Royal Opera House
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Royal Opera House
Royal Opera House to jeden z najważniejszych gmachów operowych w Londynie, znajdujący się w centralnej części miasta – w dzielnicy Covent Garden. Stanowi siedzibę Opery Królewskiej i Królewskiego Baletu. Pierwszy budynek teatru został otwarty w pierwszej połowie osiemnastego wieku, gdy wystawiono komedię autorstwa Williama Congreve'a – "The way of the world". Powstał on wówczas przy placu Covent Garden, który bierze swą nazwę od ogrodu klasztoru benedyktynów westminsterskich. Niegdyś mieścił się tu najważniejszy londyński targ kwiatów, owoców i warzyw. Na przestrzeni lat wystawiano tutaj opery, pantomimy, sztuki teatralne.
Zbudowany jest w stylu klasycystycznym oraz w typowym stylu teatru dworskiego. Do dziś Opera Królewska należy do najpiękniejszych i najznakomitszych budynków operowych świata, gdyż od początku istnienia teatr ściąga tłumy widzów z różnych krajów. Na scenie występowały największe gwiazdy opery i baletu, ale nie mniej ważny jest utalentowany zespół techników, projektantów i producentów, odpowiedzialnych za przygotowanie każdego przedstawienia.
Zbudowany jest w stylu klasycystycznym oraz w typowym stylu teatru dworskiego. Do dziś Opera Królewska należy do najpiękniejszych i najznakomitszych budynków operowych świata, gdyż od początku istnienia teatr ściąga tłumy widzów z różnych krajów. Na scenie występowały największe gwiazdy opery i baletu, ale nie mniej ważny jest utalentowany zespół techników, projektantów i producentów, odpowiedzialnych za przygotowanie każdego przedstawienia.
Serce Grace waliło jak oszalałe, pompując do krwiobiegu zdecydowanie zbyt wiele szkarłatnego płynu, przebijającego się przez cienką, pergaminową - zdecydowanie spędzała w ciemniach i zakurzonych archiwach Czarownicy przesadnie wiele długich popołudni - skórę policzków. Rumieniec nie dodawał dziewczęciu uroku, jedynie podkreślając nieco zbyt pulchne policzki i siateczkę fioletowych żyłek pod spuchniętymi oczami. Winstead nie przejmowała się swoim wyglądem, ale chciała prezentować się profesjonalnie, dlatego ukradkiem zerknęła w bok, w poszukiwaniu lustra - niestety bezskutecznie, przed operą nie znalazła żadnego zwierciadła, mogącego upewnić ją w pełni zawodowym wyglądzie. Szybko powróciła więc wzrokiem do przystojnego profilu Alastaira, z niecierpliwością oczekując odpowiedzi. Ignorowała towarzyszkę mężczyzny, nie rozpoznając w niej żadnej szlachcianki ani nawet celebrytki, goszczącej na okładkach Czarownicy. Może bardziej doświadczona dziennikarka wyłowiłaby z toczącej się rozmowy pikantne smaczki albo wręcz wyssała z palca całą historię romansu dziedzica Nottów, lecz na szczęście Grace była jeszcze młoda i naiwnie marzyła o dziennikarstwie wyższych, politycznych lotów.
Pierwsze słowa Alastaira Grace przyjęła z jeszcze większym podekscytowaniem. Pamiętał ją! A więc wszystko się ułoży. Puściła mimo uszu łagodną odpowiedź, kiwając z zapałem głową. - To nic, sir, to nic, obiecuję, że zajmę lordowi jedynie sekundkę - zaczęła mówić szybko, chociaż przynajmniej pamiętała już o pauzach pomiędzy poszczególnymi słowami. - Ja...ja chciałam zapytać o lorda opinię na temat referendum! - wypiszczała nieskładnie. Niestety, nie przygotowała się, nie posiadała żadnych materiałów ani nawet podpunktów rozmowy, dlatego chaotycznie zaczęła przeglądać ulubiony notatnik, prawie wypuszczając przy tym z rąk pióro. Pochwyciła je w ostatniej chwili, uśmiechając się do Notta przepraszająco. - Lord z pewnością się zna na tych sprawach. Tylko krótki komentarz, komentarzyk zaledwie! Dwa zdanka. Dla starej znajomej - wyszczerzyła zęby w przerażającej desperacji, a pióro rozpoczęło swoją wędrówkę po pergaminie, kaligrafując pierwsze zdanie. Jeden z najznamienitszych pracowników Ministerstwa, polityk pochodzących z szanowanego, szlacheckiego rodu, donosi, że... Grace pokiwała zachęcająco głową, z przerażeniem obserwując delikatną niechęć, rysującą się na twarzy Alastaira. Taka okazja mogła już się nie powtórzyć, musiał jej pomóc!
Pierwsze słowa Alastaira Grace przyjęła z jeszcze większym podekscytowaniem. Pamiętał ją! A więc wszystko się ułoży. Puściła mimo uszu łagodną odpowiedź, kiwając z zapałem głową. - To nic, sir, to nic, obiecuję, że zajmę lordowi jedynie sekundkę - zaczęła mówić szybko, chociaż przynajmniej pamiętała już o pauzach pomiędzy poszczególnymi słowami. - Ja...ja chciałam zapytać o lorda opinię na temat referendum! - wypiszczała nieskładnie. Niestety, nie przygotowała się, nie posiadała żadnych materiałów ani nawet podpunktów rozmowy, dlatego chaotycznie zaczęła przeglądać ulubiony notatnik, prawie wypuszczając przy tym z rąk pióro. Pochwyciła je w ostatniej chwili, uśmiechając się do Notta przepraszająco. - Lord z pewnością się zna na tych sprawach. Tylko krótki komentarz, komentarzyk zaledwie! Dwa zdanka. Dla starej znajomej - wyszczerzyła zęby w przerażającej desperacji, a pióro rozpoczęło swoją wędrówkę po pergaminie, kaligrafując pierwsze zdanie. Jeden z najznamienitszych pracowników Ministerstwa, polityk pochodzących z szanowanego, szlacheckiego rodu, donosi, że... Grace pokiwała zachęcająco głową, z przerażeniem obserwując delikatną niechęć, rysującą się na twarzy Alastaira. Taka okazja mogła już się nie powtórzyć, musiał jej pomóc!
I show not your face but your heart's desire
Czuję niemal jak zalewają mnie mdłości, na samo wspomnienie Ciebie i Twojej ryżej koleżanki, ale na twarzy wciąż utrzymuję pogodny i czarujący uśmiech. Nie żebym miał kogoś skreślać, ale głupie wielbicielki były raczej ostatnią grupą za którą przepadałem w szkole. Ich przyjaciółki zaraz po nich. Ciężko powiedzieć, że pamiętam Cię z jakiegoś konkretnego powodu. Może po prostu mam dobrą pamięć do twarzy, to przydatna w polityce umiejętność. Żeglarze pamiętają statki, ja z łatwością przypisuję imiona i nazwiska do cudzych rysów. Tak jest już zbudowany wszechświat. Staram się w zupełności ignorować przypływ buraczkowej czerwieni do Twoich policzków i nawet nie próbuję wnikać w to co go wywołało. Ostatnie czego mi trzeba to głupie plotki o romansach, zwłaszcza kiedy w krótce nadejdzie miesiąc w którym i dla mnie zabiją weselne dzwony. O bogowie, za jakie grzechy? Czemu to właśnie ja muszę wciąż spotykać najgorsze możliwe przypadki. Czy nie można już w spokoju stać sobie przed operą i gawędzić, nie będąc natychmiastowo zasypywanym potokiem pytań? Nie ufam dziennikarzom, nie mam więc podstaw by ufać Tobie. A na to pytanie nie mam już zamiaru odpowiadać zupełnie. Wewnętrznie wywracam oczyma i zerkam w stronę Milburgi, która najwyraźniej stwierdziła, że to mój problem i nasza rozmowa utraciła przez to na wartości. Muszę więc stawić Ci czoła sam, przyjmując tym razem wyraz zakłopotania i niechęci z wyrządzanego rozczarowania. Unoszę brwi i spoglądam na Ciebie przepraszającym wzrokiem.
- Przykro mi, ale naprawdę się spieszę - mówiąc to czynię już krok w stronę innej uliczki, która znajduje się przynajmniej w kierunku jakiegoś znanego mi schronienia przed wścibskimi oczyma.
Nie prycham nawet dostrzegając Twoją nieprofesjonalność, nie zaglądam w zapisane - o dziwo! - ładnym pismem notatki, tylko raz po raz sprzedaję kolejną wymówkę.
- Jestem jednak pewien, że z panienki zapałem, szybko odnajdzie panna równie dobry, o ile nie lepszy temat do artykułu - odpowiadam, starając się dosłodzić nieco i zmotywować Cię byś wreszcie spuściła ze mnie swój uporczywy wzrok.
Jak to się niby miało nazywać? Metoda miodku i toporka? A może na odwrót? Szczerze mówiąc mało mnie to interesuje, a jedyne na czym pragnę się skupić to opuszczenie tego miejsca jak najszybciej to możliwe. Dolohov zajmę się innym razem.
- Przykro mi, ale naprawdę się spieszę - mówiąc to czynię już krok w stronę innej uliczki, która znajduje się przynajmniej w kierunku jakiegoś znanego mi schronienia przed wścibskimi oczyma.
Nie prycham nawet dostrzegając Twoją nieprofesjonalność, nie zaglądam w zapisane - o dziwo! - ładnym pismem notatki, tylko raz po raz sprzedaję kolejną wymówkę.
- Jestem jednak pewien, że z panienki zapałem, szybko odnajdzie panna równie dobry, o ile nie lepszy temat do artykułu - odpowiadam, starając się dosłodzić nieco i zmotywować Cię byś wreszcie spuściła ze mnie swój uporczywy wzrok.
Jak to się niby miało nazywać? Metoda miodku i toporka? A może na odwrót? Szczerze mówiąc mało mnie to interesuje, a jedyne na czym pragnę się skupić to opuszczenie tego miejsca jak najszybciej to możliwe. Dolohov zajmę się innym razem.
Let's stay lost on our way home
Alastair Nott
Zawód : Urzędnik Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Hell is empty and all the devils are here
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Odchodził. Odchodził, robił krok w tył, zerkał w stronę swej towarzyszki a potem w kierunku równoległej ulicy, przenosił ciężar ciała na lewą stopę, odzianą w drogi, skórzany but - Grace widziała to wszystko jak w zwolnionym tempie, ale przecież nigdy nie próbowała rzucać zaklęć niewerbalnych, a co dopiero tak wymagającej klątwy, jaką było horatio. Zamrugała gwałtownie oczami, przyciskając notatnik do pełnej piersi, obronnie i jednocześnie nieco pocieszająco, jakby znów miała kilka lat i łagodziła niepokój wtuleniem się w miękkiego, pluszowego smoka, odziedziczonego po starszym bracie.
- Ale...ale jak to - wyszeptała a jej ton szybko zmienił się z podekscytowanej słodyczy w bezbrzeżny smutek. Kąciki ust wygięły się w dół, wyprostowane dotąd plecy zgarbiły się, a oczy zalśniły wilgocią, nie radością z zdobytego tematu. - Tylko chwilkę, jedno zdanko, o pani Tuft, o referendum... - kontynuowała, lecz już bez wcześniejszego zapału, z każdym słowem godząc się ze swoją sromotną porażką. Nie mogła w to uwierzyć, była tak blisko, a Nott...Nott potraktował ją paskudnie. Widocznie Claire miała rację, był skończonym psidwakiem, którego nie obchodziły uczucia innych ludzi! Chciałaby wzniecić w sobie gniew, który być może dodałby jej animuszu, ale i ta emocja pozostawała poza jej zasięgiem. Pociągnęła nosem, wpatrując się w odwracającego się Alastaira.
- Może chociaż...udzieli mi lord wywiadu korespondencyjnego? - zawołała w ostatniej chwili, wpijając palce w okładkę pustego notatnika. - Napiszę do lorda! Obiecuję! - dodała piskliwym tonem, tęsknie wgapiając się w plecy odchodzącego mężczyzny. Coś podpowiadało jej, by pognać za nim i wymusić na nim udzielenie odpowiedzi, ale była jeszcze zbyt niedoświadczona - i normalna - by w ten sposób psuć sobie reputację początkującej profesjonalistki. No nic, uda się następnym razem - nie zamierzała się poddawać. Westchnęła ciężko, rozdzierająco, poprawiła płaszczyk i upewniwszy się, że ma przy sobie nieszczęsny spis spektakli i nowinek z operowego afisza, odwróciła się na pięcie i pochylona ruszyła w drugą stronę. Mimo wszystko nie tracąc nadziei na to, że Nott odpowie na jej dramatyczny list, którego treść już tworzyła w zmartwionej główce.
| ztx2
- Ale...ale jak to - wyszeptała a jej ton szybko zmienił się z podekscytowanej słodyczy w bezbrzeżny smutek. Kąciki ust wygięły się w dół, wyprostowane dotąd plecy zgarbiły się, a oczy zalśniły wilgocią, nie radością z zdobytego tematu. - Tylko chwilkę, jedno zdanko, o pani Tuft, o referendum... - kontynuowała, lecz już bez wcześniejszego zapału, z każdym słowem godząc się ze swoją sromotną porażką. Nie mogła w to uwierzyć, była tak blisko, a Nott...Nott potraktował ją paskudnie. Widocznie Claire miała rację, był skończonym psidwakiem, którego nie obchodziły uczucia innych ludzi! Chciałaby wzniecić w sobie gniew, który być może dodałby jej animuszu, ale i ta emocja pozostawała poza jej zasięgiem. Pociągnęła nosem, wpatrując się w odwracającego się Alastaira.
- Może chociaż...udzieli mi lord wywiadu korespondencyjnego? - zawołała w ostatniej chwili, wpijając palce w okładkę pustego notatnika. - Napiszę do lorda! Obiecuję! - dodała piskliwym tonem, tęsknie wgapiając się w plecy odchodzącego mężczyzny. Coś podpowiadało jej, by pognać za nim i wymusić na nim udzielenie odpowiedzi, ale była jeszcze zbyt niedoświadczona - i normalna - by w ten sposób psuć sobie reputację początkującej profesjonalistki. No nic, uda się następnym razem - nie zamierzała się poddawać. Westchnęła ciężko, rozdzierająco, poprawiła płaszczyk i upewniwszy się, że ma przy sobie nieszczęsny spis spektakli i nowinek z operowego afisza, odwróciła się na pięcie i pochylona ruszyła w drugą stronę. Mimo wszystko nie tracąc nadziei na to, że Nott odpowie na jej dramatyczny list, którego treść już tworzyła w zmartwionej główce.
| ztx2
I show not your face but your heart's desire
| 13 maja
Trzynaście - ta właśnie liczba okazała się dla Benjamina wyjątkowo szczęśliwa, przynosząc mu zwycięstwo w Niespodziewanej Loterii, organizowanej przez Proroka Codziennego. W ferworze ostatnich wydarzeń kompletnie zapomniał o wypełnianym jeszcze w kwietniu druczku. Leżał wtedy w łóżku, przytłoczony ciężarem tragicznych wydarzeń, odruchowo wypełniając jakieś rubryczki w polepionym kawą numerze dziennika. Dorysowywał wąsy Wilhelminie, podkreślał błędy ortograficzne - wiedział przecież, że zagrożenie pisze się przez rz - i wypełniał machinalnie kupon. Nie przewidywał, że dwie cyferki, które zakreśli, przyniosą mu prawdziwy prezent: wraz z nowym Prorokiem otrzymał połyskliwy, srebrzysty papierek, ogłaszający go zwycięzcą Loterii: a z triumfem w tym niezwykle wymagającym konkursie wiązała się odpowiednio poważna nagroda. Dwa bilety do opery. Wright przyglądał się karteluszce niezwykle długo i ze wszystkich stron, licząc na to, że gdy spojrzy pod odpowiednim kątem, zapisane literki zmienią się w mecz Quidditcha bądź chociaż nowy leksykon Magicznych Stworzeń. Niestety, wykaligrafowane podwójne zaproszenie nie uległo modyfikacji i Ben był zmuszony stawić czoła kulturalnemu wyzwaniu.
Oczywiście, nie w pojedynkę. Nie głowił się długo nad wyborem towarzyszki wieczoru: prawie od razu - gdy już pogodził się z nieuniknionym - nakreślił list do Minerwy, czując dziwne poddenerwowanie. Powód dziwnych sensacji w okolicach płuc i śledziony pozostał dla niego zagadką, zignorował więc ten stan, wyczekując jednak odpowiedzi dość niecierpliwie. Nadejście listu od Minnie złagodziło ten irracjonalny lęk, nie na długo jednak: w momencie, w którym uzyskał przyjęcie zaproszenia, zdał sobie sprawę z wielu trudności. Kompletnie nie znał się na repertuarze, na operze ogólnie, nie potrafił brylować w takich miejscach - gdy był gwiazdą Quidditcha pozwalano mu na ekstrawagancję i wychodzenie z ram przyzwoitego zachowania, ale taryfa ulgowa skończyła się wraz z karierą - a co najważniejsze, nie miał się w co ubrać.
Nic więc dziwnego, że gdy oczekiwał na Minerwę w holu opery, co chwila przestępował z nogi na nogę i poprawiał kołnierzyk przyciasnej eleganckiej czarodziejskiej szaty. O przynajmniej rozmiar za małej. Opinała jego tors i ramiona, a rękawy kończyły się zbyt wcześnie, odsłaniając momentami głębokie sznyty, zadane sobie w imię Dobra i Zakonu. Do tego - po raz drugi - przesadnie przyłożył się do prasowania, tym razem nie odbijając na plecach śladu żelazka, ale za to bok szaty dziwnie sterczał a Benjamin z perspektywy przedniej przypominał dobrze napakowany prostokąt. W tymże stanie oczekiwał swej dzisiejszej partnerki, opierając się nonszalancko o jedną z kolumn, podtrzymujących wysoki sufit holu. Czuł się tutaj odrobinę nieswojo, od dawna nie pojawiał się w takich miejscach: poprawił włosy, mokre od magicznego środka utrzymującego fryzurę, który wygładził nieokiełznane loki do tego stopnia, że Ben wyglądał jak zmokły pudel. Nawet włosie brody smętnie zwisało u jego szyi, kapiąc błyszczącym środkiem na ostro pachnącą wodą kolońską szatę. Doskonale, zapowiadał się szczęśliwy wieczór - a z tego wszystkiego Wright zupełnie zapomniał sprawdzić, kto wystąpi dzisiejszego wieczoru. W korytarzu, prowadzącym do sali, nie było tłoczno; właściwie opera świeciła pustkami. Ben wyjął z kieszeni szaty niezwykle pomięte zaproszenie, ale zanim zdążył je odcyfrować, zauważył wchodzącą do środka Minnie. Wyprostował się na jej widok, przywdziewając na twarz szczery, szeroki uśmiech, po czym zamachał do niej - jakby miała jakikolwiek problem z zauważeniem potężnej sylwetki w opustoszałym holu.
Trzynaście - ta właśnie liczba okazała się dla Benjamina wyjątkowo szczęśliwa, przynosząc mu zwycięstwo w Niespodziewanej Loterii, organizowanej przez Proroka Codziennego. W ferworze ostatnich wydarzeń kompletnie zapomniał o wypełnianym jeszcze w kwietniu druczku. Leżał wtedy w łóżku, przytłoczony ciężarem tragicznych wydarzeń, odruchowo wypełniając jakieś rubryczki w polepionym kawą numerze dziennika. Dorysowywał wąsy Wilhelminie, podkreślał błędy ortograficzne - wiedział przecież, że zagrożenie pisze się przez rz - i wypełniał machinalnie kupon. Nie przewidywał, że dwie cyferki, które zakreśli, przyniosą mu prawdziwy prezent: wraz z nowym Prorokiem otrzymał połyskliwy, srebrzysty papierek, ogłaszający go zwycięzcą Loterii: a z triumfem w tym niezwykle wymagającym konkursie wiązała się odpowiednio poważna nagroda. Dwa bilety do opery. Wright przyglądał się karteluszce niezwykle długo i ze wszystkich stron, licząc na to, że gdy spojrzy pod odpowiednim kątem, zapisane literki zmienią się w mecz Quidditcha bądź chociaż nowy leksykon Magicznych Stworzeń. Niestety, wykaligrafowane podwójne zaproszenie nie uległo modyfikacji i Ben był zmuszony stawić czoła kulturalnemu wyzwaniu.
Oczywiście, nie w pojedynkę. Nie głowił się długo nad wyborem towarzyszki wieczoru: prawie od razu - gdy już pogodził się z nieuniknionym - nakreślił list do Minerwy, czując dziwne poddenerwowanie. Powód dziwnych sensacji w okolicach płuc i śledziony pozostał dla niego zagadką, zignorował więc ten stan, wyczekując jednak odpowiedzi dość niecierpliwie. Nadejście listu od Minnie złagodziło ten irracjonalny lęk, nie na długo jednak: w momencie, w którym uzyskał przyjęcie zaproszenia, zdał sobie sprawę z wielu trudności. Kompletnie nie znał się na repertuarze, na operze ogólnie, nie potrafił brylować w takich miejscach - gdy był gwiazdą Quidditcha pozwalano mu na ekstrawagancję i wychodzenie z ram przyzwoitego zachowania, ale taryfa ulgowa skończyła się wraz z karierą - a co najważniejsze, nie miał się w co ubrać.
Nic więc dziwnego, że gdy oczekiwał na Minerwę w holu opery, co chwila przestępował z nogi na nogę i poprawiał kołnierzyk przyciasnej eleganckiej czarodziejskiej szaty. O przynajmniej rozmiar za małej. Opinała jego tors i ramiona, a rękawy kończyły się zbyt wcześnie, odsłaniając momentami głębokie sznyty, zadane sobie w imię Dobra i Zakonu. Do tego - po raz drugi - przesadnie przyłożył się do prasowania, tym razem nie odbijając na plecach śladu żelazka, ale za to bok szaty dziwnie sterczał a Benjamin z perspektywy przedniej przypominał dobrze napakowany prostokąt. W tymże stanie oczekiwał swej dzisiejszej partnerki, opierając się nonszalancko o jedną z kolumn, podtrzymujących wysoki sufit holu. Czuł się tutaj odrobinę nieswojo, od dawna nie pojawiał się w takich miejscach: poprawił włosy, mokre od magicznego środka utrzymującego fryzurę, który wygładził nieokiełznane loki do tego stopnia, że Ben wyglądał jak zmokły pudel. Nawet włosie brody smętnie zwisało u jego szyi, kapiąc błyszczącym środkiem na ostro pachnącą wodą kolońską szatę. Doskonale, zapowiadał się szczęśliwy wieczór - a z tego wszystkiego Wright zupełnie zapomniał sprawdzić, kto wystąpi dzisiejszego wieczoru. W korytarzu, prowadzącym do sali, nie było tłoczno; właściwie opera świeciła pustkami. Ben wyjął z kieszeni szaty niezwykle pomięte zaproszenie, ale zanim zdążył je odcyfrować, zauważył wchodzącą do środka Minnie. Wyprostował się na jej widok, przywdziewając na twarz szczery, szeroki uśmiech, po czym zamachał do niej - jakby miała jakikolwiek problem z zauważeniem potężnej sylwetki w opustoszałym holu.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The Royal Opera House: nigdy tam nie była. Pochodziła z dalekiej Szkocji, a w Londynie mieszkała właściwie nie od tak dawna, naturalnie, istniały kominki podłączone do sieci Fiuu, a ona sama wzorowo zdała test na teleportację za pierwszym podejściem, ale w rodzinnej miejscowości pracy zawsze było dużo - chyba nawet więcej, niż odkąd podjęła pracę w Ministerstwie. Zaproszenie ze strony Benjamina było bardzo uprzejme, a Minerwa cieszyła się przede wszystkim na upragnione widowisko. Co prawda nie mogła wiedzieć, czy idą na Bizeta, Verdiego czy Wagnera, ale niezależnie od tytułu spektaklu, była przekonana, że choćby i ze względu na prestiż sceny, przedstawienie pozostanie niezapomnianym przeżyciem. Zawsze wysoko ceniła rozrywkę kulturalną, choć ze względu na młody wiek nie była z nią biegle zaznajomiona - a przynajmniej nie aż tak biegle, jak biegle by chciała. Dość szybko przekonała się, że nie będzie to wcale takie proste.
Przede wszystkim, spektakl w operze to wydarzenie wieczorowe, na które należało się odpowiednio ubrać - Minerwa nie posiadała zbyt wielu strojów wieczorowych, nigdy dotąd nie były jej potrzebne. Wpadła na krótko do mamy, od której pożyczyła długą, staromodną czarną sukienkę o absolutnym braku dekoltu z kołnierzem postawionym wysoko wokół szyi. Była przekonana, że będzie odstawać od innych gości brakiem kunsztownej biżuterii, jak i faktem, że nie posiadała eleganckich wieczorowych białych rękawiczek do łokci, ale z jakiegoś powodu jej mieszkająca na wsi matka nie posiadała podobnych elementów garderoby. Skromne półbuty na niskim obcasie dodały jej tylko parę centymetrów wzrostu, ale nie czuła potrzeby zwracania na siebie większej uwagi, kremowa kopertówka ożywiała strój rozjaśniony także pszenicznymi falami włosów, ułożyła je specjalnie na tę okazję. Początkowo wpięła w nie spinkę, którą również pożyczyła od mamy, ale przyjrzawszy się w sobie lustrze krytycznie szybko uznała, że wygląda to zbyt wystawnie i prędko ją zdjęła. Podobnie uczyniła z czerwoną szminką, przed wyjściem kilkakrotnie upewniając się w lustrze, że nie pozostał po niej żaden ślad. Nie dość, że wyglądała w niej jak klaun, to jeszcze monstrualnie powiększała jej usta. Wybiegła z domu, przemykając wzdłuż salonu szczęśliwie unikając pytań starszej pani o to, dokąd wybiera się w takim stroju, z kim, o której wróci albo czy to ten dżentelmen, który ostatnio odstawił cię pod dom kompletnie pijaną. Tego ostatniego szczególnie wolała uniknąć.
Na miejsce pojawiła się o czasie, nie lubiła się spóźniać, i trafiła bez problemu: choć nigdy nie była w środku, to niejednokrotnie podziwiała gmach opery z zewnątrz. Czasem marzyła o tym, że pewnego dnia zasiądzie w eleganckiej loży na pokazie Aidy, ale bilety zawsze były bardzo drogie - a ona wszak dopiero zaczynała się usamodzielniać. Weszła do środka z dłońmi zaciśniętymi na brzegu torebki, już od progu uśmiechając się do machającego jej Benjamina. Nieco zdziwił ją fakt, że hol był całkowicie pusty - czyżby się spóźniła? Inni byli już w sali? Serce na chwilę zabiło jej mocniej, ale pewnym krokiem podeszła bliżej towarzysza tego wieczoru, była pewna, że wyszła o odpowiedniej porze. Stanął jej zegarek? A niech to, to było możliwe!
- Mam nadzieję, że nie czekasz długo - zwróciła się do niego od razu, pół przepraszająco, pół troskliwie. - Dobrze cię widzieć. - Uśmiechnęła się - zachęcająco - naprawdę rzadko widywała go w tak porządnych strojach, jak ostatnio. I uśmiech nie zniknął z jej twarzy, kiedy dostrzegła blizny wynurzające się spod rękawów, przypominające jedynie o jego męstwie - i odwadze. I wielkim cierpieniu. - Powinniśmy przejść do naszej sali?
Przede wszystkim, spektakl w operze to wydarzenie wieczorowe, na które należało się odpowiednio ubrać - Minerwa nie posiadała zbyt wielu strojów wieczorowych, nigdy dotąd nie były jej potrzebne. Wpadła na krótko do mamy, od której pożyczyła długą, staromodną czarną sukienkę o absolutnym braku dekoltu z kołnierzem postawionym wysoko wokół szyi. Była przekonana, że będzie odstawać od innych gości brakiem kunsztownej biżuterii, jak i faktem, że nie posiadała eleganckich wieczorowych białych rękawiczek do łokci, ale z jakiegoś powodu jej mieszkająca na wsi matka nie posiadała podobnych elementów garderoby. Skromne półbuty na niskim obcasie dodały jej tylko parę centymetrów wzrostu, ale nie czuła potrzeby zwracania na siebie większej uwagi, kremowa kopertówka ożywiała strój rozjaśniony także pszenicznymi falami włosów, ułożyła je specjalnie na tę okazję. Początkowo wpięła w nie spinkę, którą również pożyczyła od mamy, ale przyjrzawszy się w sobie lustrze krytycznie szybko uznała, że wygląda to zbyt wystawnie i prędko ją zdjęła. Podobnie uczyniła z czerwoną szminką, przed wyjściem kilkakrotnie upewniając się w lustrze, że nie pozostał po niej żaden ślad. Nie dość, że wyglądała w niej jak klaun, to jeszcze monstrualnie powiększała jej usta. Wybiegła z domu, przemykając wzdłuż salonu szczęśliwie unikając pytań starszej pani o to, dokąd wybiera się w takim stroju, z kim, o której wróci albo czy to ten dżentelmen, który ostatnio odstawił cię pod dom kompletnie pijaną. Tego ostatniego szczególnie wolała uniknąć.
Na miejsce pojawiła się o czasie, nie lubiła się spóźniać, i trafiła bez problemu: choć nigdy nie była w środku, to niejednokrotnie podziwiała gmach opery z zewnątrz. Czasem marzyła o tym, że pewnego dnia zasiądzie w eleganckiej loży na pokazie Aidy, ale bilety zawsze były bardzo drogie - a ona wszak dopiero zaczynała się usamodzielniać. Weszła do środka z dłońmi zaciśniętymi na brzegu torebki, już od progu uśmiechając się do machającego jej Benjamina. Nieco zdziwił ją fakt, że hol był całkowicie pusty - czyżby się spóźniła? Inni byli już w sali? Serce na chwilę zabiło jej mocniej, ale pewnym krokiem podeszła bliżej towarzysza tego wieczoru, była pewna, że wyszła o odpowiedniej porze. Stanął jej zegarek? A niech to, to było możliwe!
- Mam nadzieję, że nie czekasz długo - zwróciła się do niego od razu, pół przepraszająco, pół troskliwie. - Dobrze cię widzieć. - Uśmiechnęła się - zachęcająco - naprawdę rzadko widywała go w tak porządnych strojach, jak ostatnio. I uśmiech nie zniknął z jej twarzy, kiedy dostrzegła blizny wynurzające się spod rękawów, przypominające jedynie o jego męstwie - i odwadze. I wielkim cierpieniu. - Powinniśmy przejść do naszej sali?
Kto pierwszy został królem? A kto chciał zostać bogiem? Kto pierwszy był człowiekiem? Kto będzie nim
ostatni?
ostatni?
Czekanie nie było jego najmocniejszą stroną, zwłaszcza, jeśli wypatrywał czegoś potencjalnie stresogennego - a kulturalny wieczór spędzony w towarzystwie uroczej Minerwy z pewnością do tej kategorii należał - ale Minnie pojawiła się na tyle szybko, że nie zdążył zrobić nic głupiego. Setne poprawianie obcisłego wdzianka skończyłoby się jego pęknięciem, tak samo jak próby przywdziania wyluzowanego wyrazu twarzy, który obserwatorzy zapewne przypisaliby osobie niespełna rozumu. I tak nie prezentował się zbyt idealnie, lecz trzymanie się z dala od pozłacanych luster łaskawie pozbawiało go możliwości zderzenia wyobrażeń z rzeczywistością. W tym: z konfrontacją swojego rozanielonego uśmiechu, gdy w końcu ujrzał Minerwę w pełnej krasie.
Rozpoznał ją od razu, wszędzie zauważyłby piegowaty nosek i drobną twarzyczkę, jednak gdy zjechał wzrokiem niżej, poczuł się odrobinę nieswojo. Ubrała się tak elegancko - a szpiczasty kołnierz czarnej sukni tylko podkreślał łagodne rysy buzi oraz jasny odcień włosów. Pszeniczny, nie złoty, naturalny, daleki od posrebrzanych pasm typowych dla wili, a przez to, dla Benjamina, znacznie piękniejszy. Pohamował odruch sięgnięcia po kosmyk rozpuszczonej fryzury, chciał sprawdzić, czy są tak miękkie, jak się wydają - i czy pachną latem, wolnością, słońcem liżącym opalone ramiona. Wyszedłby wtedy na wariata, odchrząknął więc tylko, chcąc ukryć dziwny gest ręki oraz nieco zezowaty wzrok. - Wyglądasz...fenomanalelnie - wydusił z siebie będąc pod szczerym wrażeniem, po czym od razu pokręcił głową. Uspokajająco. - Dopiero przyszedłem, ale...tak, możemy ruszać. Ku przygodzie! - dodał odrobinę zaaferowany, próbując przypomnieć sobie wszelkie uprzejmości, które serwował za swych gwiazdorskich czasów. Zaoferowanie ramienia, tak, z pewnością to wchodziło w grę - uczynił więc dżentelmeński gest, ignorując ostrzegawczy trzask któregoś ze szwów na plecach szaty, a gdy Minnie przyjęła jego rękę, ruszył w stronę drzwi prowadzących do sali. - To podobno wspaniały występ, zbiera same dobre recenzje - zaczął konwersację, w ciemno deklarując piękno spektaklu. Tak naprawdę nie zdążył nawet doczytać, kto występuje i z jakim repertuarem, ale, na Godryka, znajdowali się w operze. Tu każde przedstawienie musiało zapierać dech w piersiach, nawet jeśli było śmiertelnie nudne. Może zwłaszcza wtedy: Ben pamiętał swe debiuty na artystycznych salonach i były to traumatyczne, narkoleptyczne wizje. Dziś jednak towarzyszyła mu Minnie, na pewno nie zaśnie, a przynajmniej - spróbuje.
Ruszyli w dół jednym z przejść i w końcu zasiedli na swoich miejscach - Jaimie uprzejmie przepuścił Minerwę przodem, rozglądając się jednocześnie po sali. Pustawo. Oprócz nich na fotelach siedziało zaledwie kilkanaście osób, starszych, nieco siwych. Wright nie wlepiał w nich jednak wzroku, było to przecież niekulturalne. - To chyba niszowa sztuka - powiedział, gdy zasiadł ciężko obok Minnie, posyłając jej nieco nerwowy uśmiech. - Wygodnie ci? - spytał od razu, troskliwie, niepewny, czy nie powinien zaproponować jej innego miejsca lub wręcz wzięcia na kolana, by lepiej widziała scenę. Rozjaśnioną nagle światłami, rzucającymi podłużne cienie na rzędy foteli, jeszcze bardziej uwypuklając braki w widowni. Niestety, niemożliwe do nadrobienia; Wright miał nadzieję, że widzowie jeszcze przyjdą, ale przecież spektakl już się rozpoczynał. Reszta lamp wygasła, spowijając ich kameralną ciemnością. Jaimie poprawił się w fotelu, pewien, że wszyscy są w stanie zobaczyć blask jego gałek ocznych, zerkających to na Minerwę, to na podest, na który zaczęła wchodzić gęsiego cała grupa...dzieci. Albo bardzo młodo wyglądających goblinów, z których jeden, najgrubszy, pociągał donośnie nosem, furkocząc przy tym na całego haftowaną chusteczką. Co jak co, ale opera miała doskonałą akustykę.
Rozpoznał ją od razu, wszędzie zauważyłby piegowaty nosek i drobną twarzyczkę, jednak gdy zjechał wzrokiem niżej, poczuł się odrobinę nieswojo. Ubrała się tak elegancko - a szpiczasty kołnierz czarnej sukni tylko podkreślał łagodne rysy buzi oraz jasny odcień włosów. Pszeniczny, nie złoty, naturalny, daleki od posrebrzanych pasm typowych dla wili, a przez to, dla Benjamina, znacznie piękniejszy. Pohamował odruch sięgnięcia po kosmyk rozpuszczonej fryzury, chciał sprawdzić, czy są tak miękkie, jak się wydają - i czy pachną latem, wolnością, słońcem liżącym opalone ramiona. Wyszedłby wtedy na wariata, odchrząknął więc tylko, chcąc ukryć dziwny gest ręki oraz nieco zezowaty wzrok. - Wyglądasz...fenomanalelnie - wydusił z siebie będąc pod szczerym wrażeniem, po czym od razu pokręcił głową. Uspokajająco. - Dopiero przyszedłem, ale...tak, możemy ruszać. Ku przygodzie! - dodał odrobinę zaaferowany, próbując przypomnieć sobie wszelkie uprzejmości, które serwował za swych gwiazdorskich czasów. Zaoferowanie ramienia, tak, z pewnością to wchodziło w grę - uczynił więc dżentelmeński gest, ignorując ostrzegawczy trzask któregoś ze szwów na plecach szaty, a gdy Minnie przyjęła jego rękę, ruszył w stronę drzwi prowadzących do sali. - To podobno wspaniały występ, zbiera same dobre recenzje - zaczął konwersację, w ciemno deklarując piękno spektaklu. Tak naprawdę nie zdążył nawet doczytać, kto występuje i z jakim repertuarem, ale, na Godryka, znajdowali się w operze. Tu każde przedstawienie musiało zapierać dech w piersiach, nawet jeśli było śmiertelnie nudne. Może zwłaszcza wtedy: Ben pamiętał swe debiuty na artystycznych salonach i były to traumatyczne, narkoleptyczne wizje. Dziś jednak towarzyszyła mu Minnie, na pewno nie zaśnie, a przynajmniej - spróbuje.
Ruszyli w dół jednym z przejść i w końcu zasiedli na swoich miejscach - Jaimie uprzejmie przepuścił Minerwę przodem, rozglądając się jednocześnie po sali. Pustawo. Oprócz nich na fotelach siedziało zaledwie kilkanaście osób, starszych, nieco siwych. Wright nie wlepiał w nich jednak wzroku, było to przecież niekulturalne. - To chyba niszowa sztuka - powiedział, gdy zasiadł ciężko obok Minnie, posyłając jej nieco nerwowy uśmiech. - Wygodnie ci? - spytał od razu, troskliwie, niepewny, czy nie powinien zaproponować jej innego miejsca lub wręcz wzięcia na kolana, by lepiej widziała scenę. Rozjaśnioną nagle światłami, rzucającymi podłużne cienie na rzędy foteli, jeszcze bardziej uwypuklając braki w widowni. Niestety, niemożliwe do nadrobienia; Wright miał nadzieję, że widzowie jeszcze przyjdą, ale przecież spektakl już się rozpoczynał. Reszta lamp wygasła, spowijając ich kameralną ciemnością. Jaimie poprawił się w fotelu, pewien, że wszyscy są w stanie zobaczyć blask jego gałek ocznych, zerkających to na Minerwę, to na podest, na który zaczęła wchodzić gęsiego cała grupa...dzieci. Albo bardzo młodo wyglądających goblinów, z których jeden, najgrubszy, pociągał donośnie nosem, furkocząc przy tym na całego haftowaną chusteczką. Co jak co, ale opera miała doskonałą akustykę.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Uśmiechnęła się - ciepło - na usłyszany komplement, czasem zapominała, jaki Benjamin potrafił być nieporadnie uroczy. Całkiem zabawnie i wciąż uroczo kontrastowało to z tym, jakie sprawiał wrażenie - pod grubą skórą przerośniętego niedźwiedzia czaił się wrażliwy chłopiec.
- Fenomenalnie - poprawiła go, zanim ugryzła się w język, poprawianie mężczyzny, kiedy ten komplementował jej wygląd, nie było ani uprzejme, ani właściwe, ani specjalnie na miejscu, ale trudno było zwalczyć nawyk wyniesiony z domu - kiedy opiekowała się młodszymi braćmi. Odchrząknęła niezręcznie, poczuła się jeszcze bardziej głupio, kiedy uzmysłowiła sobie znaczenie tego słowa - jak i fakt, że powtórzyła je na głos, zupełnie jakby przyznawała Benjaminowi rację, a to byłoby przecież bardzo nieskromne. - To znaczy - wtrąciła zaraz, ale wybrnięcie z tej sytuacji wcale nie było takie proste. Trudno było wytłumaczyć drugiemu człowiekowi, takiemu, który wydawał się całkiem normalny, że ma się pewne nauczycielskie zapędy. - Tak się poprawnie mówi, fenomenalnie - mruknęła, czując, że tylko pogrąża się coraz bardziej; poczuła, jak policzki zaczynają nabiegać jej krwistą czerwienią, żałując, że ostatnio nie zrobiła nic, żeby nabawić się teleportacyjnej czkawki. Najlepiej takiej, która przeniosłaby ją prosto na salę, bo jednak za nic nie chciała tracić tego widowiska - już nie mogła sie doczekać i była pewna, że będzie niesamowite. Na jej twarz wstąpił więc kolejny, tym bardziej bardziej niezręczny, uśmiech, który zdał się pogłębić, kiedy Benjamin wyciągnął w jej kierunku po dżentelmeńsku ramię, uchwyciła je bez zawahania - dotąd w ten sposób chodziła tylko z tatą i nagle poczuła się bardzo dorośle.
- Naprawdę? - W jej oczach zalśniły iskry, była naprawdę pozytywnie nastawiona do tego spektaklu - i była przekonana, że miał rację. Jej pierwszy raz w operze musiał być niezapomniany. - Wiesz już, jaki to tytuł? - Carmen? Traviata? No powiedz wreszcie, Ben! - Ojciec miał gramofon, w dzieciństwie uwielbiałam słuchać Czarodziejskiego Fletu - wyznała w przypływie euforii, pokonując napotkane schodki kilkoma zgrabnymi susami. - Albo, wiesz kto występuje? - Orientowała się przecież w nazwiskach, przynajmniej tych najbardziej popularnych; nie była wielkim znawcą, ale mogła przynajmniej kojarzyć personalia artystów. Wizja wspaniałego widowiska pomogła jej zapomnieć o jeszcze niedawno odczuwanym wstydzie. Dała się zaprowadzić do odpowiedniej sali, gdzie wciąż z entuzjazmem przemykała pomiędzy siedzeniami, odnajdując w końcu wyznaczone miejsca - nieco zdziwił ją brak tłumu, ale może jednak pomyliła się i przyszła nie za późno ale za wcześnie? - O której ma się zacząć? - zwróciła się do Benjamina dyskretnym szeptem, nie zwracając większej uwagi na kilkoro starszych czarodziejów. Coś ewidentnie było nie tak, operowe przedstawienia przyciągały przecież prawdziwe tłumy. - Może muzyka nowoczesna - zagadnęła, zamyśliwszy się na niszowością spektaklu. Nie przepadała za nią, bo nie do końca ją rozumiała, ale to wciąż była sztuka i kultura wysoka, a w operze wszystko brzmiało inaczej - być może dzięki temu akurat zrozumie. - Tak, bardzo - przytaknęła siedzenia rzeczywiście były miękkie, do tego bardzo eleganckie - jak zresztą cały wystrój opery, od wewnątrz i na żywo, nie na zdjęciach, architektura tego miejsca prezentowała się jeszcze lepiej. - Dziękuję - dodała po chwili, nie wykazując się wielkim refleksem, ze zdumieniem obserwując na wszystko, co właśnie działo się na scenie. Nie, żeby działo się wiele, ale spodziewała się... przynajmniej dorosłych aktorów.
- Och - wymsknęło jej się, tuż przed tym, kiedy chór zaczął wyśpiewywać pierwszą z pieśni. Minerwa wygląda w tym momencie jak dziecko, któremu ktoś chciał dać prezent, ale w ostatniej chwili rozmyślił się i go zabrał, gdyby jej uszy mogły oklapnąć, z pewnością by to zrobiły. Zrzedła jej mina, a spojrzenie bez zrozumienia wpatrywało się w każdą twarz kolejno ustawioną w rzędzie dziecięcego chóru, zanim zorientowała się, że zachowuje się bardzo niegrzecznie i zamieniła lekko wygiętą w dół podkówkę na niemrawy uśmiech. - Czy to koncert charytatywny? - Ostatecznie nigdy nie traciła nadziei - i szukała iskierki szczęścia nawet tam, gdzie radość wydawała się już dawno pogrzebana.
- Fenomenalnie - poprawiła go, zanim ugryzła się w język, poprawianie mężczyzny, kiedy ten komplementował jej wygląd, nie było ani uprzejme, ani właściwe, ani specjalnie na miejscu, ale trudno było zwalczyć nawyk wyniesiony z domu - kiedy opiekowała się młodszymi braćmi. Odchrząknęła niezręcznie, poczuła się jeszcze bardziej głupio, kiedy uzmysłowiła sobie znaczenie tego słowa - jak i fakt, że powtórzyła je na głos, zupełnie jakby przyznawała Benjaminowi rację, a to byłoby przecież bardzo nieskromne. - To znaczy - wtrąciła zaraz, ale wybrnięcie z tej sytuacji wcale nie było takie proste. Trudno było wytłumaczyć drugiemu człowiekowi, takiemu, który wydawał się całkiem normalny, że ma się pewne nauczycielskie zapędy. - Tak się poprawnie mówi, fenomenalnie - mruknęła, czując, że tylko pogrąża się coraz bardziej; poczuła, jak policzki zaczynają nabiegać jej krwistą czerwienią, żałując, że ostatnio nie zrobiła nic, żeby nabawić się teleportacyjnej czkawki. Najlepiej takiej, która przeniosłaby ją prosto na salę, bo jednak za nic nie chciała tracić tego widowiska - już nie mogła sie doczekać i była pewna, że będzie niesamowite. Na jej twarz wstąpił więc kolejny, tym bardziej bardziej niezręczny, uśmiech, który zdał się pogłębić, kiedy Benjamin wyciągnął w jej kierunku po dżentelmeńsku ramię, uchwyciła je bez zawahania - dotąd w ten sposób chodziła tylko z tatą i nagle poczuła się bardzo dorośle.
- Naprawdę? - W jej oczach zalśniły iskry, była naprawdę pozytywnie nastawiona do tego spektaklu - i była przekonana, że miał rację. Jej pierwszy raz w operze musiał być niezapomniany. - Wiesz już, jaki to tytuł? - Carmen? Traviata? No powiedz wreszcie, Ben! - Ojciec miał gramofon, w dzieciństwie uwielbiałam słuchać Czarodziejskiego Fletu - wyznała w przypływie euforii, pokonując napotkane schodki kilkoma zgrabnymi susami. - Albo, wiesz kto występuje? - Orientowała się przecież w nazwiskach, przynajmniej tych najbardziej popularnych; nie była wielkim znawcą, ale mogła przynajmniej kojarzyć personalia artystów. Wizja wspaniałego widowiska pomogła jej zapomnieć o jeszcze niedawno odczuwanym wstydzie. Dała się zaprowadzić do odpowiedniej sali, gdzie wciąż z entuzjazmem przemykała pomiędzy siedzeniami, odnajdując w końcu wyznaczone miejsca - nieco zdziwił ją brak tłumu, ale może jednak pomyliła się i przyszła nie za późno ale za wcześnie? - O której ma się zacząć? - zwróciła się do Benjamina dyskretnym szeptem, nie zwracając większej uwagi na kilkoro starszych czarodziejów. Coś ewidentnie było nie tak, operowe przedstawienia przyciągały przecież prawdziwe tłumy. - Może muzyka nowoczesna - zagadnęła, zamyśliwszy się na niszowością spektaklu. Nie przepadała za nią, bo nie do końca ją rozumiała, ale to wciąż była sztuka i kultura wysoka, a w operze wszystko brzmiało inaczej - być może dzięki temu akurat zrozumie. - Tak, bardzo - przytaknęła siedzenia rzeczywiście były miękkie, do tego bardzo eleganckie - jak zresztą cały wystrój opery, od wewnątrz i na żywo, nie na zdjęciach, architektura tego miejsca prezentowała się jeszcze lepiej. - Dziękuję - dodała po chwili, nie wykazując się wielkim refleksem, ze zdumieniem obserwując na wszystko, co właśnie działo się na scenie. Nie, żeby działo się wiele, ale spodziewała się... przynajmniej dorosłych aktorów.
- Och - wymsknęło jej się, tuż przed tym, kiedy chór zaczął wyśpiewywać pierwszą z pieśni. Minerwa wygląda w tym momencie jak dziecko, któremu ktoś chciał dać prezent, ale w ostatniej chwili rozmyślił się i go zabrał, gdyby jej uszy mogły oklapnąć, z pewnością by to zrobiły. Zrzedła jej mina, a spojrzenie bez zrozumienia wpatrywało się w każdą twarz kolejno ustawioną w rzędzie dziecięcego chóru, zanim zorientowała się, że zachowuje się bardzo niegrzecznie i zamieniła lekko wygiętą w dół podkówkę na niemrawy uśmiech. - Czy to koncert charytatywny? - Ostatecznie nigdy nie traciła nadziei - i szukała iskierki szczęścia nawet tam, gdzie radość wydawała się już dawno pogrzebana.
Kto pierwszy został królem? A kto chciał zostać bogiem? Kto pierwszy był człowiekiem? Kto będzie nim
ostatni?
ostatni?
Słysząc drobne pouczenie, Benjamin spojrzał na Minerwę nieco krytycznie. Był gotów dać się pokroić za poprawność wypowiedzianego komplementu, czytał przecież o tym w jednej z książek Margaux, na końcu języka miał więc obruszony sprzeciw, ale im bardziej Minnie próbowała wybrnąć z tej niezręczności, tym mniej bolała go sugestia, że używa słów niepoprawnie bądź niechlujnie. Wewnętrznie machnął ręką na ten afront - stojąca obok kobieta miała na niego zbawienny wpływ, łagodniał i przejmował się swoim wyglądem. Co dalej? Czy może zacznie częściej brać prysznic i myć zęby dwa razy dziennie? Odruchowo przejechał językiem po wnętrzu ust, świeżych, przepłukanych dodatkowo miętową herbatą. Dopiero wtedy zgodził się z Minerwą, wzdychając cicho. - Fenomalnie - powtórzył przesadnie wyraźnie artykułując głoski. Skupiał się jednak na wszystkim wokół, na eleganckich wnętrzach, na przepięknym profilu Minnie i na zadawanych pytaniach, wprowadzających go w pewien niepokój. Nieposiadanie informacji, o które wypytywali go inni, było dla Wrighta chlebem codziennym, ale ten wieczór był wyjątkowy, chciał wynagrodzić McGonagall nieudaną naprawę magii i oderwać jej myśli od kłopotów, których on sam był przyczyną. - Tytuł to coś o...coś o przygodzie - palnął, wolną ręką mnąc trzymaną w kieszeni szaty wejściówkę, jakby mógł odczytać opuszkami palców zaklęte na niej napisy. Nie udało się, musiał brnąć dalej; nie mógł przecież okazać ignorancji oraz nieprzygotowania do tego pełnego doznań estetycznych dnia. - Albo przyrodzie - dodał po chwili konsternacji, zastanawiając się, czy może wymienić kilka nazwisk, które pierwsze przyjdą mu do głowy. Fox, Bartius, Pomfrey...Nie, to nie zadziała, w chwilach przejęcia mózg odmawiał mu posłuszeństwa bardziej niż zwykle, dlatego udał, że nie dosłyszał pytania o skład mający zaraz wystąpić na scenie. Zerknął jednak posłusznie na zegarek, trzykrotnie, dopiero za ostatnim razem poprawnie odczytując wskazówki. - No, już właściwie - poinformował speszony, prawie strzygąc uszami z niepewności, gdy usłyszał następne słowa padające z ust Minerwy. Na szczęście nie układały się w kolejne trudne pytania, a uspokajały. Tak, sztuka współczesna, z pewnością mieli do czynienia z nowatorską operą, przygotowaną dla wyspecjalizowanych uszu, dla wąskiego grona melomanów, dla elity, do jakiej bez wątpienia należała dwójka Zakonników, wciśnięta tuż obok siebie w wygodne fotele.
Wpatrzona z przejęciem w scenę - i w siebie nawzajem, przynajmniej w przypadku Benjamina, bacznie obserwującego reakcję Minerwy. Oczekiwał zachwytu, podekscytowania zmieniającego się w czystą radość, a w zamian otrzymał coś przeciwnego. Topniejący uśmiech, rozszerzone oczy, dezorientację i drobne wykrzywienie rysów, wywołane rozpoczętym spektaklem.
Zadziwiającym, to z pewnością należało oddać przedstawieniu. Gdy odezwał się pierwszy głosik z chóru, włosy Wrighta niemalże stanęły dęba. Wysoki, piszczący, łamiący się przy długim zaśpiewie, wprowadzający widzów do pięknego Hogwartu, gdzie dziać się miała akcja operetki. Usta Bena opadły, spodziewał się nadętej matrony i wizgotów a nie prawie płaczących dzieci, nerwowo trzęsących się w przyciasnych szatach na środku sceny. Zdębienie nie ustępowało, powrócił spojrzeniem do Minerwy, przejęty jeszcze bardziej niż na początku spotkania - do krośćset, to nie miało tak wyglądać. -Yyy...tak - a szumiąca w uszach z zawstydzenia krew nie pozwoliła mu w pełni pojąć określenia wypowiedzianego przez blondynkę. Charyzmatyczny, tak, może jeśli wystarczająco dużą liczbę razy powtórzy, że popiskujące na scenie chórzystki są charyzmatyczne, to naprawdę tak się stanie? Jedna z rudowłosych dziewczynek wyciągnęła szczególnie wysoką nutę, wieńczącą dość druzgoczący, biorąc pod uwagę ostatnie wydarzenia, prolog opowieści. W Hogwarcie tylko radość i śmiech, w Hogwarcie nic ci się nie stanie, w Hogwarcie serce bije wesoło jak mech, w Hogwarcie spokój i nauczanie. Pomijając kwestię przepięknych - według Benjamina - wpadających w ucho rymów, spektakl zapowiadał się...porażająco i Jaimie poświęcał teraz podwyższeniu całą swoją uwagę, z niedowierzaniem wypisanym na twarzy wpatrując się w załzawioną buzię pewnego grubaska, uciekającego chybcikiem ze sceny.
Wpatrzona z przejęciem w scenę - i w siebie nawzajem, przynajmniej w przypadku Benjamina, bacznie obserwującego reakcję Minerwy. Oczekiwał zachwytu, podekscytowania zmieniającego się w czystą radość, a w zamian otrzymał coś przeciwnego. Topniejący uśmiech, rozszerzone oczy, dezorientację i drobne wykrzywienie rysów, wywołane rozpoczętym spektaklem.
Zadziwiającym, to z pewnością należało oddać przedstawieniu. Gdy odezwał się pierwszy głosik z chóru, włosy Wrighta niemalże stanęły dęba. Wysoki, piszczący, łamiący się przy długim zaśpiewie, wprowadzający widzów do pięknego Hogwartu, gdzie dziać się miała akcja operetki. Usta Bena opadły, spodziewał się nadętej matrony i wizgotów a nie prawie płaczących dzieci, nerwowo trzęsących się w przyciasnych szatach na środku sceny. Zdębienie nie ustępowało, powrócił spojrzeniem do Minerwy, przejęty jeszcze bardziej niż na początku spotkania - do krośćset, to nie miało tak wyglądać. -Yyy...tak - a szumiąca w uszach z zawstydzenia krew nie pozwoliła mu w pełni pojąć określenia wypowiedzianego przez blondynkę. Charyzmatyczny, tak, może jeśli wystarczająco dużą liczbę razy powtórzy, że popiskujące na scenie chórzystki są charyzmatyczne, to naprawdę tak się stanie? Jedna z rudowłosych dziewczynek wyciągnęła szczególnie wysoką nutę, wieńczącą dość druzgoczący, biorąc pod uwagę ostatnie wydarzenia, prolog opowieści. W Hogwarcie tylko radość i śmiech, w Hogwarcie nic ci się nie stanie, w Hogwarcie serce bije wesoło jak mech, w Hogwarcie spokój i nauczanie. Pomijając kwestię przepięknych - według Benjamina - wpadających w ucho rymów, spektakl zapowiadał się...porażająco i Jaimie poświęcał teraz podwyższeniu całą swoją uwagę, z niedowierzaniem wypisanym na twarzy wpatrując się w załzawioną buzię pewnego grubaska, uciekającego chybcikiem ze sceny.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Krytyczny wzrok Benjamina sprawił, że nieco skuliła się w sobie w wycofanej postawie - naprawdę nie zamierzała go urazić, jej wtrącenie było wyuczonym, nabytym odruchem, na którym - zła na siebie była - nie potrafiła zapanować. Jego westchnienie i poprawienie wpadki wywołało u Minerwy tchnienie ulgi - cieszyło ją, że ostatecznie nie wyglądał na urażonego. Nie wyglądał na urażonego bardzo, zapewne jego akcent miał swój powód. Przygryzła usta, nie sądząc, by jątrzenie tego tematu było adekwatne, spuściła więc skromnie wzrok, kiedy wciąż poszukiwali wejścia na odpowiednią salę. Opera była wielka, odnogi korytarzy wiodły czerwonymi dywanami przez kolejne gigantyczne i przepięknie zdobione wrota. Kilka razy była w miejscu podobnym do tego - najpierw w Hogwarcie, potem w pałacu Beliau u Alexandra, na końcu przy okazji prac badawczych w dworku Carrowów, w którym jednak, nieprzerwanie, skrzyło coś złowieszczego.
Nieprzerwanie zastanawiała się nad jego tytułem - przygryziona warga i zamyślone spojrzenie towarzyszyły jej zawsze, kiedy próbowała wygrzebać z odmętów pamięci zapomniane zagadnienie: to nie zdarzało się często, pamięć miała dobrą i najczęściej pochylała się nad problemami bardziej skomplikowanymi niż nazwa opery. A jednak, nie potrafiła przypomnieć sobie żadnej, ani o przyrodzie, ani o przygodzie. Właściwie, znała w ogóle tylko jedną zaczynającą się od litery P.
- Hm - mruknęła więc pod nosem, pocierając dłonią kraniec brody. - Może "Ptasznik z Tyrolu"? - zaryzykowała, choć bez pewności, nie brzmiało to podobnie do tytułów wymienionych przez Benjamina. I właściwie zrobiło się jej trochę wstyd, że tego nie wie: nonszalancko rzucane przez Wrighta tytuły z pewnością nie brały się przecież znikąd. Była jeszcze w Hogwarcie, kiedy jego gwiazda świeciła najmocniej - zawsze lubiła Quidditch i sporo wiedziała o jego zawodnikach, Benjamin z pewnością wziął udział w setce balów, przyjęć, koncertów, i innych takich, miał znacznie większe doświadczenie od niej i była przekonana, że w takim układzie również wiedzę - nigdy nie zapomniałaby żadnej opery, na której była. Na której kiedykolwiek będzie. - To głupie - spróbowała się więc usprawiedliwić, jeszcze nim uniesiona kotara pozwoliła im ujrzeć scenę w całej swojej - bardzo imponującej - okazałości. - Zaraz zobaczymy - dodała, nie chcąc się już kompromitować rzucaniem kolejnych tytułów, które nawet nie stały obok właściwego. Trudno było powstrzymać emocje w obliczu tak ważnego wydarzenia - a jej głupie pytania mogły sprawić, że Minerwa zagada Benjamina zanim się zacznie, wcześniej - mogły ich zatrzymać na korytarzu zbyt długo. Widziała przecież, jak rozpaczliwie zerkał na zegarek - i to parę razy.
Ale to nie był Ptasznik, to był chór dzieci, które bardzo chciały wrócić do domu i trudno było im się dziwić. Zarówno Benjamin, jak i Minerwa, dobrze wiedzieli, ile obłudy było w wyśpiewywanych przez dzieci słowach, ile fałszu, ile nieprawdy: być może dzisiaj - miała nadzieję, naprawdę miała - Hogwart był miejscem, które pamiętała z własnego dzieciństwa - ale dzieciństwo dzieci, które przed nimi dzisiaj stały, różniło się od ich dzieciństwa znacznie. Krótkie tak od Benjamina sprawiło, że zrozumiała: zrozumiała, że te dzieci potrzebowały pomocy, której im własnie udzielali. I poczuła smutek, złość i żal, że w sali było tak mało osób: choć nie powinna się dziwić, Zakon wiedział znacznie więcej, niż głosiły lakoniczne artykuły Proroka Codziennego, zapewne wciąż lękającego się Grindelwalda. Wpatrywała się jak zahipnotyzowana, z miną już nie ani przepełnioną ekscytacją, ani rozczarowaniem - a współczuciem i niedowierzaniem. Po raz pierwszy skonfrontowała się z wieściami przyniesionymi przez Zakonników uczestniczących w odsieczach.
- Ma na imię Billy - wychrypiała cicho; nie miała zwyczaju rozmawiać w podobnych miejscach, to było niegrzeczne, ale w tym momencie kotłowało się w niej zbyt wiele emocji. - Chłopiec, na którego patrzysz - wyjaśniła, odnajdując wzrokiem tę samą załzawioną buzię. Był nieco starszy, tylko cztery lata młodszy od Minerwy. - Pomagałam mu z zadaniami z transmutacji. Profesor Bartius nie widział dla niego nadziei. - Może i słusznie, naprawdę nie miał do tego smykałki - był za to genialnym historykiem. I tak jak inne dzieci, mógł tamtego dnia zginąć.
- Przegraliśmy, prawda? - zapytała lakonicznie, nie konkretyzując, że chodziło jej o tamten dzień. Że choć gwardziści poprowadzili Zakon dzielnie, że choć uratowanych istnień było więcej, to wciąż zawiedli każdego czarodzieja, również każdego młodego czarodzieja, który stracił życie. Byli ich jedyną nadzieją.
Dlaczego siedziała bezczynnie?
Nieprzerwanie zastanawiała się nad jego tytułem - przygryziona warga i zamyślone spojrzenie towarzyszyły jej zawsze, kiedy próbowała wygrzebać z odmętów pamięci zapomniane zagadnienie: to nie zdarzało się często, pamięć miała dobrą i najczęściej pochylała się nad problemami bardziej skomplikowanymi niż nazwa opery. A jednak, nie potrafiła przypomnieć sobie żadnej, ani o przyrodzie, ani o przygodzie. Właściwie, znała w ogóle tylko jedną zaczynającą się od litery P.
- Hm - mruknęła więc pod nosem, pocierając dłonią kraniec brody. - Może "Ptasznik z Tyrolu"? - zaryzykowała, choć bez pewności, nie brzmiało to podobnie do tytułów wymienionych przez Benjamina. I właściwie zrobiło się jej trochę wstyd, że tego nie wie: nonszalancko rzucane przez Wrighta tytuły z pewnością nie brały się przecież znikąd. Była jeszcze w Hogwarcie, kiedy jego gwiazda świeciła najmocniej - zawsze lubiła Quidditch i sporo wiedziała o jego zawodnikach, Benjamin z pewnością wziął udział w setce balów, przyjęć, koncertów, i innych takich, miał znacznie większe doświadczenie od niej i była przekonana, że w takim układzie również wiedzę - nigdy nie zapomniałaby żadnej opery, na której była. Na której kiedykolwiek będzie. - To głupie - spróbowała się więc usprawiedliwić, jeszcze nim uniesiona kotara pozwoliła im ujrzeć scenę w całej swojej - bardzo imponującej - okazałości. - Zaraz zobaczymy - dodała, nie chcąc się już kompromitować rzucaniem kolejnych tytułów, które nawet nie stały obok właściwego. Trudno było powstrzymać emocje w obliczu tak ważnego wydarzenia - a jej głupie pytania mogły sprawić, że Minerwa zagada Benjamina zanim się zacznie, wcześniej - mogły ich zatrzymać na korytarzu zbyt długo. Widziała przecież, jak rozpaczliwie zerkał na zegarek - i to parę razy.
Ale to nie był Ptasznik, to był chór dzieci, które bardzo chciały wrócić do domu i trudno było im się dziwić. Zarówno Benjamin, jak i Minerwa, dobrze wiedzieli, ile obłudy było w wyśpiewywanych przez dzieci słowach, ile fałszu, ile nieprawdy: być może dzisiaj - miała nadzieję, naprawdę miała - Hogwart był miejscem, które pamiętała z własnego dzieciństwa - ale dzieciństwo dzieci, które przed nimi dzisiaj stały, różniło się od ich dzieciństwa znacznie. Krótkie tak od Benjamina sprawiło, że zrozumiała: zrozumiała, że te dzieci potrzebowały pomocy, której im własnie udzielali. I poczuła smutek, złość i żal, że w sali było tak mało osób: choć nie powinna się dziwić, Zakon wiedział znacznie więcej, niż głosiły lakoniczne artykuły Proroka Codziennego, zapewne wciąż lękającego się Grindelwalda. Wpatrywała się jak zahipnotyzowana, z miną już nie ani przepełnioną ekscytacją, ani rozczarowaniem - a współczuciem i niedowierzaniem. Po raz pierwszy skonfrontowała się z wieściami przyniesionymi przez Zakonników uczestniczących w odsieczach.
- Ma na imię Billy - wychrypiała cicho; nie miała zwyczaju rozmawiać w podobnych miejscach, to było niegrzeczne, ale w tym momencie kotłowało się w niej zbyt wiele emocji. - Chłopiec, na którego patrzysz - wyjaśniła, odnajdując wzrokiem tę samą załzawioną buzię. Był nieco starszy, tylko cztery lata młodszy od Minerwy. - Pomagałam mu z zadaniami z transmutacji. Profesor Bartius nie widział dla niego nadziei. - Może i słusznie, naprawdę nie miał do tego smykałki - był za to genialnym historykiem. I tak jak inne dzieci, mógł tamtego dnia zginąć.
- Przegraliśmy, prawda? - zapytała lakonicznie, nie konkretyzując, że chodziło jej o tamten dzień. Że choć gwardziści poprowadzili Zakon dzielnie, że choć uratowanych istnień było więcej, to wciąż zawiedli każdego czarodzieja, również każdego młodego czarodzieja, który stracił życie. Byli ich jedyną nadzieją.
Dlaczego siedziała bezczynnie?
Kto pierwszy został królem? A kto chciał zostać bogiem? Kto pierwszy był człowiekiem? Kto będzie nim
ostatni?
ostatni?
Benjamin jeszcze raz zerknął na Minerwę z ukosa, po czym zaczął kontemplować przepiękny sufit opery. Nie miał zielonego pojęcia o czym mówiła towarzysząca mu kobieta. Jaki ptasznk? Czy udali się na występ magizoologiczny? A może było to zupełnie inne słowo, tak jak z tym fenomenalnym? I skąd wziął się tutaj Tyrol? Za dużo stresów, za dużo myślenia, za dużo interpretacji, płynących ze zmieniającej się jak w kalejdoskopie mimiki Minnie. Odrobinę zawstydzonej - jego niewiedzą? Wright zmarkotniał wewnętrznie, ale postanowił zamilknąć i nie dawać im obydwojgu kolejnych powodów do zderzania się ze ścianą niewiedzy. Wygodnie usiądą, zobaczą, posłuchają, zachwycą się - i wyjdą z przybytku którejśtam muzy zadowoleni a on znów zobaczy uśmiech na piegowatej twarzy McGonagall. Taki był plan i zamierzał się go trzymać, niezależnie od okoliczności. Był przygotowany na zwracanie uwagi plotkującym damesom, był przygotowany na bójkę na pięści z grubym jegomościem, który zająłby swym cielskiem podłokietnik Minnie; był przygotowany na dosłownie wszystko, co mogłoby uprzykrzyć blondynce korzystanie z dobrodziejstw sztuki. Wszystko - oprócz pechowego faktu, że owa sztuka, okaże się być operacją na otwartym sercu przy użyciu wyjątkowo tępych narzędzi.
I nie chodziło tu nawet o samo brzmienie zastępu katowanych kózek oraz owieczek. Piski, wysokie tony, pochrumkiwania, pociągania nosem, mylenie się w słowach; okrutne bezczeszczenie muzyczne, które zauważał nawet absolutnie pozbawiony słuchu Ben, stanowiło tylko wierzchnią warstwę rozgrywającej się na ich oczach tragedii. Szczęka Jaimiego opadła jeszcze niżej a dłonie zacisnęły się wręcz boleśnie na krańcach podłokietnika eleganckiego fotela. Opamiętał się dopiero, gdy usłyszał cichy, nieco drżący głos Minnie - drgnął gwałtownie i wyprostował się, spojrzeniem pełnym bólu i dezorientacji napotykając na jej błękitne oczy. Już nie czuł zdenerwowania ani wstydu, że wieczorne wyjście do opery nie okazało się tak rozrywkowe, jak przepuszczał. Jego myśli podążyły tymi samymi torami, co myśli Minerwy, ale nie przesuwał wzroku na płaczącego Billy'ego, nie potrafiłby znieść kolejnej sekundy, kolejnych załzawionych, bladych twarzy, kolejnych dowodów na to, że zawiedli. Że on zawiódł. I choć nie było go tamtego okrutnego dnia w Hogwarcie, to przecież Grindelwald zatruwał korytarze bezpiecznego domu przez całe miesiące, czyniąc z życia niewinnych, młodych czarodziei piekło. Zareagowali za późno, a gdy już wydawało się, że przebiją serce plugawca, już na zawsze ratując świat od jego okrucieństwa, zadali jeszcze trudniejszy, bolesny cios. Występujące - i potwornie piszczące - na scenie dziec cierpiały nie tylko przez wspomnienia terroru, ale też z powodu anomalii, wywołanych przez nich. Przez niego. McGonagall nie mogła o tym wiedzieć, ale Ben aż zgarbił się pod ciężarem nagłych wyrzutów sumienia. Wzmaganych tylko przy wyjątkowo wysokim pisku, który wydała z siebie ruda, pulchna dziewczynka, wyraźnie wyłamująca sobie palce przez cały występ. Wright osunął się w fotelu, biorąc ciężki, chrapliwy oddech. Sam nie wiedział, gdzie spojrzeć, czy na scenę, czy na Minnie, ale finalnie zerknął w bok, na towarzyszkę, wiedziony nagłym instynktem chwytając ją za zimną dłoń swoją: dużą i szorstką, poznaczoną odciskami. - Nie - powiedział może odrobinę za głośno. Nie przegrali, nie mógł poddawać się zdradliwym, ciężkim podszeptom. Musiał nieść odpowiedzialność, ale także dawać nadzieję, nie mógł pozwolić na to, by kolejny spędzony wspólnie wieczór podkopał morale McGonagall. - Są tu. Może płaczą i są pokiereszowani wewnętrznie, ale...są. Mogą pobiec przytulić się do swoich rodziców, poszarpać się z młodszym rodzeństwem, szlochać w brzuch ulubionego pluszowego misia - kontynuował już ciszej, starając się uwierzyć w swoje słowa, w to, że te uratowane życia równoważą te, które stracili. - Mogą pamiętać - dodał jeszcze ciszej, prawie bezgłośnie. O swoich przyjaciołach, o tym, co okrutna polityka może zrobić z ludźmi, o tym, co jest dobre a co złe. Byli młodzi, młode organizmy zrastały się szybciej; istniała dla nich nadzieja. Dla nich wszystkich, musiał być tego pewien.
I nie chodziło tu nawet o samo brzmienie zastępu katowanych kózek oraz owieczek. Piski, wysokie tony, pochrumkiwania, pociągania nosem, mylenie się w słowach; okrutne bezczeszczenie muzyczne, które zauważał nawet absolutnie pozbawiony słuchu Ben, stanowiło tylko wierzchnią warstwę rozgrywającej się na ich oczach tragedii. Szczęka Jaimiego opadła jeszcze niżej a dłonie zacisnęły się wręcz boleśnie na krańcach podłokietnika eleganckiego fotela. Opamiętał się dopiero, gdy usłyszał cichy, nieco drżący głos Minnie - drgnął gwałtownie i wyprostował się, spojrzeniem pełnym bólu i dezorientacji napotykając na jej błękitne oczy. Już nie czuł zdenerwowania ani wstydu, że wieczorne wyjście do opery nie okazało się tak rozrywkowe, jak przepuszczał. Jego myśli podążyły tymi samymi torami, co myśli Minerwy, ale nie przesuwał wzroku na płaczącego Billy'ego, nie potrafiłby znieść kolejnej sekundy, kolejnych załzawionych, bladych twarzy, kolejnych dowodów na to, że zawiedli. Że on zawiódł. I choć nie było go tamtego okrutnego dnia w Hogwarcie, to przecież Grindelwald zatruwał korytarze bezpiecznego domu przez całe miesiące, czyniąc z życia niewinnych, młodych czarodziei piekło. Zareagowali za późno, a gdy już wydawało się, że przebiją serce plugawca, już na zawsze ratując świat od jego okrucieństwa, zadali jeszcze trudniejszy, bolesny cios. Występujące - i potwornie piszczące - na scenie dziec cierpiały nie tylko przez wspomnienia terroru, ale też z powodu anomalii, wywołanych przez nich. Przez niego. McGonagall nie mogła o tym wiedzieć, ale Ben aż zgarbił się pod ciężarem nagłych wyrzutów sumienia. Wzmaganych tylko przy wyjątkowo wysokim pisku, który wydała z siebie ruda, pulchna dziewczynka, wyraźnie wyłamująca sobie palce przez cały występ. Wright osunął się w fotelu, biorąc ciężki, chrapliwy oddech. Sam nie wiedział, gdzie spojrzeć, czy na scenę, czy na Minnie, ale finalnie zerknął w bok, na towarzyszkę, wiedziony nagłym instynktem chwytając ją za zimną dłoń swoją: dużą i szorstką, poznaczoną odciskami. - Nie - powiedział może odrobinę za głośno. Nie przegrali, nie mógł poddawać się zdradliwym, ciężkim podszeptom. Musiał nieść odpowiedzialność, ale także dawać nadzieję, nie mógł pozwolić na to, by kolejny spędzony wspólnie wieczór podkopał morale McGonagall. - Są tu. Może płaczą i są pokiereszowani wewnętrznie, ale...są. Mogą pobiec przytulić się do swoich rodziców, poszarpać się z młodszym rodzeństwem, szlochać w brzuch ulubionego pluszowego misia - kontynuował już ciszej, starając się uwierzyć w swoje słowa, w to, że te uratowane życia równoważą te, które stracili. - Mogą pamiętać - dodał jeszcze ciszej, prawie bezgłośnie. O swoich przyjaciołach, o tym, co okrutna polityka może zrobić z ludźmi, o tym, co jest dobre a co złe. Byli młodzi, młode organizmy zrastały się szybciej; istniała dla nich nadzieja. Dla nich wszystkich, musiał być tego pewien.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Poczuła uścisk jego dłoni - ciężkiej, ciepłej i ogromnej, mógłby zamknąć we własnej całą jej pięść, a zdać by się mogło, że wciąż zostałoby trochę miejsca; podobnie widziała serce Benjamina, był nie tylko szlachetny i wielkoduszny, ale również bardzo wrażliwy - widziała to w jego spojrzeniu, grymasie, postawie, kiedy patrzył na scenę, na której straumatyzowany chór próbował śpiewać swoją melodię. Zastanawiała się, jak wiele musiały przejść, jaką miał za sobą drogę, która zmusiła je, aby znalazły się własnie dzisiaj właśnie w tym miejscu. Wright miał rację - choć z ich oczu dało się odczytać przejmujące cierpienie, to ostatecznie wszystko skończyło się dobrze. Psubrata zwanego Grindelwaldem już między nimi nie było, zniknął, Minnie wierzyła - a może wierzyć chciała - że zniknął już na dobre, że mimo tych wszystkich dziwnych zdarzeń mieli wreszcie widoki na to, by wyszło słońce. Zacisnęła jego palce we własnych, potrzebowała tego, cichego przyjacielskiego wsparcia, ciepła, dobrego słowa od kogoś, kto wiedział o tym wszystkim, co ona. Zakon Feniksa naprawdę stał się dla niej drugą rodziną. Był prawdziwym gwardzistą - choć ciążyła na nim znacznie większa odpowiedzialność niż na Minerwie, i tak znalazł w sobie siły, by spróbować podnieść morale. Znała ich znaczenie. Znała ich znaczenie na wojnie, a obraz, który przed sobą miała, jedynie potwierdzał jej zwiastuny, wojna już trwała. Czy zniknięcie Grindelwalda ją zakończyło? Wątpliwe, cień trzeciej siły kładł się nad nimi ostatnimi czasy coraz wyraźniej.
- Tak - odparła, choć przewrotnie, to jednak przytakując jego słowom. Bez zawahania. - Łzy oczyszczają, prawda? - kontynuowała, patrząc na twarz Billy'ego, bladą, z zaczerwienionymi od płaczu oczami. - Mam na myśli - wzięła głębszy oddech, znów lekko przygryzając wargę - dzieci wypłaczą złe emocje, przejdą przez nie, ostatecznie się z nimi pogodzą i będą żyć normalnie. Kiedy świat stanie się już normalny. - Kiedy ostatni fanatycy czystej krwi przestaną głośno krzyczeć, kiedy zapanuje równość i dobroć, kiedy nikt nie będzie musiał się już lękać o własne życie z powodu tego, kim jest. Kilku ich rówieśników odeszło, nie doczekali tego dnia - nie doczekali wolnego Hogwartu.
- Ale nigdy nie przestaną pamiętać - dodała z dziwną zaciętością, jej spojrzenie zdało się ostrzejsze, bardziej mężne, pamięć była potężną bronią. Tylko i aż historia osądzała prawdziwych tyranów. Tylko historia pozwalała nie popełniać ludzkości drugi raz tych samych błędów. Zdawała sobie z tego sprawę, jedynie powtórzyła słowa Wrighta, ale to pomogło jej zrozumieć. Z ust Amy - poznawała ją, oprowadzała ją po szkole jeszcze jako prefekt - wydobyły się ostatnie rozpaczliwe nuty solowego popisu, śpiewała ładnie, ale jej głos drżał. A jednak znalazła w sobie odwagę, która pozwoliła jej stanąć na tej scenie i dać popis, którego z całą pewnością nikt na tej sali nie zapomni. Starszy pan wyszedł, dwie zniesmaczone panie wymieniały się kąśliwymi uwagami, ktoś z tyłu chichotał. Występ rzeczywiście był beznadziejny. Ale to nic, bo te dzieci robiły to, co kochały najbardziej. Bo oddawały się swojej pasji. Pasji, której nic nie miało złamać. Pamiętała występy tych dzieciaków, chórzyści uwielbiali koncerty.
Ledwie ucichła ostatnia nuta, Minerwa wyrwała drobną dłoń z uścisku Benjamina i poderwała się, żeby wstać - i podziękować za występ entuzjastycznymi owacjami na stojąco, przywołując na usta pokrzepiający, optymistyczny uśmiech.
Patrząc nie tylko na Billy'ego - ale na każde dziecko z osobna.
- Tak - odparła, choć przewrotnie, to jednak przytakując jego słowom. Bez zawahania. - Łzy oczyszczają, prawda? - kontynuowała, patrząc na twarz Billy'ego, bladą, z zaczerwienionymi od płaczu oczami. - Mam na myśli - wzięła głębszy oddech, znów lekko przygryzając wargę - dzieci wypłaczą złe emocje, przejdą przez nie, ostatecznie się z nimi pogodzą i będą żyć normalnie. Kiedy świat stanie się już normalny. - Kiedy ostatni fanatycy czystej krwi przestaną głośno krzyczeć, kiedy zapanuje równość i dobroć, kiedy nikt nie będzie musiał się już lękać o własne życie z powodu tego, kim jest. Kilku ich rówieśników odeszło, nie doczekali tego dnia - nie doczekali wolnego Hogwartu.
- Ale nigdy nie przestaną pamiętać - dodała z dziwną zaciętością, jej spojrzenie zdało się ostrzejsze, bardziej mężne, pamięć była potężną bronią. Tylko i aż historia osądzała prawdziwych tyranów. Tylko historia pozwalała nie popełniać ludzkości drugi raz tych samych błędów. Zdawała sobie z tego sprawę, jedynie powtórzyła słowa Wrighta, ale to pomogło jej zrozumieć. Z ust Amy - poznawała ją, oprowadzała ją po szkole jeszcze jako prefekt - wydobyły się ostatnie rozpaczliwe nuty solowego popisu, śpiewała ładnie, ale jej głos drżał. A jednak znalazła w sobie odwagę, która pozwoliła jej stanąć na tej scenie i dać popis, którego z całą pewnością nikt na tej sali nie zapomni. Starszy pan wyszedł, dwie zniesmaczone panie wymieniały się kąśliwymi uwagami, ktoś z tyłu chichotał. Występ rzeczywiście był beznadziejny. Ale to nic, bo te dzieci robiły to, co kochały najbardziej. Bo oddawały się swojej pasji. Pasji, której nic nie miało złamać. Pamiętała występy tych dzieciaków, chórzyści uwielbiali koncerty.
Ledwie ucichła ostatnia nuta, Minerwa wyrwała drobną dłoń z uścisku Benjamina i poderwała się, żeby wstać - i podziękować za występ entuzjastycznymi owacjami na stojąco, przywołując na usta pokrzepiający, optymistyczny uśmiech.
Patrząc nie tylko na Billy'ego - ale na każde dziecko z osobna.
Kto pierwszy został królem? A kto chciał zostać bogiem? Kto pierwszy był człowiekiem? Kto będzie nim
ostatni?
ostatni?
Nie znał się na dzieciach, przynajmniej oficjalnie, chociaż spędzał z nimi wiele czasu. Posiadając liczną rodzinę, obfitą w kuzynostwo wszelkiej maści, rozrośniętą młodymi pędami wrightowskiego wychowania, nie sposób było uniknąć kontaktu z berbeciami. Zawsze rumianymi, dorodnymi jak na swój wiek, wesołymi - w niczym nie przypominającymi zdruzgotanych chórzystów o załzawionych oczach i piskliwych głosach, wędrujących w rejestry do tej pory zarezerwowane jedynie dla szyszymor. Jaimie mówił jednak szczerze, z poparciem dowodowym; ilekroć któryś z kuzynów złamał sobie rękę, popłakał a po kilku dniach wracał do harców, jeszcze żywszy niż wcześniej, chcąc nadrobić stracony czas. To musiało działać w ten sposób nawet z kruchą psychiką dziecka, które przecież nieraz okazywały się silniejsze niż dorośli. Bardziej wytrwałe, śmiało zderzające się z nie do końca sprawiedliwym życiem, zsyłającym na nich okrutne próby.
Nie zdawał sobie sprawy z tego, jak nisko osunął się na fotelu - na szczęście, dzięki pokaźnym gabarytom, ciągle będąc w stanie widzieć występ oraz bez problemu słyszeć finałowe świergotanie solistów. Zaczęła boleć go głowa, raczej ze zdenerwowania i smutku niż z powodu ultradźwięków, ale nie pocierał skroni, dłoń mocniej zaciskając na palcach Minerwy. Było mu żal. Żal tych dzieciaków - i żal Minnie, oczekującej relaksującego wieczoru, który zamienił się w festiwal wyrzutów sumienia i poczucia winy. Wyczuwał to w niej, chociaż nie miała najmniejszego powodu, by nieść ten ciężar, nie zrobiła nic złego, nie zawiodła, nie miała pojęcia, że to, co spotykało na co dzień narażone na anomalie dzieci było winą trzymającego ją za rękę mężczyzny. Sapnął nerwowo, kiwając głową na jej słowa; bał się otworzyć usta, pewien, że wysypałby się z nich wtedy potok tłumaczeń, mogących nadwyrężyć tajemnicę, ale nie musiał trwać tak długo. Występ uległ zakończeniu a Minnie poderwała się na równe nogi. Ben wstał tuż za nią, sekundę później, znacznie górując nad blondynką - i znacznie słyszalniej klaszcząc w duże ręce. Wiedział jak zrobić hałas, planował także tupać, co doskonale sprawdzało się na hogwarckich, drewnianych trybunach, ale ciągle znajdowali się w operze, poskromił więc wyrobiony latami odruch. - BRAWO! - wrzasnął zamiast tego z całych płuc, a gdyby tuż przed nimi siedział elegancki jegomość z tupecikiem, zapewne ten tupecik porwałby silny wiatr jego oddechu. Niestety, tak się nie stało a Ben nie mógł rozbawić zarumienionego od przejęcia i łez tłumu chórzystów, trzymających się za ręce na scenie. - Fenomenalny występ, doskonały - tym razem udało mu się wypowiedzieć słowo poprawnie i na tyle głośno, by usłyszeli go wszyscy: kilka osób z widowni dołączyło się do aplauzu. Wright przerwał jednak na chwilę owacje, mruknął coś sam do siebie, po czym wyciągnął różdżkę i krótkim Orchideus wyczarował z niej wielki bukiet kwiatów. Wyciągnął z niego kilka wyjątkowo pięknych okazów, po czym przesadził dwa rzędy siedzeń - co nie sprawiło mu żadnego problemu - i pomknął w stronę sceny. Nie musiał się na nią wdrapywać, i tak sięgał ponad granicę. Wręczył każdemu dziecku kwiatek a najmocniej płaczącej dziewczynce cały bukiet. Chętnie poklepałby dzieciaki po plecach, ale na taką akrobację nie miał już siły - może to i dobrze, mógłby z rozżalenia i czułości połamać im te małe kostki. Dokonawszy ostatnich gratulacji powrócił na miejsce, z miną dalej smutną, trochę zawstydzoną, trochę niepewną. Nie tak miał wyglądać ten wieczór, zaplanował go zupełnie inaczej, na wesoło, chcąc przychylić Minerwie artystycznego nieba - a zawalił na całej linii. Przystanął tuż przy blondynce, po raz pierwszy zapominając języka w gębie: miał spytać, czy się jej podobało? Przeprosić? Wykręcił sobie dłonie aż trzasnęły stawy a nieprzyjemny dźwięk złamał niewygodną ciszę, przerwaną trzaskiem drzwi, zamykających się za kolejno wychodzącymi niezadowolonymi widzami.
Nie zdawał sobie sprawy z tego, jak nisko osunął się na fotelu - na szczęście, dzięki pokaźnym gabarytom, ciągle będąc w stanie widzieć występ oraz bez problemu słyszeć finałowe świergotanie solistów. Zaczęła boleć go głowa, raczej ze zdenerwowania i smutku niż z powodu ultradźwięków, ale nie pocierał skroni, dłoń mocniej zaciskając na palcach Minerwy. Było mu żal. Żal tych dzieciaków - i żal Minnie, oczekującej relaksującego wieczoru, który zamienił się w festiwal wyrzutów sumienia i poczucia winy. Wyczuwał to w niej, chociaż nie miała najmniejszego powodu, by nieść ten ciężar, nie zrobiła nic złego, nie zawiodła, nie miała pojęcia, że to, co spotykało na co dzień narażone na anomalie dzieci było winą trzymającego ją za rękę mężczyzny. Sapnął nerwowo, kiwając głową na jej słowa; bał się otworzyć usta, pewien, że wysypałby się z nich wtedy potok tłumaczeń, mogących nadwyrężyć tajemnicę, ale nie musiał trwać tak długo. Występ uległ zakończeniu a Minnie poderwała się na równe nogi. Ben wstał tuż za nią, sekundę później, znacznie górując nad blondynką - i znacznie słyszalniej klaszcząc w duże ręce. Wiedział jak zrobić hałas, planował także tupać, co doskonale sprawdzało się na hogwarckich, drewnianych trybunach, ale ciągle znajdowali się w operze, poskromił więc wyrobiony latami odruch. - BRAWO! - wrzasnął zamiast tego z całych płuc, a gdyby tuż przed nimi siedział elegancki jegomość z tupecikiem, zapewne ten tupecik porwałby silny wiatr jego oddechu. Niestety, tak się nie stało a Ben nie mógł rozbawić zarumienionego od przejęcia i łez tłumu chórzystów, trzymających się za ręce na scenie. - Fenomenalny występ, doskonały - tym razem udało mu się wypowiedzieć słowo poprawnie i na tyle głośno, by usłyszeli go wszyscy: kilka osób z widowni dołączyło się do aplauzu. Wright przerwał jednak na chwilę owacje, mruknął coś sam do siebie, po czym wyciągnął różdżkę i krótkim Orchideus wyczarował z niej wielki bukiet kwiatów. Wyciągnął z niego kilka wyjątkowo pięknych okazów, po czym przesadził dwa rzędy siedzeń - co nie sprawiło mu żadnego problemu - i pomknął w stronę sceny. Nie musiał się na nią wdrapywać, i tak sięgał ponad granicę. Wręczył każdemu dziecku kwiatek a najmocniej płaczącej dziewczynce cały bukiet. Chętnie poklepałby dzieciaki po plecach, ale na taką akrobację nie miał już siły - może to i dobrze, mógłby z rozżalenia i czułości połamać im te małe kostki. Dokonawszy ostatnich gratulacji powrócił na miejsce, z miną dalej smutną, trochę zawstydzoną, trochę niepewną. Nie tak miał wyglądać ten wieczór, zaplanował go zupełnie inaczej, na wesoło, chcąc przychylić Minerwie artystycznego nieba - a zawalił na całej linii. Przystanął tuż przy blondynce, po raz pierwszy zapominając języka w gębie: miał spytać, czy się jej podobało? Przeprosić? Wykręcił sobie dłonie aż trzasnęły stawy a nieprzyjemny dźwięk złamał niewygodną ciszę, przerwaną trzaskiem drzwi, zamykających się za kolejno wychodzącymi niezadowolonymi widzami.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Benjamin Wright' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - CZ' :
'Anomalie - CZ' :
Obejrzała się na Benjamina, słysząc, że i ten wstaje z miejsca: z uśmiechem obserwując jego sylwetkę, z coraz szerszym reagując na jego oklaski, i ona zaczęła bić w dłonie mocniej, głośniej, silniej, przymykając nawet oko na niekulturalne brawo, była prawie pewna, że w operze nie powinno się krzyczeć nawet w trakcie wiwatu - a jednak jej to nie przeszkadzało. Te dzieci zasługiwały nawet na dużo większy hałas i choć sama nie krzyknęła ani słowa, wpatrywała się jak zahipnotyzowana w scenę, na której kłaniały się dzieci, poszerzając uśmiech jeszcze mocniej na dźwięk tym razem poprawnie wypowiedzianego przymiotnika. Klaskała dalej, choć skóra na jej dłoniach zaczynała już czerwienieć, choć dłonie zaczynały boleć, to dźwięk klaskania wciąż stawał się coraz głośniejszy: stłumiony przez znacznie głośniejsze wiwaty Benjamina, ale to nic, wiedziała, że dała z siebie wszystko, żeby spróbować poprawić humory tym dzieciakom. Początkowo nie rozumiała, po co Benjaminowi była różdżka - dopiero po chwili dostrzegła materializujący się bukiet kwiatów w jego dłoniach - i , nie przestając klaskać, wpatrywała się, jak wręcza upominki dzieciom na scenie. Wciąż były smutne, może nieco zdezorientowane, ale była prawie pewna, że na kilku buziach pojawiło się uczucie dumy. I dziewczynka z bukietem - wreszcie przestała płakać. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło: może nie był to Verdi i bez sensu założyła czarną suknię matki, ale za to przynieśli pewne pocieszenie dzieciom, z których przynajmniej część znała - za które przynajmniej w części wciąż czuła się odpowiedzialna. Była przecież prefektem.
Benjamin wrócił na miejsce, kurtyna się osunęła, zasłaniając dzieci - śledziła ten ruch, nie przestając w nadziei wyczekiwać u nich uśmiechów. Zadarła lekko brodę, spoglądając na niego z ukosa, z nieodłącznym od pewnego czasu uśmiechem, bynajmniej nie sztucznym. Zacisnęła dłoń wokół jego nadgarstka, pocieszająco, miał minę niewiele lepszą od chórzystów.
- Było wspaniale - wyznała bez zawahania, nie, nie wymieniłaby tego wieczoru na artystyczną iluminację, ktoś musiał tutaj przyjść i wysłuchać młodych śpiewaków. - Dziękuję - za ten wieczór, za to, że mogłam to zobaczyć i za to, że mogłam tutaj być - dla nich. - Spójrz, jak mało ludzi - przekrzywiła lekko głowę - Byliśmy tutaj potrzebni. - Taka nasza rola, prawda? Rola Zakonu Feniksa. Jesteśmy tam, gdzie czarodzieje nas potrzebują.
Nawet, jeśli potrzebują tylko być wysłuchanym.
Wraz z Wrightem powoli - jako ostatni - opuścili salę, przemknąwszy szybko przez szatnię - brak tłumów miewał swoje jasne strony - i wymknęli się z gmachu opery na zewnątrz; już nie będzie mogła mówić, że nigdy nie była w operze - i na zawsze zapamięta wyjątkowe wnętrza tego miejsca, nawet, jeżeli nieprędko tutaj wróci. Dygnąwszy przed Wrightem skromnie w pobliskiej ciemnej uliczce jako pierwsza teleportowała się do domu z charakterystycznym cichym pyknięciem.
/zt x2
Benjamin wrócił na miejsce, kurtyna się osunęła, zasłaniając dzieci - śledziła ten ruch, nie przestając w nadziei wyczekiwać u nich uśmiechów. Zadarła lekko brodę, spoglądając na niego z ukosa, z nieodłącznym od pewnego czasu uśmiechem, bynajmniej nie sztucznym. Zacisnęła dłoń wokół jego nadgarstka, pocieszająco, miał minę niewiele lepszą od chórzystów.
- Było wspaniale - wyznała bez zawahania, nie, nie wymieniłaby tego wieczoru na artystyczną iluminację, ktoś musiał tutaj przyjść i wysłuchać młodych śpiewaków. - Dziękuję - za ten wieczór, za to, że mogłam to zobaczyć i za to, że mogłam tutaj być - dla nich. - Spójrz, jak mało ludzi - przekrzywiła lekko głowę - Byliśmy tutaj potrzebni. - Taka nasza rola, prawda? Rola Zakonu Feniksa. Jesteśmy tam, gdzie czarodzieje nas potrzebują.
Nawet, jeśli potrzebują tylko być wysłuchanym.
Wraz z Wrightem powoli - jako ostatni - opuścili salę, przemknąwszy szybko przez szatnię - brak tłumów miewał swoje jasne strony - i wymknęli się z gmachu opery na zewnątrz; już nie będzie mogła mówić, że nigdy nie była w operze - i na zawsze zapamięta wyjątkowe wnętrza tego miejsca, nawet, jeżeli nieprędko tutaj wróci. Dygnąwszy przed Wrightem skromnie w pobliskiej ciemnej uliczce jako pierwsza teleportowała się do domu z charakterystycznym cichym pyknięciem.
/zt x2
Kto pierwszy został królem? A kto chciał zostać bogiem? Kto pierwszy był człowiekiem? Kto będzie nim
ostatni?
ostatni?
O godzinie dziewiętnastej sala opery była jeszcze pusta. Na balkonie i w rzędach parterowych czekało kilka osób zagubionych wśród ciemnoczerwonych, pluszowych foteli, w słabo majaczącym blasku świateł. Cień otulał wielką kurtynę a ze sceny nie dochodził żaden, nawet najmniejszy odgłos. Tylko w dole, gdzieś z odległego kąta dochodził śmiech i nawoływanie dziecięcego głosu. Od czasu do czasu ukazywała się zaaferowana bileterka, prowadząc za sobą jakichś państwa, których z góry w panującym półmroku nie sposób było rozpoznać.
Zajmowana przez Aurelię loża była jeszcze pusta, kiedy przybyła na miejsce zdecydowanie zbyt wcześnie, ale na tyle wcześnie, że zdołała uniknąć tłumów i zamieszania wywołanego osobami przychodzącymi na ostatnią chwilę. Ceniła sobie sztukę, chociaż na co dzień daleko jej było do wzdychania i zachwycania się najnowszymi dziełami uzdolnionych artystów. Nie bez powodu przecież w szkole niesprawiedliwie nazywano ją dzikuską, bo od towarzystwa rozgadanych ludzi wolała zaciszne błonia. Teraz jednak z niecierpliwością wyczekiwała występu, obserwując uważnie wszystko to, co działo się w dole i starając się nie zastanawiać z kim tego wieczoru zaaranżowano jej spotkanie. Zdziwiła się brakiem tej informacji, wszak zawsze konfrontowano ją z nazwiskiem nieszczęśnika; czyżby tym razem rodzice obrali inną strategię? Tego nie wiedziała, a jedynym, czego była pewna, to to, że piękny wygląd w ogóle nie szedł w parze z jej dzisiejszym nastawieniem.
Kiedy tylko dowiadywała się o ewentualnym spotkaniu z ewentualnym kandydatem na przyszłego partnera jej charakter zmieniał się nie do poznania. Już nie była spokojna i miła, a bardziej zdystansowana, rozkapryszona i irytująca, nawet jeśli wbrew sobie, to tylko po to, by odstraszyć biednego lorda. I jak na razie taki zabieg skutkował - żaden widać nie miał w sobie tyle zaparcia, by poskromić złośnicę, którą bywała na pokaz. Zachowanie lady naturalnie miało swoje powody; po utracie drugiego ukochanego uznała, że trzeciej straty nie zniesie i że najwidoczniej krąży nad nią klątwa staropanieństwa. Jak inaczej mogła wyjaśnić dwukrotne niepowodzenie, jedno kończące się w sposób tragiczny? Przypadkiem? Nie wierzyła w przypadki, wierzyła natomiast w to, że wszystko miało swoją przyczynę.
Może nie było to zbyt mądre, może za bardzo się przejmowała: ale w pewnym momencie i rodzina była blisko przekonania się, że jej histeryczne wyjaśnienia mogą być słuszne. Zamyślona, nawet nie spostrzegła, że od dłuższej chwili wpatrywała się przed siebie tępym wzrokiem, mnąc materiał czerwonej, atłasowej sukni a szal, którym owinęła chude ramiona zsunął się, leżąc pod krzesełkiem obok. Dopiero gwar westybulu, przebijający się przez uchylone do sali drzwi ocucił ją z nieprzyjemnego zamyślenia, dając do zrozumienia, że w podobnej pozycji spędziła kilka minut. W tym czasie sala zdążyła się zapełnić.
FreedomThere is more than one kind of freedom. Freedom to and freedom from.
Don't underrate it.
Don't underrate it.
Aurelia Carrow
Zawód : opiekunka aetonanów
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
It is part of her beauty, this quality of being not quite there, dreamlike.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Royal Opera House
Szybka odpowiedź