Royal Opera House
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Royal Opera House
Royal Opera House to jeden z najważniejszych gmachów operowych w Londynie, znajdujący się w centralnej części miasta – w dzielnicy Covent Garden. Stanowi siedzibę Opery Królewskiej i Królewskiego Baletu. Pierwszy budynek teatru został otwarty w pierwszej połowie osiemnastego wieku, gdy wystawiono komedię autorstwa Williama Congreve'a – "The way of the world". Powstał on wówczas przy placu Covent Garden, który bierze swą nazwę od ogrodu klasztoru benedyktynów westminsterskich. Niegdyś mieścił się tu najważniejszy londyński targ kwiatów, owoców i warzyw. Na przestrzeni lat wystawiano tutaj opery, pantomimy, sztuki teatralne.
Zbudowany jest w stylu klasycystycznym oraz w typowym stylu teatru dworskiego. Do dziś Opera Królewska należy do najpiękniejszych i najznakomitszych budynków operowych świata, gdyż od początku istnienia teatr ściąga tłumy widzów z różnych krajów. Na scenie występowały największe gwiazdy opery i baletu, ale nie mniej ważny jest utalentowany zespół techników, projektantów i producentów, odpowiedzialnych za przygotowanie każdego przedstawienia.
Zbudowany jest w stylu klasycystycznym oraz w typowym stylu teatru dworskiego. Do dziś Opera Królewska należy do najpiękniejszych i najznakomitszych budynków operowych świata, gdyż od początku istnienia teatr ściąga tłumy widzów z różnych krajów. Na scenie występowały największe gwiazdy opery i baletu, ale nie mniej ważny jest utalentowany zespół techników, projektantów i producentów, odpowiedzialnych za przygotowanie każdego przedstawienia.
Zeszłam ze sceny. Ekscytacja mnie nie opuszcza. Dzwoni mi w uszach. Nadal jestem ostrożna, ważę każdy krok, odliczam – jestem tam jeszcze, jeszcze przez chwilę, zanim dopadnie mnie całkowita cisza, zanim mięśnie się rozluźnią, a mój oddech się uspokoi, serce zwolni galop. Nie pozwalam sobie na swobodę, nie puszczam się pędem w kierunku garderoby, nie wylewam łez szczęścia w podstawione pod nos chusty. Instynktownie chwytam jedynie szklankę wody, aby zalać gardło zimnym otrzeźwieniem, odetchnąć i jak najszybciej – tego właśnie pragnę – zamknąć się w swoim schronieniu, odgrodzić od pędu ludzi gromadzących się wokół mnie, jak gdybym, och, szła na ścięcie. Nie słyszę, czy mówią do mnie, nie rozumiem, czy mnie chwalą, czy uspokajają (może wyglądam na podenerwowaną albo – jakbym miała zaraz zemdleć?) czy prawią uwagi, których chętnie, uwierzcie, wysłucham lada chwila, ale potrzebuję odetchnąć.
Wiem, że jestem zmęczona, lecz nadal to do mnie nie dociera. Drżące dłonie dostrzegam jak przez mgłę, gdy zamykam się w czterech ścianach swojego sacrum, gdy spoglądam na bladą, kościstą dłoń zaciśniętą na wypolerowanym szkle z odciśniętą nań krwawą linią ust. Odwracam się wówczas w kierunku toaletki. Chcę zerwać z siebie ten przeklęty naszyjnik, ściągnąć duszący mnie gorset, zniszczyć misternie upleciony kok, ściągnąć za jednym razem te wszystkie ozdoby i zmyć ciężką charakteryzację. Czuję się, jak gdybym zaraz miała się rozpłynąć (rozsypać?), nie tylko dlatego, że we własnym odbiciu widzę ciebie, jestem po prostu zmęczona. I w pełni dociera to do mnie, gdy dostrzegam siedzącego przed moim lustrem nieznajomego, a ja nie jestem w stanie nawet krzyknąć. Uciec, rzucić się do drzwi w histerii prawidłowej dla malutkiej kobietki, którą winni opiekować się wielcy mężczyźni. Trwam więc w bezruchu przez kilka sekund wpatrując się w twarz po drugiej stronie lustra – i nie do końca rozumiejąc, że znajdujesz się w tym samym pomieszczeniu – powoli poznając przez zmizerniałą maskę jasne niebieskie oczy i tego, do którego należą.
To nie jest dobry dzień na takie spotkania, jeśli więc pomyślałeś, że chcesz uszczęśliwić mnie dzisiaj jeszcze bardziej, pomyliłeś się. Ale to nic. Ludzie często się mylą. Często zawodzą. Znikają. Rozpływają się w powietrzu. Już nigdy mnie nie dogonisz, nie złapiesz. Po prostu się rozpływam.
-Co się stało? - pytam głucho, zdawałoby się, że nieszczególnie bystro, choć za tym dość prostym pytaniem rozpościera się tysiące innych, które mnie dręczą.
Dlaczego pojawiłeś się właśnie teraz? Dlaczego w ogóle się pojawiłeś? Co się z tobą d z i e je?
To jest ten moment, ten moment, gdy porcelanowa dama burzy swą perfekcję, gdy mam ochotę zakląć siarczyście na wzór troglodytów plujących testosteronem i ziejących alkoholowymi oddechami. Chcę krzyczeć, rzucić w ciebie szklanką i spoglądać jak tłucze lustro tuż nad twoją głową i zalewa cię potokiem iskier. Nienawidzę cię, gdy jesteś. I gdy cię nie ma. Nienawidzę cię, bo nie potrafimy świętować tego dnia jak zwyczajni ludzie, bo czaisz się, żeby pogratulować mi występu, chowasz się w mojej garderobie niemal doprowadzasz mnie do zawału. Ta wizja – normalności – wydaje mi się jednak zbyt abstrakcyjna, by mogła być prawdziwa.
Niemożliwe, nie znam większej hipokrytki od Amelle Goyle.
Wiem, że jestem zmęczona, lecz nadal to do mnie nie dociera. Drżące dłonie dostrzegam jak przez mgłę, gdy zamykam się w czterech ścianach swojego sacrum, gdy spoglądam na bladą, kościstą dłoń zaciśniętą na wypolerowanym szkle z odciśniętą nań krwawą linią ust. Odwracam się wówczas w kierunku toaletki. Chcę zerwać z siebie ten przeklęty naszyjnik, ściągnąć duszący mnie gorset, zniszczyć misternie upleciony kok, ściągnąć za jednym razem te wszystkie ozdoby i zmyć ciężką charakteryzację. Czuję się, jak gdybym zaraz miała się rozpłynąć (rozsypać?), nie tylko dlatego, że we własnym odbiciu widzę ciebie, jestem po prostu zmęczona. I w pełni dociera to do mnie, gdy dostrzegam siedzącego przed moim lustrem nieznajomego, a ja nie jestem w stanie nawet krzyknąć. Uciec, rzucić się do drzwi w histerii prawidłowej dla malutkiej kobietki, którą winni opiekować się wielcy mężczyźni. Trwam więc w bezruchu przez kilka sekund wpatrując się w twarz po drugiej stronie lustra – i nie do końca rozumiejąc, że znajdujesz się w tym samym pomieszczeniu – powoli poznając przez zmizerniałą maskę jasne niebieskie oczy i tego, do którego należą.
To nie jest dobry dzień na takie spotkania, jeśli więc pomyślałeś, że chcesz uszczęśliwić mnie dzisiaj jeszcze bardziej, pomyliłeś się. Ale to nic. Ludzie często się mylą. Często zawodzą. Znikają. Rozpływają się w powietrzu. Już nigdy mnie nie dogonisz, nie złapiesz. Po prostu się rozpływam.
-Co się stało? - pytam głucho, zdawałoby się, że nieszczególnie bystro, choć za tym dość prostym pytaniem rozpościera się tysiące innych, które mnie dręczą.
Dlaczego pojawiłeś się właśnie teraz? Dlaczego w ogóle się pojawiłeś? Co się z tobą d z i e je?
To jest ten moment, ten moment, gdy porcelanowa dama burzy swą perfekcję, gdy mam ochotę zakląć siarczyście na wzór troglodytów plujących testosteronem i ziejących alkoholowymi oddechami. Chcę krzyczeć, rzucić w ciebie szklanką i spoglądać jak tłucze lustro tuż nad twoją głową i zalewa cię potokiem iskier. Nienawidzę cię, gdy jesteś. I gdy cię nie ma. Nienawidzę cię, bo nie potrafimy świętować tego dnia jak zwyczajni ludzie, bo czaisz się, żeby pogratulować mi występu, chowasz się w mojej garderobie niemal doprowadzasz mnie do zawału. Ta wizja – normalności – wydaje mi się jednak zbyt abstrakcyjna, by mogła być prawdziwa.
Niemożliwe, nie znam większej hipokrytki od Amelle Goyle.
Gość
Gość
O nie, nie masz racji, Amelko... Amelio, poprawiam się automatycznie, by zachować emocjonalny dystans. Amelką przestałaś być już dawno temu… Więc raz jeszcze - Amelio, naprawdę nie jestem aż tak naiwny, by uwierzyć w niemożliwe, choć może czasem (czasem zbyt często) karmię się marzeniami, ale wiem, że pozostaną tylko wytworami mirażu pragnień - aż sfermentują i sprawią, że zgorzknieję jeszcze bardziej. Wiem to nawet teraz, gdy w parze wydychanej przez moje usta czuć nieprzyjemny posmak czegoś, co znalazłem na najniższej półce mugolskiego sklepu; czegoś przyćmiewającego moją ocenę sytuacji i - niestety - rozwiązującego język szybciej niż Veritaserum. Jestem tu, ale nie po to, by Cię uszczęśliwiać - nie chcę też uszczęśliwiać siebie. Może inaczej, chcę, bardzo chcę uszczęśliwiać Ciebie i siebie, lecz przecież przestaliśmy sobie dawać szczęście, nie szukam go więc w Twoim pobliżu. Nie chciałbym też unieszczęśliwić żadnego z nas tym dziwacznym spotkaniem i pojawieniem się bez zapowiedzi w Twym życiu… Tylko że już tak się czuję, więc patrząc na to przez egoistyczny pryzmat - znajduję się na samym dnie, nie mam nic do stracenia, jestem tylko w stanie myśleć o tym, że muszę tu być. Spełniam swój kaprys i nie obchodzi mnie to, jaki chaos spowoduje to w Twojej rutynie.
Dobrze, że niewerbalnie pytasz, co tutaj robię. Sam muszę się nad tym zastanowić. Tylko że myśli płyną jakoś tak nieskładnie, chaotycznie, trudno je okiełznać, zasupłały się w węzeł gordyjski… Chyba jeszcze tego nie wiem. Przynajmniej nie teraz, dojdźmy do tego razem.
- Co się stało…? - powtarzam, rdza pokrywa moje struny głosowe. Chłonę wzrokiem całą Ciebie... Czy wiesz, jak bardzo się zmieniłaś? Teraz, z bliska, widzę to jeszcze wyraźniej, nawet zamglonym wzrokiem. - Możemy od tego zacząć... Co się stało albo... co się nie stało…? - Rozumiesz w ogóle ten bełkot? Nie przejmuj się, sam nie wiem, o co właściwie mi chodzi. To pytanie może oznaczać wszystko. Co się stało bądź nie stało - że tutaj jestem, albo że Ty jesteś, że jesteśmy razem bądź też, że osobno. To tylko kilka wariantów, wybierz sobie poprawną odpowiedź, wybierz też poprawne znaczenie tego quasi pytania, sformułuj je odpowiednio.
Wstaję - ostrożnie, choć nie mam jeszcze problemów z wertykalnym przemieszczaniem się wzrokiem i horyzontalnym brnięciem ku Twojej osobie. Tylko trochę szumisz mi w głowie, chcę byś znalazła się bliżej. Stawiam stopę na cmentarzysku piżmowego flakonika, ciarki przebiegają po moich plecach, gdy szkło wydaje z siebie ostatnie tchnienie. Kolejny krok, jestem bliżej. Krzyżuję ręce na klatce piersiowej, mimowolnie, nie zastanawiam się nawet, co wedle psychologicznych traktatów mówi teraz moje ciało. Widzę Ciebie i siebie w Twoich oczach, a potem rozmazujesz się jeszcze bardziej - oczy zachodzą mi słoną zasłoną łez.
To nie miało tak być, przysięgam, nie po to tu przyszedłem. Nie chciałem rozpadać się w Twojej obecności, ktoś pomylił scenariusze przedstawienia.
Tylko chyba już za późno na udawanie, że wcale nie zauważyłaś tych pereł żalu, rozgoryczenia, strachu.
Moje usta wciąż są zasupłane, ja stoję sztywno, zbyt sztywno, krzyczę tylko wewnątrz, w głębi.
Słyszysz?
Nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo spierdoliłem swoje życie.
Dobrze, że niewerbalnie pytasz, co tutaj robię. Sam muszę się nad tym zastanowić. Tylko że myśli płyną jakoś tak nieskładnie, chaotycznie, trudno je okiełznać, zasupłały się w węzeł gordyjski… Chyba jeszcze tego nie wiem. Przynajmniej nie teraz, dojdźmy do tego razem.
- Co się stało…? - powtarzam, rdza pokrywa moje struny głosowe. Chłonę wzrokiem całą Ciebie... Czy wiesz, jak bardzo się zmieniłaś? Teraz, z bliska, widzę to jeszcze wyraźniej, nawet zamglonym wzrokiem. - Możemy od tego zacząć... Co się stało albo... co się nie stało…? - Rozumiesz w ogóle ten bełkot? Nie przejmuj się, sam nie wiem, o co właściwie mi chodzi. To pytanie może oznaczać wszystko. Co się stało bądź nie stało - że tutaj jestem, albo że Ty jesteś, że jesteśmy razem bądź też, że osobno. To tylko kilka wariantów, wybierz sobie poprawną odpowiedź, wybierz też poprawne znaczenie tego quasi pytania, sformułuj je odpowiednio.
Wstaję - ostrożnie, choć nie mam jeszcze problemów z wertykalnym przemieszczaniem się wzrokiem i horyzontalnym brnięciem ku Twojej osobie. Tylko trochę szumisz mi w głowie, chcę byś znalazła się bliżej. Stawiam stopę na cmentarzysku piżmowego flakonika, ciarki przebiegają po moich plecach, gdy szkło wydaje z siebie ostatnie tchnienie. Kolejny krok, jestem bliżej. Krzyżuję ręce na klatce piersiowej, mimowolnie, nie zastanawiam się nawet, co wedle psychologicznych traktatów mówi teraz moje ciało. Widzę Ciebie i siebie w Twoich oczach, a potem rozmazujesz się jeszcze bardziej - oczy zachodzą mi słoną zasłoną łez.
To nie miało tak być, przysięgam, nie po to tu przyszedłem. Nie chciałem rozpadać się w Twojej obecności, ktoś pomylił scenariusze przedstawienia.
Tylko chyba już za późno na udawanie, że wcale nie zauważyłaś tych pereł żalu, rozgoryczenia, strachu.
Moje usta wciąż są zasupłane, ja stoję sztywno, zbyt sztywno, krzyczę tylko wewnątrz, w głębi.
Słyszysz?
what matters most is how well you walk through the f i r e.
Felix Tremaine
Zawód : goni mnie przeszłość
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
w środku pękają struny
chwil, pulsuje rzeka
czerwienią moich win,
gonię sam siebie i znów
zamiera świat.
chwil, pulsuje rzeka
czerwienią moich win,
gonię sam siebie i znów
zamiera świat.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie wiem, czy słyszę. Może tylko dzwoni mi w uszach.
A może to ty.
Nie rozumiem, co mówisz. Nie wiem, czy chcę rozumieć. Moje myśli podsuwają mi najgorsze scenariusze.
Zgorzkniały przyszedłeś tutaj, aby mnie zabić?
(Swoją drogą słowo zabić brzmi dość abstrakcyjnie, nawet jeśli spogląda się śmierci, zdaje się, w twarz)
Może przyszedłeś tutaj, bo nie masz już dokąd iść? I szedłeś tak długo, aż nogi zaprowadziły cię do mojej garderoby? Tęskniłeś? Szukałeś właśnie m n i e? Potrzebowałeś? Co się stało, powiedz mi proszę, chcę wiedzieć, jak ci pomóc, bo widzę – nie kłam, nie zaprzeczaj – że potrzebujesz pomocy. A w tej chwili zaoferować jestem w stanie wszystko. Wszystko dla ciebie i jednocześnie nic, bo jestem nikim, kreaturą człowieka, która odpycha, to co najlepsze – tak o mnie dzisiaj myślisz? Dostrzegasz we mnie winę? Och, mój drogi przyjacielu, to nie jedyne, co można mi zarzucić. Tak bardzo pragnę być idealna, że czasami zapominam... po prostu zapominam o niektórych rzeczach. O ludziach. Zapomniałam o tobie, przyznaję, biegłam tak daleko, tak długo, ty nie nadążałeś, w końcu mnie zgubiłeś, zmalałeś na horyzoncie i przepadłeś. Tak powtarzałam sobie setki razy przed snem, gdy dopadały mnie wyrzuty sumienia, ale nie sądzisz, że po prostu cię zostawiłam? Odepchnęłam? Tak było, prawda?
I teraz stoisz tu, bełkoczesz, a ja palę się ze wstydu, drżę ze strachu przed tym, co zastałam po powrocie do domu. Dlatego tam nie wracam, ani myślami, ani fizycznie. Nie wracam, bo boję się, co spotkam po tylu latach. Czy kogo n i e spotkam? Albo spotkam – lecz takiego jak ty? Takiego Ciebie? Pijanego, niepodobnego do tego kogoś, kim byłeś. Zastraszonego. Zaszczutego. Drżącego. Mamroczącego pod nosem słowa, których nijak nie rozumiem.
Obcego, który w takim stanie – lub o wiele lepszym choć tylko odrobinę gorszącym – pojawiłby się w mojej garderobie, pogoniłabym groźnym zaklęciem lub natychmiast, co jest bardziej prawdopodobne, uciekłabym. Strach to podstawowy element mojego życia, który go napędza. Który sprawia, że adrenalina nie odchodzi z moich żył, a ja dalej pędzę przed siebie na bezdechu, że nie dostaje zadyszki. Nie mogę się zatrzymać, bo się uduszę, wiem, że się uduszę. Teraz jednak nie boję się w ogóle, chociaż mógłbyś zrobić mi krzywdę. Teoretycznie mógłbyś. Lecz czy przyszedłeś tutaj, żeby mnie skrzywdzić? Jaka część mnie – ta naiwna i bezbronna – chce wierzyć, że nie byłbyś w stanie. Dlatego nadal tu jestem.
Nie zbliżam się. To dzieje się za szybko. Ty za szybko się rozsypujesz. Nie zdążę cię pozbierać.
Oddycham głęboko spoglądając w twoje niewidzące oczy ze strachem, nie wiem, może troską?
Czemu płaczesz? Płaczesz? Nie płacz. Przestań. Nie umiem, przecież wiesz, że nie umiem. Co mam zrobić? Dotknąć Cię? To pomaga? Muszę coś powiedzieć? Co mam powiedzieć?
Chcę ci pomóc, wiem to, czuję to, ale nie wiem, jak się pomaga, nie potrafię, nie znam słów pocieszenia, którymi mogłabym cię obdarzyć. Zrozum to.
Wyciągam rękę. Chcę cię ścisnąć za skrytą pod długim rękawem zimną dłoń. Ująć ją nieśmiało, niepewnie.
Pierwszy krok w stronę emocjonalnego upadku.
-Powiedz mi – proszę.
Mówię cicho, jak gdyby oprócz nas w pobliżu byli też inni ludzie i mogli podsłuchać twoje sekrety. Nikogo tutaj nie ma, jestem tylko ty i ja – w swym spokoju stanowcza, stawiająca twardo na swoim.
Powiedz mi, wcale cię nie proszę. Powiedz mi natychmiast, co się dzieje. Nie powiem ci, że wszystko się ułoży, nie pocieszę cię w żaden znany tobie sposób, ale wiedz, że zniszczę wszystko, co stoi na twojej drodze.
A przynajmniej poczynię wszelkie starania, aby to zrobić.
Już jesteś bezpieczny. Będziesz. Powiedz mi tylko, co się dzieje.
A może to ty.
Nie rozumiem, co mówisz. Nie wiem, czy chcę rozumieć. Moje myśli podsuwają mi najgorsze scenariusze.
Zgorzkniały przyszedłeś tutaj, aby mnie zabić?
(Swoją drogą słowo zabić brzmi dość abstrakcyjnie, nawet jeśli spogląda się śmierci, zdaje się, w twarz)
Może przyszedłeś tutaj, bo nie masz już dokąd iść? I szedłeś tak długo, aż nogi zaprowadziły cię do mojej garderoby? Tęskniłeś? Szukałeś właśnie m n i e? Potrzebowałeś? Co się stało, powiedz mi proszę, chcę wiedzieć, jak ci pomóc, bo widzę – nie kłam, nie zaprzeczaj – że potrzebujesz pomocy. A w tej chwili zaoferować jestem w stanie wszystko. Wszystko dla ciebie i jednocześnie nic, bo jestem nikim, kreaturą człowieka, która odpycha, to co najlepsze – tak o mnie dzisiaj myślisz? Dostrzegasz we mnie winę? Och, mój drogi przyjacielu, to nie jedyne, co można mi zarzucić. Tak bardzo pragnę być idealna, że czasami zapominam... po prostu zapominam o niektórych rzeczach. O ludziach. Zapomniałam o tobie, przyznaję, biegłam tak daleko, tak długo, ty nie nadążałeś, w końcu mnie zgubiłeś, zmalałeś na horyzoncie i przepadłeś. Tak powtarzałam sobie setki razy przed snem, gdy dopadały mnie wyrzuty sumienia, ale nie sądzisz, że po prostu cię zostawiłam? Odepchnęłam? Tak było, prawda?
I teraz stoisz tu, bełkoczesz, a ja palę się ze wstydu, drżę ze strachu przed tym, co zastałam po powrocie do domu. Dlatego tam nie wracam, ani myślami, ani fizycznie. Nie wracam, bo boję się, co spotkam po tylu latach. Czy kogo n i e spotkam? Albo spotkam – lecz takiego jak ty? Takiego Ciebie? Pijanego, niepodobnego do tego kogoś, kim byłeś. Zastraszonego. Zaszczutego. Drżącego. Mamroczącego pod nosem słowa, których nijak nie rozumiem.
Obcego, który w takim stanie – lub o wiele lepszym choć tylko odrobinę gorszącym – pojawiłby się w mojej garderobie, pogoniłabym groźnym zaklęciem lub natychmiast, co jest bardziej prawdopodobne, uciekłabym. Strach to podstawowy element mojego życia, który go napędza. Który sprawia, że adrenalina nie odchodzi z moich żył, a ja dalej pędzę przed siebie na bezdechu, że nie dostaje zadyszki. Nie mogę się zatrzymać, bo się uduszę, wiem, że się uduszę. Teraz jednak nie boję się w ogóle, chociaż mógłbyś zrobić mi krzywdę. Teoretycznie mógłbyś. Lecz czy przyszedłeś tutaj, żeby mnie skrzywdzić? Jaka część mnie – ta naiwna i bezbronna – chce wierzyć, że nie byłbyś w stanie. Dlatego nadal tu jestem.
Nie zbliżam się. To dzieje się za szybko. Ty za szybko się rozsypujesz. Nie zdążę cię pozbierać.
Oddycham głęboko spoglądając w twoje niewidzące oczy ze strachem, nie wiem, może troską?
Czemu płaczesz? Płaczesz? Nie płacz. Przestań. Nie umiem, przecież wiesz, że nie umiem. Co mam zrobić? Dotknąć Cię? To pomaga? Muszę coś powiedzieć? Co mam powiedzieć?
Chcę ci pomóc, wiem to, czuję to, ale nie wiem, jak się pomaga, nie potrafię, nie znam słów pocieszenia, którymi mogłabym cię obdarzyć. Zrozum to.
Wyciągam rękę. Chcę cię ścisnąć za skrytą pod długim rękawem zimną dłoń. Ująć ją nieśmiało, niepewnie.
Pierwszy krok w stronę emocjonalnego upadku.
-Powiedz mi – proszę.
Mówię cicho, jak gdyby oprócz nas w pobliżu byli też inni ludzie i mogli podsłuchać twoje sekrety. Nikogo tutaj nie ma, jestem tylko ty i ja – w swym spokoju stanowcza, stawiająca twardo na swoim.
Powiedz mi, wcale cię nie proszę. Powiedz mi natychmiast, co się dzieje. Nie powiem ci, że wszystko się ułoży, nie pocieszę cię w żaden znany tobie sposób, ale wiedz, że zniszczę wszystko, co stoi na twojej drodze.
A przynajmniej poczynię wszelkie starania, aby to zrobić.
Już jesteś bezpieczny. Będziesz. Powiedz mi tylko, co się dzieje.
Gość
Gość
25 lutego
Don Giovanni był niewątpliwie jedną z najznamienitszy oper. A przynajmniej Morgoth potrafił dostrzec w niej coś więcej niż jedynie nieskładne zbitki fabularne dramatu. Gdy opera dobiegła końca, podniesiono głośny aplauz, gdyś przedstawienie było wyjątkowo dobrze rozegrane i nawet Yaxley musiał przyznać, że ze wszystkich razów ten podobał mu się najbardziej. Dlatego cieszył się podwójnie, że zabrał swoją siostrę ze sobą. Leia ubolewała nad tym, że nigdzie nie wychodzi i tkwi w pałacu dookoła trolli, a możliwość wybrania się do Royal Opera House było idealnym momentem na zadowolenie księżniczki z bagien. Po zakończonych oklaskach widzowie zaczęli się powoli rozchodzić, jednak Yaxley'owie odczekali, aż większość z nich wyjdzie. Praktykowali to od lat, dzięki czemu nie musieli pchać się jak mrówki w mrowisku do szatni czy na korytarzach. Z loży którą zajmowali był wspaniały widok na całą sale, więc kolejne piętnaście minut ich nie zbawiło. Czasem nawet aktorzy wychodzili lub ludzie odpowiedzialni za scenografię i jeszcze chwilę krzątali się po scenie. W końcu jednak tłum się przerzedził, a Morgoth wstał, biorąc siostrę pod ramię i wyprowadzając na zewnątrz. Dziewczyna wciąż przeżywała przedstawienie, a brat wcale nie próbował jej uspokoić. Szczególnie zafascynowała ją postać Donny Anny. Młody opiekun smoków czuł, że wyprawa we dwójkę się opłaciła, a rodzice na pewno nie czuli się osamotnieni. Szczególnie że Beatrice zaczęła wracać do siebie po długim czasie bycia w szponach klątwy. Ten stan trwał niesamowicie długo i obawiano się, że kobieta w krótkim czasie odejdzie z tego świata, pozostawiając dzieci sierotami, a męża wdowcem. Nic się takiego nie stało i Morgoth dziękował w duchu za towarzyszkę, która pomogła mu w tym ciężkim okresie. Instynktownie zaczął się rozglądać za kimś znajomym, jednak nie dostrzegł nikogo godnego uwagi. Stojąc w kolejce po ich okrycia, Leia trąciła go lekko łokciem.
- Poczekaj tu na mnie. Zaraz wrócę - szepnęła, wskazując spojrzeniem kierunek, gdzie znajdowały się toalety.
- Idź więc - odpowiedział Morgo, po czym oparł się prawym łokciem o blat szatni, czekając na siostrę. Widzowie wciąż przechodzili z jednego końca opery na drugi. Niektóre kobiety wyglądały naprawdę zjawiskowo, przyciągając spojrzenie i umilając dodatkowo wieczór. Jednak Morgoth i tak uważał, że najpiękniejszą z nich wszystkich była jego siostra. Czasami potrafiła zachowywać się dość nieokrzesanie jego zdaniem, ale gdy odzywała się w niej natura Yaxley'a, wróżono jej wielką przyszłość. Pogrążony w rozmyślaniach nie zauważył nadejścia znajomej osoby.
Don Giovanni był niewątpliwie jedną z najznamienitszy oper. A przynajmniej Morgoth potrafił dostrzec w niej coś więcej niż jedynie nieskładne zbitki fabularne dramatu. Gdy opera dobiegła końca, podniesiono głośny aplauz, gdyś przedstawienie było wyjątkowo dobrze rozegrane i nawet Yaxley musiał przyznać, że ze wszystkich razów ten podobał mu się najbardziej. Dlatego cieszył się podwójnie, że zabrał swoją siostrę ze sobą. Leia ubolewała nad tym, że nigdzie nie wychodzi i tkwi w pałacu dookoła trolli, a możliwość wybrania się do Royal Opera House było idealnym momentem na zadowolenie księżniczki z bagien. Po zakończonych oklaskach widzowie zaczęli się powoli rozchodzić, jednak Yaxley'owie odczekali, aż większość z nich wyjdzie. Praktykowali to od lat, dzięki czemu nie musieli pchać się jak mrówki w mrowisku do szatni czy na korytarzach. Z loży którą zajmowali był wspaniały widok na całą sale, więc kolejne piętnaście minut ich nie zbawiło. Czasem nawet aktorzy wychodzili lub ludzie odpowiedzialni za scenografię i jeszcze chwilę krzątali się po scenie. W końcu jednak tłum się przerzedził, a Morgoth wstał, biorąc siostrę pod ramię i wyprowadzając na zewnątrz. Dziewczyna wciąż przeżywała przedstawienie, a brat wcale nie próbował jej uspokoić. Szczególnie zafascynowała ją postać Donny Anny. Młody opiekun smoków czuł, że wyprawa we dwójkę się opłaciła, a rodzice na pewno nie czuli się osamotnieni. Szczególnie że Beatrice zaczęła wracać do siebie po długim czasie bycia w szponach klątwy. Ten stan trwał niesamowicie długo i obawiano się, że kobieta w krótkim czasie odejdzie z tego świata, pozostawiając dzieci sierotami, a męża wdowcem. Nic się takiego nie stało i Morgoth dziękował w duchu za towarzyszkę, która pomogła mu w tym ciężkim okresie. Instynktownie zaczął się rozglądać za kimś znajomym, jednak nie dostrzegł nikogo godnego uwagi. Stojąc w kolejce po ich okrycia, Leia trąciła go lekko łokciem.
- Poczekaj tu na mnie. Zaraz wrócę - szepnęła, wskazując spojrzeniem kierunek, gdzie znajdowały się toalety.
- Idź więc - odpowiedział Morgo, po czym oparł się prawym łokciem o blat szatni, czekając na siostrę. Widzowie wciąż przechodzili z jednego końca opery na drugi. Niektóre kobiety wyglądały naprawdę zjawiskowo, przyciągając spojrzenie i umilając dodatkowo wieczór. Jednak Morgoth i tak uważał, że najpiękniejszą z nich wszystkich była jego siostra. Czasami potrafiła zachowywać się dość nieokrzesanie jego zdaniem, ale gdy odzywała się w niej natura Yaxley'a, wróżono jej wielką przyszłość. Pogrążony w rozmyślaniach nie zauważył nadejścia znajomej osoby.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
-Pozwolisz, że odbiorę Twój płaszcz?
Nie słuchała. Myślami błądziła gdzieś daleko, znacznie dalej, niż sięgnąć mogły myśli i ambicje wpatrującego się w nią z tym rodzajem gorączkowej natarczywości młodego lorda Abbotta. Przestała słuchać tego, co do niej mówił, już wkrótce po wejściu do opery; dawała mu jeszcze szansę, kiedy język plątał mu się nieznośnie podczas drogi. W momencie, w którym nazwał Minister Magii nowoczesną wizjonerką, dla własnego dobra zdołała jednak wyłączyć jego głos w swojej głowie i jedynie uśmiechała się, uprzejmie kiwając głową. Wydawał się niezmiernie zachwycony zarówno tym faktem, jak i własną osobą, prawdopodobnie winszując sobie prezencji i talentu do zabawiania dam. Zupełnie tak, jakby zapominał o powodzie ich spotkania- na początku gratulowała sobie przyjęcia zaproszenia do opery w ramach zadośćuczynienie za spóźnienie mężczyzny na ich spotkanie w Ministerstwie.
Zaczęła żałować już w momencie, w którym po raz pierwszy otworzył później usta.
Samo oglądanie opery skądinąd sprawiło jej przyjemność; splendor przedstawień już dawno przestał robić na niej wrażenie, jednak przebywanie w takich miejscach było miłą odmianą w stosunku do Ministerstwa. Kiedy była młodsza, opery wprawiały ją w szczery zachwyt. Po czasie jednak zaczęły nużyć- tak, jak wszystko, co podtykane było pod zadarty nosek małej księżniczki.
-Jak mogłabym odmówić- odparła tylko, niechętnie powracając myślami do wciąż ściągniętej w wyrazie oczekiwania twarzy lorda Abbotta. Natychmiast uśmiechnął się, słysząc jej odpowiedź, i zniknął, dygając usłużnie. Mężczyźni też zaczynali nużyć Ullę; wszyscy wydawali się jednakowi, jednakowo bezbarwni i zmanierowani, jednakowo jednakowi, z nielicznymi jedynie wyjątkami odbiegającymi w drugą stronę. Gorszą stronę.
Poczekała, aż Abbott zniknie jej z oczu, i niespiesznie skręciła w stronę szatni, licząc na to, że ktoś wybawi ją od lordowskiego towarzystwa- chociażby przez przypadek.
-Zgubiłeś się, lordzie Yaxley?- Pełne usta zadrgały lekko w wyrazie niewinnego rozbawienia.- Potrzebujesz hasła wstępu? Powinnam mieć jakieś w zanadrzu.
Oczy błysnęły lekko, złośliwie, rozbawione jakby dawnym hogwarckim wspomnieniem. Powinien był dawno przyzwyczaić się przecież do faktu, że złośliwość przychodziła jej znacznie łatwiej niż cokolwiek innego.
Nie słuchała. Myślami błądziła gdzieś daleko, znacznie dalej, niż sięgnąć mogły myśli i ambicje wpatrującego się w nią z tym rodzajem gorączkowej natarczywości młodego lorda Abbotta. Przestała słuchać tego, co do niej mówił, już wkrótce po wejściu do opery; dawała mu jeszcze szansę, kiedy język plątał mu się nieznośnie podczas drogi. W momencie, w którym nazwał Minister Magii nowoczesną wizjonerką, dla własnego dobra zdołała jednak wyłączyć jego głos w swojej głowie i jedynie uśmiechała się, uprzejmie kiwając głową. Wydawał się niezmiernie zachwycony zarówno tym faktem, jak i własną osobą, prawdopodobnie winszując sobie prezencji i talentu do zabawiania dam. Zupełnie tak, jakby zapominał o powodzie ich spotkania- na początku gratulowała sobie przyjęcia zaproszenia do opery w ramach zadośćuczynienie za spóźnienie mężczyzny na ich spotkanie w Ministerstwie.
Zaczęła żałować już w momencie, w którym po raz pierwszy otworzył później usta.
Samo oglądanie opery skądinąd sprawiło jej przyjemność; splendor przedstawień już dawno przestał robić na niej wrażenie, jednak przebywanie w takich miejscach było miłą odmianą w stosunku do Ministerstwa. Kiedy była młodsza, opery wprawiały ją w szczery zachwyt. Po czasie jednak zaczęły nużyć- tak, jak wszystko, co podtykane było pod zadarty nosek małej księżniczki.
-Jak mogłabym odmówić- odparła tylko, niechętnie powracając myślami do wciąż ściągniętej w wyrazie oczekiwania twarzy lorda Abbotta. Natychmiast uśmiechnął się, słysząc jej odpowiedź, i zniknął, dygając usłużnie. Mężczyźni też zaczynali nużyć Ullę; wszyscy wydawali się jednakowi, jednakowo bezbarwni i zmanierowani, jednakowo jednakowi, z nielicznymi jedynie wyjątkami odbiegającymi w drugą stronę. Gorszą stronę.
Poczekała, aż Abbott zniknie jej z oczu, i niespiesznie skręciła w stronę szatni, licząc na to, że ktoś wybawi ją od lordowskiego towarzystwa- chociażby przez przypadek.
-Zgubiłeś się, lordzie Yaxley?- Pełne usta zadrgały lekko w wyrazie niewinnego rozbawienia.- Potrzebujesz hasła wstępu? Powinnam mieć jakieś w zanadrzu.
Oczy błysnęły lekko, złośliwie, rozbawione jakby dawnym hogwarckim wspomnieniem. Powinien był dawno przyzwyczaić się przecież do faktu, że złośliwość przychodziła jej znacznie łatwiej niż cokolwiek innego.
Ulla Nott
Zawód : pracownica Służb Administracyjnych Wizengamotu
Wiek : 24 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
lend me your hand and we'll conquer them all;
but lend me your heart and I'll just let you fall
but lend me your heart and I'll just let you fall
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie znał początkowo tego głosu, ale gdy podniósł spojrzenie w tamtą stronę poznał Ullę Nott. Mimo że widywał ją jedynie przelotnie kilka razy w ciągu tych kilkunastu lat, poznałby ten uniesiony podbródek i oczy skrzące się z pewną dozą zaczepności. Piękna i tak samo znudzona twarz wciąż miała ten sam wyraz i praktycznie nic się nie zmieniła. Zupełnie jakby stanęła przed nim ponownie trzynastolatka, a nie dojrzała kobieta. Morgothowi przeleciało przez myśl czy aby to określenie blondynki było trafne. Zaraz jednak zganił się w myślach za niestosowną uwagę. Która mimo wszystko wydała mu się zastanawiająca…
- Nie wątpię, że zakamarki umysłu lady kryją wiele drogocennych uwag – odpowiedział, prostując się, by należycie okazać szacunek członkini rodu Nott. Mimo że Yaxleyowie i jej rodzina za sobą nie przepadali, tradycja była dla Morgotha ważnym punktem egzystowania. Bez niej zostałoby im stać się jedynie dzikusami, którzy odgrażają się za każdy dziecięcy wybryk. – Mam nadzieję, że wizyta w operze doda nieco wartościowych słów do jej słownika – dodał, wspominając sławetną historię w Szkole Magii i Czarodziejstwa, w której był głównym bohaterem. Po tym lekko skłonił jej głową, odwracając spojrzenie w stronę, w którą udała się Leia. Zaraz jednak zgrabnie przeniósł uwagę na swoją nową towarzyszkę, nie pozwalając jednak by kąciki ust uniosły mu się nawet odrobinę. Wrócił myślami do pięknego przedstawienia, a także zadowolenia z tego powodu swojej siostry. Odetchnął. – Uciekła lady od swojego strażnika? – spytał z nutą obojętności w głosie, patrząc na wychodzących jeszcze gdzieniegdzie gości. – Nie uważa lady że dzisiejszy spektakl był wyjątkowo dobrze zagrany? A może była zajęta wymyślaniem kolejnego hasła?
Skinął lekko głową przechodzącemu lordowi z małżonką, którzy uśmiechnęli się na jego widok.
- Nie wątpię, że zakamarki umysłu lady kryją wiele drogocennych uwag – odpowiedział, prostując się, by należycie okazać szacunek członkini rodu Nott. Mimo że Yaxleyowie i jej rodzina za sobą nie przepadali, tradycja była dla Morgotha ważnym punktem egzystowania. Bez niej zostałoby im stać się jedynie dzikusami, którzy odgrażają się za każdy dziecięcy wybryk. – Mam nadzieję, że wizyta w operze doda nieco wartościowych słów do jej słownika – dodał, wspominając sławetną historię w Szkole Magii i Czarodziejstwa, w której był głównym bohaterem. Po tym lekko skłonił jej głową, odwracając spojrzenie w stronę, w którą udała się Leia. Zaraz jednak zgrabnie przeniósł uwagę na swoją nową towarzyszkę, nie pozwalając jednak by kąciki ust uniosły mu się nawet odrobinę. Wrócił myślami do pięknego przedstawienia, a także zadowolenia z tego powodu swojej siostry. Odetchnął. – Uciekła lady od swojego strażnika? – spytał z nutą obojętności w głosie, patrząc na wychodzących jeszcze gdzieniegdzie gości. – Nie uważa lady że dzisiejszy spektakl był wyjątkowo dobrze zagrany? A może była zajęta wymyślaniem kolejnego hasła?
Skinął lekko głową przechodzącemu lordowi z małżonką, którzy uśmiechnęli się na jego widok.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Z reguły nie lubiła Yaxley'ów; z reguły. Nie mogła też powiedzieć, że wybitnie ją łamała, stając tuż przed obliczem ich młodszego o rok, ciemnowłosego przedstawiciela. To nie tak, że darzyła go odruchową, wrodzoną niechęcią- nie zamierzała też jednak wysilać się na uśmiech, który można by chcieć uznać za szczery, uznając, że drgający na wargach grymas rozbawienia powinien wystarczyć i jej, i jemu. W końcu to on miał znacznie większe powody do tego, aby teraz zamaszyście odwrócić się na pięcie i odejść. Nie martwiła się jednak wizją rychłej samotności; oboje byli w końcu zbyt dobrze wychowani, zbyt dobrze wytresowani, żeby pozwolić sobie na taki towarzyski błąd.
Nie czuła się winna, a jedynie może odrobinę rozbawiona w ten przyjemny, relaksujący sposób po wieczorze ciężkiej ciszy, krępujących rozmów i uczucia duszenia się we własnym ciele, wciśniętym w fotel tuż obok tamtego szczebioczącego jej do ucha palanta. Czuła się rozbawiona, obserwując, jak w oczach Morgotha pojawia się sygnalizujący rozpoznanie błysk; chociaż wiedziała przecież, że nie mógł jej zapomnieć. Nie tak, jak zapomniał hasła do Pokoju Wspólnego, co sprawiło, że poprosił ją o pomoc. Udzieliła mu jej- i wtedy, i jeszcze później- a to, że nie był Percym ani Raphaelem, którzy zdołaliby uchwycić rąbek skrywanego starannie pod fasadą miłego głosu i promiennego uśmiechu kłamstwa, nie było już przecież jej winą.
Kiedy wyprostował się na jej widok, grzecznie skłoniła głowę; salonowa farsa była jej przecież bliższa niż cokolwiek innego.
-Och, tak, niewątpliwie- odparła pogodnie, choć oczy błysnęły jej złośliwym rozbawieniem.- Z pewnością wykorzystam je następnym razem; chociaż obawiam się, że lord mógłby zacząć podejrzewać podstęp, gdybym podała mu hasło po włosku.
Gestem wolnej dłoni poprawiła zagięty fałd sukni, szybkim rozejrzeniem się upewniając, że lord bufon znajdował się jeszcze daleko.
-To mój strażnik uciekł ode mnie- odparła sucho, połowicznie zgodnie z prawdą.- A kogo Tobie przypadło dziś strzec, mój lordzie? Poznając po lorda zaangażowaniu, musi być to ktoś nad wyraz wyjątkowy.
Zapytała jeszcze, wyzuwając z głosu nadmiar zaczepności i kpiny, żeby podążyć za jego wzrokiem i również uśmiechnąć się grzecznie na widok znajomych twarzy.
-Chyba nie żywi lord urazy o tą... drobną pomyłkę?- Uśmiechnęła się słodko, wciąż złośliwie rozbawiona.- Główna sopranistka była odrobinę zbyt głośna i zbyt emocjonalna, jak na moje standardy, ale istotnie nie było tak źle.
To była przecież jedna z większych pochwał, jakie mogły kiedykolwiek wydostać się z jej ust.
Nie czuła się winna, a jedynie może odrobinę rozbawiona w ten przyjemny, relaksujący sposób po wieczorze ciężkiej ciszy, krępujących rozmów i uczucia duszenia się we własnym ciele, wciśniętym w fotel tuż obok tamtego szczebioczącego jej do ucha palanta. Czuła się rozbawiona, obserwując, jak w oczach Morgotha pojawia się sygnalizujący rozpoznanie błysk; chociaż wiedziała przecież, że nie mógł jej zapomnieć. Nie tak, jak zapomniał hasła do Pokoju Wspólnego, co sprawiło, że poprosił ją o pomoc. Udzieliła mu jej- i wtedy, i jeszcze później- a to, że nie był Percym ani Raphaelem, którzy zdołaliby uchwycić rąbek skrywanego starannie pod fasadą miłego głosu i promiennego uśmiechu kłamstwa, nie było już przecież jej winą.
Kiedy wyprostował się na jej widok, grzecznie skłoniła głowę; salonowa farsa była jej przecież bliższa niż cokolwiek innego.
-Och, tak, niewątpliwie- odparła pogodnie, choć oczy błysnęły jej złośliwym rozbawieniem.- Z pewnością wykorzystam je następnym razem; chociaż obawiam się, że lord mógłby zacząć podejrzewać podstęp, gdybym podała mu hasło po włosku.
Gestem wolnej dłoni poprawiła zagięty fałd sukni, szybkim rozejrzeniem się upewniając, że lord bufon znajdował się jeszcze daleko.
-To mój strażnik uciekł ode mnie- odparła sucho, połowicznie zgodnie z prawdą.- A kogo Tobie przypadło dziś strzec, mój lordzie? Poznając po lorda zaangażowaniu, musi być to ktoś nad wyraz wyjątkowy.
Zapytała jeszcze, wyzuwając z głosu nadmiar zaczepności i kpiny, żeby podążyć za jego wzrokiem i również uśmiechnąć się grzecznie na widok znajomych twarzy.
-Chyba nie żywi lord urazy o tą... drobną pomyłkę?- Uśmiechnęła się słodko, wciąż złośliwie rozbawiona.- Główna sopranistka była odrobinę zbyt głośna i zbyt emocjonalna, jak na moje standardy, ale istotnie nie było tak źle.
To była przecież jedna z większych pochwał, jakie mogły kiedykolwiek wydostać się z jej ust.
Ulla Nott
Zawód : pracownica Służb Administracyjnych Wizengamotu
Wiek : 24 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
lend me your hand and we'll conquer them all;
but lend me your heart and I'll just let you fall
but lend me your heart and I'll just let you fall
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Morgoth znał tylko nielicznych przedstawicieli wrogich Yaxley’om rodów, których towarzystwo było znośne. Jeszcze mniej było tych, których darzył szczerym szacunkiem i przyjaźnią. Można powiedzieć, że aktualnie posiadał jedną, godną uwagi osobę w danym towarzystwie. To co przeszli samo określało relację między nimi i zapewne tak miało pozostać. Cichy sojusznik? Zapewne. Szkoda, że tej pierwszej cechy nie napotkał u lady Nott. Nie, żeby nią gardził. Morgoth tak naprawdę szczerze gardził jedynie mugolami jak przystało na człowieka szanującego swoją tradycję. Właśnie dla niej nie zostawił stojącej przed nim kobiety. Nie nazwałby tego tresurą. Lubił etykietę, więc nie porównałby się do zwierzęcia. Chociaż niektórzy tego nie brali za zniewagę.
- Nie wiedziałem, że zna lady ten język – odpowiedział z rozpoznawalnym dla siebie poważnym tonem głosu. Nie unosił się nad innych, chociaż niektórzy z niżej urodzonych tak go właśnie odbierali – poważnego i bardzo rzadko uśmiechającego się. Cóż. Można to było nazwać przywilejem pochodzenia. Oboje z lady Nott to posiadali i oboje korzystali na swój sposób. Zauważył jej spojrzenie w dół korytarza, domyślając się, że szukała tam domniemanego partnera dzisiejszej nocy. Gdy zaczęła mówić, sam odwrócił lekko wzrok, zastanawiając się, kiedy zobaczy tę znajomą jasną głowę swojej młodszej siostry. – Zważywszy na obecność niektórych osób na spektaklu zapewne sam poważnie rozważyłby swoją obecność, gdyby przyszłoby mi spędzać z nimi czas. Na szczęście mój dzisiejszy wybór towarzyszki okazał się doprawdy znakomity i sądzę, że jeszcze czeka nas wiele oper.
Uśmiechnął się do siebie w myślach, przypominając sobie szeroko otwarte oczy Lei. Tak. nie mógł wybrać lepiej. I chociaż często mogli się nie zgadzać w wielu kwestiach, ta jednak łączyła ich mocniej niż niektóre wspólne zainteresowania. Słysząc słowa kobiety, nie poruszył się znacząco, ale delikatnie, niemal niezauważenie, wzruszył ramionami.
- Jeśli tak chce lady to nazywać… Nie zabronię jej, nieprawdaż? – spytał retorycznie, rzucając jej długie spojrzenie i nie reagując na tej fałszywy uśmiech. – Jak widać nikt nie dorównuje standardom podyktowanym przez znawcę sztuki – skomentował krótko i dosadnie. Nie znał jej na tyle, żeby wiedzieć czy był to komplement na miarę jej możliwości, chociaż nie dało się nie wyczuć nuty złośliwości i ironii, która towarzyszyła jej od początku trefnego spotkania. – Jakiś czas temu byłem w Wizengamocie – zaczął, przechodząc na temat, który był dla wszystkich neutralny. – Niektórzy w zaskakujący sposób są niekompetentni. Nie sądzi lady?
- Nie wiedziałem, że zna lady ten język – odpowiedział z rozpoznawalnym dla siebie poważnym tonem głosu. Nie unosił się nad innych, chociaż niektórzy z niżej urodzonych tak go właśnie odbierali – poważnego i bardzo rzadko uśmiechającego się. Cóż. Można to było nazwać przywilejem pochodzenia. Oboje z lady Nott to posiadali i oboje korzystali na swój sposób. Zauważył jej spojrzenie w dół korytarza, domyślając się, że szukała tam domniemanego partnera dzisiejszej nocy. Gdy zaczęła mówić, sam odwrócił lekko wzrok, zastanawiając się, kiedy zobaczy tę znajomą jasną głowę swojej młodszej siostry. – Zważywszy na obecność niektórych osób na spektaklu zapewne sam poważnie rozważyłby swoją obecność, gdyby przyszłoby mi spędzać z nimi czas. Na szczęście mój dzisiejszy wybór towarzyszki okazał się doprawdy znakomity i sądzę, że jeszcze czeka nas wiele oper.
Uśmiechnął się do siebie w myślach, przypominając sobie szeroko otwarte oczy Lei. Tak. nie mógł wybrać lepiej. I chociaż często mogli się nie zgadzać w wielu kwestiach, ta jednak łączyła ich mocniej niż niektóre wspólne zainteresowania. Słysząc słowa kobiety, nie poruszył się znacząco, ale delikatnie, niemal niezauważenie, wzruszył ramionami.
- Jeśli tak chce lady to nazywać… Nie zabronię jej, nieprawdaż? – spytał retorycznie, rzucając jej długie spojrzenie i nie reagując na tej fałszywy uśmiech. – Jak widać nikt nie dorównuje standardom podyktowanym przez znawcę sztuki – skomentował krótko i dosadnie. Nie znał jej na tyle, żeby wiedzieć czy był to komplement na miarę jej możliwości, chociaż nie dało się nie wyczuć nuty złośliwości i ironii, która towarzyszyła jej od początku trefnego spotkania. – Jakiś czas temu byłem w Wizengamocie – zaczął, przechodząc na temat, który był dla wszystkich neutralny. – Niektórzy w zaskakujący sposób są niekompetentni. Nie sądzi lady?
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Intrygował ją. Poniekąd. Głównie dlatego, że nie wybuchnął wtedy, wiele lat temu w Hogwarcie, kiedy prowokowała go i bawiła się wyśmienicie, wodząc za zadarty dumnie nos. Zwykle ludzie szybko nudzili ją swoim pretensjonalnym, możliwym do przewidzenia zachowaniem; nużyło obserwowanie czerwieniejących i blednących ze złości twarzy, źrenic rozszerzonych niemożliwie w wyrazie bezkresnego zdumienia, ściągniętych gniewnie brwi i drżących ust. Bawiła się nimi tak, jak niegdyś bawiła się lalkami, zderzając je ze sobą i oczekując jakiejkolwiek żywej reakcji- ich twarze jednak zawsze pozostawały tępe i puste.
Fakt, że on zdawał się reagować nieco inaczej, urozmaicał zabawę i przywoływał na usta uśmiech, który starannie przykrywał kwitnący gdzieś we wnętrzu zalążek ciekawości. Podświadomie czekała więc jak zainteresowane nową zabawką dziecko, oczekując w niemym napięciu, aż oglądana figurka zrobi wreszcie coś niesamowitego i wprawi widzów w zachwyt. Zaskoczysz mnie, lordzie Yaxley?
-W takim razie mogę jedynie pozazdrościć wyboru- odparła, kątem oka zauważając obracającą się dookoła w tłumie głowę lorda Abbotta. W duchu westchnęła jedynie z irytacją; w zbiorowisku ludzi wyglądał jeszcze żałośniej, niż zdążyła go zapamiętać, szczególnie z tym wyrazem na czerwonej z wysiłku twarzy. Gdyby nie to, że naprawdę zależało jej na płaszczu, byłaby skłonna chyłkiem umknąć z budynku opery. W tej sytuacji utkwiła jednak, rozpaczliwie bezbronna, otoczona Yaxleyami i Abbottami.
-Co sprowadziło lorda do Wizengamotu?- Płynnie pozwoliła mu na zmianę tematu, przytyki przyjmując z jedynie cieniem drgającego na ustach uśmiechu. A więc w tą stronę zmierzali?- Niedokończone sprawy, skradziona różdżka, zraniona duma?
Na chwilę nieznacznie pochyliła głowę, umykając przed spojrzeniem szamoczącego się w tłumie byłego towarzysza niedoli, który z pewnością zdołał już doszczętnie pognieść jej płaszcz.
-Nieczęsto odwiedzają nas ludzie, którzy potrafią zapanować nad smokami. Zazwyczaj...- Na chwilę zawiesiła głos, poszukując odpowiedniego słowa.-... załatwiają swoje sprawy własnym sposobem, bez pomocy sądów. Skutecznie. Wbrew prawu, ale zaskakująco skutecznie.
Uśmiechnęła się jeszcze, jedynie odrobinę unosząc do góry kąciki pełnych ust.
-Spotkał się lord z niekompetencją w moim departamencie? Zapewniam, że to się nie powtórzy. Najwidoczniej trafił lord na nieodpowiedniego pracownika; ja nie pozwalam sobie na błędy. Ani w pracy, ani gdziekolwiek indziej- zapewniła go, posyłając mu długie, oceniające spojrzenie. Wizengamot nigdy nie był szczytem jej marzeń, o ile w ogóle kiedykolwiek pozwoliłaby sobie na ckliwe frazesy o posiadaniu marzeń. Niezależnie od tego była jednak perfekcjonistką- bolało zatem każde uchybienie od perfekcji.
Fakt, że on zdawał się reagować nieco inaczej, urozmaicał zabawę i przywoływał na usta uśmiech, który starannie przykrywał kwitnący gdzieś we wnętrzu zalążek ciekawości. Podświadomie czekała więc jak zainteresowane nową zabawką dziecko, oczekując w niemym napięciu, aż oglądana figurka zrobi wreszcie coś niesamowitego i wprawi widzów w zachwyt. Zaskoczysz mnie, lordzie Yaxley?
-W takim razie mogę jedynie pozazdrościć wyboru- odparła, kątem oka zauważając obracającą się dookoła w tłumie głowę lorda Abbotta. W duchu westchnęła jedynie z irytacją; w zbiorowisku ludzi wyglądał jeszcze żałośniej, niż zdążyła go zapamiętać, szczególnie z tym wyrazem na czerwonej z wysiłku twarzy. Gdyby nie to, że naprawdę zależało jej na płaszczu, byłaby skłonna chyłkiem umknąć z budynku opery. W tej sytuacji utkwiła jednak, rozpaczliwie bezbronna, otoczona Yaxleyami i Abbottami.
-Co sprowadziło lorda do Wizengamotu?- Płynnie pozwoliła mu na zmianę tematu, przytyki przyjmując z jedynie cieniem drgającego na ustach uśmiechu. A więc w tą stronę zmierzali?- Niedokończone sprawy, skradziona różdżka, zraniona duma?
Na chwilę nieznacznie pochyliła głowę, umykając przed spojrzeniem szamoczącego się w tłumie byłego towarzysza niedoli, który z pewnością zdołał już doszczętnie pognieść jej płaszcz.
-Nieczęsto odwiedzają nas ludzie, którzy potrafią zapanować nad smokami. Zazwyczaj...- Na chwilę zawiesiła głos, poszukując odpowiedniego słowa.-... załatwiają swoje sprawy własnym sposobem, bez pomocy sądów. Skutecznie. Wbrew prawu, ale zaskakująco skutecznie.
Uśmiechnęła się jeszcze, jedynie odrobinę unosząc do góry kąciki pełnych ust.
-Spotkał się lord z niekompetencją w moim departamencie? Zapewniam, że to się nie powtórzy. Najwidoczniej trafił lord na nieodpowiedniego pracownika; ja nie pozwalam sobie na błędy. Ani w pracy, ani gdziekolwiek indziej- zapewniła go, posyłając mu długie, oceniające spojrzenie. Wizengamot nigdy nie był szczytem jej marzeń, o ile w ogóle kiedykolwiek pozwoliłaby sobie na ckliwe frazesy o posiadaniu marzeń. Niezależnie od tego była jednak perfekcjonistką- bolało zatem każde uchybienie od perfekcji.
Ulla Nott
Zawód : pracownica Służb Administracyjnych Wizengamotu
Wiek : 24 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
lend me your hand and we'll conquer them all;
but lend me your heart and I'll just let you fall
but lend me your heart and I'll just let you fall
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ciężko było go sprowokować czy w jakikolwiek sposób zadziwić. Chyba tylko nieliczni mogli podziwiać młodego opiekuna smoków, którego poniosły emocje tak silne jak gniew czy zaskoczenie. Był to niecodzienny widok i na pewno nikt nie chciał się o tym przekonać. I chociaż lady Nott usilnie starała się go zmusić do innej reakcji niż spokojne odpowiedzi, nie była kimś, kto potrafił wyprowadzić go z równowagi. A przynajmniej nie w ten sposób, który sobie obrała. Interesujące w jej osobie było to, że jej się to nie nudziło. Dociskanie ludziom szpil, wbijanie ich i patrzenie, gdzie i jak mocno krwawią. Morgoth nie był pewny czy było to spowodowane jakimiś chorymi potrzebami satysfakcji napędzanej chęcią widzenia psychicznego cierpienia innych, czy chodziło o zwykłą nudę. Monotoniczność pracy, życia przedstawicielki jednego z wielki szlacheckich rodów potrafił nużyć zapewne większość dam.
Nie skomentował jej słów, dotyczących wyboru towarzyszki, chociaż znowu instynktownie spojrzał wyczekująco w stronę wejścia do łazienek Royal Opera House. Odwracając się, zauważył lorda Abbotta, ale ten nie słynął z umiejętności towarzyskich, więc Morgoth nie przejął się zbytnio jego obecnością. Dopóki tamten nie przyuważył ich dwójki, byli bezpieczni od jego męczącej obecności. Nigdy nie podejrzewałby, że tak wybredna kobieta jak Ulla Nott mogłaby przyjść z kimś takim. Zresztą naturalnym było, że Yaxley’owie nie mieli pozytywnych relacji z Abbottami, którzy uważali się za obrońców prawa, podczas gdy trawiło ich wewnętrzne zepsucie.
Słysząc jej pytanie, przypomniał sobie sprawę, którą załatwiał razem z Avery’m i skrzywił się w myślach na wspomnienie urzędnika, który uważał, że kiedykolwiek zastraszy dwóch lordów swoimi znajomościami. Zignorował ostatnie słowa o zranionej dumie. Raczej zadanie Rycerzy nie było właśnie nią, a czymś przeciwnym.
- Nazwijmy to naprostowaniem pewnego nieporozumienia – odpowiedział krótko, przyuważając wyraźne spuszczenie głowy przez kobietę. Zdziwiło go to lekko, szczególnie, że ktoś tak dumny raczej nigdy tego nie robił. – Nie jestem jedynie człowiekiem związanym z tymi stworzeniami – powiedział jedynie na jej słowa o opiekunach i łowcach smoków. Niektórzy z nich byli nieokrzesani i nadpobudliwi, a ich grono było niesamowicie specyficzne. To prawda, chociaż jak wiele było charakterów smoków, tak samo różnili się ludzie z nimi związani. I Morgoth miał się jeszcze o tym przekonać wiele razy.
Yaxley zerknął na lady Nott, po czym odwrócił wzrok, wpatrując się w otwarte wejście do głównej sali. W oddali na scenie panoszyło się kilkoro ludzi.
- Na szczęście zawsze znajdzie się sposób na nieodpowiedniego pracownika – odpowiedział, po czym przez chwilę milczał. – To godne podziwu. Wiele osób wybiera z wygody łatwiejsze sposoby przez co nie rozwijają się i pozostają na swoich stanowiskach przez długie lata nienawidząc swojej pracy. To masochizm – dodał, nie mieszając się jej spojrzeniem, a jedynie go oddając. Za nic w świecie nie zrezygnowałby ze smoków i nigdy nie mógł zrozumieć tych, którzy robili coś, czego nie szanowali. Jeśli i tak miał umrzeć w młodym wieku, dlaczego miał marnować czas na coś, co nie sprawiało mu przyjemności?
Nie skomentował jej słów, dotyczących wyboru towarzyszki, chociaż znowu instynktownie spojrzał wyczekująco w stronę wejścia do łazienek Royal Opera House. Odwracając się, zauważył lorda Abbotta, ale ten nie słynął z umiejętności towarzyskich, więc Morgoth nie przejął się zbytnio jego obecnością. Dopóki tamten nie przyuważył ich dwójki, byli bezpieczni od jego męczącej obecności. Nigdy nie podejrzewałby, że tak wybredna kobieta jak Ulla Nott mogłaby przyjść z kimś takim. Zresztą naturalnym było, że Yaxley’owie nie mieli pozytywnych relacji z Abbottami, którzy uważali się za obrońców prawa, podczas gdy trawiło ich wewnętrzne zepsucie.
Słysząc jej pytanie, przypomniał sobie sprawę, którą załatwiał razem z Avery’m i skrzywił się w myślach na wspomnienie urzędnika, który uważał, że kiedykolwiek zastraszy dwóch lordów swoimi znajomościami. Zignorował ostatnie słowa o zranionej dumie. Raczej zadanie Rycerzy nie było właśnie nią, a czymś przeciwnym.
- Nazwijmy to naprostowaniem pewnego nieporozumienia – odpowiedział krótko, przyuważając wyraźne spuszczenie głowy przez kobietę. Zdziwiło go to lekko, szczególnie, że ktoś tak dumny raczej nigdy tego nie robił. – Nie jestem jedynie człowiekiem związanym z tymi stworzeniami – powiedział jedynie na jej słowa o opiekunach i łowcach smoków. Niektórzy z nich byli nieokrzesani i nadpobudliwi, a ich grono było niesamowicie specyficzne. To prawda, chociaż jak wiele było charakterów smoków, tak samo różnili się ludzie z nimi związani. I Morgoth miał się jeszcze o tym przekonać wiele razy.
Yaxley zerknął na lady Nott, po czym odwrócił wzrok, wpatrując się w otwarte wejście do głównej sali. W oddali na scenie panoszyło się kilkoro ludzi.
- Na szczęście zawsze znajdzie się sposób na nieodpowiedniego pracownika – odpowiedział, po czym przez chwilę milczał. – To godne podziwu. Wiele osób wybiera z wygody łatwiejsze sposoby przez co nie rozwijają się i pozostają na swoich stanowiskach przez długie lata nienawidząc swojej pracy. To masochizm – dodał, nie mieszając się jej spojrzeniem, a jedynie go oddając. Za nic w świecie nie zrezygnowałby ze smoków i nigdy nie mógł zrozumieć tych, którzy robili coś, czego nie szanowali. Jeśli i tak miał umrzeć w młodym wieku, dlaczego miał marnować czas na coś, co nie sprawiało mu przyjemności?
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Praca ze smokami kojarzyła jej się z czymś obcym, niezrozumiałym, niebezpiecznym. Z zapachem siarki i buchającym w twarz gorącem. Za złogami popiołu, które jak ruchome piaski czekały cierpliwie, by pożreć przechodzące przez nie stopy. I z Percym, przede wszystkim z Percym.
I może dlatego żywiła do tej pracy cień szacunku, chociaż nie zwykła zwracać uwagi na żadną pracę, skupiając się jedynie na swojej. Nie tej wymuszonej przez grzeczność, w której wypisywała raporty, więdnąc za biurkiem z bezsilnej złości na świat dookoła- to była tylko jedna z kolejnych masek, z wymuszonych etykietą reguł, z wyuczonych przez lata gestów i zachowań. Nużąca atrapa dla tej prawdziwej pracy, której poświęcała cały swój czas, zachwyt i szacunek, i resztę uczuć, których przez te wszystkie lata nie zdążyła jeszcze zdusić i odrzucić precz.
Alchemia. Być może właśnie ona uczyła ją precyzji wbijania ostrych szpilek tam, gdzie należało je wbić dla najbardziej widowiskowego efektu, i cierpliwości w oczekiwaniu na żniwa małych-wielkich gierek i kłamstw. Dymiący kociołek był nieporównanie mniej imponujący niż ziejący ogniem smok, nie wywoływał kruchej aury podziwu jak ministerialne szaty i odznaki, w przeciwieństwie do statusu magomedyka nie budził też w ludziach tego chorego, niezrozumiałego dla Ulli uwielbienia. Zupełnie tak, jakby zapominali, co tak naprawdę powinni byli darzyć swoim żałosnym uwielbieniem- w niepozornym kociołku mogła uwarzyć truciznę bardziej śmiertelną od smoczego tchnienia, chwałę większą niż ta możliwa do osiągnięcia w dusznym gmachu Ministerstwa, cudowne remedium skuteczniejsze od całego sztabu magomedyków. Mogła niemalże wszystko, i to wszystko dodawało jej pewności, unosiło wyżej podbródek, zaczepnie rozświetlało chłodną zieleń przejrzystych oczu.
Zupełnie tak, jak wtedy, kiedy obdarzyła lorda Yaxleya kolejnym powłóczystym spojrzeniem. Przestawał kiedyś być tą poważną, oficjalną, oschłą wersją siebie? Nie miała ochoty tego sprawdzać, już nie, zbyt zajęcia próbą przywrócenia równowagi chwiejącym się w rytm kroków lorda Abbotta nerwom. Niezdarny, nieumiejętny, nieciekawy; zupełnie tak, jak wszyscy krążący na orbicie wokół niej mężczyźni.
-Nie jesteś, mój lordzie- przyznała, nie pozwalając nucie irytacji zatruć grzecznej słodyczy głosu. Następną jego uwagę przyjęła natomiast lekkim, niemalże niezauważalnym (wyuczonym do perfekcji?) uniesieniem jasnych brwi na sklepienie mlecznobiałego czoła. Nie mogła się z nim zgodzić; dla niej ministerialny stołek nie był objawem masochizmu, nigdy w życiu nie pozwoliłaby przecież rozmyślnie się skrzywdzić. Był szansą; doskonałą, skromną przykrywką, dobrze ustawionym lustrem weneckim. Nie miała też jednak ochoty na dyskusję, zbyła ją więc tylko drgnięciem kącika ust, płynnie chwytając za ogon w porę zauważoną szansę.
-Są jednostki szare i wybitne, mój lordzie, a Ty najwidoczniej postanowiłeś zaliczyć się w poczet tych drugich.- Po raz kolejny łączyła prosty komplement z kpiną, czyniąc to z nużącą łatwością, ociężałym przyzwyczajeniem, które dawno przestały już sprawiać radość.- Więc jak to jest? Codziennie ryzykować życie dla... piękna? Przygody? Satysfakcji?
Bo dlaczegóż więcej można było ryzykować śmierć w smoczych płomieniach? Była tego prawie ciekawa; nie przez wzgląd na Morgotha. Przez wzgląd na Percy'ego.
-Oboje nie jesteśmy w końcu na tyle banalni, żeby mówić o poświęcaniu się z miłości, prawda?- Dodała jeszcze zaczepnie, tym razem nie kryjąc już oschłej kpiny. Czas odpowiedzi uciekał przez palce razem z przybliżającą się wizją powrotu do domu w towarzystwie drętwych, usilnych prób zaimponowania jej przez Abbotta.
O fakcie desperacji najdobitniej w końcu świadczyło to, że towarzystwo Yaxley'a nie zdążyło zbrzydnąć jej tak znacznie, jak niegdyś.
I może dlatego żywiła do tej pracy cień szacunku, chociaż nie zwykła zwracać uwagi na żadną pracę, skupiając się jedynie na swojej. Nie tej wymuszonej przez grzeczność, w której wypisywała raporty, więdnąc za biurkiem z bezsilnej złości na świat dookoła- to była tylko jedna z kolejnych masek, z wymuszonych etykietą reguł, z wyuczonych przez lata gestów i zachowań. Nużąca atrapa dla tej prawdziwej pracy, której poświęcała cały swój czas, zachwyt i szacunek, i resztę uczuć, których przez te wszystkie lata nie zdążyła jeszcze zdusić i odrzucić precz.
Alchemia. Być może właśnie ona uczyła ją precyzji wbijania ostrych szpilek tam, gdzie należało je wbić dla najbardziej widowiskowego efektu, i cierpliwości w oczekiwaniu na żniwa małych-wielkich gierek i kłamstw. Dymiący kociołek był nieporównanie mniej imponujący niż ziejący ogniem smok, nie wywoływał kruchej aury podziwu jak ministerialne szaty i odznaki, w przeciwieństwie do statusu magomedyka nie budził też w ludziach tego chorego, niezrozumiałego dla Ulli uwielbienia. Zupełnie tak, jakby zapominali, co tak naprawdę powinni byli darzyć swoim żałosnym uwielbieniem- w niepozornym kociołku mogła uwarzyć truciznę bardziej śmiertelną od smoczego tchnienia, chwałę większą niż ta możliwa do osiągnięcia w dusznym gmachu Ministerstwa, cudowne remedium skuteczniejsze od całego sztabu magomedyków. Mogła niemalże wszystko, i to wszystko dodawało jej pewności, unosiło wyżej podbródek, zaczepnie rozświetlało chłodną zieleń przejrzystych oczu.
Zupełnie tak, jak wtedy, kiedy obdarzyła lorda Yaxleya kolejnym powłóczystym spojrzeniem. Przestawał kiedyś być tą poważną, oficjalną, oschłą wersją siebie? Nie miała ochoty tego sprawdzać, już nie, zbyt zajęcia próbą przywrócenia równowagi chwiejącym się w rytm kroków lorda Abbotta nerwom. Niezdarny, nieumiejętny, nieciekawy; zupełnie tak, jak wszyscy krążący na orbicie wokół niej mężczyźni.
-Nie jesteś, mój lordzie- przyznała, nie pozwalając nucie irytacji zatruć grzecznej słodyczy głosu. Następną jego uwagę przyjęła natomiast lekkim, niemalże niezauważalnym (wyuczonym do perfekcji?) uniesieniem jasnych brwi na sklepienie mlecznobiałego czoła. Nie mogła się z nim zgodzić; dla niej ministerialny stołek nie był objawem masochizmu, nigdy w życiu nie pozwoliłaby przecież rozmyślnie się skrzywdzić. Był szansą; doskonałą, skromną przykrywką, dobrze ustawionym lustrem weneckim. Nie miała też jednak ochoty na dyskusję, zbyła ją więc tylko drgnięciem kącika ust, płynnie chwytając za ogon w porę zauważoną szansę.
-Są jednostki szare i wybitne, mój lordzie, a Ty najwidoczniej postanowiłeś zaliczyć się w poczet tych drugich.- Po raz kolejny łączyła prosty komplement z kpiną, czyniąc to z nużącą łatwością, ociężałym przyzwyczajeniem, które dawno przestały już sprawiać radość.- Więc jak to jest? Codziennie ryzykować życie dla... piękna? Przygody? Satysfakcji?
Bo dlaczegóż więcej można było ryzykować śmierć w smoczych płomieniach? Była tego prawie ciekawa; nie przez wzgląd na Morgotha. Przez wzgląd na Percy'ego.
-Oboje nie jesteśmy w końcu na tyle banalni, żeby mówić o poświęcaniu się z miłości, prawda?- Dodała jeszcze zaczepnie, tym razem nie kryjąc już oschłej kpiny. Czas odpowiedzi uciekał przez palce razem z przybliżającą się wizją powrotu do domu w towarzystwie drętwych, usilnych prób zaimponowania jej przez Abbotta.
O fakcie desperacji najdobitniej w końcu świadczyło to, że towarzystwo Yaxley'a nie zdążyło zbrzydnąć jej tak znacznie, jak niegdyś.
Ulla Nott
Zawód : pracownica Służb Administracyjnych Wizengamotu
Wiek : 24 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
lend me your hand and we'll conquer them all;
but lend me your heart and I'll just let you fall
but lend me your heart and I'll just let you fall
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Morgoth kątem oka zobaczył zbliżającego się lorda Abbotta. Od razu przeniósł spokojne spojrzenie na lady Ullę i uniósł lekko brwi w wyrazie zaskoczenia. A więc jednak. Czyżby aż tak wszyscy kandydaci sparzyli się na tej powierzchownej piękności? A może było coś o czym nikt nie wiedział? Yaxley’owi zaraz wyparowało to z głowy. Nie przejmował się podobnymi sprawami, a jeśli coś związanego z niezbyt absorbującym go osobnikiem przyciągnęło jego uwagę zwyczajnie pozwalał sobie o tym zapomnieć w kilka chwil po zdarzeniu. Umysł ludzki był jak strych - zaniedbany zaśmiecał inteligencję, jednak gdy porządkowało się w nim wiedzę, był sporym atutem. Nadejście lorda Abbotta przypomniało mu o siostrze, która chyba zbyt długo gościła w zakamarkach opery. Jakby to miało ją przywołać, Morgo spojrzał przeciągle w dół korytarza. Mentalne wezwanie podziałało, bo zza luksusowych obrotowych drzwi wyłoniła się Leia stąpając lekko po rozłożonym perskim dywanie. Brat uśmiechnął się na jej widok, rozumiejąc, że powoli spotkanie dobiegało końca.
- W słowach kogoś innego wziąłby to za komplement, lady Nott – odpowiedział kobiecie Morgoth, obracając dość długo w jej stronę głowę. Nigdy jej się to nie nudziło? – Nie wiem czy ktoś przyzwyczajony do biurka mógłby w pełni zrozumieć moją pracę – dodał, nie zmieniając tonu, ale pozwalając sobie na dobitne zakończenie tej wymuszonej rozmowy. Zresztą widział szybko nadchodzącego towarzysza lady Ulli, niosącego jej wierzchnie okrycie jak cenne trofeum. Gdyby towarzyszył mu bardziej śmiały członek szlacheckiej rodziny, mógłby się lekko uśmiechnąć. Ale tego nie zrobił.
- Może ktoś inny zdoła to jej wytłumaczyć, bo nie jestem do tego najlepszym wyborem – zakończył, prostując się i wyciągając rękę w stronę zbliżającej się siostry. Przywitała się z lady Nott, a potem wspomniała coś o pannie Black, którą spotkała po drodze. Gdy młodsza pociecha państwa Yaxley stanęła u jego boku, natychmiast zarzucił na jej ramiona płaszcz. Dokładnie w tej samej chwili tuż obok pojawił się lord Abbott. Obaj wymienili się spojrzeniami z lekkim skinięciem głowy. Najwyraźniej mężczyźnie niezbyt podobało się, że jego towarzyszka znalazła sobie kogoś innego do rozmowy. Morgoth nie zamierzał im już dłużej przeszkadzać. – Ma’am, dziękuję za wspólną konwersację. Lordzie – pożegnał się i równocześnie przywitał z drugim członkiem dziwnej pary. Poczekał, aż Leia zrobi to samo i wyszli ramię w ramię, wznawiając konwersację o operze.
|zt
- W słowach kogoś innego wziąłby to za komplement, lady Nott – odpowiedział kobiecie Morgoth, obracając dość długo w jej stronę głowę. Nigdy jej się to nie nudziło? – Nie wiem czy ktoś przyzwyczajony do biurka mógłby w pełni zrozumieć moją pracę – dodał, nie zmieniając tonu, ale pozwalając sobie na dobitne zakończenie tej wymuszonej rozmowy. Zresztą widział szybko nadchodzącego towarzysza lady Ulli, niosącego jej wierzchnie okrycie jak cenne trofeum. Gdyby towarzyszył mu bardziej śmiały członek szlacheckiej rodziny, mógłby się lekko uśmiechnąć. Ale tego nie zrobił.
- Może ktoś inny zdoła to jej wytłumaczyć, bo nie jestem do tego najlepszym wyborem – zakończył, prostując się i wyciągając rękę w stronę zbliżającej się siostry. Przywitała się z lady Nott, a potem wspomniała coś o pannie Black, którą spotkała po drodze. Gdy młodsza pociecha państwa Yaxley stanęła u jego boku, natychmiast zarzucił na jej ramiona płaszcz. Dokładnie w tej samej chwili tuż obok pojawił się lord Abbott. Obaj wymienili się spojrzeniami z lekkim skinięciem głowy. Najwyraźniej mężczyźnie niezbyt podobało się, że jego towarzyszka znalazła sobie kogoś innego do rozmowy. Morgoth nie zamierzał im już dłużej przeszkadzać. – Ma’am, dziękuję za wspólną konwersację. Lordzie – pożegnał się i równocześnie przywitał z drugim członkiem dziwnej pary. Poczekał, aż Leia zrobi to samo i wyszli ramię w ramię, wznawiając konwersację o operze.
|zt
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Zignorowała uniesione sugestywnie brwi, zbywając oschłym milczeniem niezadane pytanie. Nie czuła potrzeby tłumaczenia swoich pobudek i nie miała najmniejszej ochoty ich tłumaczyć, szczególnie, że zaczęły już zacierać się znacznie, siłą zepchnięte w odmęty niepamięci; nie mogła już sobie przypomnieć, jaka właściwie siła popchnęła ją do wyrażenia zgody na to przeklęcie nieudane spotkanie. Zmusiła się jednak do odruchowego, obojętnego uśmiechu, chociaż tak naprawdę miała ochotę tupać nogami z bezsilnej złości. Była wszakże dobrą aktorką, i zawsze rozgrywała swoje sztuki do końca.
Odruchowo podążyła wzrokiem za spojrzeniem Yaxley'a, nie dziwiąc się szczególnie na widok kolejnej znajomej twarzy. Kogo spodziewała w końcu mogła się spodziewać; ukrytej narzeczonej, czy może znacznie bardziej skandalicznego ukrytego narzeczonego? Salonowe dramaty zdążyły znudzić ją już dawno temu, dlatego widok siostry Morgotha przywitała prawie z ulgą. Była piękna jak zawsze; nie poczuła się jednak zagrożona, posyłając jej jedynie miły, choć oszczędny uśmiech z dystansu.
-W tym, jak i w wielu innych przypadkach zapewne mogłabym wybrać znacznie lepiej, mój lordzie- odparła jedynie, leniwie pozwalając mu na cierpkie zakończenie rozmowy dokładnie w tym momencie, w którym Leia Yaxley pojawiła się w polu jej widzenia. Pozwoliła jej na grzeczne przywitanie, odpowiadając tym samym- i nie mając czasu już na nic więcej, dusząc się niemalże pod wpływem płaszcza zarzuconego na ramiona i tego drugiego, znacznie mniej materialnego płaszcza zaborczej postawy cholernego lorda Abbotta. Pozwoliła mu na rozanielone spojrzenie, odwdzięczając się krótkim uśmiechem; kiedy jednak ośmielił się położyć dłoń na jej ramieniu, strząsnęła ją oschle.
-Liczę na rychłą powtórkę, mój lordzie.- Odparła gładko, czując, jak Abbott prostuje się z bezsilnej złości.- Przed nami wiele kwestii, w których nie zdążyłeś jeszcze mnie oświecić.
Skinęła głową odchodzącej już Lei, w duchu wzdychając ciężko z uzasadnionej niechęci, i pozwalając odprowadzić się do wyjścia. Zapobiegawczo zdążyła wyciszyć jeszcze głos trajkoczącego tuż przy jej uchu, rozzuchwalonego już nieco towarzysza, aby oszczędzić sobie choć przez chwilę tortury prób zrozumienia jego bełkotu, po czym ciaśniej otuliła się płaszczem.
Miała dość oper, dość Abbottów, dość rozmów, i przede wszystkim- dość towarzystwa.
| zt!
Odruchowo podążyła wzrokiem za spojrzeniem Yaxley'a, nie dziwiąc się szczególnie na widok kolejnej znajomej twarzy. Kogo spodziewała w końcu mogła się spodziewać; ukrytej narzeczonej, czy może znacznie bardziej skandalicznego ukrytego narzeczonego? Salonowe dramaty zdążyły znudzić ją już dawno temu, dlatego widok siostry Morgotha przywitała prawie z ulgą. Była piękna jak zawsze; nie poczuła się jednak zagrożona, posyłając jej jedynie miły, choć oszczędny uśmiech z dystansu.
-W tym, jak i w wielu innych przypadkach zapewne mogłabym wybrać znacznie lepiej, mój lordzie- odparła jedynie, leniwie pozwalając mu na cierpkie zakończenie rozmowy dokładnie w tym momencie, w którym Leia Yaxley pojawiła się w polu jej widzenia. Pozwoliła jej na grzeczne przywitanie, odpowiadając tym samym- i nie mając czasu już na nic więcej, dusząc się niemalże pod wpływem płaszcza zarzuconego na ramiona i tego drugiego, znacznie mniej materialnego płaszcza zaborczej postawy cholernego lorda Abbotta. Pozwoliła mu na rozanielone spojrzenie, odwdzięczając się krótkim uśmiechem; kiedy jednak ośmielił się położyć dłoń na jej ramieniu, strząsnęła ją oschle.
-Liczę na rychłą powtórkę, mój lordzie.- Odparła gładko, czując, jak Abbott prostuje się z bezsilnej złości.- Przed nami wiele kwestii, w których nie zdążyłeś jeszcze mnie oświecić.
Skinęła głową odchodzącej już Lei, w duchu wzdychając ciężko z uzasadnionej niechęci, i pozwalając odprowadzić się do wyjścia. Zapobiegawczo zdążyła wyciszyć jeszcze głos trajkoczącego tuż przy jej uchu, rozzuchwalonego już nieco towarzysza, aby oszczędzić sobie choć przez chwilę tortury prób zrozumienia jego bełkotu, po czym ciaśniej otuliła się płaszczem.
Miała dość oper, dość Abbottów, dość rozmów, i przede wszystkim- dość towarzystwa.
| zt!
Ulla Nott
Zawód : pracownica Służb Administracyjnych Wizengamotu
Wiek : 24 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
lend me your hand and we'll conquer them all;
but lend me your heart and I'll just let you fall
but lend me your heart and I'll just let you fall
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Może być koniec lutego?
Zima powoli dobiega końca, w swej łaskawości zostawiając coraz dłuższe dni. Lubię ciemność, przeciągające się noce nie są dla mnie problemem. Tak jak chłodna aura za oknem dorównująca mojej postawie życiowej. Nie przepadam za zmianami, a coraz cieplejsza pogoda jawi mi się jako coś nieskończenie nieznośnego w swojej codzienności, ale nie mam na nią niestety wpływu. Dlatego nie zastanawiam się dłużej nad tak przyziemnymi sprawami. Nadchodzi wieczór, a ja ze zdumieniem odkrywam, że nie mam najmniejszej ochoty na samotne przesiadywanie na dworze Durham. Jest to do mnie tak niepodobne, że siedzę zdumiony w fotelu przez kilka chwil, aż wreszcie podejmuję męską decyzję - opuszczam bezpieczne mury posiadłości w celu asymilacji z pozostałą na zewnątrz gawiedzią. Nie chcę się narażać na wątpliwe przebywanie z plebsem najgorszego sortu, dlatego na swój cel obieram operę. Jestem częstym bywalcem galerii sztuki, niedługo zapuszczę tam korzenie, więc przyda mi się odrobina… czego tak właściwie? Innej formy kultury? Nie poznaję samego siebie. Taki ze mnie przeciwnik zmian, a pomimo tego pcham się w nowe miejsca, nowe otoczenie ludzi, o których nic nie wiem i wiedzieć nie chcę. Jestem prawdziwie szalony - Darcy powinna to zobaczyć.
Zbieram się, zmierzam już nawet do opery. Pokonuję schody i znikam w głębi budynku otulającego ciepłem oraz jasnością, do której nie jestem przyzwyczajony. Rozbieram się z wierzchniego okrycia, kupuję samotny bilet na samotny wypad (koniecznie miejsce w loży, żeby ograniczyć tłum wokół do niezbędnego minimum) nie bawiąc się już w wykupywanie całego balkonu dla siebie - było na to zdecydowanie za późno.
Pierwszy akt mnie nie porwał. Możliwe, że to dlatego, że wszędzie dookoła mnie epatowało… cierpienie z miłości. Najpierw galeria, teraz opera. Kobieta wylewająca łzy na scenie za swoim ukochanym tylko mnie rozeźliła. Na przerwę wychodzę lekko podenerwowany, krążąc chwilę w miejscu gdzieś przy ścianie. Po kilku długich chwilach zatrzymuję się, nabieram powietrza w płuca i przechadzam się wzdłuż gablot wypełnionych plakatami kolejnych spektakli. Na pierwszych planach mniej lub bardziej znane gwiazdy, krzykliwe tytuły oraz zapewnienia co do niezwykłego poziomu sztuki. Patrzę na to bez przekonania zastanawiając się czy to ja mam zbyt wygórowane oczekiwania czy to rzeczywiście powolny upadek kultury?
Zima powoli dobiega końca, w swej łaskawości zostawiając coraz dłuższe dni. Lubię ciemność, przeciągające się noce nie są dla mnie problemem. Tak jak chłodna aura za oknem dorównująca mojej postawie życiowej. Nie przepadam za zmianami, a coraz cieplejsza pogoda jawi mi się jako coś nieskończenie nieznośnego w swojej codzienności, ale nie mam na nią niestety wpływu. Dlatego nie zastanawiam się dłużej nad tak przyziemnymi sprawami. Nadchodzi wieczór, a ja ze zdumieniem odkrywam, że nie mam najmniejszej ochoty na samotne przesiadywanie na dworze Durham. Jest to do mnie tak niepodobne, że siedzę zdumiony w fotelu przez kilka chwil, aż wreszcie podejmuję męską decyzję - opuszczam bezpieczne mury posiadłości w celu asymilacji z pozostałą na zewnątrz gawiedzią. Nie chcę się narażać na wątpliwe przebywanie z plebsem najgorszego sortu, dlatego na swój cel obieram operę. Jestem częstym bywalcem galerii sztuki, niedługo zapuszczę tam korzenie, więc przyda mi się odrobina… czego tak właściwie? Innej formy kultury? Nie poznaję samego siebie. Taki ze mnie przeciwnik zmian, a pomimo tego pcham się w nowe miejsca, nowe otoczenie ludzi, o których nic nie wiem i wiedzieć nie chcę. Jestem prawdziwie szalony - Darcy powinna to zobaczyć.
Zbieram się, zmierzam już nawet do opery. Pokonuję schody i znikam w głębi budynku otulającego ciepłem oraz jasnością, do której nie jestem przyzwyczajony. Rozbieram się z wierzchniego okrycia, kupuję samotny bilet na samotny wypad (koniecznie miejsce w loży, żeby ograniczyć tłum wokół do niezbędnego minimum) nie bawiąc się już w wykupywanie całego balkonu dla siebie - było na to zdecydowanie za późno.
Pierwszy akt mnie nie porwał. Możliwe, że to dlatego, że wszędzie dookoła mnie epatowało… cierpienie z miłości. Najpierw galeria, teraz opera. Kobieta wylewająca łzy na scenie za swoim ukochanym tylko mnie rozeźliła. Na przerwę wychodzę lekko podenerwowany, krążąc chwilę w miejscu gdzieś przy ścianie. Po kilku długich chwilach zatrzymuję się, nabieram powietrza w płuca i przechadzam się wzdłuż gablot wypełnionych plakatami kolejnych spektakli. Na pierwszych planach mniej lub bardziej znane gwiazdy, krzykliwe tytuły oraz zapewnienia co do niezwykłego poziomu sztuki. Patrzę na to bez przekonania zastanawiając się czy to ja mam zbyt wygórowane oczekiwania czy to rzeczywiście powolny upadek kultury?
Milczenie, cisza grobowa, a jakże wymowna. Zdmuchnęła iskry złudzeń. Zostawiła tło straconych nadziei.
I powiedziała więcej niż słowa.
I powiedziała więcej niż słowa.
Quentin Burke
Zawód : alchemik, ale pomaga u Borgina & Burke'a
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Unikaj milczenia
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dawno zatracone uczucie lekkości towarzyszyło Harriett nieprzerwanie od czasu powrotu na Wyspy Brytyjskie, których nieco ponury klimat nie był w stanie stłamsić kiełkujących w jej sercu pozytywnych przekonań podpowiadających, że teraz wszystko już będzie zmierzać w dobrym kierunku. Londyńskie powietrze pachniało inaczej, lecz ani przez ułamek sekundy nie tęskniła za Paryżem, którym cieszyła swe oczy aż zbyt długo, by z lutego uczynić miesiąc zmian - i to właśnie zmiany zaprowadziły ją tego wieczora do opery, do której zaadresowany list wciąż leżał niewysłany na biurku Lovegood. Wahała się, a musiała mieć absolutną pewność; czy to wciąż mogło być miejsce dla niej? Koleżanka z dawnych lat, kiedy kariera Harriett przechodziła okres świetności, towarzyszyła jej w loży i, dopóki światła na widowni nie zgasły, skupiając całą uwagę na scenie, a pierwsze takty muzyki nie rozbrzmiały, wszystko było pięknie. Dokładnie trzy minuty później towarzyszka pówili zaczęła się niespokojnie kręcić na swoim miejscu, by dopiero po dwukrotnym powtórzeniu zapytania wyznać, że źródłem jej ekscytacji jest lord Prewett, podziwiający spektakl z sąsiedniej loży. Podziwiający spektakl było określeniem nad wyraz łagodnym, kiedy spojrzenie nie tylko lorda, ale i większości miłośników sztuki zgromadzonych w gmachu skupiła na sobie młoda śpiewaczka, której mocno wycięty dekolt, wdzięcznie falujący przy każdym kolejnym oddechu był zdecydowanie bardziej atrakcyjny od jej głosu, a to kazało się zastanowić nad tym, czy wschodząca, jak zapewniały afisze, gwiazdka aby na pewno nie wylądowała na scenie tylko i wyłącznie za sprawą głośno przemawiającego na jej korzyść złota i nazwiska stojącego za nią mecenasa. Smutne to czasy, w których talent był sprawą drugorzędną.
Wdzięczna za to, że antrakt ostatecznie wyznaczył koniec pierwszego aktu, darowała sobie wysłuchiwanie peanów na cześć lorda Prewetta i samotnie wychynęła na korytarz. Nie miała żadnego innego celu poza zabiciem czasu, chociaż przez myśl przeszło jej już opuszczenie gmachu opery i niezbieranie dalszych wątpliwych wrażeń estetycznych - przemierzała klaustrofobiczną trasę na tyle szybko, na ile pozwalało zestawienie wieczorowej sukni o wąskim kroju i wysokich obcasów, dopóki nie dostrzegła w tłumie znajomej twarzy. I chociaż czasy, w których mogła uznać swoją znajomość z Quentinem za dość regularną przeszły już do historii, jakiś impuls skierował kroki półwili właśnie w jego kierunku.
- Lordzie Burke, cóż za nieoczekiwane spotkanie - odezwała się miękkim tonem w ramach przywitania i chociaż jej karminowe usta rozciągał pełny uroku uśmiech, wypowiadała najprawdopodobniej najbanalniejsze i najczęściej powtarzane słowa świata. Z jakiegoś nieznanego jej powodu brzmiały dobrze.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Wdzięczna za to, że antrakt ostatecznie wyznaczył koniec pierwszego aktu, darowała sobie wysłuchiwanie peanów na cześć lorda Prewetta i samotnie wychynęła na korytarz. Nie miała żadnego innego celu poza zabiciem czasu, chociaż przez myśl przeszło jej już opuszczenie gmachu opery i niezbieranie dalszych wątpliwych wrażeń estetycznych - przemierzała klaustrofobiczną trasę na tyle szybko, na ile pozwalało zestawienie wieczorowej sukni o wąskim kroju i wysokich obcasów, dopóki nie dostrzegła w tłumie znajomej twarzy. I chociaż czasy, w których mogła uznać swoją znajomość z Quentinem za dość regularną przeszły już do historii, jakiś impuls skierował kroki półwili właśnie w jego kierunku.
- Lordzie Burke, cóż za nieoczekiwane spotkanie - odezwała się miękkim tonem w ramach przywitania i chociaż jej karminowe usta rozciągał pełny uroku uśmiech, wypowiadała najprawdopodobniej najbanalniejsze i najczęściej powtarzane słowa świata. Z jakiegoś nieznanego jej powodu brzmiały dobrze.
[bylobrzydkobedzieladnie]
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Ostatnio zmieniony przez Harriett Lovegood dnia 12.10.16 11:33, w całości zmieniany 1 raz
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Royal Opera House
Szybka odpowiedź