Royal Opera House
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Royal Opera House
Royal Opera House to jeden z najważniejszych gmachów operowych w Londynie, znajdujący się w centralnej części miasta – w dzielnicy Covent Garden. Stanowi siedzibę Opery Królewskiej i Królewskiego Baletu. Pierwszy budynek teatru został otwarty w pierwszej połowie osiemnastego wieku, gdy wystawiono komedię autorstwa Williama Congreve'a – "The way of the world". Powstał on wówczas przy placu Covent Garden, który bierze swą nazwę od ogrodu klasztoru benedyktynów westminsterskich. Niegdyś mieścił się tu najważniejszy londyński targ kwiatów, owoców i warzyw. Na przestrzeni lat wystawiano tutaj opery, pantomimy, sztuki teatralne.
Zbudowany jest w stylu klasycystycznym oraz w typowym stylu teatru dworskiego. Do dziś Opera Królewska należy do najpiękniejszych i najznakomitszych budynków operowych świata, gdyż od początku istnienia teatr ściąga tłumy widzów z różnych krajów. Na scenie występowały największe gwiazdy opery i baletu, ale nie mniej ważny jest utalentowany zespół techników, projektantów i producentów, odpowiedzialnych za przygotowanie każdego przedstawienia.
Zbudowany jest w stylu klasycystycznym oraz w typowym stylu teatru dworskiego. Do dziś Opera Królewska należy do najpiękniejszych i najznakomitszych budynków operowych świata, gdyż od początku istnienia teatr ściąga tłumy widzów z różnych krajów. Na scenie występowały największe gwiazdy opery i baletu, ale nie mniej ważny jest utalentowany zespół techników, projektantów i producentów, odpowiedzialnych za przygotowanie każdego przedstawienia.
Zwykle nie lubowała się w salonowym życiu, bowiem owe salony opiewały w nic nie warte rozmowy w towarzystwie wątpliwej jakości na tematy, na które szkoda było strzępić jej języka. Była jednak Rosierem, jej obecność uświetniała wydarzenie, świadczyła o jego znakomitości i nie pozwalała, by ktokolwiek o nich zapomniał, czy pomyślał, że coś może umknąć ich uwadze. Wiedzieli wszystko, potrafili dobrze obserwować i z poczynionych obserwacji wyciągać wnioski. A ponad wszystko - ufali sobie wzajemnie - i to czyniło z nich groźnych przeciwników. Jeśli, oczywiście, ktoś zamierzał przeciw nim stanąć. Doceniała piękno sztuki, choć jej serce od zawsze beztrwożne rwało się w kierunku gadów, które mieli pod władaniem, które były ich dziedzictwem. Flavien mylił się, usilnie próbując jej pomóc. Nie potrzebowała pomocy - posiadała rodzinę, która troszczyła się o nią niezmiennie i spełniała się w rezerwacie, który od zawsze był jej częścią.
Nie musiała mu się przyglądać zbyt długo. Niewiele się zmieniał. Wciąż ten sam czarny garnitur, wciąż te same ciemne włosy i ostre spojrzenie, które z trudem skrywało uczucia jakimi ją żywił. W końcu wciąż te same, ostre rysy twarzy. Cały, niezmiennie, stworzony z czerni i bieli.
Ależ, oh, sytuacja była doprawdy przednia. Prawdopodobnie normalnie spławiłaby delikwenta, lub dosadnie dała mu do zrozumienia, że nie jest w stanie dotrzymać jej tempa w rozmowie. Ale temu jednemu postanowiła jeszcze podać rękę. Tylko z jednego powodu. Właściwie nie musiała patrzeć w stronę Alpharda by wiedzieć, że wychodzi z siebie. Że każdy gest markiza działa na niego jak przysłowiowa płachta na buchorożca. Bawiło ją każde napięcie na jego twarzy, każdy jeden mięsień, który niebezpiecznie zadrgał. Karma, cóż, rzeczywiście wiedziała dokładnie co robi. I choć wiedziała, że jej zachowanie nosi w sobie znamiona infantylności, ten jeden raz nie przejmowała się tym kompletnie. Uroczo zainteresowana mało interesującymi słowami, które padały z ust markiza. Kątek oka widziała, jak Black prostuje się mocniej na słowa które padły. Zwróciła ku niemu spojrzenie, które powędrowało na zaciśniętą pięść i wróciło ku twarzy markiza.
- Nie sądzi markiz, że czasem lepiej zrobić to co zrobione być powinno? Z wolną od interesów Francji głową zdecydowanie łatwiej docenić uroki innego kraju. - zapytała lekko, nadal idealnie zgrywając damę o przeciętnej inteligencji. Dziewczęco ciekawą, jednak jedynie błysk w oku zdradzał, że każde wypowiadane przez nią słowo było dokładnie przekalkulowane.
Alphard próbował… cóż, jedynie tak mogła to określić Melisande. Próbował zrobić cokolwiek by ukrócić mężczyznę, który zdawał się coraz mocniej nabierać wiatru w żagle. Próbował, jednak bez skutku. Co właściwie podsumowywało niedbałe machnięcie markiza, który nawet nie zaszczycił go zerknięciem niezmiennie wpatrując się w Melisande. Nie zmarszczyła lekko nosa z niezadowoleniem na wykonany gest, pozostając na niego jakby zupełnie ślepa. Widziała wyczekujące spojrzenie, które zawiesił na niej mężczyzna, próbując wymusić jej towarzystwo podczas wernisażu. Była niemal pewna, że Black zaśmiał się w duchu, ciesząc się iż sama siebie wpędziła w kozi róg. Jednak nie zamierzała zmuszać się do kłamstwa, by mieć odpowiedni argument, którego mogła użyć.
- Z pewnością się nie zawiedziesz, markizie Bousquet, jednak - choć ubolewam nad tym - tego dnia nie będę mogła zjawić się na wernisażu. Spotkasz tam z pewnością moją siostrę, ja wraz z mym bratem mamy nieco inne plany. - uśmiechnęła się w jego kierunku przepraszająco, dygając lekko. Nie musiała mówić wprost, gdzie będzie znajdować się tego dnia. Zlot na szczycie był zdecydowanie bardziej interesującym, niźli wernisaż.
Wyprostowała się lekko, ledwie zauważalnie słysząc jego kolejne słowa. Musisz. Cóż, francuz rzeczywiście musiał poczuwać się zbyt pewnie, sądząc że jest w stanie coś nakazać potomkini Mahaut. Zaśmiała się jednak lekko, melodyjnie, jakby rozbawiona jego słowami. Choć uśmiech nie sięgał do jej oczu, które zawiesiły się na Blacku w momencie, gdy poczuła jego spojrzenie na sobie. Kilka sekund w których ich spojrzenia się spotykały zdawały się znaczyć napięciem, ale innym niż to, którego doświadczyli wcześniej. Zwróciła wzrok powtórnie na markiza, który kończył sięgać po kieliszek szampana.
- Markizie Bousquet, odważnie wyrażasz swoje życzenia. Jednak moje towarzystwo to drogi przywilej. Jest ono też czymś, czego pragniesz. Jestem w stanie pokazać ci też coś czego nie uświadczysz w żadnym miejscu, do którego może zabrać cię lord Black. Jednak będę oczekiwać czegoś w zamian. Pertraktujmy więc. Pertraktacje nie są ci wszak obce markizie, czyż nie? - zwięzłe słowa, padające spokojnie, trochę jakby od niechcenia, może odrobinę z ciekawości. Nie musiała się obawiać niepowodzenia, markiz nie był w stanie nic dla niej zrobić. Jednak stojący z boku Black mógł jedynie domyślać się, czego może poprosić w zamian. Teraz to ona spojrzała w kierunku markiza wyczekująco.
Nie musiała mu się przyglądać zbyt długo. Niewiele się zmieniał. Wciąż ten sam czarny garnitur, wciąż te same ciemne włosy i ostre spojrzenie, które z trudem skrywało uczucia jakimi ją żywił. W końcu wciąż te same, ostre rysy twarzy. Cały, niezmiennie, stworzony z czerni i bieli.
Ależ, oh, sytuacja była doprawdy przednia. Prawdopodobnie normalnie spławiłaby delikwenta, lub dosadnie dała mu do zrozumienia, że nie jest w stanie dotrzymać jej tempa w rozmowie. Ale temu jednemu postanowiła jeszcze podać rękę. Tylko z jednego powodu. Właściwie nie musiała patrzeć w stronę Alpharda by wiedzieć, że wychodzi z siebie. Że każdy gest markiza działa na niego jak przysłowiowa płachta na buchorożca. Bawiło ją każde napięcie na jego twarzy, każdy jeden mięsień, który niebezpiecznie zadrgał. Karma, cóż, rzeczywiście wiedziała dokładnie co robi. I choć wiedziała, że jej zachowanie nosi w sobie znamiona infantylności, ten jeden raz nie przejmowała się tym kompletnie. Uroczo zainteresowana mało interesującymi słowami, które padały z ust markiza. Kątek oka widziała, jak Black prostuje się mocniej na słowa które padły. Zwróciła ku niemu spojrzenie, które powędrowało na zaciśniętą pięść i wróciło ku twarzy markiza.
- Nie sądzi markiz, że czasem lepiej zrobić to co zrobione być powinno? Z wolną od interesów Francji głową zdecydowanie łatwiej docenić uroki innego kraju. - zapytała lekko, nadal idealnie zgrywając damę o przeciętnej inteligencji. Dziewczęco ciekawą, jednak jedynie błysk w oku zdradzał, że każde wypowiadane przez nią słowo było dokładnie przekalkulowane.
Alphard próbował… cóż, jedynie tak mogła to określić Melisande. Próbował zrobić cokolwiek by ukrócić mężczyznę, który zdawał się coraz mocniej nabierać wiatru w żagle. Próbował, jednak bez skutku. Co właściwie podsumowywało niedbałe machnięcie markiza, który nawet nie zaszczycił go zerknięciem niezmiennie wpatrując się w Melisande. Nie zmarszczyła lekko nosa z niezadowoleniem na wykonany gest, pozostając na niego jakby zupełnie ślepa. Widziała wyczekujące spojrzenie, które zawiesił na niej mężczyzna, próbując wymusić jej towarzystwo podczas wernisażu. Była niemal pewna, że Black zaśmiał się w duchu, ciesząc się iż sama siebie wpędziła w kozi róg. Jednak nie zamierzała zmuszać się do kłamstwa, by mieć odpowiedni argument, którego mogła użyć.
- Z pewnością się nie zawiedziesz, markizie Bousquet, jednak - choć ubolewam nad tym - tego dnia nie będę mogła zjawić się na wernisażu. Spotkasz tam z pewnością moją siostrę, ja wraz z mym bratem mamy nieco inne plany. - uśmiechnęła się w jego kierunku przepraszająco, dygając lekko. Nie musiała mówić wprost, gdzie będzie znajdować się tego dnia. Zlot na szczycie był zdecydowanie bardziej interesującym, niźli wernisaż.
Wyprostowała się lekko, ledwie zauważalnie słysząc jego kolejne słowa. Musisz. Cóż, francuz rzeczywiście musiał poczuwać się zbyt pewnie, sądząc że jest w stanie coś nakazać potomkini Mahaut. Zaśmiała się jednak lekko, melodyjnie, jakby rozbawiona jego słowami. Choć uśmiech nie sięgał do jej oczu, które zawiesiły się na Blacku w momencie, gdy poczuła jego spojrzenie na sobie. Kilka sekund w których ich spojrzenia się spotykały zdawały się znaczyć napięciem, ale innym niż to, którego doświadczyli wcześniej. Zwróciła wzrok powtórnie na markiza, który kończył sięgać po kieliszek szampana.
- Markizie Bousquet, odważnie wyrażasz swoje życzenia. Jednak moje towarzystwo to drogi przywilej. Jest ono też czymś, czego pragniesz. Jestem w stanie pokazać ci też coś czego nie uświadczysz w żadnym miejscu, do którego może zabrać cię lord Black. Jednak będę oczekiwać czegoś w zamian. Pertraktujmy więc. Pertraktacje nie są ci wszak obce markizie, czyż nie? - zwięzłe słowa, padające spokojnie, trochę jakby od niechcenia, może odrobinę z ciekawości. Nie musiała się obawiać niepowodzenia, markiz nie był w stanie nic dla niej zrobić. Jednak stojący z boku Black mógł jedynie domyślać się, czego może poprosić w zamian. Teraz to ona spojrzała w kierunku markiza wyczekująco.
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
– Dość ciekawa opinia, lecz kompletnie niestosowna wobec Francuzów, którzy nie mogą się obyć bez przyjemności – odparł na jej słowa, wciąż wierząc, że z niczym nie musi się spieszyć, na obowiązki jeszcze przyjdzie pora. A Alphard był bliski zazgrzytać zębami ze złości i musiało to być widoczne, bo zacisnął szczękę boleśnie. – Mój naród nie może żyć bez przyjemności i piękna – po tym stwierdzeniu mężczyzna spojrzał wprost w oczy lady Rosier. To było tak… Jego umizgi były wstrętne i niedorzeczne!
Gdy tylko markiz uświadomił sobie, że nie ma szans na to, aby spędzić przy boku Melisande zbliżający się wernisaż, szybko przeszedł do zażądania jej towarzystwa jeszcze tego wieczoru. Kogoś innego jej śmiech by zraził, bo była w nim dobrze słyszalna przestroga. Lecz żałosny żigolak nie zamierzał odpuszczać i zapragnął dalej walczyć o towarzystwo wybranej spośród wszystkich dam tej jednej. Na nieszczęście Blacka padło nie na inną, lecz na Rosier. Rzecz jasna musiał zbyć jej propozycje pertraktacji, odbierając je jako żart. Cóż za idiota!
– Lady, zapraszam cię do naszej loży. Z niej będziesz miała najlepszy widok na cały spektakl, unoszące się głosy będą docierać do twych uszu bez przeszkód i nie zabraknie ci znakomitego szampana.
Te słowa każda dama mogłaby odebrać za obelgę. Wystosowanie zaproszenia w takiej treści było rażące, ale ono już samo w sobie było stanowczo nieodpowiednie. Któż to widział, żeby zapraszać damę do loży, gdzie znajdowało się jedynie męskie towarzystwo, do którego należał lord z wrogiego rodu oraz ledwo poznany markiza zza kanału La Manche? Alphard aż postąpił krok do przodu, by znaleźć się tuż obok markiza oraz bliżej samej Rosierówny, lecz ten szczegóły jeszcze przez chwilę nie wydawał mu się istotny.
– Lady Melisande ma z pewnością towarzystwo na dzisiejszy wieczór i wręcz nie wypada, by oddzielać ją od niego – napomniał markiza, gdy już nie potrafił zdzierżyć jego bezczelności, którą tak naprawdę raził wszystkich dookoła. Przecież tylko ślepiec nie dostrzegłby tych wszystkich spojrzeń wycelowanych w siebie. A może ten zapatrzony w siebie głupiec zauważał je doskonale, jednak w swoim mniemaniu uznawał je za najlepszy komplement? Kilka dni spędzonych z tym osobnikiem pozwoliło Blackowi odkryć, że markiz Bousquet jest pochlebcą nieznającym umiaru, jegomościem ze zbyt wysokim mniemaniem o sobie oraz estetą od siedmiu boleści, bo każda nadobna pannica w miarę znośnej sukni przyciągała jego wzrok. Nie dziwiło go więc, że za swój cel obrał prawdziwie elegancką damę. Czyż oczy mu się nie zaświeciły, czy policzki nie pokryły się rumieńcem ekscytacji? Całe to podekscytowanie całkowicie odebrało mu zdrowy rozum i czyniło jeszcze bardziej natrętnym niż zwykle. A Black z kolei starał się to ukrócić, jednak nie mógł zrazić do siebie Francuza, wszak rozchodziło się o interesy.
Nawet jeśli markiz przybył do Wielkiej Brytanii z misją dyplomatyczną, zyskując dzięki temu swoisty przywilej nietykalności, to nie zwalniało go to od godnego zachowania, prędzej powinien czuć się zobligowany do pochwalenia się dobrymi manierami. Właśnie, powinien, lecz mężczyzna uparcie nie zważał na to, jak powinien się zachowywać. Alphard powoli nabierał przekonania, że Francuzi z premedytacją go przysłali do Londynu, aby działał na nerwy przynajmniej jednemu urzędnikowi Brytyjskiego Ministerstwa Magii. Bezmiar jego głupoty i bezpośredniości równoznacznej z impertynencją zadziwiał lorda Blacka. Na każdym kroku popełniał jakieś gafy, wygadywał bzdury, nie liczył się z nikim i niczym, za nic mając brytyjską kulturę.
– Nonsens – wyrzucił z siebie markiz. – Towarzystwo zawsze można przecież zmienić.
I już wyciągał prawą dłoń ku lady Rosier, pewnie po to, by pochwycić ją, dotykiem próbując odmienić jej wolę. Black jednak dostrzegł to i zdecydował się zareagować zdecydowanie. Chwycił prawą dłoń markiza wokół nadgarstka i zatrzymał ją w połowie drogi do kobiecego przedramienia.
– Wystarczy – wysyczał wściekle, już nie kryjąc się z pogardliwym spojrzeniem kierowanym do mężczyzny. – Rozumiem, że szybko docenił markiz obecność lady Rosier, lecz trzeba znać granice.
– Co też pan…
– Dla dobra markiza ukrócam nieprzemyślane zapędy, bo przecież nie chce markiz obrazić brytyjskiej arystokratki, nieprawdaż?
Po tych słowach puścił jego rękę i z idealnym uśmiechem zwrócił się do przechodzącego kelnera, aby złapać za dwa kieliszki. Jeden przygarnął dla siebie, a drugi wcisnął w dłoń markiza, nie przejmując się tym, że w drugiej wciąż trzymał wcześniej pochwycone naczynie. Przynajmniej będzie miał zajęte te łapska.
– Ponoć zbliżający się wernisaż, o który już lady wspomniała, ma skupiać się wokół ekspresjonizmu abstrakcyjnego – zagaił swobodnie, wciąż utrzymując na ustach uśmiech, gdy czerwony na twarzy Francuz wpatrywał się w niego upokorzony, jednak w końcu spojrzenie skierował na lady Rosier, jakby u niej szukając ratunku.
Gdy tylko markiz uświadomił sobie, że nie ma szans na to, aby spędzić przy boku Melisande zbliżający się wernisaż, szybko przeszedł do zażądania jej towarzystwa jeszcze tego wieczoru. Kogoś innego jej śmiech by zraził, bo była w nim dobrze słyszalna przestroga. Lecz żałosny żigolak nie zamierzał odpuszczać i zapragnął dalej walczyć o towarzystwo wybranej spośród wszystkich dam tej jednej. Na nieszczęście Blacka padło nie na inną, lecz na Rosier. Rzecz jasna musiał zbyć jej propozycje pertraktacji, odbierając je jako żart. Cóż za idiota!
– Lady, zapraszam cię do naszej loży. Z niej będziesz miała najlepszy widok na cały spektakl, unoszące się głosy będą docierać do twych uszu bez przeszkód i nie zabraknie ci znakomitego szampana.
Te słowa każda dama mogłaby odebrać za obelgę. Wystosowanie zaproszenia w takiej treści było rażące, ale ono już samo w sobie było stanowczo nieodpowiednie. Któż to widział, żeby zapraszać damę do loży, gdzie znajdowało się jedynie męskie towarzystwo, do którego należał lord z wrogiego rodu oraz ledwo poznany markiza zza kanału La Manche? Alphard aż postąpił krok do przodu, by znaleźć się tuż obok markiza oraz bliżej samej Rosierówny, lecz ten szczegóły jeszcze przez chwilę nie wydawał mu się istotny.
– Lady Melisande ma z pewnością towarzystwo na dzisiejszy wieczór i wręcz nie wypada, by oddzielać ją od niego – napomniał markiza, gdy już nie potrafił zdzierżyć jego bezczelności, którą tak naprawdę raził wszystkich dookoła. Przecież tylko ślepiec nie dostrzegłby tych wszystkich spojrzeń wycelowanych w siebie. A może ten zapatrzony w siebie głupiec zauważał je doskonale, jednak w swoim mniemaniu uznawał je za najlepszy komplement? Kilka dni spędzonych z tym osobnikiem pozwoliło Blackowi odkryć, że markiz Bousquet jest pochlebcą nieznającym umiaru, jegomościem ze zbyt wysokim mniemaniem o sobie oraz estetą od siedmiu boleści, bo każda nadobna pannica w miarę znośnej sukni przyciągała jego wzrok. Nie dziwiło go więc, że za swój cel obrał prawdziwie elegancką damę. Czyż oczy mu się nie zaświeciły, czy policzki nie pokryły się rumieńcem ekscytacji? Całe to podekscytowanie całkowicie odebrało mu zdrowy rozum i czyniło jeszcze bardziej natrętnym niż zwykle. A Black z kolei starał się to ukrócić, jednak nie mógł zrazić do siebie Francuza, wszak rozchodziło się o interesy.
Nawet jeśli markiz przybył do Wielkiej Brytanii z misją dyplomatyczną, zyskując dzięki temu swoisty przywilej nietykalności, to nie zwalniało go to od godnego zachowania, prędzej powinien czuć się zobligowany do pochwalenia się dobrymi manierami. Właśnie, powinien, lecz mężczyzna uparcie nie zważał na to, jak powinien się zachowywać. Alphard powoli nabierał przekonania, że Francuzi z premedytacją go przysłali do Londynu, aby działał na nerwy przynajmniej jednemu urzędnikowi Brytyjskiego Ministerstwa Magii. Bezmiar jego głupoty i bezpośredniości równoznacznej z impertynencją zadziwiał lorda Blacka. Na każdym kroku popełniał jakieś gafy, wygadywał bzdury, nie liczył się z nikim i niczym, za nic mając brytyjską kulturę.
– Nonsens – wyrzucił z siebie markiz. – Towarzystwo zawsze można przecież zmienić.
I już wyciągał prawą dłoń ku lady Rosier, pewnie po to, by pochwycić ją, dotykiem próbując odmienić jej wolę. Black jednak dostrzegł to i zdecydował się zareagować zdecydowanie. Chwycił prawą dłoń markiza wokół nadgarstka i zatrzymał ją w połowie drogi do kobiecego przedramienia.
– Wystarczy – wysyczał wściekle, już nie kryjąc się z pogardliwym spojrzeniem kierowanym do mężczyzny. – Rozumiem, że szybko docenił markiz obecność lady Rosier, lecz trzeba znać granice.
– Co też pan…
– Dla dobra markiza ukrócam nieprzemyślane zapędy, bo przecież nie chce markiz obrazić brytyjskiej arystokratki, nieprawdaż?
Po tych słowach puścił jego rękę i z idealnym uśmiechem zwrócił się do przechodzącego kelnera, aby złapać za dwa kieliszki. Jeden przygarnął dla siebie, a drugi wcisnął w dłoń markiza, nie przejmując się tym, że w drugiej wciąż trzymał wcześniej pochwycone naczynie. Przynajmniej będzie miał zajęte te łapska.
– Ponoć zbliżający się wernisaż, o który już lady wspomniała, ma skupiać się wokół ekspresjonizmu abstrakcyjnego – zagaił swobodnie, wciąż utrzymując na ustach uśmiech, gdy czerwony na twarzy Francuz wpatrywał się w niego upokorzony, jednak w końcu spojrzenie skierował na lady Rosier, jakby u niej szukając ratunku.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Znudzona, tak właśnie czuła się przez większość czasu, który spędzała na salonach. Jej rówieśniczki lubiły prowadzić dysputy na temat najmodniejszych kolorów, czy krojów sukienek, czasem rozprawiały nad dżentelmenami, czy tym, jak wyglądały konkretne zaręczyny. Dokładnie tak, jakby była to rzecz najwyżej światowej wagi. Co za różnica, czy dany jegomość uklęknął, czy też zwyczajnie wsunął pierścień na palec? Oświadczyny w większości przypadków były polityką, a gdyby nie były na rękę nestorom, nawet zakochana para mogłaby nie uzyskać błogosławieństwa. Taki był ich świat, w takim funkcjonowali, wolała zajmować się tym, co można było zmienić - co ona była w stanie zmienić.
- Spędziłam wiele czasu pomiędzy francuzami. Więc pozwól, że zapytam, czy moja opinia jest niestosowna wobec francuzów, czy wobec ciebie, panie? - zapytała spokojnie przekrzywiając lekko głowę w prawą stronę. - Nie tylko francuzi lubią przyjemności i my anglicy cenimy je sobie. - wypowiedziała głosem, który jasno sugerował drugie znaczenie, słowa, które nie padły. Że żadne z nich nie wykorzystywało przyjemności jako wymówek, by pozostawiać prace nieskończoną. Zmrużyła lekko oczy, spodziewała się więcej po francuskim dyplomacie. Uniosła wyżej brwi na zaproszenie, które powędrowało w jej kierunku. Zerknęła na Blacka, który znalazł się bliżej i otworzył usta. Zacisnęła wargi. Potrafiła odpowiadać sama za siebie, nie musiał - a nawet nie powinien jej wyręczać. Ciemnomózgi gumochłon. Nie pozwoliła jednak by choćby zmarszczka pojawiła się na jej obliczu.
- Muszę odmówić, markizie Bousquet. - odpowiedziała melodyjnym głosem, dygając lekko. Nie spoglądała na Blacka, drażniła ją sama jego obecność, a fakt, że postanowił przemówić w jej imieniu jedynie rozsierdził ją mocniej. Dlatego nie powiedziała już nic więcej. Nie przeszkadzał jej Bousquet, był nieszkodliwym robakiem, którego mogłaby stracić jednym ruchem dłoni. Pozwalała mu na rozmowę z sobą z jednego oczywistego względu. Spotkała się już wcześniej z mężczyznami jego pokroju, nie byli dla niej żadną przeszkodą. Znała siłę własnej urody, choć twarz powlekało kilka plebejskich piegów, była Rosierem, klejnotem, wszystkim tym, czego wielu mogło jedynie pragnąć i pożądać. Tylko jeden ze śmiałków będzie mógł ją dostać i posiąść. I nie ona miała o tym zadecydować, już dawno temu odpowiedzialność za ten wybór przeniosła na innych - nie angażując się, nie pozwalając podchodzić do siebie zbyt blisko żeby się nie obnażyć i by nikt nie mógł wykorzystać jej słabości przeciwko niej. Nie ruszyła się, gdy dłoń markiza powędrowała w jej kierunku. Nie spodziewała się jednak, że zostanie zatrzymana w drodze. Ledwie widoczny mięsień drgnął na jej policzku, gdy Black ponownie się odezwał. Teraz wpatrywała się w niego, uporczywie, dokładnie, butnie, z drobinkami złości mieniącymi się na złoto w tęczówkach.
- Zostaw nas markizie Bousquet. - powiedziała pewnie, broda uniosła się lekko - jednak jak zwykle nie za wysoko, by móc ją uznać za opieszałą - nawet nie patrzyła teraz na niego. To nie była prośba, to było żądanie, które oczekiwało spełnienia. Jej tęczówki nadal lustrowały Blacka nie wchodząc w rozmowę na temat wernisażu, o którym sama wspomniała wcześniej. Wiedziała czyje spojrzenie miała, a może raczej do którego jej było podobne. Razem z Tristanem mieli to samo spojrzenie, choć jej naznaczone często było łagodnością. Mężczyzna stał nadal, jej wzrok powoli przesunął się na niego. Nie widniało w nim już wyuczone do perfekcji zainteresowanie, uśmiech, który odbijał się w soczewkach. Teraz patrzyły na niego dwa stalowo błękitne ogniki, pełne chłodu i niewypowiedzianych obietnic. - Zostaw nas. - powtórzyła raz jeszcze, głosem, który nie znosił sprzeciwu, który nie prosił a który wymagał. Nie była przestraszoną młódką, łatwą do manipulacji. Była Melisande Rosier i nikt nie był w stanie zachwiać już jej wiary we własne umiejętności. Teraz czekała, licząc na to, że markiz nie okaże się na tyle głupi, by nie posłuchać jej prośby.
- Spędziłam wiele czasu pomiędzy francuzami. Więc pozwól, że zapytam, czy moja opinia jest niestosowna wobec francuzów, czy wobec ciebie, panie? - zapytała spokojnie przekrzywiając lekko głowę w prawą stronę. - Nie tylko francuzi lubią przyjemności i my anglicy cenimy je sobie. - wypowiedziała głosem, który jasno sugerował drugie znaczenie, słowa, które nie padły. Że żadne z nich nie wykorzystywało przyjemności jako wymówek, by pozostawiać prace nieskończoną. Zmrużyła lekko oczy, spodziewała się więcej po francuskim dyplomacie. Uniosła wyżej brwi na zaproszenie, które powędrowało w jej kierunku. Zerknęła na Blacka, który znalazł się bliżej i otworzył usta. Zacisnęła wargi. Potrafiła odpowiadać sama za siebie, nie musiał - a nawet nie powinien jej wyręczać. Ciemnomózgi gumochłon. Nie pozwoliła jednak by choćby zmarszczka pojawiła się na jej obliczu.
- Muszę odmówić, markizie Bousquet. - odpowiedziała melodyjnym głosem, dygając lekko. Nie spoglądała na Blacka, drażniła ją sama jego obecność, a fakt, że postanowił przemówić w jej imieniu jedynie rozsierdził ją mocniej. Dlatego nie powiedziała już nic więcej. Nie przeszkadzał jej Bousquet, był nieszkodliwym robakiem, którego mogłaby stracić jednym ruchem dłoni. Pozwalała mu na rozmowę z sobą z jednego oczywistego względu. Spotkała się już wcześniej z mężczyznami jego pokroju, nie byli dla niej żadną przeszkodą. Znała siłę własnej urody, choć twarz powlekało kilka plebejskich piegów, była Rosierem, klejnotem, wszystkim tym, czego wielu mogło jedynie pragnąć i pożądać. Tylko jeden ze śmiałków będzie mógł ją dostać i posiąść. I nie ona miała o tym zadecydować, już dawno temu odpowiedzialność za ten wybór przeniosła na innych - nie angażując się, nie pozwalając podchodzić do siebie zbyt blisko żeby się nie obnażyć i by nikt nie mógł wykorzystać jej słabości przeciwko niej. Nie ruszyła się, gdy dłoń markiza powędrowała w jej kierunku. Nie spodziewała się jednak, że zostanie zatrzymana w drodze. Ledwie widoczny mięsień drgnął na jej policzku, gdy Black ponownie się odezwał. Teraz wpatrywała się w niego, uporczywie, dokładnie, butnie, z drobinkami złości mieniącymi się na złoto w tęczówkach.
- Zostaw nas markizie Bousquet. - powiedziała pewnie, broda uniosła się lekko - jednak jak zwykle nie za wysoko, by móc ją uznać za opieszałą - nawet nie patrzyła teraz na niego. To nie była prośba, to było żądanie, które oczekiwało spełnienia. Jej tęczówki nadal lustrowały Blacka nie wchodząc w rozmowę na temat wernisażu, o którym sama wspomniała wcześniej. Wiedziała czyje spojrzenie miała, a może raczej do którego jej było podobne. Razem z Tristanem mieli to samo spojrzenie, choć jej naznaczone często było łagodnością. Mężczyzna stał nadal, jej wzrok powoli przesunął się na niego. Nie widniało w nim już wyuczone do perfekcji zainteresowanie, uśmiech, który odbijał się w soczewkach. Teraz patrzyły na niego dwa stalowo błękitne ogniki, pełne chłodu i niewypowiedzianych obietnic. - Zostaw nas. - powtórzyła raz jeszcze, głosem, który nie znosił sprzeciwu, który nie prosił a który wymagał. Nie była przestraszoną młódką, łatwą do manipulacji. Była Melisande Rosier i nikt nie był w stanie zachwiać już jej wiary we własne umiejętności. Teraz czekała, licząc na to, że markiz nie okaże się na tyle głupi, by nie posłuchać jej prośby.
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Na całe szczęście lady Rosier potwierdziła jego stanowisko i również osobiście odmówiła dołączenia do nich w loży. Innej opcji zresztą nie miała, każde z nich musiało kierować się tym, co powinno a czego nie. Jej łagodne oblicze szybko zmieniło się w lodowatą maskę. Gwałtowną zmianą swojego nastawienia odgoniła Francuza. Ten bez szemrania spełnił jej żądanie, najwidoczniej rzeczywiście przejęty możliwymi konsekwencjami. Cóż za dureń. Przede wszystkim nie powinien nawet doprowadzać do takiej sytuacji.
Black stał dumnie wyprostowany i nad wyraz swobodnie upił z kieliszka łyk szampana.
– Przykro mi lady, jeśli poczułaś się urażona – rzekł pierwszy tuż po odejściu markiza, lecz w jego głosie nie rozbrzmiewała skrucha czy też wyraźne poczucie winy, nawet nie było w nim odrobiny współczucia. Wcale nie odpowiadał za wszystkie zachowania Francuza, choć kazano mu go pilnować na każdym kroku. Swoje zadanie starał się wypełniać jak najbardziej skrupulatnie, nie miał jednak możliwości zamknąć mężczyźnie ust. Gdyby tylko mógł, uczyniłby to z pomocą Zaklęcia Trwałego Przylepca, aby usta delegata pozostały zamknięte na zawsze. Choć też wyobrażał sobie ile satysfakcji mogłoby płynąć z ucięcia mu tego zdecydowanie zbyt długiego jęzora. Podobnie makabryczne myśli były miłą odskocznią od tych wszystkich dyplomatycznych, a więc i do bólu uprzejmych praktyk. Już miał dość wiecznego przytakiwanie osobom zdecydowanie głupszym.
Sądził też, że Melisande jest sama sobie winna, bo niepotrzebnie zachęcała mężczyznę, któremu w każdym innym przypadku nie okazałaby tyle zainteresowania nawet z czystej grzeczności. Zrobiła to po złości nielubianemu Blackowi, licząc na to, że swymi fałszywymi uśmieszkami zagra mu na nosie. Trochę swoją nonszalancką postawą wytrąciła go z równowagi, oczywiście, jednak do bardziej niepokorny Francuz uruchamiał coraz większe pokłady złości i niechęci. To ona zmusiła go do interwencji, która przecież nie pomoże mu w ugłaskaniu delegata. Choć właściwie mógł jego żałosne potknięcie wykorzystać. Zakaże mu dalszego mijania się od obowiązków i całą sprawę doprowadzi do końca. Markiz Bousquet już nie będzie miał żadnego wyjścia, jeśli nie chce, aby ktokolwiek w jego przełożonych dowiedział się hańbie, jaką był bliski przynieść Francji.
Cały czas zerkał kątem oka na mężczyznę, dalej kontrolując jego zachowanie. Łudził się, że tego dnia nie będzie już musiał znosić jego wybryków, bo przecież i ten cały markiz miał w sobie jakieś poczucie wstydu, a przynajmniej mieć powinien. Co prawda nie sądził, żeby Francuz przeżył wielką przemianę duchową, która sprawi, iż weźmie się wreszcie poważnie za wypełnianie swoich obowiązków.
– Proszę mi wybaczyć, ale mam tylko chwilę na szybką wymianę zdań, nic ponadto zaoferować nie mogę.
Z pewnością wiedziała, że nie może zostawić francuskiego delegata samemu sobie na zbyt długą chwilę. Już po jej surowym spojrzeniu czuł, że ta zacznie czynić mu wyrzuty. Był w stanie nawet przewidzieć ich treść. Sama byłabym w stanie sobie poradzić. Idealnie w myślach odwzorował oburzenie i pretensję w jej głosie. Cenił niezależność u kobiet, lecz nie w tej ślepej postaci. Musiał zareagować. Każdemu lordowi od najmłodszych lat wpaja się, że szlachetnie urodzonym należy się szacunek. Gdyby nie stanął w imieniu lady, jak spoglądaliby na niego inni?
Black stał dumnie wyprostowany i nad wyraz swobodnie upił z kieliszka łyk szampana.
– Przykro mi lady, jeśli poczułaś się urażona – rzekł pierwszy tuż po odejściu markiza, lecz w jego głosie nie rozbrzmiewała skrucha czy też wyraźne poczucie winy, nawet nie było w nim odrobiny współczucia. Wcale nie odpowiadał za wszystkie zachowania Francuza, choć kazano mu go pilnować na każdym kroku. Swoje zadanie starał się wypełniać jak najbardziej skrupulatnie, nie miał jednak możliwości zamknąć mężczyźnie ust. Gdyby tylko mógł, uczyniłby to z pomocą Zaklęcia Trwałego Przylepca, aby usta delegata pozostały zamknięte na zawsze. Choć też wyobrażał sobie ile satysfakcji mogłoby płynąć z ucięcia mu tego zdecydowanie zbyt długiego jęzora. Podobnie makabryczne myśli były miłą odskocznią od tych wszystkich dyplomatycznych, a więc i do bólu uprzejmych praktyk. Już miał dość wiecznego przytakiwanie osobom zdecydowanie głupszym.
Sądził też, że Melisande jest sama sobie winna, bo niepotrzebnie zachęcała mężczyznę, któremu w każdym innym przypadku nie okazałaby tyle zainteresowania nawet z czystej grzeczności. Zrobiła to po złości nielubianemu Blackowi, licząc na to, że swymi fałszywymi uśmieszkami zagra mu na nosie. Trochę swoją nonszalancką postawą wytrąciła go z równowagi, oczywiście, jednak do bardziej niepokorny Francuz uruchamiał coraz większe pokłady złości i niechęci. To ona zmusiła go do interwencji, która przecież nie pomoże mu w ugłaskaniu delegata. Choć właściwie mógł jego żałosne potknięcie wykorzystać. Zakaże mu dalszego mijania się od obowiązków i całą sprawę doprowadzi do końca. Markiz Bousquet już nie będzie miał żadnego wyjścia, jeśli nie chce, aby ktokolwiek w jego przełożonych dowiedział się hańbie, jaką był bliski przynieść Francji.
Cały czas zerkał kątem oka na mężczyznę, dalej kontrolując jego zachowanie. Łudził się, że tego dnia nie będzie już musiał znosić jego wybryków, bo przecież i ten cały markiz miał w sobie jakieś poczucie wstydu, a przynajmniej mieć powinien. Co prawda nie sądził, żeby Francuz przeżył wielką przemianę duchową, która sprawi, iż weźmie się wreszcie poważnie za wypełnianie swoich obowiązków.
– Proszę mi wybaczyć, ale mam tylko chwilę na szybką wymianę zdań, nic ponadto zaoferować nie mogę.
Z pewnością wiedziała, że nie może zostawić francuskiego delegata samemu sobie na zbyt długą chwilę. Już po jej surowym spojrzeniu czuł, że ta zacznie czynić mu wyrzuty. Był w stanie nawet przewidzieć ich treść. Sama byłabym w stanie sobie poradzić. Idealnie w myślach odwzorował oburzenie i pretensję w jej głosie. Cenił niezależność u kobiet, lecz nie w tej ślepej postaci. Musiał zareagować. Każdemu lordowi od najmłodszych lat wpaja się, że szlachetnie urodzonym należy się szacunek. Gdyby nie stanął w imieniu lady, jak spoglądaliby na niego inni?
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Przez chwilę było całkiem ciekawie i mogłaby być dalej, gdyby francuz nie zlekceważył jej tak otwarcie psując cały plan, który założyła wcześniej. Głupek. Była Melisande Rosier, potomiknią Mahaut, takich jak on zjadała na śniadanie, był dla niej rozrywką, narzędziem, nic nie znaczącą chwilą, jednak nie zamierzała z nim dalej rozmawiać. Jej postawa i chłód, który zaczął emanować od sylwetki w duecie z zimnym, stalowym głosem i spojrzeniem przegonił go skutecznie. Posiadała siłę, nie tę fizyczną skrytą w mięśniach i latach ćwiczeń, inną, wyrytą w niej niczym filigranowa rzeźba w marmurze przypominającym jej skórę. I choć nie korzystała z niej często, doskonale wiedziała jak jej używać i jak wiele jest w stanie osiągnąć. Zresztą, niewielu odważało się jej sprzeciwiać, czy otwarcie ją ignorować. Wiedziała też, że nie wszystko jest w stanie załatwić przy pomocy tej broni. Była wnikliwym obserwatorem i trafnie potrafiła ocenić sytuację, a raczej założyć, ludzie niezmiennie potrafili ją zaskakiwać. Odprowadziła mężczyznę spojrzeniem, spokojnym, zwracając je w stronę Blacka gdy się odezwał. Powstrzymała skrzywienie malinowych warg, gdy słowa wysunęły się z jego ust. Powstrzymała drgnięcie lewej brwi. Przez chwilę po prostu patrzyła na niego, tak jak czasem zapatrywała się na insekta krążącego niedaleko róży.
- Nie jest ci przykro. - stwierdziła spokojnie wiercąc w nim spojrzeniem. Słowa, tak bardzo nie pasowały do całej jego postawy i tego, co prezentował sobą wobec niej. Nie znaczyły wiele, a właściwie nie znaczyły nic. Były jedynie pustymi wyrazami, którym nadano dźwięku puszczając je w eter. Kompletnie niepotrzebnymi. Zwyczajnie niechcianymi, bowiem ani ona ich nie oczekiwała, ani on nie miał ochoty ich wypowiadać. Kierowało nim tylko jedno: powinność. - A żeby mnie urazić potrzeba więcej, niż nieokiełznanego francuza, wychowałam się pośród nich. - zerknęła w stronę markiza który szybko odnalazł pocieszenie tym razem zatrzymując się przy dwóch damach, które spoglądały w jego stronę niepewnie. Mówił coś szybko i energicznie, a one uśmiechały się sztucznie, jedna coś mówiła, druga zerkała niepewnie. Obie nie miały szans. Nie interesowało jej to jednak wróciła spojrzeniem do Blacka, który - o ironio - zdawał się po raz pierwszy rozsądniejszy od kogoś innego. Widziała to w jego spojrzeniu. Winę, którą obarczał ją za całą sytuację. Jak najbardziej słusznie i bawiło ją to, jego zirytowane spojrzenie smakowało jak słodki deser. Drobinki złości zniknęły z jej spojrzenia. Mieniły się teraz jedynie rozbawieniem z złotym kolorze. Zniknęła buta, choć broda pozostawała uniesiona. Odsunęła od siebie złość szybko, z wprawą, kompletnie nie zawracając sobie nią już głowy. Bo było coś innego na czym skupiła własne myśli. Przewaga? Nie, bardziej możliwość którą dostrzegła.
- Nie mogłeś nie zareagować. - stwierdziła spokojnie, skinając lekko głową w niewerbalnym geście podziękowania. Nie mógł, oboje to wiedzieli. Gdyby nie zareagował, spotkałoby się to z echem i szeptami, które okrążyłby salony szybciej, niż zdążyliby mrugnąć. Ona była w stanie poradzić sobie sama, ale nie powinna. Powinna liczyć na mężczyzn i to u nich szukać wsparcia. Wierutna bzdura, niestety napędzała ich świat. Więc musiała grać w tę grę wiedząc, że jest mądrzejsza od niejednego, który nosi spodnie. Mogła jednak korzystać z własnego sprytu i obracać sprawy na własną korzyść. Uniosła kieliszek szampana i upiła z niego niewielką ilość alkoholu. Spojrzenie przetoczyło się ledwie zauważalnie po sali. Niewielu spoglądało już w ich kierunku widocznie zawiedzeni, że nie zdarzyło się nic więcej. Skupiali się na markizie, licząc po cichu, że jeszcze nie zakończył swoich wojaży. Przekrzywiła lekko głowę w prawą stronę i wróciła spojrzeniem do Alpharda. - Jak bardzo zirytowało cię to, że musisz mi pomóc, lordzie Black? - zapytała ubierając usta w miły uśmiech. Bawiło ją to, a może to wino odrobinę uderzyło jej do głowy. Otrzymała pomoc od Blacka i to wierciło się nieprzyjemnie, ale wiedziała że i jemu było to nie w smak. Co więcej… - Co prawda, inaczej to zaplanowałam, jednak jeśli dobrze to rozegrasz końcowy efekt będzie taki sam. - mówiła dalej, wzruszając ledwie widocznie ramionami kompletnie nie przejęta tym, że coś nie poszło po jej myśli bo i tak obróciło się korzystnie dla niej. Nawet nie dla niej, a dla Blacka, którego szczerze nie znosiła. Czy dostrzegł już jak bardzo dziś mu się przysłużyła, czy potrzebował by wyłożyć mu dosadniej? Nie miała problemów, by powoli i dokładnie przeliterować mu wszystko tak, by zrozumiał. Uśmiechała się, prawdziwie, zadowolona. Zmarszczki subtelnie okalały jej oczy dodając im blasku.
Tak, zdecydowanie była zadowolona z siebie.
- Nie jest ci przykro. - stwierdziła spokojnie wiercąc w nim spojrzeniem. Słowa, tak bardzo nie pasowały do całej jego postawy i tego, co prezentował sobą wobec niej. Nie znaczyły wiele, a właściwie nie znaczyły nic. Były jedynie pustymi wyrazami, którym nadano dźwięku puszczając je w eter. Kompletnie niepotrzebnymi. Zwyczajnie niechcianymi, bowiem ani ona ich nie oczekiwała, ani on nie miał ochoty ich wypowiadać. Kierowało nim tylko jedno: powinność. - A żeby mnie urazić potrzeba więcej, niż nieokiełznanego francuza, wychowałam się pośród nich. - zerknęła w stronę markiza który szybko odnalazł pocieszenie tym razem zatrzymując się przy dwóch damach, które spoglądały w jego stronę niepewnie. Mówił coś szybko i energicznie, a one uśmiechały się sztucznie, jedna coś mówiła, druga zerkała niepewnie. Obie nie miały szans. Nie interesowało jej to jednak wróciła spojrzeniem do Blacka, który - o ironio - zdawał się po raz pierwszy rozsądniejszy od kogoś innego. Widziała to w jego spojrzeniu. Winę, którą obarczał ją za całą sytuację. Jak najbardziej słusznie i bawiło ją to, jego zirytowane spojrzenie smakowało jak słodki deser. Drobinki złości zniknęły z jej spojrzenia. Mieniły się teraz jedynie rozbawieniem z złotym kolorze. Zniknęła buta, choć broda pozostawała uniesiona. Odsunęła od siebie złość szybko, z wprawą, kompletnie nie zawracając sobie nią już głowy. Bo było coś innego na czym skupiła własne myśli. Przewaga? Nie, bardziej możliwość którą dostrzegła.
- Nie mogłeś nie zareagować. - stwierdziła spokojnie, skinając lekko głową w niewerbalnym geście podziękowania. Nie mógł, oboje to wiedzieli. Gdyby nie zareagował, spotkałoby się to z echem i szeptami, które okrążyłby salony szybciej, niż zdążyliby mrugnąć. Ona była w stanie poradzić sobie sama, ale nie powinna. Powinna liczyć na mężczyzn i to u nich szukać wsparcia. Wierutna bzdura, niestety napędzała ich świat. Więc musiała grać w tę grę wiedząc, że jest mądrzejsza od niejednego, który nosi spodnie. Mogła jednak korzystać z własnego sprytu i obracać sprawy na własną korzyść. Uniosła kieliszek szampana i upiła z niego niewielką ilość alkoholu. Spojrzenie przetoczyło się ledwie zauważalnie po sali. Niewielu spoglądało już w ich kierunku widocznie zawiedzeni, że nie zdarzyło się nic więcej. Skupiali się na markizie, licząc po cichu, że jeszcze nie zakończył swoich wojaży. Przekrzywiła lekko głowę w prawą stronę i wróciła spojrzeniem do Alpharda. - Jak bardzo zirytowało cię to, że musisz mi pomóc, lordzie Black? - zapytała ubierając usta w miły uśmiech. Bawiło ją to, a może to wino odrobinę uderzyło jej do głowy. Otrzymała pomoc od Blacka i to wierciło się nieprzyjemnie, ale wiedziała że i jemu było to nie w smak. Co więcej… - Co prawda, inaczej to zaplanowałam, jednak jeśli dobrze to rozegrasz końcowy efekt będzie taki sam. - mówiła dalej, wzruszając ledwie widocznie ramionami kompletnie nie przejęta tym, że coś nie poszło po jej myśli bo i tak obróciło się korzystnie dla niej. Nawet nie dla niej, a dla Blacka, którego szczerze nie znosiła. Czy dostrzegł już jak bardzo dziś mu się przysłużyła, czy potrzebował by wyłożyć mu dosadniej? Nie miała problemów, by powoli i dokładnie przeliterować mu wszystko tak, by zrozumiał. Uśmiechała się, prawdziwie, zadowolona. Zmarszczki subtelnie okalały jej oczy dodając im blasku.
Tak, zdecydowanie była zadowolona z siebie.
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Jeśli chciała go spłoszyć surowym spojrzeniem swych niebieskich oczu, powinna postarać się o wiele bardziej. Prezentowane przez nią poczucie wyższości wręcz go śmieszyło. Mogła wiele ugrać dzięki inteligencji i z pomocą kobiecych walorów, lecz nijak nie była przygotowana na fizyczne ataki. Miała zresztą do tego prawo, wszak każda lady, niezależnie od nazwiska, powinna mieć w każdym lordzie obrońcę. Lecz to jej własna buta doprowadziła do niewygodnej sytuacji i naraziła ją na zuchwalstwo mężczyzny natarczywego. Podjęła się gry, chcąc zmienić jej zasady, przez co finalnie zasmakowała goryczy porażki. Jednak własną przegraną potyczką przyczyniła się do dzieła znacznie większego. Uraza damy stała się kartą przetargową w politycznej zagrywce.
Wreszcie wyrzuciła z siebie pierwsze słowa kierowane już tylko do niego. Czy naprawdę musiała na sam początek stwierdzać oczywistość? Ależ musiała, aby zadać kłam jego słowom. Pewnie nawet nie potrafiła inaczej. Miała okazję wskazać fałsz w postawie znienawidzonego Blacka i czyniła to z lubością. Kontrolowała swój głos perfekcyjnie, wypowiedzi nadając ton jak najbardziej spokojny, lecz w jej oczach zawierało się wszystko – uraza, niechęć, powoli dogasająca złość. Być może łudziła się, że doskonale maskuje swoje uczucia, lecz nie potrafiła tego czynić, gdy patrzyła komuś prosto w oczy. Prowokowała dumnie wyprostowaną sylwetką, uniesionym podbródkiem, ale to właśnie to jej śmiałe spojrzenie potrafiło zbudzić największą frustrację. Cenił kobiety pewne swych przymiotów, ale tylko wtedy, gdy tę pewność wykorzystywały rozsądnie, a więc w adekwatnych chwilach. – Lecz jeden nieokiełznany Francuz na długo może pozostawić po sobie niesmak – odrzekł nieco znużony, kątem oka asekuracyjnie śledząc zagranicznego gościa. Ten ponownie próbował roztaczać swój wątpliwy czas, choć już pośród innych dam, zdecydowanie mniej wprawnych w unikaniu żałosnych umizgów niż Rosierówna. Chciał opuścić ją jak najszybciej, nie zawracać nią sobie dłużej głowy. Miał inne zmartwienia obecnie, a raczej jedno wielkie, które nadeszło z Francji,
Dziwnym trafem Melisande doszła do kolejnej oczywistej konkluzji, którą wcale go nie próbowała subtelnie potępić. To był jakiś postęp, lecz Alphard natychmiast wywietrzył w tej nagłej poprawie podstęp. Nie pomylił się. Wymuszoną pomoc lorda dumna lady uznała za jego słabość. Rzuciła mu w twarz kolejne wyzwanie, na które to uniósł kąciki ust w pogardliwym uśmiechu. Zamierzał na nowo rozzłościć ją, odpowiadając na jej śmiałość jawną pobłażliwością.
– Niezmiernie, lady Rosier – dał jej krótką i szczerą odpowiedź tonem boleśnie uprzejmym i wzniósł kieliszek w ramach niewypowiedzianego toastu, jakby sam sobie winszował sukcesu. – Nie musisz się jednak martwić, pani, szybko zapomnę o tym przykrym incydencie – ostatnie słowo podkreślił kpiną, pozostawiając do jej interpretacji, co też miał na myśli; zachowanie markiza czy może konieczność obronny jej czci.
Wiedział, że jej zachowanie miało wypełnić jakiś zamysł. Zadanie w pewnym momencie ją przerosło, jednak on już wiedział w jaki sposób wykorzystać całą sytuację na korzyść brytyjskiej strony. Markizowi za nic w świecie nie zamierzał odpuścić.
– Ach tak, twoja gra – wyrzucił z siebie lekko rozbawiony, po upici kolejnego łyka szampana. – Doprawdy urocza. Dziękuję za podsunięcie mi ważnych argumentów – nie mógł zaprzeczyć jej zasługom, lecz zamierzał umniejszyć je jak tylko mógł. – Ale czy naprawdę sądzisz, lady, że nie potrafiłbym okiełznać Francuza?
Wyruszenie do opery, choć wielce mu niemiłe, nie było wcale przypadkowe. Markiz wyraził życzenie obcowania ze sztuką, a Black to pragnienie wykorzystał. Opcje mu się kończyły, więc musiał podejść zaślepionego przyjemnościami dyplomatę inaczej. I tak oto wykorzystał jego hedonizm przeciw niemu. Jeśli nie chciał zostać odesłany z notą tyczącą się jego nieodpowiedniego zachowania do ojczyzny, zacznie wreszcie uważnie słuchać argumentów brytyjskiej strony.
– Życzę udanego spektaklu, lady Rosier.
Dumnie wyprostowany odwrócił się na pięcie i odszedł w stronę markiza. Ten momentalnie oprzytomniał dzięki obecności przy jego boku urzędnika. Twarz mu poczerwieniała z nerwów, zaczął do dwóch dam przemawiać bełkotliwie, aż w końcu przeprosił je i ruszył dalej, aby powrócić do loży. Black kroczył za nim jak cień, nie odejmując od niego uważnego spojrzenia. Wierzył, że po spektaklu już ostatecznie wyjaśnią sobie pewne kwestie dotyczące umowy pomiędzy ich państwami.
| z tematu
Wreszcie wyrzuciła z siebie pierwsze słowa kierowane już tylko do niego. Czy naprawdę musiała na sam początek stwierdzać oczywistość? Ależ musiała, aby zadać kłam jego słowom. Pewnie nawet nie potrafiła inaczej. Miała okazję wskazać fałsz w postawie znienawidzonego Blacka i czyniła to z lubością. Kontrolowała swój głos perfekcyjnie, wypowiedzi nadając ton jak najbardziej spokojny, lecz w jej oczach zawierało się wszystko – uraza, niechęć, powoli dogasająca złość. Być może łudziła się, że doskonale maskuje swoje uczucia, lecz nie potrafiła tego czynić, gdy patrzyła komuś prosto w oczy. Prowokowała dumnie wyprostowaną sylwetką, uniesionym podbródkiem, ale to właśnie to jej śmiałe spojrzenie potrafiło zbudzić największą frustrację. Cenił kobiety pewne swych przymiotów, ale tylko wtedy, gdy tę pewność wykorzystywały rozsądnie, a więc w adekwatnych chwilach. – Lecz jeden nieokiełznany Francuz na długo może pozostawić po sobie niesmak – odrzekł nieco znużony, kątem oka asekuracyjnie śledząc zagranicznego gościa. Ten ponownie próbował roztaczać swój wątpliwy czas, choć już pośród innych dam, zdecydowanie mniej wprawnych w unikaniu żałosnych umizgów niż Rosierówna. Chciał opuścić ją jak najszybciej, nie zawracać nią sobie dłużej głowy. Miał inne zmartwienia obecnie, a raczej jedno wielkie, które nadeszło z Francji,
Dziwnym trafem Melisande doszła do kolejnej oczywistej konkluzji, którą wcale go nie próbowała subtelnie potępić. To był jakiś postęp, lecz Alphard natychmiast wywietrzył w tej nagłej poprawie podstęp. Nie pomylił się. Wymuszoną pomoc lorda dumna lady uznała za jego słabość. Rzuciła mu w twarz kolejne wyzwanie, na które to uniósł kąciki ust w pogardliwym uśmiechu. Zamierzał na nowo rozzłościć ją, odpowiadając na jej śmiałość jawną pobłażliwością.
– Niezmiernie, lady Rosier – dał jej krótką i szczerą odpowiedź tonem boleśnie uprzejmym i wzniósł kieliszek w ramach niewypowiedzianego toastu, jakby sam sobie winszował sukcesu. – Nie musisz się jednak martwić, pani, szybko zapomnę o tym przykrym incydencie – ostatnie słowo podkreślił kpiną, pozostawiając do jej interpretacji, co też miał na myśli; zachowanie markiza czy może konieczność obronny jej czci.
Wiedział, że jej zachowanie miało wypełnić jakiś zamysł. Zadanie w pewnym momencie ją przerosło, jednak on już wiedział w jaki sposób wykorzystać całą sytuację na korzyść brytyjskiej strony. Markizowi za nic w świecie nie zamierzał odpuścić.
– Ach tak, twoja gra – wyrzucił z siebie lekko rozbawiony, po upici kolejnego łyka szampana. – Doprawdy urocza. Dziękuję za podsunięcie mi ważnych argumentów – nie mógł zaprzeczyć jej zasługom, lecz zamierzał umniejszyć je jak tylko mógł. – Ale czy naprawdę sądzisz, lady, że nie potrafiłbym okiełznać Francuza?
Wyruszenie do opery, choć wielce mu niemiłe, nie było wcale przypadkowe. Markiz wyraził życzenie obcowania ze sztuką, a Black to pragnienie wykorzystał. Opcje mu się kończyły, więc musiał podejść zaślepionego przyjemnościami dyplomatę inaczej. I tak oto wykorzystał jego hedonizm przeciw niemu. Jeśli nie chciał zostać odesłany z notą tyczącą się jego nieodpowiedniego zachowania do ojczyzny, zacznie wreszcie uważnie słuchać argumentów brytyjskiej strony.
– Życzę udanego spektaklu, lady Rosier.
Dumnie wyprostowany odwrócił się na pięcie i odszedł w stronę markiza. Ten momentalnie oprzytomniał dzięki obecności przy jego boku urzędnika. Twarz mu poczerwieniała z nerwów, zaczął do dwóch dam przemawiać bełkotliwie, aż w końcu przeprosił je i ruszył dalej, aby powrócić do loży. Black kroczył za nim jak cień, nie odejmując od niego uważnego spojrzenia. Wierzył, że po spektaklu już ostatecznie wyjaśnią sobie pewne kwestie dotyczące umowy pomiędzy ich państwami.
| z tematu
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie wyszło poszło po jej myśli i to świadczyło o tym, że musiała się jeszcze wiele nauczyć - ale była tego świadoma. Miała jeszcze sporo do dopracowania w prowadzeniu rozmowy i reakcji, w odczytywaniu intencji też. Ale dzisiejszy wieczór traktowała jak dobrą praktykę. Zwłaszcza, mając u swojego boku Blacka i narcystycznego markiza. Nie znosiła go - Blacka, rzecz jasna, markiz nic dla niej nie znaczył był jedynie chwilą. Za każdym razem gdy pojawiał się obok miała ochotę marszczyć nos z widocznym niezadowoleniem, ale powstrzymywała ten gest skutecznie i dokładnie, dzięki latom praktyki nad mimiką i zachowaniem. Ale drażnił ją, tak jak ona drażniła jego. A jednocześnie zdawał się być mocniej interesujący, niż większość zapatrzonych w siebie lordów - choć i tego nie można było mu odmówić. Denerwował ją, bo nie ustępował jej kroku w słownej rozgrywce. Ich spotkania zawsze brzmiały w dźwięcznych słowach niczym tango w którym każdy czeka na potknięcie partnera. Ale, mówiąc szczerze, chwilami Melisande miała ochotę porzucić wszystko, czego się nauczyła i zwyczajnie trzepnąć go w ten czarny łeb. Tak mocno, żeby aż pokazać mu jak wyglądają gwiazdy, gdy zjawiają się przed oczami.
Nie robiła jednak tego, wiedząc, że takim zachowaniem najmocniej zawiodłaby siebie. Dając też satysfakcję jemu. Po upuście emocji, którym poddała się i Flaviena przyrzekła sobie, że jedyną osobą przy której sobie na to pozwoli po raz kolejny będzie Tristan. Nikt więcej nie zobaczy nic, poza idealną maską perfekcyjnej lady.
- To dobry argument, lordzie Black. Powinieneś z niego skorzystać. - powiedziała częstując go przepięknym uśmiechem, uniosła kieliszek do różanych warg i upiła z niego odrobinkę alkoholu. Nigdy się z nim nie spieszyła. Alkohol strzępił umysł, a poza własną posiadłością nie pozwalała sobie na to. Jej uśmiech powiększył się na jego słowa.
- To coś nowego. - mruknęła wznosząc też swój kieliszek w toaście wtórując Blackowi i skinając lekko głową. Ani trochę nie przeszkadzało jej to, że powiedział jej prawdę. Przekrzywiła lekko głową i zlustrowała spojrzeniem salę, wracając do niego, gdy wypowiadał swoją obietnicę. Mięsień na jej twarzy drgnął odrobinę na jego rozbawiony ton. Żałowała że nie może rzucić Alpharda któremuś ze swoich smoków, gdy nazwał ją uroczą. Wyprostowała głowę na pytanie, które padło z jego ust. - Cóż, nie mówiłabym w czasie przeszłym. Noc jeszcze młoda, a markiz nadal rozochocony. - wykazała podbródkiem w kierunku markiza w którym zaczął kroczyć też Alphard.
- Jesteś mi winien przysługę, lordzie Black. - powiedziała głośniej, spokojnie, zadowolona z takiego obrotu sprawy. Mógł być lepszy, ale ten też nie należał do najgorszych. Nie odprowadzała go spojrzeniem, odwróciła się na pięcie by wrócić do własnej loży. Czekał na nią jeszcze kolejny akt.
| zt
Nie robiła jednak tego, wiedząc, że takim zachowaniem najmocniej zawiodłaby siebie. Dając też satysfakcję jemu. Po upuście emocji, którym poddała się i Flaviena przyrzekła sobie, że jedyną osobą przy której sobie na to pozwoli po raz kolejny będzie Tristan. Nikt więcej nie zobaczy nic, poza idealną maską perfekcyjnej lady.
- To dobry argument, lordzie Black. Powinieneś z niego skorzystać. - powiedziała częstując go przepięknym uśmiechem, uniosła kieliszek do różanych warg i upiła z niego odrobinkę alkoholu. Nigdy się z nim nie spieszyła. Alkohol strzępił umysł, a poza własną posiadłością nie pozwalała sobie na to. Jej uśmiech powiększył się na jego słowa.
- To coś nowego. - mruknęła wznosząc też swój kieliszek w toaście wtórując Blackowi i skinając lekko głową. Ani trochę nie przeszkadzało jej to, że powiedział jej prawdę. Przekrzywiła lekko głową i zlustrowała spojrzeniem salę, wracając do niego, gdy wypowiadał swoją obietnicę. Mięsień na jej twarzy drgnął odrobinę na jego rozbawiony ton. Żałowała że nie może rzucić Alpharda któremuś ze swoich smoków, gdy nazwał ją uroczą. Wyprostowała głowę na pytanie, które padło z jego ust. - Cóż, nie mówiłabym w czasie przeszłym. Noc jeszcze młoda, a markiz nadal rozochocony. - wykazała podbródkiem w kierunku markiza w którym zaczął kroczyć też Alphard.
- Jesteś mi winien przysługę, lordzie Black. - powiedziała głośniej, spokojnie, zadowolona z takiego obrotu sprawy. Mógł być lepszy, ale ten też nie należał do najgorszych. Nie odprowadzała go spojrzeniem, odwróciła się na pięcie by wrócić do własnej loży. Czekał na nią jeszcze kolejny akt.
| zt
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Burza na niebie i burza w życiu. Powroty nigdy nie były łatwe, nawet jeżeli akurat tak wyczekiwane, jak ten. Nephthys nie sądziła, że dożyje chwili w której z niecierpliwością będzie wypatrywała powrotu do mglistych lasów Anglii, rezygnując dobrowolnie ze złocistego piasku pustyni i słońca, które muskało rozgrzaną skórę promieniami. A jednak tak właśnie się stało, a ostatnie tygodnie w Egipcie były katorgą. Wątpliwości wzmacniane jedynie szaleńczym niepokojem, który narastał z każdym doniesieniem z rodzinnych ziem, przytwierdzały ją do kociołka jak więźnia skutego łańcuchem. Kajdany w postaci ciążącego jej pierścienia zaręczynowego opadły, ale uświadomiła sobie, że i tak było ich znacznie więcej. Tak wiele, że nie będzie w stanie uwolnić się nigdy. Najgorsze było w tym wszystkim to, że większość zakończeń owych łańcuchów znajdowało się w garści ludzi, których zostawiła za sobą, daleko wśród mglistych wzgórz Wielkiej Brytanii. Spędzała w pracowni całe dnie, nie mogąc przecież poprzestać na tak prozaicznych czynnościach jak picie herbaty czy słuchanie słodkich dźwięków harfy. Nie, gdy stale towarzyszyła jej świadomość, że gdzieś tam dzieje się źle. Wiadomości o pogarszającym się stanie zdrowia ojca były kroplą, która przelała czarę. I oto była. Kolejny powrót, jak przed kilkoma miesiącami; sytuacja boleśnie analogiczna, a jednak tak absurdalnie różna, bo przecież zmieniło się wszystko. Szybko zrozumiała jednak, że nieco pomyliła się w osądzie. Wewnętrzne zmiany które w niej zaszły zdawały się cofnąć, gdy tylko jej noga postanęła w znajomych granicach rezydencji na wyspie Man. Była w domu. A wraz z tą świadomością, niczym kubeł lodowatej wody spadły na jej ramiona wspomnienia. Mogła jedynie wybrać, czy postanowi się w nich skąpać z pokorą, czy wzdrygnie się z zimna. Sądziła mylnie, że kiedy tylko znajdzie się w zaciszu własnych komnat, pierwszym co zrobi będzie rozesłanie listów. Uświadomiła sobie jednak, że to zupełnie zbędne, a ci, którym chciała rozesłać informację o powrocie najrozpaczliwiej, nie powinni być adresatami podobnych wiadomości. Już nie. Dlatego też zaniechała tej praktyki, skupiając się na powrocie na łono rodziny. Ojciec Nephthys nie czuł się najlepiej, a choć to, co odczuwała względem niego najmłodsza córa było raczej kwestią szacunku i tradycji, nawet jej było ciężko oglądać go w takim stanie. Wielki przecież, postawny mężczyzna ginął w natłoku barwnej pościeli i kolorowych poduszek z atłasu. Blady, pozbawiony resztek humoru, które nawet na co dzień nieszczególnie mu dopisywały, wydawał się jeszcze mniej przystępny niż zazwyczaj. Nie chciał, by mu przeszkadzano. Skończyło się zatem na tym, że podobnie jak w Egipcie Nephthys siedziała całe dnie nad kociołkiem, a frustracja rosła, nie mogąc znaleźć ujścia. Nawet brak uszczypliwości ze strony siostry stał się nagle powodem do irytacji. Być może dlatego tak ochoczo przystała na propozycję ciotki odnośnie wieczornych odwiedzin w operze uznając, że jeszcze trochę czasu spędzonego w czterech ścianach w towarzystwie bulgotania eliksirów wpędzi ją prosto w szpony obłędu.
Dopiero gdy była już gotowa do opuszczenia wyspy dotarło do niej, z czym wiązało się to wyjście, tak naprawdę pierwsze jej publiczne pojawienie się gdziekolwiek. Jak szeroko zostanie skomentowany jej brak pierścionka i narzeczonego u boku? Nephthys nigdy nie należała do szlachcianek przesadnie dbających o plotki, unikając ich jak ognia; tym bardziej była więc niechętna temu, by stać się ich pożywką a wydawało się, że teraz nie będzie mogła się schować przed uporczywymi spojrzeniami. Mimo to na miejscu pojawiła się jednak z postawą nie wskazującą na jakikolwiek dyskomfort. Otulona tkaninami przywiezionymi z podróży, zaprezentowała się tym razem wyjątkowo nie w barwnej kreacji, a w stonowanym, rodowym granacie. Pewnym egzotycznym akcentem był być może subtelny zapach kwiatu pomarańczy, który osiadł na skórze i kruczoczarnych włosach. Towarzyszyła jej ciotka; Zoraya. Kobieta surowa, o typowo zachodniej urodzie, twarzy poprzecinanej zalążkami zmarszczek, z ciasno spiętymi, ciemnymi włosami poprzetykanymi tu i ówdzie siwizną. Górowała nad Nephthys niczym groteskowy, czarny ptak; zły omen, którego oddech czuła cały czas na karku. Nie przejmowała się tym jednak, skupiając swoją uwagę na występie. Utęskniona angielszczyzny, tutejszej sztuki, strojów, atmosfery, z zasłużonym podziwem oklaskiwała występ eleganckiej śpiewaczki, której głos przenikał gdzieś dalej. Wnikał do głębi duszy, poruszał w sercu struny, które uciszyła przed kilkoma miesiącami, zduszając w zarodku nim przerodzą się w coś, czego by sobie nie wybaczyła. Wodziła po scenie spojrzeniem podkreślonym delikatnie czarnym kohlem, nie mogąc uwierzyć, jak wszyscy na sali wstrzymali oddech; zupełnie jakby szalejąca na zewnątrz burza nie zwiastowała czegoś, co zmieni wszystko. Występ się zakończył, ale tak na dobrą sprawę show miał się dopiero zacząć. W bardzo złym tonie byłoby wszak zniknąć wraz z ostatnią salwą oklasków i opadnięciem kurtyny. Zoraya Shafiq zamierzała dopełnić wszystkich zasad etykiety, zamieniając parę słów ze znajomymi lady i lordami. Komentując głównie występ, ale nie tylko. Nephthys nasłuchiwała jedynie jakichś politycznych nowinek licząc, że gdzieś między wierszami wyłapie znane jej, interesujące ją nazwiska. Te, których brzmienia na poły wyczekiwała, a z drugiej strony chciała, by pozostały obojętne. Jak to jednak z pragnieniami często bywa, lokują się zupełnie nie tam, gdzie byśmy sobie tego życzyli. Trzymała się nienagannie prosto, czując na sobie napór spojrzenia ciotki, odzywała jedynie zapytana; myśli rozbiegały się jednak jak spłoszone ptaki. Ilekroć do jej uszu docierało kolejne znane nazwisko, dłoń nieznacznie zaciskała się na drugiej. Twarz pozostawała jednak rozluźniona, a nieznaczny uśmiech zdobił oblicze. Nie pozwalała sobie na otwarte ukazanie emocji, które towarzyszyły jej od czasu powrotu; zupełnie jakby występ przeniósł się ze sceny na płaszczyznę realną, a ona brała udział w przedstawieniu.
شاهدني من فوق
Muzyka ucichła, śpiewacy zamilkli, a dyrygent zastygł w bezruchu, gdy kurtyna opadła, ogłaszając zakończenie wielkiego teatru, w którym wszyscy zgromadzeni brali bierny udział. Patrzyli, oceniali, wzruszali się, gdy pociągnięcie struny i falsetu zgrywały się w jedną niesamowitą nutę żalu i rozpaczy. Obserwujący mogli się z tym utożsamiać, gdy chaos panował nie tylko na scenie, lecz również w godzinach dnia codziennego, a niepewność o swoje bezpieczeństwo zżerała ich od środka. Byli niczym kukiełki zawieszone na sznurkach, których końce trzymali bardziej władni, więksi, potężniejsi. Oni. Ludzie, którzy za wszystko to odpowiadali. Ci, którzy zjawili się na szczycie nestoratu i podejmowali te wszystkie decyzje, nie bacząc na to, co oznaczały dla społeczeństwa. Plugawcy. Odcięci od rzeczywistości, zamknięci w swych wieżach z kości słoniowej, nie zamierzali myśleć o innych. Chodziło im tylko o własną korzyść i znów żywiąc się nieszczęściem innych, trzymali się na samym szczycie łańcucha pokarmowego. Drapieżcy, którzy nie mieli nad sobą już nikogo więcej i odpowiadali przed sobą samym. Potwory, właśnie tak o nich myślano. Morgoth rozumiał te obawy i poglądy, zdając sobie sprawę, że większość konserwatywnej szlachty właśnie chciała działać w ten sposób, odbierając człowieczeństwo każdemu, kto urodził się niżej od nich. Sam pozostawał jednak w tym samym zdaniu, które przedstawił w Kamiennym Kręgu, gdzie całe społeczeństwo czarodziejów i czarownic musiało się zjednać, a do tego potrzebowali podziału władzy. Malfoy stał się tylko kolejnym pionkiem, podczas gdy Ministerstwo Magii nie powinno było istnieć w takim podziale jak dotychczas. Szaleństwo zapędziło ich w kozi róg i chociaż wszyscy postrzegali przejęcie rządu przez Rycerzy Walpurgii za sukces, Yaxley był zgoła odmiennego zdania. Było niczym w skali tego, co nadchodziło. To nie Ministerstwa potrzebowali, tylko popleczników, którzy chcieli stanąć z nimi po stronie czystej idei i ruszyć naprzód, nie bacząc na konsekwencje. Potrzebowali człowieka rozumnego. Homo sapiens, a otrzymywali homo erectus. Na razie jednak nie miało to być jego zmartwieniem, bo dopiero uczyli się funkcjonować w nowym świecie. Morgoth poświęcał się innym sprawom — dziedzictwo było dla niego priorytetem i nikt nie mógł mu tego odebrać. Nie teraz, gdy oficjalnie stał się odpowiedzialny za Yaxleyów. W tym chaosie potrzebował również chwili spokoju i oderwania się od świata, który obowiązek miał budować. Tutaj oddawał się sztuce i kto inny sprawiał, że opera nabierała barw. Był jednym z licznych, którzy poświęcali się tym zmianom; jak oni wpatrzony był do przodu, lecz nie ograniczył się jedynie do słuchania. Sztorm panował na zewnątrz, przypominając o sobie wygłuszonymi grzmotami, lecz nikt go nie słyszał, oczarowany wspaniałością przedstawienia, które trwało od trzech godzin. Młody nestor wyczuwał drżenie, które przy każdym piorunie rozchodziło się niczym elektryczność po okolicy. Jego ciało synchronizowało się z naturą, odkąd tylko kości rozorały jego organy wewnętrzne, przemieniając go w wilcze dziecko wyjące każdej nocy do Ojca Księżyca. Bardziej wyczulone zmysły tępiły się przy ludzkiej formie, lecz nie zanikały. Nie całkowicie. I bez nich jednak czuł, że jego obecność wzbudzała kontrowersje, odkąd tylko ogłoszono, że miał zasiąść na miejscu swojego ojca i trzymać w garści przyszłość rodziny. Najmłodszy. Najmniej doświadczony. Niegodny. Dziecko. Pierwszy zabrał głos wśród kamieni Stonehenge, zarzucając wotum nieufności wobec Longbottoma i wiele głosów przyłączyło się do niego, wspierając słowa, które padły z jego ust. Nie mniejszym szokiem było jego dołączenie do Riddle'a, który ujawnił się podczas spotkania i oznajmił światu, że oto był. Kim tak naprawdę był Morgoth Yaxley, zadawano sobie to pytanie w nieskończoność, gdy tylko pojawiał się pośród tłumów.
Pomimo oceniania z każdej strony nie chciał być w domu. Nie tego wieczora, gdy schemat życia odbijał się na nim, a godzina zapłaty wybijała mocniej i silniej z każdym miesiącem. Kim był, by się temu poddawać? Puste korytarze Yaxley's Hall przypominały jedynie o ciemności za oknem i w duszy. O zapomnianych dniach przeszłości, w których był nierozważnym dzieckiem biegnącym po niekończącym labiryncie z marmuru. Stał się mordercą, człowiekiem surowym z wygłodniałym, wilczym spojrzeniem. Przypominał zwierzę przygotowujące się do skoku, które w każdym momencie mogło rzucić się do gardła i wydobyć ostatni wrzask. Rozrywający i przecinający ostatnią noc kwietnia. Niczym na potwierdzenie jego toku myślenia po całej operze przebrzmiał ostatni wydłużony smyczek przypominający ludzki skowyt. Zakończyło się. Ostatni akt tragedii, której kontynuacja dopiero miała się rozpocząć. Nie zamierzał zostawać po przedstawieniu, jednak nie był już jedynie jednym z wielu, którzy szli za seniorem. Sam nim był i obowiązywały go zupełnie inne zasady — wiedział o tym i zamierzał spełniać warunki roli, którą na niego nałożono. Pozwolił więc, by towarzystwo jednego ze starszych lordów Avery zaprowadziło go ku ozdobnym pomieszczeniom, w którym spotykała się socjeta po operowych doznaniach. Osiemdziesięcioletni mężczyzna zaintrygował się pogłoskami o pracach nad ruinami dawnego Yaxley's Hall i chciał wydobyć z młodego nestora jak najwięcej. Ich skąpa w słowa rozmowa została przerwana kolejnymi arystokratami pragnącymi stanąć twarzą w twarz z opiekunem najstarszego rodu. Morgoth pozwolił im na lawirowanie dokoła siebie, lecz ich uwaga nie trwała wiecznie, a obecność kolejnych znakomitości odrywała od niego spojrzenia. Chociażby na moment. Nie sądził jednak, że los zamierzał z niego zakpić właśnie tutaj i właśnie teraz. Z chęcią odszedłby zawczasu, byle tylko pozwolić sobie na zapomnienie i błogą nieświadomość. I jak nigdy nie czuł żalu za to, co się działo, zimno przeszyło go momentalnie, gdy trafił spojrzeniem na koloryt znajomych sobie tęczówek. Czas powinien zamazać wspomnienia, jednak czy nie wymagał od siebie niemożliwego? - Lady Shafiq. - Dwa słowa wydobyły się z najniższych partii jego płuc. A więc przyszło im tańczyć wedle zasad, których kontynuatorami się stali.
Ðis is stronglíc, nú ðes storm becom, þegen mid þreáte.
Pomimo oceniania z każdej strony nie chciał być w domu. Nie tego wieczora, gdy schemat życia odbijał się na nim, a godzina zapłaty wybijała mocniej i silniej z każdym miesiącem. Kim był, by się temu poddawać? Puste korytarze Yaxley's Hall przypominały jedynie o ciemności za oknem i w duszy. O zapomnianych dniach przeszłości, w których był nierozważnym dzieckiem biegnącym po niekończącym labiryncie z marmuru. Stał się mordercą, człowiekiem surowym z wygłodniałym, wilczym spojrzeniem. Przypominał zwierzę przygotowujące się do skoku, które w każdym momencie mogło rzucić się do gardła i wydobyć ostatni wrzask. Rozrywający i przecinający ostatnią noc kwietnia. Niczym na potwierdzenie jego toku myślenia po całej operze przebrzmiał ostatni wydłużony smyczek przypominający ludzki skowyt. Zakończyło się. Ostatni akt tragedii, której kontynuacja dopiero miała się rozpocząć. Nie zamierzał zostawać po przedstawieniu, jednak nie był już jedynie jednym z wielu, którzy szli za seniorem. Sam nim był i obowiązywały go zupełnie inne zasady — wiedział o tym i zamierzał spełniać warunki roli, którą na niego nałożono. Pozwolił więc, by towarzystwo jednego ze starszych lordów Avery zaprowadziło go ku ozdobnym pomieszczeniom, w którym spotykała się socjeta po operowych doznaniach. Osiemdziesięcioletni mężczyzna zaintrygował się pogłoskami o pracach nad ruinami dawnego Yaxley's Hall i chciał wydobyć z młodego nestora jak najwięcej. Ich skąpa w słowa rozmowa została przerwana kolejnymi arystokratami pragnącymi stanąć twarzą w twarz z opiekunem najstarszego rodu. Morgoth pozwolił im na lawirowanie dokoła siebie, lecz ich uwaga nie trwała wiecznie, a obecność kolejnych znakomitości odrywała od niego spojrzenia. Chociażby na moment. Nie sądził jednak, że los zamierzał z niego zakpić właśnie tutaj i właśnie teraz. Z chęcią odszedłby zawczasu, byle tylko pozwolić sobie na zapomnienie i błogą nieświadomość. I jak nigdy nie czuł żalu za to, co się działo, zimno przeszyło go momentalnie, gdy trafił spojrzeniem na koloryt znajomych sobie tęczówek. Czas powinien zamazać wspomnienia, jednak czy nie wymagał od siebie niemożliwego? - Lady Shafiq. - Dwa słowa wydobyły się z najniższych partii jego płuc. A więc przyszło im tańczyć wedle zasad, których kontynuatorami się stali.
Ðis is stronglíc, nú ðes storm becom, þegen mid þreáte.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Podobno życie imituje sztukę, nie na odwrót, jak można byłoby się spodziewać. Salwa oklasków i zaciągnięta kurtyna miały oznaczać koniec przedstawienia na dzisiaj, a jednak już lada chwila rozgorzało inne; znacznie bardziej wyrafinowane. Gdzie każdy błąd kosztował więcej niż podpowiedź suflera czy nieprzychylną recenzję. Już nie po raz pierwszy kumulacja największej niepogody miała Nephthys ominąć. Zupełnie jakby los chciał ją chronić, trzymając z daleka od epicentrum wydarzeń. Bardziej była jednak skłonna sądzić, że już nie po raz pierwszy absurdalny przypadek stawiał ścianę pomiędzy nią a wszystkim tym, co ważne. Gdyby miała w zwyczaju być nieco mniej przyziemną, być może burzę, która rozgorzała w dniu jej powrotu uznałaby za zły omen. Znak, że podjęta przez nią decyzja, nawet jeżeli wypisana na rachunek jej ciotki, nie była najlepszą z możliwych, a wymówienie się troską o bliskich to zbyt mało. Rozpoczęła się kolejna gra, której mogła się jedynie przyglądać. Meandry polityczne nie były jej przeznaczone; i tak miała ogrom szczęścia, że dzięki uprzejmości swojego kuzyna mogła, chociażby pobieżnie zorientować się w tym, co tak naprawdę miało miejsce pomiędzy pradawnymi kamieniami Stonehenge, które legło w gruzach przez niefrasobliwość pewnych środowisk. A choć sięgało to głębiej, niż obrócenie w perzynę artefaktu starożytności, wciąż stanowiło pogwałcenie ich praw, zamach na życie wielu czarodziejów, a w ostatecznym rozrachunku zwykły akt terroru. Pięści zaciskały się, ilekroć padała ta nazwa, na znak pewnej bezsilności i oburzenia, bo mimo że były one marnotrawieniem cennej energii, stanowiły też jedyną reakcję, na jaką mogła sobie pozwolić, zważywszy na dość ograniczone możliwości. Mogła jedynie stać murem za możnymi jej rodu; całą swoją postawą dać do zrozumienia, że popiera ich działania i uważa je za słuszne, choć nie w całej rozciągłości. Chciała głęboko wierzyć, że utarte frazesy nie zamydlą oczu nestorowi. Że mimo iż ideologia Czarnego Pana wydawała się dla nich możliwie najlepszą opcją, nie podążą ślepo za każdym jego słowem, zachowując zdrowy rozsądek, o który tak trudno było ostatnimi czasy. Miała wrażenie, być może mylne i płytkie, że tylko to może ich ocalić przed prawdziwą, ogromną wojną, której skutki i ilość ofiar przytłoczyłyby nawet najodważniejszych. Kim jednak była? I ile tak naprawdę wiedziała? Raptem ochłapy, stanowiące małą część wielkiej machiny. Jak dziecko we mgle, z czego doskonale zdawała sobie sprawę, swoje osądy kryjąc zatem głęboko. W grę wchodziły ogromne emocje, ważyły się losy ich świata, który niektórzy przedstawiciele z taką łatwością zamierzali przehandlować pod powłoczką liberalnych poglądów względem mugoli. Być może krył się za postawą Nephthys pewien egoizm, który obejmował każdego członka jej rodu, ale nie tylko; również wszystkich tych, którzy tak jak oni wierzyli, że nie należy stawiać na głowie systemu, który działał. Nie trafiały do niej argumenty opiewające słuszność zmian. Owszem, niektóre zmiany były dobre, jednak nie te, które prowadziły do tak zgubnych skutków. Tym bardziej, jeżeli ich pierwsze echo było widoczne niemal od samego początku. To już nawet nie kwestia lęku przed nieznanym napawała taką grozą. Po prostu nie rozumiała, skąd ta nagła potrzeba wychodzenia z cienia, skąd tak chętne dzielenie się czymś, co miało być przecież zaszczytem, którego nawet nie każdy czarodziej był godzien. Zamiast kultywować i dbać o dziedzictwo przodków jak skarb, sprowadzano magię do przedmiotu, którym można dysponować wedle własnego widzimisię. A teraz zbierali tego żniwo, wszyscy bez wyjątku. Również ci niewinni, choć czy obecnie istniał ktoś jeszcze bez żadnej, najmniejszej skazy na bieli sumienia? Kto nie miał sobie niczego do zarzucenia, poza dziećmi, którym przyszło najwyraźniej zapłacić za błędy rodziców? Mrzonki.
Powinna wiedzieć, kogo może tutaj spotkać. Spychając to poza margines świadomości, uparcie odmawiała myślenia o tym, jakby miało to stać się samospełniającą przepowiednią, przyzywającą tych, których choć chciała, nie mogła oglądać. Dla spokoju ducha i nienaruszalności sztywnych, narzuconych samej sobie zasad. Cztery miesiące. Czymże były w obliczu rozłąk na długie lata, gdy nawet skrawek listu wyjętego spod pióra Nephthys nie został wysłany do Fenland? A może jednak wszystko znów sprowadzało się do jedynego pożegnania, jakie kiedykolwiek miała wystosować wobec stojącego przed nią człowieka? Teraz już nestora. Wieści o tym również dotarły jej uszu; egipskiej prasie nie umknęła gratka w postaci burzliwego szczytu w Stonehenge, choćby ze względu na obecność rodu powszechnie znanego w kraju faraonów. List jej ojca nie pozostawiał złudzeń odnośnie do tego, w jakim świetle stał teraz Lord Yaxley. Głowa rodu. Tytuł brzmiący tak poważnie, tak niezwykle obco, gdy przypominała sobie chłopca, który nie pozwolił jej przed laty wrócić bez szala do domu. A jednak pasował mu tak, jak pasowała do niego blizna, ponure usposobienie i zielone oczy. Te same, które konfrontowały się teraz ze spojrzeniem Nephthys, a ta zamarła w bezruchu tylko na krótką chwilę. Czuła się, jakby olbrzym pochwycił ją w pięść i zacisnął, pozbawiając dopływu cennego tlenu. Wokół istnieli inni czarodzieje, prowadzili ożywione rozmowy, a gdzieś ponad głowami niósł się czyiś perlisty śmiech. Wszystko to jednak docierało do czarownicy z pewnym opóźnieniem, a gwar w jej uszach przerodził się w uporczywy szum. Miała wrażenie, że minęła wieczność, nim w końcu zaczerpnęła oddechu, a tłukące się w piersi serce uspokoiło się na tyle, by nie miała podstaw obawiać się, że gdy z jej ust popłyną słowa, głos zdradzi przepełniające ją emocje, których nie potrafiła w tej chwili nawet nazwać. Mogła jedynie powtarzać jak mantrę, że to nie tak miało być. A jednak właśnie dokładnie tak było. Był tutaj. Inny; powierzchownie pozbawiony zwątpienia, co najpewniej doskonale zgrywało się z nową rolą, którą mu narzucono. Choć czy było to dobre słowo? Wszak był stworzony do tej roli, wiedziała o tym. Sama natomiast wyjątkowo czuła się jak aktorka, którą pchnięto na scenę w ostatniej chwili; bez przygotowania i znajomości tekstu. Gdy jednak sięgnęła w głąb siebie odkryła, że zna tę sztukę. Wie, jak brzmiały wersy tego aktu, bo odgrywała go nieraz. Innych było jednak oszukać znacznie łatwiej niż samą siebie. I tylko bardzo wnikliwy obserwator zauważyłby, jak jej spojrzenie pojaśniało na widok znajomej twarzy, by za chwilę skryć się za kurtyną czarnych rzęs. Nie ze wstydu, a emocji, które nie były przeznaczone dla widoku innych. By nikt, nawet ona sama nie była w stanie przyznać przed sobą prostej, prozaicznej prawdy, która przyczepiła się do niej niczym pęd jeżyn w trakcie festiwalu lata. Tęsknota za niemożliwym.
- Lord Yaxley. - Dwa słowa, które ułożyły się w jedną całość. Składały się na obraz człowieka, który tyle znaczył, choć same w sobie były przecież tylko pustym zlepkiem liter. Zawisły pomiędzy nimi, przecinając gęstniejące wokół nich powietrze jak sztylet. Niczym zaklęcie, przywoływały wspomnienia, których powinna się była dawno pozbyć, gdyby była choć w połowie tak rozsądna, za jaką się miała. Nie zdobyła się jednak na przelanie ich do myślodsiewni. Jakby miało to stanowić namacalny dowód czegoś strasznego. Czy on pamiętał? Tak, jak obiecał? Życzyłaby mu z całego serca, by odpowiedź brzmiała nie.
- Raz jeszcze, w imieniu rodu Shafiq, pragnę złożyć najszczersze gratulacje. Wybór lorda na nestora rodu to prawdziwy zaszczyt, choć ogromna odpowiedzialność, której w co głęboko wierzę, lord podoła - odezwała się po chwili milczenia, która choć niedługa, wydawała się trwać wieczność. Własny głos brzmiał dla niej nieoczekiwanie obco. Oficjalny ton zdawał się przeczyć ich stosunkom, a jednak nie wyobrażała sobie, by pod ostrzałem czujnego spojrzenia Zorayi Shafiq, zdobyć się cokolwiek innego. W kącikach ust zatańczył w końcu zalążek uśmiechu, choć gdzieś z najgłębszych jego warstw przedzierał się pewien smutek. Skryty głęboko niczym skarb, którego strzegła zazdrośnie przez ostatnie tygodnie za wszelką cenę. Należało wszak złożyć gratulacje wynikające także z innych zmian w jego życiu, nawet jeżeli coś, gdzieś głęboko w niej, buntowało się na samą myśl. A jednak słowa dawkowała rozważnie, zdając sobie sprawę, że najmniejszy błąd zdemaskuje ją i wyciągnie na wierzch to, o czym pragnęła zapomnieć. Tak trzeba i było to słuszne. Ale on wiedział. Znów, kogo zatem chciała oszukać? Jego, czy siebie? Wątpliwości sączyły się w jej duszę jak trucizna; myśli niechciane, absorbujące, niedające nic prócz bólu i nagłej świadomości małego egoizmu, na który pozwalała sobie, gdy płynęły nieprzerwanym strumieniem. Bo chciała, żeby pamiętał.
Powinna wiedzieć, kogo może tutaj spotkać. Spychając to poza margines świadomości, uparcie odmawiała myślenia o tym, jakby miało to stać się samospełniającą przepowiednią, przyzywającą tych, których choć chciała, nie mogła oglądać. Dla spokoju ducha i nienaruszalności sztywnych, narzuconych samej sobie zasad. Cztery miesiące. Czymże były w obliczu rozłąk na długie lata, gdy nawet skrawek listu wyjętego spod pióra Nephthys nie został wysłany do Fenland? A może jednak wszystko znów sprowadzało się do jedynego pożegnania, jakie kiedykolwiek miała wystosować wobec stojącego przed nią człowieka? Teraz już nestora. Wieści o tym również dotarły jej uszu; egipskiej prasie nie umknęła gratka w postaci burzliwego szczytu w Stonehenge, choćby ze względu na obecność rodu powszechnie znanego w kraju faraonów. List jej ojca nie pozostawiał złudzeń odnośnie do tego, w jakim świetle stał teraz Lord Yaxley. Głowa rodu. Tytuł brzmiący tak poważnie, tak niezwykle obco, gdy przypominała sobie chłopca, który nie pozwolił jej przed laty wrócić bez szala do domu. A jednak pasował mu tak, jak pasowała do niego blizna, ponure usposobienie i zielone oczy. Te same, które konfrontowały się teraz ze spojrzeniem Nephthys, a ta zamarła w bezruchu tylko na krótką chwilę. Czuła się, jakby olbrzym pochwycił ją w pięść i zacisnął, pozbawiając dopływu cennego tlenu. Wokół istnieli inni czarodzieje, prowadzili ożywione rozmowy, a gdzieś ponad głowami niósł się czyiś perlisty śmiech. Wszystko to jednak docierało do czarownicy z pewnym opóźnieniem, a gwar w jej uszach przerodził się w uporczywy szum. Miała wrażenie, że minęła wieczność, nim w końcu zaczerpnęła oddechu, a tłukące się w piersi serce uspokoiło się na tyle, by nie miała podstaw obawiać się, że gdy z jej ust popłyną słowa, głos zdradzi przepełniające ją emocje, których nie potrafiła w tej chwili nawet nazwać. Mogła jedynie powtarzać jak mantrę, że to nie tak miało być. A jednak właśnie dokładnie tak było. Był tutaj. Inny; powierzchownie pozbawiony zwątpienia, co najpewniej doskonale zgrywało się z nową rolą, którą mu narzucono. Choć czy było to dobre słowo? Wszak był stworzony do tej roli, wiedziała o tym. Sama natomiast wyjątkowo czuła się jak aktorka, którą pchnięto na scenę w ostatniej chwili; bez przygotowania i znajomości tekstu. Gdy jednak sięgnęła w głąb siebie odkryła, że zna tę sztukę. Wie, jak brzmiały wersy tego aktu, bo odgrywała go nieraz. Innych było jednak oszukać znacznie łatwiej niż samą siebie. I tylko bardzo wnikliwy obserwator zauważyłby, jak jej spojrzenie pojaśniało na widok znajomej twarzy, by za chwilę skryć się za kurtyną czarnych rzęs. Nie ze wstydu, a emocji, które nie były przeznaczone dla widoku innych. By nikt, nawet ona sama nie była w stanie przyznać przed sobą prostej, prozaicznej prawdy, która przyczepiła się do niej niczym pęd jeżyn w trakcie festiwalu lata. Tęsknota za niemożliwym.
- Lord Yaxley. - Dwa słowa, które ułożyły się w jedną całość. Składały się na obraz człowieka, który tyle znaczył, choć same w sobie były przecież tylko pustym zlepkiem liter. Zawisły pomiędzy nimi, przecinając gęstniejące wokół nich powietrze jak sztylet. Niczym zaklęcie, przywoływały wspomnienia, których powinna się była dawno pozbyć, gdyby była choć w połowie tak rozsądna, za jaką się miała. Nie zdobyła się jednak na przelanie ich do myślodsiewni. Jakby miało to stanowić namacalny dowód czegoś strasznego. Czy on pamiętał? Tak, jak obiecał? Życzyłaby mu z całego serca, by odpowiedź brzmiała nie.
- Raz jeszcze, w imieniu rodu Shafiq, pragnę złożyć najszczersze gratulacje. Wybór lorda na nestora rodu to prawdziwy zaszczyt, choć ogromna odpowiedzialność, której w co głęboko wierzę, lord podoła - odezwała się po chwili milczenia, która choć niedługa, wydawała się trwać wieczność. Własny głos brzmiał dla niej nieoczekiwanie obco. Oficjalny ton zdawał się przeczyć ich stosunkom, a jednak nie wyobrażała sobie, by pod ostrzałem czujnego spojrzenia Zorayi Shafiq, zdobyć się cokolwiek innego. W kącikach ust zatańczył w końcu zalążek uśmiechu, choć gdzieś z najgłębszych jego warstw przedzierał się pewien smutek. Skryty głęboko niczym skarb, którego strzegła zazdrośnie przez ostatnie tygodnie za wszelką cenę. Należało wszak złożyć gratulacje wynikające także z innych zmian w jego życiu, nawet jeżeli coś, gdzieś głęboko w niej, buntowało się na samą myśl. A jednak słowa dawkowała rozważnie, zdając sobie sprawę, że najmniejszy błąd zdemaskuje ją i wyciągnie na wierzch to, o czym pragnęła zapomnieć. Tak trzeba i było to słuszne. Ale on wiedział. Znów, kogo zatem chciała oszukać? Jego, czy siebie? Wątpliwości sączyły się w jej duszę jak trucizna; myśli niechciane, absorbujące, niedające nic prócz bólu i nagłej świadomości małego egoizmu, na który pozwalała sobie, gdy płynęły nieprzerwanym strumieniem. Bo chciała, żeby pamiętał.
شاهدني من فوق
Ostatnio zmieniony przez Nephthys Shafiq dnia 27.03.19 21:33, w całości zmieniany 1 raz
Nie należał do tego świata. Nie należał do tych czasów. Zapatrzony w chwalebną historię rodu dostrzegał przebłyski geniuszu, które nieśli za sobą jego przodkowie znający swój cel; umiejący oddać życie za sprawę, w którą wierzyli i o którą walczyli. Zaangażowani w stu procentach nie baczyli na innych, zamierzając chronić swoje nazwisko i każdego, kto je nosił przed haniebnymi pomówieniami czy napływem nieczystej krwi, zagrażającej przyszłości następnych pokoleń. Byli dzicy, lecz wyrafinowani. Byli nieokrzesani, lecz wykształceni. Byli skałą, na której budowano dom tak dobrze mu znany. Oddzielony i zdystansowany od zepsutego świata pruderyjnej arystokracji. Wyzbyty hipokryzji, która znaczyła szlachetnie urodzonych już od wieków. Dumny i pamiętający o swoich bohaterach, których należało wznosić na szczyty i brać z nich przykład. Bo herosi istnieli naprawdę. W czasach gdy magia była siłą pierwotną, a mugole wiedzieli tylko tyle na ile im pozwalano. Gdy nie zapuszczali się głębiej w las, wierząc, że mieszkały tam demony, wiedźmy, złe moce, które w każdym momencie mogły ich opętać wedle własnej woli i wykorzystać, wysysając dusze z bezwładnych ciał. Gdy magia była zakazanym gusłem, od którego uciekano i którego się lękano. Nie szukano głębiej, pozostawiano każdego, kto był inny samemu sobie. Nie próbowano wedrzeć się do jego świata i siłą wydobyć wiedzę. Zdarzały się przypadki szaleńców, lecz wystarczył jeden ruch różdżką, jeden błysk, by być pewnym, że nigdy więcej nie miało się to powtórzyć. Czasy pierwotne, w których czarodzieje i mugole żyli oddzielnie. Odbywały się mimo wszystko starcia między nimi, wojny, bitwy, potyczki. Ile krwi przelali potomkowie Yaxleatha? Setki trucheł leżało u ich bram? A może tysiące? Ile więcej miało się słać u nóg Młodego Wilka? Ten wiedział, że odpowiedź była tylko jedna i nie zamierzał z nią walczyć. Miał zrobić wszystko, by uchronić dziedzictwo, nad którym sprawował pieczę i nieważne ilu wrogów miało nadejść do pieczary watahy — wszyscy mieli zginąć, gdy tylko strażnik wyczuje zagrożenie.
A jednak stał teraz przed nią, obnażony niczym szczenię i podrygiwał tak, jak nakazywał mu wewnętrzny stróż. Ethos, który uczył ich od maleńkości, jaką rolę odgrywać w każdej sytuacji. To w nim odnajdywali właściwe słowa, by nie upaść w zapomnieniu ostatniego spotkania i nie pozwolić sobie na zagubienie. Zszokowanie i suchość w ustach. Ich nauka była pojętna i postępowa, bo wyznaczała odpowiedzi jeszcze zanim nastąpiła dana konfrontacja. Wyprzedzała fakty na wiele lat, dekad do przodu. Czy mieli być gotowi na zaśpiewanie według odpowiednich nut przy właściwej melodii? Czy kiedykolwiek sądzili, że przyjdzie im się zmierzyć ze sobą nawzajem, mając obrazy pełne intymności i wyobrażeń, od których powinni spłonąć w ogniu własnych przodków? Nie byli sami. Byli dokoła nich inni przedstawiciele tego samego sztywnego świata, jednak żaden z nich nie znał ich myśli. Morgotha wcale to jednak nie uspokoiło, bo wystarczyło, że sam zdawał sobie sprawę, jak głęboko leżało w nim poczucie z tamtejszego wieczora. Jak bardzo nie chciał o nim zapominać, pomimo każdego kolejnego dnia, który spędzał u boku swojej żony. Obie kobiety znajdowały się w jego życiu, chociaż to Marine ślubował i ślubu zamierzał dotrzymać. Byli młodzi i wróżono im wiele. Najmłodszy nestor w historii wzbudzał zainteresowanie, a jego piękna małżonka przyciągała każde spojrzenie — zarówno kobiecej, jak i męskiej części gawiedzi. Byli tą parą wymarzoną, o której chciało się prorokować i mówić. Pomimo tego pilnowali własnej prywatności, nie zamierzając dzielić się swoimi sekretami z nikim. Byli właśnie tymi, którymi chciano być. Jednak Morgoth nie mógł nie wrócić wspomnieniami do wydarzeń sprzed obietnic, które składał. Sprzed Stonehenge, które runęło. Sprzed zmian, które zapłonęły w jego sercu wężowym znakiem rozpaczy.
Lady Shafiq. Lord Yaxley. Właśnie tymi tytułami być dla siebie powinni i tego wymagał od nich świat, który czaił się uważnie za plecami, obserwując najdrobniejszy ruch mimiczny i korygując niewłaściwe gesty. Jednak żadne z nich nie dało się zganić, będąc doskonale wyszkolonymi do zadania, jakim było życiem między socjetą wysoko urodzonych. Gra półsłówek i pozorów. Gra cieni nie ustawała, nie pozwalając na chwilę oddechu i zrzucenie masek. W każdym wcieleniu, w każdej roli, w każdym momencie byli aktorami na niekończącej się scenie teatru życia. On był nestorem, ona córką jednego z rodów, które gościły na brytyjskich ziemiach. On był żonatym mężczyzną, ona panną, która wciąż pozostawała bez partnera roztaczającego nad nią swoją opieką. On był poplecznikiem samozwańczego Lorda Voldemorta, ona kobietą zbyt kruchą, by brać udział w politycznych niesnaskach. Różnili się wszystkim, a tak naprawdę niczym. Zanurzeni w krępującej ruchy linie własnych doświadczeń. Bo on pamiętał. Dokładnie. Znał najdrobniejszy zarys jej twarzy i fakturę brzoskwiniowej skóry, której zapach potrafił opętać bez pamięci, oddzielając go od zmysłów. Odgradzał go z taką łatwością od instynktu samozachowawczego. Tam wśród drzew utracił go, będąc przy niej. Milczał, epatując ku niej jedynie spojrzeniem bystrych oczu i sczytując z niej wszystko, co tylko sobie zamarzył. Milczał, rozpamiętując uwypuklenia obojczyków i zagięcia delikatnej szyi, ukrytych teraz pod granatową szatą. To wciąż była ona tak bliska, a jednak zbyt daleka, by cokolwiek mogło ich powrócić do Rękawa. Nic takiego nie miało się wydarzyć, a ich życia szły dalej bez zająknięcia. Bez wątpliwości. Bez pokory. Bez żalu za dawne dni. - Twe słowa natykają wdzięczność. Proszę przyjąć wyrazy współczucia z powodu choroby ojca lady. - Jego ton był niezmienny przy każdym kolejnym słowie naznaczonym charakterystycznym dla niego akcentem. Nie odrywał od niej spojrzenia. Nie odrywał wzroku od twarzy, która była mu tak dobrze znana, a jednak nie wzbudzała w nim odczucia znudzenia. Wciąż mógłby odkrywać ją na nowo, gdyby tylko było mu to dane. Teraz jedynie nasycenie się krótkimi momentami miało zapełnić to pragnienie głodu, które się w nim rozbudziło. Pragnienie, którego łaknienie musiał powstrzymywać tak wiele razy. Cztery miesiące nie były czasem rozpaczy. Oboje nie mieli na to czasu. On nie miał na to czasu, wiedząc, że trawienie w sobie czegoś, co nie było już jego, mogło osłabić jego aktualną koncentrację. To coś tak naprawdę nigdy nie należało i nie było w jego posiadaniu. Było ulotne i złudne niczym wiatr wiejący w koronach antycznych praplatanów. Natykając się na zebranych, przypomniał sobie o jeszcze jednym aspekcie, który pominął w rozmowie z nią. Bo pomimo że zaręczyli się w podobnym czasie, tylko jego związek doczekał się finału. A więc przyjmij wyrazy mego ubolewania z powodu ojca... - I zerwanych zaręczyn.
Kłamał. Łgał jej prosto w oczy, wiedząc, że znała prawdę. Wiedząc, że rzeczywistość nigdy nie była biała czy czarna. Mieszała się, tworząc różne odcienie szarości, których nie sposób było zliczyć. Doskonale znała prawdziwe przesłanie, kryjące się za uważnym spojrzeniem wygłodniałego predatora. Powinno było być mu przykro z powodu jej przeciągającego się stanu panieństwa; powinien był życzyć jej wszystkiego, co najlepsze, byle tylko uwolnili się w końcu od siebie i zaczęli własne życia z daleka od wspomnień, które ich łączyły w tak ścisły sposób. Powinien. Tak wiele rzeczy powinien, a jednak nie potrafił. Chciałby, by uciekła jak najdalej i nigdy nie wracała, przypominając o swoim istnieniu. By już nigdy go nie spotkała. Był wszak jednym z ośmiu diabłów na usługach lucyferiańskiej mocy, której potęgi nikt nie był w stanie zmierzyć. Zaprzedał swą duszę w zamian za obietnicę siły i spełnienia marzenia, którymi się żywił tak wiele lat. Oto kim był. Rozszalałą bestią na posyłki, która syciła się tryskającą krwią z ran swych wrogów. Z każdym dniem wzrastał, a znamię na lewym przedramieniu przypominało mu, że nie było już odwrotu. Że każdy, kto stał zbyt blisko, mógł tego pożałować. Z drugiej strony budziła się jego egocentryczna chęć posiadania, a w połączeniu z zazdrością tworzyła okrutnie bolesną i gorzką prawdę o nim samym. Że nie różnił się od innych mężczyzn, dla których kobieta stanowiła obiekt własnych żądz. Czy tylko tym był? Pustym naczyniem, które pragnęło wtedy jej ciała? Czy odpowiedź była zgoła odmienna, a tylko on chciał, żeby tak właśnie było? By okazało się to jedynie instynktem. By nie miało podłoża, które określiłby jako niezrozumiałe. By nie było tym, czego się bał.
A jednak stał teraz przed nią, obnażony niczym szczenię i podrygiwał tak, jak nakazywał mu wewnętrzny stróż. Ethos, który uczył ich od maleńkości, jaką rolę odgrywać w każdej sytuacji. To w nim odnajdywali właściwe słowa, by nie upaść w zapomnieniu ostatniego spotkania i nie pozwolić sobie na zagubienie. Zszokowanie i suchość w ustach. Ich nauka była pojętna i postępowa, bo wyznaczała odpowiedzi jeszcze zanim nastąpiła dana konfrontacja. Wyprzedzała fakty na wiele lat, dekad do przodu. Czy mieli być gotowi na zaśpiewanie według odpowiednich nut przy właściwej melodii? Czy kiedykolwiek sądzili, że przyjdzie im się zmierzyć ze sobą nawzajem, mając obrazy pełne intymności i wyobrażeń, od których powinni spłonąć w ogniu własnych przodków? Nie byli sami. Byli dokoła nich inni przedstawiciele tego samego sztywnego świata, jednak żaden z nich nie znał ich myśli. Morgotha wcale to jednak nie uspokoiło, bo wystarczyło, że sam zdawał sobie sprawę, jak głęboko leżało w nim poczucie z tamtejszego wieczora. Jak bardzo nie chciał o nim zapominać, pomimo każdego kolejnego dnia, który spędzał u boku swojej żony. Obie kobiety znajdowały się w jego życiu, chociaż to Marine ślubował i ślubu zamierzał dotrzymać. Byli młodzi i wróżono im wiele. Najmłodszy nestor w historii wzbudzał zainteresowanie, a jego piękna małżonka przyciągała każde spojrzenie — zarówno kobiecej, jak i męskiej części gawiedzi. Byli tą parą wymarzoną, o której chciało się prorokować i mówić. Pomimo tego pilnowali własnej prywatności, nie zamierzając dzielić się swoimi sekretami z nikim. Byli właśnie tymi, którymi chciano być. Jednak Morgoth nie mógł nie wrócić wspomnieniami do wydarzeń sprzed obietnic, które składał. Sprzed Stonehenge, które runęło. Sprzed zmian, które zapłonęły w jego sercu wężowym znakiem rozpaczy.
Lady Shafiq. Lord Yaxley. Właśnie tymi tytułami być dla siebie powinni i tego wymagał od nich świat, który czaił się uważnie za plecami, obserwując najdrobniejszy ruch mimiczny i korygując niewłaściwe gesty. Jednak żadne z nich nie dało się zganić, będąc doskonale wyszkolonymi do zadania, jakim było życiem między socjetą wysoko urodzonych. Gra półsłówek i pozorów. Gra cieni nie ustawała, nie pozwalając na chwilę oddechu i zrzucenie masek. W każdym wcieleniu, w każdej roli, w każdym momencie byli aktorami na niekończącej się scenie teatru życia. On był nestorem, ona córką jednego z rodów, które gościły na brytyjskich ziemiach. On był żonatym mężczyzną, ona panną, która wciąż pozostawała bez partnera roztaczającego nad nią swoją opieką. On był poplecznikiem samozwańczego Lorda Voldemorta, ona kobietą zbyt kruchą, by brać udział w politycznych niesnaskach. Różnili się wszystkim, a tak naprawdę niczym. Zanurzeni w krępującej ruchy linie własnych doświadczeń. Bo on pamiętał. Dokładnie. Znał najdrobniejszy zarys jej twarzy i fakturę brzoskwiniowej skóry, której zapach potrafił opętać bez pamięci, oddzielając go od zmysłów. Odgradzał go z taką łatwością od instynktu samozachowawczego. Tam wśród drzew utracił go, będąc przy niej. Milczał, epatując ku niej jedynie spojrzeniem bystrych oczu i sczytując z niej wszystko, co tylko sobie zamarzył. Milczał, rozpamiętując uwypuklenia obojczyków i zagięcia delikatnej szyi, ukrytych teraz pod granatową szatą. To wciąż była ona tak bliska, a jednak zbyt daleka, by cokolwiek mogło ich powrócić do Rękawa. Nic takiego nie miało się wydarzyć, a ich życia szły dalej bez zająknięcia. Bez wątpliwości. Bez pokory. Bez żalu za dawne dni. - Twe słowa natykają wdzięczność. Proszę przyjąć wyrazy współczucia z powodu choroby ojca lady. - Jego ton był niezmienny przy każdym kolejnym słowie naznaczonym charakterystycznym dla niego akcentem. Nie odrywał od niej spojrzenia. Nie odrywał wzroku od twarzy, która była mu tak dobrze znana, a jednak nie wzbudzała w nim odczucia znudzenia. Wciąż mógłby odkrywać ją na nowo, gdyby tylko było mu to dane. Teraz jedynie nasycenie się krótkimi momentami miało zapełnić to pragnienie głodu, które się w nim rozbudziło. Pragnienie, którego łaknienie musiał powstrzymywać tak wiele razy. Cztery miesiące nie były czasem rozpaczy. Oboje nie mieli na to czasu. On nie miał na to czasu, wiedząc, że trawienie w sobie czegoś, co nie było już jego, mogło osłabić jego aktualną koncentrację. To coś tak naprawdę nigdy nie należało i nie było w jego posiadaniu. Było ulotne i złudne niczym wiatr wiejący w koronach antycznych praplatanów. Natykając się na zebranych, przypomniał sobie o jeszcze jednym aspekcie, który pominął w rozmowie z nią. Bo pomimo że zaręczyli się w podobnym czasie, tylko jego związek doczekał się finału. A więc przyjmij wyrazy mego ubolewania z powodu ojca... - I zerwanych zaręczyn.
Kłamał. Łgał jej prosto w oczy, wiedząc, że znała prawdę. Wiedząc, że rzeczywistość nigdy nie była biała czy czarna. Mieszała się, tworząc różne odcienie szarości, których nie sposób było zliczyć. Doskonale znała prawdziwe przesłanie, kryjące się za uważnym spojrzeniem wygłodniałego predatora. Powinno było być mu przykro z powodu jej przeciągającego się stanu panieństwa; powinien był życzyć jej wszystkiego, co najlepsze, byle tylko uwolnili się w końcu od siebie i zaczęli własne życia z daleka od wspomnień, które ich łączyły w tak ścisły sposób. Powinien. Tak wiele rzeczy powinien, a jednak nie potrafił. Chciałby, by uciekła jak najdalej i nigdy nie wracała, przypominając o swoim istnieniu. By już nigdy go nie spotkała. Był wszak jednym z ośmiu diabłów na usługach lucyferiańskiej mocy, której potęgi nikt nie był w stanie zmierzyć. Zaprzedał swą duszę w zamian za obietnicę siły i spełnienia marzenia, którymi się żywił tak wiele lat. Oto kim był. Rozszalałą bestią na posyłki, która syciła się tryskającą krwią z ran swych wrogów. Z każdym dniem wzrastał, a znamię na lewym przedramieniu przypominało mu, że nie było już odwrotu. Że każdy, kto stał zbyt blisko, mógł tego pożałować. Z drugiej strony budziła się jego egocentryczna chęć posiadania, a w połączeniu z zazdrością tworzyła okrutnie bolesną i gorzką prawdę o nim samym. Że nie różnił się od innych mężczyzn, dla których kobieta stanowiła obiekt własnych żądz. Czy tylko tym był? Pustym naczyniem, które pragnęło wtedy jej ciała? Czy odpowiedź była zgoła odmienna, a tylko on chciał, żeby tak właśnie było? By okazało się to jedynie instynktem. By nie miało podłoża, które określiłby jako niezrozumiałe. By nie było tym, czego się bał.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Marne doświadczenia Nephthys z mugolami nie zmieniały bynajmniej jej zdania na ten temat, a choć unikała wydawania osądów jednoznacznych, całkowicie subiektywnych i niejednokrotnie krzywdzących, mieli wszak pojęcie o tym, jak wyglądały na przestrzeni wieków relacje czarodziejów i niemagicznych. Historia opływała w takie przypadki; żaden nigdy nie kończył się dobrze, bo magia była czymś, czego nie mogli zrozumieć. Nie potrafili zadbać nawet o swój świat, zupełnie jakby ludzka, autodestrukcyjna natura wciąż pchała ich wprost w ramiona zniszczenia i chaosu, w którym pogrążali się z taką pasją. Czyżby jednak pod tym jednym względem tak bardzo się od nich różnili? Czyż kuzyn nie opowiedział jej, z jaką łatwością ci, których miała za krewnych, którzy służyli serdecznym uśmiechem i dobrym słowem, zwrócili się przeciwko braciom, wywołując katastrofę, jaką było zakończenie szczytu w Stonehenge? Nephthys czuła się oszukana. Choć nie pokładała nigdy zaufania w nikim ponad najbliższych, jej zdanie na temat pozostałych rodów rozbiegło się całkowicie z tym, co zastała po powrocie. Zupełnie jakby nieoczekiwanie jakaś nieznana siła podmieniła znanych jej przedstawicieli szlachty na marne podróbki, które miast zwrócić spojrzenie w stronę potencjalnego zagrożenia, postanowiły rozpocząć wojnę przeciwko sobie. Czymże to zatem było niż pędem ku autodestrukcji? Wojny były, są i będą; to jedno pozostawało niezmienne. Naiwnym byłoby sądzić, że potrafiliby inaczej. A jednak obserwowanie jak niweczą wszystko, skaczą sobie niczym wygłodniałe psy do gardeł sprawiało, że rodził się w niej całkowity brak zrozumienia dla takiego działania. Nie dało się tego jednak zatrzymać, zupełnie jakby również magiczna ziemia była wciąż spragniona rozlewu krwi i wołała o więcej. Jakby jedynym sposobem na jej oczyszczenie i odrodzenie było całkowite wyplenienie się nawzajem, by historia mogła zatoczyć koło i raz jeszcze rozpocząć swój bieg utartym szlakiem. Pokój ostatnich lat wydawał się nagle raptem iluzją, którą ktoś rzucił na wszystkich, by na krótką chwilę dać ułudę spokojnych czasów. By móc je docenić, musieli się najwyraźniej pogrążyć w chaosie, który zbierał się nad ich głowami jak ciemne, burzowe chmury. Pierwszy piorun uderzył w Noc Duchów; gdzie trafi kolejny? I kto ucierpi tym razem?
Lady Shafiq. Lord Yaxley. Pomiędzy tymi dwoma już na zawsze miała stać kropka, nigdy i, znaczące nic i tak wiele zarazem. Drobny detal, nic nieznaczący, czarny kleks atramentu na pergaminie. Wiedzieli o tym od pierwszego dnia, gdy było im się dane poznać. Gdy drobny przytyk jej siostry zamienił się w znajomość, która przetrwała próbę czasu wbrew wszystkim, niesprzyjającym okolicznościom. Stali już dawno za progiem społecznego przyzwolenia; przekroczywszy granice, których zatarcie było czymś niewyobrażalnym. Na samą myśl o tym policzki Nephthys ciemniały, powieki opadały, a ciemne łuki brwi marszczyły się, by raz jeszcze świadomość mogła znaleźć się tam, wśród pędów prastarych drzew. Głód ust, otulająca ich noc, zieleń sukni. Mgła pożądania zasnuwająca umysł, słowa pożegnania szeptane pomiędzy skradzionymi z cudzych żyć chwilami. Wszystko skończyło się, nim zdążyło zacząć. Zrozumienie opadło niczym kurtyna, kończąc tym samym sztukę, której nazwę opatrzono ich imionami. Nie rozległy się jednak oklaski, bo nie czekało ich za to nic prócz potępienia. Wkradając się później z powrotem do rezydencji niczym złodziej, roztrzęsiona, wzburzona i rozogniona wiedziała już, że popełniła okrutny błąd. Błąd, którego mimo chęci nie potrafiła żałować. I nie żałowała nawet drugiego dnia, gdy wkładano jej pierścień zaręczynowy na palec, a ona czuła się jak parszywa oszustka, która próbowała zagrabić dla siebie coś, co do niej nie należało i należeć nie mogło. Nie chciała o tym myśleć, tusząc naiwnie, że jej noga nigdy już nie dotknie ziem Wyspy Man, a oczy nigdy nie natkną się na zieleń oczu Yaxleya, która kusiła tajemnicą i niebezpieczeństwem, nawet jeśli sprowadzenie tego do tej postaci byłoby sporym eufemizmem. Ale to byłoby zbyt proste. Prawda nigdy taką nie była, niejednokrotnie przybierając znacznie więcej odcieni niż nawet najbardziej zmyślne kłamstwo. Prawda miała wyzwalać, ale i pod tym względem poczuła się oszukana. Ich dwoje jedynie pogrążyła, pociągnęła swoim ciężarem w otchłań bezdennej studni. Sądziła, że własne zaręczyny odwrócą jej uwagę od pułapki, w którą wpadła na własne życzenie, ale przecież nigdy tego nie chciała. Nie chciała wychodzić za mąż. Podskórnie czuła, że wyczuł to również Rameses. Nigdy nie będzie w stanie spłacić długu, który sobie u niego zaciągnęła za jego zrozumienie, za proste, prozaiczne spojrzenie na sprawę jej oczami. Za to, że jej przy sobie nie uwiązał, zmuszając do działania wbrew własnej woli, mimo że przecież mógł. Nic nie stało na przeszkodzie, by zamknąć drzwiczki pozłacanej klatki, przekręcić klucz w zamku i wyrzucić go wprost w toń oceanu, na wieczne zaprzepaszczenie. Nie zrobił tego. Wróciła do domu jako panna; składano jej z tego powodu kondolencje, co najmniej jakby została wdową. Nephthys podtrzymała tę grę. Z właściwą dla siebie powściągliwością dziękowała za miłe słowa, a w duchu oddychała z ulgą, zupełnie jakby kant katowskiego topora oddalił się od jej szyi, by powrócić ze zdwojoną siłą za jakiś czas.
Nienawidziła tego, z jaką niecierpliwością spijała słowa z jego ust. Każde wydawało się bezcennym, nawet jeżeli w ustach dowolnej, innej osoby byłyby jedynie utartym, nic nieznaczącym frazesem, formułką wypowiedzianą z grzeczności i pozbawioną głębszego sensu. Nienawidziła siebie za to, że nie potrafiła zapomnieć. Że patrząc na niego teraz czuła, jak pali ją skóra w miejscach, których kiedykolwiek dotknęły jego usta, wypalając tam piętno wstydu, którego chciała się wyzbyć. Zdradzieckie serce biło szybko, uparcie pompując krew, której szum odbijał się echem w jej uszach. Puls był szybki. Dzielił ich niewidzialny mur, a świadomość, że wystarczyłoby tylko wyciągnąć rękę, by na niego natrafić, jawiła się teraz jako rodzaj okrutnej niesprawiedliwości. Nie zrobiłaby tego jednak; ani teraz, ani nigdy, choć mięśnie wydawały się drgać z wysiłku, by pozostać tam, gdzie im przykazała. Nienawidziła się za to gorączkowe wzburzenie, w które wpadła, tak do niej niepodobne, trzęsące jej małym światem w posadach.
- Dziękuję lordzie, twoje słowa wiele dla mnie znaczą - odparła, nie mrugając nawet. To absurdalne, jak rozedrgana w duchu była; nie mogła się wręcz nadziwić, jak to możliwe czuć naraz tak wiele przy jednoczesnym, całkowitym fizycznym bezruchu. Jakby wyprostowaną dumnie sylwetką próbowała nadrobić to, że czuła jak ziemia usuwa się jej spod stóp z każdym kolejnym słowem mężczyzny. Jak łatwo nadchodziło zapomnienie? Jak długo mogła przeciwstawiać się intensywności jego spojrzenia, nim fasada powagi pęknie, pozostawiając ją zdezorientowaną i wystawioną na atak? Czy byłoby inaczej, gdyby u jego boku była tego wieczoru żona? Na samą myśl o tym poczuła ciężar, który oblepił jej płuca lepką mazią. Nieokreślone jeszcze emocje, do których nie miała prawa. Życzyła mu wszak jak najlepiej, a Marine była doskonałą partią. Piękna para, piękny ślub.
Kłamiesz. Pozornie słowa które padły, mogłyby ją zranić, ale czerpała z nich rodzaj nieznanej jej dotąd satysfakcji. Kąciki ust drgnęły nieznacznie, ale nie pozwoliła sobie na uśmiech, rozbawienie zawoalowaną bezczelnością zostawiając dla siebie. Nie pozwoliła mu zwyciężyć tej partii, wciąż nie opuszczając wzroku, jakby miało to oznaczać kapitulację.
- W obliczu niestabilnej sytuacji obawiam się, że to wydarzenie ma raczej poboczne znaczenie - odparła bez ani cienia zawahania, a w jej oczach krył się prosty przekaz. Ja wiem. Ty też wiesz. Znała jego twarz na pamięć, a jednak wzrok niemal z namaszczeniem przemykał po jego obliczu, bo tylko tyle jej pozostało. Zapadła cisza. Nephthys miała wrażenie, że po jej skórze przebiegają małe iskry. Pragnienie. Czyniło ją ono słabą, wątłą, narażoną na zboczenie ze ścieżki, którą kroczyła. Kusiło swoim powabem, objawiającym się w znajomym zapachu tytoniu i torfu. Ale cena była zbyt wysoka, by mogła uiścić opłatę. - Na szczęście równowaga została zachowana. W końcu mam okazję osobiście pogratulować zawarcia małżeństwa. Bardzo żałuję, że nie mogłam uczestniczyć w ceremonii - dodała po chwili, chcąc samą siebie przywołać tym do porządku. Zamotała się w tym, czym te słowa były. Sieć kłamstw tkała już od lipca, udając, że na pewne emocje w jej sercu nie było miejsca. Jednocześnie naprawdę życzyła im tylko szczęścia, nie mając wszak podstaw ku przyziemnej zawiści, która potrafiła zatruć życie. Nie rozumiała wybuchowej mieszanki, która przetoczyła się właśnie przez jej duszę nie mniej gwałtownie, niż burza. Chciała wierzyć, że to minie; łudziła się naiwnie, że czas spędzony w Egipcie zatrze to wszystko, zepchnie na karb młodzieńczego wygłupu podyktowanego kwestią chwili. A jednak stała tutaj teraz, nie mogąc skryć się za enigmatycznością i powściągliwą posadą. Stanowiły tylko maskę. W dodatku wykonaną mizernie, bo Morgoth potrafił przejrzeć ją bez trudu. Przejść po zgliszczach muru, który runął już jakiś czas temu, a który musiała zbudować na nowo, bo nie było innego rozwiązania tej sytuacji. Ilekroć jednak próbowała, wszystko znowu obracało się w perzynę, pozbawione mocnego spoiwa jej chęci. Pozostawało przełknąć gorzki lek zwany prawdą i liczyć, że z czasem ich uzdrowi, nawet jeżeli w tej chwili wydawało jej się to czymś nie do przeskoczenia. Zapomniała gdzie byli, zapomniała o innych ludziach, śmiechach, strzępkach rozmów i szelestach strojnych szat. Był tylko on. Z niezdrowym błyskiem czegoś, czego nie poznawała, w spojrzeniu. Za szybą; nieosiągalny.
Lady Shafiq. Lord Yaxley. Pomiędzy tymi dwoma już na zawsze miała stać kropka, nigdy i, znaczące nic i tak wiele zarazem. Drobny detal, nic nieznaczący, czarny kleks atramentu na pergaminie. Wiedzieli o tym od pierwszego dnia, gdy było im się dane poznać. Gdy drobny przytyk jej siostry zamienił się w znajomość, która przetrwała próbę czasu wbrew wszystkim, niesprzyjającym okolicznościom. Stali już dawno za progiem społecznego przyzwolenia; przekroczywszy granice, których zatarcie było czymś niewyobrażalnym. Na samą myśl o tym policzki Nephthys ciemniały, powieki opadały, a ciemne łuki brwi marszczyły się, by raz jeszcze świadomość mogła znaleźć się tam, wśród pędów prastarych drzew. Głód ust, otulająca ich noc, zieleń sukni. Mgła pożądania zasnuwająca umysł, słowa pożegnania szeptane pomiędzy skradzionymi z cudzych żyć chwilami. Wszystko skończyło się, nim zdążyło zacząć. Zrozumienie opadło niczym kurtyna, kończąc tym samym sztukę, której nazwę opatrzono ich imionami. Nie rozległy się jednak oklaski, bo nie czekało ich za to nic prócz potępienia. Wkradając się później z powrotem do rezydencji niczym złodziej, roztrzęsiona, wzburzona i rozogniona wiedziała już, że popełniła okrutny błąd. Błąd, którego mimo chęci nie potrafiła żałować. I nie żałowała nawet drugiego dnia, gdy wkładano jej pierścień zaręczynowy na palec, a ona czuła się jak parszywa oszustka, która próbowała zagrabić dla siebie coś, co do niej nie należało i należeć nie mogło. Nie chciała o tym myśleć, tusząc naiwnie, że jej noga nigdy już nie dotknie ziem Wyspy Man, a oczy nigdy nie natkną się na zieleń oczu Yaxleya, która kusiła tajemnicą i niebezpieczeństwem, nawet jeśli sprowadzenie tego do tej postaci byłoby sporym eufemizmem. Ale to byłoby zbyt proste. Prawda nigdy taką nie była, niejednokrotnie przybierając znacznie więcej odcieni niż nawet najbardziej zmyślne kłamstwo. Prawda miała wyzwalać, ale i pod tym względem poczuła się oszukana. Ich dwoje jedynie pogrążyła, pociągnęła swoim ciężarem w otchłań bezdennej studni. Sądziła, że własne zaręczyny odwrócą jej uwagę od pułapki, w którą wpadła na własne życzenie, ale przecież nigdy tego nie chciała. Nie chciała wychodzić za mąż. Podskórnie czuła, że wyczuł to również Rameses. Nigdy nie będzie w stanie spłacić długu, który sobie u niego zaciągnęła za jego zrozumienie, za proste, prozaiczne spojrzenie na sprawę jej oczami. Za to, że jej przy sobie nie uwiązał, zmuszając do działania wbrew własnej woli, mimo że przecież mógł. Nic nie stało na przeszkodzie, by zamknąć drzwiczki pozłacanej klatki, przekręcić klucz w zamku i wyrzucić go wprost w toń oceanu, na wieczne zaprzepaszczenie. Nie zrobił tego. Wróciła do domu jako panna; składano jej z tego powodu kondolencje, co najmniej jakby została wdową. Nephthys podtrzymała tę grę. Z właściwą dla siebie powściągliwością dziękowała za miłe słowa, a w duchu oddychała z ulgą, zupełnie jakby kant katowskiego topora oddalił się od jej szyi, by powrócić ze zdwojoną siłą za jakiś czas.
Nienawidziła tego, z jaką niecierpliwością spijała słowa z jego ust. Każde wydawało się bezcennym, nawet jeżeli w ustach dowolnej, innej osoby byłyby jedynie utartym, nic nieznaczącym frazesem, formułką wypowiedzianą z grzeczności i pozbawioną głębszego sensu. Nienawidziła siebie za to, że nie potrafiła zapomnieć. Że patrząc na niego teraz czuła, jak pali ją skóra w miejscach, których kiedykolwiek dotknęły jego usta, wypalając tam piętno wstydu, którego chciała się wyzbyć. Zdradzieckie serce biło szybko, uparcie pompując krew, której szum odbijał się echem w jej uszach. Puls był szybki. Dzielił ich niewidzialny mur, a świadomość, że wystarczyłoby tylko wyciągnąć rękę, by na niego natrafić, jawiła się teraz jako rodzaj okrutnej niesprawiedliwości. Nie zrobiłaby tego jednak; ani teraz, ani nigdy, choć mięśnie wydawały się drgać z wysiłku, by pozostać tam, gdzie im przykazała. Nienawidziła się za to gorączkowe wzburzenie, w które wpadła, tak do niej niepodobne, trzęsące jej małym światem w posadach.
- Dziękuję lordzie, twoje słowa wiele dla mnie znaczą - odparła, nie mrugając nawet. To absurdalne, jak rozedrgana w duchu była; nie mogła się wręcz nadziwić, jak to możliwe czuć naraz tak wiele przy jednoczesnym, całkowitym fizycznym bezruchu. Jakby wyprostowaną dumnie sylwetką próbowała nadrobić to, że czuła jak ziemia usuwa się jej spod stóp z każdym kolejnym słowem mężczyzny. Jak łatwo nadchodziło zapomnienie? Jak długo mogła przeciwstawiać się intensywności jego spojrzenia, nim fasada powagi pęknie, pozostawiając ją zdezorientowaną i wystawioną na atak? Czy byłoby inaczej, gdyby u jego boku była tego wieczoru żona? Na samą myśl o tym poczuła ciężar, który oblepił jej płuca lepką mazią. Nieokreślone jeszcze emocje, do których nie miała prawa. Życzyła mu wszak jak najlepiej, a Marine była doskonałą partią. Piękna para, piękny ślub.
Kłamiesz. Pozornie słowa które padły, mogłyby ją zranić, ale czerpała z nich rodzaj nieznanej jej dotąd satysfakcji. Kąciki ust drgnęły nieznacznie, ale nie pozwoliła sobie na uśmiech, rozbawienie zawoalowaną bezczelnością zostawiając dla siebie. Nie pozwoliła mu zwyciężyć tej partii, wciąż nie opuszczając wzroku, jakby miało to oznaczać kapitulację.
- W obliczu niestabilnej sytuacji obawiam się, że to wydarzenie ma raczej poboczne znaczenie - odparła bez ani cienia zawahania, a w jej oczach krył się prosty przekaz. Ja wiem. Ty też wiesz. Znała jego twarz na pamięć, a jednak wzrok niemal z namaszczeniem przemykał po jego obliczu, bo tylko tyle jej pozostało. Zapadła cisza. Nephthys miała wrażenie, że po jej skórze przebiegają małe iskry. Pragnienie. Czyniło ją ono słabą, wątłą, narażoną na zboczenie ze ścieżki, którą kroczyła. Kusiło swoim powabem, objawiającym się w znajomym zapachu tytoniu i torfu. Ale cena była zbyt wysoka, by mogła uiścić opłatę. - Na szczęście równowaga została zachowana. W końcu mam okazję osobiście pogratulować zawarcia małżeństwa. Bardzo żałuję, że nie mogłam uczestniczyć w ceremonii - dodała po chwili, chcąc samą siebie przywołać tym do porządku. Zamotała się w tym, czym te słowa były. Sieć kłamstw tkała już od lipca, udając, że na pewne emocje w jej sercu nie było miejsca. Jednocześnie naprawdę życzyła im tylko szczęścia, nie mając wszak podstaw ku przyziemnej zawiści, która potrafiła zatruć życie. Nie rozumiała wybuchowej mieszanki, która przetoczyła się właśnie przez jej duszę nie mniej gwałtownie, niż burza. Chciała wierzyć, że to minie; łudziła się naiwnie, że czas spędzony w Egipcie zatrze to wszystko, zepchnie na karb młodzieńczego wygłupu podyktowanego kwestią chwili. A jednak stała tutaj teraz, nie mogąc skryć się za enigmatycznością i powściągliwą posadą. Stanowiły tylko maskę. W dodatku wykonaną mizernie, bo Morgoth potrafił przejrzeć ją bez trudu. Przejść po zgliszczach muru, który runął już jakiś czas temu, a który musiała zbudować na nowo, bo nie było innego rozwiązania tej sytuacji. Ilekroć jednak próbowała, wszystko znowu obracało się w perzynę, pozbawione mocnego spoiwa jej chęci. Pozostawało przełknąć gorzki lek zwany prawdą i liczyć, że z czasem ich uzdrowi, nawet jeżeli w tej chwili wydawało jej się to czymś nie do przeskoczenia. Zapomniała gdzie byli, zapomniała o innych ludziach, śmiechach, strzępkach rozmów i szelestach strojnych szat. Był tylko on. Z niezdrowym błyskiem czegoś, czego nie poznawała, w spojrzeniu. Za szybą; nieosiągalny.
شاهدني من فوق
Polityczne zaplecze od zawsze istniało dla Morgotha jako coś, czego istotę zdawał się poznać i poznawać zamierzał z każdym kolejnym mijanym miesiącem coraz lepiej. Zdawał sobie sprawę z tego jak funkcjonowały mechanizmy odpowiadzialne za działania wielkiego organizmu jakim było państwo, lecz równocześnie wiedział, że nigdy nie miały mieć one miejsca. Był idealistą, któremu zależało na tym, by wszystko rozgrywało się w sposób właściwy, a nieprzyzwyczajony do pokątnego motania się we własnych zeznaniach, odrzucał z miejsca jakiekolwiek insynuacje, by iść tą ścieżką. Nie interesowało go to, co było łatwe do zdobycia i właśnie z tego powodu dążył dalej, chciał sięgać poza horyzont, mając honor w jednej i miecz w drugiej dłoni. Indywidualizm w czasach rządzenia mas nie był dobrze widziany, a co więcej — nie było prosto nim operować, jednak nie to interesowało młodego nestora. Przez lata obserwował wzory do naśladowania, jakie miał w domu, a którymi byli dziadek i ojciec. Obaj nestorzy, obaj twardzi opiekunowie, którzy nie uginali karku przed delikatnymi wiatrami, a zapierali się, gdy nadciągał sztorm. I wygrywali. Niosąc na sobie ciężar strat, lecz zawsze potrafili obrócić sobie niełaskę losu ku sobie. Przewidywali, analizowali i podejmowali decyzję dla niektórych z początku niepojęte, jednak trafne. Właśnie dlatego to, co działo się w Kamiennym Kręgu dla Morgotha było farsą i ułudą, do której nigdy dojść nie powinno. Jedna, jak i druga strona nie zamierzała nigdy do porozumienia i dialogu, na którym opierał swą wypowiedź, zaznaczając, by trzymać się faktów, nie zaś własnych przekonań jak czyniła zdecydowana większość zebranych. Dzikość i krótkowzroczność zalewała mały podest, na którym znajdował się lord Malfoy, a hipokryzja dotykała Yaxleya mocniej niż się mógł spodziewać. Naiwnie wierzył w to, że lordowie opamiętają się dla dobra swych rodzin, dostrzegą błędy w rozumowaniu i zrozumieją, że ich polityka nie prowadziła do ich upragnionego celu. Sami szli ku zagładzie, której lawinę rozbudzili krzykami nienawiści. Czy na tym właśnie miała opierać się przyszłość, o której tak głośno mówili? Czy na nieufności i trupach chcieli zbudować imperium mające przetrwać tysiąclecia? Historia poddawała takie zabiegi weryfikacji i wystarczyło zajrzeć do obszerniejszych ksiąg, by to dostrzec. Zaprzedali swą duszę ułudzie. Jedni i drudzy. Morgoth widział w idei Riddle'a rozwiązanie, którego ich rzeczywistość potrzebowała, jednak złożył przysięgę, wierząc w rozsądek. Nie zaś szaleństwo, które zaczęło toczyć ich przywódcę niczym rosnąca z każdym spotkaniem choroba. Niegdyś był opanowany, spokojny, przerażający. Czy i taki był i tam? W Stonehenge? Yaxley widział mężczyznę ogarniętego szaleństwem i to niepokoiło go najbardziej, gdy potrzebowali zachować trzeźwy umysł, by nie upaść pod brzemieniem władzy.
Był jednak tutaj i toczył inne wewnętrzne spory. Opera już dawno została zakończona, jednak nie ona miała stać się punktem do zapamiętania z wieczora odbywającego się w jej granicach. Czy nie było to irracjonalne? Morgoth równocześnie odczuwał żal za to, że przyszło mu się spotkać z Shafiq, która samą swoją obecnością budziła w nim pokłady wspomnień delikatnie zakurzonych, a z drugiej zbawiennym uczuciem masochistycznej ulgi powitał jej uważne spojrzenie wychodzące mu naprzeciw. Nie zamierzał w żadnym wypadku jej spowalniać, bo sam nie odczuwał tej potrzeby, pewnie krocząc ku wyrzucaniu sobie wielu słów dla postronnych będących jedynie uprzejmościami między dwojgiem młodych czarodziejów z socjety arystokratycznej. Jak było naprawdę, nie domyślał się nikt. Zamknięci w klatce pozorów i suchych frazesów potrafili nadać temu utartemu dialogowi własnych barw. Pełen elektryzującej hipnozy, którą między sobą roztaczali nie sposób było uniknąć. Ludzie dokoła nie istnieli, a jednak wciąż trwali u ich boków, stojąc ramię w ramię i wymieniając się własnymi uwagami tyczącymi się aktualnego stanu rzeczy. A oni? Czy nie przypominali swoich własnych karykatur, które na sztywno meandrowały między kolejnymi zasadami etykiety, wyszukując we własnych umysłach najtrafniejszych na słowa przeciwnika słów? Bo czymże innym byli jak nie stojącymi naprzeciw siebie dewiantami, których myśli ukryte głęboko w nich samych pozostać tam miały, niepoznane, niewyjawione przez nikogo? Czy dawniej nie wpatrywali się w takich z wypisanym na twarzy milczeniem, a między sobą nie wymieniali spojrzeń pełnych pogardy i niezrozumienia? Kiedy byli jeszcze naiwni i niewinni. Zanim świat zdążył ich zbrukać i ukazać swą prawdziwą naturę, każąc im cierpieć w ciszy tak głośnej i hałaśliwej, jak hałaśliwe były w tym momencie rozmyślania o przeszłości, którą wspólnie przeżyli. Seniorowi wydawało się, że Nephthys z łatwością potrafiła usłyszeć chaos, który w nim panował — usłyszeć i odczuć łącznie ze smakami, zapachami i bodźcami, które do niego docierały. Lecz nie z opery. Przeżywał przeszłość zapisaną na jej ciele.
Skinął ledwo zauważalnie głową na jej słowa, gdy rozgrywali ten teatrzyk pełen gestów, których w stosunku do siebie nigdy, by nie wymieniali. Twoje słowa wiele dla mnie znaczą. Ich słowa zawsze pozostawały w sferze niewypowiedzianej, gdzie poruszali się najswobodniej i najpewniej już od czasów dzieciństwa, gdzie z łatwością odgadywali swoje marzenia. Lot na smoku. Posmakowanie egipskich piasków. Początkowo były to drobne, dziecinne myśli, jednak z czasem zrozumieli, że nie miały się tyczyć one czegoś tak prostego. Jeśli ludzie składali się z pragnień, to Morgoth był już dawno Flegiasem między grzesznikami. - Zaiste. - Zaiste twoje zerwane zaręczyny nic nie znaczą w obliczu wojny, najdroższa. Cieszysz się? Nie odwrócił wzroku i nie dał zbić swojego króla na szachownicy, którą między sobą wyłożyli. Zsunął spojrzeniem do miejsc, do których normalnie nie powinien był mieć dostępu, lecz które poznał podczas ostatniego pożegnania. Był to moment, urywek, jednak który nie trwał długo, chociaż to w nim zatapiał się w każdej chwili trwania tej rozmowy. Czuła go tam? Ożywała, gdy po prostu stali naprzeciw siebie rozłączeni wszystkim, a w zasadzie niczym? Czy właśnie tym dla ciebie byłem, Nephthys? Nie musiałby zadawać tego pytania, bo wiedział. Znał prawdę nim jakiekolwiek słowo zwątpienia zaczaiło się w zakamarkach jego umysłu. Oto właśnie czym była prawda. Banalnie prostą siecią utkaną z pajęczyny ostrożności i niedopowiedzeń, własnych słabości i wychowania. - Dziękuję. Klimat Fenland nie wszystkim sprzyja - odpowiedział, przenosząc w końcu wzrok na mijających ich Blacków, by skinąć głową w niemym powitaniu, jednak to nie oni frasowali go najbardziej. Nie kontynuował tematu swojego ślubu, nie zamierzając wplątywać osoby Marine w słowną potyczkę, którą prowadził z egipskim wysłannikiem. Był jej zobowiązany do trzymania jej dobrego imienia w ryzach, nie zamierzając wywlekać niczego, co jedynie słówkiem mogłoby w nią ugodzić. Nie powinna być argumentem między nimi, a twardsze zaakcentowanie ów słów musiało dotrzeć do Nephthys. Istniały między już granice, których nie mogli przekraczać; nie chcieli przekraczać i Morgoth czuł ciężar odpowiedzialności za to, co przyszło im teraz odgrywać. Gdyby nie jego słabość, nie musieliby się mierzyć z napięciem rosnącym w duszach i strachem przed własnymi myślami, wspomnieniami z tamtego wieczora, który miał się zapisać piętnem posiadania już na zawsze w księgach ich życia. - Zostajesz z nami na długo, lady? - spytał, pierwszy raz chcąc otrzymać odpowiedź. Mogła kłamać i doskonale o tym wiedziała. Szczerość miała i tak wypisaną na twarzy, a każdą mimiką, którą go odpierała, zsuwała maskę zakrywającą twarz tak dobrze mu znaną. Tak dobrze poznaną. Ile jeszcze będziemy musieli grać?
Był jednak tutaj i toczył inne wewnętrzne spory. Opera już dawno została zakończona, jednak nie ona miała stać się punktem do zapamiętania z wieczora odbywającego się w jej granicach. Czy nie było to irracjonalne? Morgoth równocześnie odczuwał żal za to, że przyszło mu się spotkać z Shafiq, która samą swoją obecnością budziła w nim pokłady wspomnień delikatnie zakurzonych, a z drugiej zbawiennym uczuciem masochistycznej ulgi powitał jej uważne spojrzenie wychodzące mu naprzeciw. Nie zamierzał w żadnym wypadku jej spowalniać, bo sam nie odczuwał tej potrzeby, pewnie krocząc ku wyrzucaniu sobie wielu słów dla postronnych będących jedynie uprzejmościami między dwojgiem młodych czarodziejów z socjety arystokratycznej. Jak było naprawdę, nie domyślał się nikt. Zamknięci w klatce pozorów i suchych frazesów potrafili nadać temu utartemu dialogowi własnych barw. Pełen elektryzującej hipnozy, którą między sobą roztaczali nie sposób było uniknąć. Ludzie dokoła nie istnieli, a jednak wciąż trwali u ich boków, stojąc ramię w ramię i wymieniając się własnymi uwagami tyczącymi się aktualnego stanu rzeczy. A oni? Czy nie przypominali swoich własnych karykatur, które na sztywno meandrowały między kolejnymi zasadami etykiety, wyszukując we własnych umysłach najtrafniejszych na słowa przeciwnika słów? Bo czymże innym byli jak nie stojącymi naprzeciw siebie dewiantami, których myśli ukryte głęboko w nich samych pozostać tam miały, niepoznane, niewyjawione przez nikogo? Czy dawniej nie wpatrywali się w takich z wypisanym na twarzy milczeniem, a między sobą nie wymieniali spojrzeń pełnych pogardy i niezrozumienia? Kiedy byli jeszcze naiwni i niewinni. Zanim świat zdążył ich zbrukać i ukazać swą prawdziwą naturę, każąc im cierpieć w ciszy tak głośnej i hałaśliwej, jak hałaśliwe były w tym momencie rozmyślania o przeszłości, którą wspólnie przeżyli. Seniorowi wydawało się, że Nephthys z łatwością potrafiła usłyszeć chaos, który w nim panował — usłyszeć i odczuć łącznie ze smakami, zapachami i bodźcami, które do niego docierały. Lecz nie z opery. Przeżywał przeszłość zapisaną na jej ciele.
Skinął ledwo zauważalnie głową na jej słowa, gdy rozgrywali ten teatrzyk pełen gestów, których w stosunku do siebie nigdy, by nie wymieniali. Twoje słowa wiele dla mnie znaczą. Ich słowa zawsze pozostawały w sferze niewypowiedzianej, gdzie poruszali się najswobodniej i najpewniej już od czasów dzieciństwa, gdzie z łatwością odgadywali swoje marzenia. Lot na smoku. Posmakowanie egipskich piasków. Początkowo były to drobne, dziecinne myśli, jednak z czasem zrozumieli, że nie miały się tyczyć one czegoś tak prostego. Jeśli ludzie składali się z pragnień, to Morgoth był już dawno Flegiasem między grzesznikami. - Zaiste. - Zaiste twoje zerwane zaręczyny nic nie znaczą w obliczu wojny, najdroższa. Cieszysz się? Nie odwrócił wzroku i nie dał zbić swojego króla na szachownicy, którą między sobą wyłożyli. Zsunął spojrzeniem do miejsc, do których normalnie nie powinien był mieć dostępu, lecz które poznał podczas ostatniego pożegnania. Był to moment, urywek, jednak który nie trwał długo, chociaż to w nim zatapiał się w każdej chwili trwania tej rozmowy. Czuła go tam? Ożywała, gdy po prostu stali naprzeciw siebie rozłączeni wszystkim, a w zasadzie niczym? Czy właśnie tym dla ciebie byłem, Nephthys? Nie musiałby zadawać tego pytania, bo wiedział. Znał prawdę nim jakiekolwiek słowo zwątpienia zaczaiło się w zakamarkach jego umysłu. Oto właśnie czym była prawda. Banalnie prostą siecią utkaną z pajęczyny ostrożności i niedopowiedzeń, własnych słabości i wychowania. - Dziękuję. Klimat Fenland nie wszystkim sprzyja - odpowiedział, przenosząc w końcu wzrok na mijających ich Blacków, by skinąć głową w niemym powitaniu, jednak to nie oni frasowali go najbardziej. Nie kontynuował tematu swojego ślubu, nie zamierzając wplątywać osoby Marine w słowną potyczkę, którą prowadził z egipskim wysłannikiem. Był jej zobowiązany do trzymania jej dobrego imienia w ryzach, nie zamierzając wywlekać niczego, co jedynie słówkiem mogłoby w nią ugodzić. Nie powinna być argumentem między nimi, a twardsze zaakcentowanie ów słów musiało dotrzeć do Nephthys. Istniały między już granice, których nie mogli przekraczać; nie chcieli przekraczać i Morgoth czuł ciężar odpowiedzialności za to, co przyszło im teraz odgrywać. Gdyby nie jego słabość, nie musieliby się mierzyć z napięciem rosnącym w duszach i strachem przed własnymi myślami, wspomnieniami z tamtego wieczora, który miał się zapisać piętnem posiadania już na zawsze w księgach ich życia. - Zostajesz z nami na długo, lady? - spytał, pierwszy raz chcąc otrzymać odpowiedź. Mogła kłamać i doskonale o tym wiedziała. Szczerość miała i tak wypisaną na twarzy, a każdą mimiką, którą go odpierała, zsuwała maskę zakrywającą twarz tak dobrze mu znaną. Tak dobrze poznaną. Ile jeszcze będziemy musieli grać?
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Polityka w jakimkolwiek stopniu, nigdy nie miała ze swojej definicji być dla Nephthys tematem bliskim. Nikt tego od niej nigdy nie wymagał, stawiając w roli tej, która w przyszłości miała być raczej strażniczką domowego ogniska, aniżeli kłopotać się zawiłościami na arenie pojedynków szachowych znamienitych rodów. Akceptowała to, ale zawsze zamieniała się w słuch, ilekroć tematy tego kalibru wypływały gdzieś w jej pobliżu. Chłonęła każde słowo jak gąbka, nie obawiając się zadać pytania, jeśli nadarzyła się ku temu dogodna sposobność, nienarażająca jej na jakąś ujmę w cudzych, ale przede wszystkim we własnych oczach. Nie dlatego, że sprzeciwiała się naturalnemu porządkowi rzeczy; ten wszak pozostawał w jej rodzinie niezmienny od lat i była pewna, że wszelkie odstępstwa byłyby karane surowo i słusznie. Uważała jednak, że należyte wypełnianie roli narzuconej jej kieratem wychowania wymagało od niej jako takiego orientowania się i w tym, co w niektórych kobietach budziło grozę i czym nie chciały się zajmować z własnej wygody. Pewnych rzeczy wolały nie dostrzegać dla spokoju ducha i snu nocą, a przecież miały stanowić wsparcie. Dla braci, mężów, kuzynów. Empatia i wrażliwość były postrzegane jako przymioty słabych, kiedy w istocie stanowiły oręż, którego wielu brakowało w ręku, gdy nadchodziło starcie. Kluczem do sukcesu była równowaga pomiędzy jednym i drugim. Współpraca, a nie współzależność. Galopującą ignorancją byłoby zatem zdaniem Nephthys, całkowicie zarzucić wszelkie zainteresowanie meandrami polityki, kiedy tak głęboko byli w nią uwikłani jej kuzyni, ojciec, dziad czy pradziad, a w końcu i inni bliscy jej sercu. Wiele zmieniło się przez te cztery miesiące, nie tyle w niej samej, ile w otaczającym ją świecie. Nauka prawidłowych reakcji na to, czego była niejednokrotnie przymusowym świadkiem zajęła długie lata. Ale nikt nie przygotowywał jej do wojny, a ta zdawała się wisieć w powietrzu i zyskiwać coraz bardziej namacalny kształt, który powoli wyłaniał się z mgły chaosu, jednocześnie nie będąc właśnie niczym innym, niż chaosem. Izefet raz jeszcze spróbował zdominować maat, tym razem skuteczniej niż kiedykolwiek. Nastroje napinały się jak cięciwa łuku, prowokując znanych jej i bliskich ludzi do wypowiadania słów, których nigdy by nie wypowiedzieli. Do czynów, które nie powinny mieć miejsca, gdyby tylko sytuacja nie dążyła z takim impetem do osiągnięcia apogeum. Miała dosyć kłamstw, dosyć beztroski, którą nawet tutaj (a może tym bardziej tutaj), w operze, każdy przywdziewał niczym szaty skrojone specjalnie na niepogodę panującą za oknem nieprzerwanie od kwietnia. Nieprzemakalne, mające chronić przed chłodem wylewającym się z każdego kąta, ale na jak długo? Zaufanie i szacunek budowało się mozolnie, na przestrzeni wieków, a by je zburzyć wystarczyło kilku zdrajców wymachujących pochopnie różdżkami, bo wydawało się im, że postępują słusznie. Kamienny krąg leżał w gruzach. Monument dawnych wieków nie przetrwał ich czasów, bo upór i chęć udowodnienia własnej racji wygrały nad umiejętnością dyskusji i retoryki, którą rzekomo każdy szlachcic powinien mieć. Gra toczyła się o przyszłość; kto ich rozgrzeszy w oczach potomków z tego, co działo się teraz? Nephthys nie chciałaby przyszłym pokoleniom zostawić po sobie świata przepełnionego niepewnością jutra, gdzie obrócone w perzynę wartości staną się wyświechtanymi frazesami, którymi zdrajcy będą wycierać sobie usta, mówiąc o postępie.
Wstyd przyznać, że gdyby ktokolwiek zapytał ją teraz o treść, którą niosła odsłuchana dzisiaj opera, nie byłaby w stanie odpowiedzieć na to pytanie, a na pewno nie od razu. Umysł utkwił gdzieś pomiędzy przeszłością a spojrzeniem w przyszłość; czy teraz zawsze już tak będzie? Czy zawsze już będzie gubić oddech, a żadna misterna ceramika nie będzie tak krucha, jak jej fałszywy spokój? Jak miała patrzeć w lustro ze świadomością, że traciła samą siebie? Na odbiciu pojawiły się rysy, a choć starała się jak mogła je zetrzeć, łudząc się, że to tylko kurz, okazały się zaistnieć tam na stałe i nieodwracalnie. I jeśli kiedykolwiek, choćby przez ułamek sekundy odczuła zalążek żalu z powodu zerwanych zaręczyn, to byłby to właśnie ten moment. Żałowała, że nie została w Egipcie; z drugiej strony boleśnie świadoma, że nie wytrwałaby tam długo. Chęci nie pokrywały się z zamiarami, a wątpliwości nie płynęły strumieniem tak wartkim, co teraz. Jej miejsce było przy rodzinie; kurczącej się z miesiąca na miesiąc i podzielonej. Jej siostry u boku mężów zostały w kraju faraonów, tymczasem ojcu została tylko ona; dokładnie tak, jak zarzucano jej w dzieciństwie. Ulubienica. Nie da się jednak być ulubienicą człowieka, który nie potrafi kochać. Z docierających do niej od autorytetów nauk, wyłaniała się prosta prawda, którą cynicznie zasłaniała się w trakcie festiwalu lata i przemówienia przepięknej półwili na temat miłości. Cóż to był wtedy za pokraczny konstrukt? Przyobleczenie obowiązku w piękny papier, owinięty wstążką i przybrany kwiatami. Ale nawet kwiaty były w tym zestawie sztuczne, jak niemal wszystko to, co otaczało ich w tej chwili. Każdy stłumiony gest i wydumane słowo, wyjęte prosto z podręcznika do etykiety. A prawdę znali tylko oni, nie chcąc i nie mogąc jednoznacznie jej określić. Znała przyczynę; był nią wszak obowiązek, który stanowił priorytet w zestawieniach ich obu. Nie mogliby go zarzucić, nigdy by tego nie zrobili, a jednak los raz za razem spychał ich w swoją stronę, kpiąc i śmiejąc im się w twarz. Nęcąc i kusząc widmem pragnień, które nie miały się spełnić nigdy. Bo choć to nie Nephthys była związana przysięgami z innym człowiekiem, nigdy nie byłaby tą, która niczym skrzywiona wersja Mojry nastawałaby z nożycami, by przeciąć cudze. Nie z prostolinijnej dobroci serca. Raczej ze względu na mocno zszargane przez wiatr tańczący pomiędzy koronami praplatanów, smętne resztki zasad. Czy tym właśnie mieli być? Wspomnieniem dawnych dni, nikim więcej? Tak, bo poza tym nie miało prawa istnieć nic więcej. Nie, bo nie zmieniłaby w tamtym wieczorze niczego poza tym, że w końcu dobiegł końca.
- Tylko rośliny wyrastają w określonym środowisku i mają problem z dostosowaniem się do innych warunków, lordzie. Ludziom ta sztuka udaje się znacznie lepiej - odparła. Chociaż o czym tak naprawdę była mowa? Równie dobrze mogła odnieść te słowa sama do siebie. Może odnosiła? Jakże żałowała, że musiała przyjąć się akurat tutaj. Że nie uznała za słuszne pozostać wśród burz piaskowych, oaz i zagadkowych sfinksów; byle z daleka od zieleni Anglii, która na zawsze już miała kojarzyć się z jednym. Fenland. Nieskończony, dziki labirynt zgniłej zieleni i bagien; tak inny od tego w ogrodzie lady Nott. Tak inny od Charnwood. Żadne z tych miejsc nie miało już nigdy być tym, czym było. Zatraciły swój pierwotny charakter, wiążąc się ze wspomnieniami, które należało w sobie pielęgnować, bo z minuty na minutę kurczyła się możliwość na to, że powstaną kolejne. A jednak znów stali naprzeciwko siebie; teraz niczym przeciwnicy w grze, gdzie stawką byli oni sami.
- Tak długo, jak to będzie konieczne. Tak długo, jak moi bliscy będą mnie potrzebować - odpowiedziała, bezwstydnie patrząc mu prosto w oczy, uwiązana w miejscu i niemogąca zrobić nic ponad posłużenie się słowami, które jak sądziła będą mu niewygodne. Cierp, jak i ja cierpię. Utonęłaby w jego oczach, gdyby to było możliwe. Zniknęła. Tak, by nigdy już nie musieć przeczesywać myśli w poszukiwaniu odpowiedników słów i gestów, które chciałyby paść, a nie mogły. Była marnym wsparciem dla swoich bliskich. Czasem jak sądziła wręcz niechcianym, wnioskując po reakcji Chonsu na widok najmłodszej latorośli. Lepsze jednak takie niż żadne. W obliczu katastrof potrzebowali zjednoczenia, nie ucieczki w poszukiwaniu bezpieczeństwa. Zdając sobie sprawę z własnej słabości, jedynie dokładała sobie kolejnych. Pozwalała sobie na rozkojarzenie, które w końcu musiało się skończyć, nawet jeżeli czuła, że po tym wieczorze oblepi ją jak druga skóra, której nie zrzuci niczym wąż zaklęty przez dźwięki instrumentu. Frustracja łapała za gardło, a z minuty na minuty coraz bardziej docierał absurd tej sytuacji.
Wstyd przyznać, że gdyby ktokolwiek zapytał ją teraz o treść, którą niosła odsłuchana dzisiaj opera, nie byłaby w stanie odpowiedzieć na to pytanie, a na pewno nie od razu. Umysł utkwił gdzieś pomiędzy przeszłością a spojrzeniem w przyszłość; czy teraz zawsze już tak będzie? Czy zawsze już będzie gubić oddech, a żadna misterna ceramika nie będzie tak krucha, jak jej fałszywy spokój? Jak miała patrzeć w lustro ze świadomością, że traciła samą siebie? Na odbiciu pojawiły się rysy, a choć starała się jak mogła je zetrzeć, łudząc się, że to tylko kurz, okazały się zaistnieć tam na stałe i nieodwracalnie. I jeśli kiedykolwiek, choćby przez ułamek sekundy odczuła zalążek żalu z powodu zerwanych zaręczyn, to byłby to właśnie ten moment. Żałowała, że nie została w Egipcie; z drugiej strony boleśnie świadoma, że nie wytrwałaby tam długo. Chęci nie pokrywały się z zamiarami, a wątpliwości nie płynęły strumieniem tak wartkim, co teraz. Jej miejsce było przy rodzinie; kurczącej się z miesiąca na miesiąc i podzielonej. Jej siostry u boku mężów zostały w kraju faraonów, tymczasem ojcu została tylko ona; dokładnie tak, jak zarzucano jej w dzieciństwie. Ulubienica. Nie da się jednak być ulubienicą człowieka, który nie potrafi kochać. Z docierających do niej od autorytetów nauk, wyłaniała się prosta prawda, którą cynicznie zasłaniała się w trakcie festiwalu lata i przemówienia przepięknej półwili na temat miłości. Cóż to był wtedy za pokraczny konstrukt? Przyobleczenie obowiązku w piękny papier, owinięty wstążką i przybrany kwiatami. Ale nawet kwiaty były w tym zestawie sztuczne, jak niemal wszystko to, co otaczało ich w tej chwili. Każdy stłumiony gest i wydumane słowo, wyjęte prosto z podręcznika do etykiety. A prawdę znali tylko oni, nie chcąc i nie mogąc jednoznacznie jej określić. Znała przyczynę; był nią wszak obowiązek, który stanowił priorytet w zestawieniach ich obu. Nie mogliby go zarzucić, nigdy by tego nie zrobili, a jednak los raz za razem spychał ich w swoją stronę, kpiąc i śmiejąc im się w twarz. Nęcąc i kusząc widmem pragnień, które nie miały się spełnić nigdy. Bo choć to nie Nephthys była związana przysięgami z innym człowiekiem, nigdy nie byłaby tą, która niczym skrzywiona wersja Mojry nastawałaby z nożycami, by przeciąć cudze. Nie z prostolinijnej dobroci serca. Raczej ze względu na mocno zszargane przez wiatr tańczący pomiędzy koronami praplatanów, smętne resztki zasad. Czy tym właśnie mieli być? Wspomnieniem dawnych dni, nikim więcej? Tak, bo poza tym nie miało prawa istnieć nic więcej. Nie, bo nie zmieniłaby w tamtym wieczorze niczego poza tym, że w końcu dobiegł końca.
- Tylko rośliny wyrastają w określonym środowisku i mają problem z dostosowaniem się do innych warunków, lordzie. Ludziom ta sztuka udaje się znacznie lepiej - odparła. Chociaż o czym tak naprawdę była mowa? Równie dobrze mogła odnieść te słowa sama do siebie. Może odnosiła? Jakże żałowała, że musiała przyjąć się akurat tutaj. Że nie uznała za słuszne pozostać wśród burz piaskowych, oaz i zagadkowych sfinksów; byle z daleka od zieleni Anglii, która na zawsze już miała kojarzyć się z jednym. Fenland. Nieskończony, dziki labirynt zgniłej zieleni i bagien; tak inny od tego w ogrodzie lady Nott. Tak inny od Charnwood. Żadne z tych miejsc nie miało już nigdy być tym, czym było. Zatraciły swój pierwotny charakter, wiążąc się ze wspomnieniami, które należało w sobie pielęgnować, bo z minuty na minutę kurczyła się możliwość na to, że powstaną kolejne. A jednak znów stali naprzeciwko siebie; teraz niczym przeciwnicy w grze, gdzie stawką byli oni sami.
- Tak długo, jak to będzie konieczne. Tak długo, jak moi bliscy będą mnie potrzebować - odpowiedziała, bezwstydnie patrząc mu prosto w oczy, uwiązana w miejscu i niemogąca zrobić nic ponad posłużenie się słowami, które jak sądziła będą mu niewygodne. Cierp, jak i ja cierpię. Utonęłaby w jego oczach, gdyby to było możliwe. Zniknęła. Tak, by nigdy już nie musieć przeczesywać myśli w poszukiwaniu odpowiedników słów i gestów, które chciałyby paść, a nie mogły. Była marnym wsparciem dla swoich bliskich. Czasem jak sądziła wręcz niechcianym, wnioskując po reakcji Chonsu na widok najmłodszej latorośli. Lepsze jednak takie niż żadne. W obliczu katastrof potrzebowali zjednoczenia, nie ucieczki w poszukiwaniu bezpieczeństwa. Zdając sobie sprawę z własnej słabości, jedynie dokładała sobie kolejnych. Pozwalała sobie na rozkojarzenie, które w końcu musiało się skończyć, nawet jeżeli czuła, że po tym wieczorze oblepi ją jak druga skóra, której nie zrzuci niczym wąż zaklęty przez dźwięki instrumentu. Frustracja łapała za gardło, a z minuty na minuty coraz bardziej docierał absurd tej sytuacji.
شاهدني من فوق
Grali swoje role, idealnie wpasowując się w przygotowany dla nich wcześniej wzorzec, kształtowany na przestrzeni dziejów. Nigdy nie mieli być jednością w ruchach, gestach i słowach, które niczym dobrze im znane przedstawienia posiadały swoje sztywne przeznaczenie, a nawet najmniejsze zejście z wytyczonej ścieżki wiązało się z naganą i bolesnym przypomnieniem o tym, że powiadali tylko jeden cel, któremu mieli być lojalni. Nie sobie, nie światu, a rodzinie, która wkładała tyle wysiłku, by odchować i wychować ich na wspaniałe jednostki szlacheckie zaprogramowane, by wynosić własne nazwisko do chwały. Chwały przodków, by mogli z dumą ucztować przy jednym stole po śmierci. Nigdy nie mieli działać we własnym rytmie. Nigdy zjednoczeni, zawsze oddzieleni, niezależni i silni na swój sposób, chociaż niesamowicie od siebie zależni. Mężczyźni zawsze mieli wykazywać się opieką, siłą i władzą nad całym stworzeniem, nie okazując słabości i pielęgnując pozostawione im dziedzictwo wraz z własnymi rozszerzającymi się horyzontami. Kobiety od wieków były od nich zależne, zamknięte w swym wąskim półświatku pełnym dziecięcego szczebiotu, muzyki i sztuki; ciche wspomożycielki, matki i strażniczki ogniska domowego, uzupełniać miały swych mężów, braci i ojców, odejmując z ich barków zmartwienia, chociażby na delikatne, urwane momenty. Momenty należące jedynie do nich samych, zaklętych w czasie beztroski. Bo to właśnie kobietom i dzieciom przyzwolone było pozostawać niefrasobliwymi, podczas gdy męska część społeczeństwa walczyła dla lepszego jutra i poświęcała się na polu bitwy, gdy przychodziła taka potrzeba. A kobiety czekały na nich w obłożonych zaklęciami twierdzach, wyglądały i rozpaczały przy druzgocących wiadomościach. Nie chciał, by roniono po nim cenne łzy pełne pustki i nonsensu. Jeśli miał nie wrócić, pragnął, by nie łamano się pod ciężarem brzmienia, lecz ustano na nogach i wzmocniono barykady przed nadejściem złowrogiej fali. Tego oczekiwał po swoich kuzynach, braciach, którzy znali swe powinności i nie zamierzali rozpaczać, doskonale zdając sobie sprawę z ostatniego rozkazu, jaki zostawił im nestor. W ich ręce miała przejść część władzy, którą sprawował na wypadek, gdyby go zabrakło, a taka możliwość w tym momencie istniała. Nie tylko związana z podziemnymi działaniami Rycerzy Walpurgii, lecz publicznym poparciem dla sprawy Riddle'a, którą każdy mógł zobaczyć wśród ruin Kamiennego Kręgu. Śmierć któregokolwiek ze Śmierciożerców nie miała jednak pozostać bez odzewu i jeśli Zakon Feniksa lub ktokolwiek inny łaknął ich końca, musiał też zdawać sobie sprawę z konsekwencji, które miały spaść wprost na niego niczym gromy z Nocy Duchów. Nocy, w której niebo zostało posiekane na wiele części przez Taranisa błyskawicami ogłaszającymi kolejne zmiany w świecie czarodziejów. Gdy Stonehenge ledwo oczyściło się z krwi swych ofiar, kazano im przywyknąć do czegoś nowego, gwałtowniejszego i donośniejszego. Nastał czas wojny i jeśli ktokolwiek miał wątpliwości co do prawdziwości tych oskarżeń, musiał się ich wyzbyć właśnie w tamtym momencie. Przybycie do środka strefy bitewnej było aktem szaleństwa lub brawurowej odwagi, a obserwując skąpaną w granacie sylwetkę, Morgoth nie wiedział, które z nich było bardziej prawdziwe. Jeśli nie oba tak samo.
Tylko rośliny wyrastają w określonym środowisku i mają problem z dostosowaniem się do innych warunków, lordzie. Ludziom ta sztuka udaje się znacznie lepiej.
Dlatego jesteś tu gdzie jesteś? Jego oczy mówiły za niego, nie szczędząc jej pozbawionej litości szczerości, gdy z ust nie wydobył się żaden dźwięk. Mógłby słuchać jej bez końca, pozwalając sobie na milczenie, bo przerywania wypowiedzi nie był w stanie podołać. Nie chciał nawet, pozwalając na to, by to zawieszenie trwało tak długo dopóty, dopóki pozwalała na tę werbalną komunikację. Byli dziećmi jeszcze jakiś czas temu, lecz wspólnie zdecydowali, że okres ten zakończył się w tym samym momencie, w którym zdali sobie sprawę, że oszukiwanie siebie, musiało się zakończyć. Że oni sami musieli się zakończyć. Oni razem. Stali nad krawędzią, stojąc ramię w ramię i skoczyli w przepaść, lecz nie roztrzaskali się o skały na samym dnie. Wiatr porwał ich w różne strony, osadzając na półkach, nie szczędząc ran, które sami sobie zadali ów lekkomyślnością. Skłamałby jednak, gdyby stwierdził, że żałował, bo właśnie przez te ułamki sekund czuł prawdziwą wolność, gdy mógł podążać za swymi pragnieniami, jakże zwodniczymi i mocnymi w swej sile. Jak coś tak czystego mogło być złe? Wiedzieli, że było, patrząc oczami nauk, które pobrali i świata, w którym żyli. Rozdzieleni ostatkiem własnej woli mieli zapomnieć. Musieli zapomnieć, lecz nie zrobili tego. Mógł czekać, mógł wygłuszyć ten głos, mimo to przy spotkaniu żywego dowodu na to, że posiadał słabość, nie mógł pozostać obojętny. Była tu, przybyła, by pozostać przy chorym ojcu, zaprzeczając samej sobie, że winna była pozostać daleko za granicą przeklętego państwa. Jak najdalej od niego. Pod twoją spódnicą kryją się korzenie. Korzenie wbite w brytyjski grunt. Kiedyś w labiryncie mówiła mu, że pragnęła egipskiego klimatu, pragnęła domu, którym były tamtejsze ziemię, lecz nie dostrzegała pułapki, jaką zastawiło na nią wychowanie i przywiązanie. Marny sentyment, który winna być gotowa wyśmiać i odrzucić. Bo nie była nic winna Anglii i jej mieszkańcom. A więc co ją tu tak trzymało? Kącik jego ust zadrżał w niepublicznym uśmiechu, gdy spuścił na chwilę wzrok, wyczuwając jej śmiałe spojrzenie, którego nigdy nie bała się rzucać w stosunku do jego osoby. Zapoczątkowała tym symbiozę, którą tworzyli i zgrany duet szczerości, na którą mogli sobie pozwolić. On w milczeniu i towarzystwie, ona w słowach i egzotycznym cieple.
Zadając pytanie o długość jej pobytu, o to, jak długo przyjdzie im występować na scenie wymuszonego spektaklu, znał odpowiedź. Ich dziwny taniec niedopowiedzeń nie miał się skończyć nigdy, a oni jedynie go sobie utrudnili, zawiązując kolejną tajemnicę, którą nie była już wyprawa do lasu po centaurze włosie. Z łatwością jednak odszukał piwnych oczu, nie mając w swoich wstydu i lęku. Świadomość bezkresu uwierała niczym drzazga, która każdego dnia zarastała i wbijała się głębiej w ciało, aż miała dojść do serca, by tam pozostać. A wyjęcie jej miało równać się z bolesną śmiercią. Takimi byli również i oni. Więźniowie własnych pragnień, których wyobrażenia zagalopowały się zdecydowanie dalej niż ich gesty, a wypowiedzenie ich mogłoby zakończyć się tylko i wyłącznie zniszczeniem tego, na co tak ciężko pracowali. Widział łaknienie, które rozwijało się w niej z każdą chwilą i wiedział, że w nim mogła dostrzec to samo, chociaż w tak odmiennej formie. Niepierwszy raz obserwował ofiarę tuż przed skokiem i mimo że nie chciał robić tego w stosunku do niej, pewne wilcze instynkty przylgnęły do niego niczym druga skóra. - Podobno widziano wilki na wyspie Man - zaczął lżej, wypuszczając powietrze i przenosząc spojrzenie na wysokie okna za jej plecami, skąd dobiegały śmiechy zebranych na operowych balkonach gości. Byli niczym statyści na przedstawieniu, których głównymi bohaterami była para młodych czarodziejów zaciśniętych w klatce własnych zasad. Wypełniali to miejsce dźwiękami, głosami, lecz nie obecnością. Ta była praktycznie niezauważalna. Nieodczuwalna. Pozaziemska. - Słyszała lady ich śpiew? - spytał, zerkając na nią i przenosząc ją do rękawa antycznych drzew. Do ostatnich słów, które wypowiedział ku niej. Znienawidziłby się za to, jednak nie potrafił. Bo musiałby znienawidzić i ją, a tego zrobić nie mógł. Jak zasypiałoby ci się przy ich skowycie, Nephthys?
Tylko rośliny wyrastają w określonym środowisku i mają problem z dostosowaniem się do innych warunków, lordzie. Ludziom ta sztuka udaje się znacznie lepiej.
Dlatego jesteś tu gdzie jesteś? Jego oczy mówiły za niego, nie szczędząc jej pozbawionej litości szczerości, gdy z ust nie wydobył się żaden dźwięk. Mógłby słuchać jej bez końca, pozwalając sobie na milczenie, bo przerywania wypowiedzi nie był w stanie podołać. Nie chciał nawet, pozwalając na to, by to zawieszenie trwało tak długo dopóty, dopóki pozwalała na tę werbalną komunikację. Byli dziećmi jeszcze jakiś czas temu, lecz wspólnie zdecydowali, że okres ten zakończył się w tym samym momencie, w którym zdali sobie sprawę, że oszukiwanie siebie, musiało się zakończyć. Że oni sami musieli się zakończyć. Oni razem. Stali nad krawędzią, stojąc ramię w ramię i skoczyli w przepaść, lecz nie roztrzaskali się o skały na samym dnie. Wiatr porwał ich w różne strony, osadzając na półkach, nie szczędząc ran, które sami sobie zadali ów lekkomyślnością. Skłamałby jednak, gdyby stwierdził, że żałował, bo właśnie przez te ułamki sekund czuł prawdziwą wolność, gdy mógł podążać za swymi pragnieniami, jakże zwodniczymi i mocnymi w swej sile. Jak coś tak czystego mogło być złe? Wiedzieli, że było, patrząc oczami nauk, które pobrali i świata, w którym żyli. Rozdzieleni ostatkiem własnej woli mieli zapomnieć. Musieli zapomnieć, lecz nie zrobili tego. Mógł czekać, mógł wygłuszyć ten głos, mimo to przy spotkaniu żywego dowodu na to, że posiadał słabość, nie mógł pozostać obojętny. Była tu, przybyła, by pozostać przy chorym ojcu, zaprzeczając samej sobie, że winna była pozostać daleko za granicą przeklętego państwa. Jak najdalej od niego. Pod twoją spódnicą kryją się korzenie. Korzenie wbite w brytyjski grunt. Kiedyś w labiryncie mówiła mu, że pragnęła egipskiego klimatu, pragnęła domu, którym były tamtejsze ziemię, lecz nie dostrzegała pułapki, jaką zastawiło na nią wychowanie i przywiązanie. Marny sentyment, który winna być gotowa wyśmiać i odrzucić. Bo nie była nic winna Anglii i jej mieszkańcom. A więc co ją tu tak trzymało? Kącik jego ust zadrżał w niepublicznym uśmiechu, gdy spuścił na chwilę wzrok, wyczuwając jej śmiałe spojrzenie, którego nigdy nie bała się rzucać w stosunku do jego osoby. Zapoczątkowała tym symbiozę, którą tworzyli i zgrany duet szczerości, na którą mogli sobie pozwolić. On w milczeniu i towarzystwie, ona w słowach i egzotycznym cieple.
Zadając pytanie o długość jej pobytu, o to, jak długo przyjdzie im występować na scenie wymuszonego spektaklu, znał odpowiedź. Ich dziwny taniec niedopowiedzeń nie miał się skończyć nigdy, a oni jedynie go sobie utrudnili, zawiązując kolejną tajemnicę, którą nie była już wyprawa do lasu po centaurze włosie. Z łatwością jednak odszukał piwnych oczu, nie mając w swoich wstydu i lęku. Świadomość bezkresu uwierała niczym drzazga, która każdego dnia zarastała i wbijała się głębiej w ciało, aż miała dojść do serca, by tam pozostać. A wyjęcie jej miało równać się z bolesną śmiercią. Takimi byli również i oni. Więźniowie własnych pragnień, których wyobrażenia zagalopowały się zdecydowanie dalej niż ich gesty, a wypowiedzenie ich mogłoby zakończyć się tylko i wyłącznie zniszczeniem tego, na co tak ciężko pracowali. Widział łaknienie, które rozwijało się w niej z każdą chwilą i wiedział, że w nim mogła dostrzec to samo, chociaż w tak odmiennej formie. Niepierwszy raz obserwował ofiarę tuż przed skokiem i mimo że nie chciał robić tego w stosunku do niej, pewne wilcze instynkty przylgnęły do niego niczym druga skóra. - Podobno widziano wilki na wyspie Man - zaczął lżej, wypuszczając powietrze i przenosząc spojrzenie na wysokie okna za jej plecami, skąd dobiegały śmiechy zebranych na operowych balkonach gości. Byli niczym statyści na przedstawieniu, których głównymi bohaterami była para młodych czarodziejów zaciśniętych w klatce własnych zasad. Wypełniali to miejsce dźwiękami, głosami, lecz nie obecnością. Ta była praktycznie niezauważalna. Nieodczuwalna. Pozaziemska. - Słyszała lady ich śpiew? - spytał, zerkając na nią i przenosząc ją do rękawa antycznych drzew. Do ostatnich słów, które wypowiedział ku niej. Znienawidziłby się za to, jednak nie potrafił. Bo musiałby znienawidzić i ją, a tego zrobić nie mógł. Jak zasypiałoby ci się przy ich skowycie, Nephthys?
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Royal Opera House
Szybka odpowiedź