Royal Opera House
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Royal Opera House
Royal Opera House to jeden z najważniejszych gmachów operowych w Londynie, znajdujący się w centralnej części miasta – w dzielnicy Covent Garden. Stanowi siedzibę Opery Królewskiej i Królewskiego Baletu. Pierwszy budynek teatru został otwarty w pierwszej połowie osiemnastego wieku, gdy wystawiono komedię autorstwa Williama Congreve'a – "The way of the world". Powstał on wówczas przy placu Covent Garden, który bierze swą nazwę od ogrodu klasztoru benedyktynów westminsterskich. Niegdyś mieścił się tu najważniejszy londyński targ kwiatów, owoców i warzyw. Na przestrzeni lat wystawiano tutaj opery, pantomimy, sztuki teatralne.
Zbudowany jest w stylu klasycystycznym oraz w typowym stylu teatru dworskiego. Do dziś Opera Królewska należy do najpiękniejszych i najznakomitszych budynków operowych świata, gdyż od początku istnienia teatr ściąga tłumy widzów z różnych krajów. Na scenie występowały największe gwiazdy opery i baletu, ale nie mniej ważny jest utalentowany zespół techników, projektantów i producentów, odpowiedzialnych za przygotowanie każdego przedstawienia.
Zbudowany jest w stylu klasycystycznym oraz w typowym stylu teatru dworskiego. Do dziś Opera Królewska należy do najpiękniejszych i najznakomitszych budynków operowych świata, gdyż od początku istnienia teatr ściąga tłumy widzów z różnych krajów. Na scenie występowały największe gwiazdy opery i baletu, ale nie mniej ważny jest utalentowany zespół techników, projektantów i producentów, odpowiedzialnych za przygotowanie każdego przedstawienia.
Wraz z upadkiem Stonehenge, obróconego w perzynę, wciąż spowitego zapachem krwi poległych, wonią śmierci i zdrady, rozwiała się i pierwsza mgła złudzeń Shafiq. Ciężko było nie wyczuwać podskórnie, że konflikt który rozgrywał się na ich oczach, a który obserwowała na tyle ile mogła od powrotu w kwietniu, sięgał głębiej. Zamachy i zniknięcia, anomalie... Wszystko to niczym groteskowe crescendo dążyło do finału, którego nikt chyba nie mógł przewidzieć. Dostrzegała zmiany w postawach najbliższych, nie potrafiąc prawidłowo ich przypisać bez odpowiedniej wiedzy. A jednak otwarte poparcie dla czarodzieja zwanego Lordem Voldemortem, stanowiło pewne wyzbycie się pozorów i dostrzeżenie zarysu kształtu, który dotąd pozostawał nieuchwytny. Wciąż miała zbyt mało informacji, by wiedzieć cokolwiek na pewno; zresztą, tak będzie już zawsze. A jednak pewne drobne niuanse zyskały na znaczeniu. Coraz więcej elementów układanki wskakiwało na swoje miejsce, ale wciąż było ich za mało, by uzyskać pełny obraz, który miały ukazywać. Obserwowała, milcząc. Grając w teatrze cieni rzucanych na ścianę, udających prawdziwe życie, nawet jeżeli były tylko skrzywionym odbiciem rzeczywistości. Niegdyś wydawało jej się, że grać według szlacheckich reguł będzie łatwiej, obecnie jednak dostrzegała pewne błędy w takim myśleniu. Wciąż, jej zmartwienia były jednak nieporównywalnie mniejsze, niż gdyby istotnie miała być tym, kim chciano by była, mimo psikusa spłatanego jej własnemu ojcu przez biologię - mężczyzną. Nie potrzebowała więcej dowodów na to, że nasze pragnienia bardzo rzadko były tym, co rzeczywistość podsuwała hojną ręką. Przykładem wpierw służyli jej inni, by w końcu mogła przekonać się o tym sama. Koronnym dowodem zbrodni był Morgoth. Niemniej jednak, czy można było zabronić żałoby? Odsunąć całkowicie na bok smutek i żal, osuszyć łzy i z determinacją dokończyć to, czego nie udało się innym? Nadchodząca wojna mogła uświadomić, że właśnie tak. A chociaż Nephthys nie szkolono w walce czy taktyce, wiedziała, z czym to się będzie wiązało. Wojna oznaczała ofiary. Wdowy i osierocone dzieci. Nie ma w jej trakcie miejsca na kompromisy. Historię pisali zwycięzcy; wszyscy byli w ogromnym niebezpieczeństwie, co instynktownie czuła, nawet jeżeli nie potrafiła nazwać. Sądzenie, ze wszystko rozejdzie się po kościach, pozostawiając margines błędu na wypracowanie neutralnego stanowiska, było naiwnością. Za dużo krwi zostało już rozlanej, by rozwiązanie miało okazać się pokojowym. Powoli ta upragniona beztroska stawała się coraz mniej osiągalna, nawet dla tych, którym była wszak przeznaczona. Dzieciom została odebrana wraz z anomaliami, a kobietom wraz z braćmi, kuzynami, mężami i narzeczonymi, którzy wykonując swoje obowiązki byli narażeni. Nie miała pojęcia o istnieniu Zakonu Feniksa, ba, Rycerzy Walpurgii jako takich. Nie miała pojęcia, że otaczają ją czarodzieje zaplątani w coś, co w tej chwili nie stanowiło jej zmartwienia mimo świadomości, że coś jest nie tak. Że wszystko to narastało od tak długiego czasu, a jej tego oszczędzono, za co połowicznie byłaby wdzięczna, choć w jakiejś części czułaby się też oszukana. Cicha wojna toczyła się od miesięcy.
Dlatego właśnie tu jestem. Nie musiała mu o tym mówić, on wiedział. Mówiły to jego oczy; tak poważne, jak i jej w tej chwili, tak pozornie obojętne, jakby jakikolwiek zalążek emocji w nich miał być dostrzeżony przez kogoś jeszcze. Widział to i jeszcze więcej, a jego wzrok sięgał tam, gdzie niczyj inny nie miał dostępu. Poznawali się przez tyle lat, nie wiedząc, że tkają sobie sieć, w którą w końcu wpadną. Ktoś musiał sięgnąć po nóż i ją przeciąć. Sądziła, że jej wyjazd takim właśnie ostrzem będzie. Przetnie na zawsze wszystkie te więzy, a one opadną, by czas zatarł żal i niejednoznaczne domniemywanie, co by było gdyby. Gdyby warunki okazały się bardziej sprzyjające. Gdyby prawo nie było tak surowe, a zasady znacznie luźniejsze. Tak się jednak nigdy nie mogło stać. Dlatego oboje byli tu, gdzie byli, robiąc to, co robili całe życie. Można to było nazywać różnie: spłacaniem długu wobec rodu, honorem, lojalnością, a nawet udawaniem. Wszystko sprowadzało się jednak do takiego samego finału, a linia mety przebiegała dla nich w zupełnie innych miejscach, nawet jeśli trasa ich wyścigu przecinała się niejednokrotnie. Rodząc w sercu nadzieję, że oto czeka ich jeszcze jeden przystanek, jeszcze jedno spotkanie wyrwane ze szponów konwenansów. Teraz były jak szpilki wbijane prosto w serce; przypominające o tym, że pewne rzeczy nie mają racji bytu. Łatwiej było egzystować z daleka od Anglii przepełnionej wspomnieniami po brzegi. Łatwiej i trudniej zarazem; oscylowali na granicy nieskończonej ilości odcieni pomiędzy bielą a czernią, wiedząc dobrze, że sami robią sobie tym krzywdę. Więc dlaczego, dlaczego to wciąż trwało i nie chciało przestać? Choć lata mijały, lord Yaxley zawsze miał być ważną częścią jej życia. Ostoją akceptacji. Kimś, kto nie traktował jej jako egzotyczną ciekawostkę, obcego najeźdźcę w jego domu, który zamierzał zagrabić dla siebie coś, co do niego nie należy. Dzięki niemu wytraciła część poczucia wyobcowania. Sabaty stawały się bardziej znośne, gdy jej spojrzenie mogło, choć na kilka przelotnych sekund skrzyżować się z jego, w geście dezaprobaty dla atmosfery tamże panującej. Dzięki niemu poznała poplątane korytarze Hogwartu, nawet jeżeli tylko oczami wyobraźni. Wreszcie - dzięki niemu odkryła takie emocje, których odczuwania by się po sobie nie spodziewała, a na samą myśl o nich pąsowiała, wbrew zwyczajowej powściągliwości. Czasem były zupełnie nieoczekiwane, niemal wstydliwe; wciąż jednak stanowiące część jej samej. Taką część, której być może nigdy nie poznałaby, gdyby nie on. Wszystko to i nic. Czuła się winna, a jednak niczego nie zrobiłaby inaczej. Czuła, że powinna żałować. Nie żałowała. Kątem oka dostrzegała ciotkę, która niczym pantera, zataczała wokół nich coraz ciaśniejsze kręgi. Ostrzegała ją kiedyś. Tyle ostrzeżeń wystosowała, podejmując tym samym to, czego nie zdołała zrobić matka Nephthys. Zrobiła to oczywiście na swój surowy i pozbawiony otoczki złudzeń sposób; a jednak panna Shafiq, choć szanowała ją tak bardzo, pozwoliła sobie na popełnienie własnego błędu, który wcale za taki nie uważała. Skoro jednak za złe uczynki należało żałować by zyskać przebaczenie, to wiedziała, że nie będzie jej się go dane doczekać. Związała ich kolejna tajemnica. Z roku na rok stawały się one poważniejsze. Osiągnęli już apogeum? Oby.
Wilki. Pamiętała zagadkowe słowa pożegnania, delektując się nimi jak dobrym winem. Sądząc błędnie, że były one ostatnim, co kiedykolwiek od niego usłyszy. Odbijały się echem po jej głowie, przypominając o sobie w najmniej odpowiednich momentach. Dlaczego akurat one? Czy właśnie to widziała w jego oczach, głodną bestię, której powinna się obawiać? Czy bałaby się go, znając prawdę o czynach, których dokonał? Czy gdyby poznała jego prawdziwą twarz, wszystkie te przepełniające ją emocje zwiędłyby, ustępując odrazie i niezrozumieniu? Aura niebezpieczeństwa i nienasycenia wydawała się otulać go od niedawna. Mogłaby zadać sobie pytanie, co musiałby zrobić, by całkowicie zmieniła o nim zdanie, ale nie byłaby w stanie na nie odpowiedzieć. Coś Ty narobił? Miała ochotę zapytać nie po raz pierwszy. Do czego jednak odnosiłoby się to pytanie? Do tego, co minione, do tego co teraz? Przede wszystkim jednak, w Egipcie nie było wilków. Czasem krzyk ich dalekich kuzynów, szakali, niósł się ponad morzami piachu i trawy.
- Smutne są ich pieśni, bo należą do bezkresu gór i lasów. Nie są stworzone do życia w klatce wyspy tak niewielkiej, jak nasza - odparła, a w jej głosie zaczaiło się dalekie echo nostalgii. Wolność niejedno miała imię; kierat oswojenia wilkom nie był znany. Dzikie i nieokrzesane, nie one trafiały do cyrkowych klatek. Wydawało jej się, że na twarzy znów poczuła powiew nocnego powietrza. Do zobaczenia w kolejnym życiu. Jej słowa w pewien pokrętny sposób się spełniły. To było zupełnie inne życie; los znów jednak zakpił sobie okrutnie. Inne nie znaczyło bliższe, a pragnienie zdawało się rosnąć wraz z dystansem. Łatwiej byłoby go nienawidzić. Jeszcze łatwiej byłoby dostrzec to samo uczucie w jego oczach; definitywne, przekreślające wszystko tak, jak powinno wszak zostać skreślone już dawno temu. Nikt wkoło nie miał pojęcia, że jest właśnie świadkiem małego dramatu. Sztuki wystawionej z rozmachem, którego nie powstydziliby się najznamienitsi artyści. Wszystko rozgrywało się jednak w sferze, do której dostęp miała tylko ta dwójka. Skoro miała słyszeć go w wilczym skowycie, ten miał już zawsze oznaczać bezpieczeństwo. Czy zasnęłaby zatem? Wyszłabym mu na spotkanie.
Dlatego właśnie tu jestem. Nie musiała mu o tym mówić, on wiedział. Mówiły to jego oczy; tak poważne, jak i jej w tej chwili, tak pozornie obojętne, jakby jakikolwiek zalążek emocji w nich miał być dostrzeżony przez kogoś jeszcze. Widział to i jeszcze więcej, a jego wzrok sięgał tam, gdzie niczyj inny nie miał dostępu. Poznawali się przez tyle lat, nie wiedząc, że tkają sobie sieć, w którą w końcu wpadną. Ktoś musiał sięgnąć po nóż i ją przeciąć. Sądziła, że jej wyjazd takim właśnie ostrzem będzie. Przetnie na zawsze wszystkie te więzy, a one opadną, by czas zatarł żal i niejednoznaczne domniemywanie, co by było gdyby. Gdyby warunki okazały się bardziej sprzyjające. Gdyby prawo nie było tak surowe, a zasady znacznie luźniejsze. Tak się jednak nigdy nie mogło stać. Dlatego oboje byli tu, gdzie byli, robiąc to, co robili całe życie. Można to było nazywać różnie: spłacaniem długu wobec rodu, honorem, lojalnością, a nawet udawaniem. Wszystko sprowadzało się jednak do takiego samego finału, a linia mety przebiegała dla nich w zupełnie innych miejscach, nawet jeśli trasa ich wyścigu przecinała się niejednokrotnie. Rodząc w sercu nadzieję, że oto czeka ich jeszcze jeden przystanek, jeszcze jedno spotkanie wyrwane ze szponów konwenansów. Teraz były jak szpilki wbijane prosto w serce; przypominające o tym, że pewne rzeczy nie mają racji bytu. Łatwiej było egzystować z daleka od Anglii przepełnionej wspomnieniami po brzegi. Łatwiej i trudniej zarazem; oscylowali na granicy nieskończonej ilości odcieni pomiędzy bielą a czernią, wiedząc dobrze, że sami robią sobie tym krzywdę. Więc dlaczego, dlaczego to wciąż trwało i nie chciało przestać? Choć lata mijały, lord Yaxley zawsze miał być ważną częścią jej życia. Ostoją akceptacji. Kimś, kto nie traktował jej jako egzotyczną ciekawostkę, obcego najeźdźcę w jego domu, który zamierzał zagrabić dla siebie coś, co do niego nie należy. Dzięki niemu wytraciła część poczucia wyobcowania. Sabaty stawały się bardziej znośne, gdy jej spojrzenie mogło, choć na kilka przelotnych sekund skrzyżować się z jego, w geście dezaprobaty dla atmosfery tamże panującej. Dzięki niemu poznała poplątane korytarze Hogwartu, nawet jeżeli tylko oczami wyobraźni. Wreszcie - dzięki niemu odkryła takie emocje, których odczuwania by się po sobie nie spodziewała, a na samą myśl o nich pąsowiała, wbrew zwyczajowej powściągliwości. Czasem były zupełnie nieoczekiwane, niemal wstydliwe; wciąż jednak stanowiące część jej samej. Taką część, której być może nigdy nie poznałaby, gdyby nie on. Wszystko to i nic. Czuła się winna, a jednak niczego nie zrobiłaby inaczej. Czuła, że powinna żałować. Nie żałowała. Kątem oka dostrzegała ciotkę, która niczym pantera, zataczała wokół nich coraz ciaśniejsze kręgi. Ostrzegała ją kiedyś. Tyle ostrzeżeń wystosowała, podejmując tym samym to, czego nie zdołała zrobić matka Nephthys. Zrobiła to oczywiście na swój surowy i pozbawiony otoczki złudzeń sposób; a jednak panna Shafiq, choć szanowała ją tak bardzo, pozwoliła sobie na popełnienie własnego błędu, który wcale za taki nie uważała. Skoro jednak za złe uczynki należało żałować by zyskać przebaczenie, to wiedziała, że nie będzie jej się go dane doczekać. Związała ich kolejna tajemnica. Z roku na rok stawały się one poważniejsze. Osiągnęli już apogeum? Oby.
Wilki. Pamiętała zagadkowe słowa pożegnania, delektując się nimi jak dobrym winem. Sądząc błędnie, że były one ostatnim, co kiedykolwiek od niego usłyszy. Odbijały się echem po jej głowie, przypominając o sobie w najmniej odpowiednich momentach. Dlaczego akurat one? Czy właśnie to widziała w jego oczach, głodną bestię, której powinna się obawiać? Czy bałaby się go, znając prawdę o czynach, których dokonał? Czy gdyby poznała jego prawdziwą twarz, wszystkie te przepełniające ją emocje zwiędłyby, ustępując odrazie i niezrozumieniu? Aura niebezpieczeństwa i nienasycenia wydawała się otulać go od niedawna. Mogłaby zadać sobie pytanie, co musiałby zrobić, by całkowicie zmieniła o nim zdanie, ale nie byłaby w stanie na nie odpowiedzieć. Coś Ty narobił? Miała ochotę zapytać nie po raz pierwszy. Do czego jednak odnosiłoby się to pytanie? Do tego, co minione, do tego co teraz? Przede wszystkim jednak, w Egipcie nie było wilków. Czasem krzyk ich dalekich kuzynów, szakali, niósł się ponad morzami piachu i trawy.
- Smutne są ich pieśni, bo należą do bezkresu gór i lasów. Nie są stworzone do życia w klatce wyspy tak niewielkiej, jak nasza - odparła, a w jej głosie zaczaiło się dalekie echo nostalgii. Wolność niejedno miała imię; kierat oswojenia wilkom nie był znany. Dzikie i nieokrzesane, nie one trafiały do cyrkowych klatek. Wydawało jej się, że na twarzy znów poczuła powiew nocnego powietrza. Do zobaczenia w kolejnym życiu. Jej słowa w pewien pokrętny sposób się spełniły. To było zupełnie inne życie; los znów jednak zakpił sobie okrutnie. Inne nie znaczyło bliższe, a pragnienie zdawało się rosnąć wraz z dystansem. Łatwiej byłoby go nienawidzić. Jeszcze łatwiej byłoby dostrzec to samo uczucie w jego oczach; definitywne, przekreślające wszystko tak, jak powinno wszak zostać skreślone już dawno temu. Nikt wkoło nie miał pojęcia, że jest właśnie świadkiem małego dramatu. Sztuki wystawionej z rozmachem, którego nie powstydziliby się najznamienitsi artyści. Wszystko rozgrywało się jednak w sferze, do której dostęp miała tylko ta dwójka. Skoro miała słyszeć go w wilczym skowycie, ten miał już zawsze oznaczać bezpieczeństwo. Czy zasnęłaby zatem? Wyszłabym mu na spotkanie.
شاهدني من فوق
Jest to bowiem sekret przyrody i polityki, że bezpiecznie jest zmieniać nieraz wiele mniejszych rzeczy niż jedną wielką. Obserwując zdarzenia rozgrywające się na scenie ich rzeczywistości i porównując je z przeszłością, Morgoth często wracał do dawnego przekonania, iż właśnie ów sentencja była prawdą i sposobem na rozwiązywanie wielu konfliktów. Analizował najmniejszy detal z niezbyt skomplikowanego zdania, rozkładając je na czynniki pierwsze, próbując sięgnąć do samego dna. Do samego pierwowzoru. Do samej idei i zrozumienia. Nie podobało mu się to, co działo się aktualnie dokoła czarodziejów i czarownic. Panował chaos nie tylko w ciałach, lecz również i w duszach. Dostrzegał to jak bardzo ludzie zawierzali swoim przekonaniom, swoim emocjom i uczuciom, zamiast przyłożyć wagę do rozsądku, prób zmiany drogami innymi niż przecinaniem sobie ścieżki przemocą, nienawiścią, wzajemną ignorancją. Te trzy kumulanty stawały się niczym nieprzerwane pasmo świata, w którym przyszło im żyć i funkcjonować. Jakże więc ironicznym się stało, że chociaż przynosiły największe cierpienie, równocześnie stały się też tym, co potrafili najlepiej. Czy sam nie doświadczył tego, jak smakowała śmierć, chociaż nie musiał jej uwalniać? Czy sam nie maczał rąk w brunatnej rzece gęstej mazi? Czy nie rozszarpywał gardeł, kierując się jedynie własną potrzebą uwolnienia instynktu zniszczenia? Czy nie stawał się bezmyślną bestią, tłumaczącą swoje własne czyny, zrzucaniem win na większe dobro? Wiedział, kim był i z jakiej rodziny pochodził, od tylko zaczął rozpoznawać otaczające go przedmioty i rozumieć ich sens, znaczenie. Dość szybko z rzeczy przeniósł się na ludzi i obserwował ich już przez całe życie, przenikając ich dusze, by wyprzedzić i pojąć ich motywacje, marzenia, zamiary. Analizował, gromadził informacje, nie oceniając, dopóki nie zgromadził odpowiedniej ilości dowodów na potępienie lub poparcie czyichś działań. Rozpoznawał dobro i zło; wiedział, czym była zdrada, czym szaleństwo, czy przywiązanie i oddanie. Znał słowo honor jeszcze zanim nauczył się chodzić, a lojalność i rodzina nie odstępowały pola w nauce tego, co powinien. Od zawsze wiedział, jaki był powód jego istnienia i do czego miał być przeznaczony w przyszłości. Każdy kolejny dzień był wszak służbą rodowemu dziedzictwu i celebrowaniu siły, którą zdobywali. Mimo że ukryci przed spojrzeniami tak wielu, mimo że wycofani i zdystansowani, nie byli słabi i porzuceni. Wierni samym sobie nie lękali się żadnego najeźdźcy, śmiało stając na pierwszych liniach obrony i rzucając się w wir walki. Oto kim byli Yaxleyowie i oto czyją krwią spisane były karty ich historii. Odważni, czerpiący z uderzeń miecza. Surowi i prawdziwi. Morgoth nigdy nie chciał być cieniem na ścianie jaskini, nieważne jak wyraźnym i ostrym. Nie chciał być cieniem swojego ojca, kuzynów, przodków. Chciał być im równy. Chciał, by najbliżsi widzieli jego oddanie i mogli w nim pokładać zaufanie, a on miał być w stanie ich obronić przed nawet największym sztormem. W nich miał szukać siły i motywacji do podejmowania nawet najbardziej niemożliwych kroków. To dla nich, o nich walczył. Ich bronił. Stojąc przed Nephthys, poczuł, że zadrżał. Bo rodzina była filarami — ale czy potrafił jednak je obronić przed samym sobą?
Oddałby wszystko, żeby nigdy ponownie jej nie ujrzeć. Wspomnienia, które mieli, uczucia, które ich opanowały, wciąż były zbyt świeże, by nie odbić się na nich w tak poważny sposób przy niespodziewanym spotkaniu. Mogli opanowywać reakcję własnej mimiki, jednak nie mogli oszukać własnych umysłów, które niczym spuszczone konie tratowały wszystko na swej drodze, nie mogąc się zatrzymać. A każda próba powstrzymania spłoszonego tabunu, kończyła się bolesną śmiercią pod setkami par kopyt. Listopadowa opera zgubiła ich poważniej niż kiedykolwiek podejrzewali, lecz czy nie byli naiwni, oszukując się — że do tego spotkania nigdy nie dojdzie? Że nie wiedzieli o zmianach następujących w życiu jednego, jak i drugiego? Że istniało coś znacznie ważniejszego od nich samych? Coś większego od pogardzanych uczuć. One niszczyły. Ogłupiały. Ograniczały. Zdradzały. Bolały. Raniły. Osłabiały. Czy nie wiedzieli tego od urodzenia? Czy nie uczono ich, by nie ufali niestałym porywom serca? A oni się im poddali, chociaż nie robili przez te lata nic, co jakkolwiek miałoby ich na to narazić. Ich pierwsze spotkanie pamiętał aż za dobrze, chociaż nigdy nie pozwolili sobie o tym zapomnieć. Nie, gdy w pewien sposób znudzeni i zmieszani odnaleźli zrozumienie we własnym towarzystwie. Egzotyczna dziewczynka o skórze tak odmiennej od jego własnej, o oczach koloru miodu i akcencie przypominającym fikuśnych znajomych ojca. Widział jak inne dzieci szeptały i oceniały strój, który nosiła — niepasujący do surowych wytycznych angielskich rodów. Ale on się nie bał. Ciekawiła go jej odmienność. Ciekawiło to, co kryła za głębokim nakryciem głowy i dlaczego jej dłonie zdobiły malowidła, którego znaczenia nie pojmował. Jak nie rozumiał znaczenia jej imienia i uczył się go kilka razy, zanim wymówił je w odpowiednim akcentowaniu. Jak rysowała dziwne szlaczki na piasku — podobno mowę jej przodków. Żadne z nich nie znało przyszłości. Nie wiedzieli, że ich chlebem powszednim miała stać się wojna i cierpienie, które narzucili możnowładcy wedle własnego uznania. Nie wiedzieli, że kiedykolwiek przyjdzie im spojrzeć na siebie w inny sposób niż jedynie przez zwykłą ciekawość. Nie wiedzieli, że mogli poznawać wspólnie więcej niż polany w puszczach Flintów. Byli tylko dziećmi. Kiedy jednak przestali nimi być? Kiedy przegapili iskrę, która niedopilnowana zmieniła się w pożar gotowy pożreć i pochłonąć stojących w samym centrum ognia czarodziejów? Zburzyli dawny porządek, by zastąpić go czymś dla nich niezrozumiałym. Strącili własny spokój na rzecz nieosiągalnego. Na rzecz pragnień.
Myliła się. Wilki były również i tam, w Egipcie. W miejscu, które nazywała domem tak wiele razy podczas ich rozmów czy wysyłanych nagminnie przed laty listów. Ile by dał, żeby zatrzymali się właśnie wtedy? By nie doszli nigdy do momentu, w którym niczym wygłodniałe wilki, nie byli w stanie znieść swojej obecności. Ale one tam były; niemalże na wymarciu wybite przez mieszkańców jej rodzinnych stron, jednak wciąż trwały. Bestie... Morgoth widział w tych przenikliwych oczach coś znacznie więcej niż jedynie bezrozumną maszynę do zabijania. Dostrzegał głębię, gdy opowiadały mu historię swojego życia; gdy spotykał je na swojej drodze; gdy wyczuwały, że nie był jednym z nich. Że był inny. Bały się go i nie podchodziły bliżej, nie wiedząc jak postąpić z czymś, co było wilkiem, a z drugiej strony stanowiło niezrozumiały byt. Najprawdziwszy samotny wilk nienależący do żadnej sfory, żadnej watahy. A jednak wyjący wraz z nimi i polujący w ten sam sposób. Żyjący poza klatką wyspy, ale za to w klatce własnego rozumu i niechcianych wspomnień. Widział, że cokolwiek działo się między nim a córką faraonów, trwało w spojrzeniach. Słowa były jedynie dopełnieniem, zabawieniem tych, którzy stali obok i obserwowali spotkanie młodych i władnych. Tych, od których zależała przyszłość ich świata. Czy ten fragment oddania, który dostrzegł między uniesieniami rzęs nie był niepokojący? Czy nie mógłby błagać, by o sobie zapomnieli i ruszyli dalej, wiedząc, że tak byłoby łatwiej? Egoistycznie i masochistycznie odmawiał im tego luksusu.
- Wulfas sungon atol ǽfenleóð ǽtes on wénan - odpowiedział dawno zapomnianym przez wielu cytatem dawnych pieśni przodków, nie odrywając jednak spojrzenia od tej, z którą przyszło mu się spotkać. - Wilki śpiewają jedynie wtedy, gdy są wygłodniałe - wyjaśnił, manipulując słowem niby orężem, lecz nie czując się winnym. Wybrzmiało to niczym ostrzeżenie w jego ustach i tylko Nephthys mogła zrozumieć znaczenie, które chciał jej przekazać. Bo czy byłaby gotowa zatańczyć z wilkami, wiedząc, co oznaczały ich lamenty? Gdy pragnęły ciała? Ich spojrzenia jednak nie mogły łączyć się w nieskończoność. - Lady Zorayo - wypowiedział tytuł starszej kobiety, przenosząc uwagę właśnie na nią. Przedstawicielka rodu Shafiq podeszła do nich bliżej, alarmując, że czas, który sobie poświęcali musiał się skończyć; wszak tyle znamienitych głów znajdowało się jeszcze w operze, a człowiekowi tak zajętemu, jak lord nestor nie wypadało zajmować zbędnej chwili. Jakby na potwierdzenie jej słów do Morgotha podszedł jeden z kuzynów ojca, prosząc o rozmowę. Tak. Ostatnie z ziaren w klepsydrze przesypały się i nie było szans na obrócenie. Jednak nawet jeśli by była, zrobiliby to? Chciał wierzyć w to, że nie. - Lady Nephthys - wyartykułował jej imię, nadając mu głębi, jaka nie pojawiła się w całej wymianie zdań. Ostatnim spojrzeniem obdarował kobiece wargi, zostawiając na nich niewidzialne muśnięcie, którym jakiś czas temu zachłysnąłby się w bezmiarze swobody. Wychodząc z opery, czuł już tylko łaknienie znalezienia się blisko czegoś, co miało przypomnieć mu kim był. Czym był. Potrzebował wzroku Marine.
|zt x2?
Oddałby wszystko, żeby nigdy ponownie jej nie ujrzeć. Wspomnienia, które mieli, uczucia, które ich opanowały, wciąż były zbyt świeże, by nie odbić się na nich w tak poważny sposób przy niespodziewanym spotkaniu. Mogli opanowywać reakcję własnej mimiki, jednak nie mogli oszukać własnych umysłów, które niczym spuszczone konie tratowały wszystko na swej drodze, nie mogąc się zatrzymać. A każda próba powstrzymania spłoszonego tabunu, kończyła się bolesną śmiercią pod setkami par kopyt. Listopadowa opera zgubiła ich poważniej niż kiedykolwiek podejrzewali, lecz czy nie byli naiwni, oszukując się — że do tego spotkania nigdy nie dojdzie? Że nie wiedzieli o zmianach następujących w życiu jednego, jak i drugiego? Że istniało coś znacznie ważniejszego od nich samych? Coś większego od pogardzanych uczuć. One niszczyły. Ogłupiały. Ograniczały. Zdradzały. Bolały. Raniły. Osłabiały. Czy nie wiedzieli tego od urodzenia? Czy nie uczono ich, by nie ufali niestałym porywom serca? A oni się im poddali, chociaż nie robili przez te lata nic, co jakkolwiek miałoby ich na to narazić. Ich pierwsze spotkanie pamiętał aż za dobrze, chociaż nigdy nie pozwolili sobie o tym zapomnieć. Nie, gdy w pewien sposób znudzeni i zmieszani odnaleźli zrozumienie we własnym towarzystwie. Egzotyczna dziewczynka o skórze tak odmiennej od jego własnej, o oczach koloru miodu i akcencie przypominającym fikuśnych znajomych ojca. Widział jak inne dzieci szeptały i oceniały strój, który nosiła — niepasujący do surowych wytycznych angielskich rodów. Ale on się nie bał. Ciekawiła go jej odmienność. Ciekawiło to, co kryła za głębokim nakryciem głowy i dlaczego jej dłonie zdobiły malowidła, którego znaczenia nie pojmował. Jak nie rozumiał znaczenia jej imienia i uczył się go kilka razy, zanim wymówił je w odpowiednim akcentowaniu. Jak rysowała dziwne szlaczki na piasku — podobno mowę jej przodków. Żadne z nich nie znało przyszłości. Nie wiedzieli, że ich chlebem powszednim miała stać się wojna i cierpienie, które narzucili możnowładcy wedle własnego uznania. Nie wiedzieli, że kiedykolwiek przyjdzie im spojrzeć na siebie w inny sposób niż jedynie przez zwykłą ciekawość. Nie wiedzieli, że mogli poznawać wspólnie więcej niż polany w puszczach Flintów. Byli tylko dziećmi. Kiedy jednak przestali nimi być? Kiedy przegapili iskrę, która niedopilnowana zmieniła się w pożar gotowy pożreć i pochłonąć stojących w samym centrum ognia czarodziejów? Zburzyli dawny porządek, by zastąpić go czymś dla nich niezrozumiałym. Strącili własny spokój na rzecz nieosiągalnego. Na rzecz pragnień.
Myliła się. Wilki były również i tam, w Egipcie. W miejscu, które nazywała domem tak wiele razy podczas ich rozmów czy wysyłanych nagminnie przed laty listów. Ile by dał, żeby zatrzymali się właśnie wtedy? By nie doszli nigdy do momentu, w którym niczym wygłodniałe wilki, nie byli w stanie znieść swojej obecności. Ale one tam były; niemalże na wymarciu wybite przez mieszkańców jej rodzinnych stron, jednak wciąż trwały. Bestie... Morgoth widział w tych przenikliwych oczach coś znacznie więcej niż jedynie bezrozumną maszynę do zabijania. Dostrzegał głębię, gdy opowiadały mu historię swojego życia; gdy spotykał je na swojej drodze; gdy wyczuwały, że nie był jednym z nich. Że był inny. Bały się go i nie podchodziły bliżej, nie wiedząc jak postąpić z czymś, co było wilkiem, a z drugiej strony stanowiło niezrozumiały byt. Najprawdziwszy samotny wilk nienależący do żadnej sfory, żadnej watahy. A jednak wyjący wraz z nimi i polujący w ten sam sposób. Żyjący poza klatką wyspy, ale za to w klatce własnego rozumu i niechcianych wspomnień. Widział, że cokolwiek działo się między nim a córką faraonów, trwało w spojrzeniach. Słowa były jedynie dopełnieniem, zabawieniem tych, którzy stali obok i obserwowali spotkanie młodych i władnych. Tych, od których zależała przyszłość ich świata. Czy ten fragment oddania, który dostrzegł między uniesieniami rzęs nie był niepokojący? Czy nie mógłby błagać, by o sobie zapomnieli i ruszyli dalej, wiedząc, że tak byłoby łatwiej? Egoistycznie i masochistycznie odmawiał im tego luksusu.
- Wulfas sungon atol ǽfenleóð ǽtes on wénan - odpowiedział dawno zapomnianym przez wielu cytatem dawnych pieśni przodków, nie odrywając jednak spojrzenia od tej, z którą przyszło mu się spotkać. - Wilki śpiewają jedynie wtedy, gdy są wygłodniałe - wyjaśnił, manipulując słowem niby orężem, lecz nie czując się winnym. Wybrzmiało to niczym ostrzeżenie w jego ustach i tylko Nephthys mogła zrozumieć znaczenie, które chciał jej przekazać. Bo czy byłaby gotowa zatańczyć z wilkami, wiedząc, co oznaczały ich lamenty? Gdy pragnęły ciała? Ich spojrzenia jednak nie mogły łączyć się w nieskończoność. - Lady Zorayo - wypowiedział tytuł starszej kobiety, przenosząc uwagę właśnie na nią. Przedstawicielka rodu Shafiq podeszła do nich bliżej, alarmując, że czas, który sobie poświęcali musiał się skończyć; wszak tyle znamienitych głów znajdowało się jeszcze w operze, a człowiekowi tak zajętemu, jak lord nestor nie wypadało zajmować zbędnej chwili. Jakby na potwierdzenie jej słów do Morgotha podszedł jeden z kuzynów ojca, prosząc o rozmowę. Tak. Ostatnie z ziaren w klepsydrze przesypały się i nie było szans na obrócenie. Jednak nawet jeśli by była, zrobiliby to? Chciał wierzyć w to, że nie. - Lady Nephthys - wyartykułował jej imię, nadając mu głębi, jaka nie pojawiła się w całej wymianie zdań. Ostatnim spojrzeniem obdarował kobiece wargi, zostawiając na nich niewidzialne muśnięcie, którym jakiś czas temu zachłysnąłby się w bezmiarze swobody. Wychodząc z opery, czuł już tylko łaknienie znalezienia się blisko czegoś, co miało przypomnieć mu kim był. Czym był. Potrzebował wzroku Marine.
|zt x2?
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
| 30 kwietnia 1957 r. (opowiadanie prackowe I)
Kwietniowe powietrze zdawało się być wyjątkowo duszne, gdy przemierzała zatłoczone ulice. Gwar i tłumy nie służyły jej nigdy, zawsze czuła się wśród nich inna. Nawet teraz, gdy starała się dotrzeć do najważniejszego punktu Londynu, brak jej było swobody. Zupełnie jakby czekało ją pierwsze przesłuchanie.
Prawdę znała jednak zbyt dosadnie – sama zdecydowała o znalezieniu sobie tej wymagającej pracy. Będąc diamentem w koronie swoich przodków – Blythe’ów i Delacourów – nie mogła podjąć się niegodnego zajęcia. Wszelkie parobkowe prace musiały więc odpaść już na początku jej poszukiwań. Kiedy w końcu trafiła na coś, co ją interesowało i wypełniało jej serce ciepłem, pojęła, że to właściwy wybór.
Dotknęła znajomych drzwi sławnej opery, po czym delikatnie je pchnęła. Już na samym wstępie ujrzała dawno niewidziane twarze. Nadal jednak kojarzyła je na tyle, by mijać wszystkich z lekkim skinieniem głowy i życzliwym uśmiechem na ustach. Normalnie nie dbałaby o to, bo prawie ich nie znała, większość pracowników i tak była na znacznie gorszej pozycji niż ona… Nie zamierzała im jednak utrudniać sprawy – każdemu w Londynie obecnie żyło się ciężko.
Zresztą, na ogół też starała się im raczej nie przeszkadzać. Tworzyli zespół – do dziś pamiętała, jak jedna dziewczyna pomyliła się, grając na skrzypcach i zmyliło to Angelicę w drugiej zwrotce. Początkowo półwila miała jej to za złe, chciała na nią nakrzyczeć, wiedząc, że błąd solistki to była w dużej mierze właśnie jej wina. Ale potem, gdy ją zobaczyła całą zapłakaną, na schodach… Nie miała serca, by to zrobić. Sama pamiętała swoje pierwsze występy. Choć były dobre, wiele brakowało im do perfekcji.
Dziwnie było powrócić do budynku, w którym niegdyś tak często śpiewała. Czuła, że coś się zmieniło, choć nie potrafiła powiedzieć co dokładnie. Pamiętała jednak układ pięter i gdzie powinna się stawić.
Wszystko zaczynało się jak zwykle od ćwiczeń. Rozśpiewka była konieczna dla rozgrzania gardła – w przeciwnym wypadku mogło dojść nie tylko do utraty prawidłowego brzmienia, ale też pojawienia się częstych fałszów w postaci półtonów lub nawet tonu odchylenia od prawidłowego dźwięku. W najgorszym scenariuszu wokalista chrypnął i tracił głos przez nadwyrężenie delikatnych strun głosowych musiał przez co najmniej tydzień się oszczędzać.
Ona jednak nie zamierzała do tego doprowadzić. Dbała o swój głos, więc na dzisiejszą rozśpiewkę stawiła się punktualnie. Zaczęli od „do-re-mi-do” jak zazwyczaj, wchodząc za każdym razem o oktawę wyżej. Wprawiła się w tym już dość dawno, więc nie sprawiało jej to dużego problemu. O wiele bardziej obawiała się samego występu – co jeśli już nie pamiętała, jak się zachować na scenie? Minęło tyle czasu, jaką miała pewność, że nie popełni tych samych błędów co przy swoim pierwszym koncercie?
Westchnęła bezgłośnie i oddała się kolejnemu ćwiczeniu – powtarzaniu melodii na „rrr”, a potem na „mmm”. Starała się kierować dźwięk najbardziej na zęby niezależnie od głoski.
Następna była próba generalna. Angelique znała kolejność tekstów i następujących po sobie utworów, więc wydawało jej się trudna.
Weszła po schodkach z gracją i stanęła na scenie, kiedy nadeszła jej kolej. Usłyszała płynącą z instrumentów muzykę i po wyśpiewaniu refrenu zaczęła się szykować do wokalizy. Była ona niezaprzeczalnie jednym z najważniejszych punktów programu – pierwsze dźwięki były wysokie, by nagle zmienić się w niskie, a potem znów przeistoczyć się w inne, tym razem w bardzo wysokie.
Wstrzymała oddech i otworzyła usta. Wyobraziła sobie kręte schody w wieży zamku, który występował jedynie w jej najpiękniejszych imaginacjach. Tylko dzięki temu wokaliza mogła się udać bez zjazdów, nie powodując krzywych min na twarzach gości.
Później było już z górki – miało przywitać ją grono braw i okrzyków dochodzących z widowni. Miała dygnąć, uważając, by nie potknąć się o długą suknię i odebrać kwiaty. Zastanawiała się tylko, czy będzie od kogo… Miała wrażenie, że po kilku miesiącach wszyscy o niej zapomnieli.
Po skończonej próbie miała dla siebie chwilę przerwy. Zjadła z resztą pracowników obiad w odpowiednim pomieszczeniu i po piętnastu minutach odpoczynku poszła na końcowe przymiarki stroju.
Okazało się, że nieszczęsna niedowidząca już krawcowa zrobiła za dużą lukę w talii, przez co wszyscy pracujący przy dzisiejszym występie zostali nagle postawieni w stan gotowości. Inna krawcowa musiała wziąć miarę z Angelici i porobić po bokach sukni zakładki. Długo kłuła biedną solistkę, nerwowo próbując poznać jej wymiary, ale ostatecznie się udało.
Po szybkich poprawkach dokonanych w jej stroju pozwolono, by Blythe wreszcie się w niego wbiła. Nie był najwygodniejszy ani najprostszy do poruszania się – tren jednak zachwycał długością i zdobieniami, nie można było temu zaprzeczyć. Ostrożnie wsunęła na stopy dopasowane kolorem i stylem buty, uważając na strojną sukienkę.
Miała do czynienia z tą suknią już wcześniej – jeszcze przed wyjazdem do Francji. Odzwyczaiła się jednak od niej, więc nie czuła się w niej całkowicie pewnie. Mimo to musiała jakoś ten czas występu przecierpieć. Liczyła jedynie w duchu, że słuchacze nie poproszą o bis.
Wypiła kilka łyków wody, żeby zwilżyć usta przed występem, po czym udała się do pokoju, gdzie miał zostać zrobiony jej makijaż. Z jednej strony miał być staranny, z drugiej szybki… Nie była pewna, czy się to uda. Nie był pewna, czy w ogóle cokolwiek się dzisiaj uda.
Cierpliwie zniosła również i misterne układanie włosów. Nie martwiła się tym jednak – każdy wiedział, że jedno szarpnięcie i poleciałyby głowy. Za bardzo kochała swoje jedwabne kosmyki, żeby pozwoliła je tak traktować. Ogrom fryzur przy tak dobrej solistce jak ona był jej dodatkowym atutem i w oczach dyrektora wystarczająco jej zachowanie usprawiedliwiał.
Przeczekała jeszcze chwilę w garderobie, dopóki widownia nie zaczęła się zapełniać. Powoli miejsca zostały zajmowane przez coraz to większe osobistości, więc Angelica denerwowała się jeszcze bardziej. Zdawała sobie sprawę z tego, że jeżeli coś pójdzie nie tak, skompromituje się nie tylko przed przypadkowymi osobami, ale przede wszystkim przed ważnymi oficjelami.
Wzięła głęboki oddech i wypuściła. I tak kilkakrotnie.
Uspokój się, przecież to dzień jak co dzień… – powtarzała w myślach.
Wkrótce wszystkie rzędy siedzeń przeznaczone dla widowni się zapełniły. Nie było już odwrotu. Musiała wyjść i grać swoją rolę.
Jej oddech przyspieszył, gdy w operze zaczęła się nieść muzyka jej piosenki. Dwudziestodwuletnia potomkini wil przymknęła na chwilę powieki, by się wyciszyć. Gdy otworzyła oczy z determinacją – była w końcu gotowa.
Wkroczyła na scenę, bo chciała. Nie dlatego, że ją zmuszono lub dlatego, że z niewiadomych powodów tam wylądowała. Wiedziała, na co się godzi i czego się od niej wymaga.
Niemal nie zauważyła, jak jej usta poruszają się w rytm muzyki. Reagowały instynktownie – tak jak jej serce. Nie zapomniała tekstu, nie pomyliła się w dźwiękach – nie nastąpiło nic, czego się obawiała.
Czysty dźwięk niósł się po sali, zostawiając publikę z niemym zachwytem. Biała suknia, której rękawy opadały niemal swobodnie jak odzienie nimfy, przypominała morską pianę albo chmurę, która miękko otulała śpiewającą istotę. Złotowłosa półwila wyglądała iście eterycznie, zwłaszcza dla widzów na samym tyle.
Na chwilę przymknęła oczy, myśląc o czasie, gdy żył jeszcze jej brat. Nigdy nie byli do końca zgraną rodziną – dzieliły ich różnice, które nie sposób było przeoczyć. Mimo to zawsze…
Zawsze trzymali się razem. Nieważne co na nich szarżowało. Nic nie powinno ich rozłączyć.
Zanim spostrzegła, piosenka dobiegła końca. Było już po wszystkim: zwrotkach, refrenach, wokalizie… Melodia również ucichła.
Nikt jednak się nie odezwał. Dziewczyna stała więc oniemiała, czekając na jakąkolwiek reakcję. Nic? Zero oklasków, wiwatów? I wtedy naszła ją myśl, że może zrobiła coś nie tak. Pomyliła się zapewne w tekście albo zjechała z melodii. Czuła to po prostu w kościach.
Tak myślała, dopóki publiczność po chwili ciszy nie nagrodziła ją gorącymi oklaskami. Widzowie tłumnie wstali, a wiwaty coraz bardziej narastały. Ukłoniła się lekko, napawając się ich uwielbieniem, po czym przyjęła słodko pachnący bukiet.
Skłoniła się raz jeszcze, po czym zeszła ze sceny. Serce biło tak, jakby miało się lada moment wyrwać z piersi. Wiedziała jedno – przynajmniej dziś zaskarbiła sobie sympatię gości. Nie wiedziała, czy uda jej się kiedykolwiek powtórzyć ten występ. Na pewno będzie ciężko. Ale jak to w jej drugiej ojczyźnie z lubością mówią: „C’est pas la mer a boire.”*
*”C’est pas la mer a boire.” (franc.) – „To nie proszenie o niemożliwe”.
(z/t, bo zapomniałam!)
[bylobrzydkobedzieladnie]
Kwietniowe powietrze zdawało się być wyjątkowo duszne, gdy przemierzała zatłoczone ulice. Gwar i tłumy nie służyły jej nigdy, zawsze czuła się wśród nich inna. Nawet teraz, gdy starała się dotrzeć do najważniejszego punktu Londynu, brak jej było swobody. Zupełnie jakby czekało ją pierwsze przesłuchanie.
Prawdę znała jednak zbyt dosadnie – sama zdecydowała o znalezieniu sobie tej wymagającej pracy. Będąc diamentem w koronie swoich przodków – Blythe’ów i Delacourów – nie mogła podjąć się niegodnego zajęcia. Wszelkie parobkowe prace musiały więc odpaść już na początku jej poszukiwań. Kiedy w końcu trafiła na coś, co ją interesowało i wypełniało jej serce ciepłem, pojęła, że to właściwy wybór.
Dotknęła znajomych drzwi sławnej opery, po czym delikatnie je pchnęła. Już na samym wstępie ujrzała dawno niewidziane twarze. Nadal jednak kojarzyła je na tyle, by mijać wszystkich z lekkim skinieniem głowy i życzliwym uśmiechem na ustach. Normalnie nie dbałaby o to, bo prawie ich nie znała, większość pracowników i tak była na znacznie gorszej pozycji niż ona… Nie zamierzała im jednak utrudniać sprawy – każdemu w Londynie obecnie żyło się ciężko.
Zresztą, na ogół też starała się im raczej nie przeszkadzać. Tworzyli zespół – do dziś pamiętała, jak jedna dziewczyna pomyliła się, grając na skrzypcach i zmyliło to Angelicę w drugiej zwrotce. Początkowo półwila miała jej to za złe, chciała na nią nakrzyczeć, wiedząc, że błąd solistki to była w dużej mierze właśnie jej wina. Ale potem, gdy ją zobaczyła całą zapłakaną, na schodach… Nie miała serca, by to zrobić. Sama pamiętała swoje pierwsze występy. Choć były dobre, wiele brakowało im do perfekcji.
Dziwnie było powrócić do budynku, w którym niegdyś tak często śpiewała. Czuła, że coś się zmieniło, choć nie potrafiła powiedzieć co dokładnie. Pamiętała jednak układ pięter i gdzie powinna się stawić.
Wszystko zaczynało się jak zwykle od ćwiczeń. Rozśpiewka była konieczna dla rozgrzania gardła – w przeciwnym wypadku mogło dojść nie tylko do utraty prawidłowego brzmienia, ale też pojawienia się częstych fałszów w postaci półtonów lub nawet tonu odchylenia od prawidłowego dźwięku. W najgorszym scenariuszu wokalista chrypnął i tracił głos przez nadwyrężenie delikatnych strun głosowych musiał przez co najmniej tydzień się oszczędzać.
Ona jednak nie zamierzała do tego doprowadzić. Dbała o swój głos, więc na dzisiejszą rozśpiewkę stawiła się punktualnie. Zaczęli od „do-re-mi-do” jak zazwyczaj, wchodząc za każdym razem o oktawę wyżej. Wprawiła się w tym już dość dawno, więc nie sprawiało jej to dużego problemu. O wiele bardziej obawiała się samego występu – co jeśli już nie pamiętała, jak się zachować na scenie? Minęło tyle czasu, jaką miała pewność, że nie popełni tych samych błędów co przy swoim pierwszym koncercie?
Westchnęła bezgłośnie i oddała się kolejnemu ćwiczeniu – powtarzaniu melodii na „rrr”, a potem na „mmm”. Starała się kierować dźwięk najbardziej na zęby niezależnie od głoski.
Następna była próba generalna. Angelique znała kolejność tekstów i następujących po sobie utworów, więc wydawało jej się trudna.
Weszła po schodkach z gracją i stanęła na scenie, kiedy nadeszła jej kolej. Usłyszała płynącą z instrumentów muzykę i po wyśpiewaniu refrenu zaczęła się szykować do wokalizy. Była ona niezaprzeczalnie jednym z najważniejszych punktów programu – pierwsze dźwięki były wysokie, by nagle zmienić się w niskie, a potem znów przeistoczyć się w inne, tym razem w bardzo wysokie.
Wstrzymała oddech i otworzyła usta. Wyobraziła sobie kręte schody w wieży zamku, który występował jedynie w jej najpiękniejszych imaginacjach. Tylko dzięki temu wokaliza mogła się udać bez zjazdów, nie powodując krzywych min na twarzach gości.
Później było już z górki – miało przywitać ją grono braw i okrzyków dochodzących z widowni. Miała dygnąć, uważając, by nie potknąć się o długą suknię i odebrać kwiaty. Zastanawiała się tylko, czy będzie od kogo… Miała wrażenie, że po kilku miesiącach wszyscy o niej zapomnieli.
Po skończonej próbie miała dla siebie chwilę przerwy. Zjadła z resztą pracowników obiad w odpowiednim pomieszczeniu i po piętnastu minutach odpoczynku poszła na końcowe przymiarki stroju.
Okazało się, że nieszczęsna niedowidząca już krawcowa zrobiła za dużą lukę w talii, przez co wszyscy pracujący przy dzisiejszym występie zostali nagle postawieni w stan gotowości. Inna krawcowa musiała wziąć miarę z Angelici i porobić po bokach sukni zakładki. Długo kłuła biedną solistkę, nerwowo próbując poznać jej wymiary, ale ostatecznie się udało.
Po szybkich poprawkach dokonanych w jej stroju pozwolono, by Blythe wreszcie się w niego wbiła. Nie był najwygodniejszy ani najprostszy do poruszania się – tren jednak zachwycał długością i zdobieniami, nie można było temu zaprzeczyć. Ostrożnie wsunęła na stopy dopasowane kolorem i stylem buty, uważając na strojną sukienkę.
Miała do czynienia z tą suknią już wcześniej – jeszcze przed wyjazdem do Francji. Odzwyczaiła się jednak od niej, więc nie czuła się w niej całkowicie pewnie. Mimo to musiała jakoś ten czas występu przecierpieć. Liczyła jedynie w duchu, że słuchacze nie poproszą o bis.
Wypiła kilka łyków wody, żeby zwilżyć usta przed występem, po czym udała się do pokoju, gdzie miał zostać zrobiony jej makijaż. Z jednej strony miał być staranny, z drugiej szybki… Nie była pewna, czy się to uda. Nie był pewna, czy w ogóle cokolwiek się dzisiaj uda.
Cierpliwie zniosła również i misterne układanie włosów. Nie martwiła się tym jednak – każdy wiedział, że jedno szarpnięcie i poleciałyby głowy. Za bardzo kochała swoje jedwabne kosmyki, żeby pozwoliła je tak traktować. Ogrom fryzur przy tak dobrej solistce jak ona był jej dodatkowym atutem i w oczach dyrektora wystarczająco jej zachowanie usprawiedliwiał.
Przeczekała jeszcze chwilę w garderobie, dopóki widownia nie zaczęła się zapełniać. Powoli miejsca zostały zajmowane przez coraz to większe osobistości, więc Angelica denerwowała się jeszcze bardziej. Zdawała sobie sprawę z tego, że jeżeli coś pójdzie nie tak, skompromituje się nie tylko przed przypadkowymi osobami, ale przede wszystkim przed ważnymi oficjelami.
Wzięła głęboki oddech i wypuściła. I tak kilkakrotnie.
Uspokój się, przecież to dzień jak co dzień… – powtarzała w myślach.
Wkrótce wszystkie rzędy siedzeń przeznaczone dla widowni się zapełniły. Nie było już odwrotu. Musiała wyjść i grać swoją rolę.
Jej oddech przyspieszył, gdy w operze zaczęła się nieść muzyka jej piosenki. Dwudziestodwuletnia potomkini wil przymknęła na chwilę powieki, by się wyciszyć. Gdy otworzyła oczy z determinacją – była w końcu gotowa.
Wkroczyła na scenę, bo chciała. Nie dlatego, że ją zmuszono lub dlatego, że z niewiadomych powodów tam wylądowała. Wiedziała, na co się godzi i czego się od niej wymaga.
Wspomnij mnie
Myśl o mnie ciepło, gdy pożegnam cię
Pamiętaj mnie
Złóż obietnicę i dotrzymaj jej
Myśl o mnie ciepło, gdy pożegnam cię
Pamiętaj mnie
Złóż obietnicę i dotrzymaj jej
Niemal nie zauważyła, jak jej usta poruszają się w rytm muzyki. Reagowały instynktownie – tak jak jej serce. Nie zapomniała tekstu, nie pomyliła się w dźwiękach – nie nastąpiło nic, czego się obawiała.
Wspomnij mnie
Gdy się obudzisz
Na krawędzi dnia
Wspomnij mnie
Po co się łudzić
Że zatrzemy ślad
Gdy się obudzisz
Na krawędzi dnia
Wspomnij mnie
Po co się łudzić
Że zatrzemy ślad
Czysty dźwięk niósł się po sali, zostawiając publikę z niemym zachwytem. Biała suknia, której rękawy opadały niemal swobodnie jak odzienie nimfy, przypominała morską pianę albo chmurę, która miękko otulała śpiewającą istotę. Złotowłosa półwila wyglądała iście eterycznie, zwłaszcza dla widzów na samym tyle.
Tak już jest
Że nie dowiemy się
Co czeka nas lub mogło być
Ale wiedz, że mi wystarczy
Nawet jedna myśl
Że nie dowiemy się
Co czeka nas lub mogło być
Ale wiedz, że mi wystarczy
Nawet jedna myśl
Na chwilę przymknęła oczy, myśląc o czasie, gdy żył jeszcze jej brat. Nigdy nie byli do końca zgraną rodziną – dzieliły ich różnice, które nie sposób było przeoczyć. Mimo to zawsze…
Dobrze wiem
Że serce zmienne jest
Jak morskiej fali nagły dryf
Ale wiem, że mi wystarczy
Jedna myśl
Że serce zmienne jest
Jak morskiej fali nagły dryf
Ale wiem, że mi wystarczy
Jedna myśl
Zawsze trzymali się razem. Nieważne co na nich szarżowało. Nic nie powinno ich rozłączyć.
Zanim spostrzegła, piosenka dobiegła końca. Było już po wszystkim: zwrotkach, refrenach, wokalizie… Melodia również ucichła.
Nikt jednak się nie odezwał. Dziewczyna stała więc oniemiała, czekając na jakąkolwiek reakcję. Nic? Zero oklasków, wiwatów? I wtedy naszła ją myśl, że może zrobiła coś nie tak. Pomyliła się zapewne w tekście albo zjechała z melodii. Czuła to po prostu w kościach.
Tak myślała, dopóki publiczność po chwili ciszy nie nagrodziła ją gorącymi oklaskami. Widzowie tłumnie wstali, a wiwaty coraz bardziej narastały. Ukłoniła się lekko, napawając się ich uwielbieniem, po czym przyjęła słodko pachnący bukiet.
Skłoniła się raz jeszcze, po czym zeszła ze sceny. Serce biło tak, jakby miało się lada moment wyrwać z piersi. Wiedziała jedno – przynajmniej dziś zaskarbiła sobie sympatię gości. Nie wiedziała, czy uda jej się kiedykolwiek powtórzyć ten występ. Na pewno będzie ciężko. Ale jak to w jej drugiej ojczyźnie z lubością mówią: „C’est pas la mer a boire.”*
*”C’est pas la mer a boire.” (franc.) – „To nie proszenie o niemożliwe”.
(z/t, bo zapomniałam!)
[bylobrzydkobedzieladnie]
Wiesz, czemu śnieg jest biały? Bo zapomniał już, kim był dawniej.
Angelique Blythe
Zawód : Śpiewaczka operowa
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Kiedy na Ciebie patrzę, czuję to.
Patrzę na Ciebie i jestem w domu.
Patrzę na Ciebie i jestem w domu.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
| 1 lipca 1957 r.
Zaczęła dzień standardowo – poranna toaleta, ubranie się, śniadanie… Jej zaciśnięte w pięści dłonie zdradzały jednak, że odrobinę się denerwowała. Wiedziała jednak, że będąc sobą, czyli nieśmiałą młodą dziewczyną, nie za wiele mogła na to poradzić.
Przywitały ją znajome operowe mury, kiedy tego wieczora mknęła bocznymi uliczkami, by dostać się jak najszybciej na pokaz. Oczywiście, nie na sam pokaz – w końcu musiała stawić się długo przed, by odbyć próbę generalną i dopiąć wszelkich innych formalności. Od dawna nie miała okazji być na widowni… I wiedziała, że najwyraźniej długo nie będzie jej dane. W końcu, jako potomkini wil była bardzo rozchwytywana – głównie ze względu na nieskazitelną urodę, a przynajmniej tak myślała. Ale choć trochę ją to bolało, potrafiła to zrozumieć. Większość solistek trzeba było dopieścić makijażem, żeby wyglądały idealnie, z nią było zdecydowanie mniej problemu. Na dobrą sprawę wystarczyło wcisnąć ją w jakąś sukienkę, która pasowała do jej sylwetki… i gotowe. Nie zmieniało to jednak faktu, że musiała się pospieszyć, żeby można było na czas dopasować kreację, bo choć dawno temu zebrano miarę i uszyto dla niej ubranie, trzeba było jak zawsze zrobić ostatnie poprawki.
Pogładziła przez chwilę klamkę, po czym otworzyła drzwi. Zamrugała, gdy zalało ją blade światło wychodzące ze środku budynku. Zdecydowanie różniło się od tego, które pojawiało się, kiedy tylko wchodziło się frontowymi drzwiami – było znacząco mniej ciepłe i znacznie bardziej lekkie. Nie towarzyszył mu taki przepych jak temu mającemu zwabiać widownię.
Weszła do środka, zamykając za sobą. Od razu zauważyła jednego z pracowników krzątającego się po scenie.
– Ach, dzień dobry – zagadnęła, choć zorientowała się chwilę później, że bardziej pasowałoby „dobry wieczór”. – Czy wie pan może, jak mogę dotrzeć do pani Blanche Flume? Miałam pojawić się w tym samym miejscu co ona… Niestety, nie wiem nawet, jak wygląda – przyznała niechętnie. Dyrektor opery był ostatnio w takim pośpiechu, że naprawdę potrafił udzielać szczątkowych informacji. Właściwie to cała opera miała chyba ostatnimi czasy urwanie głowy… Angelique nie była jednak jasnowidzem, a sumienne wykonywanie pracy było dla niej ważne, potrzebowała więc się jakoś spotkać z kobietą. Wiedza, że powinny stawić się w sali numer dziewięć do ewentualnych poprawek kreacji była raczej mało pożyteczna, a przynajmniej nie na tyle, by Angelica mogła spełnić swój obowiązek.
Splotła ręce niespokojnie ręce przed sobą, oczekując odpowiedzi. Nie pozostało jej bowiem nic innego.
Zaczęła dzień standardowo – poranna toaleta, ubranie się, śniadanie… Jej zaciśnięte w pięści dłonie zdradzały jednak, że odrobinę się denerwowała. Wiedziała jednak, że będąc sobą, czyli nieśmiałą młodą dziewczyną, nie za wiele mogła na to poradzić.
Przywitały ją znajome operowe mury, kiedy tego wieczora mknęła bocznymi uliczkami, by dostać się jak najszybciej na pokaz. Oczywiście, nie na sam pokaz – w końcu musiała stawić się długo przed, by odbyć próbę generalną i dopiąć wszelkich innych formalności. Od dawna nie miała okazji być na widowni… I wiedziała, że najwyraźniej długo nie będzie jej dane. W końcu, jako potomkini wil była bardzo rozchwytywana – głównie ze względu na nieskazitelną urodę, a przynajmniej tak myślała. Ale choć trochę ją to bolało, potrafiła to zrozumieć. Większość solistek trzeba było dopieścić makijażem, żeby wyglądały idealnie, z nią było zdecydowanie mniej problemu. Na dobrą sprawę wystarczyło wcisnąć ją w jakąś sukienkę, która pasowała do jej sylwetki… i gotowe. Nie zmieniało to jednak faktu, że musiała się pospieszyć, żeby można było na czas dopasować kreację, bo choć dawno temu zebrano miarę i uszyto dla niej ubranie, trzeba było jak zawsze zrobić ostatnie poprawki.
Pogładziła przez chwilę klamkę, po czym otworzyła drzwi. Zamrugała, gdy zalało ją blade światło wychodzące ze środku budynku. Zdecydowanie różniło się od tego, które pojawiało się, kiedy tylko wchodziło się frontowymi drzwiami – było znacząco mniej ciepłe i znacznie bardziej lekkie. Nie towarzyszył mu taki przepych jak temu mającemu zwabiać widownię.
Weszła do środka, zamykając za sobą. Od razu zauważyła jednego z pracowników krzątającego się po scenie.
– Ach, dzień dobry – zagadnęła, choć zorientowała się chwilę później, że bardziej pasowałoby „dobry wieczór”. – Czy wie pan może, jak mogę dotrzeć do pani Blanche Flume? Miałam pojawić się w tym samym miejscu co ona… Niestety, nie wiem nawet, jak wygląda – przyznała niechętnie. Dyrektor opery był ostatnio w takim pośpiechu, że naprawdę potrafił udzielać szczątkowych informacji. Właściwie to cała opera miała chyba ostatnimi czasy urwanie głowy… Angelique nie była jednak jasnowidzem, a sumienne wykonywanie pracy było dla niej ważne, potrzebowała więc się jakoś spotkać z kobietą. Wiedza, że powinny stawić się w sali numer dziewięć do ewentualnych poprawek kreacji była raczej mało pożyteczna, a przynajmniej nie na tyle, by Angelica mogła spełnić swój obowiązek.
Splotła ręce niespokojnie ręce przed sobą, oczekując odpowiedzi. Nie pozostało jej bowiem nic innego.
Wiesz, czemu śnieg jest biały? Bo zapomniał już, kim był dawniej.
Angelique Blythe
Zawód : Śpiewaczka operowa
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Kiedy na Ciebie patrzę, czuję to.
Patrzę na Ciebie i jestem w domu.
Patrzę na Ciebie i jestem w domu.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
W powietrzu zastygł zapach słodkich perfum, naturalna forma tremy i letni zaduch. Chwilę temu wciskała się w wieczorową suknię, jeszcze wcześniej wylegiwała w gorącej kąpieli. Kusiło ją otwarte wino z kredensu, kusił kieliszek bezstresowego bytu. Wyprostowana wpatrywała się we własne odbicie, w ciszy podziwiała oglądany obrazek. Pozornie doskonała, w swej manierze nadzwyczajnie sensualna; dłonie ujęły bujne loki, zgarnęły sprytnie fryzurę, podpięły ozdobną wsuwką. Szyję objęły perły, na palcu spoczął prezent od zmarłego męża, zaręczynowa błyskotka. Rzuciła okiem na zegar, w nerwowej pozie zerwała się z siedzenia; była spóźniona, nie było już czasu na łyk kusząco cierpkiego wina. Cmoknęła niezadowolona, poprawiwszy pomadkę na ustach; wsunęła prędko obcasy, złapała za rączki niewielkiej torebki, wyszła z impetem ze spalonego słońcem mieszkanka. Pędziła do opery, niegdyś miejsca jej fantazyjnych ambicji, teraz odskoczni od niechlubnie rozrywkowych wieczorków w klubie. Grywała i tam, grywała i tu, pieniądz bynajmniej nie był dla niej ważny, miała ich bowiem pod dostatkiem; istotą pozostawało złamanie dręczącej monotonii, samoświadome oderwanie się od rutyny, która dawała niekiedy w kość. Samotność podsuwała jej chęć do tych niewielkich zmian, do tych nieznacznych przełomów; bez nich zgubiłaby się w wirze flirtu i beztroski, bez nich zapomniałaby kim tak naprawdę jest. Doza powagi balansowała codzienną niedbałość, tym elementem miały być istotnie te pojedyncze występki. Przed prawdziwą widownią, muzycznymi koneserami, nie bandą pijanych pseudo dżentelmenów.
W końcu dotarła na miejsce, nieco przejęta własną niepunktualnością i zbliżającym się przedsięwzięciem. Natknęła się na zajętego pracownika, przywitała grzecznie, podpytała o nieznajomą współpracownicę. Dostała wymijające wskazówki, gdzie może ją znaleźć, podążyła więc we wskazanym kierunku. Aż w końcu ujrzała młodziutką twarz, nieskazitelnie piękną dziewczynę.
- Dobry wieczór... Pani Blythe? - spytała niepewnie, wyciągnąwszy dłoń na powitanie. - Blanche Flume. - Przedstawiła się, posyłając kobiecie uśmiech. Kto by przypuszczał, że tak zje ją stres? Kto by przypuszczał, że tak onieśmieli ją młoda dziewczyna?
wybacz za obsuwę!!
W końcu dotarła na miejsce, nieco przejęta własną niepunktualnością i zbliżającym się przedsięwzięciem. Natknęła się na zajętego pracownika, przywitała grzecznie, podpytała o nieznajomą współpracownicę. Dostała wymijające wskazówki, gdzie może ją znaleźć, podążyła więc we wskazanym kierunku. Aż w końcu ujrzała młodziutką twarz, nieskazitelnie piękną dziewczynę.
- Dobry wieczór... Pani Blythe? - spytała niepewnie, wyciągnąwszy dłoń na powitanie. - Blanche Flume. - Przedstawiła się, posyłając kobiecie uśmiech. Kto by przypuszczał, że tak zje ją stres? Kto by przypuszczał, że tak onieśmieli ją młoda dziewczyna?
wybacz za obsuwę!!
nie obiecuję ci wiele
bo tyle co prawie nic
najwyżej wiosenną zieleń
i pogodne dni
najwyżej uśmiech na twarzy
i dłoń w potrzebie
nie obiecuję ci wiele
bo tylko po prostu siebie.
bo tyle co prawie nic
najwyżej wiosenną zieleń
i pogodne dni
najwyżej uśmiech na twarzy
i dłoń w potrzebie
nie obiecuję ci wiele
bo tylko po prostu siebie.
Blanche Flume
Zawód : gra, śpiewa i trochę dramatyzuje
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
jestem kobietą
wodą, ogniem, burzą, perłą na dnie
wolna jak rzeka, nigdy nie poddam się
jestem kobietą
jestem wodą, jestem ogniem,
j a w ą i s n e m
wodą, ogniem, burzą, perłą na dnie
wolna jak rzeka, nigdy nie poddam się
jestem kobietą
jestem wodą, jestem ogniem,
j a w ą i s n e m
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie za bardzo wiedziała, jak wygląda osoba, z którą miała się tu spotkać, kiedy jednak usłyszała melodyjny głos, obróciła głowę – i już wiedziała. Jedno spojrzenie pozwoliło dobitnie ocenić, że kobieta zdecydowanie była odrobinę innej urody niż ona i zupełnie inaczej się nosiła. Kiedy Angelique przypominała bardziej trudną do uchwycenia eteryczną wróżkę z bajki, natomiast Blanche… Półwila nie potrafiła jej porównać do nikogo konkretnego, bo była tak oniemiała, że nic w tym momencie nie przychodziło jej do głowy. Naturalnie była niezaprzeczalnie piękna, choć to akurat zdawało się przydomkiem każdego, kto pracował w operze. Blythe jednak ponad wszystkim odniosła wrażenie, że ona i nieznajoma pochodzą z dwóch zupełnie różnych światów, a to spotkanie było jak ich starcie.
Wyrwała się z chwilowego osłupienia i pokręciła głową na słowa Blanche z lekko zakłopotanym uśmiechem – nie była przyzwyczajona do bycia nazywania „panią”… Większość czarodziei i czarownic mówiło do niej po prostu „panno Blythe” i było to dla niej wystarczające. Zresztą, czy naprawdę wyglądała na tak starą czarodziejkę, żeby zwracać się do niej per „pani”?
– Dobry wieczór… „Panno Blythe” wystarczy – odparła nieco speszona. Poza tym, czy kobieta nie była czasem od niej nieco starsza? Dziwnie byłoby zostać nazwana „panią” przez kogoś starszego… A nawet, niezręcznie.
Tak czy siak, wreszcie się spotkały. Po pełnym wróceniu do rzeczywistości Angelica więc doszła do wniosku, że nie ma czasu do stracenia – praca w operze nigdy nie była łatwa, w końcu opóźnienia często występowały, a kilka zabranych minut potrafiło zabrać je również innym członkom ekipy. Udały się więc z Flume od razu do sali, gdzie miały być dokonywane ostatnie poprawki dotyczące ich kreacji. Trochę im to zajęło, ale w końcu dotarły na miejsce.
Rozłożyła posłusznie ręce, a materiał delikatnych jak płatki kwiatów rękawów podążył za nią. Jedna z krawcowych okazała się za luźno wziąć miarę, więc zdjęła ją ponownie. Angelica ostrożnie opuściła ręce, czekając na dalsze poprawki. Szczęśliwie okazało się, że nie ma ich więcej, więc póki co ściągnęła z siebie wierzchnią warstwę sukienki, zostając tylko w jednej z nich zamiast dwóch. Teraz zdaje się, że powinny pójść na próbę.
– Gotowa? – spytała, chcąc się upewnić. Powinny w końcu stawić się na próbie generalnej na scenie we dwie, inaczej nie miałoby to żadnego sensu. Bo choć jej towarzyszce wokal był średnio potrzebny, wszak grała na instrumencie to Blythe byłoby ciężko śpiewać a capella. Czasem zdarzało się, że coś tam śpiewała w ramach wokalizy bez wygrywanej w tle melodii… Ale nic więcej. Poza tym, dobrze byłoby gdyby obie się tam pojawiły – to pozwoliłoby wyeliminować drobne błędy typu za szybkie śpiewanie względem akompaniamentu. Nikt nie chciał przecież słuchać rozmijających się dźwięków, prawda?
Wyrwała się z chwilowego osłupienia i pokręciła głową na słowa Blanche z lekko zakłopotanym uśmiechem – nie była przyzwyczajona do bycia nazywania „panią”… Większość czarodziei i czarownic mówiło do niej po prostu „panno Blythe” i było to dla niej wystarczające. Zresztą, czy naprawdę wyglądała na tak starą czarodziejkę, żeby zwracać się do niej per „pani”?
– Dobry wieczór… „Panno Blythe” wystarczy – odparła nieco speszona. Poza tym, czy kobieta nie była czasem od niej nieco starsza? Dziwnie byłoby zostać nazwana „panią” przez kogoś starszego… A nawet, niezręcznie.
Tak czy siak, wreszcie się spotkały. Po pełnym wróceniu do rzeczywistości Angelica więc doszła do wniosku, że nie ma czasu do stracenia – praca w operze nigdy nie była łatwa, w końcu opóźnienia często występowały, a kilka zabranych minut potrafiło zabrać je również innym członkom ekipy. Udały się więc z Flume od razu do sali, gdzie miały być dokonywane ostatnie poprawki dotyczące ich kreacji. Trochę im to zajęło, ale w końcu dotarły na miejsce.
Rozłożyła posłusznie ręce, a materiał delikatnych jak płatki kwiatów rękawów podążył za nią. Jedna z krawcowych okazała się za luźno wziąć miarę, więc zdjęła ją ponownie. Angelica ostrożnie opuściła ręce, czekając na dalsze poprawki. Szczęśliwie okazało się, że nie ma ich więcej, więc póki co ściągnęła z siebie wierzchnią warstwę sukienki, zostając tylko w jednej z nich zamiast dwóch. Teraz zdaje się, że powinny pójść na próbę.
– Gotowa? – spytała, chcąc się upewnić. Powinny w końcu stawić się na próbie generalnej na scenie we dwie, inaczej nie miałoby to żadnego sensu. Bo choć jej towarzyszce wokal był średnio potrzebny, wszak grała na instrumencie to Blythe byłoby ciężko śpiewać a capella. Czasem zdarzało się, że coś tam śpiewała w ramach wokalizy bez wygrywanej w tle melodii… Ale nic więcej. Poza tym, dobrze byłoby gdyby obie się tam pojawiły – to pozwoliłoby wyeliminować drobne błędy typu za szybkie śpiewanie względem akompaniamentu. Nikt nie chciał przecież słuchać rozmijających się dźwięków, prawda?
Wiesz, czemu śnieg jest biały? Bo zapomniał już, kim był dawniej.
Angelique Blythe
Zawód : Śpiewaczka operowa
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Kiedy na Ciebie patrzę, czuję to.
Patrzę na Ciebie i jestem w domu.
Patrzę na Ciebie i jestem w domu.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Obie niezaprzeczalnie piękne, choć zgoła innej urody; obie szalenie utalentowane, acz dominujące w odmiennych płaszczyznach muzyki. Na pozór pełne podobieństw, w istocie jednak zupełnie różne - istniały w innych światach, istniały wśród niejednolitego porządku, wśród dwóch, nieco nawet sprzecznych, rzeczywistości. Tak jakby woda spotkała się z ogniem, diabeł z aniołem, ziemia z niebem; wszystko to w potężnym gmachu opery, wszystko pośród wzniosłych murów opoki artyzmu - tam, gdzie mogła spełniać szczytne, artystyczne sny, zadzierać wysoko podbródek i zachwycać jedynie treścią. Przyzwyczajona była do sceny, dobrze znane były jej także gromkie oklaski czy zwyczajne poczucie aprobaty i docenienia. Bynajmniej jednak nie z powodu eterycznych pieśni, nie z powodu skomplikowanych etiud słyszała głosy zadowolenia; komplementy tyczyły się prędzej tej fatalnej, nierozerwalnej formy - jej jasnych loków, porcelanowej skóry skrytej pod alabastrową kreacją, krągłych bioder i wąskiej talii. Miast oddzielić prywatność od życia zawodowego, połączyła obie te kategorie i stworzyła fascynującą personę - charyzmatyczną, sensualną, wcale niegłupią, choć niekiedy przepełnioną ignorancją kobietę. Czy ten obraz był faktyczną, namacalną wizją Blanche Flume? A może inny, ten zagubiony pośród codziennych rozterek, pozornie szczęśliwy, w istocie duszący się we własnej samotności, w deficycie kochania? Zapewne egzystowała pośród tych kilku póz, niemniej jednak pannie Blythe przyszło ujrzeć tę pewną siebie, acz niepozbawioną subtelności.
Nie wiedziała, jak winna zwracać się do swoich współpracownic. Sama parę lat temu walczyła z określeniem panny, bo dostrzegała w nim coś infantylnego i niepoważnego, a surowe podążanie drogą konwenansu nigdy nie należało do jej priorytetów. Być może faktycznie zwróciła się do towarzyszki niestosownie, ta zresztą słusznie się speszyła. A zupełnie niepotrzebnie. Potem już tylko trafiły do sali na parę poprawek (czy w ogóle ich potrzebowały?), zaraz wróciły do centrum wystąpienia. Czas na próbę generalną; usłyszawszy pytanie, kiwnęła jedynie twierdząco głową, po chwili usiadła przy instrumencie, coby to rozgrzać się nieco. Zderzyło się ze sobą kilka przypadkowych dźwięków, w końcu jej długie palce gotowały się już do poprawnej melodii. Zerknęła porozumiewawczo na dziewczynę i zaczęła finezyjnie grać.
Nie wiedziała, jak winna zwracać się do swoich współpracownic. Sama parę lat temu walczyła z określeniem panny, bo dostrzegała w nim coś infantylnego i niepoważnego, a surowe podążanie drogą konwenansu nigdy nie należało do jej priorytetów. Być może faktycznie zwróciła się do towarzyszki niestosownie, ta zresztą słusznie się speszyła. A zupełnie niepotrzebnie. Potem już tylko trafiły do sali na parę poprawek (czy w ogóle ich potrzebowały?), zaraz wróciły do centrum wystąpienia. Czas na próbę generalną; usłyszawszy pytanie, kiwnęła jedynie twierdząco głową, po chwili usiadła przy instrumencie, coby to rozgrzać się nieco. Zderzyło się ze sobą kilka przypadkowych dźwięków, w końcu jej długie palce gotowały się już do poprawnej melodii. Zerknęła porozumiewawczo na dziewczynę i zaczęła finezyjnie grać.
nie obiecuję ci wiele
bo tyle co prawie nic
najwyżej wiosenną zieleń
i pogodne dni
najwyżej uśmiech na twarzy
i dłoń w potrzebie
nie obiecuję ci wiele
bo tylko po prostu siebie.
bo tyle co prawie nic
najwyżej wiosenną zieleń
i pogodne dni
najwyżej uśmiech na twarzy
i dłoń w potrzebie
nie obiecuję ci wiele
bo tylko po prostu siebie.
Blanche Flume
Zawód : gra, śpiewa i trochę dramatyzuje
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
jestem kobietą
wodą, ogniem, burzą, perłą na dnie
wolna jak rzeka, nigdy nie poddam się
jestem kobietą
jestem wodą, jestem ogniem,
j a w ą i s n e m
wodą, ogniem, burzą, perłą na dnie
wolna jak rzeka, nigdy nie poddam się
jestem kobietą
jestem wodą, jestem ogniem,
j a w ą i s n e m
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wiedziała, że nie mogła zawieść oczekiwań dyrektora opery. Był to dla niej dzień jak co dzień, ale zawsze podchodziła do swoich obowiązków z należytą starannością. Wychowana w dużej mierze tylko przez piękną, jednak myślącą przyszłościowo półwilę i przez uzdrowiciela, wyrosła na dziewczynę, która mało kiedy odkładała cokolwiek na później. Matka wszak często powtarzała jej: „Najpierw praca, potem przyjemności” i nie Angelica nie zamierzała robić jej wbrew, nawet po jej śmierci. A teraz… Nawet jeśli była trochę nieszczęśliwa, w jakiś sposób było jej też dobrze – wypełniała w końcu wolę rodziny, pielęgnując w sobie cnoty, na które nacisk kładła nieżyjąca już rodzicielka i takim postępowanie właśnie zachowując pamięć o jej osobie.
Nic więc dziwnego, że wykonywała niektóre rzeczy mechanicznie, chociaż z nieodzowną gracją przysługującą każdej potomkini wili. Muzyka od dawna była dla niej powietrzem, a śpiew pełnił rolę mowy. Nauczyła się zachowywać jak pozytywkowa baletnica, której korbką wystarczyło kilkukrotnie pokręcić, żeby zadowoliła i uszy, i oczy. Nawet jeśli sama nie była tego do końca świadoma.
Zauważyła reakcję towarzyszki, żadne słowo nie wyszło jednak z jej ust. Zamiast tego odpowiedziały jej oczy – choć niepewne, emanowały małą iskierką nadziei. Blythe w końcu nie była tutaj pierwszy raz, długo już występowała na scenie. Odruchowo jednak denerwowała się jak podczas swojego pierwszego występu. W głębi serca wierzyła jednak, że jej się uda.
Wygładziła dół sukni i powoli się wyprostowała. Jej myśli zdawały się pędzić, a ona nieudolnie usiłowała je uspokoić. Znajome dźwięki zaczęły powoli płynąć z instrumentu i to właśnie to było momentem, kiedy kompletnie uciszyła swoje myślenie. Zamiast tego wzięła głęboki wdech i pozwoliła słowom zamienić się w melodię, którą opanowała już do perfekcji.
– Stąd odwrotu nie ma już – zaczęła, wydobywając z siebie mroczniejszą barwę. – Wiem dobrze o tym…
Nie było nic piękniejszego niż doświadczanie tego samego, co przekazywała pieśń – nieważne czy była ty przyśpiewka żołnierska, dziecięca wyliczanka czy prawdziwy majstersztyk operowy. Liczyły się emocje zamknięte w kilku taktach i nutach, a ponadto interpretacja samego śpiewającego. Bez tego to nie byłaby piosenka tylko pusto echo odbijające się od ścian i nie docierające do nikogo. Ona jednak doskonale wiedziała, że posiadała ten rzadki talent – czuła bowiem większość piosenek całym ciałem. Tak jakby ktoś opowiadał jej swoją historię pełną miłości, wojen, wzlotów, upadków i tworzoną w okowach najczystszego gniewu.
Nic więc dziwnego, że wykonywała niektóre rzeczy mechanicznie, chociaż z nieodzowną gracją przysługującą każdej potomkini wili. Muzyka od dawna była dla niej powietrzem, a śpiew pełnił rolę mowy. Nauczyła się zachowywać jak pozytywkowa baletnica, której korbką wystarczyło kilkukrotnie pokręcić, żeby zadowoliła i uszy, i oczy. Nawet jeśli sama nie była tego do końca świadoma.
Zauważyła reakcję towarzyszki, żadne słowo nie wyszło jednak z jej ust. Zamiast tego odpowiedziały jej oczy – choć niepewne, emanowały małą iskierką nadziei. Blythe w końcu nie była tutaj pierwszy raz, długo już występowała na scenie. Odruchowo jednak denerwowała się jak podczas swojego pierwszego występu. W głębi serca wierzyła jednak, że jej się uda.
Wygładziła dół sukni i powoli się wyprostowała. Jej myśli zdawały się pędzić, a ona nieudolnie usiłowała je uspokoić. Znajome dźwięki zaczęły powoli płynąć z instrumentu i to właśnie to było momentem, kiedy kompletnie uciszyła swoje myślenie. Zamiast tego wzięła głęboki wdech i pozwoliła słowom zamienić się w melodię, którą opanowała już do perfekcji.
– Stąd odwrotu nie ma już – zaczęła, wydobywając z siebie mroczniejszą barwę. – Wiem dobrze o tym…
Nie było nic piękniejszego niż doświadczanie tego samego, co przekazywała pieśń – nieważne czy była ty przyśpiewka żołnierska, dziecięca wyliczanka czy prawdziwy majstersztyk operowy. Liczyły się emocje zamknięte w kilku taktach i nutach, a ponadto interpretacja samego śpiewającego. Bez tego to nie byłaby piosenka tylko pusto echo odbijające się od ścian i nie docierające do nikogo. Ona jednak doskonale wiedziała, że posiadała ten rzadki talent – czuła bowiem większość piosenek całym ciałem. Tak jakby ktoś opowiadał jej swoją historię pełną miłości, wojen, wzlotów, upadków i tworzoną w okowach najczystszego gniewu.
Wiesz, czemu śnieg jest biały? Bo zapomniał już, kim był dawniej.
Angelique Blythe
Zawód : Śpiewaczka operowa
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Kiedy na Ciebie patrzę, czuję to.
Patrzę na Ciebie i jestem w domu.
Patrzę na Ciebie i jestem w domu.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Niemalże co wieczór błyszczała swą staturą na scenie, zawsze w wzniosłej pozie artystki. Tym razem zżerała ją chyba trema bądź inna forma stresu, bynajmniej nietypowa dla jej sensualnych występów. Tutaj jednak miała do zaproponowania coś więcej - coś więcej od własnego piękna, coś więcej, niźli tylko serce niepoprawnej romantyczki. Takie nieczęste zlecenie w operze było możliwością ucieczki od tej, niekiedy wręcz grubiańskiej, klienteli klubu, co to nie doceniała kunsztu jej muzycznych umiejętności, a jedynie wdzięczyła się na widok jej smukłej sylwetki. I choć pragnęła krytycznie myśleć o sobie, swojej pozycji w miejscu pracy, o tym, jak marne ma tam szanse na dalszy rozwój, nie potrafiła rzucić tego stanowiska. Nie potrafiła na stałe zająć się czymś ambitniejszym; tak samo niepisany jej był zawód nauczyciela, którym miała okazję zostać na niedługą chwilę. Bowiem potrzebowała tej chorobliwej adoracji, tej dziwacznej formy uznania, zwłaszcza ze strony mężczyzn. Dlatego też nie tylko brzdąkała w lokalu na pianinie, dlatego nie śpiewała do tego paskudnego rumu czy drogiej przekąski; prócz tego brylowała dumnie wśród stoliczków, swym spostrzegawczym okiem wyłapywała co ciekawsze okazy. Bo właściwie przestała już chyba traktować facetów jako jednostki, a myślała o nich jako grupowych ofiarach własnej manipulacji - niekiedy tylko łudziła się, że spośród całej tej gromady uda jej się złapać tego jedynego, wyjątkowego, autentycznego. Tego, którego obdarzy miłością, dla którego zrobi niemalże wszystko. Ile jeszcze przyszło jej oczekiwać? Odpokutowała już wszystkie swe grzechy dotychczasową samotnością, co jakiś czas przełamywaną nieistotną miłostką, a raczej namiętnym uniesieniem. Czy dalej musiała kisić się w swoim pozbawionym uczucia jestestwie? Była uzależniona od mężczyzn, zdawała się nie potrafić bez nich funkcjonować, jakby - zupełnie paradoksalnie do jej pewności siebie - nie znała wówczas swojej wartości. Dobrze, że teraz jednak nie przyszły jej do głowy takie dramatyczne myśli; czas na refleksje miał przyjść wraz z kieliszkiem wina, w wannie gorącej, spienionej wody, w ciszy domowego spokoju. Teraz miała zadanie do wykonania, teraz miała swoją misję, do której podchodziła z wyjątkowym skupieniem i powagą. W takim też tonie wygrywała dźwięki wyczytane z nut, wsłuchiwała się w powstałą melodię, w piękny głos panny Blyhte i intrygujące słowa pieśni.
Dla takich właśnie chwil pragnęła zostać artystką - dla manifestów nieoczywistego piękna. Wewnętrznie satysfakcjonowała ją własna wrażliwość i z taką też staturą - wzruszonej kobiety - wygrywała kolejne fragmenty utworu.
Dla takich właśnie chwil pragnęła zostać artystką - dla manifestów nieoczywistego piękna. Wewnętrznie satysfakcjonowała ją własna wrażliwość i z taką też staturą - wzruszonej kobiety - wygrywała kolejne fragmenty utworu.
nie obiecuję ci wiele
bo tyle co prawie nic
najwyżej wiosenną zieleń
i pogodne dni
najwyżej uśmiech na twarzy
i dłoń w potrzebie
nie obiecuję ci wiele
bo tylko po prostu siebie.
bo tyle co prawie nic
najwyżej wiosenną zieleń
i pogodne dni
najwyżej uśmiech na twarzy
i dłoń w potrzebie
nie obiecuję ci wiele
bo tylko po prostu siebie.
Blanche Flume
Zawód : gra, śpiewa i trochę dramatyzuje
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
jestem kobietą
wodą, ogniem, burzą, perłą na dnie
wolna jak rzeka, nigdy nie poddam się
jestem kobietą
jestem wodą, jestem ogniem,
j a w ą i s n e m
wodą, ogniem, burzą, perłą na dnie
wolna jak rzeka, nigdy nie poddam się
jestem kobietą
jestem wodą, jestem ogniem,
j a w ą i s n e m
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Być może większość czarodziejów postrzegała pracę w operze jako nudną. Ta profesja w końcu raczej nie angażowała magii – no, może poza zwykłymi urokami, które przecież wykorzystywało się na co dzień. Ale eliksiry, czary defensywne czy transmutacja… To wszystko odnosiło się zwykle do alchemii, jakiejś magizoologii albo innych kategorii. I normalnie opera nie słynęła szczególnie z używania ich. Angelica miała jednak wrażenie, że magia jest obecna, gdziekolwiek by się nie ruszyła. Czy to na aksamitnych siedzeniach, czy na scenie, zawsze czuła, że otacza ją jakaś magia. I może w pełni nie zdawała sobie z tego sprawy, ale powodem tego prawdopodobnie była jej pasja, jej umiłowanie muzyki i chęć sprawiania przyjemności innym. Sięgało to zapewne jakiejś głębszej ukrytej dziecięcej jej cząstki, która – pomimo tylu lat – pozostała w niej i nadal była żywa.
Śpiewając, miała wrażenie, że daje ujście wielu emocjom, z którymi zazwyczaj obnosić się co najmniej wypadało. Była przecież damą, jej można było jedynie siedzieć i pachnieć i czasem tylko zaledwie udawać, ocierając chusteczką suchy kącik oka, że zakręciła jej się z powodu żalu czy współczucia dla biednych. I nie narzekała na to – przynajmniej nie głośno – każdy bowiem miał swoje przeznaczenie, które musiał wypełnić. A jej daleko było przecież do samodzielnego mężczyzny mogącego utrzymać siebie i całą rodzinę.
I dlatego właśnie była tutaj. Występowała, cieszyła oczy innych – czyli robiła to, co potrafiła najlepiej.
Piosenka wkrótce dobiegła końca, a z nią jej wokal. Blanche według Blythe spisała się naprawdę dobrze – ciężko byłoby się do czegoś przyczepić. Rytm był w porządku, klawisze wydawały dźwięczną melodię… Nie było chyba nic, co rozproszyłoby młodą ćwierćwilę lub zaszkodziło jej uszom.
– I to by chyba było na tyle – oznajmiła, widząc czuwającego nad wszystkim kierownika, który dawał im charakterystyczne znaki. Najwyraźniej był początkowo tak nerwowy jak Angelica, ale szczęśliwie prędko cały jego stres przykrył entuzjazm. Jak dobrze. Odetchnęła niemal bezdźwięcznie z ulgą. – Mamy jeszcze z jakieś dziesięć minut do spektaklu. Może się przejdziemy? – zapytała, czując nagły odwagi. Mogły skorzystać z chwili i trochę odsapnąć, napić się czegoś.
Śpiewając, miała wrażenie, że daje ujście wielu emocjom, z którymi zazwyczaj obnosić się co najmniej wypadało. Była przecież damą, jej można było jedynie siedzieć i pachnieć i czasem tylko zaledwie udawać, ocierając chusteczką suchy kącik oka, że zakręciła jej się z powodu żalu czy współczucia dla biednych. I nie narzekała na to – przynajmniej nie głośno – każdy bowiem miał swoje przeznaczenie, które musiał wypełnić. A jej daleko było przecież do samodzielnego mężczyzny mogącego utrzymać siebie i całą rodzinę.
I dlatego właśnie była tutaj. Występowała, cieszyła oczy innych – czyli robiła to, co potrafiła najlepiej.
Piosenka wkrótce dobiegła końca, a z nią jej wokal. Blanche według Blythe spisała się naprawdę dobrze – ciężko byłoby się do czegoś przyczepić. Rytm był w porządku, klawisze wydawały dźwięczną melodię… Nie było chyba nic, co rozproszyłoby młodą ćwierćwilę lub zaszkodziło jej uszom.
– I to by chyba było na tyle – oznajmiła, widząc czuwającego nad wszystkim kierownika, który dawał im charakterystyczne znaki. Najwyraźniej był początkowo tak nerwowy jak Angelica, ale szczęśliwie prędko cały jego stres przykrył entuzjazm. Jak dobrze. Odetchnęła niemal bezdźwięcznie z ulgą. – Mamy jeszcze z jakieś dziesięć minut do spektaklu. Może się przejdziemy? – zapytała, czując nagły odwagi. Mogły skorzystać z chwili i trochę odsapnąć, napić się czegoś.
Wiesz, czemu śnieg jest biały? Bo zapomniał już, kim był dawniej.
Angelique Blythe
Zawód : Śpiewaczka operowa
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Kiedy na Ciebie patrzę, czuję to.
Patrzę na Ciebie i jestem w domu.
Patrzę na Ciebie i jestem w domu.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Dla jednych opera to skupisko nadętych snobów, dla innych miejsce odpowiednie dla porządnego kawałka sztuki - ale to przecież zrozumiałe, bowiem nie każdy szarak z ulicy znał się na tym, co mniej dosłowne, wręcz metafizyczne, dobrą muzyką często nazwawszy te nieskładne brzdąkanie dobiegające z radyjka. Mimo własnego, bardzo uszczegółowionego zdania na ten temat, starała się nie oceniać cudzych kulturowych wyborów. Wszakże zależne one były w znaczącej mierze od gustu, a o nich raczej nie winno się dyskutować. Być może to, co ona nazywała artyzmem, dla kogoś było formą zupełnie niezrozumiałą; tym samym to, co nie odpowiadało jej, prawdopodobnie satysfakcjonowałoby niewybrednych odbiorców. Czy czuła się z tego powodu lepiej? Raczej nie, w końcu upodobania to kwestia indywidualna, kreowana właściwie przez całe życie, w związku z czym bynajmniej nie jest to kategoria stała i niezmienna. Zatem dla niej skomplikowane ingrediencje tudzież dziwaczne inkantacje to nieznane dziedziny magii, których nie pragnęła zgłębiać. Praca w klubie odpowiadała jej zainteresowaniom, jednocześnie też spełniała jej niewypowiedziane głośno pragnienia. Stąd też na garnuszku potencjalnego męża zapewne nie chciałaby porzucać swojej muzycznej kariery, nawet jeśli nie kwitła ostatnimi czasy. Kandydata na życiowego partnera na horyzoncie wcale jednak nie ujrzała, a co najwyżej kusiła bezwstydnie tych wszystkich niewiernych łobuzów, jakby zupełnie nie dbała o prawdopodobne klęski co niektórych związków. Pewnie za młoda była jak na wdowę, a za stara na nową przysięgę; tak czy siak brakowało jej miłości innej od sensualnych przygód, i to zdawało się boleć najbardziej. Pozostało jej nic innego jak tkwienie w niezależności, dopóki to nie pojawi się amant z ogromnym sercem - tylko tyle żądała, już nawet na prezentach jej nie zależało.
Tkwiła momentalnie w chwilowym zamyśleniu, zaraz jednak nuty znajdywały swój koniec, tym samym aksamitny głos panny Blythe. Wygląda na to, że zgrywały się bez większych problemów, próba nie wymagała kontynuacji, mogły zatem odpocząć jeszcze przed ostatecznym występem.
- Chętnie - odparła, powstając z instrumentalnego krzesełka. - Masz doskonały głos. Zapewne śpiewasz już od dawna - zaczęła, przemierzając scenę razem z towarzyszką.
Tkwiła momentalnie w chwilowym zamyśleniu, zaraz jednak nuty znajdywały swój koniec, tym samym aksamitny głos panny Blythe. Wygląda na to, że zgrywały się bez większych problemów, próba nie wymagała kontynuacji, mogły zatem odpocząć jeszcze przed ostatecznym występem.
- Chętnie - odparła, powstając z instrumentalnego krzesełka. - Masz doskonały głos. Zapewne śpiewasz już od dawna - zaczęła, przemierzając scenę razem z towarzyszką.
nie obiecuję ci wiele
bo tyle co prawie nic
najwyżej wiosenną zieleń
i pogodne dni
najwyżej uśmiech na twarzy
i dłoń w potrzebie
nie obiecuję ci wiele
bo tylko po prostu siebie.
bo tyle co prawie nic
najwyżej wiosenną zieleń
i pogodne dni
najwyżej uśmiech na twarzy
i dłoń w potrzebie
nie obiecuję ci wiele
bo tylko po prostu siebie.
Blanche Flume
Zawód : gra, śpiewa i trochę dramatyzuje
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
jestem kobietą
wodą, ogniem, burzą, perłą na dnie
wolna jak rzeka, nigdy nie poddam się
jestem kobietą
jestem wodą, jestem ogniem,
j a w ą i s n e m
wodą, ogniem, burzą, perłą na dnie
wolna jak rzeka, nigdy nie poddam się
jestem kobietą
jestem wodą, jestem ogniem,
j a w ą i s n e m
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Była przyzwyczajona do komplementów lecących w jej stronę, ale i tak nie mogła powstrzymać powoli wkradającego się na jej twarz rumieńca. Mogłaby usłyszeć pochwały tysiąckrotnie, jednak zawsze robiły na niej wrażenie. Zdarzały się tak te mniejsze jak i większe… Ale – w przeciwieństwie do tego, co robiły z większością czarodziejów – nie zmieniały tego, kim była. Nie była próżna pomimo sukcesów, które osiągnęła.
– Dziękuję. Tak, powiedzmy, że śpiewam od dziecka – odpowiedziała z nieśmiałym uśmiechem. – Ale myślę, że to też kwestia tego jak rozwinęła mnie szkoła. W końcu uczęszczałam do Beauxbatons, do smoków. Brak odpowiedniego obeznania w kwestii muzyki byłby dość dziwny, gdybym się ta dostała. – Chociaż szczerze mówiąc, częściowo zawsze czuła, że przyjęcie jej do placówki było zasługą jej półwilej natury… i kontaktów matki. Była wszak primaballeriną, a wcześniej uczennicą Beauxbatons.
Blanche naprawdę wydawała się miła. Nie była jak większość dziewcząt, które zazdrościły jej urody czy ogólnej aury i starały się cały czas robić jej pod górkę. A przecież jej geny nie były jej winą – nikt nie wybiera, w jakiej rodzinie się rodzi, prawda? Pierwszy raz od dawna poczuła, że na chwilę może odetchnąć od tych zawistnych spojrzeń.
Kontynuowały pogawędkę i przerwa zleciała im na tyle szybko, że zanim się obejrzały, już nadszedł czas występu. Angelica wygładziła kreację ostrożnie i jak zawsze weszła na scenę dystyngowanym krokiem. Była podbudowana udaną współpracą z pianistką, więc nic dziwnego że koncert udał jej się wyśmienicie i obył się bez żadnych problemów. Zaśpiewała jak zwykle prosto z serca, co zostało nagrodzone setką, a może nawet tysiącem oklasków.
I chociaż jej praca na dzień dzisiejszy była już skończona, czuła, że to jeszcze nie koniec. Chciała każdego dnia przychodzić tu, przechadzać się w pięknych kreacjach i dawać innym nadzieję, która zaczynała gasnąć w ich oczach. Może i Londyn trząsł się pod naporem anarchistów, ale nikt nie powiedział, że potrwa to w nieskończoność. Ale póki co musieli cieszyć się z tego, co mieli i spełniać codzienne obowiązki, które narzucało im życie.
[z/t]
– Dziękuję. Tak, powiedzmy, że śpiewam od dziecka – odpowiedziała z nieśmiałym uśmiechem. – Ale myślę, że to też kwestia tego jak rozwinęła mnie szkoła. W końcu uczęszczałam do Beauxbatons, do smoków. Brak odpowiedniego obeznania w kwestii muzyki byłby dość dziwny, gdybym się ta dostała. – Chociaż szczerze mówiąc, częściowo zawsze czuła, że przyjęcie jej do placówki było zasługą jej półwilej natury… i kontaktów matki. Była wszak primaballeriną, a wcześniej uczennicą Beauxbatons.
Blanche naprawdę wydawała się miła. Nie była jak większość dziewcząt, które zazdrościły jej urody czy ogólnej aury i starały się cały czas robić jej pod górkę. A przecież jej geny nie były jej winą – nikt nie wybiera, w jakiej rodzinie się rodzi, prawda? Pierwszy raz od dawna poczuła, że na chwilę może odetchnąć od tych zawistnych spojrzeń.
Kontynuowały pogawędkę i przerwa zleciała im na tyle szybko, że zanim się obejrzały, już nadszedł czas występu. Angelica wygładziła kreację ostrożnie i jak zawsze weszła na scenę dystyngowanym krokiem. Była podbudowana udaną współpracą z pianistką, więc nic dziwnego że koncert udał jej się wyśmienicie i obył się bez żadnych problemów. Zaśpiewała jak zwykle prosto z serca, co zostało nagrodzone setką, a może nawet tysiącem oklasków.
I chociaż jej praca na dzień dzisiejszy była już skończona, czuła, że to jeszcze nie koniec. Chciała każdego dnia przychodzić tu, przechadzać się w pięknych kreacjach i dawać innym nadzieję, która zaczynała gasnąć w ich oczach. Może i Londyn trząsł się pod naporem anarchistów, ale nikt nie powiedział, że potrwa to w nieskończoność. Ale póki co musieli cieszyć się z tego, co mieli i spełniać codzienne obowiązki, które narzucało im życie.
[z/t]
Wiesz, czemu śnieg jest biały? Bo zapomniał już, kim był dawniej.
Angelique Blythe
Zawód : Śpiewaczka operowa
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Kiedy na Ciebie patrzę, czuję to.
Patrzę na Ciebie i jestem w domu.
Patrzę na Ciebie i jestem w domu.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Komplementy były nieodłącznym elementem jej życia - część z nich stanowiła szczery wyraz podziwu, pozostała była już niekoniecznie prostolinijnym obrazem, który przysłużyć miał się raczej konwenansowi. Bo przecież taktownym było rzec, jak promiennie wygląda, jak doskonałą suknię ubrała, jak z każdym dniem zmienia się na lepsze, nawet jeśli żadne z tych pustych słów nie wychodziło z otwartego serca. Tego właśnie nie znosiła w tym nadętym środowisku, tego nie potrafiła tolerować w tej zakłamanej społeczności. Prości ludzie może i nie znali się na sztuce, może i bywali nieco zbyt bezpośredni, ale w przeciwieństwie do elity zachowywali przynajmniej te ostatki autentyzmu. Brakowało jej niekiedy tej prostej szczerości, choć z drugiej strony sama nie należała do osób, które kurczowo by się jej trzymały. W stosunku do panny Blythe nic jednak nie było udawanym; komplementy wyszły z jej ust naturalnie, były zwykłym wyrazem opinii, żadnym przekłamaniem.
- Też wychowało mnie Beauxbatons. Kilka lat temu nawet tam uczyłam - wyznała, wspomniawszy okoliczności sprzed czterech lat. Wtedy, kiedy jeszcze nie potrafiła docenić tego, co miała; wtedy gdy nie pojmowała jeszcze miłości, gdy dała złapać się w zwodnicze sidła niewierności. Do tej pory - pomimo dawnej już śmierci męża - wspomniała gorzko wydarzenia z tamtego okresu. Najmłodsza z nauczycielskiej kadry, nielubiana zastępczyni dla doświadczonej przez wieloletnie nauczanie profesorki; kontrowersyjna indywidualistka, która ostatecznie przyświadczyła tylko o własnym nie profesjonalizmie. Tak niewiele było trzeba, by pozbyć się jej z grona pedagogicznego, zaledwie jeden wyjątkowy uczeń, który wystarczająco zamieszał jej w głowie. Tak, wstydziła się tego wspomnienia, wstydziła się swej niepoprawności, ale cóż więcej mogła poczynić z dawną przeszłością?
Pogaduszki nie potrwały zbyt długo, wskazówki zegara wywołały je w końcu na scenę, gdzie - tak jak na próbie - dały muzyczny popis. Świadczyły o tym gromkie brawa, świadczył o tym uśmiech samej Blanche i jej współpracownicy, które zgrały się ze sobą wyjątkowo dobrze.
zt x2
- Też wychowało mnie Beauxbatons. Kilka lat temu nawet tam uczyłam - wyznała, wspomniawszy okoliczności sprzed czterech lat. Wtedy, kiedy jeszcze nie potrafiła docenić tego, co miała; wtedy gdy nie pojmowała jeszcze miłości, gdy dała złapać się w zwodnicze sidła niewierności. Do tej pory - pomimo dawnej już śmierci męża - wspomniała gorzko wydarzenia z tamtego okresu. Najmłodsza z nauczycielskiej kadry, nielubiana zastępczyni dla doświadczonej przez wieloletnie nauczanie profesorki; kontrowersyjna indywidualistka, która ostatecznie przyświadczyła tylko o własnym nie profesjonalizmie. Tak niewiele było trzeba, by pozbyć się jej z grona pedagogicznego, zaledwie jeden wyjątkowy uczeń, który wystarczająco zamieszał jej w głowie. Tak, wstydziła się tego wspomnienia, wstydziła się swej niepoprawności, ale cóż więcej mogła poczynić z dawną przeszłością?
Pogaduszki nie potrwały zbyt długo, wskazówki zegara wywołały je w końcu na scenę, gdzie - tak jak na próbie - dały muzyczny popis. Świadczyły o tym gromkie brawa, świadczył o tym uśmiech samej Blanche i jej współpracownicy, które zgrały się ze sobą wyjątkowo dobrze.
zt x2
nie obiecuję ci wiele
bo tyle co prawie nic
najwyżej wiosenną zieleń
i pogodne dni
najwyżej uśmiech na twarzy
i dłoń w potrzebie
nie obiecuję ci wiele
bo tylko po prostu siebie.
bo tyle co prawie nic
najwyżej wiosenną zieleń
i pogodne dni
najwyżej uśmiech na twarzy
i dłoń w potrzebie
nie obiecuję ci wiele
bo tylko po prostu siebie.
Blanche Flume
Zawód : gra, śpiewa i trochę dramatyzuje
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
jestem kobietą
wodą, ogniem, burzą, perłą na dnie
wolna jak rzeka, nigdy nie poddam się
jestem kobietą
jestem wodą, jestem ogniem,
j a w ą i s n e m
wodą, ogniem, burzą, perłą na dnie
wolna jak rzeka, nigdy nie poddam się
jestem kobietą
jestem wodą, jestem ogniem,
j a w ą i s n e m
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Hep!
W pierwszej kolejności rozejrzała się po pomieszczeniu, ciasnym i ciemnym, gdzie dotychczas miała najlepsze lądowanie – miękkie, bezbolesne, jakby właśnie wybudziła się z koszmaru we własnym łożu. Gdy oczy starały się przyzwyczaić do braku światła a słuch stał się o wiele czulszy, niż wcześniej, dłońmi starała się sprawdzić na czym właściwie leżała; przesuwała palcami po śliskim obiciu czegoś, co zdawało się być fotelem.
Coraz bardziej zaniepokojona swoim stanem, postanowiła przyjąć inną taktykę: czekania. Na zbawienie, na pomoc, na koniec – albo swój albo czkawki – lub następne czknięcie, które w swojej łaskawości przeniosłoby ją z powrotem do domu, gdzie upojenie odpowiednimi eliksirami położyłoby kres tej absurdalnej chorobie. Gdyby tylko zainteresowała się czkawką wcześniej, tym, co powinna zrobić a czego nie, może teraz wiedziałaby jak postępować. Tymczasem w swojej małej ignorancji żyła w przekonaniu, że przypadki czkawki teleportacyjnej są rzadko spotykane (chociaż wcale nie tak dawno to u niej w posiadłości zjawił się niesiony czkawką redaktor Czarownicy...) i na pewno nigdy nie dotknie to jej. Za najgorsze uznawała nieprzewidywalność. Już przecież dwukrotnie prawie udało się załagodzić sytuację, kiedy w ostatniej chwili dopadało ją nieopisane przeczucie i hepnięcie, jak sądziła, wywołane emocjami, czy zdenerwowaniem. I nie wiedząc zupełnie jak długo jeszcze miała przeskakiwać pomiędzy różnymi miejscami i ludźmi, i za ile miało nastąpić kolejne przeniesienie, czuła się zmęczona.
Nie widząc nic złego w chęci odpoczęcia, rozsiadła się wygodnie w fotelu i odetchnęła głęboko, myślami będąc przy rodzinie. Czy dostali już informację, że zmieniła swoje położenie? Czy wiedzieli jak mogli ją znaleźć? Czy w ogóle możliwym było namierzenie nieszczęśnika, którego dotknęła ta paskudna dolegliwość?
Po kilku minutach, może pięciu, może piętnastu, zauważyła, że bezczynne siedzenie nie jest dla niej. Podejmując karkołomną próbę podniosła się z miejsca i po omacku ruszyła przed siebie – jakże żałowała, że nie nosiła przy sobie różdżki cały czas! – czego pożałowała, natrafiając po drodze na same przeszkody. Gdy walczyła z czymś, co przypominało w dotyku wieczorowe ubranie usiłujące oplątać się wokół jej rąk i nóg, nie zwróciła uwagi na kroki dobiegające z korytarza. Dopiero gwałtownie dostające się do oczu światło spowodowało, że instynktownie zwróciła się w kierunku jego źródła, jednocześnie upadając z wieszakami na posadzkę.
goddesses don't speak in whispers;
they scream.
W Royal Opera House znalazła się przypadkiem i przelotem, licząc na to, że uda jej się porozmawiać ze znajomą śpiewaczką operową, której imię widniało na afiszu. Występy miały wprawdzie rozpocząć się dopiero za dwa miesiące, ale kto wie, czy panna Angelique Blythe nie ćwiczyła właśnie na deskach Królewskiego Baletu i Opery. Nagłą spontaniczność i chęć do przygód tłumaczyła sobie zbyt długim zamknięciem w pałacu, w którym pomimo usilnych starań domowników, bezwiednie poddawała się depresyjnym stanom. Decyzja o opuszczeniu Dover była nagła i szybko przeszła w realizację, by kolejne zawahanie nie powstrzymało jej przed przełamaniem. Początkowo czuła się zupełnie wyobcowana pomimo towarzystwa służącej, które miało być jej wsparciem i zapewnieniem bezpieczeństwa. Przerażona natłokiem krążących po stolicy czarodziejów nie potrafiła zdecydować czy udać się na dobrze jej znaną ulicę Pokątną czy może lepiej zostać w gwarnym ścisłym centrum. Nie chcąc wyjść na niezdecydowaną, wstąpiła do kilku sklepów, nabywając zupełnie niepotrzebne przedmioty, począwszy od zdobionej misternymi wzorami papeterii, na olejkach do kąpieli i kolorowych wstążkach do włosów kończąc. Zatrzymała się przed potężnym gmachem, nakazując służce zostać na zewnątrz, a sama przekroczyła próg. Wystarczył przymilny uśmiech i zgrabny komplement, by mężczyzna w okienku wpuścił ją na korytarze opery, wskazując nawet drogę w kierunku garderoby. Evandra zauważyła zaskoczona, że krążenie po jednej ze świątyń artystów działa na nią uspokajająco; nie była jednak pewna czy to przez wzgląd na to miejsce czy też na fakt, że była tutaj sama.
Spotkawszy kilka tancerek dowiedziała się, że panny Blythe nie ma na miejscu, więc dalsze poszukiwania są bezcelowe. Już miała wracać do wyjścia, ale łomot dochodzący zza zamkniętych drzwi zatrzymał ją w miejscu i stanęła nagle, odwracając się zaskoczona za źródłem hałasu. Nie powinno jej tu być, ani tym bardziej interesować się niepokojącymi dźwiękami, a mimo to z przygryzioną niepewnie wargą nacisnęła klamkę, która ku jej zdziwieniu ugięła się, wpuszczając światło do środka garderoby.
- Oh, lady Shacklebolt?! Wystraszyłaś mnie nie na żarty! - zawołała, w pierwszej chwili przesłaniając twarz dłonią, zupełnie nie spodziewając się zaplątanej w kostiumy szlachcianki. Wyprostowała się gwałtownie, uchylając szerzej drzwi. - Zraniłaś się, zawołać pomoc? - Skąd w ogóle się tu wzięła, jak do tego doszło? Kolejne pytania zakłębiły się w jej głowie, kiedy wyciągnęła do niej rękę, chcąc pomóc biedaczce wstać. Lady Shacklebolt dała się jej poznać jako promienna i uprzejma młoda dama, której odmienność była na sabatach tematem plotek. Niedawno została narzeczoną utalentowanego lorda Shafiq, który pomagał Evandrze w przygotowaniach do narodzin pierwszego syna. Kiedy kobieta wstała, półwila uśmiechnęła się pocieszająco chcąc dodać jej otuchy i niepewnie uniosła dłoń, zdejmując rękawiczkę zawieszoną na jej ramieniu.
Spotkawszy kilka tancerek dowiedziała się, że panny Blythe nie ma na miejscu, więc dalsze poszukiwania są bezcelowe. Już miała wracać do wyjścia, ale łomot dochodzący zza zamkniętych drzwi zatrzymał ją w miejscu i stanęła nagle, odwracając się zaskoczona za źródłem hałasu. Nie powinno jej tu być, ani tym bardziej interesować się niepokojącymi dźwiękami, a mimo to z przygryzioną niepewnie wargą nacisnęła klamkę, która ku jej zdziwieniu ugięła się, wpuszczając światło do środka garderoby.
- Oh, lady Shacklebolt?! Wystraszyłaś mnie nie na żarty! - zawołała, w pierwszej chwili przesłaniając twarz dłonią, zupełnie nie spodziewając się zaplątanej w kostiumy szlachcianki. Wyprostowała się gwałtownie, uchylając szerzej drzwi. - Zraniłaś się, zawołać pomoc? - Skąd w ogóle się tu wzięła, jak do tego doszło? Kolejne pytania zakłębiły się w jej głowie, kiedy wyciągnęła do niej rękę, chcąc pomóc biedaczce wstać. Lady Shacklebolt dała się jej poznać jako promienna i uprzejma młoda dama, której odmienność była na sabatach tematem plotek. Niedawno została narzeczoną utalentowanego lorda Shafiq, który pomagał Evandrze w przygotowaniach do narodzin pierwszego syna. Kiedy kobieta wstała, półwila uśmiechnęła się pocieszająco chcąc dodać jej otuchy i niepewnie uniosła dłoń, zdejmując rękawiczkę zawieszoną na jej ramieniu.
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Royal Opera House
Szybka odpowiedź