23 IX '58 Tańce i zabawa u Batki
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Dom Bathildy Bagshot
Ogród i inne pomieszczenia domu, jeśli potrzeba
23 IX '58 Bękarty
Imprezujemy; pijemy, tańczymy, bawimy się (nie próbujemy umierać w żaden sposób)
Szafka zniknięć
Imprezujemy; pijemy, tańczymy, bawimy się (nie próbujemy umierać w żaden sposób)
Szafka zniknięć
I show not your face but your heart's desire
- N-no za… - zaczęła cicho, wkładając całą swoją siłę w to, żeby powstrzymać brodę przed drżeniem. Powinna im się zwierzać? Właściwie to już zaczęła, teraz nie było odwrotu i czasu na zastanawianie się nad słusznością tego wyboru. - Za to całowanie… Ja nawet nie spytałam, czy on mnie lubi… - słuchała, co mówią do niej Jim i Neala, zwłaszcza słowa pierwszego, te o złości, wywarły na nią spory wpływ, zmroziły na kilka sekund, nim powoli lód zaczynał odpuszczać, a wraz z nim - puściły całkiem hamulce kotłujących się w głowie wątpliwości. - Nie chciałam mu się narzucać… - mówiła już szybciej, chociaż jej spojrzenie, wodzące pomiędzy Jimem i Nealą wciąż pozostawało rozbiegane. - A on jest taki miły, pewnie dlatego mi nie powiedział… - „że jestem głupia i co ja w ogóle wyprawiam”. Nie chciała zgodzić się ze słowami Neali, że już nic nie dało się zrobić, bo pewnie dało, bo mogła go jeszcze przeprosić i porozmawiać, albo przeprosić tylko, jeżeli nie chciał jej już widzieć. Zrozumiałaby przecież. Pokory w niej nie brakowało. Pociągnęła nosem, wciąż walcząc ze sobą, aby się nie popłakać. Potrafiła przecież być dzielna. Nawet w obliczu wielkiej kompromitacji.
- Już nie będę nikomu proponować, obiecuję - nie oponowała, kiedy Nela chwyciła jej podbródek, gdy uniosła twarz. Uciekła tylko wzrokiem w bok, na początku, nim spojrzała w jej oczy, uśmiechając się słabo, acz szczerze. - Ech, czyli… Czyli panikuję? - dopytała, ale naprawdę czuła się z tym źle. Że jej myśli podobne były do sępów krążącymi nad umierającym zwierzęciem. Wiedziała, że miała skłonności do przesady, wiedziała, że często była zbyt krytyczna względem siebie, ale… - Jim, możemy mu jakoś pomóc? Mówisz, że… Że mu źle - naiwne pytanie padło z jej ust, nim dopowiedziała jeszcze - Nie chcę, żeby się tak czuł…
- Już nie będę nikomu proponować, obiecuję - nie oponowała, kiedy Nela chwyciła jej podbródek, gdy uniosła twarz. Uciekła tylko wzrokiem w bok, na początku, nim spojrzała w jej oczy, uśmiechając się słabo, acz szczerze. - Ech, czyli… Czyli panikuję? - dopytała, ale naprawdę czuła się z tym źle. Że jej myśli podobne były do sępów krążącymi nad umierającym zwierzęciem. Wiedziała, że miała skłonności do przesady, wiedziała, że często była zbyt krytyczna względem siebie, ale… - Jim, możemy mu jakoś pomóc? Mówisz, że… Że mu źle - naiwne pytanie padło z jej ust, nim dopowiedziała jeszcze - Nie chcę, żeby się tak czuł…
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
- Nie, takich raczej nie. Ale mam inne. - odpowiedziałam Jimi, jeszcze zanim Marysia zaczęła zrzucać z serca to co jej tam leżało. W przeciwieństwie do Jima, czułam że wiem o czym mówiła. Ale nie odpowiedzialam mu za nią.
Kiedy nasze spojrzenia się skrzyżowały, kiedy o tym stanie Marcela mówił zmarszczyłam brwi na trochę. Spojrzałam na dom, wróciłam spojrzeniem do Jima. - Rozumiem. - powiedziałam, ale tak piąte przez dziesiąte. Marcel zniknął z Eve. Z Eve której bronił przede mną która chciała z nim pogadać, usta wykrzywiły mi się w niezadowoleniu na chwilę. Marcel nie był zły - tylko zraniony, ponownie. Przeniosłam jednak wzrok na Marię biorąc wdech w płuca.
To całowanie, to nie było coś, co zrobiłabym sama, ale czy dlatego, że to nie Marcela kochałam, czy dlatego że powstrzymałaby mnie powinnaś jakaś nie wiedziałam. Ale wątpiłam, żeby miał jej to za złe.
- Panikujesz i to strasznie. - powiedziałam do niej. - Nie ma sensu z góry tragedii zakładać, bo jeszcze żadna się nie stała. Przyjdzie w końcu, pogadacie i wtedy będzie sprawa jasna, nie? - zerknęłam na Jima, ale podejrzewałam, że na niewiele się na to da. - Możemy być. - powiedziałam więc. - Wsyłuchać, jeśli tego będzie chciał. Ale głównie być. Czasem każdy się tak czuje, ale ten stan nigdy nie trwa wieczność, nie? - zapytałam jej. - Obecność Marysia, tyle starcza. Świadomość, że można gdzieś pójść i być. Mówić albo nie. - wzruszyłam ramionami. - Ale czasem potrzeba samotności i ją też trzeba dać. Wróci do nas. - zapewniłam ją jeszcze dłonie opierając na jej kolanach. Spojrzałam na Jima unosząc brwi. Otwierając usta, ale nim zdążyłam zapytać, albo powiedzieć że wymyślimy coś przecież to już wstał, wyciągnęłam rękę, ale musnęłam tylko palcami tą jego. Powiedzieć i pójść. Świetnie. Spojrzałam na Marysie, biorąc wdech. - Lżej? - zapytałam jej.
Kiedy nasze spojrzenia się skrzyżowały, kiedy o tym stanie Marcela mówił zmarszczyłam brwi na trochę. Spojrzałam na dom, wróciłam spojrzeniem do Jima. - Rozumiem. - powiedziałam, ale tak piąte przez dziesiąte. Marcel zniknął z Eve. Z Eve której bronił przede mną która chciała z nim pogadać, usta wykrzywiły mi się w niezadowoleniu na chwilę. Marcel nie był zły - tylko zraniony, ponownie. Przeniosłam jednak wzrok na Marię biorąc wdech w płuca.
To całowanie, to nie było coś, co zrobiłabym sama, ale czy dlatego, że to nie Marcela kochałam, czy dlatego że powstrzymałaby mnie powinnaś jakaś nie wiedziałam. Ale wątpiłam, żeby miał jej to za złe.
- Panikujesz i to strasznie. - powiedziałam do niej. - Nie ma sensu z góry tragedii zakładać, bo jeszcze żadna się nie stała. Przyjdzie w końcu, pogadacie i wtedy będzie sprawa jasna, nie? - zerknęłam na Jima, ale podejrzewałam, że na niewiele się na to da. - Możemy być. - powiedziałam więc. - Wsyłuchać, jeśli tego będzie chciał. Ale głównie być. Czasem każdy się tak czuje, ale ten stan nigdy nie trwa wieczność, nie? - zapytałam jej. - Obecność Marysia, tyle starcza. Świadomość, że można gdzieś pójść i być. Mówić albo nie. - wzruszyłam ramionami. - Ale czasem potrzeba samotności i ją też trzeba dać. Wróci do nas. - zapewniłam ją jeszcze dłonie opierając na jej kolanach. Spojrzałam na Jima unosząc brwi. Otwierając usta, ale nim zdążyłam zapytać, albo powiedzieć że wymyślimy coś przecież to już wstał, wyciągnęłam rękę, ale musnęłam tylko palcami tą jego. Powiedzieć i pójść. Świetnie. Spojrzałam na Marysie, biorąc wdech. - Lżej? - zapytałam jej.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
— Za...?— próbował jej pomóc, nie chciał być niecierpliwy, choć z pewnością tak to mogło wyglądać. Przyglądał jej się chwilę, bo nie przywykł do bycia częścią dziewczęcych zwierzeń, bo nigdy żadna nie rozmawiała z nim szczerze na temat Marcela w taki sposób; podpytywały — reklamował go jak mógł, ale Maria nie próbowała tego samego, dzieliła się wstydem, a on poczuł się jakby wszedł do jej pokoju w chwili, w której się przebierała. — Można być złym o całowanie? — spytał, nigdy nie miał tego problemu. Czy Marcel był? Jak go znał wiedział, że nie; widział, że gdyby nie Eve wtedy pragnąłby więcej — bo kto by nie pragnął? Mógłby jej to powiedzieć, ale był przyjacielem Marcela, a nie przyjaciółką Marii. — To było... miłe — gorące, wolał powiedzieć, ale Neala się speszyła, gdy o tym mówił, więc tego nie powtórzył. Mimo to usta rozciągnęły mu się w uśmiechu. — Przynajmniej wyglądało na miłe. Bardzo miłe — zapewnił ją z coraz szerszym uśmiechem. — Ja... Nie wydaje moi się, żeby to całowanie było... narzucaniem się. Dobrze się bawiliście, to wszystko — powiedział. — Nie miej do siebie o to żalu, nie wygłupiłaś się, jeśli to cię martwi. Ludzie czasem... Tak robią, jeśli dobrze się bawią, podobają się sobie. Wiesz. — Wzruszył ramieniem. Nie powiedziałby jej tego jeszcze rok temu. Bagatelizował to, czując, że w ten sposób usprawiedliwia sam siebie. Nie wiedział czy to było ważne dla Marii. Nie wiedział, czy to było ważne dla Marcela, miał wcześniej wątpliwości, ale radził mu by się zabawił. I tak powinien się teraz bawić z Marią. Całować do rana. — Nie wiem. Na razie chyba jest z Eve, w sypialni, zobaczymy jak wrócą — Był przekonany, że wyjdzie do ogrodu za nim, ale został. Wciąż nie wyszedł, liczył, że to dobry znak — nie polała się krew. Słuchał słów Neali w ciszy, pokiwał też głową w milczeniu. Wystarczyło być. To prawda. Czuć czyjąś obecność, aktywną, nie bierną, nawet milczącą — to czuć wsparcie, bliskość. — Tak. Neala dobrze mówi — przytaknął jej w końcu i spojrzał na nią, zamiast na Marię. Uśmiechnął się lekko, później wstał.
Pod ogrodzeniem było trochę drewna, wziął je, układając sobie na piersi, przeklinając się w myślach że nie został w tej koszuli, nawet lepkiej. Kurtka się częściowo rozsunęła, nie było to ani wygodne ani przyjemne, ale przytaszczył trochę gałęzi. Szedł powoli, a przed ogniskiem zrzucił z siebie gałęzie, w wystarczającej odległości od dziewczyn, by żadna żadną nie dostała i uklęknąwszy na jedno kolano przed ogniskiem zaczął dokładać do ognia. Zauważył zniknięcie Liddy i Freda, tez powinien się ulotnić, ale nie miał jak pogadać sam na sam z Nealą. Może nie będzie mu to dane, może powinien w końcu podejść do tego jak mężczyzna.
— Przepraszam za ten ehm... specyfik — podjął w końcu, a tyle głośno, by to dotarło do wszystkich. — To był fatalny pomysł, nie powinienem był... ehm... tego tu przynosić. I wam tego proponować. To było moje, nie Marcela. I to ehm... zdecydowanie coś czego nikt z nas nie powinien tu mieć.— I zdecydowanie nie powinny o tym rozpowiadać.— I coś czego żadna z was nie powinna prawdopodobnie próbować. Fajne, daje kopa, uzdrawia ducha, ale dla... ludzi o mocnych nerwach. Jak sądzę — zmarszczył brwi. — Chodzi mi o to, że to ja, okej? To był mój pomysł. Nie Marcela — dodał ciszej, spoglądając sugestywnie na Marię. Chyba go lubiła, podobał jej się. Nie chciał, by miała mu to za złe. By Marcel mu miał za złe, że to spieprzył.
Pod ogrodzeniem było trochę drewna, wziął je, układając sobie na piersi, przeklinając się w myślach że nie został w tej koszuli, nawet lepkiej. Kurtka się częściowo rozsunęła, nie było to ani wygodne ani przyjemne, ale przytaszczył trochę gałęzi. Szedł powoli, a przed ogniskiem zrzucił z siebie gałęzie, w wystarczającej odległości od dziewczyn, by żadna żadną nie dostała i uklęknąwszy na jedno kolano przed ogniskiem zaczął dokładać do ognia. Zauważył zniknięcie Liddy i Freda, tez powinien się ulotnić, ale nie miał jak pogadać sam na sam z Nealą. Może nie będzie mu to dane, może powinien w końcu podejść do tego jak mężczyzna.
— Przepraszam za ten ehm... specyfik — podjął w końcu, a tyle głośno, by to dotarło do wszystkich. — To był fatalny pomysł, nie powinienem był... ehm... tego tu przynosić. I wam tego proponować. To było moje, nie Marcela. I to ehm... zdecydowanie coś czego nikt z nas nie powinien tu mieć.— I zdecydowanie nie powinny o tym rozpowiadać.— I coś czego żadna z was nie powinna prawdopodobnie próbować. Fajne, daje kopa, uzdrawia ducha, ale dla... ludzi o mocnych nerwach. Jak sądzę — zmarszczył brwi. — Chodzi mi o to, że to ja, okej? To był mój pomysł. Nie Marcela — dodał ciszej, spoglądając sugestywnie na Marię. Chyba go lubiła, podobał jej się. Nie chciał, by miała mu to za złe. By Marcel mu miał za złe, że to spieprzył.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
- Wiem.- odparła cicho, schodząc wyraźnie z napięcia, które towarzyszyło jej od kilkunastu minut, a może i dłużej. Wiedziała, że nigdy nie chciał źle, robił kretyńskie rzeczy z Jamesem, ale nigdy nie by wyrządzić komuś krzywdę. Zawsze rwali się do głupot dla rozrywki własnej i cudzej. Dlatego mimo całej rezygnacji, którą czułą, wierzyła mu. Nadal mu wierzyła w to, co mówił. Spoglądała na niego, kiedy odsunął dłonie od głowy i skrzyżował z nią spojrzenie. - Jak widzisz, może to kogoś zaskoczyć. Pamiętaj, że to dziewczyny z dobrych domów, nie są takie jak… my.- westchnęła cicho. Czasami łatwo było o tym zapomnieć, ale taki był fakt.- Dla ciebie to oczywiste, dla Jamesa też i dla mnie również, ale dlatego, że każde z naszej trójki pałętało się, gdzie popadnie i kręciło w różnym towarzystwie.- takie środowisko było im chyba bliższe, przynajmniej miała takie wrażenie, ale liczyła się z tym, że mógł się nie zgodzić z nią. Nie wiedziała co mu powiedzieć, gdy chciał wziąć winę na siebie. - Nie musisz brać całej na siebie. Widziałam, co robisz, ale nie zareagowałam, więc jestem po części winna.- kącik jej ust drgnął i uniósł się w niepewnym uśmiechu. Chciała mieć pewność, że nie popełnia błędu, że zaraz nie skończy się to dla niej tragicznie.- Od tego chyba są przyjaciele, by czasami wziąć część kłopotów na swoje ramiona.- szepnęła, czując, że ona nie powinna tego mówić. Zwłaszcza ona.
Oddech zamarł jej w piersi, a ciemne oczy otworzyły się szerzej, kiedy przylgnął do niej. Chociaż chciała, by to zrobił, nie spodziewała się, że faktycznie ugnie sylwetkę. Łagodniejszy uśmiech wpełzł na jej usta. Nie przestawała delikatnie głaskać go po karku i przeczesywać palcami włosy. Pewność, której potrzebowała chwilę wcześniej, teraz nieśmiało zagościła w duszy. - Pójdę z Tobą, najwyżej rozpłaczę się i może zmiękczę go trochę.- próbowała zażartować, by nieco zdjąć napięcie, które wisiało w powietrzu.- Myślę, że powinieneś. Nie wiem, czy prawda jest im w tym przypadku potrzebna.- stwierdziła, chociaż nie potrafiła z całkowitą pewnością ocenić, co było lepsze. Przypuszczała, że będa spokojniejsze nie wiedząc w co naprawdę dały się wpakować - Więc napraw to teraz. Kiedy zejdziemy na dół, idź do niej. Była przestraszona, nie wiem, co dzieje się teraz i czy jest taka nadal, czy ją uspokoili już. Podejdź do niej i ją po prostu przytul. Jeżeli siedzi, pomóż jej wstać i po prostu zamknij w ramionach.- poradziła mu cicho.- Podobasz jej się i chyba wszyscy tutaj już to zrozumieli. Znam ją trochę, ale nie widziałam u niej nigdy takiej odwagi, jak dziś w każdym geście, który wobec ciebie zrobiła. Możemy to zrzucić na alkohol i pył albo zaufać, że jest w tym coś więcej… - uśmiechnęła się pogodnie, odchylając nieco, by spojrzeć mu w oczy.- Zrób to dla siebie i dla niej, by upewnić ją, że jest w porządku. Cokolwiek się tutaj pogmatwało, jest dobrze.- dodała i dźwignęła się na nogi. Cofnęła się o krok, akurat by zobaczyć jakiś cień wpełzający pod łóżko. Zmrużyła lekko oczy, zastanawiając się, czego właśnie była świadkiem, ale chyba wolała nie pytać. Zamiast tego, złapała Marcela za dłoń i pociągnęła ku wyjściu, w dół po schodach i dopiero puściła go.- Najpierw Marysia, a później cały chaos, jasne? - rzuciła i gestem pokazała, by wyszedł do ogrodu.
Oddech zamarł jej w piersi, a ciemne oczy otworzyły się szerzej, kiedy przylgnął do niej. Chociaż chciała, by to zrobił, nie spodziewała się, że faktycznie ugnie sylwetkę. Łagodniejszy uśmiech wpełzł na jej usta. Nie przestawała delikatnie głaskać go po karku i przeczesywać palcami włosy. Pewność, której potrzebowała chwilę wcześniej, teraz nieśmiało zagościła w duszy. - Pójdę z Tobą, najwyżej rozpłaczę się i może zmiękczę go trochę.- próbowała zażartować, by nieco zdjąć napięcie, które wisiało w powietrzu.- Myślę, że powinieneś. Nie wiem, czy prawda jest im w tym przypadku potrzebna.- stwierdziła, chociaż nie potrafiła z całkowitą pewnością ocenić, co było lepsze. Przypuszczała, że będa spokojniejsze nie wiedząc w co naprawdę dały się wpakować - Więc napraw to teraz. Kiedy zejdziemy na dół, idź do niej. Była przestraszona, nie wiem, co dzieje się teraz i czy jest taka nadal, czy ją uspokoili już. Podejdź do niej i ją po prostu przytul. Jeżeli siedzi, pomóż jej wstać i po prostu zamknij w ramionach.- poradziła mu cicho.- Podobasz jej się i chyba wszyscy tutaj już to zrozumieli. Znam ją trochę, ale nie widziałam u niej nigdy takiej odwagi, jak dziś w każdym geście, który wobec ciebie zrobiła. Możemy to zrzucić na alkohol i pył albo zaufać, że jest w tym coś więcej… - uśmiechnęła się pogodnie, odchylając nieco, by spojrzeć mu w oczy.- Zrób to dla siebie i dla niej, by upewnić ją, że jest w porządku. Cokolwiek się tutaj pogmatwało, jest dobrze.- dodała i dźwignęła się na nogi. Cofnęła się o krok, akurat by zobaczyć jakiś cień wpełzający pod łóżko. Zmrużyła lekko oczy, zastanawiając się, czego właśnie była świadkiem, ale chyba wolała nie pytać. Zamiast tego, złapała Marcela za dłoń i pociągnęła ku wyjściu, w dół po schodach i dopiero puściła go.- Najpierw Marysia, a później cały chaos, jasne? - rzuciła i gestem pokazała, by wyszedł do ogrodu.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
- Można być złym nawet o propozycje całowania. - odpowiedziałam wzruszając ramionami. - Nie bez powodu wylałam Leonowi herbatę na głowę. - przypomniałam Jamesowi. Potem milczałam, częściowo się z nim zgadzając a częściowo wcale. Kiedy na mnie spojrzał, spojrzałam też na niego, odwzajemniając gest. Siadając znów obok Marii. Ale tego co nadeszło nie spodziewałam się. Uniosłam wzrok spoglądając na niego milcząco. Miał rację w każdym jednym słowie, które padło, potwierdzając moje własne domysły. Ale kolejne słowa sprawiły, że uniosłam brwi żeby prychnąć. - Oh no jasne, nerwów nie mamy mocnych? - zapytałam go unosząc brwi. - Odwrotnie, Jim. - powiedziałam do niego unosząc brodę, mrużąc oczy. Nic nie uzdrawiało ducha, nie za darmo, nie na zawsze, duszę trzeba było uleczyć samemu i był to powolny i długi proces. - I fatalny pomysł istotnie. - zgodziłam się. - Głównie dlatego, że zaczęliście wymyślać te brednie - lekarstwo na wszystko, uzdrawiacz duszy, cygańskie zioła. - wywróciłam oczami. - Nie tobie decydować, co powinniśmy próbować a co nie, ale to wy powinniście upewnić się, że będziemy wiedzieć co się może stać. - powiedziałam do niego byli starsi - przynajmniej ode mnie. Dałam się sprowokować, więc częściowo winę niosłam sama, ale zawiodłam się. Byłam wdzięczna, że uciął ten szereg kłamst, bo kłamstwo zawsze wychodziło na jaw, ale byłam zła. Zła na niego, zła na siebie. Rozejrzałam się na boki. - Podasz mi tą książkę. - zapytałam Marysi. Nie wybuchnij, nie wybuchnij, nie wybuchnij, nie wybuchnij, nie wybuchnij, nie wybuchnij. Prosiłam samą siebie, musiałam się uspokoić.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Była im wdzięczna — nawet za to stwierdzenie, że panikowała; inni ludzie pewnie nie chcieliby słyszeć konfirmacji swych złych zachowań, ale Maria odzyskiwała jakąś świadomość siebie. I wiedziała, że nie ma wyjścia, trzeba było spróbować przeżyć to wszystko z godnością. Przynajmniej trochę. Dlatego też skinęła głową na słowa Neali, zakładając kosmyk włosów za ucho. Słuchała więc dalej, mądrych i dojrzałych słów, które jej serce łapało ochoczo i niemalże zachłannie. Tak, chciała być. Nie tylko dla Marcela, ale i dla nich. Coraz bardziej, choć nie znała ich jeszcze za dobrze. Ale teraz... Teraz miała wrażenie, jakby znali się całe życie.
Na pytanie Jima skinęła lekko głową. Czasami tak się działo. Jak ktoś nie chciał się całować, albo nie lubił osoby, która to inicjowała. Nie zdążyła jednak odpowiedzieć, Nela znowu wypowiedziała się bardzo celnie. Ale Maria słuchała również Jima, z pewną fascynacją oglądając, jak uśmiecha się szerzej i chyba im bardziej to robił, tym więcej małych kropelek spokoju na nią spadało.
— Pewnie... Pewnie macie rację... — teraz utrzymywała już głowę wyżej nawet bez pomocy Neali, jakoś łatwiej było blondynce spojrzeć w oczy rudowłosej, a później także w ciemne tęczówki Jima. Ledwo powstrzymała się przed ponownym napięciem mięśni, gdy Jim powiedział, że Marcel jest z Eve w sypialni. Chyba tylko sposób, w jaki to przekazał — nonszalancki, jakby nic się nie działo — powstrzymał ją przed zadaniem kolejnego pytania. Nie potrafiła uskoczyć przed ukłuciem w sercu, ale mogła przynajmniej spróbować mu zaufać. Skoro nie miał z tym problemu, nic złego nie mogło się dziać.
Powoli objęła ramieniem Nealę, gdy ta siadła obok niej. Nie spodziewała się tego wszystkiego, co miało wydarzyć się całkiem niedługo. Gdy gałązki upadły na ziemię, odwróciła tylko głowę w ich kierunku, zwabiona dźwiękiem. Nie patrzyła na Jima, wpatrując się niemalże bezmyślnie w ogień, dopóki nie zaczął mówić. Nie wiedziała, jak zareagować. Mętlik w głowie nie należał do najprzyjemniejszych, w dodatku Neala nie czekała właściwie na nic, komentując sytuację dość odważnie, ale przede wszystkim celnie. Dlatego też najpierw spojrzała na Weasley, wzrokiem osoby, którą wybudzono nagle ze smacznej drzemki i potrzebowała chwili, aby przypomnieć sobie, jak się nazywa i który mają rok. Pytanie o książkę wybudziło ją z tego dziwnego letargu, przechyliła się w bok, aby sięgnąć po wolumin i podać go dziewczynie, gdy sama zastanawiała się, co właściwie powiedzieć.
Bo to wcale nie było takie łatwe.
— Wzięłam to sama — powiedziała wreszcie, powoli, ważąc wszystkie te słowa, bo smakowały kwaśno i gorzko jednocześnie, tak jak smakowała wina. — Ja o tym zapomnę, ale... — wreszcie wzniosła spojrzenie wbite wcześniej w ogień na Jima. — Obiecaj mi, że jeżeli to... Coś złego, to nie będziecie tego brać, dobrze? — potrzebowała czasu, aby przetrawić to wszystko. Eve, Nealę, Jima, tę całą aferę. To za dużo jak na jej głowę. — Nie chcę, żeby coś wam się stało — dodała, nerwy czasem puszczały każdemu, a jeżeli to był głupi pomysł, jak sam powiedział, może... I jego najdzie jakaś refleksja.
Na pytanie Jima skinęła lekko głową. Czasami tak się działo. Jak ktoś nie chciał się całować, albo nie lubił osoby, która to inicjowała. Nie zdążyła jednak odpowiedzieć, Nela znowu wypowiedziała się bardzo celnie. Ale Maria słuchała również Jima, z pewną fascynacją oglądając, jak uśmiecha się szerzej i chyba im bardziej to robił, tym więcej małych kropelek spokoju na nią spadało.
— Pewnie... Pewnie macie rację... — teraz utrzymywała już głowę wyżej nawet bez pomocy Neali, jakoś łatwiej było blondynce spojrzeć w oczy rudowłosej, a później także w ciemne tęczówki Jima. Ledwo powstrzymała się przed ponownym napięciem mięśni, gdy Jim powiedział, że Marcel jest z Eve w sypialni. Chyba tylko sposób, w jaki to przekazał — nonszalancki, jakby nic się nie działo — powstrzymał ją przed zadaniem kolejnego pytania. Nie potrafiła uskoczyć przed ukłuciem w sercu, ale mogła przynajmniej spróbować mu zaufać. Skoro nie miał z tym problemu, nic złego nie mogło się dziać.
Powoli objęła ramieniem Nealę, gdy ta siadła obok niej. Nie spodziewała się tego wszystkiego, co miało wydarzyć się całkiem niedługo. Gdy gałązki upadły na ziemię, odwróciła tylko głowę w ich kierunku, zwabiona dźwiękiem. Nie patrzyła na Jima, wpatrując się niemalże bezmyślnie w ogień, dopóki nie zaczął mówić. Nie wiedziała, jak zareagować. Mętlik w głowie nie należał do najprzyjemniejszych, w dodatku Neala nie czekała właściwie na nic, komentując sytuację dość odważnie, ale przede wszystkim celnie. Dlatego też najpierw spojrzała na Weasley, wzrokiem osoby, którą wybudzono nagle ze smacznej drzemki i potrzebowała chwili, aby przypomnieć sobie, jak się nazywa i który mają rok. Pytanie o książkę wybudziło ją z tego dziwnego letargu, przechyliła się w bok, aby sięgnąć po wolumin i podać go dziewczynie, gdy sama zastanawiała się, co właściwie powiedzieć.
Bo to wcale nie było takie łatwe.
— Wzięłam to sama — powiedziała wreszcie, powoli, ważąc wszystkie te słowa, bo smakowały kwaśno i gorzko jednocześnie, tak jak smakowała wina. — Ja o tym zapomnę, ale... — wreszcie wzniosła spojrzenie wbite wcześniej w ogień na Jima. — Obiecaj mi, że jeżeli to... Coś złego, to nie będziecie tego brać, dobrze? — potrzebowała czasu, aby przetrawić to wszystko. Eve, Nealę, Jima, tę całą aferę. To za dużo jak na jej głowę. — Nie chcę, żeby coś wam się stało — dodała, nerwy czasem puszczały każdemu, a jeżeli to był głupi pomysł, jak sam powiedział, może... I jego najdzie jakaś refleksja.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Dokładał drewna do ogniska, układał je ostrożnie, by nie zwalić intensywnie palącego się stosu. Wsparł rękę na ugiętym kolanie i spojrzał na Nealę, kiedy się odezwała. Liczył, że to przejdzie bez echa, liczył, że nic więcej powiedziane być nie może, skoro już i tak każdy wiedział z czym mieli do czynienia tak naprawdę. Słowa Weasley go rozdrażniły, ale nie odezwał się, choć nie do końca paliło go poczucie winy — w zabawie nie widział nic złego, w podaniu im tego nie widział nic złego, nawet podstępem. Nie chciał, by Neala się tym bawiła, by to brała. Dlatego się nie odzywał, póki nie zarzuciła mu niewiedzy. Nie miał jej, ale to mu nie przeszkodziło zaprotestować.
— My wiedzieliśmy, że nic się nie może stać, nic się nie stało. I nic by się nie stało — wyjawił sucho w każdej możliwej konfiguracji, dorzucają drewna. To mu wystarczyło. Mieli to pod kontrolą, tak sądził. Opiekowali się nimi, też tak sądził, nie zrobiliby przecież niczego wbrew nim, nie daliby ich skrzywdzić, chcieli się bawić.
Maria wzięła to sama. Oczywiście, każda wzięła. Miał słabszy kręgosłup moralny niż Marcel, nie doszukiwał się w tym nieodpowiedniego — po używki sięgał z bratem gdy nikt nie patrzył jeszcze zanim poszedł do Hogwartu. Namiastka dorosłości. Dziś też tak było. Byli dorośli. One też.
— To nic złego. Jak złe może być coś, co wyciąga cię z samego dna na powierzchnie i pozwala zaczerpnąć tchu? — Było dla niego jak lekarstwo. Popatrzył na Marię, ale nie miał zaciętości w spojrzeniu, nie próbował jej przekonać. — To po prostu kontrowersyjne. A mogłoby nie być, podobnie jak papierosy. — A przecież palili wszyscy. Starsi, młodsi, biedni, bogaci. I kobiety i mężczyźni. Każdy. — Nie martw się, nic nam nie będzie. Tak jak wam nic nie jest.— Nie dzieliliby się czymś, co mogłoby im uczynić krzywdę, ale wiedzę o tych specyfikach mieli dość ograniczoną.
Przysiadł na nodze podciągniętej pod siebie przez chwilę, patrząc w ogień, a potem pokiwał głową i podniósł się, podniósł też spodnie na udach. Zrobił co miał zrobić, mógł wrócić do domu. Mieli tam zostać już, tak uzgodnili z Marcelem.
— Potrzebujecie czegoś jeszcze? — spytał, przystając przy Neali i Marii, zerknął na Kerstin i Maisie, ale mówił głównie do nich.
— My wiedzieliśmy, że nic się nie może stać, nic się nie stało. I nic by się nie stało — wyjawił sucho w każdej możliwej konfiguracji, dorzucają drewna. To mu wystarczyło. Mieli to pod kontrolą, tak sądził. Opiekowali się nimi, też tak sądził, nie zrobiliby przecież niczego wbrew nim, nie daliby ich skrzywdzić, chcieli się bawić.
Maria wzięła to sama. Oczywiście, każda wzięła. Miał słabszy kręgosłup moralny niż Marcel, nie doszukiwał się w tym nieodpowiedniego — po używki sięgał z bratem gdy nikt nie patrzył jeszcze zanim poszedł do Hogwartu. Namiastka dorosłości. Dziś też tak było. Byli dorośli. One też.
— To nic złego. Jak złe może być coś, co wyciąga cię z samego dna na powierzchnie i pozwala zaczerpnąć tchu? — Było dla niego jak lekarstwo. Popatrzył na Marię, ale nie miał zaciętości w spojrzeniu, nie próbował jej przekonać. — To po prostu kontrowersyjne. A mogłoby nie być, podobnie jak papierosy. — A przecież palili wszyscy. Starsi, młodsi, biedni, bogaci. I kobiety i mężczyźni. Każdy. — Nie martw się, nic nam nie będzie. Tak jak wam nic nie jest.— Nie dzieliliby się czymś, co mogłoby im uczynić krzywdę, ale wiedzę o tych specyfikach mieli dość ograniczoną.
Przysiadł na nodze podciągniętej pod siebie przez chwilę, patrząc w ogień, a potem pokiwał głową i podniósł się, podniósł też spodnie na udach. Zrobił co miał zrobić, mógł wrócić do domu. Mieli tam zostać już, tak uzgodnili z Marcelem.
— Potrzebujecie czegoś jeszcze? — spytał, przystając przy Neali i Marii, zerknął na Kerstin i Maisie, ale mówił głównie do nich.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
-Wiem- odparłem widząc jej niezadowolenie. Niczego innego w tej sytuacji się nie spodziewałem, ale naprawdę wystarczyło już bólu – nawet jeśli miał wynikać z ledwie draśnięcia.
-Pamiętasz, że ładnie ci z uśmiechem?- uniosłem pytająco brew. -Nigdzie go nie widzę- musiałem jakoś zająć ją rozmową, nawet na banalny temat, bo widziałem rosnący smutek i poczucie winy. Te było zupełnie niepotrzebne, z pewnością wielu z nas miało już kiedyś podobną sytuację. Przecież nie zrobiła tego celowo, co ważniejsze nikomu nic się nie stało, więc nad czym płakać? Nad rozlanym alkoholem? Wiadomo, było szkoda, ale na tym świat się nie kończył. Ponadto atmosfera zdawała się zgęstnieć i niewykluczone, że spotkanie dobiegało końca.
Może faktycznie chodziło o ten taniec? Może nim się tak zamartwiała? Niepotrzebnie się wychylałem, ale naprawdę nie spodziewałem się takiej reakcji. Gdzieś z tyłu głowy miałem świadomość odmowy, ale chyba stawiałem bardziej na obrócenie sytuacji w żart lub chwilowego oburzenia niżeli przygnębienia. -Zawsze na wszystko masz komentarz?- zaśmiałem się pod nosem dając jej tym samym znak, że nie powiedziałem tego złośliwie, a tym bardziej nie byłem zły. Po prostu wolałem zrobić to sam. Gdyby była nieco trzeźwiejsza to pewnie nie odmówiłbym pomocy, ale teraz nie było sensu ryzykować. Ucieszyła mnie więc ta cicha zgoda i jedynie pokazywanie kolejnych odłamków. Zaskoczyła mnie, bo odpuściła.
-W trawie?- no tak, dlatego nie mogłem ich wcześniej zlokalizować. Nie miałem jednak szansy się rozejrzeć, bo Lidka pociągnęła mnie za rękę do wnętrza domu. Zabawa, chowanego. Jasne. Westchnąłem pod nosem i bez sprzeciwu ruszyłem za dziewczyną zastanawiając się co się za tym kryło. Mieliśmy udawać, że nie ma przyjęcia? Powaga Jima nasunęła mi to na myśl, choć kątem oka dostrzegłem, że nikt poza nami nie szukał kryjówki, co nie pasowało mi do tej układanki. Niemniej jednak ruszyłem schodami, a następnie zatrzymałem się przed wejściem do jakiegoś pomieszczenia. Nie byłem tu wcześniej, nie miałem pojęcia co było za drzwiami. Głosy odbijały się echem od ścian, ale Liddy zdawało się to nie przeszkadzać, bowiem bez zawahania weszła do środka i skierowała się… pod łóżko? Zamrugałem powiekami obserwując tę – co do zasady – całkiem zabawną scenę, zwłaszcza że w sypialni znajdował się domniemany szukający i Eve. Gdy znaleźli się na korytarzu posłałem im pełne niezrozumienia spojrzenie – byłem przekonany, że wiedzieli o wiele więcej niż ja – ale nie zdecydowałem się na zbędne pytania, tylko dołączyłem do Liddy. Może jeszcze będzie okazja, aby ktokolwiek mi coś wytłumaczył. -Niesamowite, naprawdę przemieszczasz się jak cień- zaśmiałem się pod nosem, po czym położyłem na ziemi, choć nie pod łóżkiem, a tuż obok i obróciłem w jej kierunku.
-Pamiętasz, że ładnie ci z uśmiechem?- uniosłem pytająco brew. -Nigdzie go nie widzę- musiałem jakoś zająć ją rozmową, nawet na banalny temat, bo widziałem rosnący smutek i poczucie winy. Te było zupełnie niepotrzebne, z pewnością wielu z nas miało już kiedyś podobną sytuację. Przecież nie zrobiła tego celowo, co ważniejsze nikomu nic się nie stało, więc nad czym płakać? Nad rozlanym alkoholem? Wiadomo, było szkoda, ale na tym świat się nie kończył. Ponadto atmosfera zdawała się zgęstnieć i niewykluczone, że spotkanie dobiegało końca.
Może faktycznie chodziło o ten taniec? Może nim się tak zamartwiała? Niepotrzebnie się wychylałem, ale naprawdę nie spodziewałem się takiej reakcji. Gdzieś z tyłu głowy miałem świadomość odmowy, ale chyba stawiałem bardziej na obrócenie sytuacji w żart lub chwilowego oburzenia niżeli przygnębienia. -Zawsze na wszystko masz komentarz?- zaśmiałem się pod nosem dając jej tym samym znak, że nie powiedziałem tego złośliwie, a tym bardziej nie byłem zły. Po prostu wolałem zrobić to sam. Gdyby była nieco trzeźwiejsza to pewnie nie odmówiłbym pomocy, ale teraz nie było sensu ryzykować. Ucieszyła mnie więc ta cicha zgoda i jedynie pokazywanie kolejnych odłamków. Zaskoczyła mnie, bo odpuściła.
-W trawie?- no tak, dlatego nie mogłem ich wcześniej zlokalizować. Nie miałem jednak szansy się rozejrzeć, bo Lidka pociągnęła mnie za rękę do wnętrza domu. Zabawa, chowanego. Jasne. Westchnąłem pod nosem i bez sprzeciwu ruszyłem za dziewczyną zastanawiając się co się za tym kryło. Mieliśmy udawać, że nie ma przyjęcia? Powaga Jima nasunęła mi to na myśl, choć kątem oka dostrzegłem, że nikt poza nami nie szukał kryjówki, co nie pasowało mi do tej układanki. Niemniej jednak ruszyłem schodami, a następnie zatrzymałem się przed wejściem do jakiegoś pomieszczenia. Nie byłem tu wcześniej, nie miałem pojęcia co było za drzwiami. Głosy odbijały się echem od ścian, ale Liddy zdawało się to nie przeszkadzać, bowiem bez zawahania weszła do środka i skierowała się… pod łóżko? Zamrugałem powiekami obserwując tę – co do zasady – całkiem zabawną scenę, zwłaszcza że w sypialni znajdował się domniemany szukający i Eve. Gdy znaleźli się na korytarzu posłałem im pełne niezrozumienia spojrzenie – byłem przekonany, że wiedzieli o wiele więcej niż ja – ale nie zdecydowałem się na zbędne pytania, tylko dołączyłem do Liddy. Może jeszcze będzie okazja, aby ktokolwiek mi coś wytłumaczył. -Niesamowite, naprawdę przemieszczasz się jak cień- zaśmiałem się pod nosem, po czym położyłem na ziemi, choć nie pod łóżkiem, a tuż obok i obróciłem w jej kierunku.
Jedną z bolączek współczesnego świata jest to, że nikt nie wie
kim tak naprawdę jest
kim tak naprawdę jest
Nie wybuchnij, nie wybuchnij, nie wybuchnij, nie wybuchnij, nie wybuchnij, nie wybuchnij.
Jak mantra leciało w głowie, kiedy Jim się odezwał. Uniosłam brwi do góry. Nie o to chodziło czy mieli czy nie. Wiedziałam, że nie pozwolili by stała się nam krzywda. Ale to nie był ich wybór. Nie ich decyzja. Zacisnęłam wargi nabierając powietrza w policzki.
Nie wybuchnij, nie wybuchnij, nie wybuchnij, nie wybuchnij, nie wybuchnij, nie wybuchnij.
Leciało kolejnym wężykiem myśli kiedy odezwała się Maria. Wzięłyśmy to same - nawinie czy nie, to była też nasza odpowiedzialność. Ale bez świadomości co to było i jak mogła działać - to leżało po ich stronie. Ale to nie słowa Marii mnie zmroziły, a te Jamesa. Wargi mimowolnie wykrzywiły mi się w dół, moja mantra dalej trwała bo nie chciałam niczego pogarszać bardziej, ale zawód odmalowywał się na twarzy wyraźnie. Podniosłam się kiedy James znalazł się nad nami, otrzepując spódnicę. Zbliżyłam o krok, zadzierając brodę.
- Żebyś oprzytomniał. - powiedziałam do niego. - To nie magiczny proszek wyciąga cię z dna, robią to ci, którzy są w stanie do ciebie wyciągnąć dłonie. Robisz to sam, kiedy podejmujesz się działania pomimo przeszkód. Może nie być szkodliwe - raz na jakiś czas; jak alkohol albo nawet papierosy, może nie być złe - tylko kontrowersyjne, ale to, co mówisz, brzmi okropnie, a jeśli w to wierzysz to będzie miało cenę - już ma, bo jest tylko chwilowe. - uniosłam rękę pokazując mu bransoletkę na nadgarstku. - To, jest stałe. - przypomniałam mu, zbliżyłam się zniżając głos. - Ale widocznie, nie potrzebowałeś mnie tu wcale, skoro miałeś go żeby pozwolił wziąć ci oddech. - dorzuciłam mrużąc w niezadowoleniu oczy. Niech więc będzie. - Przepraszam dziewczyny, ale potrzebuję chwili dla siebie. - powiedziałam do nich ale nie spojrzałam ku żadnej. Schyliłam się po torbę, zakładając ją na ramię, a potem skierowałam swoje kroki do domu ostatnie spojrzenie rzucając Jimowi. Zatrzymałam się po trzech krokach. Odwróciłam spoglądając najpierw na Kerstin a potem na Jima. Otworzyłam usta spoglądając na Kerstin, chcąc ją poprosić by nie mówiła o niczym bratu. Nie dla siebie, dla Jima, ale zamknęłam usta. Gdyby nie to podejście, nie te słowa, błagałabym ją na kolanach, bo od jej brat, mój mógł się dowiedzieć i byłam w stanie domyślić się co mogło być dalej. Ale nie wypuściłam z siebie ani słowa, zastanawiałam się, czy nie zapytać czy nie mógłby i mnie zabrać, ale to nie byłoby dobre, padłyby pytania, niewygodne i nie wróżące niczego dobrego. Wiedziałam. Po krótkim zawahaniu wróciłam się biorąc okład. - Rano wrócimy razem. Będę w kuchni, nie ucieknę. - powiedziałam do Jima. odwracając się na pięcie. Zmierzając właśnie tam. Musiałam ochłonąć.
Jak mantra leciało w głowie, kiedy Jim się odezwał. Uniosłam brwi do góry. Nie o to chodziło czy mieli czy nie. Wiedziałam, że nie pozwolili by stała się nam krzywda. Ale to nie był ich wybór. Nie ich decyzja. Zacisnęłam wargi nabierając powietrza w policzki.
Nie wybuchnij, nie wybuchnij, nie wybuchnij, nie wybuchnij, nie wybuchnij, nie wybuchnij.
Leciało kolejnym wężykiem myśli kiedy odezwała się Maria. Wzięłyśmy to same - nawinie czy nie, to była też nasza odpowiedzialność. Ale bez świadomości co to było i jak mogła działać - to leżało po ich stronie. Ale to nie słowa Marii mnie zmroziły, a te Jamesa. Wargi mimowolnie wykrzywiły mi się w dół, moja mantra dalej trwała bo nie chciałam niczego pogarszać bardziej, ale zawód odmalowywał się na twarzy wyraźnie. Podniosłam się kiedy James znalazł się nad nami, otrzepując spódnicę. Zbliżyłam o krok, zadzierając brodę.
- Żebyś oprzytomniał. - powiedziałam do niego. - To nie magiczny proszek wyciąga cię z dna, robią to ci, którzy są w stanie do ciebie wyciągnąć dłonie. Robisz to sam, kiedy podejmujesz się działania pomimo przeszkód. Może nie być szkodliwe - raz na jakiś czas; jak alkohol albo nawet papierosy, może nie być złe - tylko kontrowersyjne, ale to, co mówisz, brzmi okropnie, a jeśli w to wierzysz to będzie miało cenę - już ma, bo jest tylko chwilowe. - uniosłam rękę pokazując mu bransoletkę na nadgarstku. - To, jest stałe. - przypomniałam mu, zbliżyłam się zniżając głos. - Ale widocznie, nie potrzebowałeś mnie tu wcale, skoro miałeś go żeby pozwolił wziąć ci oddech. - dorzuciłam mrużąc w niezadowoleniu oczy. Niech więc będzie. - Przepraszam dziewczyny, ale potrzebuję chwili dla siebie. - powiedziałam do nich ale nie spojrzałam ku żadnej. Schyliłam się po torbę, zakładając ją na ramię, a potem skierowałam swoje kroki do domu ostatnie spojrzenie rzucając Jimowi. Zatrzymałam się po trzech krokach. Odwróciłam spoglądając najpierw na Kerstin a potem na Jima. Otworzyłam usta spoglądając na Kerstin, chcąc ją poprosić by nie mówiła o niczym bratu. Nie dla siebie, dla Jima, ale zamknęłam usta. Gdyby nie to podejście, nie te słowa, błagałabym ją na kolanach, bo od jej brat, mój mógł się dowiedzieć i byłam w stanie domyślić się co mogło być dalej. Ale nie wypuściłam z siebie ani słowa, zastanawiałam się, czy nie zapytać czy nie mógłby i mnie zabrać, ale to nie byłoby dobre, padłyby pytania, niewygodne i nie wróżące niczego dobrego. Wiedziałam. Po krótkim zawahaniu wróciłam się biorąc okład. - Rano wrócimy razem. Będę w kuchni, nie ucieknę. - powiedziałam do Jima. odwracając się na pięcie. Zmierzając właśnie tam. Musiałam ochłonąć.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Wiedziała. Wiedziała? Nie uważała inaczej? Było mu lżej z tą myślą, że nie wątpiła. Kiwnął głową, miała rację, nie były jak oni. Miały domy, rodziny, były lepiej wychowane, były lepsze. Powinien był o tym pamiętać, ale nie pamiętał. Strasznie był głupi. I patrzył na nią dalej, kiedy próbowała wziąć część winy na siebie. Wiedział, że nie była winna, ale jej słowa pomagały. Uśmiechnął się, blado, uśmiechnął się w nieszczęściu, zbyt rozrywany nerwami, żeby myśleć o ich wcześniejszej rozmowie i o tym, co próbowała zrobić przed domem.
- Przestań, nie jesteś - On to zrobił i odpowiedzialność spoczywała na nim. Zrzucanie tego na nią nie mogło przynieść mu ulgi. Ale to dalej było miłe - że próbowała. Że chciała. Jakby jej mimo wszystko zależało. Zaśmiał się krótko, kręcąc głową. Nie wiedział, na ile Tonks był wrażliwy na łzy dziewczyn, łzy Aishy go nie poruszyły tamtego dnia. Ale lepszego pomysłu i tak nie mieli. - Dzięki, Eve - odpowiedział tylko, po krótkiej chwili milczenia. Jej towarzystwo w niczym nie przeszkodzi, dobrze będzie mieć wsparcie.
Wziął głębszy oddech. Ufał jej i ufał jej ocenie sytuacji, jeśli uważała, że tak będzie lepiej, musiało być tak lepiej, kiwnął głową na znak zgody, choć zmarszczył brew na jej dalsze słowa.
- Była przestraszona, bo bała się mnie - przypomniał, to on chciał je naćpać. Nie tylko chciał, zrobił to. A potem, przy ognisku... Były z lepszych rodzin niż jego, innych. Nie potrafił myśleć ani zachowywać się jak one. - Nie chcę jej... straszyć - Nie ufała mu już i miała ku temu powody, Kerstin pewnie miała rację. - Ani nie chcę, żeby myślała, że zrobiłem to, żeby ona... - Westchnął. Jej odważne gesty były oczywiste, ale dyktowane pyłem. Ta odwaga nie wzięła się znikąd. Ale jeśli Eve nie widziała niczego złego w tym, że się zabawili, dlaczego on szukał tego na siłę? Nie wyobrażał sobie tego - podejść po to, żeby ją bez słowa przytulić teraz, po wszystkim, po tym, jak zorientowała się, co zrobił. Nie potrafiłby, nie po słowach, które padły. Chciał posunąć się dalej. Chciał się zabawić. Spojrzał na nią bez przekonania, mówiła, że było dobrze. Czemu na siłę szukał problemów? - Sama wiesz - zakończył ze zrezygnowaniem, niechętnie.
Spojrzał na Freddiego, kiedy Lidka właziła pod lóżko, na którym siedział. Bez słowa wstał, idąc za Ev e i kiwnął mu głową, widząc jego spojrzenie. Obrócił się w kierunku łóżka i wykonał gest, jakby zamierzał upychać coś pod nim. Liddy musiała się schować. Była nawalona jak stodoła, jeśli Tonks ją tu znajdzie, doniesie o tym Billowi. Jim musiał zacząć zabawę w chowanego. - Szukam! - zawołał, w kierunku sypialni. - Chodźmy na dół, Eve, pierwszą znajdę Liddy. Pewnie jak zawsze wpadnie pierwsza. Nawet jeśli zaraz jej nie znajdę, to pewnie głupio wyjdzie zaraz z kryjówki - mówił podniesionym tonem, kiedy schodzili na dół i kiwnął głową Fredowi na pożegnanie. Była w dobrych rękach.
- Neala? - wchodziła do domu, kiedy byli już na dole. - Przyszedł? - Ten cały Tonks. Robiło się coraz później.
- Przestań, nie jesteś - On to zrobił i odpowiedzialność spoczywała na nim. Zrzucanie tego na nią nie mogło przynieść mu ulgi. Ale to dalej było miłe - że próbowała. Że chciała. Jakby jej mimo wszystko zależało. Zaśmiał się krótko, kręcąc głową. Nie wiedział, na ile Tonks był wrażliwy na łzy dziewczyn, łzy Aishy go nie poruszyły tamtego dnia. Ale lepszego pomysłu i tak nie mieli. - Dzięki, Eve - odpowiedział tylko, po krótkiej chwili milczenia. Jej towarzystwo w niczym nie przeszkodzi, dobrze będzie mieć wsparcie.
Wziął głębszy oddech. Ufał jej i ufał jej ocenie sytuacji, jeśli uważała, że tak będzie lepiej, musiało być tak lepiej, kiwnął głową na znak zgody, choć zmarszczył brew na jej dalsze słowa.
- Była przestraszona, bo bała się mnie - przypomniał, to on chciał je naćpać. Nie tylko chciał, zrobił to. A potem, przy ognisku... Były z lepszych rodzin niż jego, innych. Nie potrafił myśleć ani zachowywać się jak one. - Nie chcę jej... straszyć - Nie ufała mu już i miała ku temu powody, Kerstin pewnie miała rację. - Ani nie chcę, żeby myślała, że zrobiłem to, żeby ona... - Westchnął. Jej odważne gesty były oczywiste, ale dyktowane pyłem. Ta odwaga nie wzięła się znikąd. Ale jeśli Eve nie widziała niczego złego w tym, że się zabawili, dlaczego on szukał tego na siłę? Nie wyobrażał sobie tego - podejść po to, żeby ją bez słowa przytulić teraz, po wszystkim, po tym, jak zorientowała się, co zrobił. Nie potrafiłby, nie po słowach, które padły. Chciał posunąć się dalej. Chciał się zabawić. Spojrzał na nią bez przekonania, mówiła, że było dobrze. Czemu na siłę szukał problemów? - Sama wiesz - zakończył ze zrezygnowaniem, niechętnie.
Spojrzał na Freddiego, kiedy Lidka właziła pod lóżko, na którym siedział. Bez słowa wstał, idąc za Ev e i kiwnął mu głową, widząc jego spojrzenie. Obrócił się w kierunku łóżka i wykonał gest, jakby zamierzał upychać coś pod nim. Liddy musiała się schować. Była nawalona jak stodoła, jeśli Tonks ją tu znajdzie, doniesie o tym Billowi. Jim musiał zacząć zabawę w chowanego. - Szukam! - zawołał, w kierunku sypialni. - Chodźmy na dół, Eve, pierwszą znajdę Liddy. Pewnie jak zawsze wpadnie pierwsza. Nawet jeśli zaraz jej nie znajdę, to pewnie głupio wyjdzie zaraz z kryjówki - mówił podniesionym tonem, kiedy schodzili na dół i kiwnął głową Fredowi na pożegnanie. Była w dobrych rękach.
- Neala? - wchodziła do domu, kiedy byli już na dole. - Przyszedł? - Ten cały Tonks. Robiło się coraz później.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Zatrzymałam się na dźwięk swojego imienia, robiąc chaotyczny pół krok w tył, a potem w przód odwracając gwałtownie głowę w stronę Marcela. Spojrzałam na niego. Otworzyłam usta, zamknęłam. Moja twarz chyba wyrażała mieszankę skomplikowanych emocji. Zmarszczyłam brwi. Kto? Chciałam zapytać, ale zaraz pokręciłam głową. - Nie. - odpowiedziałam zachrypniętym głosem obejmując nosożerną książkę obiema dłońmi na piersi. - Nie uciekam. - wytłumaczyłam się od razu. - Będę w kuchni - czytać. - powiedziałam próbując jakoś się trzymać, ale serce obijało mi się w złości. Żalu i złości. Ale nie mogłam udawać, że to słowa mnie nie wystraszyły. Nie przeraziły. Nie zawiodły. Nie zezłościły. Zrobiły to wszystko. Zabolały też, bo sugerowały, że to by wybrał, po to sięgnął gdyby spadł na dno i to bolało mocniej. Powoli rodząca się świadomość, że wybrałby jakiś proszek, nie mnie bo tak wynikało z jego słów. Zafalowałam na nogach opuszczając tęczówki, przesuwając je na wejście do kuchni. Nie byłam tu potrzebna, teraz byłam tego tylko mocniej pewna. Ruszyłam do kuchni.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Zatrzymał się u dołu schodów i spojrzał na Nealę z konsternacją.
- Zamierzasz czytać - pijana - o tej godzinie? Teraz? - spytał, dla pewności. Chyba bliżej było już do rana niż do wieczoru. Przeniósł wzrok na Eve. Pytający.
- Zamierzasz czytać - pijana - o tej godzinie? Teraz? - spytał, dla pewności. Chyba bliżej było już do rana niż do wieczoru. Przeniósł wzrok na Eve. Pytający.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
- Tak. - odpowiedziałam potakując głową. Przestąpiłam z nogi na nogę. - Jest ciekawa. - wyjaśniałam patrząc na niego, potem spoglądając na Eve, ale minę miałam marną. Nie kłamałam, była, ale wątpiłam, że cokolwiek rozczytam jak zacznę płakać. - Rozprawia o niekonwencjonalnych metodach podejścia do białej magii i wpływach zarówno gestów jak i samej inkantacji zaklęć magicznych. - wytłumaczyłam nie ruszając się z miejsca.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Wpatrywał się w nią bez zrozumienia, stojąc tak dłuższą chwilę. Czytać. Teraz. W trakcie imprezy. Gdyby nie sytuacja przed chwilą, wziąłby ją na wino, teraz nie był pewien, co właściwie wolno mu było, a co nie. Była z dobrego domu. Może rzeczywiście spędzała tak czas. Czytała książki na imprezach. Niekon-co?
- Aha - odpowiedział, też nie ruszając się z miejsca.
- Aha - odpowiedział, też nie ruszając się z miejsca.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Wylądował przed domem i zarzucił miotłę na pasku na plecy, a potem pchnął furtkę i wszedł do ogrodu. Kerrie pewnie nie będzie zachwycona lotem, ale teleportacja łączna też zdawała się ją stresować, a poza tym mogła uprzedzić go wcześniej. Widział blask ogniska i w duchu wywrócił oczami, bo choć w teorii cisza nocna nie obejmowała ogródków obywateli, to wolałby żeby Kerrie stosowała się do zakazu wychodzenia z domu, a najlepiej nie zostawała tutaj wcale i nie wysyłała mu listów w nocy i nie martwiła ojca nieobecnością. Wiedział, że jego siostra wciąż jest młoda i że pewnie potrzebuje towarzystwa, ale mieszkała z nimi tak długo by o utratę jej młodości obwiniał wojnę, a nie siebie.
W dodatku, dym drażnił jego nadwrażliwe powonienie, a przy furtce śmierdziało coś jeszcze. Jak zaschnięte rzygi.
- Kerrie? Idziemy. - rzucił, odnajdując ją wzrokiem.
Jim, weszłam kiedy mogłam, więc wybierz czy cię widzę czy zdążyłeś wejść do domu!
W dodatku, dym drażnił jego nadwrażliwe powonienie, a przy furtce śmierdziało coś jeszcze. Jak zaschnięte rzygi.
- Kerrie? Idziemy. - rzucił, odnajdując ją wzrokiem.
Jim, weszłam kiedy mogłam, więc wybierz czy cię widzę czy zdążyłeś wejść do domu!
Can I not save one
from the pitiless wave?
23 IX '58 Tańce i zabawa u Batki
Szybka odpowiedź