23 IX '58 Tańce i zabawa u Batki
Strona 2 z 37 • 1, 2, 3 ... 19 ... 37
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Dom Bathildy Bagshot
Ogród i inne pomieszczenia domu, jeśli potrzeba
23 IX '58 Bękarty
Imprezujemy; pijemy, tańczymy, bawimy się (nie próbujemy umierać w żaden sposób)
Szafka zniknięć
Imprezujemy; pijemy, tańczymy, bawimy się (nie próbujemy umierać w żaden sposób)
Szafka zniknięć
I show not your face but your heart's desire
Skinięciem przytaknęła słowom Maisie, najchętniej zaczęłaby się uczyć najszybciej, jak się da, ale wiedziała, że los zweryfikuje te zamiary.- Mam nadzieję.- stwierdziła, bo chciała, by wychodziło jej to jakoś, jakkolwiek znośnie.- Próbuj, bo wszystko jest dziś dla was.- dodała w kwestii jedzenia. Część tych smaków była dla Doe znajoma, kojarzyła się z domem. Pozostali mogli to poznać dziś.
Nie wtrącała się, gdy Jim namówił jednak Marysię na mocarza. Chyba najlepiej było uczyć się na błędach, a z tymi mogła zmierzyć się Multon za parę godzin, jeśli da się tak namawiać częściej. Każdy jednak musiał przez to kiedyś przejść. Przykryła grzbietem dłoni usta, dusząc w sobie śmiech, kiedy usłyszała odpowiedź na toast. Nietrafioną, ale wystarczająco zabawną i uroczą, by to wybaczyć. Posłała lekki uśmiech Maisie, gdy ta rozsądniej podeszła do sprawy alkoholu.
Spojrzała na Jima, kiedy przedstawił swą zmyśloną historię. Nie drążyła, jaka była prawda, po prostu nie. Nie dziś.
- Mój bohater.- westchnęła lekko, teatralnie, dając wydźwięk rozbawieniu.- Trofeum powiesimy nad kominkiem? – spytała z fałszywą ekscytacją. Żarliwy pocałunek był zaskoczeniem, ale nie uciekała przed nim, wdzięczna jedynie jakiejś cząstce rozsądku, która skłoniła chłopaka do przerwania. Mimowolnie przygryzła wargę, czując zdradliwe ciepło rozchodzące się po ciele. Niedobrze.- Cieszę się.- odparła, chociaż wątpiła, aby ból po tym zniknął.
- Co? – zagapiła się na niego. W jakiej ciąży...
Spojrzała w bok, gdy jej uwagę przyciągnął głos Marcela.
- Co? – powtórzyła, jakże zmyślnie. Zmierzyła wzrokiem Sallowa, bo wydawał się markotny, a to skupiało bardziej niż nowina o ciąży. W zestawieniu z historią o tygrysie była gotowa uznać, że obaj coś sobie wymyślili. Kiedy James stracił już nią zainteresowanie, podeszła do Marcela, przelotnie spoglądając na Marysię, gdy ta stanęła obok, śpiewając i kołysząc Gillie. Miała ładny głos, przyjemny i ciepły.
- Co się dzieje? – spytała, stając przed przyjacielem. Obserwowała wcześniej, jak dłubie łyżka w gulaszu.- Zrobił ci coś ten okropny gulasz? – spytała łagodnie z lekkim uśmiechem.- Nie zadźgaj go na śmierć.- dodała i sięgnęła, by zabrać mu z dłoni talerz i postawić obok na stole.- Powinnam dociekać coście odstawili, jak zniknęliście? – spytała odrobinę poważniejszym tonem. Jeden wrócił nerwowy z rozwaloną wargą, a drugi jakiś markotny. Nie musiała być asem dedukcji, by widzieć po nich, że coś się schrzaniło.
Nie wtrącała się, gdy Jim namówił jednak Marysię na mocarza. Chyba najlepiej było uczyć się na błędach, a z tymi mogła zmierzyć się Multon za parę godzin, jeśli da się tak namawiać częściej. Każdy jednak musiał przez to kiedyś przejść. Przykryła grzbietem dłoni usta, dusząc w sobie śmiech, kiedy usłyszała odpowiedź na toast. Nietrafioną, ale wystarczająco zabawną i uroczą, by to wybaczyć. Posłała lekki uśmiech Maisie, gdy ta rozsądniej podeszła do sprawy alkoholu.
Spojrzała na Jima, kiedy przedstawił swą zmyśloną historię. Nie drążyła, jaka była prawda, po prostu nie. Nie dziś.
- Mój bohater.- westchnęła lekko, teatralnie, dając wydźwięk rozbawieniu.- Trofeum powiesimy nad kominkiem? – spytała z fałszywą ekscytacją. Żarliwy pocałunek był zaskoczeniem, ale nie uciekała przed nim, wdzięczna jedynie jakiejś cząstce rozsądku, która skłoniła chłopaka do przerwania. Mimowolnie przygryzła wargę, czując zdradliwe ciepło rozchodzące się po ciele. Niedobrze.- Cieszę się.- odparła, chociaż wątpiła, aby ból po tym zniknął.
- Co? – zagapiła się na niego. W jakiej ciąży...
Spojrzała w bok, gdy jej uwagę przyciągnął głos Marcela.
- Co? – powtórzyła, jakże zmyślnie. Zmierzyła wzrokiem Sallowa, bo wydawał się markotny, a to skupiało bardziej niż nowina o ciąży. W zestawieniu z historią o tygrysie była gotowa uznać, że obaj coś sobie wymyślili. Kiedy James stracił już nią zainteresowanie, podeszła do Marcela, przelotnie spoglądając na Marysię, gdy ta stanęła obok, śpiewając i kołysząc Gillie. Miała ładny głos, przyjemny i ciepły.
- Co się dzieje? – spytała, stając przed przyjacielem. Obserwowała wcześniej, jak dłubie łyżka w gulaszu.- Zrobił ci coś ten okropny gulasz? – spytała łagodnie z lekkim uśmiechem.- Nie zadźgaj go na śmierć.- dodała i sięgnęła, by zabrać mu z dłoni talerz i postawić obok na stole.- Powinnam dociekać coście odstawili, jak zniknęliście? – spytała odrobinę poważniejszym tonem. Jeden wrócił nerwowy z rozwaloną wargą, a drugi jakiś markotny. Nie musiała być asem dedukcji, by widzieć po nich, że coś się schrzaniło.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Bardziej wyczuł niż dostrzegł przyjście Marcela. Nie obejrzał się za nim, gdy podszedł do stołu. Uniósł brew dopiero, gdy wspomniał o córce. Mieli mieć córkę? Skrzywił się, nie zarejestrował tego nawet. Nie żył tym tematem tak jakby chciał, poddał się wynurzeniom przyjaciela, który prawdopodobnie chciał go podnieść a duchu swatając ich dzieci. Idąc tam nie chciał o tym rozmawiać, ale jak unikać tematu, kiedy cały dzień kręcił się właśnie wokół niego? Nie skomentował słów o swatach i nie spojrzał na Eve, nie dając jej tym samym pożywki do ciągnięcia tematu.
— Aha — przytaknął Marii, spoglądając jej w oczy, w dłoni trzymając butelkę upędzonej przez nich nalewki. Zaśmiał się szczerze, słysząc jej romską próbę powtórzenia toastu, ale mina mu zrzedła zaraz. Przywołał sam siebie do porządku, gdy zdał sobie z tego sprawę. Zerknął na Maisie, która odmówiła picia mocnego alkoholu. Mocarz rzeczywiście palił w gardło i dawał porządnego kopa, a przy tym nie uderzał do głowy zbyt szybko, co jednocześnie było jego zaletą jak i wadą. Szybkie picie prędzej czy później odcinało świadomość. — Sami swoi — próbował dalej, wzruszając ramionami. — Przy nas nic ci nie grozi i niczego nie będziesz musiała się wstydzić. — Nikt jej tu oceniać nie będzie, nawet jeśli rzeczywiście przeholuje. Byli w gronie przyjaciół, byli w rodzinie — jak Eve wcześniej zaznaczyła. Mogli się czuć bezpiecznie. Spojrzał na nią, gdy przyjęła z aprobatą jego tłumaczenia. — Skórę położymy przed kominkiem, kłów użyjemy jako broń — sprostował niepoważnie. — Dobrze się znasz ze Steffenem? — spytał Maisie, widząc jak się ożywiła na tę wieść. Odprowadził ją potem wzrokiem do stołu po jedzenie, gdzie natknął się na Marcela wzrokiem. — To moc cygańskiej krwi — skwitował jego żart poważnie, nieco ciętym tonem; nie dając sobie rady z ignorowaniem jego obecności. To było po prostu zbyt wiele. — Kiedy raz nas wpuścisz do swojego życia nie sposób nas wypędzić. Przywłaszczamy sobie twoje serce, dusze, czas i myśli, a kiedy się orientujesz jest za późno, by o nas zapomnieć. Późniejsze życie bez nas to już tylko udręka — Uśmiechnął się do Maisie, jakby chciał się zareklamować i zerknął na Aishę, szukając u niej potwierdzenia. Podzielała jego opinię?
Zwrócił się w stronę Marii, kiedy zaczęła śpiewać — a śpiewała ładnie, miała słodki, delikatny głos. Podał pełny kieliszek siostrze, rezygnując w końcu z tego, by nalać samemu sobie, ale butelki nie puścił z dłoni, czując się do niej przywiązany. — Do dna — ponaglił ją żartobliwie.
— Tyle się nagadałeś o tych tańcach i śpiewie — podjął w końcu głośno, butnie i zaczepnie w stronę Marcela, gdy Eve znalazła się obok niego, podpytując go o to, co zaszło. Uśmiechnął się do niego złośliwie, jakby chciał mu coś udowodnić, po czym podszedł do Marii, w niej cała nadzieja. — Gwiazdy błyszczą jasno nad tobą — zaczął śpiewać miękko, z melodią, którą prawdopodobnie każdy tutaj znał, muzyka więc napływała do uszu sama, nawet jeśli nie wybrzmiewała naprawdę. Popatrzył na Marię, a potem na śmieszny tobołek w jej rękach. — Nocna bryza szepcze cicho kocham cię. — Sięgnął do małego zawiniątka, które wyraźnie przeszkadzało jej w zrobieniu tego, na co miała ochotę. Jak każdemu tu, prócz Eve, ta myśl jednak miała pozostać w tylko w nim. Śpiewał powoli coraz głośniej. No dalej, poproś go do tańca. Kiwnął Marii głową na Marcela, wyglądał jak naboczone dziecko. — Ptaki śpiewają w sykomorze, wyśnij mały sen o mnie. — Trzymając butelkę za szyjkę, poprawił w rękach dziecko; spojrzał na śpiące niemowlę z dziwną nadzieją, że może gdy spojrzy drugi raz wszystko się odmieni. Może nagle to wszystko nabierze właściwych kolorów? — Powiedz: dobranoc i pocałuj mnie. Po prostu przytul mnie mocno i powiedz, że będziesz za mną tęskniła. Gdy będę całkiem sam i tak smutny, jak tylko mogę być, wyśnij mały sen o mnie. — Poczuł, że to chyba nie działa. Głos zwiódł w ostatnich głoskach, plamiąc romantyczną melodię rozczarowaniem. Uniósł więc wzrok i uśmiechnął się, śpiewając dalej. — Gwiazdy gasną, a ja nadal tu jestem, kochana, wciąż pragnąc twojego pocałunku. Moja tęsknota potrwa aż do świtu, kochana.
| dla przypomnienia
— Aha — przytaknął Marii, spoglądając jej w oczy, w dłoni trzymając butelkę upędzonej przez nich nalewki. Zaśmiał się szczerze, słysząc jej romską próbę powtórzenia toastu, ale mina mu zrzedła zaraz. Przywołał sam siebie do porządku, gdy zdał sobie z tego sprawę. Zerknął na Maisie, która odmówiła picia mocnego alkoholu. Mocarz rzeczywiście palił w gardło i dawał porządnego kopa, a przy tym nie uderzał do głowy zbyt szybko, co jednocześnie było jego zaletą jak i wadą. Szybkie picie prędzej czy później odcinało świadomość. — Sami swoi — próbował dalej, wzruszając ramionami. — Przy nas nic ci nie grozi i niczego nie będziesz musiała się wstydzić. — Nikt jej tu oceniać nie będzie, nawet jeśli rzeczywiście przeholuje. Byli w gronie przyjaciół, byli w rodzinie — jak Eve wcześniej zaznaczyła. Mogli się czuć bezpiecznie. Spojrzał na nią, gdy przyjęła z aprobatą jego tłumaczenia. — Skórę położymy przed kominkiem, kłów użyjemy jako broń — sprostował niepoważnie. — Dobrze się znasz ze Steffenem? — spytał Maisie, widząc jak się ożywiła na tę wieść. Odprowadził ją potem wzrokiem do stołu po jedzenie, gdzie natknął się na Marcela wzrokiem. — To moc cygańskiej krwi — skwitował jego żart poważnie, nieco ciętym tonem; nie dając sobie rady z ignorowaniem jego obecności. To było po prostu zbyt wiele. — Kiedy raz nas wpuścisz do swojego życia nie sposób nas wypędzić. Przywłaszczamy sobie twoje serce, dusze, czas i myśli, a kiedy się orientujesz jest za późno, by o nas zapomnieć. Późniejsze życie bez nas to już tylko udręka — Uśmiechnął się do Maisie, jakby chciał się zareklamować i zerknął na Aishę, szukając u niej potwierdzenia. Podzielała jego opinię?
Zwrócił się w stronę Marii, kiedy zaczęła śpiewać — a śpiewała ładnie, miała słodki, delikatny głos. Podał pełny kieliszek siostrze, rezygnując w końcu z tego, by nalać samemu sobie, ale butelki nie puścił z dłoni, czując się do niej przywiązany. — Do dna — ponaglił ją żartobliwie.
— Tyle się nagadałeś o tych tańcach i śpiewie — podjął w końcu głośno, butnie i zaczepnie w stronę Marcela, gdy Eve znalazła się obok niego, podpytując go o to, co zaszło. Uśmiechnął się do niego złośliwie, jakby chciał mu coś udowodnić, po czym podszedł do Marii, w niej cała nadzieja. — Gwiazdy błyszczą jasno nad tobą — zaczął śpiewać miękko, z melodią, którą prawdopodobnie każdy tutaj znał, muzyka więc napływała do uszu sama, nawet jeśli nie wybrzmiewała naprawdę. Popatrzył na Marię, a potem na śmieszny tobołek w jej rękach. — Nocna bryza szepcze cicho kocham cię. — Sięgnął do małego zawiniątka, które wyraźnie przeszkadzało jej w zrobieniu tego, na co miała ochotę. Jak każdemu tu, prócz Eve, ta myśl jednak miała pozostać w tylko w nim. Śpiewał powoli coraz głośniej. No dalej, poproś go do tańca. Kiwnął Marii głową na Marcela, wyglądał jak naboczone dziecko. — Ptaki śpiewają w sykomorze, wyśnij mały sen o mnie. — Trzymając butelkę za szyjkę, poprawił w rękach dziecko; spojrzał na śpiące niemowlę z dziwną nadzieją, że może gdy spojrzy drugi raz wszystko się odmieni. Może nagle to wszystko nabierze właściwych kolorów? — Powiedz: dobranoc i pocałuj mnie. Po prostu przytul mnie mocno i powiedz, że będziesz za mną tęskniła. Gdy będę całkiem sam i tak smutny, jak tylko mogę być, wyśnij mały sen o mnie. — Poczuł, że to chyba nie działa. Głos zwiódł w ostatnich głoskach, plamiąc romantyczną melodię rozczarowaniem. Uniósł więc wzrok i uśmiechnął się, śpiewając dalej. — Gwiazdy gasną, a ja nadal tu jestem, kochana, wciąż pragnąc twojego pocałunku. Moja tęsknota potrwa aż do świtu, kochana.
| dla przypomnienia
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Zaśmiał się nad gulaszem, z ciepłym uśmiechem, słysząc na zdrowie Marii. - Dłuższe e - podpowiedział, spoglądając na dziewczynę. - Na zdrowie - podpowiedział, jego akcent nie był dobry, ale potrafił wypowiedzieć to poprawnie. Jego żart nie rozbawił nikogo. Spojrzał na Jamesa, kiedy - nie spodziewał się tego - odpowiedział na jego słowa, tym samym ostrym tonem głosu, co wcześniej. Wbił w niego lodowate spojrzenie, a kąciki jego ust zaczęły unosić się nieznacznie w górę, kiedy docierał do niego sens tego, o czym Jim mówił, nawet jeśli nie patrzył przy tym na niego, a na Maisie. Nie zabrał głosu, jego śladem, wciąż z uśmiechem, przenosząc wzrok na Aishę.
Wkrótce Maria zaczęła śpiewać, słuchał jej w ciszy, dłubiąc w gulaszu. Dobrze się jej słuchało, lubił brzmienie jej głosu, wydawał się aksamitny. Bardzo delikatny, lekki i muśnięty ciepłem jak jezioro, w tafli którego błyszczały promienie słońca. Odwzajemnił jej uśmiech, choć nie zrozumiał gestu. Nocami zabawiał się do jazzowych potańcówek w Londynie, ciche ludowe przyśpiewki a cappella nie do końca wprawiały go w taneczny nastrój. Spojrzał na dziecko na jej rękach i przeniósł wzrok na Maisie, która zabrała głos.
- Specjalnie dla ciebie go zrobiliśmy! - obruszył się, kiedy zaoponowała przed Mocarzem, był mocny, to prawda, czasem wypalał gardło, ale to zależało od tego, jak akurat im poszło. Może nie było tak źle. Tak naprawdę nie wiedział nawet, że Maisie dziś przyjdzie, ale gdyby wiedział, pomyśleliby o niej robiąc go, więc w zasadzie nie skłamał. - Jak tylko go skosztujesz, już nigdy nie będziesz chciała pić wody - próbował ją przekonać mimo wszystko. - Przyjdzie, jeśli się nie zapatrzy po drodze na Bellę - westchnął, gdy spytała, czy Steffen przejdzie, już bardziej do siebie, niż do kogokolwiek innego. Pogrzebał łyżką w gulaszu, zanim wziął jego kolejny łyk. Wzruszył ramieniem na kolejne co Eve, ale dalej na nią nie spojrzał - do czasu, kiedy wyrosła przed nim.
- Ej! - Zmarszczył brew, kiedy zabrała mu talerz. - Przecież on już nie żyje - próbował się wybronić. - I nie jest okropny - zanegował, bo gulasz mu smakował, po prostu nie do końca był głodny, dopiero co najadał się ciasta. Wyprostował się, spoglądając jej w oczy, na krótko, nie potrafił. Co miał jej powiedzieć po tym, co powiedziała mu Neala? Po tym, co wydarzyło się później? Nic z tego nie powinno mieć teraz znaczenia. Chciał żeby dalej taka była, szczęśliwa. - Skąd pomysł, że ktoś coś odstawił? - spytał, ale nie przekonał nawet samego siebie. - Myślałem, że złapiemy go na Arenę - wyznał z powagą. - Tego tygrysa - skonkretyzował myśl, bo była tak chaotyczna, że Eve mogła za nią nie nadążyć. - Ale bez futra się nie nada. Nikomu się nie spodoba, mógłby co najwyżej straszyć niegrzeczne dzieci - pokręcił głową. - Roar - dorzucił, na na potwierdzenie tych słów zginając w jej stronę palce jak pazury. Zabrała mu gulasz, więc sięgnął dłonią po najbliżej stojącą butelkę portera, krótkim ruchem dłoni porwał też jedną z czystych łyżek i otworzył ją w mgnieniu oka. - Pasta do butów? - spytał z zawadiackim uśmiechem, powtarzając akcent Marii i podał piwo Eve. Przez jej ramię odnalazł Jima, zmarszczył brew, nie do końca rozumiejąc jego zamiary. Westchnął, no nagadał się, może za dużo.
- Spierdalaj! - odpowiedział, równie butnie, choć jego twarzy nie znaczył już tamten zacięty wyraz - który zawahał się na chwilę, kiedy Jim podszedł do Marii. Próbował się odegrać? Poważnie, Jim? Rozejrzał się za ciastem, szacując, jakie miał szanse, że rzucając nim w Jima trafi dziecko albo Marię, kiedy ten zabrał niemowlaka w swoje ramiona. - Wyśnij mały sen o mnie - zawtórował Jimowi, dołączając się do tego śpiewu, choć śpiewać nie potrafił, mogli śpiewać wszyscy. Rzeczywiście była tu trochę stypa, a to była wygodna wymówka, żeby uciec przed dociekaniami Eve. Podwinął pod siebie drugą nogę, wstając nieco niepewnie na chwiejnych kolanach, na stole, nie był pewien, na ile mebel był właściwie wytrzymały. Na próbę wykonał powolny piruet, ale nic się nie zawaliło, więc uznał to za pewny parkiet. Lawirując między talerzami tanecznym krokiem przeszedł na jego drugą stronę i wyciągnął dłoń ku Marii, zapraszając ją do siebie.
Wkrótce Maria zaczęła śpiewać, słuchał jej w ciszy, dłubiąc w gulaszu. Dobrze się jej słuchało, lubił brzmienie jej głosu, wydawał się aksamitny. Bardzo delikatny, lekki i muśnięty ciepłem jak jezioro, w tafli którego błyszczały promienie słońca. Odwzajemnił jej uśmiech, choć nie zrozumiał gestu. Nocami zabawiał się do jazzowych potańcówek w Londynie, ciche ludowe przyśpiewki a cappella nie do końca wprawiały go w taneczny nastrój. Spojrzał na dziecko na jej rękach i przeniósł wzrok na Maisie, która zabrała głos.
- Specjalnie dla ciebie go zrobiliśmy! - obruszył się, kiedy zaoponowała przed Mocarzem, był mocny, to prawda, czasem wypalał gardło, ale to zależało od tego, jak akurat im poszło. Może nie było tak źle. Tak naprawdę nie wiedział nawet, że Maisie dziś przyjdzie, ale gdyby wiedział, pomyśleliby o niej robiąc go, więc w zasadzie nie skłamał. - Jak tylko go skosztujesz, już nigdy nie będziesz chciała pić wody - próbował ją przekonać mimo wszystko. - Przyjdzie, jeśli się nie zapatrzy po drodze na Bellę - westchnął, gdy spytała, czy Steffen przejdzie, już bardziej do siebie, niż do kogokolwiek innego. Pogrzebał łyżką w gulaszu, zanim wziął jego kolejny łyk. Wzruszył ramieniem na kolejne co Eve, ale dalej na nią nie spojrzał - do czasu, kiedy wyrosła przed nim.
- Ej! - Zmarszczył brew, kiedy zabrała mu talerz. - Przecież on już nie żyje - próbował się wybronić. - I nie jest okropny - zanegował, bo gulasz mu smakował, po prostu nie do końca był głodny, dopiero co najadał się ciasta. Wyprostował się, spoglądając jej w oczy, na krótko, nie potrafił. Co miał jej powiedzieć po tym, co powiedziała mu Neala? Po tym, co wydarzyło się później? Nic z tego nie powinno mieć teraz znaczenia. Chciał żeby dalej taka była, szczęśliwa. - Skąd pomysł, że ktoś coś odstawił? - spytał, ale nie przekonał nawet samego siebie. - Myślałem, że złapiemy go na Arenę - wyznał z powagą. - Tego tygrysa - skonkretyzował myśl, bo była tak chaotyczna, że Eve mogła za nią nie nadążyć. - Ale bez futra się nie nada. Nikomu się nie spodoba, mógłby co najwyżej straszyć niegrzeczne dzieci - pokręcił głową. - Roar - dorzucił, na na potwierdzenie tych słów zginając w jej stronę palce jak pazury. Zabrała mu gulasz, więc sięgnął dłonią po najbliżej stojącą butelkę portera, krótkim ruchem dłoni porwał też jedną z czystych łyżek i otworzył ją w mgnieniu oka. - Pasta do butów? - spytał z zawadiackim uśmiechem, powtarzając akcent Marii i podał piwo Eve. Przez jej ramię odnalazł Jima, zmarszczył brew, nie do końca rozumiejąc jego zamiary. Westchnął, no nagadał się, może za dużo.
- Spierdalaj! - odpowiedział, równie butnie, choć jego twarzy nie znaczył już tamten zacięty wyraz - który zawahał się na chwilę, kiedy Jim podszedł do Marii. Próbował się odegrać? Poważnie, Jim? Rozejrzał się za ciastem, szacując, jakie miał szanse, że rzucając nim w Jima trafi dziecko albo Marię, kiedy ten zabrał niemowlaka w swoje ramiona. - Wyśnij mały sen o mnie - zawtórował Jimowi, dołączając się do tego śpiewu, choć śpiewać nie potrafił, mogli śpiewać wszyscy. Rzeczywiście była tu trochę stypa, a to była wygodna wymówka, żeby uciec przed dociekaniami Eve. Podwinął pod siebie drugą nogę, wstając nieco niepewnie na chwiejnych kolanach, na stole, nie był pewien, na ile mebel był właściwie wytrzymały. Na próbę wykonał powolny piruet, ale nic się nie zawaliło, więc uznał to za pewny parkiet. Lawirując między talerzami tanecznym krokiem przeszedł na jego drugą stronę i wyciągnął dłoń ku Marii, zapraszając ją do siebie.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Maisie była naprawdę urocza, z tym swoim zapędem do kosztowania wszelkich przysmaków. Maria z kolei musiała przyznać, że taka postawa łechtała jej ego najlepiej, wszak razem z Eve przygotowały naprawdę niezłą ucztę. Niełatwo było przygotowywać coś z niczego, ale wspólnymi siłami można było osiągnąć naprawdę sporo, także w kuchni. Eve podzielała zresztą ten pogląd, zachęcając Maisie do jedzenia, pozostawiając Marii możliwość cieszenia się, tak po prostu, że towarzystwo znów powoli się zbierało, częstowało, zaczynało bawić. Oby tak dalej, oby do białego rana.
Zresztą, czuła się przy nich wszystkich naprawdę bezpiecznie, dokładnie tak, jak mówił Jim. Miło było być częścią czegoś większego, grupy, rodziny, o niej przecież mówiła Eve. Przywykła do samotności, bo takie było życzenie jej ojca, którego motywacji nie pozna już nigdy. Odejście rodziców pokazało jej jak na dłoni, że w gruncie rzeczy samotność potrafiła być przytłaczająca. A gdy nie było się nigdy w pełni częścią żadnej grupy, szukało się tej jednej, jedynej. Chyba nigdy w życiu by nie przypuszczała, że akceptację znajdzie wśród — przynajmniej częściowo — cygańskiej braci. Ale to oni właśnie przyjęli ją z otwartymi ramionami. I chciała oddać im wszystko to, co dobre. Zasługiwali na to.
Dopiero śmiechy zaraz po jej toaście sprawiły, że zorientowała się, że mogła faktycznie coś pomylić. Na pomoc przyszedł Marcel, któremu zawtórowała momentalnie. — Na zdrowie—e — przeciągnęła to nieszczęsne e z miną skupioną w determinacji. W połączeniu z jej zerową wiedzą o romskim i nabytym akcencie Marcela na pewno brzmiało to wciąż zabawnie, ale lepiej, niż za pierwszym razem. Uśmiechnęła się szeroko, czując ciepło, które rozlewało się po jej klatce piersiowej — czy to przez alkohol, a może wychwalanie owego przez jego twórców, nie miała pojęcia. Ale słyszała chyba w ich głosach dumę, a na pewno przejęcie wyrobem. I byli w tym wszystkim tacy uroczy, że aż sama chciała ich przytulić.
Ale wciąż miała na rękach małą Gilly, więc zamiast tego zajęła się śpiewaniem. Pierwszy raz zresztą śpiewała przed dużą grupą, uświadomiła to sobie dopiero w połowie piosenki, dlatego też zerknęła w dół, na śpiącą dziewczynkę, kruszynkę. Wyobraziła sobie, że śpiewa tylko dla niej, odcinając się powoli myślami od reszty; bała się, że jeżeli tego nie zrobi, pomyli słowa i wszyscy się nią rozczarują, a na to nie mogła pozwolić.
Dlatego też całą hecę z tygrysem uświadomiła sobie dopiero później, podnosząc głowę akurat, gdy Marcel wydawał teatralny ryk i dopomagał sobie aktorsko pazurami. Zdezorientowana zamrugała kilkukrotnie, zerkając na resztę dziewczyn z niemym pytaniem o to, co ją ominęło. Tak, czy inaczej zaśmiała się nawet na ten gest, cicho, bo wciąż świadoma była małej w swoich ramionach, ale rozluźnienie przychodziło prędko, rozlewając się po nieprzyzwyczajonym do alkoholu, a co dopiero do Mocarza, ciele.
Prym w śpiewie przejął Jim, podnosząc znaną melodię. Nie spodziewała się jednak, że podejdzie do niej, co więcej, przejmie nawet Gilly, którą ostrożnie mu podała, a już na pewno nie, że będzie wyraźnie sugerował, żeby zaprosiła Marcela do tańca. W normalnych okolicznościach pewnie zatrzymałaby się w miejscu, zupełnie skrępowana, ale Mocarz dodawał pewności siebie albo może odkrywał tą ukrytą, którą posiadała w sobie od urodzenia.
— Ptaki śpiewają w sykomorze, wyśnij mały sen o mnie — zawtórowała Jimowi, posyłając mu zgodny uśmiech, nim ruszyła bliżej stołu, na którym Marcel wykonywał już próbny piruet. Rozsądek uciekał z niej z każdą kolejną chwilą, krew podgrzewana alkoholem ruszyła poprzez wszystkie arterie, taniec na stole nie wydawał się złym pomysłem, choć się napracowały, choć mogli coś potłuc albo strącić, a stół mógłby się załamać. Wszystkie te strachy zostały z trzeźwą Marią z początku dnia, w głowie pozostawiając przyjemne niewiele, oddając kontrolę sercu i ciału.
Podała rękę Marcelowi, jej własna była ciepła, znów dzięki niemu wychodziła na powierzchnię, ale teraz nie walił się ich świat, nie uciekali przed śmiercią, a celebrowali życie. W dzień jesiennego przesilenia, gdy wszytko miało rozpocząć swe wędrówki do snu, gdy to, co dobre miało się kończyć, Maria czuła, że nie godzili się — oni wszyscy — na taki scenariusz. Życie, kochanie, trwa tyle, co taniec. Gdy wreszcie stanęła na stole, wolna ręka sama odnalazła marcelowe ramię, druga dłoń dalej nie wypuszczała tej jego. Rytm wyznaczał śpiew Jima, do tego talent akrobaty, nawet talerze po drodze nie były jej straszne. Tylko taniec, taniec, słowa piosenki o prawdziwej miłości.
| tak sobie poglądowo rzucę na zwinność w tańcu i te talerze...
Zresztą, czuła się przy nich wszystkich naprawdę bezpiecznie, dokładnie tak, jak mówił Jim. Miło było być częścią czegoś większego, grupy, rodziny, o niej przecież mówiła Eve. Przywykła do samotności, bo takie było życzenie jej ojca, którego motywacji nie pozna już nigdy. Odejście rodziców pokazało jej jak na dłoni, że w gruncie rzeczy samotność potrafiła być przytłaczająca. A gdy nie było się nigdy w pełni częścią żadnej grupy, szukało się tej jednej, jedynej. Chyba nigdy w życiu by nie przypuszczała, że akceptację znajdzie wśród — przynajmniej częściowo — cygańskiej braci. Ale to oni właśnie przyjęli ją z otwartymi ramionami. I chciała oddać im wszystko to, co dobre. Zasługiwali na to.
Dopiero śmiechy zaraz po jej toaście sprawiły, że zorientowała się, że mogła faktycznie coś pomylić. Na pomoc przyszedł Marcel, któremu zawtórowała momentalnie. — Na zdrowie—e — przeciągnęła to nieszczęsne e z miną skupioną w determinacji. W połączeniu z jej zerową wiedzą o romskim i nabytym akcencie Marcela na pewno brzmiało to wciąż zabawnie, ale lepiej, niż za pierwszym razem. Uśmiechnęła się szeroko, czując ciepło, które rozlewało się po jej klatce piersiowej — czy to przez alkohol, a może wychwalanie owego przez jego twórców, nie miała pojęcia. Ale słyszała chyba w ich głosach dumę, a na pewno przejęcie wyrobem. I byli w tym wszystkim tacy uroczy, że aż sama chciała ich przytulić.
Ale wciąż miała na rękach małą Gilly, więc zamiast tego zajęła się śpiewaniem. Pierwszy raz zresztą śpiewała przed dużą grupą, uświadomiła to sobie dopiero w połowie piosenki, dlatego też zerknęła w dół, na śpiącą dziewczynkę, kruszynkę. Wyobraziła sobie, że śpiewa tylko dla niej, odcinając się powoli myślami od reszty; bała się, że jeżeli tego nie zrobi, pomyli słowa i wszyscy się nią rozczarują, a na to nie mogła pozwolić.
Dlatego też całą hecę z tygrysem uświadomiła sobie dopiero później, podnosząc głowę akurat, gdy Marcel wydawał teatralny ryk i dopomagał sobie aktorsko pazurami. Zdezorientowana zamrugała kilkukrotnie, zerkając na resztę dziewczyn z niemym pytaniem o to, co ją ominęło. Tak, czy inaczej zaśmiała się nawet na ten gest, cicho, bo wciąż świadoma była małej w swoich ramionach, ale rozluźnienie przychodziło prędko, rozlewając się po nieprzyzwyczajonym do alkoholu, a co dopiero do Mocarza, ciele.
Prym w śpiewie przejął Jim, podnosząc znaną melodię. Nie spodziewała się jednak, że podejdzie do niej, co więcej, przejmie nawet Gilly, którą ostrożnie mu podała, a już na pewno nie, że będzie wyraźnie sugerował, żeby zaprosiła Marcela do tańca. W normalnych okolicznościach pewnie zatrzymałaby się w miejscu, zupełnie skrępowana, ale Mocarz dodawał pewności siebie albo może odkrywał tą ukrytą, którą posiadała w sobie od urodzenia.
— Ptaki śpiewają w sykomorze, wyśnij mały sen o mnie — zawtórowała Jimowi, posyłając mu zgodny uśmiech, nim ruszyła bliżej stołu, na którym Marcel wykonywał już próbny piruet. Rozsądek uciekał z niej z każdą kolejną chwilą, krew podgrzewana alkoholem ruszyła poprzez wszystkie arterie, taniec na stole nie wydawał się złym pomysłem, choć się napracowały, choć mogli coś potłuc albo strącić, a stół mógłby się załamać. Wszystkie te strachy zostały z trzeźwą Marią z początku dnia, w głowie pozostawiając przyjemne niewiele, oddając kontrolę sercu i ciału.
Podała rękę Marcelowi, jej własna była ciepła, znów dzięki niemu wychodziła na powierzchnię, ale teraz nie walił się ich świat, nie uciekali przed śmiercią, a celebrowali życie. W dzień jesiennego przesilenia, gdy wszytko miało rozpocząć swe wędrówki do snu, gdy to, co dobre miało się kończyć, Maria czuła, że nie godzili się — oni wszyscy — na taki scenariusz. Życie, kochanie, trwa tyle, co taniec. Gdy wreszcie stanęła na stole, wolna ręka sama odnalazła marcelowe ramię, druga dłoń dalej nie wypuszczała tej jego. Rytm wyznaczał śpiew Jima, do tego talent akrobaty, nawet talerze po drodze nie były jej straszne. Tylko taniec, taniec, słowa piosenki o prawdziwej miłości.
| tak sobie poglądowo rzucę na zwinność w tańcu i te talerze...
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
The member 'Maria Multon' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 83
'k100' : 83
To było miłe. Być częścią czegoś, spędzać czas wśród ludzi, odnawiać kontakty z dawnymi znajomymi oraz poznawać nowych. Jako szlama od początku swojego pobytu w magicznym świecie miała trudniejszy start, zawsze stojąc jedną nogą w świecie mugoli, jedną w świecie magii, ale do żadnego z nich nie czując się przynależną w pełni. Zbyt magiczna na mugolkę, zbyt mugolska na czarownicę. Może byłoby łatwiej, gdyby mieli inne czasy, bardziej tolerancyjne. Ale niestety, mieli czasy, w których nazwanie "szlamą" było najłagodniejszym, co mogło ją spotkać, gdyby pojawiła się w konserwatywnej części kraju. Musiała bardzo uważać na to, gdzie się udaje i z kim się zadaje, ale tutaj, dzisiaj, czuła się dobrze i bezpiecznie. Po raz pierwszy od dłuższego czasu mogła się wyluzować i poczuć akceptowana.
Mogła więc swobodnie próbować jedzenia, doceniała szeroki wybór, jaki przygotowały dziewczyny. Z alkoholem była bardziej ostrożna, ponieważ jako bardzo młoda osóbka nie miała z nim obycia i nie wiedziała, jak jej organizm zareaguje. W jej rodzinnym domu nie piło się zbyt wiele, jeśli już, to babcia czasem robiła domowe nalewki. Nie chciała nagle odpłynąć, ani zwrócić takiego pysznego jedzenia gdyby tak przeholowała.
- Wiem, ale... Dobra, na pewno spróbuję go troszkę później, nie za dużo naraz, bo wieczór jeszcze się nie kończy, a chcę przeżywać go jak najbardziej świadomie - odpowiedziała na słowa Jima z szerokim uśmiechem, chciała potem pamiętać wszystko, móc wracać myślami do tych chwil, kiedy była otoczona przyjaciółmi, kiedy już wróci do samotnego pokoju w Menażerii Woolmanów. Ale na pewno prędzej czy później się skusi, bo w końcu obiecała spróbować wszystkiego. Mieli jeszcze czas, więc wszystkie dobroci mogła dawkować sobie stopniowo, to samo dotyczyło jedzenia. - Steffen to mój kuzyn - wyjaśniła, gdy padło pytanie o Steffena. Choć była mugolaczką, to po odkryciu swej magiczności ze zdumieniem dowiedziała się, że w świecie magii wcale nie była jedyną osobą powiązaną z Moore'ami, i ta świadomość podnosiła ją na duchu, że mimo swojego sieroctwa miała jeszcze jakąś rodzinę, z którą w dodatku dzieliła swój magiczny sekret. No i magiczny świat okazał się dość mały, skoro jej cygańscy znajomi znali Steffena. Który na dokładkę, miał mieć dziecko, co było dla niej nową i dość zaskakującą wiadomością. Jak się pojawi, to będzie musiała go wypytać, tym bardziej że trochę się już nie widzieli.
- Jakiego tygrysa? - trochę nie wiedziała o co im chodziło z tym tygrysem, widocznie coś jej umknęło, może za bardzo się zajęła wcześniej konsumowaniem zupy i gulaszu.
Uśmiechnęła się jednak, słuchając jak Maria śpiewa, naprawdę ładnie jej to wychodziło, miała miły dla ucha głos. Maisie nie znała dobrze na pamięć słów żadnej piosenki, dlatego nie dołączyła, poprzestając na słuchaniu jak śpiewają inni oraz przyglądaniu się ich kolejnym poczynaniom.
Mogła więc swobodnie próbować jedzenia, doceniała szeroki wybór, jaki przygotowały dziewczyny. Z alkoholem była bardziej ostrożna, ponieważ jako bardzo młoda osóbka nie miała z nim obycia i nie wiedziała, jak jej organizm zareaguje. W jej rodzinnym domu nie piło się zbyt wiele, jeśli już, to babcia czasem robiła domowe nalewki. Nie chciała nagle odpłynąć, ani zwrócić takiego pysznego jedzenia gdyby tak przeholowała.
- Wiem, ale... Dobra, na pewno spróbuję go troszkę później, nie za dużo naraz, bo wieczór jeszcze się nie kończy, a chcę przeżywać go jak najbardziej świadomie - odpowiedziała na słowa Jima z szerokim uśmiechem, chciała potem pamiętać wszystko, móc wracać myślami do tych chwil, kiedy była otoczona przyjaciółmi, kiedy już wróci do samotnego pokoju w Menażerii Woolmanów. Ale na pewno prędzej czy później się skusi, bo w końcu obiecała spróbować wszystkiego. Mieli jeszcze czas, więc wszystkie dobroci mogła dawkować sobie stopniowo, to samo dotyczyło jedzenia. - Steffen to mój kuzyn - wyjaśniła, gdy padło pytanie o Steffena. Choć była mugolaczką, to po odkryciu swej magiczności ze zdumieniem dowiedziała się, że w świecie magii wcale nie była jedyną osobą powiązaną z Moore'ami, i ta świadomość podnosiła ją na duchu, że mimo swojego sieroctwa miała jeszcze jakąś rodzinę, z którą w dodatku dzieliła swój magiczny sekret. No i magiczny świat okazał się dość mały, skoro jej cygańscy znajomi znali Steffena. Który na dokładkę, miał mieć dziecko, co było dla niej nową i dość zaskakującą wiadomością. Jak się pojawi, to będzie musiała go wypytać, tym bardziej że trochę się już nie widzieli.
- Jakiego tygrysa? - trochę nie wiedziała o co im chodziło z tym tygrysem, widocznie coś jej umknęło, może za bardzo się zajęła wcześniej konsumowaniem zupy i gulaszu.
Uśmiechnęła się jednak, słuchając jak Maria śpiewa, naprawdę ładnie jej to wychodziło, miała miły dla ucha głos. Maisie nie znała dobrze na pamięć słów żadnej piosenki, dlatego nie dołączyła, poprzestając na słuchaniu jak śpiewają inni oraz przyglądaniu się ich kolejnym poczynaniom.
Maisie Moore
Zawód : początkująca krawcowa
Wiek : 18
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
"So what am I to do with all those hopes
Life seems so very frightening"
Life seems so very frightening"
OPCM : 8
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 11 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Prychnęła tylko, kiedy Jim poszedł za jej pomysłem wykorzystania trofeum, ale jednak zabrnął dalej. Nie powiedziała już nic w tej kwestii, chociaż chciałaby zobaczyć tego nieistniejącego tygrysa, któremu kształtu nadawał Jim i Marcel. Zerknęła na męża, kiedy napomknął o mocy cygańskiej krwi. Chyba i sami padali tego ofiarami... czasami.
Zaraz uwagę swą poświęciła Marcelowi, kiedy stanęła przed nim.
Kącik jej ust drgnął, kiedy sprzeciwił się.
- Wiem, ale znęcasz się nad nim nadal.- odparła, zerkając na talerz, który odstawiła na bok.- To dobrze.- dodała, słysząc, że nie jest okropny. Starała się, wszystkie trzy starały się, aby jedzenie było jak najlepsze i pasowało każdemu. Zmarszczyła brwi, kiedy skrzyżował z nią spojrzenie, ale zaraz odwrócił wzrok. Namiastka uśmiechu spełzła z jej ust, pozostawiając niewypowiedziane pytania i niezrozumienie wypisane na twarzy.- Bo was znam.- stwierdziła krótko, bez nacisku. Powoli docierało, że nie jest mile widziana przy nim, że on nie chce. Nie wiedziała czemu, ale nie była w stanie spytać, dociec, o co mu chodziło. Nie chciała dziś i tutaj. Cofnęła się o krok, chociaż słuchała go dalej.
Cień uśmiechu zamajaczył na ustach, kiedy padło roar, a w powietrzu machnęła dłoń, niby pazury.- Poradzicie sobie bez niego.- stwierdziła, bo pewnie mieli inne ciekawe zwierzęta.
Przechyliła lekko głowę, kiedy Marcel powtórzył słowa Marysi.
- Chyba mamy nowy toast.- rzuciła po romsku, wiedząc, że ją zrozumie.- Uroczy. – rozbawienie wróciło do głosu, powoli wypełniło ją.
Pokręciła głowa, kiedy podał jej portera.
- Nie mogę i nie chcę.- nie wyjaśniała więcej. To nie był czas, aby wchodzić w takie tematy, a po za tym wątpiła, aby interesowało to młodego mężczyznę.
Wycofała się, obserwując jak Marcel i Marysia zaczynają tańczyć na stole. Była praktycznie pewna, że to skończy się źle... dla tej dwójki albo jedzenia. Milczała jednak, nie chciała być tą zrzędliwą i jak matka ganiająca innych.
Obejrzała się na Jima, by zaraz do niego podejść. Chciał się bawić, nie wątpiła w to, dlatego chciała zabrać od niego problem pod postacią małego zawiniątka. Stając przy nim, wyciągnęła dłonie po córkę, zamarła jednak na krótki moment, gdy słyszała, co śpiewał.
...że będziesz za mną tęskniła. Gdy będę całkiem sam i tak smutny, jak tylko mogę być, wyśnij mały sen o mnie.
Nie uniosła na niego wzroku, wsuwając dłonie tak, aby odebrać od niego Gillie.
- Wystarczy jej przechodzenia z rąk do rąk.- szepnęła, by nie wybić się ponad jego głos. Weszła z nią na chwilę do domu, by wyciągnąć z salonu wiklinowy kosz, który jeszcze wcześniej wypełniła kocem i poduszkami, jako prowizoryczną kołyskę dla niemowlęcia. Nie chciała zanosić jej na górę, poza zasięg wzroku. Musiała mieć ją blisko. Ustawiła kosz z boku przy jednym z rozłożonych koców, aby nie przeszkadzał i nikt nie wpadł przypadkiem na nią. Ułożyła maleństwo na poduszkach, przykrywając ją zaraz kocykiem, by jej nie zawiało i nie wychłodziło. Podniosła się z kolan, odruchowo otrzepując spódnicę sukienki. Chciała dołączyć do tańczących, dlatego płynnym, nieco tanecznym krokiem zbliżyła się znów do nich. Złączyła za sobą dłonie, kołysząc się lekko, trochę do rytmu, a trochę poza nim. Niezdecydowana do końca co zrobić.
Zaraz uwagę swą poświęciła Marcelowi, kiedy stanęła przed nim.
Kącik jej ust drgnął, kiedy sprzeciwił się.
- Wiem, ale znęcasz się nad nim nadal.- odparła, zerkając na talerz, który odstawiła na bok.- To dobrze.- dodała, słysząc, że nie jest okropny. Starała się, wszystkie trzy starały się, aby jedzenie było jak najlepsze i pasowało każdemu. Zmarszczyła brwi, kiedy skrzyżował z nią spojrzenie, ale zaraz odwrócił wzrok. Namiastka uśmiechu spełzła z jej ust, pozostawiając niewypowiedziane pytania i niezrozumienie wypisane na twarzy.- Bo was znam.- stwierdziła krótko, bez nacisku. Powoli docierało, że nie jest mile widziana przy nim, że on nie chce. Nie wiedziała czemu, ale nie była w stanie spytać, dociec, o co mu chodziło. Nie chciała dziś i tutaj. Cofnęła się o krok, chociaż słuchała go dalej.
Cień uśmiechu zamajaczył na ustach, kiedy padło roar, a w powietrzu machnęła dłoń, niby pazury.- Poradzicie sobie bez niego.- stwierdziła, bo pewnie mieli inne ciekawe zwierzęta.
Przechyliła lekko głowę, kiedy Marcel powtórzył słowa Marysi.
- Chyba mamy nowy toast.- rzuciła po romsku, wiedząc, że ją zrozumie.- Uroczy. – rozbawienie wróciło do głosu, powoli wypełniło ją.
Pokręciła głowa, kiedy podał jej portera.
- Nie mogę i nie chcę.- nie wyjaśniała więcej. To nie był czas, aby wchodzić w takie tematy, a po za tym wątpiła, aby interesowało to młodego mężczyznę.
Wycofała się, obserwując jak Marcel i Marysia zaczynają tańczyć na stole. Była praktycznie pewna, że to skończy się źle... dla tej dwójki albo jedzenia. Milczała jednak, nie chciała być tą zrzędliwą i jak matka ganiająca innych.
Obejrzała się na Jima, by zaraz do niego podejść. Chciał się bawić, nie wątpiła w to, dlatego chciała zabrać od niego problem pod postacią małego zawiniątka. Stając przy nim, wyciągnęła dłonie po córkę, zamarła jednak na krótki moment, gdy słyszała, co śpiewał.
...że będziesz za mną tęskniła. Gdy będę całkiem sam i tak smutny, jak tylko mogę być, wyśnij mały sen o mnie.
Nie uniosła na niego wzroku, wsuwając dłonie tak, aby odebrać od niego Gillie.
- Wystarczy jej przechodzenia z rąk do rąk.- szepnęła, by nie wybić się ponad jego głos. Weszła z nią na chwilę do domu, by wyciągnąć z salonu wiklinowy kosz, który jeszcze wcześniej wypełniła kocem i poduszkami, jako prowizoryczną kołyskę dla niemowlęcia. Nie chciała zanosić jej na górę, poza zasięg wzroku. Musiała mieć ją blisko. Ustawiła kosz z boku przy jednym z rozłożonych koców, aby nie przeszkadzał i nikt nie wpadł przypadkiem na nią. Ułożyła maleństwo na poduszkach, przykrywając ją zaraz kocykiem, by jej nie zawiało i nie wychłodziło. Podniosła się z kolan, odruchowo otrzepując spódnicę sukienki. Chciała dołączyć do tańczących, dlatego płynnym, nieco tanecznym krokiem zbliżyła się znów do nich. Złączyła za sobą dłonie, kołysząc się lekko, trochę do rytmu, a trochę poza nim. Niezdecydowana do końca co zrobić.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Kąciki ust drgnęły mu na oburzenie Marcela — w jego uszach brzmiało jak przygana, jak wyrzut, że nie doceniano ich sztuki gorzelnictwa i odmawiano degustacji wyśmienitego trunku. Powstrzymał się, by na niego zerknąć.
— Daj spokój, przecież nikt tu nikomu dużo nie leje.— Pokręcił głową i popatrzył na nią bez zrozumienia. — Będę natrętny — zapowiedział, patrząc na nią szczerze i z lekkim politowaniem dla samego siebie. — Przyniosę ci szklankę, jeśli brzydzisz się z jednego kieliszka, rozumiem — Nie rozumiał, ale dziewczyny miewały dziwne myśli na temat korzystania z jednych sztućców. Niehigieniczne czy coś. Zerknął w stronę Marcela, gdy wspomniał o tygrysie, a potem na Eve, z wciąż tak samo zmarszczonymi brwiami.
— Imogen ma takiego psa, co wygląda jak tygrys bez sierści — przypomniał sobie nagle. On tez nie był zbyt ładny, też mógłby straszyć niegrzeczne dzieci, ale ponoć był przez to dostojny. Tygrys bez sierści może też mógł być. — Potem na tej skórze przed kominkiem będziesz leżał, przy odrobinie szczęścia ze mną, nie marudź — oburzył się i westchnął ze zniecierpliwieniem. Zaraz potem kołysał się w samotnym tańcu po ogrodzie, szukając pojednania z samym sobą. Wodził wzrokiem po wysokich drzewach na pobliskich działkach, po krzakach, dachu niewielkiego domku, w końcu gwieździstym niebie.
— Śpij słodko zanim promienie słońc cię dopadną, słodkie sny, które zostawią wszystkie zmartwienia za tobą. Ale cokolwiek byłoby w twoich snach, wyśnij mały sen o mnie. — Spojrzał na dziecinę w kocyku, a potem na Eve, gdy do niego podeszła, nie dostrzegłszy ani zmiany ani tym bardziej powodu jej zamarcia w bezruchu. Bez walki oddał jej niemowlę, z ulgą przyjmując, że miał znów wolne ręce. Prawie wolne. W krótkiej przerwie upił łyk Mocarza z butelki i zbliżył się do stołu. Uderzył Marcela w łydkę, sugerując mu, by się przesunął. Musiał odsunąć jedzenie zanim w nie wejdzie. — Gwiazdy gasną, ale ja nadal trwam, kochana, wciąż pragnąc twojego pocałunku. Moja tęsknota utrzyma się aż do świtu, kochana. Po prostu, gdy to mówię, śpij słodko, zanim promienie słońca cię dopadną.— Śpiewał dalej, łakomie rozglądając się po stole między nogami Marcela i Marii, ale pomimo tego, że wszystko wyglądało smakowicie i kiszki mu grały marsza, nie miał ochoty na jedzenie. Odsunął się od stołu zaczynając wygwizdywać melodię w chwili, w której Eve wróciła z wiklinowym koszem, kołysząc się, wyraźnie nie wiedząc co ze sobą zrobić. Było w tym obrazku coś zaskakującego. Nie wiedziała, co ze sobą począć na parkiecie. Nie taką ją pamiętał. I nie w takiej się zadurzył. Prędko znalazł się przy niej, ręką z butelką obejmując ją w talii, szyjkę przyciskając do jej pleców. Drugą dłoń ujął zgrabnie, porywając ją do tańca. — Gwiazdy gasną, a ja nadal tu jestem, kochana, wciąż pragnąc twojego pocałunku. — Obrócił ją na trawie zgrabnie, niwelując dzielący ich dystans do zera, przez co nie patrzył na nią, ale z łatwością mógł oprzeć skroń o jej głowę. — Moja tęsknota potrwa aż do świtu, kochana. Po prostu, gdy to mówię śpij słodko zanim promienie słoneczne cię odnajdą. Słodkie sny, które zostawią wszystkie zmartwienia za tobą. Ale cokolwiek byłoby w twoich snach wyśnij mały sen... Wyśnij mały sen... Wyśnij mały sen o mnie. — Zakończył długo, przeciągle, przymykając oczy.
— Daj spokój, przecież nikt tu nikomu dużo nie leje.— Pokręcił głową i popatrzył na nią bez zrozumienia. — Będę natrętny — zapowiedział, patrząc na nią szczerze i z lekkim politowaniem dla samego siebie. — Przyniosę ci szklankę, jeśli brzydzisz się z jednego kieliszka, rozumiem — Nie rozumiał, ale dziewczyny miewały dziwne myśli na temat korzystania z jednych sztućców. Niehigieniczne czy coś. Zerknął w stronę Marcela, gdy wspomniał o tygrysie, a potem na Eve, z wciąż tak samo zmarszczonymi brwiami.
— Imogen ma takiego psa, co wygląda jak tygrys bez sierści — przypomniał sobie nagle. On tez nie był zbyt ładny, też mógłby straszyć niegrzeczne dzieci, ale ponoć był przez to dostojny. Tygrys bez sierści może też mógł być. — Potem na tej skórze przed kominkiem będziesz leżał, przy odrobinie szczęścia ze mną, nie marudź — oburzył się i westchnął ze zniecierpliwieniem. Zaraz potem kołysał się w samotnym tańcu po ogrodzie, szukając pojednania z samym sobą. Wodził wzrokiem po wysokich drzewach na pobliskich działkach, po krzakach, dachu niewielkiego domku, w końcu gwieździstym niebie.
— Śpij słodko zanim promienie słońc cię dopadną, słodkie sny, które zostawią wszystkie zmartwienia za tobą. Ale cokolwiek byłoby w twoich snach, wyśnij mały sen o mnie. — Spojrzał na dziecinę w kocyku, a potem na Eve, gdy do niego podeszła, nie dostrzegłszy ani zmiany ani tym bardziej powodu jej zamarcia w bezruchu. Bez walki oddał jej niemowlę, z ulgą przyjmując, że miał znów wolne ręce. Prawie wolne. W krótkiej przerwie upił łyk Mocarza z butelki i zbliżył się do stołu. Uderzył Marcela w łydkę, sugerując mu, by się przesunął. Musiał odsunąć jedzenie zanim w nie wejdzie. — Gwiazdy gasną, ale ja nadal trwam, kochana, wciąż pragnąc twojego pocałunku. Moja tęsknota utrzyma się aż do świtu, kochana. Po prostu, gdy to mówię, śpij słodko, zanim promienie słońca cię dopadną.— Śpiewał dalej, łakomie rozglądając się po stole między nogami Marcela i Marii, ale pomimo tego, że wszystko wyglądało smakowicie i kiszki mu grały marsza, nie miał ochoty na jedzenie. Odsunął się od stołu zaczynając wygwizdywać melodię w chwili, w której Eve wróciła z wiklinowym koszem, kołysząc się, wyraźnie nie wiedząc co ze sobą zrobić. Było w tym obrazku coś zaskakującego. Nie wiedziała, co ze sobą począć na parkiecie. Nie taką ją pamiętał. I nie w takiej się zadurzył. Prędko znalazł się przy niej, ręką z butelką obejmując ją w talii, szyjkę przyciskając do jej pleców. Drugą dłoń ujął zgrabnie, porywając ją do tańca. — Gwiazdy gasną, a ja nadal tu jestem, kochana, wciąż pragnąc twojego pocałunku. — Obrócił ją na trawie zgrabnie, niwelując dzielący ich dystans do zera, przez co nie patrzył na nią, ale z łatwością mógł oprzeć skroń o jej głowę. — Moja tęsknota potrwa aż do świtu, kochana. Po prostu, gdy to mówię śpij słodko zanim promienie słoneczne cię odnajdą. Słodkie sny, które zostawią wszystkie zmartwienia za tobą. Ale cokolwiek byłoby w twoich snach wyśnij mały sen... Wyśnij mały sen... Wyśnij mały sen o mnie. — Zakończył długo, przeciągle, przymykając oczy.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Głuchy dźwięk opadającego na ziemię prawie lekko gramofonu zaznaczył się końcem tej udręki i prawdopodobnie umknął pod słowami śpiewanej piosenki głosem, który poznałam od razu. Był ciężki i dla mnie za wielki. Gramofon, nie głos. Ale postanowiłam, że doniosę to cholerstwo tutaj a potem… brakowało mi planu - dom zdawał się średnią opcją bo powiedziałam że nie pójdę do niego. Najpierw mój wzrok padł na Jima tulącego Eve, coś ścisnęło mnie w środku, zacisnęłam rękę, ale mnie zapiekła w środku, syknęłam, zapomniałam, że obdarłam ją o chodnik, kiedy się potknęłam. Bez znaczenia, zerknęłam na nią, biorąc wdech. Dobrze, to dobrze Neala jest że dogadują się w końcu, co nie? Uśmiechnij się. Podciągnęłam wargi ku górze, ale nic nie umiałam poradzić ani na zadrę w moim środku ani na to, że nie utrzymały się w górze długo. Potem mój wzrok przyciągnął spektakl na stole. Jasne, czemu nie. Mimowolnie zadarłam brodę, przesuwając wzrokiem w poszukiwaniu torby, Lidki nigdzie nie wiedziałam, Freda też nie, tęczówki na chwilę zawiesiłam na Aishy a potem Maisie, prawie westchnęłam ruszając w stronę tego stołu licząc, że będzie tam coś z alkoholem. Było, piwo. W sam raz, czemu by nie. Spróbowałam je odkręcić, wkładając najpierw różdżkę między zęby ale nie dało się. Zmarszczyłam brwi mocniej. Chłopacy wiedzieli jak to otworzyć ale Marcel - uniosłam tęczówki - nie. A Jim? Przeniosłam spojrzenie na niego, jeszcze bardziej nie. - Aisha, wiesz jak to otworzyć? - zapytałam unosząc do góry butelkę portera wyciągając ją w jej kierunku, samej łapiąc znów za różdżkę wskazując mając wolne dłonie by skierować ją we własne wnętrze. - Curatio vulnera. - wybrałam przesuwając nią po dłoni. Potem chowając ją w kieszeń nie było sensu rzucać zaklęć lekko zdarłam naskórek, samo się zagoi. Ale ręki nie wyciągnęłam puściłam tylko drewno, zaciskając rękę w pięść. Wzięłam wdech wracając tęczówkami do Aishy. Uśmiechnęłam się do Maisie - znaczy próbowałam, bo wyszło mi to marnie, a potem przesunęłam mimowolnie tęczówkami w stronę Jima. Nieważne, Neala. - Właśnie, widziałaś może moją torbę? - zapytałam jej, przez to wszystko nie wiedziałam już gdzie ją położyłam wcześniej.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
W kilku chwilach - zakrzywiał się czas. W jednej szukała znajomych głosów, obecności, co łaskotała pod skórą ciepłem, w drugiej, luki wypełniły się, znacząc oddechem kojącej iskry, zalewającej pierś, która wznosiła się szybciej, pewniej. Ledwie Jimmy ujął ją ku sobie, mimowolnie opuściła głowę, chcąc, chociaż na moment wtulić się pod ramię. Dokładnie tak jak kiedyś, dawniej. W niewerbalnym powiedzeniu - jak cieszyła się, że był. Czasem miała wrażenie, że brat - nie zdawał sobie sprawy, jaką moc w sobie nosił. I ile znaczył. Nie tylko dla niej. Widziała to w oczach zebranych, w porozumiewawczym dotyku Eve, w ciepłym spojrzeniu Marii, w spokojności, z jaką przyjmowała go Maisie. Tak, jak nieustannie, bo i braterskiej przyjaźni Marcela. I oddaniu, jakie troską nosiła przy nim Neala.
Może i logika nie kazałby wierzyć w żadne ataki zwierząt, ale przyjmowała ze śmiechem opowieść i poddawała się tej kojącej aurze, którą - być może sama karmiła się i oddawała, chcąc przygarnąć ich wszystkich do siebie. Tak jak i sączyła żarty padające i historie, co splatały się z naturą - tą cygańską - tak ...naznaczamy, jak dobrą wróżbą, znamię, którego nie można odrzucić. Wystarczy przyjęte tchnienie raz - mówiła specjalnie wolniej, niemal tajemnico, jakby zdradzała sekret, spoglądając najpierw na brata, potem na Marcela i na dziewczęta - i jesteś nasza - zakończyła, chwytając rękę Maisie, już ze śmiechem, jeszcze zanim zniknęła przy stole.
Kręciła się jeszcze wokół upajającej historii. Przejęła i kieliszek, wypijając - w swoim mniemaniu ostatni z trzech, jakie na dziś planowała. Wolała, zadbać by wszyscy bawili się dobrze, by świat kręcił się wokół nich i w razie potrzeby, móc odciążyć Eve przy czuwaniu przy małej, gdy już zmorzy ją sen.
Z nieukrywaną radością, podpatrywała zgodną czułość między bratową a Jimmym. Odsunęła się nawet specjalnie, nie chcąc zakłócać momentu. Tak, jak nie chciała przeszkodzić w spotkaniu... na stole - Marcela i Marii. Było w widoku coś pokrętnie sprzecznego. Coś bolało i jednocześnie cieszyła, jakby domykając falujące niedopowiedzeniem - uczucia. Obróciła sie kilka razy piruetem, ale na ziemi, jakby chciała jeszcze zachęcić tańczącą parę do kontynuacji. Wyglądali pięknie.
A z pojawieniem się Neali - niemal odetchnęła. Z ulgą, z jakąś niewypowiedzianą iskrą,, że nie zostanie sama - Właściwie... to nie wiem - zamknęła pięść przy boku - ale chyba sobie poradzimy same - chłopcy byli zajęci - chyba - podkreśliła, bo pierwsza próba była nieporadna - torba... nie została gdzieś... - gdzie? - poszukamy? - dodała, chwytając wolno dłoń, którą schowała dziewczyna. Delikatnie, nie chcąc urazić, jak widziała zdarcia. W oczach mieniło się pytanie. To łagodne, ale - chcesz? - zapytała, delikatnie odwracając dłoń, by odsłonić wnętrze. Poruszyła wskazującym palcem wokół skóry, rysując sobie tylko znany symbol, po czym chuchnęła ciepłotą oddechu - zagoi się szybciej - zapewniła, jakby totalnie nie pamiętała, że magia zdecydowanie mogła zrobić to szybciej. Jeśli się tylko chciało. I nie do końca precyzując, czy chodziło jej tylko o rankę na skórze, czy - czymś idącym głębiej. I niematerialnie.
Może i logika nie kazałby wierzyć w żadne ataki zwierząt, ale przyjmowała ze śmiechem opowieść i poddawała się tej kojącej aurze, którą - być może sama karmiła się i oddawała, chcąc przygarnąć ich wszystkich do siebie. Tak jak i sączyła żarty padające i historie, co splatały się z naturą - tą cygańską - tak ...naznaczamy, jak dobrą wróżbą, znamię, którego nie można odrzucić. Wystarczy przyjęte tchnienie raz - mówiła specjalnie wolniej, niemal tajemnico, jakby zdradzała sekret, spoglądając najpierw na brata, potem na Marcela i na dziewczęta - i jesteś nasza - zakończyła, chwytając rękę Maisie, już ze śmiechem, jeszcze zanim zniknęła przy stole.
Kręciła się jeszcze wokół upajającej historii. Przejęła i kieliszek, wypijając - w swoim mniemaniu ostatni z trzech, jakie na dziś planowała. Wolała, zadbać by wszyscy bawili się dobrze, by świat kręcił się wokół nich i w razie potrzeby, móc odciążyć Eve przy czuwaniu przy małej, gdy już zmorzy ją sen.
Z nieukrywaną radością, podpatrywała zgodną czułość między bratową a Jimmym. Odsunęła się nawet specjalnie, nie chcąc zakłócać momentu. Tak, jak nie chciała przeszkodzić w spotkaniu... na stole - Marcela i Marii. Było w widoku coś pokrętnie sprzecznego. Coś bolało i jednocześnie cieszyła, jakby domykając falujące niedopowiedzeniem - uczucia. Obróciła sie kilka razy piruetem, ale na ziemi, jakby chciała jeszcze zachęcić tańczącą parę do kontynuacji. Wyglądali pięknie.
A z pojawieniem się Neali - niemal odetchnęła. Z ulgą, z jakąś niewypowiedzianą iskrą,, że nie zostanie sama - Właściwie... to nie wiem - zamknęła pięść przy boku - ale chyba sobie poradzimy same - chłopcy byli zajęci - chyba - podkreśliła, bo pierwsza próba była nieporadna - torba... nie została gdzieś... - gdzie? - poszukamy? - dodała, chwytając wolno dłoń, którą schowała dziewczyna. Delikatnie, nie chcąc urazić, jak widziała zdarcia. W oczach mieniło się pytanie. To łagodne, ale - chcesz? - zapytała, delikatnie odwracając dłoń, by odsłonić wnętrze. Poruszyła wskazującym palcem wokół skóry, rysując sobie tylko znany symbol, po czym chuchnęła ciepłotą oddechu - zagoi się szybciej - zapewniła, jakby totalnie nie pamiętała, że magia zdecydowanie mogła zrobić to szybciej. Jeśli się tylko chciało. I nie do końca precyzując, czy chodziło jej tylko o rankę na skórze, czy - czymś idącym głębiej. I niematerialnie.
...światło zbudź,
Co stracone znajdź,
I wróć mi dawny skarb
Co stracone znajdź,
I wróć mi dawny skarb
Aisha Doe
Zawód : tancerka, przyszły alchemik, siostra
Wiek : 18
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Prick your finger on a spinning wheel
But don’t make a sound
But don’t make a sound
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pochwycił dłoń Marii mocno, pomagając jej wspiąć się na stół, zaraz potem okręcając ją w obrocie, nie bacząc na to, ze wytrącona z równowagi mogła być mniej ostrożna, jeśli mieli się zabawić, nie mogli być ostrożni. Nogi Marii zwinnie przeskakiwały pomiędzy tym, czym stół został suto zastawiony, przynajmniej na razie. Wziął ją w pląsy, nieostrożne, z rozbawieniem nieustannie drgającym na ustach, w ruchach dużo było teatralnej maniery, bo nie potrafił na poważnie tańczyć do udawanej muzyki. Sama melodia nie dawała pełnego rytmu, ale pamiętał go, bo znał i lubił tę piosenkę. Miał dla niej tylko jedną rękę, drugą trzymał butelkę, której nie wzięła od niego Eve - nie wydawała się zadowolona z tego, że milczał, ale wiedział, że prawda nie da jej niczego lepszego od tego.
- Ten pies przypominał bardziej skrzyżowanie chorego niedźwiedzia z bocianem, niż oskórowanego tygrysa - Roześmiał się na wspomnienie tamtego kundla, Imogen była piękna, jej pies przypominał bardziej ofiarę zabaw hodowlanych znudzonych bogatych ludzi niż psa. - Daję słowo, miał dziób jak bocian! - Długi wąski pysk, za mały na konia, nieproporcjonalny dla psa. Pierwszy raz w życiu widział takie... takie coś. - Dziś pewnie będzie mi wszystko jedno, gdzie zasnę, ale tygrysie futro nie brzmi najgorzej - westchnął z rozmarzeniem, tygrysiego futra nie mieli, mieć nie będą, ale tak naprawdę wcale mieć nie musieli, gdzie się przewróci, tam uśnie, za kilka pustych butelek zapomni o wszystkim. Chwytał talię Marii po kolejnym obrocie, kiedy Jim zepchnął go na bok, przesunął się razem z dziewczyną, nieszczególnie patrząc pod nogi, skoro go kierował. Jim skończył piosenkę, wręczył Marii otwarte piwo, które wciąż miał w ręce:
- Dalej, do dna! Na raz! - zawołał, sam nie chciał pić piwa, gdzieś tu, pod jego nogami, plątał się Mocarz, wolał sięgnąć po niego. - Gramofon przyszedł! - zauważył dopiero teraz, kiwając brodą na pozostawiony samemu sobie instrument. Dziwne, nie widział nigdzie Steffena. Pewnie wrócił się do domu. - Jak on właściwie działa? - Potrzebowali płyt? Sam znał piosenki? Jak wiele? Leżał u niego przez ostatnie tygodnie, ale z niego nie korzystali, na Arenie zawsze było głośno i zawsze było słychać muzykę.
1 - Przypadkiem wepchnąłem stopę Marię w swój gulasz - który spadł na Nealę szukającą piwa
2 - Nadepnąłem na pusty talerz i go złamałem
3 - Przy kolejnym obrocie stół zaczyna wydawać niepokojące trzaski
4 - Na trawę spada nieotwarta butelka portera
5 - Na trawę spada mój gulasz
6 - Nic się nie dzieje, wygraliśmy
- Ten pies przypominał bardziej skrzyżowanie chorego niedźwiedzia z bocianem, niż oskórowanego tygrysa - Roześmiał się na wspomnienie tamtego kundla, Imogen była piękna, jej pies przypominał bardziej ofiarę zabaw hodowlanych znudzonych bogatych ludzi niż psa. - Daję słowo, miał dziób jak bocian! - Długi wąski pysk, za mały na konia, nieproporcjonalny dla psa. Pierwszy raz w życiu widział takie... takie coś. - Dziś pewnie będzie mi wszystko jedno, gdzie zasnę, ale tygrysie futro nie brzmi najgorzej - westchnął z rozmarzeniem, tygrysiego futra nie mieli, mieć nie będą, ale tak naprawdę wcale mieć nie musieli, gdzie się przewróci, tam uśnie, za kilka pustych butelek zapomni o wszystkim. Chwytał talię Marii po kolejnym obrocie, kiedy Jim zepchnął go na bok, przesunął się razem z dziewczyną, nieszczególnie patrząc pod nogi, skoro go kierował. Jim skończył piosenkę, wręczył Marii otwarte piwo, które wciąż miał w ręce:
- Dalej, do dna! Na raz! - zawołał, sam nie chciał pić piwa, gdzieś tu, pod jego nogami, plątał się Mocarz, wolał sięgnąć po niego. - Gramofon przyszedł! - zauważył dopiero teraz, kiwając brodą na pozostawiony samemu sobie instrument. Dziwne, nie widział nigdzie Steffena. Pewnie wrócił się do domu. - Jak on właściwie działa? - Potrzebowali płyt? Sam znał piosenki? Jak wiele? Leżał u niego przez ostatnie tygodnie, ale z niego nie korzystali, na Arenie zawsze było głośno i zawsze było słychać muzykę.
1 - Przypadkiem wepchnąłem stopę Marię w swój gulasz - który spadł na Nealę szukającą piwa
2 - Nadepnąłem na pusty talerz i go złamałem
3 - Przy kolejnym obrocie stół zaczyna wydawać niepokojące trzaski
4 - Na trawę spada nieotwarta butelka portera
5 - Na trawę spada mój gulasz
6 - Nic się nie dzieje, wygraliśmy
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Ostatnio zmieniony przez Marcelius Sallow dnia 16.05.24 0:34, w całości zmieniany 2 razy
The member 'Marcelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 4
'k6' : 4
Czasem zastanawiała się, co mężczyźni i chłopcy widzieli w piciu, większość uwielbiała rozmaite używki, i tyczyło się to zarówno czarodziejów jak i mugoli. Na mugolskich wydarzeniach rodzinnych także nigdy nie brakowało mocniejszych trunków, choć akurat w czasach, kiedy żyli jej mugolscy rodzice, była dzieckiem i z oczywistych względów ich nie próbowała. A teraz była dorosła i mogła próbować różnych rzeczy, hamował ją jedynie zdrowy rozsądek. To nie tak, że się brzydziła czy coś, nie była w końcu żadną wychuchaną damulką, a zwykłą, prostą dziewczyną ze wsi, która nigdy nie była zbyt wybredna. Zawahanie było raczej kwestią tego, że nie wiedziała, gdzie leży jej granica jeśli chodzi o tolerancję alkoholu, i jaka ilość może wywrzeć na nią niekorzystny wpływ.
- No dobra, odrobineczkę, tak ociupinkę! - zgodziła się w końcu, pokazując palcami niewielką objętość. Od spróbowania łyczka czy dwóch raczej się nie upije, prawda? A wiedziała że chłopcy będą ją namawiać, pewnie nie chcieli żeby się zmarnowało to, co przygotowali.
- Dzięki, to dla mnie wiele znaczy. No wiesz... To, że mogę tu być wśród was - powiedziała do Aishy, ciesząc się, że została tu zaproszona i była akceptowana, mimo że nie pochodziła ze społeczności romskiej i że po szkole jej kontakt z nimi się rozluźnił. Ale teraz, w obecnych czasach, należało doceniać każdą dobrą chwilę i każdą życzliwą duszę, dlatego Maisie miała nadzieję, że będzie Aishę i innych widywać częściej. Samotność na dłuższą metę ciążyła.
Spojrzała na Nealę, która w międzyczasie wróciła.
- Torbę? Może została w środku? Przybyłam tutaj trochę spóźniona, nie widziałam jej, ale mogę pomóc w poszukiwaniach - zaoferowała się; nie wiedziała jak owa torba wyglądała, bo dotarła, kiedy pozostali zdążyli już się rozgościć, ale w razie czego była gotowa do pomocy w szukaniu zguby.
Patrzyła ze śmiechem jak Maria i Marcel tańczą na stole, była pod wrażeniem ich zwinności i tego, że jeszcze nie pozrzucali wszystkiego. Maisie mimo wszystko wolała nie podejmować się podobnych akrobacji, wolała stać obiema nogami na trawniku i po prostu patrzeć. Coś tam tańczyć umiała, ale nie ulegało wątpliwości, że jeśli chodzi o aktywności ruchowe, to chyba pewniej czuła się na miotle.
- No dobra, odrobineczkę, tak ociupinkę! - zgodziła się w końcu, pokazując palcami niewielką objętość. Od spróbowania łyczka czy dwóch raczej się nie upije, prawda? A wiedziała że chłopcy będą ją namawiać, pewnie nie chcieli żeby się zmarnowało to, co przygotowali.
- Dzięki, to dla mnie wiele znaczy. No wiesz... To, że mogę tu być wśród was - powiedziała do Aishy, ciesząc się, że została tu zaproszona i była akceptowana, mimo że nie pochodziła ze społeczności romskiej i że po szkole jej kontakt z nimi się rozluźnił. Ale teraz, w obecnych czasach, należało doceniać każdą dobrą chwilę i każdą życzliwą duszę, dlatego Maisie miała nadzieję, że będzie Aishę i innych widywać częściej. Samotność na dłuższą metę ciążyła.
Spojrzała na Nealę, która w międzyczasie wróciła.
- Torbę? Może została w środku? Przybyłam tutaj trochę spóźniona, nie widziałam jej, ale mogę pomóc w poszukiwaniach - zaoferowała się; nie wiedziała jak owa torba wyglądała, bo dotarła, kiedy pozostali zdążyli już się rozgościć, ale w razie czego była gotowa do pomocy w szukaniu zguby.
Patrzyła ze śmiechem jak Maria i Marcel tańczą na stole, była pod wrażeniem ich zwinności i tego, że jeszcze nie pozrzucali wszystkiego. Maisie mimo wszystko wolała nie podejmować się podobnych akrobacji, wolała stać obiema nogami na trawniku i po prostu patrzeć. Coś tam tańczyć umiała, ale nie ulegało wątpliwości, że jeśli chodzi o aktywności ruchowe, to chyba pewniej czuła się na miotle.
Maisie Moore
Zawód : początkująca krawcowa
Wiek : 18
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
"So what am I to do with all those hopes
Life seems so very frightening"
Life seems so very frightening"
OPCM : 8
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 11 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Kołysała się do melodii, którą śpiewał James. Pierwszy raz w życiu czuła się niepewnie, gdy powietrze wypełniała melodia, nadająca rytm. Dziwne było to uczucie, nowe i niekoniecznie pasujące jej. Nie mogła jednak zastanowić się nad tym dłużej, bo przed nią wyrósł nagle Jimmy. Spojrzała na niego uważnie, a kąciki jej ust uniosły się nieznacznie, gdy nie pozwolił jej tak stać niezdecydowanej. Nie spodziewała się tego po nim, kiedy ostatnie doświadczenia pokazały, że nie szukał w niej partnerki do tańca. Ułożyła dłoń na jego barku, by zaraz przesunąć ją bliżej karku, gdzie odruchowo szukała miejsca dla smukłych palców. Drugą pozwoliła mu zamknąć w swojej dłoni. Tańczyła z nim w rytmie piosenki, którą śpiewał. Już nie poza tempem, nie w niepasujący do niej sposób. Poddała się temu, jak prowadził i dostosowując do tego, co robił. Idąc za ruchem dłoni, cofnęła się odrobinę i obróciła płynnie, a dół sukienki rozłożył się, prezentując w pełnej krasie. Wróciła do niego, przylegając teraz mocniej do męskiej sylwetki i czując ciepło drugiego ciała nawet przez materiały, które ich dzieliły. Wolna dłoń wróciła na swoje miejsce, delikatnie muskając jego kark. Kołysała biodrami, zwalniając, gdy i dźwięki zwalniały. Odwróciła lekko głowę, a ustami musnęła jego policzek. Zanuciła jeszcze raz ostatnie kilka chwil melodii, tuż przy uchu Jima, przeciągając im ten moment. Bez słów, a na samych dźwiękach. Nie dało się tak jednak w nieskończoność, dlatego umilkła. Nie puszczając jego dłoni, cofnęła się o krok i dygnęła przed nim.- Dziękuję.- szepnęła miękko. Za taniec, za przypomnienie, jak dobrze było płynąc w rytm dźwięków.- Mogę liczyć na jeszcze jeden taniec? – spytała z lekkim rozbawieniem, bo przy nim nic nie było pewne. Odwróciła głowę, kiedy jej uwagę przykuło poruszenie obok.
Uniosła brew, widząc tu znów Nealę, ale też gramofon, który dotąd był jak widmo i Marcela już zmierzającego w tamtą stronę, chociaż zgubił Marysię, z którą jeszcze chwilę wywijał na stole. Sama też ruszyła w ich kierunku, zerkając jeszcze tylko na Jima.
- Skąd go w sumie macie? – Sallow mówił, że mają gramofon, ale nie skąd i finalnie to żaden z nich nie pojawił się z nim. Poczuła lekką dezaprobatę wobec jednego i drugiego, że najwyraźniej kazali drobnej Weasley taszczyć to. Nie skomentowała jednak na głos.
Uniosła wzrok na Marcela, mając podobne rozterki w tej chwili. Jak działał?
Spojrzała ponownie ku Neali, bo może ona miała na to odpowiedzi. Zaraz przenosząc wzrok na Aishę i Maisie, ale to tej pierwszej posłała zadziorny uśmiech, bo jak tylko rozgryzą gramofon, będzie okazja, by tańczyć, co uwielbiały obie.
Uniosła brew, widząc tu znów Nealę, ale też gramofon, który dotąd był jak widmo i Marcela już zmierzającego w tamtą stronę, chociaż zgubił Marysię, z którą jeszcze chwilę wywijał na stole. Sama też ruszyła w ich kierunku, zerkając jeszcze tylko na Jima.
- Skąd go w sumie macie? – Sallow mówił, że mają gramofon, ale nie skąd i finalnie to żaden z nich nie pojawił się z nim. Poczuła lekką dezaprobatę wobec jednego i drugiego, że najwyraźniej kazali drobnej Weasley taszczyć to. Nie skomentowała jednak na głos.
Uniosła wzrok na Marcela, mając podobne rozterki w tej chwili. Jak działał?
Spojrzała ponownie ku Neali, bo może ona miała na to odpowiedzi. Zaraz przenosząc wzrok na Aishę i Maisie, ale to tej pierwszej posłała zadziorny uśmiech, bo jak tylko rozgryzą gramofon, będzie okazja, by tańczyć, co uwielbiały obie.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
— Hej, ten piesek jest naprawdę uroczy — wtrąciła się, trochę energiczniej niż zazwyczaj; oczy błyskały jej radośnie, Zorza była słodkim stworzeniem, a Maria, pomijając swoje zainteresowanie zwierzętami, była po prostu dziewczęciem, szczeniaczki niezależnie od rasy były jej słabym punktem. Bo były słodziutkie. Dlatego też sama była szczęśliwą mamą dla dwójki puszków pigmejskich, chyba najbardziej uroczych stworzeń na całym świecie. — Nos dodaje mu uroku — dopowiedziała, pomiędzy jednym susem a drugim, gdy Marcel chwycił ją w talii, odsuwając na bok stołu. Wydawało jej się, że coś stuknęła samym czubkiem buta, ale kolejny obrót sprawił, że jak w śnie — zupełnie o tej okoliczności zapomniała. Butelka upadła na miękką trawę, chyba w spokoju zachowując swoją integralność i nienaruszając przy tym napoju. Zaśmiała się za to, dźwięcznie i swobodnie, w końcu pozwalając sobie nie przejmować się tym, co jeśli. I dlatego też na moment, w tym śmiechu, oparła czoło o ramię chłopaka, nim odsunęła się od niego na niewielką odległość, by w wolną rękę przyjąć butelkę portera.
— Za Gilly! — oznajmiła, lecz nim zdążyła na dobre przytknąć butelkę do ust, Marcel zwrócił uwagę, że gramofon do nich dotarł. Sam? Skoro to magiczny gramofon, to może i tak — I gramofon! — toast musiał zostać uaktualniony. Nie chcąc zawieść stawianych przed nią, wysokich przecież oczekiwań, przystąpiła do próby wypicia całej zawartości butelki naraz, ale porter był na tyle gorzki, że skrzywiła się niemalże od razu, po dwóch łykach musząc zrobić sobie przerwę. — Błe — stwierdziła, ocierając jeszcze ostrożnie kącik ust, gdzie zaplątała się jedna kropla piwa. — Mocarz lepszy — przynajmniej palił, a nie sprawiał, że dostała dreszczy od goryczki. Spróbowała podjąć wyzwanie raz jeszcze, tym razem przed przerwą pochłonęła aż trzy łyki. Stanęła na moment na palcach, dla lepszej równowagi wypuszczając dłoń Marcela ze swojej, którą teraz złożyła na jego ramieniu. Alkohol zaczerwienił jej policzki i dodał więcej pewności siebie. Ciepły oddech owiał więc ucho chłopaka, gdy niższym niż zazwyczaj tonem, szepnęła: — To piwo może mi osłodzić tylko taniec z tobą, wiesz? — bo bardzo chciała zatańczyć z nim znowu. Do muzyki, tak prędko i energicznie, jak robili to w Londynie. Teraz, gdy mieli już z czego puszczać muzykę, było tylko prościej. — Taki, jak za pierwszym razem — dodała, zginając jedną nogę w kolanie, stopę zaś kierując w tył; jej krępacja znajdowała ujście w wielu różnych gestach, ten był jednym z nich. Nim odsunęła się od niego, zachichotała jeszcze, w swej pijanej niewinności i naiwności dumna, że właśnie opracowała taki sprytny plan. Nikt inny nie musiał go za taki uważać, wystarczyła jej własna duma.
Dopiero wtedy przeniosła wzrok na gramofon. Wyglądał na taki, który sprzedawali na Brón Trogain albo przynajmniej podobny. Chyba wiedziała, jak powinien działać.
— Trzeba pomyśleć melodię i przyłożyć różdżkę do gramofonu. Wtedy zacznie grać — trzymając butelkę przyciśniętą do piersi oburącz, jej usta poruszały się zaraz nad nią, gdy w dziwnym skupieniu, z pochyloną głową spoglądała na przedmiot. — Niech zagra nasze ulubione piosenki, po kolei — oparła podbródek na butelce, uśmiechając się szerzej. Nie mogła chyba tak faworyzować Marcela, musiała dać też szansę zabłysnąć Jimowi. Bardzo go lubiła. — Jim—my, zaczniesz? — zaproponowała, starając się zignorować czkawkę, która niechybnie przyszła do niej przez zbyt szybkie picie piwa...
— Za Gilly! — oznajmiła, lecz nim zdążyła na dobre przytknąć butelkę do ust, Marcel zwrócił uwagę, że gramofon do nich dotarł. Sam? Skoro to magiczny gramofon, to może i tak — I gramofon! — toast musiał zostać uaktualniony. Nie chcąc zawieść stawianych przed nią, wysokich przecież oczekiwań, przystąpiła do próby wypicia całej zawartości butelki naraz, ale porter był na tyle gorzki, że skrzywiła się niemalże od razu, po dwóch łykach musząc zrobić sobie przerwę. — Błe — stwierdziła, ocierając jeszcze ostrożnie kącik ust, gdzie zaplątała się jedna kropla piwa. — Mocarz lepszy — przynajmniej palił, a nie sprawiał, że dostała dreszczy od goryczki. Spróbowała podjąć wyzwanie raz jeszcze, tym razem przed przerwą pochłonęła aż trzy łyki. Stanęła na moment na palcach, dla lepszej równowagi wypuszczając dłoń Marcela ze swojej, którą teraz złożyła na jego ramieniu. Alkohol zaczerwienił jej policzki i dodał więcej pewności siebie. Ciepły oddech owiał więc ucho chłopaka, gdy niższym niż zazwyczaj tonem, szepnęła: — To piwo może mi osłodzić tylko taniec z tobą, wiesz? — bo bardzo chciała zatańczyć z nim znowu. Do muzyki, tak prędko i energicznie, jak robili to w Londynie. Teraz, gdy mieli już z czego puszczać muzykę, było tylko prościej. — Taki, jak za pierwszym razem — dodała, zginając jedną nogę w kolanie, stopę zaś kierując w tył; jej krępacja znajdowała ujście w wielu różnych gestach, ten był jednym z nich. Nim odsunęła się od niego, zachichotała jeszcze, w swej pijanej niewinności i naiwności dumna, że właśnie opracowała taki sprytny plan. Nikt inny nie musiał go za taki uważać, wystarczyła jej własna duma.
Dopiero wtedy przeniosła wzrok na gramofon. Wyglądał na taki, który sprzedawali na Brón Trogain albo przynajmniej podobny. Chyba wiedziała, jak powinien działać.
— Trzeba pomyśleć melodię i przyłożyć różdżkę do gramofonu. Wtedy zacznie grać — trzymając butelkę przyciśniętą do piersi oburącz, jej usta poruszały się zaraz nad nią, gdy w dziwnym skupieniu, z pochyloną głową spoglądała na przedmiot. — Niech zagra nasze ulubione piosenki, po kolei — oparła podbródek na butelce, uśmiechając się szerzej. Nie mogła chyba tak faworyzować Marcela, musiała dać też szansę zabłysnąć Jimowi. Bardzo go lubiła. — Jim—my, zaczniesz? — zaproponowała, starając się zignorować czkawkę, która niechybnie przyszła do niej przez zbyt szybkie picie piwa...
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Strona 2 z 37 • 1, 2, 3 ... 19 ... 37
23 IX '58 Tańce i zabawa u Batki
Szybka odpowiedź