23 IX '58 Tańce i zabawa u Batki
Strona 37 z 37 • 1 ... 20 ... 35, 36, 37
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Dom Bathildy Bagshot
Ogród i inne pomieszczenia domu, jeśli potrzeba
23 IX '58 Bękarty
Imprezujemy; pijemy, tańczymy, bawimy się (nie próbujemy umierać w żaden sposób)
Szafka zniknięć
Imprezujemy; pijemy, tańczymy, bawimy się (nie próbujemy umierać w żaden sposób)
Szafka zniknięć
I show not your face but your heart's desire
Wyszedł przez bramkę na zewnątrz, odprowadzając Tonksów ten kawałek - do jego miotły, tak wypadało. Tonks chyba nie wypaplała bratu za dużo, ale nie czuł się z tym spokojniej.
- Jasne, to nic. Dzięki. Dobranoc - odpowiedział, pokonując jeszcze kilka kroków za ich miotłą, kiedy wzbijali się w powietrze. Odprowadzał ich wzrokiem, zastanawiając się, czy naprawdę tak było, czy naprawdę Tonks widział w nich wszystkich to, co widział w Thomasie. Morderców. Tchórzów. Donosicieli. Było mu zimno, wiał wiatr. Była noc. Rzucił okiem na ogród, dostrzegł Jima, przy którym znalazła się już Eve, przy ognisku pewnie były dziewczyny. I byłą tam też Maria, którą... którą próbował naćpać. Która uważała, że próbował ją naćpać. Naiwne echo słów Eve odbijało się w jego głowie nieprzyjemnie, słów mówiących o uczuciach, o nadziei, chociaż jedno spojrzenie? Ledwie się znali, czuła już do niego tyle? Dobrze się z nią bawił, bo ją naćpał, Eve zwróciła mu na to uwagę. Że na co dzień nie była tak odważna. Że nie zrobiłaby tego, gdyby nie... gdyby jej nie naćpał, co? Zamknął oczy, biorąc głęboki wdech, gdy otworzył je ponownie, spojrzał na srebrne gwiazdy na nocnym niebie. Migotały i wirowały, jak w kalejdoskopie. Było już późno. Pod powiekami miał piasek. Jego usta były suche. Miał wrażenie, że całe jego ciało było dziwnie wysuszone i ciepłe. Był skołowany. Czuł się przytłoczony. Nagle wszystko wokół stawało się puste i nijakie, bezbarwne i szare, zwykłe. Przykre. Nudne. Delikatnie pchnął bramkę, zamykając ją za sobą bezszelestnie i przeszedł wzdłuż wysokiego płotu, odgrodzony rzędem drzew, by zejść na pobocze pobliskiego lasu. Może zgarnie miotłę od któregoś sąsiada.
marcel zt
- Jasne, to nic. Dzięki. Dobranoc - odpowiedział, pokonując jeszcze kilka kroków za ich miotłą, kiedy wzbijali się w powietrze. Odprowadzał ich wzrokiem, zastanawiając się, czy naprawdę tak było, czy naprawdę Tonks widział w nich wszystkich to, co widział w Thomasie. Morderców. Tchórzów. Donosicieli. Było mu zimno, wiał wiatr. Była noc. Rzucił okiem na ogród, dostrzegł Jima, przy którym znalazła się już Eve, przy ognisku pewnie były dziewczyny. I byłą tam też Maria, którą... którą próbował naćpać. Która uważała, że próbował ją naćpać. Naiwne echo słów Eve odbijało się w jego głowie nieprzyjemnie, słów mówiących o uczuciach, o nadziei, chociaż jedno spojrzenie? Ledwie się znali, czuła już do niego tyle? Dobrze się z nią bawił, bo ją naćpał, Eve zwróciła mu na to uwagę. Że na co dzień nie była tak odważna. Że nie zrobiłaby tego, gdyby nie... gdyby jej nie naćpał, co? Zamknął oczy, biorąc głęboki wdech, gdy otworzył je ponownie, spojrzał na srebrne gwiazdy na nocnym niebie. Migotały i wirowały, jak w kalejdoskopie. Było już późno. Pod powiekami miał piasek. Jego usta były suche. Miał wrażenie, że całe jego ciało było dziwnie wysuszone i ciepłe. Był skołowany. Czuł się przytłoczony. Nagle wszystko wokół stawało się puste i nijakie, bezbarwne i szare, zwykłe. Przykre. Nudne. Delikatnie pchnął bramkę, zamykając ją za sobą bezszelestnie i przeszedł wzdłuż wysokiego płotu, odgrodzony rzędem drzew, by zejść na pobocze pobliskiego lasu. Może zgarnie miotłę od któregoś sąsiada.
marcel zt
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Już drugi raz dzisiaj Freddy wyskoczył do mnie z tym tekstem o uśmiechu i drugi raz mnie nim zaskoczył. O co mu chodziło? Ale fakt faktem - trochę odciągnął tym moje myśli od ponurych torów.
- Jak się uśmiechniesz, to mosze tesz się uśmiechnę - odparłam niby butnie, choć kąciki moich ust rzeczywiście drgnęły lekko ku górze.
Plan był prosty i plan działał doskonale. Niepostrzeżenie wślizgnęłam się pod łóżko i schowałam, a zaraz za sobą słyszałam kroki Freda. I głos oddalającego się Marcela, na którego słowa musiałam zatkać sobie usta dłonią, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Ale go zrobiłam w bambuko! A to się Marcel zdziwi jak przegra... a to się zdziwi...!
Kroki ucichły, za to usłyszałam głos Freddiego.
- No fiadomo - odparłam mu szeptem spod łóżka. - Myśliwi muszą się dobrze maskować, cnie - dodałam tajemniczo (a przynajmniej tak miało zabrzmieć).
Ale wybałuszyłam na niego oczy, kiedy tylko położył się obok łóżka. Myślałam, że się wczołga obok mnie, ale... nie wyglądało na to, żeby zamierzał.
- So ty robisz? Udajesz dyfanik ze skóry barana? - tak mnie rozbawił mój własny żart, że nie byłam już w stanie skutecznie stłumić śmiechu. - Cho-cho-choć tu - rechotałam dalej niemal turlając się już pod tym łóżkiem. - Bo znajcie cię, a potem tesz mnie hahaha- powtórzyłam jednocześnie z przejęciem (przecież nie chciałam przegrać!) i rozbawieniem. Dopiero po chwili udało mi się złapać oddech i trochę uspokoić. Leżałam pod łóżkiem na plecach i tylko głowę przekręciłam, żeby spojrzeć na kumpla przez półmrok. Wow, właściwie całą imprezę spędziliśmy razem. Dopiero teraz tak naprawdę sobie to uświadomiłam. Fajnie, że był tu ze mną.
- Nigdy nie bawiłeś się w chowanego? - dodałam rozbawionym szeptem. Na to wychodziło, bo w chowanie się to raczej nie umiał. Z drugiej strony... Marcel schodził na dół, więc właściwie Freddy miał jeszcze sporo czasu, żeby się ukryć. Wystarczyło czujnie nasłuchiwać kroków na schodach. Bułka z masłem... pod warunkiem, że się nie gadało, czy coś.
- A, fiesz... - przypomniałam sobie nagle i tym razem wyciągnęłam z kieszeni jego paczkę fajek. - To ja mam tfoje szlugi - właściwie miałam zamiar mu je podać... ale w ostatniej chwili wyraźnie się zawahałam. - W sumie to bym sapaliła - mruknęłam ni to do siebie ni do niego, zastanawiając się na ile będzie się dało wyczuć taki dym spod łóżka i czy to zdradzi moją kryjówkę Marcelowi.
Czy jak się tak wiercę pod wyrem, to czy obiłam się o skrzypce Jima?
1 - tak
2 - nie
3 - o coś tak, cholera wie czy to skrzypce
- Jak się uśmiechniesz, to mosze tesz się uśmiechnę - odparłam niby butnie, choć kąciki moich ust rzeczywiście drgnęły lekko ku górze.
Plan był prosty i plan działał doskonale. Niepostrzeżenie wślizgnęłam się pod łóżko i schowałam, a zaraz za sobą słyszałam kroki Freda. I głos oddalającego się Marcela, na którego słowa musiałam zatkać sobie usta dłonią, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Ale go zrobiłam w bambuko! A to się Marcel zdziwi jak przegra... a to się zdziwi...!
Kroki ucichły, za to usłyszałam głos Freddiego.
- No fiadomo - odparłam mu szeptem spod łóżka. - Myśliwi muszą się dobrze maskować, cnie - dodałam tajemniczo (a przynajmniej tak miało zabrzmieć).
Ale wybałuszyłam na niego oczy, kiedy tylko położył się obok łóżka. Myślałam, że się wczołga obok mnie, ale... nie wyglądało na to, żeby zamierzał.
- So ty robisz? Udajesz dyfanik ze skóry barana? - tak mnie rozbawił mój własny żart, że nie byłam już w stanie skutecznie stłumić śmiechu. - Cho-cho-choć tu - rechotałam dalej niemal turlając się już pod tym łóżkiem. - Bo znajcie cię, a potem tesz mnie hahaha- powtórzyłam jednocześnie z przejęciem (przecież nie chciałam przegrać!) i rozbawieniem. Dopiero po chwili udało mi się złapać oddech i trochę uspokoić. Leżałam pod łóżkiem na plecach i tylko głowę przekręciłam, żeby spojrzeć na kumpla przez półmrok. Wow, właściwie całą imprezę spędziliśmy razem. Dopiero teraz tak naprawdę sobie to uświadomiłam. Fajnie, że był tu ze mną.
- Nigdy nie bawiłeś się w chowanego? - dodałam rozbawionym szeptem. Na to wychodziło, bo w chowanie się to raczej nie umiał. Z drugiej strony... Marcel schodził na dół, więc właściwie Freddy miał jeszcze sporo czasu, żeby się ukryć. Wystarczyło czujnie nasłuchiwać kroków na schodach. Bułka z masłem... pod warunkiem, że się nie gadało, czy coś.
- A, fiesz... - przypomniałam sobie nagle i tym razem wyciągnęłam z kieszeni jego paczkę fajek. - To ja mam tfoje szlugi - właściwie miałam zamiar mu je podać... ale w ostatniej chwili wyraźnie się zawahałam. - W sumie to bym sapaliła - mruknęłam ni to do siebie ni do niego, zastanawiając się na ile będzie się dało wyczuć taki dym spod łóżka i czy to zdradzi moją kryjówkę Marcelowi.
Czy jak się tak wiercę pod wyrem, to czy obiłam się o skrzypce Jima?
1 - tak
2 - nie
3 - o coś tak, cholera wie czy to skrzypce
OK, so now what?
we'll fight
Liddy Moore
Zawód : Fotografka i lotniczka w Oddziale Łączności "Sowa"
Wiek : 19
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
You can count on me like:
1, 2, 3
I'll be there
1, 2, 3
I'll be there
OPCM : 7 +3
UROKI : 3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 20
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Liddy Moore' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 3
'k3' : 3
Nie wiedział, ile minęło czasu, ile po prostu stał i czekał, stał i liczył na to, że to minie, a może się po prostu obudzi. Eve tkwiła przy nim nieruchomo, odgradzał się od jej czułości zimną butelką przytkniętą do piersi, ale stanowiła marną ochronę. Nie mógł odnaleźć w niej ukojenia, nie dziś, nie teraz, nie z powodu, który mu doskwierał. Nie potrafił jej nawet popatrzeć w oczy; okrucieństwem byłoby szukanie w jej ramionach pocieszenia. Nie zawiniła, nie zrobiła nic, by zasłużyć sobie na smutne odepchnięcie, nie potrafił jej jednak przyciągnąć do siebie. Więc stał. Stał i przeczesywał wzrokiem okolice, choć na nic się to nie przydało, wokół nie działo się już nic ciekawego.
— Pójdę już do pracy — powiedział w końcu, spoglądając na niebo. Wiedział, że jeśli zmruży oczy to nie wstanie do popołudnia, o świcie musiał być w stajni, nie zostało mu tyle czasu by zdążył choć trochę odpocząć. — Przekażesz Weasley, że wracamy do Ottery? — spytał Eve cicho, poprosił ją; nie chciał rozmawiać z Nealę, nie chciał, by wyglądało to jak próba rozmowy o tym, co zaszło. Wydawało mu się, że wszystko było już wyjaśnione. Musiał iść do pracy i musiał ją odholować do domu przed rankiem. Równie dobrze mogli to zrobić wcześniej.
Przymknął na moment powieki i westchnął ciężko, opuszczając głowę.
— Pójdę już do pracy — powiedział w końcu, spoglądając na niebo. Wiedział, że jeśli zmruży oczy to nie wstanie do popołudnia, o świcie musiał być w stajni, nie zostało mu tyle czasu by zdążył choć trochę odpocząć. — Przekażesz Weasley, że wracamy do Ottery? — spytał Eve cicho, poprosił ją; nie chciał rozmawiać z Nealę, nie chciał, by wyglądało to jak próba rozmowy o tym, co zaszło. Wydawało mu się, że wszystko było już wyjaśnione. Musiał iść do pracy i musiał ją odholować do domu przed rankiem. Równie dobrze mogli to zrobić wcześniej.
Przymknął na moment powieki i westchnął ciężko, opuszczając głowę.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
To trwało. Trwało nieznośnie długo, aż traciła rachubę czasu. Nie wiedziała, co trzymało ją przy nim, co sprawiało, że czekała, chociaż rozsądek podpowiadał, że nie dostanie nic. Nic, nawet przelotnego spojrzenia, nie mówiąc już o objęciu. Emocje uleciały, rozpadły się niepodtrzymane niczym, pozostawiając po sobie znajomą już pustkę. Zamknęła oczy, opuszczając głowę, by na moment oprzeć się czołem o jego obojczyk. Nie drgnęła, nawet gdy odezwał się.
Krótkie stwierdzenie i tyle, chociaż równie dobrze mógłby powiedzieć, by się odczepiła. Wypuściła powoli powietrze z płuc i cofnęła się o krok, odsuwając od niego.
- Jasne.- rzuciła szeptem, splatając dłonie przed sobą i to w nie wbijając spojrzenie ciemnych oczu.- Powiem.- dodała równie cicho, chociaż nie ruszyła się jeszcze z miejsca. Zmarszczyła delikatnie brwi, a usta rozchyliła, lecz żadne słowo nie padło. Zamknęła je, zacisnęła w wąską kreskę.
Bez słowa już odwróciła się na pięcie, chcąc wejść do domu, lecz zanim to zrobiła, przykucnęła przy Marysi.- Pomożesz mi później? Ogarniemy to szybko i pójdziemy spać.- jeśli przyjdzie jej to zrobić samej, zastanie ją poranek i to pewnie późniejszy niż miała ochotę. Była wykończona, zmęczona całym wieczorem i gamą emocji, przez które przeszła. Wyprostowała się, by zaraz wejść do domu i przejść przez parter, aż do kuchni.
- Neala...- odezwała się, by zwrócić uwagę dziewczyny.- Wracasz do domu. James chce się już zbierać.- dodała, cofając się już, by zrobić kolejną rzecz, która zaprzątała myśli, lecz przystanęła jeszcze.- Jeżeli te książki z pokoju cię interesują to weź sobie jakieś, żadne z nas i tak ich nie czyta, a chyba szkoda, by się kurzyły, jeśli ktoś ma mieć z nich pożytek.- dopowiedziała jeszcze, gdyby Weasley o tym nie pomyślała. Wyszła w końcu, by wdrapać się po schodach na górę i do sypialni.
- Liddy, Freddy, koniec zabawy. Wygraliście.- wyciągnęła przed siebie dłonie, jakby chciała zaklaskać, lecz powstrzymała się w ostatniej chwili. Djilia spała na łóżku, a obudzenie jej o tej porze to ostatnie czego chciała.
Krótkie stwierdzenie i tyle, chociaż równie dobrze mógłby powiedzieć, by się odczepiła. Wypuściła powoli powietrze z płuc i cofnęła się o krok, odsuwając od niego.
- Jasne.- rzuciła szeptem, splatając dłonie przed sobą i to w nie wbijając spojrzenie ciemnych oczu.- Powiem.- dodała równie cicho, chociaż nie ruszyła się jeszcze z miejsca. Zmarszczyła delikatnie brwi, a usta rozchyliła, lecz żadne słowo nie padło. Zamknęła je, zacisnęła w wąską kreskę.
Bez słowa już odwróciła się na pięcie, chcąc wejść do domu, lecz zanim to zrobiła, przykucnęła przy Marysi.- Pomożesz mi później? Ogarniemy to szybko i pójdziemy spać.- jeśli przyjdzie jej to zrobić samej, zastanie ją poranek i to pewnie późniejszy niż miała ochotę. Była wykończona, zmęczona całym wieczorem i gamą emocji, przez które przeszła. Wyprostowała się, by zaraz wejść do domu i przejść przez parter, aż do kuchni.
- Neala...- odezwała się, by zwrócić uwagę dziewczyny.- Wracasz do domu. James chce się już zbierać.- dodała, cofając się już, by zrobić kolejną rzecz, która zaprzątała myśli, lecz przystanęła jeszcze.- Jeżeli te książki z pokoju cię interesują to weź sobie jakieś, żadne z nas i tak ich nie czyta, a chyba szkoda, by się kurzyły, jeśli ktoś ma mieć z nich pożytek.- dopowiedziała jeszcze, gdyby Weasley o tym nie pomyślała. Wyszła w końcu, by wdrapać się po schodach na górę i do sypialni.
- Liddy, Freddy, koniec zabawy. Wygraliście.- wyciągnęła przed siebie dłonie, jakby chciała zaklaskać, lecz powstrzymała się w ostatniej chwili. Djilia spała na łóżku, a obudzenie jej o tej porze to ostatnie czego chciała.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Na kolanach miałam książkę, otwartą na stronie na której otworzyłam ją wcześniej. Nie byłam pewna ile czasu tam trwałam, na oknie, wstrząsana spazmatycznymi dreszczami wyrzutów sumienia i prawdy opierając czoło o szybę okna. Drgnęłam, kiedy wypadło moje imię w kuchni. Nie spodziewałam się nikogo właściwie. Wiedziałam że Marysia uszanuje moją prośbę, Kerstin pobiegła do brata. Marcel do niej wyszedł. Lidka i Fred zagubieni byli całą imprezę. Eve wyszła do… zmarszczyłam brwi mimowolnie, unosząc rękę, żeby otrzeć policzki. Biorąc wdech szykując się do czegokolwiek nie chciała. Ale to co powiedziała sprawiło, że odwróciłam gwałtownie ku niej głowę. Teraz? Wzrokiem przeszukałam ściany w poszukiwaniu zegara. I co to było, gardził mną na tyle, że sam nie potrafił przyjść i tego powiedzieć? Naprawdę mnie tu nie chciał, na tyle że postanowił od razu odstawić na miejsce. Zacisnęłam wargi, spoglądając na stronę w książce. - Za chwilę będę gotowa. - powiedziałam zachrypniętym głosem czując jak rozpadam się całkiem. Unosząc rękę, żeby przetrzeć jej wierzchem nos. I tak się zatrzymałam, przenosząc zaszklone spojrzenie czerwonych oczu na Eve przez chwilę na nią patrząc. - Dzięki. - powiedziałam, bo ostatnie o czym byłam w stanie myśleć teraz to one. Godzinę, może dwie temu byłabym zachwycona. Teraz? Odwróciłam spojrzenie wracając do tego samego zdania w książce. Nie ruszyłam się nawet o słowo dalej - i nie miałam. Głosy na dworze ucichły. Uniosłam głowę opierając ją o ścianę za sobą. A potem odchyliłam uderzając o nią kilka razy zaciskając oczy z całej siły. Będzie dobrze, jutro zawsze ponoć nowe jest. Ale dziś nie potrafiłam uwierzyć samej sobie.
W końcu zsunęłam się z parapetu odkładając okład na na niego. Najpierw ruszając do łazienki ale pożałowałam tego szybko, widząc jak koszmarnie wyglądam w lustrze, umyłam twarz, potem stopy, z sukienką niewiele mogłam zrobić. Zeszłam na dół wkładając buty. Przez chwilę patrząc w stronę salonu, rozważając propozycję Eve, ale nie umiałam się skupić na wyborze, więc wzięłam tylko tą z którą chodziłam od jakiegoś czasu wsuwając ją do torby. A tą przerzucając przez ramię. A potem stałam, sekunda, za sekundą wiedząc, że powinnam skierować się do ogrodu.
Wtedy sobie przypomniałam, że tak naprawdę jestem tchórzem tylko gadać umiem. Uniosłam rękę zaciskając ją na pasku torby nie wiedząc jak stawiając w końcu krok, jeden a potem drugi, żeby wejść do ogrodu. Głowę trzymując wysoko, tęczówki zawieszając na Jimie. Może w mroku, nie wyczyta z nich tego co kryło się w ich środku.
W końcu zsunęłam się z parapetu odkładając okład na na niego. Najpierw ruszając do łazienki ale pożałowałam tego szybko, widząc jak koszmarnie wyglądam w lustrze, umyłam twarz, potem stopy, z sukienką niewiele mogłam zrobić. Zeszłam na dół wkładając buty. Przez chwilę patrząc w stronę salonu, rozważając propozycję Eve, ale nie umiałam się skupić na wyborze, więc wzięłam tylko tą z którą chodziłam od jakiegoś czasu wsuwając ją do torby. A tą przerzucając przez ramię. A potem stałam, sekunda, za sekundą wiedząc, że powinnam skierować się do ogrodu.
Wtedy sobie przypomniałam, że tak naprawdę jestem tchórzem tylko gadać umiem. Uniosłam rękę zaciskając ją na pasku torby nie wiedząc jak stawiając w końcu krok, jeden a potem drugi, żeby wejść do ogrodu. Głowę trzymując wysoko, tęczówki zawieszając na Jimie. Może w mroku, nie wyczyta z nich tego co kryło się w ich środku.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Znów oparła czoło o kolana, chowając się w bezpiecznej dla siebie pozycji. Chowając twarz przede wszystkim, bo czuła, że to nie tak miało wyglądać. Że nie tak miało się skończyć. Wina powinna rozchodzić się na nich wszystkich, ale mimo to każdy, również ona, chciał wziąć ją na siebie, nie ważne, czy miał do tego powód, czy nie. Czuła tylko, jak serce dudni jej w piersi, słyszała jakieś głosy i dźwięki dookoła siebie, za sobą, to już nie miało znaczenia. Bo łzy, podobne w rozmiarze do ziaren grochu już spływały jej po policzkach, ale za wszelką cenę starała się nie wydać nawet żadnego dźwięku. Potrafiła płakać w zupełnej ciszy, potrafiła zniknąć, gdyby tylko chciała, ale nie mogła ich zostawić z tym samych.
To wszystko nie tak, nie tak.
Nie mogła nawet nazwać kłębiących się w jej emocji. Na pewno czuła żal do Kerstin, chyba była nawet na nią zła. Wielka, odpowiedzialna dorosła, która prawiła im kazania post factum, która zamiast kierować się rozsądkiem jak dorosła kobieta, zrzucała winę na dwudziestoletnich chłopców. Wszyscy wiedzieli, że od dziewczynek wymagało się więcej, że dojrzewały szybciej i gdzieś tam w środku czuła też, że ogniste języki złości paliły jej własne sumienie. Bo i ona nie powinna ufać tak prędko, powinna się zastanawiać nad tym, co robi i wytłumaczeniem nie było to, że ufała im wszystkim, że Marcel i Jim kojarzyli jej się z bezpieczeństwem, że myślała, że wszystko będzie dobrze. Zwłaszcza po tym wieczorze w łaźniach. Jak mogła być tak głupia?
I jak mogła to w ogóle porównywać?! Igor ją otruł i próbował... Zrobiło jej się słabo na samą myśl, a Marcel przecież... Przecież on nic nie robił. To ona zachowywała się jak idiotka, napastowała go przecież, a on nic nie powiedział, bo pewnie nie chciał sprawiać jej przykrości. Gdyby chciał je wykorzystać, miałby do tego okazję, ale tego nie zrobił, bo przecież był dobrym chłopakiem i nie zasługiwał, nie zasługiwał na tamte oskarżenia, tak samo przecież Jim.
Nikt nie zasługiwał na histeryczne oskarżenia, a złość kotłująca się w Marii, nieznana i cierpka, osiągnęła punkt kulminacyjny, gdy podniosła głowę w górę, gdy słyszała głos Eve proszącej jej o pomoc. Poderwała głowę zbyt szybko, bo po prawdzie była gotowa do ataku, ale wystarczyło tylko skupić spojrzenie na młodej damie, by twarz blondynki złagodniała w mgnieniu oka, pozostawiając na niej tylko blade barwy rozczarowania. Sobą samą.
— Idź do środka, ogarnę ogród — zapowiedziała, rozprostowując wreszcie nogi. Praca, jakakolwiek, pozwalała na moment oczyścić myśli. Nawet te najbardziej gorzkie. Podniosła się wreszcie z siadu, a gdy przechodziła obok Jima, ułożyła mu rękę na ramieniu, nim nachyliła się, na ułamek sekundy, nad jego uchem.
— Nie mam ci nic za złe, Jim. Dziękuję. Za wszystko — nie wyglądał najlepiej, a tamto wyznanie musiało go wiele kosztować, zwłaszcza biorąc pod uwagę reakcję Neali. Chciała, żeby wiedział, że cokolwiek się nie stanie — nie był sam. Owszem, miał przy sobie Marcela, Eve i Nealę też, bo na pewno się pogodzą, ale... Mógł liczyć również na nią. Chciała, by wiedział.
Nie pozostała przy nim na długo, wyglądał, jakby potrzebował przestrzeni dla siebie. Krzątała się jednak po ogrodzie, rozpoczynając od zebrania butelek, które zważywszy na brak czasu, schowała w krzakach, wyjmie się je później, gdy wszystko ucichnie. Ubrudzony wszystkim obrus zarzuciła sobie na ramię, jego dłuższa część ciągnęła się za nią prawie jak przedziwny welon. Talerze — te niezbite — poustawiała na stole, podobnie jak sztućce, na moment tylko zatrzymując się, żeby zadrzeć głowę w nieboskłon.
Czy to naprawdę takie złe, że chcieliśmy... Po prostu się cieszyć?
To wszystko nie tak, nie tak.
Nie mogła nawet nazwać kłębiących się w jej emocji. Na pewno czuła żal do Kerstin, chyba była nawet na nią zła. Wielka, odpowiedzialna dorosła, która prawiła im kazania post factum, która zamiast kierować się rozsądkiem jak dorosła kobieta, zrzucała winę na dwudziestoletnich chłopców. Wszyscy wiedzieli, że od dziewczynek wymagało się więcej, że dojrzewały szybciej i gdzieś tam w środku czuła też, że ogniste języki złości paliły jej własne sumienie. Bo i ona nie powinna ufać tak prędko, powinna się zastanawiać nad tym, co robi i wytłumaczeniem nie było to, że ufała im wszystkim, że Marcel i Jim kojarzyli jej się z bezpieczeństwem, że myślała, że wszystko będzie dobrze. Zwłaszcza po tym wieczorze w łaźniach. Jak mogła być tak głupia?
I jak mogła to w ogóle porównywać?! Igor ją otruł i próbował... Zrobiło jej się słabo na samą myśl, a Marcel przecież... Przecież on nic nie robił. To ona zachowywała się jak idiotka, napastowała go przecież, a on nic nie powiedział, bo pewnie nie chciał sprawiać jej przykrości. Gdyby chciał je wykorzystać, miałby do tego okazję, ale tego nie zrobił, bo przecież był dobrym chłopakiem i nie zasługiwał, nie zasługiwał na tamte oskarżenia, tak samo przecież Jim.
Nikt nie zasługiwał na histeryczne oskarżenia, a złość kotłująca się w Marii, nieznana i cierpka, osiągnęła punkt kulminacyjny, gdy podniosła głowę w górę, gdy słyszała głos Eve proszącej jej o pomoc. Poderwała głowę zbyt szybko, bo po prawdzie była gotowa do ataku, ale wystarczyło tylko skupić spojrzenie na młodej damie, by twarz blondynki złagodniała w mgnieniu oka, pozostawiając na niej tylko blade barwy rozczarowania. Sobą samą.
— Idź do środka, ogarnę ogród — zapowiedziała, rozprostowując wreszcie nogi. Praca, jakakolwiek, pozwalała na moment oczyścić myśli. Nawet te najbardziej gorzkie. Podniosła się wreszcie z siadu, a gdy przechodziła obok Jima, ułożyła mu rękę na ramieniu, nim nachyliła się, na ułamek sekundy, nad jego uchem.
— Nie mam ci nic za złe, Jim. Dziękuję. Za wszystko — nie wyglądał najlepiej, a tamto wyznanie musiało go wiele kosztować, zwłaszcza biorąc pod uwagę reakcję Neali. Chciała, żeby wiedział, że cokolwiek się nie stanie — nie był sam. Owszem, miał przy sobie Marcela, Eve i Nealę też, bo na pewno się pogodzą, ale... Mógł liczyć również na nią. Chciała, by wiedział.
Nie pozostała przy nim na długo, wyglądał, jakby potrzebował przestrzeni dla siebie. Krzątała się jednak po ogrodzie, rozpoczynając od zebrania butelek, które zważywszy na brak czasu, schowała w krzakach, wyjmie się je później, gdy wszystko ucichnie. Ubrudzony wszystkim obrus zarzuciła sobie na ramię, jego dłuższa część ciągnęła się za nią prawie jak przedziwny welon. Talerze — te niezbite — poustawiała na stole, podobnie jak sztućce, na moment tylko zatrzymując się, żeby zadrzeć głowę w nieboskłon.
Czy to naprawdę takie złe, że chcieliśmy... Po prostu się cieszyć?
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
-Przepraszam bardzo, ale ja się cały czas uśmiecham- rzuciłem, po czym uniosłem wyżej brodę i do przesady, aż nieco sztucznie, wygiąłem wargi w uśmiechu. Po chwili pokręciłem rozbawiony głową, kiedy i ona nieco rozpromieniała.
Marcel i Eve nie byli zbyt rozmowni; nie mieli czasu, a może chęci niczego wyjaśniać, ale przecież też ich o to nie poprosiłem. Rozsiadając się przy ramie drewnianego łóżka zerknąłem kątem oka na śpiącego malucha i westchnąłem przeciągle zdając sobie sprawę, że nasza obecność zwiastuje kolejną już awanturę. Nie znałem się na dzieciach, szczególnie takich małych i rzadko z nimi obcowałem, lecz każdy głupi wiedział, że budził ich najdrobniejszy hałas. -Polujesz?- uniosłem brew ku górze nieco zaskoczony. -Na kogo?- zacisnąłem lekko wargi starając się nie roześmiać.
-Taaa, zwierzynę co żeś przed chwilą upolowała. Nie widać?- oparłem głowę o podłogę, zamknąłem powieki i wystawiłem język udając martwego. -A co, niewygodnie ci? Chcesz się położyć na dywaniku?- spytałem otwierając jedno oko, po czym ponownie, nawet nie wiem który raz tego wieczora, szczerze się uśmiechnąłem. Naprawdę poprawiła mi nastrój i właściwie od dłuższego czasu moje myśli były z dala od tych paskudnych wydarzeń oraz wiążących się z nimi następstw. -Bawiłem- powiedziałem zgodnie z prawdą. W bidulu była to jedna z najczęstszych zabaw. Po czasie zastanawiałem się, z jakiego powodu ją tak faworyzowaliśmy – może wiele z tych dzieciaków faktycznie chciało zniknąć? Sam niekiedy miałem takie myśli, zwłaszcza po niesprawiedliwym ukaraniu lub gdy doskwierająca samotność dominowała nad wszystkim innym.
-Naprawdę?- westchnąłem. Zguba się odnalazła. Czemu wcześniej na to nie wpadłem? -Ktoś ma lepkie rączki- spiorunowałem ją wzrokiem, ale nie było w tym krzty złości. -Ja też- mruknąłem i kiedy wyciągnąłem dłoń po paczkę usłyszałem kroki. Obróciwszy głowę ujrzałem stojącą w progu Eve, która nie wyglądała na zbyt radosną. Czyli naprawdę coś się stało. Odnosiłem wrażenie, że tylko nasza dwójka – rzecz jasna na myśli miałem żonę Jamesa – była trzeźwa, więc malująca się na twarzy powaga nie mogła zwiastować nic dobrego. -A kto przegrał?- spytałem posyłając jej porozumiewawcze spojrzenie. Miałem nadzieję, że domyśli się o co mi chodziło.
Marcel i Eve nie byli zbyt rozmowni; nie mieli czasu, a może chęci niczego wyjaśniać, ale przecież też ich o to nie poprosiłem. Rozsiadając się przy ramie drewnianego łóżka zerknąłem kątem oka na śpiącego malucha i westchnąłem przeciągle zdając sobie sprawę, że nasza obecność zwiastuje kolejną już awanturę. Nie znałem się na dzieciach, szczególnie takich małych i rzadko z nimi obcowałem, lecz każdy głupi wiedział, że budził ich najdrobniejszy hałas. -Polujesz?- uniosłem brew ku górze nieco zaskoczony. -Na kogo?- zacisnąłem lekko wargi starając się nie roześmiać.
-Taaa, zwierzynę co żeś przed chwilą upolowała. Nie widać?- oparłem głowę o podłogę, zamknąłem powieki i wystawiłem język udając martwego. -A co, niewygodnie ci? Chcesz się położyć na dywaniku?- spytałem otwierając jedno oko, po czym ponownie, nawet nie wiem który raz tego wieczora, szczerze się uśmiechnąłem. Naprawdę poprawiła mi nastrój i właściwie od dłuższego czasu moje myśli były z dala od tych paskudnych wydarzeń oraz wiążących się z nimi następstw. -Bawiłem- powiedziałem zgodnie z prawdą. W bidulu była to jedna z najczęstszych zabaw. Po czasie zastanawiałem się, z jakiego powodu ją tak faworyzowaliśmy – może wiele z tych dzieciaków faktycznie chciało zniknąć? Sam niekiedy miałem takie myśli, zwłaszcza po niesprawiedliwym ukaraniu lub gdy doskwierająca samotność dominowała nad wszystkim innym.
-Naprawdę?- westchnąłem. Zguba się odnalazła. Czemu wcześniej na to nie wpadłem? -Ktoś ma lepkie rączki- spiorunowałem ją wzrokiem, ale nie było w tym krzty złości. -Ja też- mruknąłem i kiedy wyciągnąłem dłoń po paczkę usłyszałem kroki. Obróciwszy głowę ujrzałem stojącą w progu Eve, która nie wyglądała na zbyt radosną. Czyli naprawdę coś się stało. Odnosiłem wrażenie, że tylko nasza dwójka – rzecz jasna na myśli miałem żonę Jamesa – była trzeźwa, więc malująca się na twarzy powaga nie mogła zwiastować nic dobrego. -A kto przegrał?- spytałem posyłając jej porozumiewawcze spojrzenie. Miałem nadzieję, że domyśli się o co mi chodziło.
Jedną z bolączek współczesnego świata jest to, że nikt nie wie
kim tak naprawdę jest
kim tak naprawdę jest
- Na słoczyńców i parszyfców, oczywiście – odpowiedziałam Freddiemu konspiracyjnym szeptem. – Sakradam im się pod łóżka i straszę f nocy – dodałam, ale choć miało zabrzmieć groźnie, to wszystko zniweczył mój chichot, którego już nie udało mi się zdusić. – Nie no… dafniej często fotografofafo… no wiesz dzikie swierzęta – wyjaśniłam pogodnie trochę nie radząc sobie z trudniejszym słowem, ale Freddy na pewno domyśli się o co chodziło. Zaraz potem zaś roześmiałam się już otwarcie, kiedy zaczął udawać martwego zwierza.
- Heee haha ej! Ja ich nie morduję hahaha! – spróbowałam się oburzyć, ale przy tym poziomie rozbawienia nie bardzo mi to wychodziło. Na dodatek Fred cały czas mnie rozśmieszał, więc chwilę później znów chichotałam zapominając zupełnie, że przecież gramy w chowanego i powinniśmy być cicho.
- Na dyfaniku byłoby na pefno wygodniej – przyznałam rozbawiona wciąż się szczerząc do niego spod łóżka. – Ale nie fiem czy leżąc na nim zmieściłabym się pod łóżkiem – dodałam znów chichocząc i uniosłam ręce, żeby sprawdzić ile było przestrzeni między mną a stelażem łóżka – niewiele.
- I co? Ktoś się nabierał na tfój kamuflasz z dyfanika? – zapytałam z rozbawieniem i ciekawością kiedy powiedział, że bawił się w chowanego, w co jeszcze przed chwilą nie wierzyłam. Zmrużyłam nagle oczy w zastanowieniu po czym dodałam:
– Mosze s innej perspektywy faktycznie wyglądasz jak dyfanik? – zażartowałam. Wizja Freda bawiącego się w chowanego i za każdym razem udającego dywan strasznie mnie rozbawiła. No bo albo faktycznie tak dobrze udawał, że go nie znajdowali… albo przegrywał. Nie było trzeciej opcji.
- Ej, to nie tak! Jestem niefinna. Po prostu je snalasłam i zamierzałam oddać, ok? - obruszyłam się na jego słowa o „lepkich rączkach” zgrywając niewiniątko, chociaż no… taka całkiem niewinna nie byłam. Szlugi „znalazłam” w jego kieszeni, kiedy pomagał mi trzymać pion, gdy maszerowaliśmy z powrotem do domu Doe’ów. Na swoje usprawiedliwienie jednak mogę dodać, że prawie z tej kieszeni wypadały, ok? Więc technicznie rzecz biorąc uratowałam je przed zgubieniem!
Jeszcze przez chwilę zastanawiałam się nad zapaleniem, ale kiedy Freddy powiedział, że też chętnie zajara, to jakoś przestałam mieć dylemat i oddałam mu paczkę, zatrzymując dla siebie jednego fajka. Miałam go odpalić, kiedy usłyszałam kroki, a potem głos Eve.
O, super! Wygraliśmy!
- Nie ma tu Freda – zawołałam spod łóżka ignorując fakt, że przecież Krueger leżał na środku pokoju i na dodatek przemówił. – To tylko dyfanik s martwego zwierza – dodałam i chichocząc zaczęłam się wyczołgiwać spod wyrka, wcześniej wetknąwszy sobie wciąż niezapalonego papierosa za ucho. Skoro wygraliśmy, to faktycznie mogłam już wyjść.
- To kto teras szuka? – zapytałam Eve wesoło kiedy wyściubiwszy łeb spod mebla, wreszcie mogłam na nią spojrzeć.
- Heee haha ej! Ja ich nie morduję hahaha! – spróbowałam się oburzyć, ale przy tym poziomie rozbawienia nie bardzo mi to wychodziło. Na dodatek Fred cały czas mnie rozśmieszał, więc chwilę później znów chichotałam zapominając zupełnie, że przecież gramy w chowanego i powinniśmy być cicho.
- Na dyfaniku byłoby na pefno wygodniej – przyznałam rozbawiona wciąż się szczerząc do niego spod łóżka. – Ale nie fiem czy leżąc na nim zmieściłabym się pod łóżkiem – dodałam znów chichocząc i uniosłam ręce, żeby sprawdzić ile było przestrzeni między mną a stelażem łóżka – niewiele.
- I co? Ktoś się nabierał na tfój kamuflasz z dyfanika? – zapytałam z rozbawieniem i ciekawością kiedy powiedział, że bawił się w chowanego, w co jeszcze przed chwilą nie wierzyłam. Zmrużyłam nagle oczy w zastanowieniu po czym dodałam:
– Mosze s innej perspektywy faktycznie wyglądasz jak dyfanik? – zażartowałam. Wizja Freda bawiącego się w chowanego i za każdym razem udającego dywan strasznie mnie rozbawiła. No bo albo faktycznie tak dobrze udawał, że go nie znajdowali… albo przegrywał. Nie było trzeciej opcji.
- Ej, to nie tak! Jestem niefinna. Po prostu je snalasłam i zamierzałam oddać, ok? - obruszyłam się na jego słowa o „lepkich rączkach” zgrywając niewiniątko, chociaż no… taka całkiem niewinna nie byłam. Szlugi „znalazłam” w jego kieszeni, kiedy pomagał mi trzymać pion, gdy maszerowaliśmy z powrotem do domu Doe’ów. Na swoje usprawiedliwienie jednak mogę dodać, że prawie z tej kieszeni wypadały, ok? Więc technicznie rzecz biorąc uratowałam je przed zgubieniem!
Jeszcze przez chwilę zastanawiałam się nad zapaleniem, ale kiedy Freddy powiedział, że też chętnie zajara, to jakoś przestałam mieć dylemat i oddałam mu paczkę, zatrzymując dla siebie jednego fajka. Miałam go odpalić, kiedy usłyszałam kroki, a potem głos Eve.
O, super! Wygraliśmy!
- Nie ma tu Freda – zawołałam spod łóżka ignorując fakt, że przecież Krueger leżał na środku pokoju i na dodatek przemówił. – To tylko dyfanik s martwego zwierza – dodałam i chichocząc zaczęłam się wyczołgiwać spod wyrka, wcześniej wetknąwszy sobie wciąż niezapalonego papierosa za ucho. Skoro wygraliśmy, to faktycznie mogłam już wyjść.
- To kto teras szuka? – zapytałam Eve wesoło kiedy wyściubiwszy łeb spod mebla, wreszcie mogłam na nią spojrzeć.
OK, so now what?
we'll fight
Liddy Moore
Zawód : Fotografka i lotniczka w Oddziale Łączności "Sowa"
Wiek : 19
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
You can count on me like:
1, 2, 3
I'll be there
1, 2, 3
I'll be there
OPCM : 7 +3
UROKI : 3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 20
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Oczekiwała czegoś w zamian, jak zwykle, zwiodła się, jak zawsze, nie mógł dać jej tego czego chciała, na co zasługiwała. Nie wiedział już, czy mógł dać jej cokolwiek. Palce przesunęły się po szyjce butelki, które zdążyło już zmienić temperaturę, gdy tak przyciskał je do siebie; miał zamknięte oczy, kiedy przytaknęła. Nie zastanawiał się na ile jego próśb była dla niej wymagająca i trudna, starał się nie myśleć o niczym, pozbyć burzy z głowy, całego chaosu. Powoli rozchylił powieki, spojrzał na nią jednak szybko i przelotnie, znów wbijając wzrok w ziemię przed nimi, rozpływającą się ciemność, która ich otaczała. Jej odejście miało przynieść ulgę; chciał być chwilę sam, nie chciał jej ranić. Czuł, że to zrobi, prędzej czy później. Nie chciał być okrutny, a taki by się okazał, gdyby ją objął, gdyby pragnął w jej ramionach znaleźć ukojenie, gdyby odpowiedział czułością na jej czułość i wdzięcznością na jej troskę; byłby gnidą, większą niż stał się do tej pory.
Delikatna dłoń Marii spoczęła na niego z tonowym ciężarem, pod którym trudno było się nie ugiąć. Nie spojrzał na nią, nie otworzył oczu. Przygryzł policzek od środka, zagryzł zęby. Jej słowa nim wstrząsnęły, ale wkładał wiele siły w to, by po sobie nie dać nic poznać, ale i to mu nie wychodziło najlepiej. Napięcie odmalowywało się na jego twarzy walcząc o dominację z lekceważąca ignorancją. Nie miała mu niczego za złe; powinna. Zachowywał się, zachowywali obaj, jak gówniarze. Źle wychowani, prymitywni. To, co przez chwilę było "niczym" stawało się czymś, gdy o tym myślał. Chcieli się tylko dobrze bawić, chcieli bawić się z nimi wchodząc w ten sam stan umysłu, emocji, płynąć z prądem lekko i przyjemnie — bo razem się tak bawili, bo czuli się razem w tym wspaniale. Chcieli się tym podzielić, chcieli je tym zarazić. Ale przecież Neala miała rację, przecież to było niewłaściwe, nie wiedziały czym to jest i jakie będą konsekwencje — oni też nie; ryzykowali, ale nie pomyśleli, że one podobnego ryzyka nie chcą podejmować. Czuł się jak ktoś kto zhańbił drogie mu osoby, choć żadnej przy tym nie tknął. Czy to było możliwe? Czy obdarł je z godności, jeśli wcale w ich wspólnej zabawie nie dopatrywał się niestosowności?
Kiedy odeszła, kiedy został w końcu sam, odstawił butelkę na bok, na stół, choć rozstał się z nią z trudem i bólem; w jednej krótkiej myśli, że jeśli miał iść do pracy nie mógł iść taki. Przytknął dłoń do ust, otwierając w końcu oczy, błądząc spojrzeniem po trawie dookoła, nieruchomy. Emocje z całego dnia napływały do niego z wielką intensywnością; wracało poczucie skończenia, bezsensu i braku celu w życiu. Wracał lęk przed odpowiedzialnością i zmianami w życiu, które miały nastąpić; musiał być gotowy do nowych ról, ale jak, gdy nie sprawdzał się we wszystkich poprzednich? Jak miał pogodzić to życie, które miał, z tym, którego pragnął? Był odpowiedzialny za smutek Eve, był odpowiedzialny za zawód Neali, był odpowiedzialny za niepewność w oczach Marii i frustrację Kerstin. Był winien rozpadu dzisiejszej nocy, jego znajomości ze Steffenem, z jego żoną. Był winien winy Marcela, bo gdyby nie on do tego wszystkiego by nie doszło. Zakrył oczy dłonią, kolistymi ruchami przeciągał palcami po oczodołach; po zaciskających się powiekach. Prześladowały go spojrzenia Neali, wyraz zawodu w jej głosie — do dziś był pewien, że tylko jej tu nie zawiódł, dziś zawiódł ich wszystkich po kolei. Jej słowa dźwięczały mu w głowie, wrażenie rezygnacji i zniesmaczenia jego postawą, nim. Był tyle wart ile mówili inni. To nie były papierosy, to nie był alkohol. To było coś, co pozwalało mu o wszystkim zapomnieć, wyrwać się ze szponów beznadziei — nie powinien był tego wyciągać, jeśli miał iść na dno, musiał iść sam, nie ciągnąć za sobą pozostałych. Mimo zaciśniętych powiek, mimo kolistych ruchów palców po gałkach ocznych łzy płynęły gęsto jedna po drugiej, nie potrafił tego zatrzymać; wróżkowi pył zdradziecko wziął go w objęcia, z ekscytującego szczytu strącając w przepaść żałości. Nie wiedział kiedy zaczął płakać jak dziecko z powodów, które na ten płacz może nie zasługiwały, ale w jego głowie wydawały się monumentalne i niemożliwe do rozwiązania. Siła konsekwencji i dokonanych wyborów spływała na niego z każdą kolejną minutą, która wydawała mu się wiecznością; pogłębiały ból w mostku, a podszepty z tyłu głowy sugerowały, że pył by mu pomógł. Dziś, teraz. Uzdrowiłyby go, pozbawił wyrzutów sumienia, zdjął z barków ciężar. Myślał o tym. Myślał o tym, że gdyby Marcel nie rozerwał woreczka byłoby go na tyle, by ukoić nerwy wszystkich, którzy pozostali, jego własne. Pozwoliłby mu się zebrać w sobie i ogarnąć. Otrząsnąć. Tak jak powiedziała. Otrząsnąłby się. Musiałby tylko wziąć pył.
Nie miał go.
A może Marcel po niego poszedł?
Przetarł twarz bawełnianą chusteczką z kieszeni, a od stołu oderwał się w nagłym zrywie. Po kilku krokach przystanął, czując spadające spodnie, zdjął kurtkę i nałożyła szelki na nagie ramiona, a potem znów kurtkę. Ubrania robocze miał w stajni, więcej nie potrzebował na ten moment. Minął Marię, nie patrząc na nią, nie patrząc jej w oczy; nie miał na to odwagi. Ciałem wstrząsnął nieprzyjemny dreszcz, kiedy pochodził do drzwi, odgadując, że stała przy drzwiach Weasley.
— Miotła jest w korytarzu— wychrypiał ze zmęczeniem; kiedy przy niej na moment przystanął. Tam też się udał. Musiał ją dostarczyć do domu, cała i bezpieczną i nie zamierzał z tym już dłużej zwlekać.
| zt James i Neala
Delikatna dłoń Marii spoczęła na niego z tonowym ciężarem, pod którym trudno było się nie ugiąć. Nie spojrzał na nią, nie otworzył oczu. Przygryzł policzek od środka, zagryzł zęby. Jej słowa nim wstrząsnęły, ale wkładał wiele siły w to, by po sobie nie dać nic poznać, ale i to mu nie wychodziło najlepiej. Napięcie odmalowywało się na jego twarzy walcząc o dominację z lekceważąca ignorancją. Nie miała mu niczego za złe; powinna. Zachowywał się, zachowywali obaj, jak gówniarze. Źle wychowani, prymitywni. To, co przez chwilę było "niczym" stawało się czymś, gdy o tym myślał. Chcieli się tylko dobrze bawić, chcieli bawić się z nimi wchodząc w ten sam stan umysłu, emocji, płynąć z prądem lekko i przyjemnie — bo razem się tak bawili, bo czuli się razem w tym wspaniale. Chcieli się tym podzielić, chcieli je tym zarazić. Ale przecież Neala miała rację, przecież to było niewłaściwe, nie wiedziały czym to jest i jakie będą konsekwencje — oni też nie; ryzykowali, ale nie pomyśleli, że one podobnego ryzyka nie chcą podejmować. Czuł się jak ktoś kto zhańbił drogie mu osoby, choć żadnej przy tym nie tknął. Czy to było możliwe? Czy obdarł je z godności, jeśli wcale w ich wspólnej zabawie nie dopatrywał się niestosowności?
Kiedy odeszła, kiedy został w końcu sam, odstawił butelkę na bok, na stół, choć rozstał się z nią z trudem i bólem; w jednej krótkiej myśli, że jeśli miał iść do pracy nie mógł iść taki. Przytknął dłoń do ust, otwierając w końcu oczy, błądząc spojrzeniem po trawie dookoła, nieruchomy. Emocje z całego dnia napływały do niego z wielką intensywnością; wracało poczucie skończenia, bezsensu i braku celu w życiu. Wracał lęk przed odpowiedzialnością i zmianami w życiu, które miały nastąpić; musiał być gotowy do nowych ról, ale jak, gdy nie sprawdzał się we wszystkich poprzednich? Jak miał pogodzić to życie, które miał, z tym, którego pragnął? Był odpowiedzialny za smutek Eve, był odpowiedzialny za zawód Neali, był odpowiedzialny za niepewność w oczach Marii i frustrację Kerstin. Był winien rozpadu dzisiejszej nocy, jego znajomości ze Steffenem, z jego żoną. Był winien winy Marcela, bo gdyby nie on do tego wszystkiego by nie doszło. Zakrył oczy dłonią, kolistymi ruchami przeciągał palcami po oczodołach; po zaciskających się powiekach. Prześladowały go spojrzenia Neali, wyraz zawodu w jej głosie — do dziś był pewien, że tylko jej tu nie zawiódł, dziś zawiódł ich wszystkich po kolei. Jej słowa dźwięczały mu w głowie, wrażenie rezygnacji i zniesmaczenia jego postawą, nim. Był tyle wart ile mówili inni. To nie były papierosy, to nie był alkohol. To było coś, co pozwalało mu o wszystkim zapomnieć, wyrwać się ze szponów beznadziei — nie powinien był tego wyciągać, jeśli miał iść na dno, musiał iść sam, nie ciągnąć za sobą pozostałych. Mimo zaciśniętych powiek, mimo kolistych ruchów palców po gałkach ocznych łzy płynęły gęsto jedna po drugiej, nie potrafił tego zatrzymać; wróżkowi pył zdradziecko wziął go w objęcia, z ekscytującego szczytu strącając w przepaść żałości. Nie wiedział kiedy zaczął płakać jak dziecko z powodów, które na ten płacz może nie zasługiwały, ale w jego głowie wydawały się monumentalne i niemożliwe do rozwiązania. Siła konsekwencji i dokonanych wyborów spływała na niego z każdą kolejną minutą, która wydawała mu się wiecznością; pogłębiały ból w mostku, a podszepty z tyłu głowy sugerowały, że pył by mu pomógł. Dziś, teraz. Uzdrowiłyby go, pozbawił wyrzutów sumienia, zdjął z barków ciężar. Myślał o tym. Myślał o tym, że gdyby Marcel nie rozerwał woreczka byłoby go na tyle, by ukoić nerwy wszystkich, którzy pozostali, jego własne. Pozwoliłby mu się zebrać w sobie i ogarnąć. Otrząsnąć. Tak jak powiedziała. Otrząsnąłby się. Musiałby tylko wziąć pył.
Nie miał go.
A może Marcel po niego poszedł?
Przetarł twarz bawełnianą chusteczką z kieszeni, a od stołu oderwał się w nagłym zrywie. Po kilku krokach przystanął, czując spadające spodnie, zdjął kurtkę i nałożyła szelki na nagie ramiona, a potem znów kurtkę. Ubrania robocze miał w stajni, więcej nie potrzebował na ten moment. Minął Marię, nie patrząc na nią, nie patrząc jej w oczy; nie miał na to odwagi. Ciałem wstrząsnął nieprzyjemny dreszcz, kiedy pochodził do drzwi, odgadując, że stała przy drzwiach Weasley.
— Miotła jest w korytarzu— wychrypiał ze zmęczeniem; kiedy przy niej na moment przystanął. Tam też się udał. Musiał ją dostarczyć do domu, cała i bezpieczną i nie zamierzał z tym już dłużej zwlekać.
| zt James i Neala
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Starała się nie myśleć i nie czuć, podziałać zadaniowo, by ogarnąć, to z czym została sama. Posprzątać i spać, tylko tyle. Zakończyć ten dzień i zapomnieć, bo był dla niej porażką. Spojrzała z wdzięcznością na Marysię, kiedy wzięła na siebie ogarnięcie ogrodu, a ją wysłała do domu. Tutaj pozornie tylko było łatwiej, bo musiała teraz zmierzyć się z dwójką, która została w sypialni. Kiedy wdrapała się na górę, wzięła głębszy wdech, by odzyskać całe pokłady cierpliwości, które jej pozostały. Uwielbiała Lidkę, kochała jak siostrę, ale czuła, że będzie trudnym przeciwnikiem do zagonienia do łóżka.
Powiodła wzrokiem od Freda do Lidki i znów na chłopaka. Skrzyżowała z nim spojrzenie, zastanawiając się, jak bardzo zmęczoną musiała wyglądać, jak wykończoną psychicznie.
- Wszyscy poza wami, jesteście w tym mistrzami. Marcel się poddał, bo nie dał rady was znaleźć, więc w sumie jest największym przegranym.- zmusiła usta do wygięciu się w uśmiechu.
Przeniosła spojrzenie na dziewczynę, czując, jak jednak odrobina rozbawienia odżywa w niej, kiedy ta starała się jeszcze wybronić kumpla. Może tylko ten dywanik z martwego zwierza, nie był najlepszym wyborem.
Podeszła bliżej łóżka i usiadła na jego krawędzi, zerkając na córeczkę, a później znów na Moore.
- Nikt, Liddy. Jest już późno, zaraz będzie świtać, wiec czas iść spać i odpocząć. Chyba nam wystarczy już, co? – uśmiechnęła się do niej. Przeniosła ciemne tęczówki na Freda z niemą prośbą, aby jej pomógł, by przekonał Lidkę i odwiódł od ewentualnego buntu. Wydawał się lepiej do niej trafiać i mieć jakikolwiek większy wpływ.
Powiodła wzrokiem od Freda do Lidki i znów na chłopaka. Skrzyżowała z nim spojrzenie, zastanawiając się, jak bardzo zmęczoną musiała wyglądać, jak wykończoną psychicznie.
- Wszyscy poza wami, jesteście w tym mistrzami. Marcel się poddał, bo nie dał rady was znaleźć, więc w sumie jest największym przegranym.- zmusiła usta do wygięciu się w uśmiechu.
Przeniosła spojrzenie na dziewczynę, czując, jak jednak odrobina rozbawienia odżywa w niej, kiedy ta starała się jeszcze wybronić kumpla. Może tylko ten dywanik z martwego zwierza, nie był najlepszym wyborem.
Podeszła bliżej łóżka i usiadła na jego krawędzi, zerkając na córeczkę, a później znów na Moore.
- Nikt, Liddy. Jest już późno, zaraz będzie świtać, wiec czas iść spać i odpocząć. Chyba nam wystarczy już, co? – uśmiechnęła się do niej. Przeniosła ciemne tęczówki na Freda z niemą prośbą, aby jej pomógł, by przekonał Lidkę i odwiódł od ewentualnego buntu. Wydawał się lepiej do niej trafiać i mieć jakikolwiek większy wpływ.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
-Jakoś mi się nie wkradłaś- zaśmiałem się pod nosem, choć daleko było mi do złoczyńcy. Oczywiście miałem na koncie jakieś drobne wyskoki, a ponadto handlowałem nielegalnymi używkami, ale nie patrzałem na siebie w ten sposób. Każdy musiał sobie jakoś radzić, ja – być może – szedłem po najprostszej linii oporu. Nie było z tego szalonych zysków, jednak jedna dobra sprzedaż nierzadko wychodziła lepiej niżeli cały dzień ciężkiej pracy na wodzie. Z resztą od pamiętnego dnia znacznie mniej udzielałem się w podziemiach Warwick. Tłumaczyłem sobie to gorszym zdrowiem, ale czy naprawdę wyłącznie to mnie powstrzymywało?
-Dzikie zwierzęta? Jakiego ci niby przypominam, co?- ściągnąłem brwi w zastanowieniu. Oby tylko nie powiedziała, że jakiegoś puszka pigmejskiego, który nie tylko nie był dziki, ale i żarł smarki. -Pewnie, jak tak leżę nieruchomo, to naprawdę potrafię być niewidzialny- odparłem z szerokim uśmiechem. Udzielał mi się jej pozytywny nastrój, nawet jeśli w domu zapadła nietypowa, jak na imprezę, cisza, a atmosfera była na tyle gęsta, że można było ją ciąć nożem. Dosłownie.
-Z której?- obróciłem się do niej przodem, a następnie przewróciłem się na drugi bok. -Czyli jednak puszek, wiedziałem- mruknąłem rzekomo niezadowolony. -Tylko mnie nie karm przysmakami, błagam- dodałem zaciskając wargi. Mieliśmy być cicho – średnio nam to wychodziło. Na całe szczęście nie obudziliśmy jeszcze sprawczyni całego dzisiejszego zamieszania.
-Tak, tak. Bo ci uwierzę- rzuciłem ponownie obracając się w jej kierunku. -Pustą paczkę?- uniosłem pytająco brew. -Pewnie byś mi powiedziała, że wszystkie wypadły ci gdzieś po drodze- pokiwałem wolno głową, jakoby na potwierdzenie swoich słów.
Zabawa się skończyła. Zerknąłem na Eve, a następnie wysunąłem dłoń w kierunku Liddy chcąc pomóc jej wstać. Wyglądała nieco lepiej, ale alkohol wciąż buzował w jej żyłach, co dało się wywnioskować po pierwszym słowie. -Chodź Liddy, pójdziemy po wino i zapalimy tego fajka- rzuciłem na zachętę poniekąd wciąż mając ochotę na alkohol, którego przecież dzisiejszej nocy nie skosztowałem zbyt wiele. Oczywiście pić zamierzałem sam – jeśli w ogóle coś się ostało. -Gdzie może się położyć?- spytałem Eve. Ta z pewnością wiedziała, gdzie spali inni, a nie chciałem nikogo budzić. -Idziesz?- przeniosłem spojrzenie na Liddy. -Musimy jeszcze podebatować o tym dzikim zwierzęciu. Liczyłem na inną odpowiedź- posłałem jej lekki uśmiech. Miałem nadzieję, że nie będzie stawiać oporów zwłaszcza, że nie wszystkim humory dopisywały równie bardzo jak nam.
-Dzikie zwierzęta? Jakiego ci niby przypominam, co?- ściągnąłem brwi w zastanowieniu. Oby tylko nie powiedziała, że jakiegoś puszka pigmejskiego, który nie tylko nie był dziki, ale i żarł smarki. -Pewnie, jak tak leżę nieruchomo, to naprawdę potrafię być niewidzialny- odparłem z szerokim uśmiechem. Udzielał mi się jej pozytywny nastrój, nawet jeśli w domu zapadła nietypowa, jak na imprezę, cisza, a atmosfera była na tyle gęsta, że można było ją ciąć nożem. Dosłownie.
-Z której?- obróciłem się do niej przodem, a następnie przewróciłem się na drugi bok. -Czyli jednak puszek, wiedziałem- mruknąłem rzekomo niezadowolony. -Tylko mnie nie karm przysmakami, błagam- dodałem zaciskając wargi. Mieliśmy być cicho – średnio nam to wychodziło. Na całe szczęście nie obudziliśmy jeszcze sprawczyni całego dzisiejszego zamieszania.
-Tak, tak. Bo ci uwierzę- rzuciłem ponownie obracając się w jej kierunku. -Pustą paczkę?- uniosłem pytająco brew. -Pewnie byś mi powiedziała, że wszystkie wypadły ci gdzieś po drodze- pokiwałem wolno głową, jakoby na potwierdzenie swoich słów.
Zabawa się skończyła. Zerknąłem na Eve, a następnie wysunąłem dłoń w kierunku Liddy chcąc pomóc jej wstać. Wyglądała nieco lepiej, ale alkohol wciąż buzował w jej żyłach, co dało się wywnioskować po pierwszym słowie. -Chodź Liddy, pójdziemy po wino i zapalimy tego fajka- rzuciłem na zachętę poniekąd wciąż mając ochotę na alkohol, którego przecież dzisiejszej nocy nie skosztowałem zbyt wiele. Oczywiście pić zamierzałem sam – jeśli w ogóle coś się ostało. -Gdzie może się położyć?- spytałem Eve. Ta z pewnością wiedziała, gdzie spali inni, a nie chciałem nikogo budzić. -Idziesz?- przeniosłem spojrzenie na Liddy. -Musimy jeszcze podebatować o tym dzikim zwierzęciu. Liczyłem na inną odpowiedź- posłałem jej lekki uśmiech. Miałem nadzieję, że nie będzie stawiać oporów zwłaszcza, że nie wszystkim humory dopisywały równie bardzo jak nam.
Jedną z bolączek współczesnego świata jest to, że nikt nie wie
kim tak naprawdę jest
kim tak naprawdę jest
Zaśmiałam się cicho, serdecznie, na jego słowa.
- Bo ty taki nie jesteś – odparłam rozbawiona. Freddy nie był żadnym złoczyńcą ani parszywcem, tylko miłym, oddanym przyjacielem. Opiekuńczym i zabawnym i takim, z którym mogłam gadać o pierdołach cały wieczór i takim, przy którym mogłam pomilczeć i nie bać się aż tak bardzo być sobą z tymi swoimi dziwactwami i słabostkami.
A jakie zwierzę mi przypominał? Przyglądnęłam mu się z uśmiechem na ustach, zastanawiając chwilę nad odpowiedzią. I nie, puszek pigmejski nie przyszedł mi na myśl, choć kiedy o nim wspomniał znów parsknęłam śmiechem.
- O fuuuu! Nieeee! Hahaha! – zaniosłam się jeszcze bardziej śmiechem, kiedy dodał o „przysmakach” puszków. Ohyda.
- Nie jesteś szadnym puszkiem – pokręciłam lekko głową, choć leżąc na podłodze, nie było to specjalnie wygodne.
Na myśl przyszło mi inne zwierzę, chociaż nie byłam pewna czy Fredowi się spodoba. Pewnie oczekiwał czegoś w stylu orła albo… nie wiem, smoka. No to się zawiedzie, bo mi się już język rozplątał i niespecjalnie przejmowałam się tym co mi na niego niosła ślina.
- To snaczy… hahaha… trochę tak – zachichotałam rozbawiona własnym spostrzeżeniem. – Ale nie pigmejskim. Jeeeeeesteś… - patrzyłam na niego, a moje wargi coraz bardziej rozciągały się w uśmiechu – …kotem – zakończyłam po prostu. – Efitentnie przerośniętym… ale kotem – z uśmiechem powtórzyłam jak na potwierdzenie własnych słów.
- Nieprafda! – obruszyłam się zaraz później na jego zarzuty co do moich niecnych, złodziejskich zapędów. – Nie ufasz mi? – dodałam niemal z teatralnym smutkiem wlepiając w niego ślepia, jak mi się wydawało: smutnego szczeniaka.
A potem przyszła Eve z zaskakującą nowiną, że Marcel się poddał. Uśmiechnęłam się jeszcze szerzej i chętnie skorzystałam z pomocy Freda w wydostaniu się spod łóżka.
- Ale super, czeba mu pogratulofać pszegranej – zachichotałam, podnosząc się z ziemi i gotowa do dalszej gry. Tyle że…
- Tso…? – przygasłam na wieść, że już koniec gry. Spojrzałam przez okno nie dowierzając do końca, że zaraz będzie świtać. – Ale… – zaczęłam się już trochę buntować, a jakże, ale wtedy Fred wspomniał o winie i papierosie i przypomniałam sobie, że przecież miałam na nie straszną ochotę. No dobra. Pokiwałam głową i ruszyłam do drzwi.
- Ty się jusz kłaciesz, Eve? – odwróciłam się jeszcze do przyjaciółki w progu. Wyglądała na zmęczoną. Uśmiechnęłam się do niej pogodnie.
- To dobranos – dodałam i posławszy jej jeszcze jedno pokrzepiająco rozmarzone (zapewne od alkoholu) spojrzenie, wychodząc z sypialni zerknęłam jeszcze na Freda.
- Tiaaa, sapomnij. Nie pędziesz szadnym smokiem – odparłam jeszcze znów rozbawiona jego potrzebą przegadania tego jakim dzikim zwierzęciem jest. Kotem. Kotem bez dwóch zdań.
A potem ruszyłam dość asekuracyjnie schodami w dół. Bo tam było wino, prawda? I zapewne również przegrany Marcel. Kto by pomyślał, że się podda…
- Bo ty taki nie jesteś – odparłam rozbawiona. Freddy nie był żadnym złoczyńcą ani parszywcem, tylko miłym, oddanym przyjacielem. Opiekuńczym i zabawnym i takim, z którym mogłam gadać o pierdołach cały wieczór i takim, przy którym mogłam pomilczeć i nie bać się aż tak bardzo być sobą z tymi swoimi dziwactwami i słabostkami.
A jakie zwierzę mi przypominał? Przyglądnęłam mu się z uśmiechem na ustach, zastanawiając chwilę nad odpowiedzią. I nie, puszek pigmejski nie przyszedł mi na myśl, choć kiedy o nim wspomniał znów parsknęłam śmiechem.
- O fuuuu! Nieeee! Hahaha! – zaniosłam się jeszcze bardziej śmiechem, kiedy dodał o „przysmakach” puszków. Ohyda.
- Nie jesteś szadnym puszkiem – pokręciłam lekko głową, choć leżąc na podłodze, nie było to specjalnie wygodne.
Na myśl przyszło mi inne zwierzę, chociaż nie byłam pewna czy Fredowi się spodoba. Pewnie oczekiwał czegoś w stylu orła albo… nie wiem, smoka. No to się zawiedzie, bo mi się już język rozplątał i niespecjalnie przejmowałam się tym co mi na niego niosła ślina.
- To snaczy… hahaha… trochę tak – zachichotałam rozbawiona własnym spostrzeżeniem. – Ale nie pigmejskim. Jeeeeeesteś… - patrzyłam na niego, a moje wargi coraz bardziej rozciągały się w uśmiechu – …kotem – zakończyłam po prostu. – Efitentnie przerośniętym… ale kotem – z uśmiechem powtórzyłam jak na potwierdzenie własnych słów.
- Nieprafda! – obruszyłam się zaraz później na jego zarzuty co do moich niecnych, złodziejskich zapędów. – Nie ufasz mi? – dodałam niemal z teatralnym smutkiem wlepiając w niego ślepia, jak mi się wydawało: smutnego szczeniaka.
A potem przyszła Eve z zaskakującą nowiną, że Marcel się poddał. Uśmiechnęłam się jeszcze szerzej i chętnie skorzystałam z pomocy Freda w wydostaniu się spod łóżka.
- Ale super, czeba mu pogratulofać pszegranej – zachichotałam, podnosząc się z ziemi i gotowa do dalszej gry. Tyle że…
- Tso…? – przygasłam na wieść, że już koniec gry. Spojrzałam przez okno nie dowierzając do końca, że zaraz będzie świtać. – Ale… – zaczęłam się już trochę buntować, a jakże, ale wtedy Fred wspomniał o winie i papierosie i przypomniałam sobie, że przecież miałam na nie straszną ochotę. No dobra. Pokiwałam głową i ruszyłam do drzwi.
- Ty się jusz kłaciesz, Eve? – odwróciłam się jeszcze do przyjaciółki w progu. Wyglądała na zmęczoną. Uśmiechnęłam się do niej pogodnie.
- To dobranos – dodałam i posławszy jej jeszcze jedno pokrzepiająco rozmarzone (zapewne od alkoholu) spojrzenie, wychodząc z sypialni zerknęłam jeszcze na Freda.
- Tiaaa, sapomnij. Nie pędziesz szadnym smokiem – odparłam jeszcze znów rozbawiona jego potrzebą przegadania tego jakim dzikim zwierzęciem jest. Kotem. Kotem bez dwóch zdań.
A potem ruszyłam dość asekuracyjnie schodami w dół. Bo tam było wino, prawda? I zapewne również przegrany Marcel. Kto by pomyślał, że się podda…
OK, so now what?
we'll fight
Liddy Moore
Zawód : Fotografka i lotniczka w Oddziale Łączności "Sowa"
Wiek : 19
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
You can count on me like:
1, 2, 3
I'll be there
1, 2, 3
I'll be there
OPCM : 7 +3
UROKI : 3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 20
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 37 z 37 • 1 ... 20 ... 35, 36, 37
23 IX '58 Tańce i zabawa u Batki
Szybka odpowiedź