś inną taktykę? - A wtedy nigdy się jej nie pozbędziesz i nie będziesz miał czasu, żeby i sobie znaleźć kobietę - macham mu palcem przed nosem, dając najlepsze rady, jakie mógł od młodszego pijanego kuzyna dostać.
Zanosiliśmy się śmiechem po opowieści o Weasleyach, bo chociaż oczywiście mamy z nimi dobre stosunki - czy nie zabawne są myśli o ich zielonych pryszczach?
- NIE PUSZCZAM - zanoszę się głośnymi zobowiązaniami i macham nad głową rękoma ciągnąc wędkę i nie puszczając. Silny Adrien u boku pomaga mi w tym, nie przeczę. Nasza dwójka nie była jednak tak silna jak to zwierze (?) - Czekaj, dawaj go Drętwotą - wrzeszczę do kuzyna, który rzeczywiście pomógł sobie różdżką. Czar nie dał zbyt wiele, ale znieruchomiała linka na którą łowiliśmy. Po pół godzinie wzajemnego męczenia, wyłowiliśmy na brzeg rybe-królika. Rozpaliliśmy ognisko przy którym ogrzaliśmy się, zawołałem beczkę wina i do rana jedliśmy co złapaliśmy. Rozmowy były wszelakie, ale najczęściej polegały na radach Adriena i jego opowieściach, w których ja mogłem jedynie odnajdywać błędy. Gwiazdy świecące ponad naszymi głowami upiększały te ucztę rozpusty.
A potem, służący mogli nas odnaleźć leżących z twarzami w mokrej ziemi, a nad nami obłoczek z odorów alkoholowych się unosił, a obok nas ogniska ostatni ognik się tlił.
Zanosiliśmy się śmiechem po opowieści o Weasleyach, bo chociaż oczywiście mamy z nimi dobre stosunki - czy nie zabawne są myśli o ich zielonych pryszczach?
- NIE PUSZCZAM - zanoszę się głośnymi zobowiązaniami i macham nad głową rękoma ciągnąc wędkę i nie puszczając. Silny Adrien u boku pomaga mi w tym, nie przeczę. Nasza dwójka nie była jednak tak silna jak to zwierze (?) - Czekaj, dawaj go Drętwotą - wrzeszczę do kuzyna, który rzeczywiście pomógł sobie różdżką. Czar nie dał zbyt wiele, ale znieruchomiała linka na którą łowiliśmy. Po pół godzinie wzajemnego męczenia, wyłowiliśmy na brzeg rybe-królika. Rozpaliliśmy ognisko przy którym ogrzaliśmy się, zawołałem beczkę wina i do rana jedliśmy co złapaliśmy. Rozmowy były wszelakie, ale najczęściej polegały na radach Adriena i jego opowieściach, w których ja mogłem jedynie odnajdywać błędy. Gwiazdy świecące ponad naszymi głowami upiększały te ucztę rozpusty.
A potem, służący mogli nas odnaleźć leżących z twarzami w mokrej ziemi, a nad nami obłoczek z odorów alkoholowych się unosił, a obok nas ogniska ostatni ognik się tlił.
[koniec]
Przeniesione z Poczekalni
Któż by się spodziewał, że ciasne mury Ministerialnych korytarzy mogły faktycznie wpływać tak...przytłaczająco, wbijając niewidoczne igły pod skórę, by usypiać i spijać energię? Chociaż Inara nie spędziła w budynku tak wiele czasu, to miała wrażenie, że to samo zaciskające się i zakurzone powietrze, atakowało, wpływało do płuc i rozchodziło się z krwią po zakamarkach ciała, niczym delikatna trucizna. Odczuwała nieustający, gryzący wręcz skórę - dyskomfort. Jakby zamknięte przestrzenie Poczekalni, obleczone zostały nie tylko w podstawowe zaklęcia ochronne, ale i nieznane do tej pory źródło, wysysające oddech, niczym niestrudzony i wygłodniały wampir. Tylko..kołka jej brakowało, żeby je wpakować prosto w ukryte serce i zatrzymać na wieki. Metoda jak każda inna, bo przy takim działaniu, z wbitym w pierś, ostrym fragmentem osikowego drewna - nie byłoby chyba czarodzieja, który byłby się w stanie podnieść.
Nie posiadając jednak narzędzi...wyciągnęła z więzienia? Percivala, choć z kłującą świadomością, że powędruje w to samo miejsce, zapełniając stanowisko kolejnego, Ministerialnego żywiciela. Ale...byłaby hipokrytką, gdyby nie dostrzegała, że nawet jej umysł co jakiś czas ulegał chaotycznym podszeptom bezpieczeństwa, iluzorycznej niczym pustynna fatamorgana - wizji, że powinna odpuścić. Zrezygnować z wymysłów, porywów śmiechu, podszeptów serca i niebezpieczeństwa... przebywania w towarzystwie Łowcy, które z taką łatwością i nieodłącznymi, zalewającymi ją falami ciepła - jednocześnie - zasilało i burzyło jej wiarę?.
Nie patrzyła na mijanych urzędników, którzy zatrzymywali się na widok jej filigranowej sylwetki, z uniesioną głową i zaróżowionymi policzkami, prowadzącej za rękę ich kolegę po fachu. Zupełnie, jakby bawiła się w nietypowe porwanie, albo oryginalny typ złodziejstwa, bo ofiara nie wykazywała żadnej niechęci przed niepozorną oprawczynią. A to - wraz z pulsującym drżeniem, płynącym z zaciśniętych na męskim nadgarstku palców - z każdym krokiem rozświetlało blade lica Inary radosnym uśmiechem i nieposkromionym blaskiem ciemnych tęczówek.
Alchemiczka doskonale pamiętała gdzie znajduje się ich cel. Rodzinna stadnina Carrow umiejscowiona na rozległym terenie, pozwalającym aetonatom na prawie nieskrępowaną swobodę biegu..i lotu, ograniczanego tylko przez kilka zaklęć. I mówiła poważnie, oświadczając, że mają godzinę na dotarcie. Niemal na pamięć znała pory, w jakich wierzchowce były karmione, oporządzane, czy puszczane na wybieg. Wystarczająco wiele godzin poświęciła na odwiedziny, by wpisać w głowie aetonatowy grafik i utrwalić, że niewiele było momentów, które pozwalały ominąć czujnych, czy wałęsających się pracowników i stajennych. Deimos wyjątkowo dbał, by rodowe rumaki nie pozostawały zbyt długo bez skrzętnej opieki. A takiego momentu Inara potrzebowała. Pokierowana kilkoma wskazówkami ojca i...nieobecnością kuzyna, którego Adrian zabrał na polowanie - z daleka od rodzinnego dworku, mogła dopatrzyć się idealnej chwili - która to przypadała na późne popołudnie.
Budynek stadniny ciągnął się do okazałych rozmiarów, więc początkowo, po teleportacji w pobliże, mogli swobodnie przejść ścieżką, osłoniętą brzozową alejką, aż do zamkniętych ścian i szerokiej bramy. Czarnowłosa kilkakrotnie odwróciła się, by spojrzeć na towarzysza zbrodni. Starała się dorównywać jego krokom, co jakiś czas łapiąc się, że uśmiecha się, patrząc na tańczącą na jego twarzy grę świateł i promieni, prześwitujących przez białe pnie drzew i wirujących na gałęziach liści. Zieleń jego źrenic odzyskiwała znajomy odcień oraz tak kuszącą ją iskrę. I ręka, tak lekko ułożona wzdłuż ciał wzmagała chęć, by spleść obie ich dłonie razem. Tylko..czemu miałaby to zrobić? i co ważniejsze czemu chciała to zrobić?. Jedyne na co pozwoliła, to muśniecie palców, prawie przypadkiem, by przez ten krótki moment zetknięcia, przejąć pulsujące drżenie, które w zastraszająco szybkim tempie, rozeszło się po całym ciele.
Ostatecznie, swoją czujność przeniosła..na coraz szybciej krążącą w jej żyłach adrenalinę, która - odzywała się zawsze, gdy miała w planach jazdę konną. A towarzystwo Łowcy wzmagało ten stan, tworząc niecodzienną, pochłaniającą mieszankę. Oddychała głębiej, czując jak rześkie powietrze wypłukuje to, nagromadzone w szarym budynku Ministerstwa, by z wciąż błądzącym na ustach uśmiechem dotrzeć najpierw do zamkniętych bram stadniny, apotem do niedużego okienka w bocznej ścianie. W sam raz...by drobna osóbka mogła się przezeń przecisnąć. Kiedyś, rosła obok stara brzoza, po której - jako dziecko wdrapywała się, by niepostrzeżenie (choć z zadrapaniami) dostać się do ulubionych istot. Dziś, drzewo było wycięte, uniemożliwiając - przynajmniej bez pomocy - dotarcie do wnęki.
- Musisz mi pomóc - odwróciła się całym ciałem, wskazując Łowcy swój cel - trzeba mi dostać się przez to okienko do środka, wtedy - otworzę ci bramę - głos miała podekscytowany, zupełnie omijający świadomość, że to Percival będzie musiał podsadzić ją wyżej. Tym samym oboje znajdą się w dosyć..niespodziewanych pozycjach. Jednak myśli Inary biegły dalej, rozluźnione perspektywą gonitwy na aetonatach i wolności, którą jej oferowały, a wcześniej, próbie przemknięcia bez wywoływania większego zamieszania. Skoro..jej ojciec potrafił, nie byłaby godną córką, gdyby nie podołała, prawda? Jedyną różnicą był fakt, że nigdy do tej pory nie zabierała na swoje żywiołowe wyścigi z wiatrem, żadnego towarzystwa. I nie pomyślała, że może być w tym coś więcej, niż chęć dzielenia radości z przyjacielem. Bo cóż innego?
Czy dziś także wróci - tak jak kiedyś, w podartej koszuli i mnóstwem liści, paprochów oraz gałązek we włosach?
- Tylko mnie nie upuść - zmierzyła go wzrokiem z łobuzerską groźbą w ciemnych źrenicach, które teraz, w czerwieniejącym niebie, błyszczały, jakby podświetlone, uchwyconymi promieniami. Złapała w dłoń czarne pasma włosów, by okręcając je, związać w niepewnej pozycji, pełnej plątających się po twarzy kosmków, poruszanych przy każdym jej geście.
Teraz Ty.
Któż by się spodziewał, że ciasne mury Ministerialnych korytarzy mogły faktycznie wpływać tak...przytłaczająco, wbijając niewidoczne igły pod skórę, by usypiać i spijać energię? Chociaż Inara nie spędziła w budynku tak wiele czasu, to miała wrażenie, że to samo zaciskające się i zakurzone powietrze, atakowało, wpływało do płuc i rozchodziło się z krwią po zakamarkach ciała, niczym delikatna trucizna. Odczuwała nieustający, gryzący wręcz skórę - dyskomfort. Jakby zamknięte przestrzenie Poczekalni, obleczone zostały nie tylko w podstawowe zaklęcia ochronne, ale i nieznane do tej pory źródło, wysysające oddech, niczym niestrudzony i wygłodniały wampir. Tylko..kołka jej brakowało, żeby je wpakować prosto w ukryte serce i zatrzymać na wieki. Metoda jak każda inna, bo przy takim działaniu, z wbitym w pierś, ostrym fragmentem osikowego drewna - nie byłoby chyba czarodzieja, który byłby się w stanie podnieść.
Nie posiadając jednak narzędzi...wyciągnęła z więzienia? Percivala, choć z kłującą świadomością, że powędruje w to samo miejsce, zapełniając stanowisko kolejnego, Ministerialnego żywiciela. Ale...byłaby hipokrytką, gdyby nie dostrzegała, że nawet jej umysł co jakiś czas ulegał chaotycznym podszeptom bezpieczeństwa, iluzorycznej niczym pustynna fatamorgana - wizji, że powinna odpuścić. Zrezygnować z wymysłów, porywów śmiechu, podszeptów serca i niebezpieczeństwa... przebywania w towarzystwie Łowcy, które z taką łatwością i nieodłącznymi, zalewającymi ją falami ciepła - jednocześnie - zasilało i burzyło jej wiarę?.
Nie patrzyła na mijanych urzędników, którzy zatrzymywali się na widok jej filigranowej sylwetki, z uniesioną głową i zaróżowionymi policzkami, prowadzącej za rękę ich kolegę po fachu. Zupełnie, jakby bawiła się w nietypowe porwanie, albo oryginalny typ złodziejstwa, bo ofiara nie wykazywała żadnej niechęci przed niepozorną oprawczynią. A to - wraz z pulsującym drżeniem, płynącym z zaciśniętych na męskim nadgarstku palców - z każdym krokiem rozświetlało blade lica Inary radosnym uśmiechem i nieposkromionym blaskiem ciemnych tęczówek.
Alchemiczka doskonale pamiętała gdzie znajduje się ich cel. Rodzinna stadnina Carrow umiejscowiona na rozległym terenie, pozwalającym aetonatom na prawie nieskrępowaną swobodę biegu..i lotu, ograniczanego tylko przez kilka zaklęć. I mówiła poważnie, oświadczając, że mają godzinę na dotarcie. Niemal na pamięć znała pory, w jakich wierzchowce były karmione, oporządzane, czy puszczane na wybieg. Wystarczająco wiele godzin poświęciła na odwiedziny, by wpisać w głowie aetonatowy grafik i utrwalić, że niewiele było momentów, które pozwalały ominąć czujnych, czy wałęsających się pracowników i stajennych. Deimos wyjątkowo dbał, by rodowe rumaki nie pozostawały zbyt długo bez skrzętnej opieki. A takiego momentu Inara potrzebowała. Pokierowana kilkoma wskazówkami ojca i...nieobecnością kuzyna, którego Adrian zabrał na polowanie - z daleka od rodzinnego dworku, mogła dopatrzyć się idealnej chwili - która to przypadała na późne popołudnie.
Budynek stadniny ciągnął się do okazałych rozmiarów, więc początkowo, po teleportacji w pobliże, mogli swobodnie przejść ścieżką, osłoniętą brzozową alejką, aż do zamkniętych ścian i szerokiej bramy. Czarnowłosa kilkakrotnie odwróciła się, by spojrzeć na towarzysza zbrodni. Starała się dorównywać jego krokom, co jakiś czas łapiąc się, że uśmiecha się, patrząc na tańczącą na jego twarzy grę świateł i promieni, prześwitujących przez białe pnie drzew i wirujących na gałęziach liści. Zieleń jego źrenic odzyskiwała znajomy odcień oraz tak kuszącą ją iskrę. I ręka, tak lekko ułożona wzdłuż ciał wzmagała chęć, by spleść obie ich dłonie razem. Tylko..czemu miałaby to zrobić? i co ważniejsze czemu chciała to zrobić?. Jedyne na co pozwoliła, to muśniecie palców, prawie przypadkiem, by przez ten krótki moment zetknięcia, przejąć pulsujące drżenie, które w zastraszająco szybkim tempie, rozeszło się po całym ciele.
Ostatecznie, swoją czujność przeniosła..na coraz szybciej krążącą w jej żyłach adrenalinę, która - odzywała się zawsze, gdy miała w planach jazdę konną. A towarzystwo Łowcy wzmagało ten stan, tworząc niecodzienną, pochłaniającą mieszankę. Oddychała głębiej, czując jak rześkie powietrze wypłukuje to, nagromadzone w szarym budynku Ministerstwa, by z wciąż błądzącym na ustach uśmiechem dotrzeć najpierw do zamkniętych bram stadniny, apotem do niedużego okienka w bocznej ścianie. W sam raz...by drobna osóbka mogła się przezeń przecisnąć. Kiedyś, rosła obok stara brzoza, po której - jako dziecko wdrapywała się, by niepostrzeżenie (choć z zadrapaniami) dostać się do ulubionych istot. Dziś, drzewo było wycięte, uniemożliwiając - przynajmniej bez pomocy - dotarcie do wnęki.
- Musisz mi pomóc - odwróciła się całym ciałem, wskazując Łowcy swój cel - trzeba mi dostać się przez to okienko do środka, wtedy - otworzę ci bramę - głos miała podekscytowany, zupełnie omijający świadomość, że to Percival będzie musiał podsadzić ją wyżej. Tym samym oboje znajdą się w dosyć..niespodziewanych pozycjach. Jednak myśli Inary biegły dalej, rozluźnione perspektywą gonitwy na aetonatach i wolności, którą jej oferowały, a wcześniej, próbie przemknięcia bez wywoływania większego zamieszania. Skoro..jej ojciec potrafił, nie byłaby godną córką, gdyby nie podołała, prawda? Jedyną różnicą był fakt, że nigdy do tej pory nie zabierała na swoje żywiołowe wyścigi z wiatrem, żadnego towarzystwa. I nie pomyślała, że może być w tym coś więcej, niż chęć dzielenia radości z przyjacielem. Bo cóż innego?
Czy dziś także wróci - tak jak kiedyś, w podartej koszuli i mnóstwem liści, paprochów oraz gałązek we włosach?
- Tylko mnie nie upuść - zmierzyła go wzrokiem z łobuzerską groźbą w ciemnych źrenicach, które teraz, w czerwieniejącym niebie, błyszczały, jakby podświetlone, uchwyconymi promieniami. Złapała w dłoń czarne pasma włosów, by okręcając je, związać w niepewnej pozycji, pełnej plątających się po twarzy kosmków, poruszanych przy każdym jej geście.
Teraz Ty.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
jestem najgorszym odpisywaczem świata. :c
Wystarczyła odrobina świeżego powietrza i niezastąpione wrażenie wolności, jakie dawała otwarta przestrzeń, żeby poczuł się zdecydowanie lepiej. Ledwie znaleźli się na osłoniętej drzewami ścieżce, wziął głęboki, nieskrępowany niczym wdech; unoszący się dookoła zapach odległego wrzosowiska, brzozowego lasku i znajdujących się w pobliżu stadnin, przywoływał skojarzenia z dalekimi wyprawami, i choć wiedział, że wciąż znajdowali się w Anglii, minęła dłuższa chwila, zanim złudzenie się rozpłynęło. Wspomnienie, o dziwo, nie wywołało jednak szarpiącego bólu w klatce piersiowej, tak charakterystycznego dla długich wieczorów, w czasie których uskuteczniał sesje użalania się nad własnym losem, doprawiając je przy pomocy butelki ognistej; wprost przeciwnie, wydawało mu się, że tym razem zadziałało na niego oczyszczająco i odciążająco?, sprawiając, że ministerialne korytarze oddaliły się o setki kilometrów. Zarówno dosłownie, jak i metaforycznie.
Szedł posłusznie za Inarą, przez kolejne minuty nic nie mówiąc i po prostu starając się ogarnąć umysłem sytuację, w której się znaleźli. Potrzebował chwili, żeby przestawić się z biurowego otumanienia na podszytą adrenaliną ekscytację, która powoli wypierała z jego krwioobiegu zatruwający go marazm. Po raz kolejny; zaczynał podejrzewać, że orzeźwienie nie płynęło wcale ani z sielankowej atmosfery festiwalu miłości, ani z obietnicy beztroskiego złamania prawa, a miało swoje źródło w tej drobnej, żywej istocie, samej w sobie stanowiącej nierozerwalny łącznik z przeszłością. Której się bał, i do której jednocześnie tęsknił niemal desperacko, po omacku i bezskutecznie starając się stłumić ową tęsknotę czarodziejskimi używkami i niedoskonałymi substytutami prawdziwego życia. Życia, które co rusz paskudnie z niego drwiło, rzucając mu pod nogi kolejne kłody, czy to w postaci niechcianego narzeczeństwa… czy dwóch niechcianych narzeczeństw, chociaż to drugie nie powinno chyba przeszkadzać mu aż tak bardzo. Wmawiał sobie zresztą, że wcale tego nie robiło, celowo nie poruszając tego tematu w żaden sposób; nie chciał, żeby wyobrażenie pełnego dezaprobaty spojrzenia brata zniszczyło tę kruchą iluzję, której pozwalał właśnie powstawać, zupełnie jakby nie wiedział, że i tak prędzej czy później rozpadnie się jak domek z kart. Wybudowany z talii przeznaczonej do gry w eksplodującego durnia.
Powinien chyba mieć zdecydowane opory przed wprowadzeniem lekkomyślnego, rzuconego mimochodem pomysłu w życie, dlatego sam był zaskoczony faktem, że nie czuł żadnych; nie było strachu przed złapaniem, obawy przed upokorzeniem, ani lęku o splamienie rodzinnego nazwiska czynem godnym zerwanego ze smyczy nastolatka. Szczególnie mało obchodziło go to ostatnie, co samo w sobie wydałoby mu się zapewne niepokojące, gdyby był w stanie przejmować się czymkolwiek. Tę zdolność jednak bezpowrotnie utracił, czy może – tracił ją stopniowo, zapędzany w kozi róg każdym kolejnym niepowodzeniem, które powodowało, że przestawał mieć o co walczyć. Rodowe wsparcie? Nie czuł go za sobą od dawna. Rodzinne relacje? Już i tak rozluźniały się niebezpiecznie, w każdej chwili grożąc zerwaniem. Dobre imię, nieskażona reputacja? Prawie się zaśmiał.
Zatrzymał się z sekundowym opóźnieniem, rzucając pytające spojrzenie najpierw na zamknięte bramy stadniny, a później na swoją towarzyszkę, która bynajmniej nie wyglądała na ani trochę zbitą z tropu wyrastającą przed nimi przeszkodą. Wprost przeciwnie; uśmiechała się łobuzersko, uśmiechem, który doskonale pamiętał, i który jak zawsze okazywał się zaraźliwy, zmuszając jego własne kąciki ust do poderwania się do góry. Nie od razu zrozumiał jednak jej polecenie, w pierwszej chwili na widok niewielkiego okienka marszcząc jedynie brwi; w życiu by nie zgadł, że ktokolwiek był w stanie się przez nie przecisnąć, ale Inara wydawała się pewna siebie, co zdusiło jego pytanie w zarodku, zanim jeszcze zdążył je zadać. – Tak jest, panienko Carrow – odpowiedział, kiwając głową teatralnie, ale spazmatyczne, niekontrolowane drgnięcie lewego policzka, zdradziło narastające rozbawienie. Jeszcze raz przeniósł spojrzenie na kwadratowe okienko, jakby oceniając jego rozmiary i odległość od ziemi, po czym zrobił krok do przodu, gotowy od razu zabrać się do obiecanej pomocy. Myśli pojawiły się w jego umyśle z sekundowym opóźnieniem, uświadamiając mu, jak cała sytuacja musiała wyglądać dla kogoś z zewnątrz; zawahał się na moment, zawieszony wpół kroku, ale skoro Inara nie widziała w tym nic nieodpowiedniego – to dlaczego on powinien? – Nie upuszczę – zapewnił nieco ciszej, łapiąc ją obiema rękami w pasie, żeby móc podsadzić ją wyżej. Serce zabiło mu szybciej – na pewno ze względu na krążącą w żyłach adrenalinę – a do nozdrzy dotarł delikatny zapach bzu, który już powoli zaczynał kojarzyć z jedną, konkretną osobą, chociaż póki co – jedynie na poziomie podświadomości. – Gotowa? – zapytał, czekając tylko na jakiekolwiek potwierdzenie, zanim pewnie i bez większego wysiłku podniósł ją do góry, umożliwiając wdrapanie się przez wysoki otwór.
Wystarczyła odrobina świeżego powietrza i niezastąpione wrażenie wolności, jakie dawała otwarta przestrzeń, żeby poczuł się zdecydowanie lepiej. Ledwie znaleźli się na osłoniętej drzewami ścieżce, wziął głęboki, nieskrępowany niczym wdech; unoszący się dookoła zapach odległego wrzosowiska, brzozowego lasku i znajdujących się w pobliżu stadnin, przywoływał skojarzenia z dalekimi wyprawami, i choć wiedział, że wciąż znajdowali się w Anglii, minęła dłuższa chwila, zanim złudzenie się rozpłynęło. Wspomnienie, o dziwo, nie wywołało jednak szarpiącego bólu w klatce piersiowej, tak charakterystycznego dla długich wieczorów, w czasie których uskuteczniał sesje użalania się nad własnym losem, doprawiając je przy pomocy butelki ognistej; wprost przeciwnie, wydawało mu się, że tym razem zadziałało na niego oczyszczająco i odciążająco?, sprawiając, że ministerialne korytarze oddaliły się o setki kilometrów. Zarówno dosłownie, jak i metaforycznie.
Szedł posłusznie za Inarą, przez kolejne minuty nic nie mówiąc i po prostu starając się ogarnąć umysłem sytuację, w której się znaleźli. Potrzebował chwili, żeby przestawić się z biurowego otumanienia na podszytą adrenaliną ekscytację, która powoli wypierała z jego krwioobiegu zatruwający go marazm. Po raz kolejny; zaczynał podejrzewać, że orzeźwienie nie płynęło wcale ani z sielankowej atmosfery festiwalu miłości, ani z obietnicy beztroskiego złamania prawa, a miało swoje źródło w tej drobnej, żywej istocie, samej w sobie stanowiącej nierozerwalny łącznik z przeszłością. Której się bał, i do której jednocześnie tęsknił niemal desperacko, po omacku i bezskutecznie starając się stłumić ową tęsknotę czarodziejskimi używkami i niedoskonałymi substytutami prawdziwego życia. Życia, które co rusz paskudnie z niego drwiło, rzucając mu pod nogi kolejne kłody, czy to w postaci niechcianego narzeczeństwa… czy dwóch niechcianych narzeczeństw, chociaż to drugie nie powinno chyba przeszkadzać mu aż tak bardzo. Wmawiał sobie zresztą, że wcale tego nie robiło, celowo nie poruszając tego tematu w żaden sposób; nie chciał, żeby wyobrażenie pełnego dezaprobaty spojrzenia brata zniszczyło tę kruchą iluzję, której pozwalał właśnie powstawać, zupełnie jakby nie wiedział, że i tak prędzej czy później rozpadnie się jak domek z kart. Wybudowany z talii przeznaczonej do gry w eksplodującego durnia.
Powinien chyba mieć zdecydowane opory przed wprowadzeniem lekkomyślnego, rzuconego mimochodem pomysłu w życie, dlatego sam był zaskoczony faktem, że nie czuł żadnych; nie było strachu przed złapaniem, obawy przed upokorzeniem, ani lęku o splamienie rodzinnego nazwiska czynem godnym zerwanego ze smyczy nastolatka. Szczególnie mało obchodziło go to ostatnie, co samo w sobie wydałoby mu się zapewne niepokojące, gdyby był w stanie przejmować się czymkolwiek. Tę zdolność jednak bezpowrotnie utracił, czy może – tracił ją stopniowo, zapędzany w kozi róg każdym kolejnym niepowodzeniem, które powodowało, że przestawał mieć o co walczyć. Rodowe wsparcie? Nie czuł go za sobą od dawna. Rodzinne relacje? Już i tak rozluźniały się niebezpiecznie, w każdej chwili grożąc zerwaniem. Dobre imię, nieskażona reputacja? Prawie się zaśmiał.
Zatrzymał się z sekundowym opóźnieniem, rzucając pytające spojrzenie najpierw na zamknięte bramy stadniny, a później na swoją towarzyszkę, która bynajmniej nie wyglądała na ani trochę zbitą z tropu wyrastającą przed nimi przeszkodą. Wprost przeciwnie; uśmiechała się łobuzersko, uśmiechem, który doskonale pamiętał, i który jak zawsze okazywał się zaraźliwy, zmuszając jego własne kąciki ust do poderwania się do góry. Nie od razu zrozumiał jednak jej polecenie, w pierwszej chwili na widok niewielkiego okienka marszcząc jedynie brwi; w życiu by nie zgadł, że ktokolwiek był w stanie się przez nie przecisnąć, ale Inara wydawała się pewna siebie, co zdusiło jego pytanie w zarodku, zanim jeszcze zdążył je zadać. – Tak jest, panienko Carrow – odpowiedział, kiwając głową teatralnie, ale spazmatyczne, niekontrolowane drgnięcie lewego policzka, zdradziło narastające rozbawienie. Jeszcze raz przeniósł spojrzenie na kwadratowe okienko, jakby oceniając jego rozmiary i odległość od ziemi, po czym zrobił krok do przodu, gotowy od razu zabrać się do obiecanej pomocy. Myśli pojawiły się w jego umyśle z sekundowym opóźnieniem, uświadamiając mu, jak cała sytuacja musiała wyglądać dla kogoś z zewnątrz; zawahał się na moment, zawieszony wpół kroku, ale skoro Inara nie widziała w tym nic nieodpowiedniego – to dlaczego on powinien? – Nie upuszczę – zapewnił nieco ciszej, łapiąc ją obiema rękami w pasie, żeby móc podsadzić ją wyżej. Serce zabiło mu szybciej – na pewno ze względu na krążącą w żyłach adrenalinę – a do nozdrzy dotarł delikatny zapach bzu, który już powoli zaczynał kojarzyć z jedną, konkretną osobą, chociaż póki co – jedynie na poziomie podświadomości. – Gotowa? – zapytał, czekając tylko na jakiekolwiek potwierdzenie, zanim pewnie i bez większego wysiłku podniósł ją do góry, umożliwiając wdrapanie się przez wysoki otwór.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
jesteś cudowana <3
Wciąż ciepłe powietrze igrało z jej skórą, muskając delikatnymi, niewidocznymi palcami, niby zazdrosny kochanek. Porównanie oczywiście nietrafne w przypadku Inary, bo - żadnemu mężczyźnie nie pozwalała się zbytnio do siebie zbliżyć, jeśli tylko dostrzegała jakiekolwiek symptomy głębszego zainteresowania. I nigdy nie miała większego problemu z odmową. Przynajmniej tak myślała do niedawna, choć była to świadomość wciąż nieujawniona, kryjąca się za fasadą dawnych przysiąg i utkanych misternie..kłamstw, w które dawno temu uwierzyła. Nie masz serca Inaro - słyszała w głowie, niczym niekończącą się mantrę, którą żywo realizowała, zapominając, że kiedykolwiek mogło być inaczej. Ale...tańczący na jej włosach wiatr, równie śmiało przeganiał zakurzone postanowienia, wplatając jednocześnie niebezpieczeństwo towarzystwa, w jakim się znalazła.
Zupełnie na własne życzenie.
Mimo sprzeczności, targającymi całe jej ciało, brnęła raźno przed siebie, w wyznaczonym wcześniej celu, zapominając, że nie powinna znajdować się zbyt blisko Percivala. Broniły jej tego tak, stare, wytarte, choć mocno wyryte w umyśle słowa, niczym tatuaże zdobiące ciała starożytnych wojowników, jak i niechciana sytuacja w jakiej się znalazła. A właściwie, w jakiej się znaleźli, przez zaaranżowane narzeczeństwa. On miał przypisaną mu Panią, a ona...przeznaczona innemu. W szlacheckim "kodeksie" niedopuszczalnym było pozostawianie ich samych. Na tę jedna myśl, nawet w jej źrenicach pojawiał się cień, który przemykał ledwie widoczny, przeganiany tak szybko, jak się pojawił, bo powrócić, gdy alchemiczka gubiła się we własnej interpretacji. A jednak, tutaj było to łatwiejsze, wśród słodkiego zapachu brzóz, czystego powietrza przesyconego przez charakterystyczną woń aetonatów - wcale nie nieprzyjemną, kojarzącą się czarnowłosej z nieskalaną żadnym kłamstwem - wolnością.
Stała więc pewnie, z nieustannie pełgającym uśmiechem, z roziskrzonym wzrokiem, nie mogąc powstrzymać rozbawienia, gdy dostrzegała rysujący się mars na czole Łowcy. Podążała wzrokiem za jego spojrzeniem, upewniając się tym samym, że mają na myśli to samo miejsce. Odwzajemniany uśmiech na nowo rysował barwne obrazy, które w przeszłości tak łatwo wywoływały w jej oczach iskrę dostrzeżoną przez Percivala. Transakcja zwrotna.
Wydęła usta, marszcząc przy tym brwi, kiedy nazwał ją Panienką, tym samym określeniem, którym droczył się z nią Ben. Złożyła dłonie na biodrach, pochylając się nieco do przodu - powinnam cię teraz uciszyć... - i choć miała na myśli starą metodę z wypraw, ochlapania mężczyzny zawartością kociołka (którego przy sobie nie miała), to jak na komendę, przypomniała sobie rozmowę w Poczekalni. Moment ten jednak przypadł na chwilę, gdy Łowca spojrzał w górę, przypatrując się maleńkiemu okienku, więc konkluzja utknęła między słowami, zahaczając tylko niebezpiecznie o urwany w połowie oddech. I to tylko na chwilę. Chyba.
Dotyk dłoni na jej talii wywołał burzę, która przemknęła przez całe ciało, zatrzymując się w opuszkach palców, sprawiając, że przez jedną długą sekundę nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Oplotła palcami przedramiona mężczyzny, tak dla utrzymania równowagi, jak i - naturalnej pozycji dla podjętego zadania. Płynące z męskiego uścisku ciepło i krążące - bez przyczyny - mrowienie zmusiło jej twarz, do spojrzenia w górę, unikając pułapki jego źrenic, które mogłoby odczytać z jej twarzy, zdradzieckie drżenie ust. - Tak - powiedziała równie cicho, ale przez minimalną odległość dzielącą ich ciała, nawet ledwie słyszalny szept dotarłby do adresata słów.
Oderwała dłonie od podpory utrzymującej równowagę, by uniesiona siłą Percivalowych ramion, najpierw uchwycić się brzegów wystającej ramy i z pomocą mężczyzny podciągnąć się wyżej. Tylko przez chwilę zawisła w górze, czując jak zahaczyła ramieniem o ostrą krawędź, wystającego gwoździa. Skrzywiła się lekko, czując jak przecina materiał koszuli, rysując czerwoną pręgę na bladej skórze. Szybko jednak skupiła się na złapaniu równowagi, by - jak dawniej, przecisnąć się do środka budynku.
Skoczyła na ziemię z ulgą, czując tym razem, że przyspieszony rytm serca, wynika z ekscytacji, na nowo krążącej w jej żyłach, gdy rozejrzała się po pomieszczeniu. Kilka cichych parsknięć, tupanie kopyt i szmer poruszanych skrzydeł upewnił ją, że w niczym się nie pomyliła. Potarła rozdarte miejsce, czując piekący impuls, ale zaraz ruszyła do ciężkiej bramy. Na szczęście - wiedziała jak ją otworzyć. Wrota nawet nie zaskrzypiały, gdy w końcu odchyliła jedno skrzydło i wychyliła głowę na zewnątrz.
- Chodź - szukając zieleni tęczówek mężczyzny, uśmiech na nowo wrócił do początkowej, beztroskiej formy - teraz mamy niecałe pół godziny - gdy tylko łowca pojawił się w drzwiach, złapała go za nadgarstek, pociągając za sobą, do środka i od razu podprowadziła do jednego z szerokich, gładko rzeźbionych boksów, w której stał rosły, szarogrzywy, bułany aetonat - tylko musisz zdobyć jego zaufania - dodała, mrużąc jedno oko, samej muskając wilgotne chrapy wierzchowca. Odsunęła się o krok, pozwalając, by Łowca zbliżył się do rumaka - Ja wezmę Sayuri - postapiła kolejnych kilka kroków, by odnaleźć wzrokiem ulubioną klaczkę, na której tak niedawno ścigała się podczas festiwalowej gonitwy. Spojrzała raz jeszcze na Percivala i pomknęła do ogrodzonego przejścia, kierowana cichym parskaniem swojej aetonatowej przyjaciółki.
Wciąż ciepłe powietrze igrało z jej skórą, muskając delikatnymi, niewidocznymi palcami, niby zazdrosny kochanek. Porównanie oczywiście nietrafne w przypadku Inary, bo - żadnemu mężczyźnie nie pozwalała się zbytnio do siebie zbliżyć, jeśli tylko dostrzegała jakiekolwiek symptomy głębszego zainteresowania. I nigdy nie miała większego problemu z odmową. Przynajmniej tak myślała do niedawna, choć była to świadomość wciąż nieujawniona, kryjąca się za fasadą dawnych przysiąg i utkanych misternie..kłamstw, w które dawno temu uwierzyła. Nie masz serca Inaro - słyszała w głowie, niczym niekończącą się mantrę, którą żywo realizowała, zapominając, że kiedykolwiek mogło być inaczej. Ale...tańczący na jej włosach wiatr, równie śmiało przeganiał zakurzone postanowienia, wplatając jednocześnie niebezpieczeństwo towarzystwa, w jakim się znalazła.
Zupełnie na własne życzenie.
Mimo sprzeczności, targającymi całe jej ciało, brnęła raźno przed siebie, w wyznaczonym wcześniej celu, zapominając, że nie powinna znajdować się zbyt blisko Percivala. Broniły jej tego tak, stare, wytarte, choć mocno wyryte w umyśle słowa, niczym tatuaże zdobiące ciała starożytnych wojowników, jak i niechciana sytuacja w jakiej się znalazła. A właściwie, w jakiej się znaleźli, przez zaaranżowane narzeczeństwa. On miał przypisaną mu Panią, a ona...przeznaczona innemu. W szlacheckim "kodeksie" niedopuszczalnym było pozostawianie ich samych. Na tę jedna myśl, nawet w jej źrenicach pojawiał się cień, który przemykał ledwie widoczny, przeganiany tak szybko, jak się pojawił, bo powrócić, gdy alchemiczka gubiła się we własnej interpretacji. A jednak, tutaj było to łatwiejsze, wśród słodkiego zapachu brzóz, czystego powietrza przesyconego przez charakterystyczną woń aetonatów - wcale nie nieprzyjemną, kojarzącą się czarnowłosej z nieskalaną żadnym kłamstwem - wolnością.
Stała więc pewnie, z nieustannie pełgającym uśmiechem, z roziskrzonym wzrokiem, nie mogąc powstrzymać rozbawienia, gdy dostrzegała rysujący się mars na czole Łowcy. Podążała wzrokiem za jego spojrzeniem, upewniając się tym samym, że mają na myśli to samo miejsce. Odwzajemniany uśmiech na nowo rysował barwne obrazy, które w przeszłości tak łatwo wywoływały w jej oczach iskrę dostrzeżoną przez Percivala. Transakcja zwrotna.
Wydęła usta, marszcząc przy tym brwi, kiedy nazwał ją Panienką, tym samym określeniem, którym droczył się z nią Ben. Złożyła dłonie na biodrach, pochylając się nieco do przodu - powinnam cię teraz uciszyć... - i choć miała na myśli starą metodę z wypraw, ochlapania mężczyzny zawartością kociołka (którego przy sobie nie miała), to jak na komendę, przypomniała sobie rozmowę w Poczekalni. Moment ten jednak przypadł na chwilę, gdy Łowca spojrzał w górę, przypatrując się maleńkiemu okienku, więc konkluzja utknęła między słowami, zahaczając tylko niebezpiecznie o urwany w połowie oddech. I to tylko na chwilę. Chyba.
Dotyk dłoni na jej talii wywołał burzę, która przemknęła przez całe ciało, zatrzymując się w opuszkach palców, sprawiając, że przez jedną długą sekundę nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Oplotła palcami przedramiona mężczyzny, tak dla utrzymania równowagi, jak i - naturalnej pozycji dla podjętego zadania. Płynące z męskiego uścisku ciepło i krążące - bez przyczyny - mrowienie zmusiło jej twarz, do spojrzenia w górę, unikając pułapki jego źrenic, które mogłoby odczytać z jej twarzy, zdradzieckie drżenie ust. - Tak - powiedziała równie cicho, ale przez minimalną odległość dzielącą ich ciała, nawet ledwie słyszalny szept dotarłby do adresata słów.
Oderwała dłonie od podpory utrzymującej równowagę, by uniesiona siłą Percivalowych ramion, najpierw uchwycić się brzegów wystającej ramy i z pomocą mężczyzny podciągnąć się wyżej. Tylko przez chwilę zawisła w górze, czując jak zahaczyła ramieniem o ostrą krawędź, wystającego gwoździa. Skrzywiła się lekko, czując jak przecina materiał koszuli, rysując czerwoną pręgę na bladej skórze. Szybko jednak skupiła się na złapaniu równowagi, by - jak dawniej, przecisnąć się do środka budynku.
Skoczyła na ziemię z ulgą, czując tym razem, że przyspieszony rytm serca, wynika z ekscytacji, na nowo krążącej w jej żyłach, gdy rozejrzała się po pomieszczeniu. Kilka cichych parsknięć, tupanie kopyt i szmer poruszanych skrzydeł upewnił ją, że w niczym się nie pomyliła. Potarła rozdarte miejsce, czując piekący impuls, ale zaraz ruszyła do ciężkiej bramy. Na szczęście - wiedziała jak ją otworzyć. Wrota nawet nie zaskrzypiały, gdy w końcu odchyliła jedno skrzydło i wychyliła głowę na zewnątrz.
- Chodź - szukając zieleni tęczówek mężczyzny, uśmiech na nowo wrócił do początkowej, beztroskiej formy - teraz mamy niecałe pół godziny - gdy tylko łowca pojawił się w drzwiach, złapała go za nadgarstek, pociągając za sobą, do środka i od razu podprowadziła do jednego z szerokich, gładko rzeźbionych boksów, w której stał rosły, szarogrzywy, bułany aetonat - tylko musisz zdobyć jego zaufania - dodała, mrużąc jedno oko, samej muskając wilgotne chrapy wierzchowca. Odsunęła się o krok, pozwalając, by Łowca zbliżył się do rumaka - Ja wezmę Sayuri - postapiła kolejnych kilka kroków, by odnaleźć wzrokiem ulubioną klaczkę, na której tak niedawno ścigała się podczas festiwalowej gonitwy. Spojrzała raz jeszcze na Percivala i pomknęła do ogrodzonego przejścia, kierowana cichym parskaniem swojej aetonatowej przyjaciółki.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Miał wrażenie, jakby niemal dwuletnia rozłąka nigdy nie miała miejsca. Jakby między powrotem z ich ostatniej wspólnej wyprawy, a chwilą, w której dostrzegł zagubiony w trawie naszyjnik, minęły dni – nie miesiące. Po krótkotrwałej, podyktowanej niepewnością niezręczności, która nawiedziła go przy festiwalowym ognisku, nie został nawet ślad; miał przed sobą Inarę, nieuchwytną niczym żywe srebro, prawdziwą, dokładnie taką, jaką zapamiętał. I z jakiegoś powodu, wciąż traktującą go ciepło, mimo oczywistej zmiany, która nastąpiła w nim samym; nie rozumiał, jak udawało jej się patrzeć na niego bez uprzedzeń, rozczarowania, czy całkowicie uzasadnionej niechęci, podczas gdy on sam nie był do tego zdolny, od dłuższego czasu odruchowo unikając spoglądania w lustro. Irracjonalnie, zewnętrznie w końcu nie zmienił się aż tak bardzo, ale nie potrafił stłumić nieprzyjemnego wrażenia, że wypowiedziane kłamstwa wyzierały wprost z jego oczu, a krwawe litery układały się na jego czole w wyznanie skrywanej winy.
Z jednej strony był jej za to niewypowiedzenie wdzięczny, z drugiej – było mu wstyd, bo mimo iż nie padły żadne deklaracje, czuł się, jakby ją oszukiwał. Nie tyle otwarcie kłamiąc, co przemilczając pewne kwestie i uparcie udając starego siebie, ślepy na fakt, że tamten Percival dawno już nie żył; spłonął doszczętnie, ginąc mało bohaterską śmiercią w odległej, mugolskiej wiosce, pozostawiając po sobie jedynie nową, kaleką wersję. Wersję, która była zbyt słaba, żeby wyskoczyć z utartych przez rodzinę kolein, i która coraz częściej zapijała problemy, zamiast spróbować je rozwiązać. – No to na trzy – powiedział, ignorując zarówno złośliwe podszepty własnego umysłu, jak i nierówne bicie zdezorientowanego serca. Wiedział, że nie mógł ciągnąć tego słodkiego i beztroskiego teatrzyku w nieskończoność; ignorowanie rzeczywistości zawsze w końcu odbijało mu się czkawką i tym razem zapewne nie miało być inaczej. Poróżnienie między nimi wisiało w powietrzu, zdając się być jedynie kwestią czasu, nakreślaną wiszącym im nad głowami narzeczeństwem. Wątpił, czy obciążeni obowiązkami rodzinnymi, byliby w stanie utrzymać łączącą ich relację na obecnym poziomie; jakoś nie mógł wyobrazić sobie takich wycieczek, z Inarą jako żoną jego brata, i z nim samym, uwięzionym w papierowym, wypełnionym nienawiścią małżeństwie. Od samej wizji zrobiło mu się zresztą niedobrze, odsunął ją więc od siebie stanowczo, po raz kolejny pozwalając sobie na udawanie, że życie w Londynie nie istniało. – Raz, dwa… i trzy – odliczył, wraz z ostatnim słowem unosząc ją w górę, najstabilniej jak potrafił. Zanim ją puścił, upewnił się, że złapała się pewnie krawędzi okienka, ale dla pewności cofnął ręce dopiero, gdy jej postać zniknęła w środku budynku.
Zamarł na dłuższą chwilę, wsłuchując się w panującą dookoła ciszę, nagle pozostawiony sam na sam z własnymi myślami. Wrodzona niecierpliwość szybko wyrwała go z bezruchu, powodując, że zaczął nerwowo dreptać w tę i z powrotem, co rusz oglądając się przez ramię i sprawdzając, czy nikogo nie było w pobliżu. Nie było; po niecałej minucie usłyszał za to ciche chodź i nie mógł nie uśmiechnąć się na widok wyzierającej zza uchylonych drzwi twarzy. Wsunął się przez uchyloną bramę, odruchowo rozglądając się po wnętrzu, ponownie prowadzony przez uścisk drobnych palców na nadgarstku. Spojrzał w tamtym kierunku, dopiero po chwili dostrzegając rozdarty materiał koszuli. – Nic ci nie jest? – zapytał, wskazując głową na inarowe przedramię, jedynie nieznacznie zaniepokojony, bo podekscytowana brunetka nie wyglądała, jakby coś ją bolało. Posłusznie podążył za nią do jednego z boksów, przyglądając się z uznaniem sporemu aetonatowi. I nagle znów był gdzieś daleko; w odległym kraju, w którym nie dosięgała go ani zasnuwająca londyńskie uliczki mgła, ani zatruwające jego krwioobieg, rodzinne wpływy.
Pogładził wierzchowca po grzbiecie, ostrożnie, ale pewnie, dokładnie tak samo, jak robił to setki razy wcześniej, w jakimś zapomnianym, poprzednim życiu. Obejrzał się za siebie, odnajdując spojrzeniem Inarę; coś za jego mostkiem stopniało, zalewając go dziwnym ciepłem, które uwidoczniło się na jego twarzy w postaci nieświadomego, rozmarzonego uśmiechu. Wyglądającego zapewne niesamowicie głupio, ale Percival aktualnie się tym nie przejmował; niewieloma rzeczami zresztą potrafił się przejmować, obserwując znikającą w bramie sylwetkę kobiety i dopiero po chwili idąc w jej ślady.
Z jednej strony był jej za to niewypowiedzenie wdzięczny, z drugiej – było mu wstyd, bo mimo iż nie padły żadne deklaracje, czuł się, jakby ją oszukiwał. Nie tyle otwarcie kłamiąc, co przemilczając pewne kwestie i uparcie udając starego siebie, ślepy na fakt, że tamten Percival dawno już nie żył; spłonął doszczętnie, ginąc mało bohaterską śmiercią w odległej, mugolskiej wiosce, pozostawiając po sobie jedynie nową, kaleką wersję. Wersję, która była zbyt słaba, żeby wyskoczyć z utartych przez rodzinę kolein, i która coraz częściej zapijała problemy, zamiast spróbować je rozwiązać. – No to na trzy – powiedział, ignorując zarówno złośliwe podszepty własnego umysłu, jak i nierówne bicie zdezorientowanego serca. Wiedział, że nie mógł ciągnąć tego słodkiego i beztroskiego teatrzyku w nieskończoność; ignorowanie rzeczywistości zawsze w końcu odbijało mu się czkawką i tym razem zapewne nie miało być inaczej. Poróżnienie między nimi wisiało w powietrzu, zdając się być jedynie kwestią czasu, nakreślaną wiszącym im nad głowami narzeczeństwem. Wątpił, czy obciążeni obowiązkami rodzinnymi, byliby w stanie utrzymać łączącą ich relację na obecnym poziomie; jakoś nie mógł wyobrazić sobie takich wycieczek, z Inarą jako żoną jego brata, i z nim samym, uwięzionym w papierowym, wypełnionym nienawiścią małżeństwie. Od samej wizji zrobiło mu się zresztą niedobrze, odsunął ją więc od siebie stanowczo, po raz kolejny pozwalając sobie na udawanie, że życie w Londynie nie istniało. – Raz, dwa… i trzy – odliczył, wraz z ostatnim słowem unosząc ją w górę, najstabilniej jak potrafił. Zanim ją puścił, upewnił się, że złapała się pewnie krawędzi okienka, ale dla pewności cofnął ręce dopiero, gdy jej postać zniknęła w środku budynku.
Zamarł na dłuższą chwilę, wsłuchując się w panującą dookoła ciszę, nagle pozostawiony sam na sam z własnymi myślami. Wrodzona niecierpliwość szybko wyrwała go z bezruchu, powodując, że zaczął nerwowo dreptać w tę i z powrotem, co rusz oglądając się przez ramię i sprawdzając, czy nikogo nie było w pobliżu. Nie było; po niecałej minucie usłyszał za to ciche chodź i nie mógł nie uśmiechnąć się na widok wyzierającej zza uchylonych drzwi twarzy. Wsunął się przez uchyloną bramę, odruchowo rozglądając się po wnętrzu, ponownie prowadzony przez uścisk drobnych palców na nadgarstku. Spojrzał w tamtym kierunku, dopiero po chwili dostrzegając rozdarty materiał koszuli. – Nic ci nie jest? – zapytał, wskazując głową na inarowe przedramię, jedynie nieznacznie zaniepokojony, bo podekscytowana brunetka nie wyglądała, jakby coś ją bolało. Posłusznie podążył za nią do jednego z boksów, przyglądając się z uznaniem sporemu aetonatowi. I nagle znów był gdzieś daleko; w odległym kraju, w którym nie dosięgała go ani zasnuwająca londyńskie uliczki mgła, ani zatruwające jego krwioobieg, rodzinne wpływy.
Pogładził wierzchowca po grzbiecie, ostrożnie, ale pewnie, dokładnie tak samo, jak robił to setki razy wcześniej, w jakimś zapomnianym, poprzednim życiu. Obejrzał się za siebie, odnajdując spojrzeniem Inarę; coś za jego mostkiem stopniało, zalewając go dziwnym ciepłem, które uwidoczniło się na jego twarzy w postaci nieświadomego, rozmarzonego uśmiechu. Wyglądającego zapewne niesamowicie głupio, ale Percival aktualnie się tym nie przejmował; niewieloma rzeczami zresztą potrafił się przejmować, obserwując znikającą w bramie sylwetkę kobiety i dopiero po chwili idąc w jej ślady.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Gęstość słów, wciąż zatrzymywanych, rosła w jej ustach, kształtując kolejne westchnienie w uśmiech z taką łatwością odsłaniające inarową naturę. I choć mogłaby przyznać, że jej zachowanie można było wpisać w codzienność, to..Percy wyzwalał w niej większe pokłady ciepła, niż przypuszczała. I oczywiście - sama przed sobą, nie przyznawała się do tego, spychając natrętnie podsyłane obrazy w krańce swego zdezorientowanego serca. Szczególnie, że ostatnimi czasy - musiała coraz więcej podobnych myśli przeganiać z umysłu, który zgodnie ze szlachecką umową..powinny kręcić się wokół zupełnie innej osoby. Powinny, ale jedyne co w tejże kwestii przychodziło jej do głowy, to ostatnie spotkanie i lodowe, gniewne źrenice Juliusa. Nie chciała tego pamiętać i podejrzewała, że przy najbliższym spotkaniu, rzeczywiście może dojść do rękoczynów.
Cokolwiek myślał sobie o niej Percival, działał na Inarę kojąco, choć emocje, wprost proporcjonalnie galopowały w rewiry, których nie umiała jeszcze rozpoznać. A może się ich bała?. Nadal ciężko jej było oddzielić fale niezidentyfikowanego ciepła, zalewające jej ciało, przy każdym dłuższym spojrzeniu na sylwetkę łowcy, od racjonalnych podpowiedzi rozumu, próbującego ratować dawne przysięgi, składane przez alchemiczkę. Teraz, zapewnienia i - wydawało się - naturalna pustka, goszcząca jej w towarzystwie innych mężczyzn, chwiały się w podstawach, wywołując niemałe zamieszanie w w całym, kiedyś zbudowanym światopoglądzie czarnowłosej. Czemu teraz? Przecież tyle lat znała Łowcę, pierwszy raz nawet kreśląc jego lico, na zgarniętej ze stołu serwetce, gdy miała niecałe 15 lat. Dlaczego wtedy jej opustoszałe serce, nie reagowało nagłym podrywem, za każdym razem, gdy ich dłonie, przypadkowo się zetknęły? Dlaczego podczas tylu wypraw, z taką łatwością wpatrywała się w jadeit jego źrenic, nie przeczuwając, że miało to znaczenie. A może, reagowałaby tak, gdyby w jej duszy nie zalęgła się przysięga, którą składała jako dziecko? Może tęsknota za przyjacielem, była nikłym odbiciem czegoś innego, cichej podpowiedzi, która - z niewiadomych przyczyn - buchnęła w świadomość Inary tyle niedowiedzeń? A może jeszcze inaczej. Całą uwagę skupiała na szczerej beztrosce, ciepłej zadziorności, którą ofiarowała spotykanym ludziom?
Wszystkie przemyślenia, przenikające przez nieświadomie świadomy umysł Inary, umykał spłoszony pod naporem ekscytacji, którą wiązała z podejmowanym własnie, nie do końca prawym uczynkiem. Doskonale wiedziała, że dostałaby przynajmniej gniewną reprymendę od nestora rodu, ale...przynajmniej ojciec byłby z niej dumny. Przynajmniej do czasu, aż dowiedziałby się, że miała towarzystwo.
Całkiem sprawnie poszło dostanie się im do środka, zamkniętej stadniny, chociaż co jakiś czas, musiała zerkać, czy przypadkiem zabłąkana istota, pilnująca dobytku lorda Carrowa, nie wyłaniał się z cienia. Przynajmniej do czasu, gdy z dwoma aetonatami, nie pomknęli przez rozległe, kręte ścieżki i polany i otwarte pola, wywołując niekontrolowane napady śmiechu, tak kojąco wpływające na całą zapaść myślową, ogarniającą umysł panny Carrow. Nie mogła też nie zerkać na Percivala, którego twarz malowała się kolorami ekscytacji i pasji, którą w nim podziwiała podczas podróży, a która dziś, wywoływała w niej przyśpieszenie i tak szaleńczo łomoczącego serca, zupełnie w takt kopyt ich wierzchowców, pędzących coraz dalej i..wyżej.
Wyścig...wygrała Inara, chociaż - mimo jej przewagi, w postaci rodowej znajomości aetonatów, na których pędzili, Percivala z łatwością kierował czarnogrzywym rumakiem, tym samym udowadniając, jak pewnym był jeźdźcem. Zatrzymali się zdyszani, a ich wierzchowce, nadal stukały kopytami, wciąż nienasycone biegiem. Tak, jak ustalili - wygrany miał prawo...do butelki tradycyjnego alkoholu i...życzenia, które miało spełnić drugie.
- Posłuchaj mnie teraz uważnie, bo Twoim zadaniem... będzie zrobienie czegoś całkowicie spontanicznego - obserwowała konsternację, która rysowała się na obliczu mężczyzny - i najlepiej, żebym mogła w tym uczestniczyć - wargi nieustannie tańczyły, unosząc kąciki ku górze. Włosy miała potargane od szarpiącego je wcześniej wiatru, a policzki zarumienione od ciągłego śmiechu i pełgających, niczym płomienie iskry, przemykające przez jej ciemne tęczówki.
Pożegnali się wieczorem, wcześniej cichcem odstawiając aetonaty na właściwe miejsca i pozostawiając w Inarze radosną iskrę, zmieszaną z tęsknotą i dziwnym niepokojem nadchodzących wydarzeń.
zt x2
Cokolwiek myślał sobie o niej Percival, działał na Inarę kojąco, choć emocje, wprost proporcjonalnie galopowały w rewiry, których nie umiała jeszcze rozpoznać. A może się ich bała?. Nadal ciężko jej było oddzielić fale niezidentyfikowanego ciepła, zalewające jej ciało, przy każdym dłuższym spojrzeniu na sylwetkę łowcy, od racjonalnych podpowiedzi rozumu, próbującego ratować dawne przysięgi, składane przez alchemiczkę. Teraz, zapewnienia i - wydawało się - naturalna pustka, goszcząca jej w towarzystwie innych mężczyzn, chwiały się w podstawach, wywołując niemałe zamieszanie w w całym, kiedyś zbudowanym światopoglądzie czarnowłosej. Czemu teraz? Przecież tyle lat znała Łowcę, pierwszy raz nawet kreśląc jego lico, na zgarniętej ze stołu serwetce, gdy miała niecałe 15 lat. Dlaczego wtedy jej opustoszałe serce, nie reagowało nagłym podrywem, za każdym razem, gdy ich dłonie, przypadkowo się zetknęły? Dlaczego podczas tylu wypraw, z taką łatwością wpatrywała się w jadeit jego źrenic, nie przeczuwając, że miało to znaczenie. A może, reagowałaby tak, gdyby w jej duszy nie zalęgła się przysięga, którą składała jako dziecko? Może tęsknota za przyjacielem, była nikłym odbiciem czegoś innego, cichej podpowiedzi, która - z niewiadomych przyczyn - buchnęła w świadomość Inary tyle niedowiedzeń? A może jeszcze inaczej. Całą uwagę skupiała na szczerej beztrosce, ciepłej zadziorności, którą ofiarowała spotykanym ludziom?
Wszystkie przemyślenia, przenikające przez nieświadomie świadomy umysł Inary, umykał spłoszony pod naporem ekscytacji, którą wiązała z podejmowanym własnie, nie do końca prawym uczynkiem. Doskonale wiedziała, że dostałaby przynajmniej gniewną reprymendę od nestora rodu, ale...przynajmniej ojciec byłby z niej dumny. Przynajmniej do czasu, aż dowiedziałby się, że miała towarzystwo.
Całkiem sprawnie poszło dostanie się im do środka, zamkniętej stadniny, chociaż co jakiś czas, musiała zerkać, czy przypadkiem zabłąkana istota, pilnująca dobytku lorda Carrowa, nie wyłaniał się z cienia. Przynajmniej do czasu, gdy z dwoma aetonatami, nie pomknęli przez rozległe, kręte ścieżki i polany i otwarte pola, wywołując niekontrolowane napady śmiechu, tak kojąco wpływające na całą zapaść myślową, ogarniającą umysł panny Carrow. Nie mogła też nie zerkać na Percivala, którego twarz malowała się kolorami ekscytacji i pasji, którą w nim podziwiała podczas podróży, a która dziś, wywoływała w niej przyśpieszenie i tak szaleńczo łomoczącego serca, zupełnie w takt kopyt ich wierzchowców, pędzących coraz dalej i..wyżej.
Wyścig...wygrała Inara, chociaż - mimo jej przewagi, w postaci rodowej znajomości aetonatów, na których pędzili, Percivala z łatwością kierował czarnogrzywym rumakiem, tym samym udowadniając, jak pewnym był jeźdźcem. Zatrzymali się zdyszani, a ich wierzchowce, nadal stukały kopytami, wciąż nienasycone biegiem. Tak, jak ustalili - wygrany miał prawo...do butelki tradycyjnego alkoholu i...życzenia, które miało spełnić drugie.
- Posłuchaj mnie teraz uważnie, bo Twoim zadaniem... będzie zrobienie czegoś całkowicie spontanicznego - obserwowała konsternację, która rysowała się na obliczu mężczyzny - i najlepiej, żebym mogła w tym uczestniczyć - wargi nieustannie tańczyły, unosząc kąciki ku górze. Włosy miała potargane od szarpiącego je wcześniej wiatru, a policzki zarumienione od ciągłego śmiechu i pełgających, niczym płomienie iskry, przemykające przez jej ciemne tęczówki.
Pożegnali się wieczorem, wcześniej cichcem odstawiając aetonaty na właściwe miejsca i pozostawiając w Inarze radosną iskrę, zmieszaną z tęsknotą i dziwnym niepokojem nadchodzących wydarzeń.
zt x2
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Ślub Brukow. Doniosłe wydarzenie, które z pewnością wpiszę się w jedno z ciekawszych listopadowych. Urządzony z pompą, jak należy, urządzony po szlachecku, jak należy, urządzony coż - nieskromnie powiem, że mój wyglądał dużo lepiej. Ale moze to też kwestia daty. Która podkradlismy starszej siostrze mej żony i panicznie Bruke. Bo czas był już na ozenek naszej dwójki, a że nadchodzi akurat w tym samym czasie. Zauważyłem, ze na ślubie Bruka było mniej znanych mi osób. Niektóre widzialem na Sabatach, ale ze rzadko na nie chodziłem - no to rzadko mogłem widzieć szlachcicow, którzy nie obracali się w towarzystwie, które znałem ja. Dlatego obawiałem się, ze może ktoś wypuści tu szlamy, a ja w natloku nowych twarzy nie będę w stanie ich rozróżnić. Bardzo mnie to stresowalo, lecz wkrótce rozmowilem się z nestorem rodu Bruke, który zapewnił mnie, ze niepotrzebnie. Brat Megary (ten starszy) podpowiedział mi, ze nie wszyscy Brukowie są jak Anthony i spędzają całe życie za granicą w towarzystwie Milburgi. Wygladalem jej. Może zbyt nieuważnie, by dojrzeć.
Megara dość sprawnie nawet podniosła się tam tego ranka. Ranka liczonego po godzinie trzynastej. Jaspałem równo tyle samo godzin, bo może nie wybrałem się w odwiedziny do umierajacej kuzynki/na Nokturn, ale przecież pracowałem cały dzień. Uprzejmie zwróciłem jej uwagę, ze nie może dziś leżeć cały dzień w łóżku. Jak zwykle prawie nic nie jadła, ja zas zszedłem na śniadanie i wspaniałe pozywilem się, by mieć siłę na cały dzień. Zaraz potem musielismy sie szykować. Nie interesowałem się szczegółami, ale dla pewności wybrałem która sukienkę miała dziś założyć moja żona. Musieliśmy przecież komponować się dobrze razem. Nie protestowala nawet za bardzo. Może to kwestia tego, że całą noc sie do mnie przyklejala z tej całej nienawiści i trochę jej to wszystko się odowidziało. Właściwie nie zdziwiłbym się. Czasami miałem wrazenie, ze nie rozumiałem do końca motywów mej żony. Nie, właściwie to nigdy ich nie rozumiałem. W jednej chwili chciała się wyprowadzać, w drugiej wyrażała ochotę spędzenia nocy w moich ramionach. Było to coś spoza moich umiejętności ogarnięcia wszechwiatow. Przyjmowalem rzeczy takimi jakimi są. Narazie. Musiałem przecież poznać mechanizmy Megary. Już raz sparzylem się, kiedy ja spytałem czy udały się zakupy, a ona wywrociła oczami i poszła do pokoju.
Kolejny dzień po ślubie upłynął na niekończącym się śnie. Tym razem to ja praktycznie zmusilem ją żeby spała ze mną, ale była mi to winna za tę tańce, które jej ofiarowałem. odkryłem w sobie zrezzta niesamowite pokłady energii tanecznych, nigdy wcześniej nie zdażyło mi sie tanczyc zamiast mowic. Ale mi i mej zonie akurat wszystko prócz rozmawania wychodzilo lepiej. Ogarnelismy sie pod wieczor, zaproponowałem spacer, a ona ku memu zdumieniu zgodzila sie. Kazałem osiodłać me konie.
Więc w gruncie rzeczy od dwóch dni żyło nam się dobrze. Zniszczylem to wszystko jednym zdaniem, które wypowiedziane bezmyślnie, miało być płachta na byka Megara. Bo przecież musiałem wiedzieć, ze Megara jest wyczulona na punkcie Rosalie, ja zas zatrzymałem konia przy stawie przy którym pamiętnego dnia przyjechałem z Rosie. Zadumałem się i w stronę widnokręgu, na którym zachodziły słońce, powiedziałem:-Ostatnio byłem tu z panną Yaxley
I na pewno nie miałem na myśli nic, co ona wymyśli. Więc właściwie po jaką cholerę jej to mówiłem.
Megara dość sprawnie nawet podniosła się tam tego ranka. Ranka liczonego po godzinie trzynastej. Jaspałem równo tyle samo godzin, bo może nie wybrałem się w odwiedziny do umierajacej kuzynki/na Nokturn, ale przecież pracowałem cały dzień. Uprzejmie zwróciłem jej uwagę, ze nie może dziś leżeć cały dzień w łóżku. Jak zwykle prawie nic nie jadła, ja zas zszedłem na śniadanie i wspaniałe pozywilem się, by mieć siłę na cały dzień. Zaraz potem musielismy sie szykować. Nie interesowałem się szczegółami, ale dla pewności wybrałem która sukienkę miała dziś założyć moja żona. Musieliśmy przecież komponować się dobrze razem. Nie protestowala nawet za bardzo. Może to kwestia tego, że całą noc sie do mnie przyklejala z tej całej nienawiści i trochę jej to wszystko się odowidziało. Właściwie nie zdziwiłbym się. Czasami miałem wrazenie, ze nie rozumiałem do końca motywów mej żony. Nie, właściwie to nigdy ich nie rozumiałem. W jednej chwili chciała się wyprowadzać, w drugiej wyrażała ochotę spędzenia nocy w moich ramionach. Było to coś spoza moich umiejętności ogarnięcia wszechwiatow. Przyjmowalem rzeczy takimi jakimi są. Narazie. Musiałem przecież poznać mechanizmy Megary. Już raz sparzylem się, kiedy ja spytałem czy udały się zakupy, a ona wywrociła oczami i poszła do pokoju.
Kolejny dzień po ślubie upłynął na niekończącym się śnie. Tym razem to ja praktycznie zmusilem ją żeby spała ze mną, ale była mi to winna za tę tańce, które jej ofiarowałem. odkryłem w sobie zrezzta niesamowite pokłady energii tanecznych, nigdy wcześniej nie zdażyło mi sie tanczyc zamiast mowic. Ale mi i mej zonie akurat wszystko prócz rozmawania wychodzilo lepiej. Ogarnelismy sie pod wieczor, zaproponowałem spacer, a ona ku memu zdumieniu zgodzila sie. Kazałem osiodłać me konie.
Więc w gruncie rzeczy od dwóch dni żyło nam się dobrze. Zniszczylem to wszystko jednym zdaniem, które wypowiedziane bezmyślnie, miało być płachta na byka Megara. Bo przecież musiałem wiedzieć, ze Megara jest wyczulona na punkcie Rosalie, ja zas zatrzymałem konia przy stawie przy którym pamiętnego dnia przyjechałem z Rosie. Zadumałem się i w stronę widnokręgu, na którym zachodziły słońce, powiedziałem:-Ostatnio byłem tu z panną Yaxley
I na pewno nie miałem na myśli nic, co ona wymyśli. Więc właściwie po jaką cholerę jej to mówiłem.
Po co rozmawiać skoro można tańczy? Po co rozmawiać skoro można po prostu zasnąć? Istne piękno życia małżeńskiego a w tym wszystkim ja. Pozostało jeszcze pytanie czy to już powinnam popaść w paranoje czy może jeszcze trochę poczekać. Znów, brutalnie wyciągnięto mnie z krajny pięknych snów. Było już po południe i co z tego? Przecież i tak nigdzie się dzisiaj nie wybieram a Deimos doskonale poradzi sobie ze wszystkim sam. Dajcie mi po prostu spać. W końcu nadobne otwarłam oczy nie będąc wstanie przełknąć więcej niż zwykle. Mam wrażenie, że przez ten ślub zaczęłam maleć. Chudnę, mizernieję aż w końcu zniknę i będę miała święty spokój. Pierwszą oznaką tego, że żyję był mój cichy śmiech na widok wybranej sukienki. Jedno trzeba było mu przyznać, na moje nieszczęście miał dobry gust. Tylko powoli czułam się jak lalka. Uważa mnie za tak głupią, że nie dam rady sama wybrać sobie ubrania? A może to jakaś dziwna próba podporządkowania mnie? Mogłam już tylko westchnąć i pozwolić się ubrać. Co dalej? To co zawsze, trzeba było się gdzieś zaszyć i dać mu spokojnie pracować i cieszyć się chwilami samotności. Pochylić się nad książką udają, że się czyta a naprawdę wędrować myślami gdzieś bardzo daleko. Nie aż tak…nad morski dworek leży przecież niedaleko. Myślałam o tym jak wyglądałaby moja samotnia gdzie spędziłabym resztę swojego życia. Od takich decyzji nie było odwrotu…byłabym sama bo oficjalnie nikt nie mógłby wiedzieć. Ale Sam by do mnie przychodził. Jeślibym go poprosiła to by mnie nie zostawił. Od czasu do czasu sprawdzał czy jeszcze żyje. Z zamyślenia wyrwał mnie głos Deimosa. Bezwiednie zgodziłam się z tym co powiedział nawet nie rozpoznając, że to było pytanie. Zorientowałam się, co się dzieje dopiero gdy służąca zaproponowała żebym przebrała się w coś wygodniejszego do jazdy. Patrzyłam na nią oszołomiona nie rozumiejąc o co chodzi. Trzy razy musiała powtórzyć zanim zrozumiałam, że godziłam się na wspólną przejażdżkę z Deimosem. Nie dość, że chyba wyszłam na przygłupią to jeszcze z własnej woli wpakowała się w kłopoty. Tym razem nie uda się nam milczeć. Hulający wiatr nie wystarczy, żeby zagłuszyć ciszę. Natychmiast posłałam jednego ze sług do stajni z informacją, że nie ma mowy o damskim siodle. Nie dam się upokorzyć w podobny sposób.
Ponownie siedząc w siodle czułam się dziwne rozluźniona. Chciałam biec i znów poczuć wiatr we włosach. Może udałoby mi się roześmiać i na chwilę odetchnąć. Zamiast tego musiałam grzecznie jechać obok Deimosa zachowują się wyjątkowo przykładnie. Mogło się nawet wydawać, że wszystko skończy się dobrze. Oczywiście póki nie usłyszałam znajomego nazwiska. Z początku mogło się wydawać, że nie zwróciłam na to uwagę. W końcu jednak nachyliła się w stronę ucha mojego wierzchowca mówiąc jednak na tyle głośno by Deimos mógł to usłyszeć. - Jeśli przy tej okazji, któryś z was zrzucił ją z siebie to dostanie złotą uzdę albo całe stosy cukru. Nie zapomnij powiedzieć o tym kolegom - próbowała zmienić to wszystko w żart nawet się przy tym uśmiechając. Tyle, że to w żadne sposób nie pomogło. Wyprostowałam się przenosząc wzrok na Deimosa. Kiedyś przecież będę musiała przemówić mu do rozsądku. Dla czego nie teraz? - Po co to robisz? Dobrze wiesz że…nasze rody się nie lubią - byłam z siebie niezmiernie dumna. Wystarczyło to jedno zdanie, żeby udowodnić mu, że przecież wcale nie chodziło o niego. Przecież byłam Malfoyem a tego nie zmieni żaden ślub. Nie dając mu czasu na odpowiedź pognałam przed siebie nie mając zamiaru pozwoli by znów był świadkiem jaki wpływ na mnie ma ta kobieta.
Ponownie siedząc w siodle czułam się dziwne rozluźniona. Chciałam biec i znów poczuć wiatr we włosach. Może udałoby mi się roześmiać i na chwilę odetchnąć. Zamiast tego musiałam grzecznie jechać obok Deimosa zachowują się wyjątkowo przykładnie. Mogło się nawet wydawać, że wszystko skończy się dobrze. Oczywiście póki nie usłyszałam znajomego nazwiska. Z początku mogło się wydawać, że nie zwróciłam na to uwagę. W końcu jednak nachyliła się w stronę ucha mojego wierzchowca mówiąc jednak na tyle głośno by Deimos mógł to usłyszeć. - Jeśli przy tej okazji, któryś z was zrzucił ją z siebie to dostanie złotą uzdę albo całe stosy cukru. Nie zapomnij powiedzieć o tym kolegom - próbowała zmienić to wszystko w żart nawet się przy tym uśmiechając. Tyle, że to w żadne sposób nie pomogło. Wyprostowałam się przenosząc wzrok na Deimosa. Kiedyś przecież będę musiała przemówić mu do rozsądku. Dla czego nie teraz? - Po co to robisz? Dobrze wiesz że…nasze rody się nie lubią - byłam z siebie niezmiernie dumna. Wystarczyło to jedno zdanie, żeby udowodnić mu, że przecież wcale nie chodziło o niego. Przecież byłam Malfoyem a tego nie zmieni żaden ślub. Nie dając mu czasu na odpowiedź pognałam przed siebie nie mając zamiaru pozwoli by znów był świadkiem jaki wpływ na mnie ma ta kobieta.
Dosłyszał każde słowo i spoglada na nią, która przychyla się do konia. Jej włosy jasne obijają światło, ostatnie jego promienie. Dziwi się. Czym zawiniła ci ta cudowna istota, Megaro? Chce wrócić do wspaniałych wspomnień i nim ona zła do szpiku kości powie dwe zdanie, on już odwraca od niej spojrzenie.
- Co robię? - nieświadom swoich poczynań, odrywa wzrok od pięknego widnokręgu. Ech, wspomnienia. Wspomnienie zapachu rozwianych na wietrze włosów Rosalie bije po pamięci. Uśmiech musi rozmyć się, zniknąć. Senne spojrzenie, wyostrza się. Spoglądam w ślad za Megarą. W ślad, bo ona zerwała się i odjechała. Koniec romansów, ruszam w ślad za nią. Myślałem na początku, że będzie jechała tak jak dotąd, powoli i spokojnie, ta jednak ruszyła z kopyta. Najpierw postarałem się dogonić ją na odpowiednią odległość, by przez jakiś czas dać jej jechać przodem. Właściwie to dobrze radziła sobie w jeździe. Nie mógł narzekać. Niestety myślał tylko o tym, żeby nie wyjechała zbyt daleko, bowiem nie wierzył, by mogła sama wrócić. Poza tym, obserował, czy koń, który ją niósł nie ma przypadkiem ochoty jej zwalić na ziemię. Niby dał jej konia spokojnego i posłusznego, ale kto tam wie - Malfoye nie zwykły radzić sobie przesadnie dobrze z końmi. W końcu podrywa swego rumaka i dogania ją, by galopować zaraz obok. Spogląda na nią, lecz ta zdaje się nie widzieć go, a wzrok ma utkwiony przed sobą. - Zatrzymaj się - stara się przemówić do niej, chmurne mając czoło. Ta jednak go nie słucha, więc on stara się wyścignąć ją i zajechać drogę. I jeżeli jeszcze trochę udało im się pojechać, w pewnym momencie ta szaleńcza gonitwa musiała sie skończyć.
Dysząc ciężko, bo była to rzecz niełatwa, Deimos stara się i swojego wierzchowca uspokoić. Ten pewnie poruszony tym niewygodnym wyścigiem, którego nie miał w planach, dziwi sie, że już ma się uspokoić. - Megaro, co robisz - brwi jego ściągnięte, denerwuje sie, ale chyba nie dlatego, że się o nią bał? Jakby to wygladało: skecony kark w miesiąc po ślubie. Niby jest potomkiem wszystkich książąt Yorku, do których zaliczał się równiez król Henryk VIII - a jednak nie myśli o zabiciu zony od tak.
- Co robię? - nieświadom swoich poczynań, odrywa wzrok od pięknego widnokręgu. Ech, wspomnienia. Wspomnienie zapachu rozwianych na wietrze włosów Rosalie bije po pamięci. Uśmiech musi rozmyć się, zniknąć. Senne spojrzenie, wyostrza się. Spoglądam w ślad za Megarą. W ślad, bo ona zerwała się i odjechała. Koniec romansów, ruszam w ślad za nią. Myślałem na początku, że będzie jechała tak jak dotąd, powoli i spokojnie, ta jednak ruszyła z kopyta. Najpierw postarałem się dogonić ją na odpowiednią odległość, by przez jakiś czas dać jej jechać przodem. Właściwie to dobrze radziła sobie w jeździe. Nie mógł narzekać. Niestety myślał tylko o tym, żeby nie wyjechała zbyt daleko, bowiem nie wierzył, by mogła sama wrócić. Poza tym, obserował, czy koń, który ją niósł nie ma przypadkiem ochoty jej zwalić na ziemię. Niby dał jej konia spokojnego i posłusznego, ale kto tam wie - Malfoye nie zwykły radzić sobie przesadnie dobrze z końmi. W końcu podrywa swego rumaka i dogania ją, by galopować zaraz obok. Spogląda na nią, lecz ta zdaje się nie widzieć go, a wzrok ma utkwiony przed sobą. - Zatrzymaj się - stara się przemówić do niej, chmurne mając czoło. Ta jednak go nie słucha, więc on stara się wyścignąć ją i zajechać drogę. I jeżeli jeszcze trochę udało im się pojechać, w pewnym momencie ta szaleńcza gonitwa musiała sie skończyć.
Dysząc ciężko, bo była to rzecz niełatwa, Deimos stara się i swojego wierzchowca uspokoić. Ten pewnie poruszony tym niewygodnym wyścigiem, którego nie miał w planach, dziwi sie, że już ma się uspokoić. - Megaro, co robisz - brwi jego ściągnięte, denerwuje sie, ale chyba nie dlatego, że się o nią bał? Jakby to wygladało: skecony kark w miesiąc po ślubie. Niby jest potomkiem wszystkich książąt Yorku, do których zaliczał się równiez król Henryk VIII - a jednak nie myśli o zabiciu zony od tak.
Nareszcie wiatr we włosach! Na reszcie smak wolności! Czego więcej mogłam chcieć. Byłam tylko ja i mój dziki wierzchowiec a przed nami cały świat. Cień Marseet już nas nie dosięgnie. Wydawało mi się, że jeszcze tylko kilka chwil i na zawsze ucieknę z tej przeklętej wyspy. Zniknę wśród ludzi mówiącymi innymi językami i gdzie nikogo nie będzie obchodziło czyją żoną i czyją córką jestem. Jeszcze tylko trochę. Pędź jak wiatr mój drogi, nie pozwól żeby nas schwytali. Jeszcze krok i będziemy wolni. Nigdy już nie usłyszymy o tej kobiecie. Nie usłyszymy już o nikim. Będziemy wyklęci ale lepiej być wyklętym niż szalonym. . Czy to mówią wszyscy ci, którzy uciekli ci wykreśli z rodzinnych drzew? Jestem taka jak mój brat? Nie…nie…jesteś silniejsza od niego. Wciąż jeszcze walczę ze swoimi wiatrakami. Już nie potrafiłam się zatrzymać. Nie znałam terenu, nie znała za dobrze tego konia ale mimo to nie mogłam się zatrzymać. Nawet pojawienie się obok mnie Deimosa nic nie zmieniło. W tej chwili dla mnie nie istniał. Liczyła się jedynie ta wyimaginowana granica wolności, która wciąż znajdowała się przede mną i, której nie mogłam dogonić. Gdy wydaję się, że jestem już blisko znikąd wyłania się strażnik. Demon o nierozpoznawalnej twarzy chce mi przeszkodzić. W pierwszym odruchu chciałam pognać konia by jeszcze przyspieszył. Demon przyjął ludzki kształt okazując się moim mężem. Nie miałam wyjścia, musiałam w końcu zahamować. Wydaję się być równie rozjuszona co zwierzę na, którym siedziałam. Adrenalina buzująca w moich żyłach na siłę szukała ujścia. Pierwszy ruch, lekkie wzruszenie ramion, drugim przeniesienie wzroku gdzieś w bok byle by tylko uspokoić obudzoną dzikość, trzeci odwrócenie się do tyłu i upewnienie się, że to przeklęte jezioro jest daleko za mną. Tak, nie ma po nim nawet najmniejszego śladu. To już tylko przykre wspomnienie. - Przecież mieliśmy pojeździć- - słyszę w końcu swój głos. - Przecież ci nie ucieknę- - skąd to wyzywające spojrzenie i ten dziwny uśmiech? Sama nie wierzyłam, że jestem skłonna do podobnego zachowania. Ale albo to albo kolejna rozmowa pełna krzyku. - Nie jestem zrobiona z porcelany, nie musisz się o mnie martwić - kolejny wyzywający uśmiech. Malfoy co się z tobą dzieje?! Wierzgający pode mną koń sprowadził mnie trochę na ziemię. Ostrożnie pogłaskałam go po szyi szepcząc uspokajająco - Cicho maleńki. Przyjdzie czas, że nas niedościganie - nie przestałam go głaskać czując, że to daje pewien efekt. - Jeśli chcesz, możemy uznać, że to był mały wyścig - w końcu uniosłam na niego wzrok - Wygrałeś, masz prawo do nagrody - uśmiechnęłam się dziwnie rozbawiona takim pomysłem.- Tylko, czego może chcieć człowiek, który ma wszystko? - nie spuszczałam z niego spojrzenia oparłam się o szyję mustanga wyraźnie czekając na odpowiedź. Trochę adrenaliny, trochę strach i trochę Megary i o to efekt. Chociaż lepsze to niż krzyk…albo może lepiej wrócić do ciszy.
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
Okolice dworku
Szybka odpowiedź