Mała kawiarnia
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Mała kawiarnia
Mała kawiarnia nierzucająca się zarówno w oczy czarodziejów, jak i mugoli. By do niej trafić, należy wiedzieć, gdzie znajduje się wejście - wszak wśród reprezentacyjnej architektury Royal Borough of Kensington and Chelsea łatwo pominąć małe drzwi prowadzące do podpiwniczonej części budynku. W pomieszczeniu panuje półmrok, a jedyne oświetlenie stanowią małe, witrażowe lampki na każdym ze stolików. Relaksować się przy filiżance kawy - dosłownie każdego rodzaju na świecie - można na obitych zielonym atłasem sofach lub wygodnych fotelach. W powietrzu wyczuwalny jest zapach parzonej kawy. To miejsce szczególnie upodobali sobie pisarze, jak i poeci, czasami prezentujący tutaj swój dorobek.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:40, w całości zmieniany 1 raz
Niektórzy zarzucali mu, że potrafił wpatrywać się w znajomych równie przenikliwie, jak w swoich pacjentów.
Mylili się. To nie w praktyce zawodowej nauczył się patrzeć—tylko to właśnie praca umożliwiała mu ćwiczenie tej umiejętności bezkarnie, bez społecznych konwenansów i z podporą profesjonalnego autorytetu. Wychwycił, że państwo Multon nie byli chyba zachwyceni wyborem kariery Elviry—czy bez rodzinnego dopingu podążyła za własnym sercem? Czy i ona odczuwała dreszcz ekscytacji, gdy widziała cieknącą po skórze krew lub diagnozowała urazy? Zaintrygowany jej pracą i tym, że nie ucieka wzrokiem, aż zapomniał mrugnąć i nadal nie zrywał kontaktu wzrokowego.
-Każdemu na miarę możliwości. - zażartował, udając, że wcale nie kpią obecnie z jej matki. Mrugnął dopiero, gdy wskrzesili trupa jego ojca. -Lady Miriam chyba go ceniła, choć jego pracy pewnie nie rozumiała. - odpowiedział wymijająco, myśląc z goryczą, że kobiety w ogóle go lubiły. Może odziedziczył po nim żałosny cień tamtej charyzmy, uśmiech zdolny wzbudzać zaufanie pacjentek, gładkie słowa zachęcające je do sięgania po sakiewkę z syklami w zamian za niepotrzebnego meridiana. Może odziedziczył po nim więcej niż sądził, wygodnie zapomniawszy o bezwzględności i łatwości z jaką uwiódł Valerie - Beatrice odarła z niego tamtą pewność siebie. Łatwiej przychodziło mu myślenie o tym, że to postawny Victor przyciągał damskie spojrzenia, ale nie mógł przypomnieć sobie, kiedy ostatnio widział brata z jakąś wielbicielką.
O wiele bardziej od rozmowy o rodzicach spodobały mu się jej pytania. Odpędził natrętną myśl o tym, czy paznokieć Elviry kiedyś się złamie i lekko nachylił się do przodu:
-Wartościujesz szaleństwo, nieprawdaż? Jakby było czymś jednoznacznie negatywnym albo trwałym, ale na ile trwała jest złamana noga? - splótł ze sobą palce, podekscytowany możliwością rozwinięcia tematu. -Bezsprzecznie plaga koszmarów, dożywotni wyrok, jest cięższym stadium niż słyszenie głosów tylko w nocy i możliwość podjęcia pracy. Ten, kto rzucił Crucio pewnie funkcjonuje na co dzień lepiej niż ten, kto popadł po nim w katatonię. Tyle, że badacze i magipsychiatrzy z Munga zajmują się jedynie tymi przypadkami granicznymi, jakby schizofrenia była ciekawsza od niewłaściwych popędów. - uśmiechnął się lisio. -A choć zboczeńca trudniej poznać na ulicy to zaręczam, lepiej płacą. Co więcej, nie podoba mi się pogląd, że to trudne i wręcz nieuleczalne przypadki zasługują na pomoc, wolę wyłapywać tych, którym pomóc lub ulżyć się da. - zrozumieć, jak zawczasu pomóc sobie. Zainteresowanie Elviry ośmieliło go do poluzowania maski, a to zaowocowało pewnym rozdźwiękiem w rozmowie i w pozie magipsychiatry: trudno było określić, czy pacjenci budzą w nim medyczną fascynację, współczucie, czy chęć zysku. -Tak potężny czarodziej mógłby wydrzeć ze wszystkich wszystko czarami, a nie legilimencją. - zwrócił pragmatycznie uwagę, być może dlatego, że rozmawiali o Crucio i torturach i... potrzebie przemocy? -Przychodzą do mnie pacjenci, przy których nie sięgam. - zgodził się. -Ale niektóre techniki z Munga moi obecni klienci nazwaliby przemocą. Czyż zatem i ona nie jest spektrum, narzędziem pracy dla jednego i gwałtem w oczach drugiego? - hipotetyzował, ośmielony swobodą z jaką wymieniali się zagadnieniami teoretycznymi. Zarejestrował, że skupienie Elviry uleciało na moment przy poprzednich tematach, ale nie znali się na tyle dobrze by teraz pragnął wyciągać z niej informacje na temat skojarzeń i rozproszeń. Mieli porozmawiać tylko jeden raz, zaspokoić ciekawość Miriam, ale - może będzie jeszcze okazja? Pracował sam, a odkąd wyniósł się z Pokątnej, brakowało mu regularnego kontaktu z kolegami po fachu. Ted udzielał pomocy doraźnej w małym miasteczku i był tak zapracowany, że rzadko wchodzili na kwestie teoretyczne, a z Archibaldem nie zgadzali się w prawie każdej sprawie zawodowej.
-Ufają. - potwierdził z niekrytą dumą. -Zapracowałem na to i nie łamię etyki, dla nikogo. Ich sekrety są równie bezpieczne jak pod Przysięgą Wieczystą, a ja mam źródła do badań i do zarobku. - obopólna korzyść, nikt nadwyrężający zaufanie nie utrzymałby się w jego fachu. Oznaczało to, że musiał odprawić kilka osób pragnących poznać tajemnice własnych krewnych, ale wolał wycinać chwasty zawczasu. Przeszli na temat jej pracy, a on uśmiechnął się mimowolnie. -Trupy ci ufają? - ośmielił się zażartować, podchwytując kontakt wzrokowy. -Wybacz, wiem, że mówisz o żywych pacjentach... ale to prosektorium sprawia ci obecnie więcej... zawodowej radości, nieprawdaż? - tyle zdążył już wychwycić z tonu, jakim opowiadała o jednym i drugim. -Gdybyś coś spartaczyła i urżnęła kończynę komuś wpływowemu, pewnie prędzej czy później dosięgłyby cię konsekwencje. - chyba, że byłby to pięcioletni syn mściwego czarodzieja, który na Hopkirku akurat nie szukał zemsty. -Gdybym zapragnął kogoś zniszczyć, to moja kariera zostałaby zniszczona, życie być może też. Nikt nie jest wart takiego ryzyka, a nawet słowa i sekrety nie mogą uczynić więcej niż wpływy lub zemsta. - wyjaśnił spokojnie.
-Niepłodność bywa powiązana z problemami z psychiką. Przy odpowiednim leczeniu może nawet zdarzyć się cud. - nie odmówił sobie komentarza, byleby uciec od tematu Beatrice. Na kondolencje skinął tylko chłodno głową. Kilka miesięcy temu odprawiłby większy teatr, ale Elvira musiała wiedzieć, że Miriam nie umówiłaby ich na kawę w przyjemnym zakątku kawiarni gdyby jego rana była świeża.
Świeże były za to trupy na stole Elviry i jego zainteresowanie tematem.
-I istnieją? Te różnice? - ożywił się, zmrużył oczy, szukając czegoś w pamięci. -Widziałem twoje nazwisko! W Walczącym Magu - gdyby nie zdążył obdarzyć jej sympatią, spytałby z lekkim krytycyzmem dlaczego nie odczekała do tego, aż publikacja będzie gotowa w Horyzontach. Powstrzymał się. -ale streszczenie dla przeciętnego czytelnika nie odda z pewnością szczegółów twoich wniosków. - skwitował dyplomatycznie. -Ach, jakże ciekaw jestem różnic magipsychiatrycznych! Ale nigdy nie rozmawiałem z mugolem. - wyznał, mając na myśli oczywiście rozmowę od serca, o traumach i emocjach. Leczenie jednej przypadkowej kobiety- nawiasem mówiąc, zszokowało go, jak proste - się nie liczyło. -Prześlij mi opis, proszę. W moim gabinecie nie jest niestety ciekawiej niż w kawiarni, ale chętnie odwiedzę twój. - perspektywa kolejnego spotkania przyszła mu z zadziwiającą łatwością, tak jak zadziwiające było poznanie kogoś, z kim rozmawia się równie dobrze.
-Od uzdrowicieli? - drążył, gdy wyznała, że o wariactwo oskarżyli ją mężczyźni. Intuicja podpowiadała mu, że nie, ale i tak był ciekawy. Na tyle ciekawy, że postanowił ją łagodnie ośmielić - choć z szacunku dla niej nie użył swojego firmowego tonu, a obszył informację płaszczem ironii: -Mój najlepszy kolega z roku uznał, że mój wybór specjalizacji to wariactwo, aż straciliśmy kontakt. - to było akurat kłamstwem, ale potępienie Prewetta prawdą - i dla świata jego znajomość ze zdradzieckim szlachcicem powinna być martwa, a historia i prawdziwe pretensje Archibalda wygodnie usprawiedliwiały ich szkolną znajomość. -Ciągle nie zgadzałem się z ordynatorem, a prefekci mnie nienawidzili. - parsknął z uśmiechem. -Pamiętasz prefekt naczelną z Ravenclaw, tą brunetkę? - byłą dziewczynę Theo, jej też nienawidził. -Kiedyś jej wypomniałem, że ma histerię. - pochwalił się z dumą. -Ty nie wyglądasz jak ktoś, kto ma histerię. - uznał kurtuazyjnie, z lekkim opóźnieniem rozumiejąc jak mógł zabrzmieć jego konflikt z Fran. Jakby gardził kobietami, ale przecież pyskował tamtej, bo bronił Cassandry.
-Zrobił ci to czarodziej? - zdziwił się z czymś na kształt troski, choć w teorii pamiętał o rebeliantach. Motając się między propagandą a niewygodnymi znajomościami, nie zwizualizował sobie, że mogą tak skrzywdzić kobietę. Otworzył szerzej oczy, z mieszanką przerażenia i fascynacji wpatrując się w szczupłą rękę - ale nie okazał, że chce jej dotknąć, choć bardzo go korciło. Znał granice - swoje i cudze. -Nie widać... - zmrużył oczy, usiłując dostrzec ślady blizn. -Doskonała robota. - pochwalił cicho. -Ile zajęła rekonwalescencja? - wyszeptał, z fascynacji aż stracił czujność i...
...I cała przyjemność z rozmowy zgasła. Zacisnął mocniej usta, słuchając gradu pytań, do których już w teorii przywykł, ale które zawsze raniły. Których nie spodziewał usłyszeć się od niej, bo wydawała się... wydawała się...
...inna.
Ale nigdy nie można ufać kobietom. - przypomniał mu usłużnie głos własnego ojca i wtedy dostrzegł kątem oka, że ręka Elviry przesuwa się w stronę jego kolana i kolejna reakcja też była ojcowska.
Nogi miał wolne, ale ręce miał szybkie - więc prędko podniósł dłoń i zacisnął palce na jej przegubie, mocno. Za mocno...?
-Nie. - warknął i może to dotyk jej skóry albo jej mina albo świadomość, że to był tylko gest, a nie niechciany dotyk go powstrzymały - bo prędko rozluźnił palce.
Wybacz. - powinien powiedzieć, ale nie potrafił przepraszać. Potrafił za to udawać, że nic się nie stało.
-Nie chcę o tym rozmawiać, próbowałem. Lekarz był szlamą i wszystko spierdolił. - powiedział pierwsze, co przyszło mu na myśl, w Londynie wprost dając ujście skrywanym animozjom - nie do szlam, a do tej konkretnej szczęśliwej rodziny, tak odmiennej od tej jego.
Mylili się. To nie w praktyce zawodowej nauczył się patrzeć—tylko to właśnie praca umożliwiała mu ćwiczenie tej umiejętności bezkarnie, bez społecznych konwenansów i z podporą profesjonalnego autorytetu. Wychwycił, że państwo Multon nie byli chyba zachwyceni wyborem kariery Elviry—czy bez rodzinnego dopingu podążyła za własnym sercem? Czy i ona odczuwała dreszcz ekscytacji, gdy widziała cieknącą po skórze krew lub diagnozowała urazy? Zaintrygowany jej pracą i tym, że nie ucieka wzrokiem, aż zapomniał mrugnąć i nadal nie zrywał kontaktu wzrokowego.
-Każdemu na miarę możliwości. - zażartował, udając, że wcale nie kpią obecnie z jej matki. Mrugnął dopiero, gdy wskrzesili trupa jego ojca. -Lady Miriam chyba go ceniła, choć jego pracy pewnie nie rozumiała. - odpowiedział wymijająco, myśląc z goryczą, że kobiety w ogóle go lubiły. Może odziedziczył po nim żałosny cień tamtej charyzmy, uśmiech zdolny wzbudzać zaufanie pacjentek, gładkie słowa zachęcające je do sięgania po sakiewkę z syklami w zamian za niepotrzebnego meridiana. Może odziedziczył po nim więcej niż sądził, wygodnie zapomniawszy o bezwzględności i łatwości z jaką uwiódł Valerie - Beatrice odarła z niego tamtą pewność siebie. Łatwiej przychodziło mu myślenie o tym, że to postawny Victor przyciągał damskie spojrzenia, ale nie mógł przypomnieć sobie, kiedy ostatnio widział brata z jakąś wielbicielką.
O wiele bardziej od rozmowy o rodzicach spodobały mu się jej pytania. Odpędził natrętną myśl o tym, czy paznokieć Elviry kiedyś się złamie i lekko nachylił się do przodu:
-Wartościujesz szaleństwo, nieprawdaż? Jakby było czymś jednoznacznie negatywnym albo trwałym, ale na ile trwała jest złamana noga? - splótł ze sobą palce, podekscytowany możliwością rozwinięcia tematu. -Bezsprzecznie plaga koszmarów, dożywotni wyrok, jest cięższym stadium niż słyszenie głosów tylko w nocy i możliwość podjęcia pracy. Ten, kto rzucił Crucio pewnie funkcjonuje na co dzień lepiej niż ten, kto popadł po nim w katatonię. Tyle, że badacze i magipsychiatrzy z Munga zajmują się jedynie tymi przypadkami granicznymi, jakby schizofrenia była ciekawsza od niewłaściwych popędów. - uśmiechnął się lisio. -A choć zboczeńca trudniej poznać na ulicy to zaręczam, lepiej płacą. Co więcej, nie podoba mi się pogląd, że to trudne i wręcz nieuleczalne przypadki zasługują na pomoc, wolę wyłapywać tych, którym pomóc lub ulżyć się da. - zrozumieć, jak zawczasu pomóc sobie. Zainteresowanie Elviry ośmieliło go do poluzowania maski, a to zaowocowało pewnym rozdźwiękiem w rozmowie i w pozie magipsychiatry: trudno było określić, czy pacjenci budzą w nim medyczną fascynację, współczucie, czy chęć zysku. -Tak potężny czarodziej mógłby wydrzeć ze wszystkich wszystko czarami, a nie legilimencją. - zwrócił pragmatycznie uwagę, być może dlatego, że rozmawiali o Crucio i torturach i... potrzebie przemocy? -Przychodzą do mnie pacjenci, przy których nie sięgam. - zgodził się. -Ale niektóre techniki z Munga moi obecni klienci nazwaliby przemocą. Czyż zatem i ona nie jest spektrum, narzędziem pracy dla jednego i gwałtem w oczach drugiego? - hipotetyzował, ośmielony swobodą z jaką wymieniali się zagadnieniami teoretycznymi. Zarejestrował, że skupienie Elviry uleciało na moment przy poprzednich tematach, ale nie znali się na tyle dobrze by teraz pragnął wyciągać z niej informacje na temat skojarzeń i rozproszeń. Mieli porozmawiać tylko jeden raz, zaspokoić ciekawość Miriam, ale - może będzie jeszcze okazja? Pracował sam, a odkąd wyniósł się z Pokątnej, brakowało mu regularnego kontaktu z kolegami po fachu. Ted udzielał pomocy doraźnej w małym miasteczku i był tak zapracowany, że rzadko wchodzili na kwestie teoretyczne, a z Archibaldem nie zgadzali się w prawie każdej sprawie zawodowej.
-Ufają. - potwierdził z niekrytą dumą. -Zapracowałem na to i nie łamię etyki, dla nikogo. Ich sekrety są równie bezpieczne jak pod Przysięgą Wieczystą, a ja mam źródła do badań i do zarobku. - obopólna korzyść, nikt nadwyrężający zaufanie nie utrzymałby się w jego fachu. Oznaczało to, że musiał odprawić kilka osób pragnących poznać tajemnice własnych krewnych, ale wolał wycinać chwasty zawczasu. Przeszli na temat jej pracy, a on uśmiechnął się mimowolnie. -Trupy ci ufają? - ośmielił się zażartować, podchwytując kontakt wzrokowy. -Wybacz, wiem, że mówisz o żywych pacjentach... ale to prosektorium sprawia ci obecnie więcej... zawodowej radości, nieprawdaż? - tyle zdążył już wychwycić z tonu, jakim opowiadała o jednym i drugim. -Gdybyś coś spartaczyła i urżnęła kończynę komuś wpływowemu, pewnie prędzej czy później dosięgłyby cię konsekwencje. - chyba, że byłby to pięcioletni syn mściwego czarodzieja, który na Hopkirku akurat nie szukał zemsty. -Gdybym zapragnął kogoś zniszczyć, to moja kariera zostałaby zniszczona, życie być może też. Nikt nie jest wart takiego ryzyka, a nawet słowa i sekrety nie mogą uczynić więcej niż wpływy lub zemsta. - wyjaśnił spokojnie.
-Niepłodność bywa powiązana z problemami z psychiką. Przy odpowiednim leczeniu może nawet zdarzyć się cud. - nie odmówił sobie komentarza, byleby uciec od tematu Beatrice. Na kondolencje skinął tylko chłodno głową. Kilka miesięcy temu odprawiłby większy teatr, ale Elvira musiała wiedzieć, że Miriam nie umówiłaby ich na kawę w przyjemnym zakątku kawiarni gdyby jego rana była świeża.
Świeże były za to trupy na stole Elviry i jego zainteresowanie tematem.
-I istnieją? Te różnice? - ożywił się, zmrużył oczy, szukając czegoś w pamięci. -Widziałem twoje nazwisko! W Walczącym Magu - gdyby nie zdążył obdarzyć jej sympatią, spytałby z lekkim krytycyzmem dlaczego nie odczekała do tego, aż publikacja będzie gotowa w Horyzontach. Powstrzymał się. -ale streszczenie dla przeciętnego czytelnika nie odda z pewnością szczegółów twoich wniosków. - skwitował dyplomatycznie. -Ach, jakże ciekaw jestem różnic magipsychiatrycznych! Ale nigdy nie rozmawiałem z mugolem. - wyznał, mając na myśli oczywiście rozmowę od serca, o traumach i emocjach. Leczenie jednej przypadkowej kobiety- nawiasem mówiąc, zszokowało go, jak proste - się nie liczyło. -Prześlij mi opis, proszę. W moim gabinecie nie jest niestety ciekawiej niż w kawiarni, ale chętnie odwiedzę twój. - perspektywa kolejnego spotkania przyszła mu z zadziwiającą łatwością, tak jak zadziwiające było poznanie kogoś, z kim rozmawia się równie dobrze.
-Od uzdrowicieli? - drążył, gdy wyznała, że o wariactwo oskarżyli ją mężczyźni. Intuicja podpowiadała mu, że nie, ale i tak był ciekawy. Na tyle ciekawy, że postanowił ją łagodnie ośmielić - choć z szacunku dla niej nie użył swojego firmowego tonu, a obszył informację płaszczem ironii: -Mój najlepszy kolega z roku uznał, że mój wybór specjalizacji to wariactwo, aż straciliśmy kontakt. - to było akurat kłamstwem, ale potępienie Prewetta prawdą - i dla świata jego znajomość ze zdradzieckim szlachcicem powinna być martwa, a historia i prawdziwe pretensje Archibalda wygodnie usprawiedliwiały ich szkolną znajomość. -Ciągle nie zgadzałem się z ordynatorem, a prefekci mnie nienawidzili. - parsknął z uśmiechem. -Pamiętasz prefekt naczelną z Ravenclaw, tą brunetkę? - byłą dziewczynę Theo, jej też nienawidził. -Kiedyś jej wypomniałem, że ma histerię. - pochwalił się z dumą. -Ty nie wyglądasz jak ktoś, kto ma histerię. - uznał kurtuazyjnie, z lekkim opóźnieniem rozumiejąc jak mógł zabrzmieć jego konflikt z Fran. Jakby gardził kobietami, ale przecież pyskował tamtej, bo bronił Cassandry.
-Zrobił ci to czarodziej? - zdziwił się z czymś na kształt troski, choć w teorii pamiętał o rebeliantach. Motając się między propagandą a niewygodnymi znajomościami, nie zwizualizował sobie, że mogą tak skrzywdzić kobietę. Otworzył szerzej oczy, z mieszanką przerażenia i fascynacji wpatrując się w szczupłą rękę - ale nie okazał, że chce jej dotknąć, choć bardzo go korciło. Znał granice - swoje i cudze. -Nie widać... - zmrużył oczy, usiłując dostrzec ślady blizn. -Doskonała robota. - pochwalił cicho. -Ile zajęła rekonwalescencja? - wyszeptał, z fascynacji aż stracił czujność i...
...I cała przyjemność z rozmowy zgasła. Zacisnął mocniej usta, słuchając gradu pytań, do których już w teorii przywykł, ale które zawsze raniły. Których nie spodziewał usłyszeć się od niej, bo wydawała się... wydawała się...
...inna.
Ale nigdy nie można ufać kobietom. - przypomniał mu usłużnie głos własnego ojca i wtedy dostrzegł kątem oka, że ręka Elviry przesuwa się w stronę jego kolana i kolejna reakcja też była ojcowska.
Nogi miał wolne, ale ręce miał szybkie - więc prędko podniósł dłoń i zacisnął palce na jej przegubie, mocno. Za mocno...?
-Nie. - warknął i może to dotyk jej skóry albo jej mina albo świadomość, że to był tylko gest, a nie niechciany dotyk go powstrzymały - bo prędko rozluźnił palce.
Wybacz. - powinien powiedzieć, ale nie potrafił przepraszać. Potrafił za to udawać, że nic się nie stało.
-Nie chcę o tym rozmawiać, próbowałem. Lekarz był szlamą i wszystko spierdolił. - powiedział pierwsze, co przyszło mu na myśl, w Londynie wprost dając ujście skrywanym animozjom - nie do szlam, a do tej konkretnej szczęśliwej rodziny, tak odmiennej od tej jego.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Hector nie mógł mieć pojęcia jak wiele ekscytacji przynosił jej widok krwi. Nie tylko w aspekcie medycznych ciekawostek, trudnych ran i przewlekłych stanów, nad którymi mogła się pochylać i udowadniać innym oraz sobie jak dalece rozwinięte były jej uzdrowicielskie umiejętności - jak potrafiła stawać się ostatnią deską ratunku dla zdesperowanych i aniołem stróżem dla tych, których życie splamiły pasma nieszczęść. Nie, jej pragnienia i żądze sięgały jeszcze dalej. Nic bowiem nie sprawiało jej takiej satysfakcji jak fakt, że poza zwykłym uzdrowicielstwem parała się też czarną magią. Minęły już czasy, gdy krew rozlewająca się za jej sprawą budziła w niej jakiekolwiek wątpliwości czy skrupuły. Była aniołem śmierci, pieprzoną wyrocznią - mogła dawać życie, ale mogła je też odbierać. W swoim narcyzmie, w swojej absurdalnej wręcz arogancji chciała mieć władzę nad losem innych. Krew plamiąca jej ręce bywała nieporównanie słodsza, gdy z serc innych wyciskała ją sama.
Wszystkie te myśli, refleksje na temat własnego przegniłego doświadczenia, przewijały się przez jej spojrzenie, kiedy znalazła już sobie godnego towarzysza do dyskusji. Jej też brakowało drugiego uzdrowiciela, którego umysł i idee uznawałaby za prawdziwie wartościowe. A choć nie mogła mieć jeszcze pewności czy właśnie tym stanie się dla niej Hector - ich pierwsze spotkanie było obiecujące.
I te jego oczy - blade, zimne i puste, które w równym stopniu niepokoiły ją co fascynowały. Od pierwotnej niechęci, ostrożności, prędko przeszła do pragnienia, by nie odrywał od niej wzroku nawet na chwilę. Wszak sama nie miała problemu z przyjęciem wyzwania. Była w tym pewna niecielesna zmysłowość, której nie potrafiła ubrać w słowa.
Uśmiechnęła się zaledwie, skromnie i złośliwie, kiedy w subtelny sposób zakpił z jej matki. Nie była ani trochę urażona, nie trzymało ją żadne przywiązanie podobne do tego, które odczuwał wobec ojca. Porzuciła zresztą prędko temat ich nudnych rodzin, by zagłębić się w tym co naprawdę interesujące.
- To zależy - przyznała, kiedy spytał o trwałość złamanej nogi, i nie kryła się zresztą, że ma na myśli jego własną. Sam to zasugerował. On nachylił się nieco do przodu, by mogli rozmawiać bardziej przyciszonymi głosami, a ona zrobiła to samo, bezwiednie. Zupełnie skupiła się na jego słowach, spijała je. - Istnieją ludzie, którzy chcą leczyć się z niewłaściwych popędów? - spytała z cieniem rozbawienia, myśląc, oczywiście, o tych wszystkich niemoralnych rzeczach, których dopuszczała się sama. - W moim odczuciu nieuleczalne przypadki są interesujące w czysto naukowej perspektywie. Dojrzały uzdrowiciel żegna się z naiwną myślą, że zrewolucjonizuje świat medycyny. Badania są, rzecz jasna, cenne, ale to zazwyczaj wspólne wysiłki wielu pokoleń czarodziejów doprowadzają do przełomu. Ja też zresztą zaczynałam w tym miejscu, sądząc, że samodzielnie wyleczę kiedyś dziedziczne choroby, z którymi ludzie zmagają się od wieków - Przestała przygryzać paznokieć, żeby machnąć dłonią. - I masz rację, uzdrowiciele, zwłaszcza młodzi, pozostają często ślepi na fakt, że najwięcej zdziałać mogą tam, gdzie ich terapia pozytywnie wpłynie na życie pacjenta. To są te trudne przypadki, w których wiadomo jednak, że właściwie ukierunkowane wysiłki przyniosą skutki. Nie każdy się na to decyduje. Większość woli łatwe, nieinwazyjne choroby, w których efekt jest szybki. Inni całe życie spędzają goniąc za panaceum i krzywdząc przy tym niezliczoną ilość ludzi. - Oparła brodę na dłoni, uśmiechnęła się. - Zgadzam się, że najciekawiej jest pośrodku. Osobiście pewnie bardziej zainteresowałby mnie człowiek, który zapalczywie uzależnił się od czarnej magii niż ten, którego umysł uległ nieodwracalnym uszkodzeniom i nigdy już nie wróci do społeczeństwa - Zachowała powagę, wyważony, niemalże akademicki ton głosu, ale w duchu miała chęć się roześmiać. Oczywiście, że najbardziej fascynowałby ją jej własny przypadek. Była też ciekawa co Hector miałby do powiedzenia w jej sprawie. Być może kiedyś przyjdzie jej o to zapytać.
Mówiąc o czarodziejach wystarczająco potężnych, by stać się mistrzami legilimencji, nie miała wpływu na chwilową, acz instynktowną ucieczkę spojrzeniem, na ten lekko rozmarzony uśmiech, który pojawił się na jej twarzy.
- Mógłby, ale to nie byłoby tak subtelne. Zresztą, tortury fizyczne nie są tak obezwładniające jak świadomość... że ktoś zna każdą twoją myśl, a ty nie jesteś w stanie niczego z tym zrobić. Czasami nawet tego nie odczuwasz - Była to potęga dla wielu ludzi niewyobrażalna, mogła też okazać się niewyobrażalna dla Hectora; jakby to było niemożliwe, by Elvira mówiła z własnego doświadczenia, choć przecież wyraźnie to sugerowała. Nic dziwnego, że każdy kto miał możliwość spotkać Czarnego Pana osobiście tak szybko okazywał mu pełne posłuszeństwo. Taka moc niejednego posłałaby na kolana; była fascynująca i uzależniająca, przyzywała jak ogień ćmy. - Jakie z twoich technik można byłoby uznać za przemoc? - spytała, by rozwiać widmo własnych wspomnień; okazała przy tym szczere zainteresowanie, które przebijało przez jej błękitne tęczówki skierowane w jego oczy, w usta, w duszę.
Kiedy przyznał, że pacjenci okazują mu niezachwiane zaufanie, przyłożyła dłoń do ust i zmrużyła oczy; zaciekawiona, może nieco sceptyczna. Parsknęła jednak śmiechem, zaskakująco szczerym (nawet dla niej samej), gdy zadał pytanie o trupy.
- Goń się, Hectorze Vale, wzorze szeroko rozumianej moralności - odpowiedziała przez chichot, ale spoważniała dość prędko; rozbawienie nie było dla niej standardową emocją, jej twarz w naturalny sposób przybierała maskę bez wyrazu, chłodną i analityczną, kiedy nie wkładała wysiłku w to, by nad nią panować. - Badania anonimizowane to jedyne, które można potem wykorzystywać w publikacjach - przyznała szeptem, właściwie sama do siebie. - Ale masz rację, sercem mojej praktyki jest obecnie to prosektorium. Przyjmuję żywych pacjentów, żeby nie wypaść z wprawy. Przez wybuch wojny miałam też okazję rozwinąć się w medycynie urazowej, która nigdy dotąd nie była moją specjalnością - Znów skrzyżowała nogi, znów zakołysała kolanem w nieświadomym odruchu. - Ale nie zdarzyło mi się nigdy czegoś koncertowo spartaczyć. Nie z tak fatalnym skutkiem - przyznała z dumą, jak gdyby nie wyrzucono jej ze Szpitala Świętego Munga za to, że pozwoliła pacjentce umrzeć. Ale przecież zrobiła to świadomie. Bo w swojej arogancji uznała, że życie tej kobiety nie miało w dłuższej perspektywie żadnego sensu; jej mózg był zbyt niedotleniony. - Nie zgodzę się jednak, że nikt nie jest warty takiego ryzyka. Trzeba byłoby tylko dobrze rozegrać karty. Uniknięcie odpowiedzialności za swoje czyny bywa prostsze niż sądzimy - Zamrugała w sposób niemal niewinny, sięgając po przyniesioną kawę i spoglądając na Hectora sponad krawędzi filiżanki.
Nie zdecydowała się skomentować kwestii płodności, zdążyła też w porę powstrzymać parsknięcie; wprawne oko psychiatry dostrzegło jednak pewnie zmianę, jaka na ułamek sekundy zaszła w jej pozie. Spięte mięśnie ramion i karku, zaciśnięte zęby, złośliwość dopiero co uprzejmego uśmiechu i - przede wszystkim - lód, jaki wkradł się do jej spojrzenia. Jak dobrze, że prędko mogła uczepić się tematu, który pozwalał na nowo się rozluźnić, na nowo chętnie pochylić nad problemem.
- Oczywiście, że występują. Wstępnie mogłam opisać różnice w wydolności mięśnia sercowego, w ukrwieniu narządów, w pracy zastawek i stosunku tkanek gruczołowych do tłuszczowych. Mugole starzeją się szybciej, ich ciało gorzej znosi uszkadzające czynniki zewnętrzne, szybciej zachodzi u nich demineralizacja kości. Najprawdopodobniej brakuje im ochronnego komponentu magicznego. Ale do dalszych wniosków potrzebuję więcej ciał. Zależy mi też na różnicach rozwojowych, a nad mózgiem nawet nie zdążyłam dobrze się pochylić. - Tak jak on dumny był ze swoich osiągnięć, tak i ona nie mogła ukryć przypływu ekscytacji, gdy przyznał, że widział jej nazwisko. Czytał też Walczącego Maga; a to wróżyło dobrze. - Brakuje mi jeszcze danych i niezależnego recenzenta, by publikować wyniki w czasopismach naukowych, ale mój znajomy nalegał... ostatecznie to co odkryłam do tej pory jest empirycznie bezsprzeczne, potrzebuję po prostu większej próby i porządnych raportów. Pozostaje też kwestia szlam... ona jest sporna - Jej uśmiech nabrał krzywego kształtu niesmaku, na sekundę otworzyła usta, jakby chciała dodać coś więcej, wycedzić to przez zęby... ale powstrzymała się i miękkim odgarnięciem włosów na plecy wróciła do swojej łagodnej, kobiecej dumy.
Skinęła głową, zadowolona i - czy odważyłaby się to przyznać? - szczerze podekscytowana tym, że chciał przeczytać jej wyniki, jej stosy notatek, które przez większość życia spisywała sama dla siebie. Z przygryzieniem wargi poprosiła go więc też, by również podzielił się wnioskami, jeżeli przetrzymywał w szufladzie rzeczy, o których chciałby porozmawiać. Chciała poznać obszar jego zainteresowań, to co spędzało mu sen z powiek, to jak pracował jego umysł...
Chciała odkryć komponent jego szaleństwa, bo przecież żaden naukowiec nie był do końca normalny.
- Nie - zaprzeczyła, gdy spytał, czy o wariactwo oskarżali ją uzdrowiciele. Nigdy nie odwiedziła żadnego magipsychiatry, sugestie tego typu odbierała jako obrazę; dziedzina ta interesowała ją dotąd tylko teoretycznie i dość mętnie, to Hector rozbudził w niej dziś chwilową fascynację. Zaśmiała się miękko pod nosem, kiedy zaczął wymieniać własne przypadki zderzania się z uprzedzeniami; i skinieniem głowy potwierdziła pamięć o prefekt Ravenclawu. - Tak jak nienawidzę tego słowa, tak muszę przyznać, że ona musiała nosić się z jakimś głębszym problemem - powiedziała sucho, żeby nie okazać, że opinia mężczyzny, który, dla odmiany, nie uważał jej za histeryczkę, sprawiła jej przyjemność. Nie powinna w żaden sposób nagradzać go za to, że nie był ślepy. Nie przyszła tu z zamiarem flirtu, choć im bardziej tonęła w prawdziwie ciekawiej rozmowie, tym trudniej było jej pohamować myśl, że właściwie by mogła.
Zamrugała i instynktownie złapała się za prawą rękę, kiedy zaczął dopytywać o źródło urazu. Powoli przesunęła palcami po swojej gładkiej, zdrowej skórze, a potem uśmiechnęła się gorzko, świadoma kłamstw, którymi będzie go karmić. Zapewne nie po raz pierwszy.
- Tak, zostałam napadnięta przez jakąś bandę terrorystów. Najpewniej wzięli mnie za kogoś innego, choć kto wie, może chodziło też o pochodzenie mojej matki. Albo o moje pieniądze. Ci perfidni rebelianci gotowi posunąć się do wszystkiego. Może wzięliby mnie na okup albo i zabili, ale tak się składa... - zniżyła głos do mrukliwego szeptu; choć dotąd kłamała bez mrugnięcia okiem, kolejne zdanie było całkowitą prawdą: - ...że doskonale potrafię obronić się sama.
Widząc jego zainteresowanie, podwinęła gładki rękaw białej koszuli, by pokazać sprawność ręki, delikatnie wystające kostki, subtelne ruchy więzadeł.
- Kilka miesięcy. Początkowo nie byłam w stanie niczego nią chwycić, palce odmawiały mi posłuszeństwa. Ale odpowiednia terapia potrafi zdziałać cuda... - Od tego tematu łatwo było jej już przejść do jego nogi, do tej kontuzji, która tak ją fascynowała; zbyt długo już powstrzymywała swoją pożądliwą, perfidną ciekawość.
Obserwowała jak zaciskają się jego usta, jak niebieskie oczy stają się jeszcze chłodniejsze - niczym suchy lód parzący skórę. Była tym zafascynowana, zachwycona, dając chwilowy upust swojej kociej naturze, która chciała zobaczyć jak daleko może się posunąć zanim go nadłamie. A stało się to dość szybko, na zupełnie inny sposób niż pierwotnie się spodziewała.
Na wywleczenie traum większość ludzi reagowała gniewem, obrazą, jakąś formą wrogości - ale tylko niewielki, wyjątkowy procent z nich posuwał się do przemocy.
Palce zaciskające się do bólu na jej kościstym nadgarstku zdołały ją więc zaskoczyć. Jej źrenice się rozszerzyły, rozchyliła usta i westchnęła - zupełnie bezwiednie. A że próbowała właśnie sięgnąć po filiżankę z kawą, trąciła ją kostkami palców, w ostatniej chwili stabilizując. Tylko kilka gorących kropel splamiło stół i dywan, porcelana się nie potłukła. Hector puścił ją równie szybko co złapał, a ona została z ręką w powietrzu, milcząca i oszołomiona. Nie spodziewała się tego po nim. A może powinna? Wszak jaki psychiatra był w pełni poczytalnym człowiekiem?
Czerń źrenic wciąż przesłaniała większość jej błękitnych tęczówek, policzki spowił blady rumieniec; wyszła jednak z szoku, gdy przyłożyła własny nadgarstek do ust. Na cienkiej i bladej skórze szybko pojawiły się czerwone wykwity w kształcie jego palców. Wiedziała, że z czasem staną się sine. Spojrzała na niego, najpierw ze zmarszczonymi brwiami, jakby chciała go za to ofuknąć.
Ale potem - potem się uśmiechnęła.
- Wybacz. To zawodowa ciekawość - powiedziała cicho, nie odejmując ręki od ust, muskając własną skórę wargami. Dopiero po chwili zrozumiała jak bardzo obniżyła się jej barwa głosu; brzmiała jakby miała zadyszkę. Przygryzła usta, kiedy bez skrupułów sięgnął w jej obecności po wulgarność. Dlaczego było to tak... nęcące? - Szlamą, mówisz? To jeden z powodów, dla których zwykłam uważać, że ze szlamy nie będzie dobrego uzdrowiciela. Wychowują się w innym świecie, magia jest dla nich zabawką, eksperymentem, prezentem, który mogą wykorzystać jak chcą. - Jej głos powoli wracał do normalności, choć... nie całkiem. Nie uśmiechała się już, ale gdzieś w jej oczach zaczaiła się ta podła złośliwość, gdy mówiła o bezimiennym uzdrowicielu. - Nie będę cię zasypywać frazesami o tym, że jest mi przykro, że cię to spotkało. Powiem wprost, Hector. Powinni go za to zamknąć i odebrać mu prawo do wykonywania zawodu. - Na moment zwiesiła głos. - Zapewne pamiętasz jego imię... wiesz może też, czy nadal prowadzi gdzieś praktykę?
Nie mógł się spodziewać mrocznej żądzy, która już teraz znajdowała sobie drogę do jej dalszych planów.
Wszystkie te myśli, refleksje na temat własnego przegniłego doświadczenia, przewijały się przez jej spojrzenie, kiedy znalazła już sobie godnego towarzysza do dyskusji. Jej też brakowało drugiego uzdrowiciela, którego umysł i idee uznawałaby za prawdziwie wartościowe. A choć nie mogła mieć jeszcze pewności czy właśnie tym stanie się dla niej Hector - ich pierwsze spotkanie było obiecujące.
I te jego oczy - blade, zimne i puste, które w równym stopniu niepokoiły ją co fascynowały. Od pierwotnej niechęci, ostrożności, prędko przeszła do pragnienia, by nie odrywał od niej wzroku nawet na chwilę. Wszak sama nie miała problemu z przyjęciem wyzwania. Była w tym pewna niecielesna zmysłowość, której nie potrafiła ubrać w słowa.
Uśmiechnęła się zaledwie, skromnie i złośliwie, kiedy w subtelny sposób zakpił z jej matki. Nie była ani trochę urażona, nie trzymało ją żadne przywiązanie podobne do tego, które odczuwał wobec ojca. Porzuciła zresztą prędko temat ich nudnych rodzin, by zagłębić się w tym co naprawdę interesujące.
- To zależy - przyznała, kiedy spytał o trwałość złamanej nogi, i nie kryła się zresztą, że ma na myśli jego własną. Sam to zasugerował. On nachylił się nieco do przodu, by mogli rozmawiać bardziej przyciszonymi głosami, a ona zrobiła to samo, bezwiednie. Zupełnie skupiła się na jego słowach, spijała je. - Istnieją ludzie, którzy chcą leczyć się z niewłaściwych popędów? - spytała z cieniem rozbawienia, myśląc, oczywiście, o tych wszystkich niemoralnych rzeczach, których dopuszczała się sama. - W moim odczuciu nieuleczalne przypadki są interesujące w czysto naukowej perspektywie. Dojrzały uzdrowiciel żegna się z naiwną myślą, że zrewolucjonizuje świat medycyny. Badania są, rzecz jasna, cenne, ale to zazwyczaj wspólne wysiłki wielu pokoleń czarodziejów doprowadzają do przełomu. Ja też zresztą zaczynałam w tym miejscu, sądząc, że samodzielnie wyleczę kiedyś dziedziczne choroby, z którymi ludzie zmagają się od wieków - Przestała przygryzać paznokieć, żeby machnąć dłonią. - I masz rację, uzdrowiciele, zwłaszcza młodzi, pozostają często ślepi na fakt, że najwięcej zdziałać mogą tam, gdzie ich terapia pozytywnie wpłynie na życie pacjenta. To są te trudne przypadki, w których wiadomo jednak, że właściwie ukierunkowane wysiłki przyniosą skutki. Nie każdy się na to decyduje. Większość woli łatwe, nieinwazyjne choroby, w których efekt jest szybki. Inni całe życie spędzają goniąc za panaceum i krzywdząc przy tym niezliczoną ilość ludzi. - Oparła brodę na dłoni, uśmiechnęła się. - Zgadzam się, że najciekawiej jest pośrodku. Osobiście pewnie bardziej zainteresowałby mnie człowiek, który zapalczywie uzależnił się od czarnej magii niż ten, którego umysł uległ nieodwracalnym uszkodzeniom i nigdy już nie wróci do społeczeństwa - Zachowała powagę, wyważony, niemalże akademicki ton głosu, ale w duchu miała chęć się roześmiać. Oczywiście, że najbardziej fascynowałby ją jej własny przypadek. Była też ciekawa co Hector miałby do powiedzenia w jej sprawie. Być może kiedyś przyjdzie jej o to zapytać.
Mówiąc o czarodziejach wystarczająco potężnych, by stać się mistrzami legilimencji, nie miała wpływu na chwilową, acz instynktowną ucieczkę spojrzeniem, na ten lekko rozmarzony uśmiech, który pojawił się na jej twarzy.
- Mógłby, ale to nie byłoby tak subtelne. Zresztą, tortury fizyczne nie są tak obezwładniające jak świadomość... że ktoś zna każdą twoją myśl, a ty nie jesteś w stanie niczego z tym zrobić. Czasami nawet tego nie odczuwasz - Była to potęga dla wielu ludzi niewyobrażalna, mogła też okazać się niewyobrażalna dla Hectora; jakby to było niemożliwe, by Elvira mówiła z własnego doświadczenia, choć przecież wyraźnie to sugerowała. Nic dziwnego, że każdy kto miał możliwość spotkać Czarnego Pana osobiście tak szybko okazywał mu pełne posłuszeństwo. Taka moc niejednego posłałaby na kolana; była fascynująca i uzależniająca, przyzywała jak ogień ćmy. - Jakie z twoich technik można byłoby uznać za przemoc? - spytała, by rozwiać widmo własnych wspomnień; okazała przy tym szczere zainteresowanie, które przebijało przez jej błękitne tęczówki skierowane w jego oczy, w usta, w duszę.
Kiedy przyznał, że pacjenci okazują mu niezachwiane zaufanie, przyłożyła dłoń do ust i zmrużyła oczy; zaciekawiona, może nieco sceptyczna. Parsknęła jednak śmiechem, zaskakująco szczerym (nawet dla niej samej), gdy zadał pytanie o trupy.
- Goń się, Hectorze Vale, wzorze szeroko rozumianej moralności - odpowiedziała przez chichot, ale spoważniała dość prędko; rozbawienie nie było dla niej standardową emocją, jej twarz w naturalny sposób przybierała maskę bez wyrazu, chłodną i analityczną, kiedy nie wkładała wysiłku w to, by nad nią panować. - Badania anonimizowane to jedyne, które można potem wykorzystywać w publikacjach - przyznała szeptem, właściwie sama do siebie. - Ale masz rację, sercem mojej praktyki jest obecnie to prosektorium. Przyjmuję żywych pacjentów, żeby nie wypaść z wprawy. Przez wybuch wojny miałam też okazję rozwinąć się w medycynie urazowej, która nigdy dotąd nie była moją specjalnością - Znów skrzyżowała nogi, znów zakołysała kolanem w nieświadomym odruchu. - Ale nie zdarzyło mi się nigdy czegoś koncertowo spartaczyć. Nie z tak fatalnym skutkiem - przyznała z dumą, jak gdyby nie wyrzucono jej ze Szpitala Świętego Munga za to, że pozwoliła pacjentce umrzeć. Ale przecież zrobiła to świadomie. Bo w swojej arogancji uznała, że życie tej kobiety nie miało w dłuższej perspektywie żadnego sensu; jej mózg był zbyt niedotleniony. - Nie zgodzę się jednak, że nikt nie jest warty takiego ryzyka. Trzeba byłoby tylko dobrze rozegrać karty. Uniknięcie odpowiedzialności za swoje czyny bywa prostsze niż sądzimy - Zamrugała w sposób niemal niewinny, sięgając po przyniesioną kawę i spoglądając na Hectora sponad krawędzi filiżanki.
Nie zdecydowała się skomentować kwestii płodności, zdążyła też w porę powstrzymać parsknięcie; wprawne oko psychiatry dostrzegło jednak pewnie zmianę, jaka na ułamek sekundy zaszła w jej pozie. Spięte mięśnie ramion i karku, zaciśnięte zęby, złośliwość dopiero co uprzejmego uśmiechu i - przede wszystkim - lód, jaki wkradł się do jej spojrzenia. Jak dobrze, że prędko mogła uczepić się tematu, który pozwalał na nowo się rozluźnić, na nowo chętnie pochylić nad problemem.
- Oczywiście, że występują. Wstępnie mogłam opisać różnice w wydolności mięśnia sercowego, w ukrwieniu narządów, w pracy zastawek i stosunku tkanek gruczołowych do tłuszczowych. Mugole starzeją się szybciej, ich ciało gorzej znosi uszkadzające czynniki zewnętrzne, szybciej zachodzi u nich demineralizacja kości. Najprawdopodobniej brakuje im ochronnego komponentu magicznego. Ale do dalszych wniosków potrzebuję więcej ciał. Zależy mi też na różnicach rozwojowych, a nad mózgiem nawet nie zdążyłam dobrze się pochylić. - Tak jak on dumny był ze swoich osiągnięć, tak i ona nie mogła ukryć przypływu ekscytacji, gdy przyznał, że widział jej nazwisko. Czytał też Walczącego Maga; a to wróżyło dobrze. - Brakuje mi jeszcze danych i niezależnego recenzenta, by publikować wyniki w czasopismach naukowych, ale mój znajomy nalegał... ostatecznie to co odkryłam do tej pory jest empirycznie bezsprzeczne, potrzebuję po prostu większej próby i porządnych raportów. Pozostaje też kwestia szlam... ona jest sporna - Jej uśmiech nabrał krzywego kształtu niesmaku, na sekundę otworzyła usta, jakby chciała dodać coś więcej, wycedzić to przez zęby... ale powstrzymała się i miękkim odgarnięciem włosów na plecy wróciła do swojej łagodnej, kobiecej dumy.
Skinęła głową, zadowolona i - czy odważyłaby się to przyznać? - szczerze podekscytowana tym, że chciał przeczytać jej wyniki, jej stosy notatek, które przez większość życia spisywała sama dla siebie. Z przygryzieniem wargi poprosiła go więc też, by również podzielił się wnioskami, jeżeli przetrzymywał w szufladzie rzeczy, o których chciałby porozmawiać. Chciała poznać obszar jego zainteresowań, to co spędzało mu sen z powiek, to jak pracował jego umysł...
Chciała odkryć komponent jego szaleństwa, bo przecież żaden naukowiec nie był do końca normalny.
- Nie - zaprzeczyła, gdy spytał, czy o wariactwo oskarżali ją uzdrowiciele. Nigdy nie odwiedziła żadnego magipsychiatry, sugestie tego typu odbierała jako obrazę; dziedzina ta interesowała ją dotąd tylko teoretycznie i dość mętnie, to Hector rozbudził w niej dziś chwilową fascynację. Zaśmiała się miękko pod nosem, kiedy zaczął wymieniać własne przypadki zderzania się z uprzedzeniami; i skinieniem głowy potwierdziła pamięć o prefekt Ravenclawu. - Tak jak nienawidzę tego słowa, tak muszę przyznać, że ona musiała nosić się z jakimś głębszym problemem - powiedziała sucho, żeby nie okazać, że opinia mężczyzny, który, dla odmiany, nie uważał jej za histeryczkę, sprawiła jej przyjemność. Nie powinna w żaden sposób nagradzać go za to, że nie był ślepy. Nie przyszła tu z zamiarem flirtu, choć im bardziej tonęła w prawdziwie ciekawiej rozmowie, tym trudniej było jej pohamować myśl, że właściwie by mogła.
Zamrugała i instynktownie złapała się za prawą rękę, kiedy zaczął dopytywać o źródło urazu. Powoli przesunęła palcami po swojej gładkiej, zdrowej skórze, a potem uśmiechnęła się gorzko, świadoma kłamstw, którymi będzie go karmić. Zapewne nie po raz pierwszy.
- Tak, zostałam napadnięta przez jakąś bandę terrorystów. Najpewniej wzięli mnie za kogoś innego, choć kto wie, może chodziło też o pochodzenie mojej matki. Albo o moje pieniądze. Ci perfidni rebelianci gotowi posunąć się do wszystkiego. Może wzięliby mnie na okup albo i zabili, ale tak się składa... - zniżyła głos do mrukliwego szeptu; choć dotąd kłamała bez mrugnięcia okiem, kolejne zdanie było całkowitą prawdą: - ...że doskonale potrafię obronić się sama.
Widząc jego zainteresowanie, podwinęła gładki rękaw białej koszuli, by pokazać sprawność ręki, delikatnie wystające kostki, subtelne ruchy więzadeł.
- Kilka miesięcy. Początkowo nie byłam w stanie niczego nią chwycić, palce odmawiały mi posłuszeństwa. Ale odpowiednia terapia potrafi zdziałać cuda... - Od tego tematu łatwo było jej już przejść do jego nogi, do tej kontuzji, która tak ją fascynowała; zbyt długo już powstrzymywała swoją pożądliwą, perfidną ciekawość.
Obserwowała jak zaciskają się jego usta, jak niebieskie oczy stają się jeszcze chłodniejsze - niczym suchy lód parzący skórę. Była tym zafascynowana, zachwycona, dając chwilowy upust swojej kociej naturze, która chciała zobaczyć jak daleko może się posunąć zanim go nadłamie. A stało się to dość szybko, na zupełnie inny sposób niż pierwotnie się spodziewała.
Na wywleczenie traum większość ludzi reagowała gniewem, obrazą, jakąś formą wrogości - ale tylko niewielki, wyjątkowy procent z nich posuwał się do przemocy.
Palce zaciskające się do bólu na jej kościstym nadgarstku zdołały ją więc zaskoczyć. Jej źrenice się rozszerzyły, rozchyliła usta i westchnęła - zupełnie bezwiednie. A że próbowała właśnie sięgnąć po filiżankę z kawą, trąciła ją kostkami palców, w ostatniej chwili stabilizując. Tylko kilka gorących kropel splamiło stół i dywan, porcelana się nie potłukła. Hector puścił ją równie szybko co złapał, a ona została z ręką w powietrzu, milcząca i oszołomiona. Nie spodziewała się tego po nim. A może powinna? Wszak jaki psychiatra był w pełni poczytalnym człowiekiem?
Czerń źrenic wciąż przesłaniała większość jej błękitnych tęczówek, policzki spowił blady rumieniec; wyszła jednak z szoku, gdy przyłożyła własny nadgarstek do ust. Na cienkiej i bladej skórze szybko pojawiły się czerwone wykwity w kształcie jego palców. Wiedziała, że z czasem staną się sine. Spojrzała na niego, najpierw ze zmarszczonymi brwiami, jakby chciała go za to ofuknąć.
Ale potem - potem się uśmiechnęła.
- Wybacz. To zawodowa ciekawość - powiedziała cicho, nie odejmując ręki od ust, muskając własną skórę wargami. Dopiero po chwili zrozumiała jak bardzo obniżyła się jej barwa głosu; brzmiała jakby miała zadyszkę. Przygryzła usta, kiedy bez skrupułów sięgnął w jej obecności po wulgarność. Dlaczego było to tak... nęcące? - Szlamą, mówisz? To jeden z powodów, dla których zwykłam uważać, że ze szlamy nie będzie dobrego uzdrowiciela. Wychowują się w innym świecie, magia jest dla nich zabawką, eksperymentem, prezentem, który mogą wykorzystać jak chcą. - Jej głos powoli wracał do normalności, choć... nie całkiem. Nie uśmiechała się już, ale gdzieś w jej oczach zaczaiła się ta podła złośliwość, gdy mówiła o bezimiennym uzdrowicielu. - Nie będę cię zasypywać frazesami o tym, że jest mi przykro, że cię to spotkało. Powiem wprost, Hector. Powinni go za to zamknąć i odebrać mu prawo do wykonywania zawodu. - Na moment zwiesiła głos. - Zapewne pamiętasz jego imię... wiesz może też, czy nadal prowadzi gdzieś praktykę?
Nie mógł się spodziewać mrocznej żądzy, która już teraz znajdowała sobie drogę do jej dalszych planów.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Ostatnio krew kojarzyła mu się głównie z dwoma aborcjami, jakie przeprowadził na Beatrice - nie z posoką tryskającą z karku katowanego konia (jak w dzieciństwie) ani nie z urazami pacjentów. Nie licząc nieprzyjemnego wspomnienia humorów żony - przy ostatniej aborcji nie chciała pić Rue, mimo że się umówili - szkarłatna ciecz kojarzyła mu się raczej neutralnie. Nie zawsze oznaczała wszak ból, czasem przy krwotoku hamowała go adrenalina, dla kobiet krwawienie było zresztą rzeczą naturalną.
On lubował się raczej w widoku ściągniętych brwi, rozszerzonych z zaskoczenia oczu, ciała wzdrygającego się z nagłego ukłucia bólu i szoku. Tych wszystkich subtelnościach i złośliwościach, które dla niektórych były ledwo wyczuwalne, ale jego życiu nadawały smaku. Taił jednak starannie te żądze, w dzieciństwie znajdując szczyptę zrozumienia jedynie u zmarłego już kolegi i zyskując trochę tolerancji od własnego brata. Nawet Victor nie rozumiał jednak przyjemności, jaką można było znaleźć w eksperymentach na muchach i mrówkach, a o wyrywanych owadom odnóżom lepiej było nie mówić innym uzdrowicielom. Nauczył się cieszyć tymi drobnymi przyjemnościami sam.
Zacisnął lekko usta, gdy zbyt wymownie odbiła pałeczkę na temat złamanej nogi, ale samemu zapędził się w tą pułapkę. Powinien był użyć innego porównania, więc nie wysilił się na ripostę.
-Oczywiście, czyż nie wymagają one leczenia? Każdy szanowany czarodziej chce być normalny, taki jak wypada, dwadzieścia cztery godziny na dobę. - błysnął zębami w niewinnym uśmiechu, choć oczy pozostały lodowate i nieco zaintrygowane. Co panna Multon wiedziała o niewłaściwych popędach? Czasami leczyli się u niego mężczyźni, których widywał w Wenus zapatrzonych w przystojnych kelnerów - dlatego tak bardzo pilnował tam, by nie patrzeć. Częściej przyjmował kobiety, rozhisteryzowane i zagubione. Mógłby powiedzieć im wszystkim, że to, o kim i jak często myślą w sypialni wcale nie wpływa na ogólny stan ich psychiki, ale w zamian wpisywał w kajecik kolejne stawki za godziny rozmowy i tworzył coraz droższe meridiany.
Może i cynicznie zdzierał pieniądze z zamożnych czarodziejów, ale opuścił - wreszcie - wzrok, gdy zaczęła mówić o rewolucjonizowaniu medycyny. Uzdrawiał już od ponad dekady, jeśli liczyć lata kursu, ale wciąż nie pożegnał się z naiwną myślą, że zrewolucjonizuje społeczne postrzeganie magipsycohiatrii. Wciąż znajdował okruchy radości w myśli, że n a p r a w d ę komuś pomógł - i ta satysfakcja bywała nawet głębsza od znajomej ekscytacji, jaką odczuwał zaleczając siniaki pobitej własną laską prostytutki.
-Jaka choroba genetyczna fascynuje cię najbardziej? - zapytał, zmieniając temat na neutralniejszy emocjonalnie, ale nie mniej fascynujący. O ile uzyska szczerą odpowiedź: samemu ostrożnie ważył słowa, opowiadając o tym, która z perwersji jest jego ulubioną.
Mógłby powiedzieć, że sadyzm, ale smak tego słowa nieprzyjemnie kojarzył się z porażką. W końcu nigdy nie zdołał zrozumieć własnego ojca. Z drugiej strony, był bardzo młody, gdy oglądał jego śmierć - może brakło mu czasu i doświadczenia?
-Wpływ sinicy na psychikę to już całkowicie osobny temat badań. - mruknął cicho, nie zastanawiając się - jeszcze - nad uzależnieniem od czarnej magii, które nie wiązałoby się z fizycznymi objawami i fizyczną degeneracją umysłu. Od dzieciństwa lękał się czarnej magii na tyle, że czarnoksiężników unikał. Myśl o legilimencji też wydawała się na razie na tyle abstrakcyjna, że zbył ją dowcipem:
-Bywają ludzie, którzy i bez legilimencji zdradzają społeczeństwu każdą swoją myśl. - jego żona się taka zdawała, dopóki nie zaczęła kurwić się na prawo i lewo. To już wymagało pewnej dyskrecji.
-Mówiłem o technikach z Munga. - poprawił ją, gdy spytała jakie z jego technik można uznać za przemoc. Czy celowo przekręciła szyk zdania, ciągnąć go za język? Zaintrygowało go to i uśmiechnął się blado, ale nie zaoferował jeszcze odpowiedzi o tym, jak naciska na pacjentów, jak zmusza ich do dzielenia się traumatycznymi przeżyciami. Być może kiedyś jej o tym opowie, ale na razie wolał tą bezpieczną: -W Mungu uważają, że zaklęcia przeszywające pacjenta wyładowaniami piorunów są zdolne zaleczyć układ nerwowy. W istocie raczej oszałamiają, dając ulgę na krótki czas, ale maskując tą ulgą prawdziwą przyczynę choroby. Kiedyś powiedziałem ordynatorowi, że nawet mugole mają takie techniki i to strasznie prymitywne. - wydął lekko wargi. -Nie chciał wgłębić się w dyskusję. - uśmiechnął się z rozbawieniem. Kiedyś jego zamknięcie w sobie budziło w nim bunt, teraz mógł wspominać to z uśmiechem, pracując na własny rachunek. Prędko obydwoje podzielili rozbawienie, w zaskakującym wybuchu śmiechu z tego brudnego żartu o trupach. Iskry wesołości pozostały w jego spojrzeniu nieco dłużej, wciąż migocząc w jasnych oczach gdy opowiadała o prosektorium i o żywych pacjentach.
-Z jakim najciekawszym urazem spotkałaś się na wojnie? - zapytał chciwie, mimowolnie zwilżając dolną wargę językiem. Jej skutki sięgnęły już nawet Walii i jego wizyt u teściów, przyjmował coraz więcej chorych fizycznie, leczył tamtego chłopaka ze źle zrośnięta ręką, ratował życie nieznajomego siłacza - ale Elvira brzmiała, jakby stykała się z okropieństwami codziennie, a jego okropieństwa fascynowały. Nigdy nie widział rozwleczonych jelit, na przykład - a chciałby zobaczyć.
Uniósł lekko brwi, gdy zaczęła prawić o odpowiedzialności. Korciło go spytać, czy nienawidziła kogoś kiedyś równie mocno, by ryzykować - ale ugryzł się w język.
-Dyskrecja też jest wiele warta. - mruknął w zamian.
Nadal starał się nie odrywać od niej spojrzenia, wychwycił więc zmianę w mowie ciała, drażliwy temat. Nie zdziwiło go to jednak, Elvira wydawała się być zdolna i ambitna i chyba bezdzietna, a świat nienawidził zdolnych i ambitnych uczniów (o czym przekonał się na własnej skórze), a zwłaszcza bezdzietnych kobiet. Nie przeprosił za swój komentarz, ale zganił się w myślach za to, że Beatrice po raz kolejny rozchwiała jego humorem i postanowił się lepiej pilnować. W ramach rekompensaty skupił się całkowicie na słuchaniu o jej badaniach, nie przerywając.
-Mózg jest niezmiernie interesujący, pochylisz się nad nim? - odezwał się na koniec, wyraźnie ożywiony. Spojrzenie nie lśniło co prawda tak wesoło jak wcześniej, kwestia charłaków leżała nieprzyjemnie blisko kwestii szlam, ale taktycznie nie dopytał jeszcze o różnicę - szkoda było psuć sobie popołudnie, a liczył na to, że badania Elviry same udowodnią raz i na zawsze, że szlamy to mugole, a charłacy to czarodzieje.
Z uśmiechem zadowolenia przyjął wspólne porozumienie w kwestii tamtej durnej prefekt, rad, że Elvira nie bierze strony innych kobiet, a stronę rozwagi. Podobała mu się ta rozmowa, a sama Multon wzbudzała zainteresowanie i... sympatię? Może zbyt rzadko rozmawiał z uzdrowicielami o podobnych poglądach, a może naprawdę odkrywali nić porozumienia. Myślał, że zmęczy się na tej kawie, ale z każdą minutą był coraz bardziej ożywiony - zsuwając wzrok na odbudowane ramię Elviry i niespecjalnie walcząc z myślami o tym, że ciekawie byłoby mocno zacisnąć dłonie na obu jej przedramionach i sprawdzić czy jedno jest wrażliwsze od drugiego. Ten rodzaj przejęcia szybko ustąpił miejsca innemu rodzajowi wzruszenia. Podniósł wzrok na jej oczy, szczerze zmartwiony i niepodejrzewający kłamstwa. Miał w sobie współczucie dla pojedynczych czarodziejów - znajomych, ofiar, nieszkodliwych rannych, Archibalda - ale nie pozostawał niewrażliwy na propagandę o mugolskiej brutalności, a ojciec od zawsze karmił go przekonaniem o wyższości czarodziejów. Elvirę napadli co prawda czarodzieje, ale jak bardzo mogli zdziczeć na wojnie?
-Uciekłaś? - wychrypiał, ale w jej oczach spostrzegł coś... innego. -Czy pokonałaś niektórych w samoobronie? - dopytał, zanim zdążył się powstrzymać. Jeszcze raz zerknął na jej rękę, z zazdrością obserwując jak naturalnie nią ruszała. -Przykro mi. - powiedział szczerze. Od dzieciństwa lękał się perspektywy amputacji i doskonale wiedział, jak frustrujące bywały bezużyteczne kończyny. -Kto prowadził terapię? - zainteresował się, niby mimochodem.
Wszak nie chciał wracać do tematu własnego kalectwa - ale niestety spokój nie był mu dany. W pokrętny sposób spełnił fantazję o zaciśnięciu palców na jej nadgarstku, ale zanim zdążył wysnuć jakiekolwiek wnioski - cofnął rękę, oszołomiony, przywrócony do rzeczywistości odgłosem potrącanej filiżanki.
Brawo, po prostu brawo. Jeden wartościowy kontakt naukowy, a on był zdolny to wszystko spierdolić i...
...już spoglądał na nią przepraszająco, pomimo wstydu odważnie poszukując jej tęczówek. A te były przysłonięte rozszerzonymi źrenicami.
Ciekawe.
Kątem oka widział jednak czerwone wykwity, jej zmarszczone brwi, jej... uśmiech?
Zamrugał, skonfundowany.
-Nie, to ja przepraszam. Ogromnie przepraszam. - położył dłonie na stole, w geście kapitulacji. -Stare nawyki umierają powoli, a w dzieciństwie musiałem... bronić laski i nogi przed rówieśnikami i nadmiernie ciekawymi partaczami. - brawo, Hectorze, Herr Freud też zwaliłby wszystko na dzieciństwo. -Nie należysz do nich, rzecz jasna, ale podświadomość robi swoje zanim świadomość podszepnie coś o szlachetnych intencjach. - dodał prędko, choć nie był pewien, czy miała szlachetne intencje. -Pozwól to zaleczyć. - poprosił cicho, nie chcąc zostawiać śladów ich rozmowy. Czerwone plamy powinny zblednąć, może nie zostanie siniak, ale po co ryzykować? Jeszcze Elvira straci dobry humor i pokaże to Miriam...
Pogrążony w rozmyślaniach o zachowaniu własnej twarzy, prawie nie zwrócił uwagi na odruchowo użytą obelgę - temat szlam dotarł do niego dopiero, gdy Elvira kilkakrotnie powtórzyła to słowo.
-Mhm, tak. - mruknął odruchowo, z grzeczności kontynuując temat, ale po chwili jego nieobecne spojrzenie się wyostrzyło, a rysy twarzy stężały w grymasie tłumionej złości. Eksperyment, zabawka. - tak czuł się, gdy doktor Hopkirk proponował kolejne rozwiązania, żerując na pieniądzach i naiwności jego rodziców. -Zamknąć? - prychnął. -Podczas własnego kursu nadal widywałem go w Mungu, oferującego swoje usługi sportowcom, których nie dało się już poskładać i matkom dzieci, które urodziły się okaleczone. - zwierzył się z rosnącą, chłodną wściekłością. Tak, Hopkirk, myśl o nim Elviro, a nie o śladach na swoim przedramieniu. -Henry Hopkirk, autorytet w dziedzinie ortopedii. Miał czelność unikać mojego wzroku na korytarzach, a kiedyś ofuknął mnie za to, że ostrzegłem przed nim pacjenta. Mieszkali chyba w Hogsmeade, Merlin wie gdzie kryją się teraz. - prychnął, nie myśląc zbyt wiele o implikacjach możliwego-dawnego-miejsca-zamieszkania-kogoś-o-kim-nie-wiedział-zbyt-wiele.
On lubował się raczej w widoku ściągniętych brwi, rozszerzonych z zaskoczenia oczu, ciała wzdrygającego się z nagłego ukłucia bólu i szoku. Tych wszystkich subtelnościach i złośliwościach, które dla niektórych były ledwo wyczuwalne, ale jego życiu nadawały smaku. Taił jednak starannie te żądze, w dzieciństwie znajdując szczyptę zrozumienia jedynie u zmarłego już kolegi i zyskując trochę tolerancji od własnego brata. Nawet Victor nie rozumiał jednak przyjemności, jaką można było znaleźć w eksperymentach na muchach i mrówkach, a o wyrywanych owadom odnóżom lepiej było nie mówić innym uzdrowicielom. Nauczył się cieszyć tymi drobnymi przyjemnościami sam.
Zacisnął lekko usta, gdy zbyt wymownie odbiła pałeczkę na temat złamanej nogi, ale samemu zapędził się w tą pułapkę. Powinien był użyć innego porównania, więc nie wysilił się na ripostę.
-Oczywiście, czyż nie wymagają one leczenia? Każdy szanowany czarodziej chce być normalny, taki jak wypada, dwadzieścia cztery godziny na dobę. - błysnął zębami w niewinnym uśmiechu, choć oczy pozostały lodowate i nieco zaintrygowane. Co panna Multon wiedziała o niewłaściwych popędach? Czasami leczyli się u niego mężczyźni, których widywał w Wenus zapatrzonych w przystojnych kelnerów - dlatego tak bardzo pilnował tam, by nie patrzeć. Częściej przyjmował kobiety, rozhisteryzowane i zagubione. Mógłby powiedzieć im wszystkim, że to, o kim i jak często myślą w sypialni wcale nie wpływa na ogólny stan ich psychiki, ale w zamian wpisywał w kajecik kolejne stawki za godziny rozmowy i tworzył coraz droższe meridiany.
Może i cynicznie zdzierał pieniądze z zamożnych czarodziejów, ale opuścił - wreszcie - wzrok, gdy zaczęła mówić o rewolucjonizowaniu medycyny. Uzdrawiał już od ponad dekady, jeśli liczyć lata kursu, ale wciąż nie pożegnał się z naiwną myślą, że zrewolucjonizuje społeczne postrzeganie magipsycohiatrii. Wciąż znajdował okruchy radości w myśli, że n a p r a w d ę komuś pomógł - i ta satysfakcja bywała nawet głębsza od znajomej ekscytacji, jaką odczuwał zaleczając siniaki pobitej własną laską prostytutki.
-Jaka choroba genetyczna fascynuje cię najbardziej? - zapytał, zmieniając temat na neutralniejszy emocjonalnie, ale nie mniej fascynujący. O ile uzyska szczerą odpowiedź: samemu ostrożnie ważył słowa, opowiadając o tym, która z perwersji jest jego ulubioną.
Mógłby powiedzieć, że sadyzm, ale smak tego słowa nieprzyjemnie kojarzył się z porażką. W końcu nigdy nie zdołał zrozumieć własnego ojca. Z drugiej strony, był bardzo młody, gdy oglądał jego śmierć - może brakło mu czasu i doświadczenia?
-Wpływ sinicy na psychikę to już całkowicie osobny temat badań. - mruknął cicho, nie zastanawiając się - jeszcze - nad uzależnieniem od czarnej magii, które nie wiązałoby się z fizycznymi objawami i fizyczną degeneracją umysłu. Od dzieciństwa lękał się czarnej magii na tyle, że czarnoksiężników unikał. Myśl o legilimencji też wydawała się na razie na tyle abstrakcyjna, że zbył ją dowcipem:
-Bywają ludzie, którzy i bez legilimencji zdradzają społeczeństwu każdą swoją myśl. - jego żona się taka zdawała, dopóki nie zaczęła kurwić się na prawo i lewo. To już wymagało pewnej dyskrecji.
-Mówiłem o technikach z Munga. - poprawił ją, gdy spytała jakie z jego technik można uznać za przemoc. Czy celowo przekręciła szyk zdania, ciągnąć go za język? Zaintrygowało go to i uśmiechnął się blado, ale nie zaoferował jeszcze odpowiedzi o tym, jak naciska na pacjentów, jak zmusza ich do dzielenia się traumatycznymi przeżyciami. Być może kiedyś jej o tym opowie, ale na razie wolał tą bezpieczną: -W Mungu uważają, że zaklęcia przeszywające pacjenta wyładowaniami piorunów są zdolne zaleczyć układ nerwowy. W istocie raczej oszałamiają, dając ulgę na krótki czas, ale maskując tą ulgą prawdziwą przyczynę choroby. Kiedyś powiedziałem ordynatorowi, że nawet mugole mają takie techniki i to strasznie prymitywne. - wydął lekko wargi. -Nie chciał wgłębić się w dyskusję. - uśmiechnął się z rozbawieniem. Kiedyś jego zamknięcie w sobie budziło w nim bunt, teraz mógł wspominać to z uśmiechem, pracując na własny rachunek. Prędko obydwoje podzielili rozbawienie, w zaskakującym wybuchu śmiechu z tego brudnego żartu o trupach. Iskry wesołości pozostały w jego spojrzeniu nieco dłużej, wciąż migocząc w jasnych oczach gdy opowiadała o prosektorium i o żywych pacjentach.
-Z jakim najciekawszym urazem spotkałaś się na wojnie? - zapytał chciwie, mimowolnie zwilżając dolną wargę językiem. Jej skutki sięgnęły już nawet Walii i jego wizyt u teściów, przyjmował coraz więcej chorych fizycznie, leczył tamtego chłopaka ze źle zrośnięta ręką, ratował życie nieznajomego siłacza - ale Elvira brzmiała, jakby stykała się z okropieństwami codziennie, a jego okropieństwa fascynowały. Nigdy nie widział rozwleczonych jelit, na przykład - a chciałby zobaczyć.
Uniósł lekko brwi, gdy zaczęła prawić o odpowiedzialności. Korciło go spytać, czy nienawidziła kogoś kiedyś równie mocno, by ryzykować - ale ugryzł się w język.
-Dyskrecja też jest wiele warta. - mruknął w zamian.
Nadal starał się nie odrywać od niej spojrzenia, wychwycił więc zmianę w mowie ciała, drażliwy temat. Nie zdziwiło go to jednak, Elvira wydawała się być zdolna i ambitna i chyba bezdzietna, a świat nienawidził zdolnych i ambitnych uczniów (o czym przekonał się na własnej skórze), a zwłaszcza bezdzietnych kobiet. Nie przeprosił za swój komentarz, ale zganił się w myślach za to, że Beatrice po raz kolejny rozchwiała jego humorem i postanowił się lepiej pilnować. W ramach rekompensaty skupił się całkowicie na słuchaniu o jej badaniach, nie przerywając.
-Mózg jest niezmiernie interesujący, pochylisz się nad nim? - odezwał się na koniec, wyraźnie ożywiony. Spojrzenie nie lśniło co prawda tak wesoło jak wcześniej, kwestia charłaków leżała nieprzyjemnie blisko kwestii szlam, ale taktycznie nie dopytał jeszcze o różnicę - szkoda było psuć sobie popołudnie, a liczył na to, że badania Elviry same udowodnią raz i na zawsze, że szlamy to mugole, a charłacy to czarodzieje.
Z uśmiechem zadowolenia przyjął wspólne porozumienie w kwestii tamtej durnej prefekt, rad, że Elvira nie bierze strony innych kobiet, a stronę rozwagi. Podobała mu się ta rozmowa, a sama Multon wzbudzała zainteresowanie i... sympatię? Może zbyt rzadko rozmawiał z uzdrowicielami o podobnych poglądach, a może naprawdę odkrywali nić porozumienia. Myślał, że zmęczy się na tej kawie, ale z każdą minutą był coraz bardziej ożywiony - zsuwając wzrok na odbudowane ramię Elviry i niespecjalnie walcząc z myślami o tym, że ciekawie byłoby mocno zacisnąć dłonie na obu jej przedramionach i sprawdzić czy jedno jest wrażliwsze od drugiego. Ten rodzaj przejęcia szybko ustąpił miejsca innemu rodzajowi wzruszenia. Podniósł wzrok na jej oczy, szczerze zmartwiony i niepodejrzewający kłamstwa. Miał w sobie współczucie dla pojedynczych czarodziejów - znajomych, ofiar, nieszkodliwych rannych, Archibalda - ale nie pozostawał niewrażliwy na propagandę o mugolskiej brutalności, a ojciec od zawsze karmił go przekonaniem o wyższości czarodziejów. Elvirę napadli co prawda czarodzieje, ale jak bardzo mogli zdziczeć na wojnie?
-Uciekłaś? - wychrypiał, ale w jej oczach spostrzegł coś... innego. -Czy pokonałaś niektórych w samoobronie? - dopytał, zanim zdążył się powstrzymać. Jeszcze raz zerknął na jej rękę, z zazdrością obserwując jak naturalnie nią ruszała. -Przykro mi. - powiedział szczerze. Od dzieciństwa lękał się perspektywy amputacji i doskonale wiedział, jak frustrujące bywały bezużyteczne kończyny. -Kto prowadził terapię? - zainteresował się, niby mimochodem.
Wszak nie chciał wracać do tematu własnego kalectwa - ale niestety spokój nie był mu dany. W pokrętny sposób spełnił fantazję o zaciśnięciu palców na jej nadgarstku, ale zanim zdążył wysnuć jakiekolwiek wnioski - cofnął rękę, oszołomiony, przywrócony do rzeczywistości odgłosem potrącanej filiżanki.
Brawo, po prostu brawo. Jeden wartościowy kontakt naukowy, a on był zdolny to wszystko spierdolić i...
...już spoglądał na nią przepraszająco, pomimo wstydu odważnie poszukując jej tęczówek. A te były przysłonięte rozszerzonymi źrenicami.
Ciekawe.
Kątem oka widział jednak czerwone wykwity, jej zmarszczone brwi, jej... uśmiech?
Zamrugał, skonfundowany.
-Nie, to ja przepraszam. Ogromnie przepraszam. - położył dłonie na stole, w geście kapitulacji. -Stare nawyki umierają powoli, a w dzieciństwie musiałem... bronić laski i nogi przed rówieśnikami i nadmiernie ciekawymi partaczami. - brawo, Hectorze, Herr Freud też zwaliłby wszystko na dzieciństwo. -Nie należysz do nich, rzecz jasna, ale podświadomość robi swoje zanim świadomość podszepnie coś o szlachetnych intencjach. - dodał prędko, choć nie był pewien, czy miała szlachetne intencje. -Pozwól to zaleczyć. - poprosił cicho, nie chcąc zostawiać śladów ich rozmowy. Czerwone plamy powinny zblednąć, może nie zostanie siniak, ale po co ryzykować? Jeszcze Elvira straci dobry humor i pokaże to Miriam...
Pogrążony w rozmyślaniach o zachowaniu własnej twarzy, prawie nie zwrócił uwagi na odruchowo użytą obelgę - temat szlam dotarł do niego dopiero, gdy Elvira kilkakrotnie powtórzyła to słowo.
-Mhm, tak. - mruknął odruchowo, z grzeczności kontynuując temat, ale po chwili jego nieobecne spojrzenie się wyostrzyło, a rysy twarzy stężały w grymasie tłumionej złości. Eksperyment, zabawka. - tak czuł się, gdy doktor Hopkirk proponował kolejne rozwiązania, żerując na pieniądzach i naiwności jego rodziców. -Zamknąć? - prychnął. -Podczas własnego kursu nadal widywałem go w Mungu, oferującego swoje usługi sportowcom, których nie dało się już poskładać i matkom dzieci, które urodziły się okaleczone. - zwierzył się z rosnącą, chłodną wściekłością. Tak, Hopkirk, myśl o nim Elviro, a nie o śladach na swoim przedramieniu. -Henry Hopkirk, autorytet w dziedzinie ortopedii. Miał czelność unikać mojego wzroku na korytarzach, a kiedyś ofuknął mnie za to, że ostrzegłem przed nim pacjenta. Mieszkali chyba w Hogsmeade, Merlin wie gdzie kryją się teraz. - prychnął, nie myśląc zbyt wiele o implikacjach możliwego-dawnego-miejsca-zamieszkania-kogoś-o-kim-nie-wiedział-zbyt-wiele.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zawsze była podła, odkąd tylko opuściła rodzinny dom, zetknęła się z ludźmi i doszła do konkluzji tak normalnej dla większości dzieci w tym wieku - że są inni niż ona. Od złośliwości zaczynała, bo w ten sposób broniła się przed (już nie tak naturalnym) poczuciem wyobcowania, złośliwość dawała jej wrażenie kontroli, zaspokajała pierwotnie ludzką potrzebę utrzymania się na powierzchni, gdy zewsząd zalewały ją galony reguł i schematów, których nie rozumiała. Złośliwość rozwinęła się w podłość, podłość w wyrachowanie - nietrudno było uzależnić się od czegoś co przynosiło tyle satysfakcji. Nie miała w życiu nikogo kto próbowałby ściągnąć ją z tej ścieżki, pokazać radość innego życia - rodzina utwierdzała ją tylko w przekonaniu, że jest doskonała, bo jako jedyna córka Miriam (matka nie mogła mieć więcej dzieci), kobiety, która nigdy w całym swoim życiu nie zrobiła niczego dobrze, musiała być doskonała, żeby (a to ironia) zaspokoić życzenie starej lady - udowodnić Miriam że chociaż jedna rzecz jej się w życiu udała. Jedna, ale największa. Córka. Dziecko. Życie.
I może byłaby dalej tylko złośliwa i podła, ale kiedy jest się złośliwym i podłym wystarczy zaledwie jeden impuls - jedno gwałtowne zdarzenie, które w jej przypadku przybrało sylwetkę Drew Macnaira - by przeobrazić się w człowieka okrutnego. A z okrucieństwa spadało się już tylko głębiej; przez satysfakcję z cudzego cierpienia do chęci jego indukowania.
- Każdy szanowany czarodziej chce być normalny. Taki jak wypada - powtórzyła po nim, powoli, jakby testowała słowa na języku. Uśmiechała się przy tym niemal tak sarkastycznie jak on, wyłapując już fakt, że żadna życzliwość w manierze Hectora nie sięga jego wzroku, że jego blade oczy zawsze są surowe, nawet kiedy mówi o tym co go fascynuje. I naprawdę, czy powinna wysilać się, by udawać lepiej od niego, tylko dlatego, że to byłoby bardziej kobiece? - Co przez to rozumiesz? O jakiej definicji normalności teraz rozmawiamy? Jakich popędach? Ojcach pożądających własne córki? Pederastach? A może o czymś jeszcze innym? Na przykład o sadyzmie? - Przygryzła wargę, mocno, aż zbielała, a potem parsknęła. - Ciekawi mnie jak radzisz sobie z tym, by prowadzić tych ludzi przez terapię i nie sądzić, głęboko w duchu, że są obrzydliwi? - Przechyliła głowę z pewnym wyrachowaniem, sama zachowując się teraz jak patolog grzebiący w płatach mózgu; zafascynowana tym co skrywa głowa Hectora Vale'a.
Wpatrywali się sobie w oczy tak długo, że zawahała się, kiedy opuścił wzrok podczas jej krótkiego monologu. Nie wiedziała jeszcze, czy Hector jest zdolny do tego, by się rumienić (sama czerwieniła się głównie gdy była wściekła, i nie cierpiała tego, nie cierpiała, ale nie była w stanie nic poradzić na bladą karnację), ale tego by się po nim teraz spodziewała. Bo wydawał się zmieszany. Albo zamyślony? Czyżby był jednym z tych uzdrowicieli, którzy chcieli zbawiać świat?
A czy ona była dużo lepsza? Mówiąc o teorii zawsze brzmiała na mądrzejszą niż w rzeczywistości, ale w gruncie rzeczy jej skrytym pragnieniem było zwyciężenie własnej śmierci.
Mruknęła niewyraźnie pod nosem, trochę mimowolnie, ale nie próbowała tego dociekać. Jeszcze nie. Nie dzisiaj.
- Serpentyna. - Na pytanie odpowiedziała bez większego wahania. - Jeśli mówimy o fascynacji. To bardzo rzadka choroba, spotkałam zaledwie trzy kobiety, które na nią chorowały. - W tym lady Evandrę Rosier, ale tym nie chciała się teraz chwalić. - Ale jej mechanizm... och, Hector, ta choroba z jakiejś przyczyny dotyka wyłącznie kobiety, ale czyni je przy tym... personifikacją chaosu. Magii zbyt potężnej, by dać się zamknąć, mocy zarówno kreacji jak i destrukcji. Nie mając dużego pola do testów studiowałam manuskrypty. Ich organy niszczą się jeden po drugim, tkanki się rwą i pękają, krew przestaje krążyć, wszystko obumiera... a potem naprawia się samo. W nieskończonym cyklu do momentu, w którym wyczerpują się mechanizmy kompensacyjne. Jedyne leczenie jest przyczynowe, właściwie eksperymentalne. To choroba magii, a nie ciała. Magii albo duszy. Do eliksirów wzmacniających trzeba dodawać składniki amortencji chorej. W tym jednym przypadku, który miałam w Mungu, dodawaliśmy do niego kurz z konkretnej biblioteki! - Westchnęła, w łakomej i okrutnej tęsknocie do wiedzy. Gdyby serpentyna nie była chorobą stricte dziedziczną chętnie sztucznie zainfekowałaby nią dziecko, byleby móc zbadać dlaczego magia może stawać się w nim aż tak niestabilna. - Teraz ty. Która choroba psychiczna fascynuje cię najbardziej? - Oparła brodę na dłoni.
Na wspomnienie sinicy uniosła nieco brew i w odruchu bezwarunkowym przyjrzała się własnym palcom, jakby próbowała tam znaleźć jej objawy. Wiedziała, że nie jest chora, domyśliłaby się tego dawno, ale faktem pozostawało, że jej skóra - zwłaszcza w świetle słońca - miewała szarawy odcień, że fioletowe żyły prześwitywały jej wyraźniej niż kiedyś. Że niezależnie od tego w co się ubrała zawsze była zimna. Zbyła to milczeniem, nie zamierzała się do niczego przyznawać. Z cieniem życzliwszego uśmiechu wzruszyła ramieniem na zarzucony temat legilimencji (musiała pamiętać, że Hector nigdy nie spotkał Czarnego Pana, nie mógłby zrozumieć), a potem zmrużyła oczy z podejrzliwością. Nie odnotowała w toku ich dyskusji, że niewłaściwie zinterpretowała jego słowa o przemocy; że właściwie przypisanie podobnych technik tym zimnym, niebieskim oczom przyszło jej naturalnie. Czy przyjdzie jej się zawieść?
- Hmm. - Coś w jej pomruku nosiło znamiona pobłażliwego rozbawienia. - No tak, chodzi o Munga. Słyszałam o tych technikach, aczkolwiek nigdy nie widziałam ich na własne oczy. - Westchnęła bezgłośnie, gdy wspomniał mugoli. Uniosła filiżankę, żeby zabić cierpkość własnej niechęci gorzkim smakiem czarnej kawy. - Mają? Skąd o tym wiesz? - To nie oskarżenie, była ciekawa. Sama śledziła niegdyś część z ich osiągnięć medycznych; zanim, rzecz jasna, zrozumiała ich absurdalną prymitywność.
Wspólny śmiech w towarzystwie przyszedł jej zaskakująco lekko - nie była pewna, czy jest z tego faktu w zupełności zadowolona. Nic dziwnego, że gdy już zdusiła w sobie chichot spojrzała na Hectora w inny sposób. Niemal ostrożnie, niemal z urazą. Zaraz jednak przywołała swój grzeczny uśmiech, o którym we wspólnej fascynacji zdawała się zapominać.
- Ciężko jest mi pomyśleć o najciekawszym. Było ich dużo. Złamania otwarte, klątwy, efekty wybuchów i postrzały. - Pokręciła głową, chętnie odpowiadając na pytania, lubiła wszak dźwięk własnego głosu, nawet jeśli skrupuły (wyuczone) nie pozwalały jej mówić swobodnie o wszystkim. - Wyciąganie tych mugolskich metalowych drobin z wewnątrz ciała to paskudna rzecz. Sama zostałam kiedyś trafiona. Jeżeli mugoli jest kilku i cię otaczają nie zawsze jesteś w stanie zatrzymać każdego z nich. - Powiodła paznokciem kciuka po dolnej wardze, przygryzła go, a potem szybko odsunęła rękę, dostrzegając, że się zapomniała. - Miałam też nieprzyjemność być... hmm, zobaczyć eksplozję. Mugolską. Silniejszą nawet niż Bombarda Maxima. Jeden z moich przyjaciół wpadł wtedy na pręt, który przebił go na wylot. Przeżył, ja... - Urwała, przesunęła językiem po zębach, nerwowo, jakby dopiero teraz, dopiero teraz zrozumiała rozmiar i implikacje historii, którymi dzieliła się lekko, bo były medyczne, były anegdotami zawodowymi. Ale przecież nie tylko. Każdy obywatel Anglii był w pewnym sensie ofiarą tej wojny, ale jej opowieści były zbyt szczegółowe, było ich zbyt dużo, zbyt wyraźnie dawała do zrozumienia, że nie jest tylko przypadkowym elementem w tym wielkim mechanizmie. Bo czy nie zaczęła właśnie malować przed sobą, przed nim obrazu eksplozji w twierdzy Warwick? - Można powiedzieć, że byłam... przed zawieszeniem broni... wcześniej... medykiem rezerwy - powiedziała powoli, mrużąc oczy i spoglądając na Hectora znad krawędzi swojej filiżanki. - Lądowałam w różnych miejscach. Kiedy ratujesz życia na wojnie... ludzie rzadziej pytają o to dlaczego nie masz męża - Spróbowała obrócić to w żart, uśmiechnąć się z tą swoją charakterystyczną ironią. Nie była pewna, czy odniosła skutek. Mogła jednak zmienić temat, wrócić do bezpiecznego prosektorium; mimo tego, że widoczne ożywienie i entuzjazm, który psychiatra wciąż starał się maskować (nieskutecznie) sprawiał, że krew w jej żyłach płynęła szybciej i była ciepła. - Tak, badam również mózgi. To najtrudniejsza, najbardziej subtelna część autopsji. Powinieneś kiedyś odwiedzić moje prosektorium. Poznać moją technikę. Ja za to, kto wie... może poddam się eksperymentalnej terapii. Wojna bywa traumatyczna. A nie powiem, bym nie była niezmiernie ciekawa tego co mógłbyś odkryć... Hectorze Vale. - Sugestywna nuta w twierdzeniu była właściwie przypadkiem. Dała jej jednak wybrzmieć, pochylając nieco głowę, by spojrzeć na niego inaczej, spod rzęs. Ale na ustach... na ustach wciąż miała uśmiech i chłodny i podły.
Spodziewała się zawodowego zainteresowania, gdy podwijała rękaw koszuli. Była wszak zadowolona, dumna ze sprawności, którą udało jej się odzyskać nie tylko dzięki wiedzy i doświadczeniu Cassandry, ale też dlatego, że nigdy nie odpuściła, nigdy nie pogodziła się z perspektywą bycia kaleką i robiła wszystko, by udowodnić sobie i innym, że nie da się jej złamać. To czego się nie spodziewała to cień dobrze jej znanego pragnienia, które zamajaczyło na twarzy Hectora, pewna samolubna żądza wiedzy, ochrypły ton wkradający się do głosu. Rozchyliła usta i (może) nieco się zarumieniła. Potem jednak Hector spojrzał na nią tak jakby jej współczuł i chwila rozmyła się, pozostawiając Elvirze zaledwie ochotę na wywrócenie oczami. Powstrzymała się. Oczywiście, że tak.
- Uciekłam. Pokonałam... można tak powiedzieć. O co pytasz, Hectorze? - może to chwilowy, ulotny zawód sprawił, że w ten sposób złośliwie próbowała wyciągnąć z niego coś co chciał zostawić w niedopowiedzeniu. Może to dlatego odwróciła wzrok i zapatrzyła się w swoją kawę z pewnym rozbawieniem, jakby tylko czekała, prowokowała go do tego, by wyznał co naprawdę go interesuje. A przecież podejrzewała. A może tylko projektowała na niego to co chciała w nim zobaczyć? Skinęła neutralnie głową, gdy powiedział, że mu przykro. A potem odstawiła filiżankę na kraniec stolika, czując bolesny prąd przechodzący przez prawe przedramię. - Dawna przyjaciółka. Uzdrowicielka. Niezbyt znana, ale cholernie dobra - odpowiedziała cicho, nie chcąc dzielić się nazwiskiem, które w ostatnim czasie stało się niezwykle znane. Nie chcąc rozdrapywać żalu, który dla Elviry wciąż pozostawał zbyt świeży.
Nie lubiła melancholii, zwłaszcza w towarzystwie. Preferowała krew niż gorzki smak zmartwienia, miała też zwyczaj stawać się wyzywająca i bezczelna, gdy podłość opuszczała jej podświadomość, manifestując się poprzez zaognianie zbyt spokojnych okoliczności. Być może przejawem bezczelności była właśnie próba dotknięcia jego nogi. Może nieświadomie sabotowała samą siebie i relację, która zaczynała być zbyt dobra, chcąc odwrócić uwagę od współczucia skierowanego w nią, równocześnie osiągając satysfakcję w obliczu dyskomfortu Vale'a. Ale dyskomfort - choć niewątpliwy - nie był jedynym co udało jej się z niego wydusić. Osiągnęła nawet więcej niż sama się spodziewała, kończąc z obolałym nadgarstkiem. Próbował ją przeprosić, ale ona tylko się uśmiechała, rozcierając zbyt mocno siniaki, które jeszcze nie zdążyły wykwitnąć.
- Nie przepraszaj dla zasady - Czy tylko w jej uszach słowa zabrzmiały zbyt ostro? Nie próbowała ich jednak łagodzić, a najchętniej by nim potrząsnęła i wyszarpnęła z jego serca i oczu te przebłyski żalu, wstydu, skrupułów. Po cholerę mu one? - To dobry odruch. Słuszny. - zaznaczyła głosem wciąż niskim, wciąż nieco zachrypniętym. - Podświadomość... no tak. Podświadomość to zabawna dziwka - dodała szeptem, przekonana o tym, że nie spodziewał się z jej ust tak drastycznego słowa. I to właśnie sprawiło, że uśmiechnęła się jeszcze szerzej. - Za to świadomość jest tą szlachetną. W to właśnie wierzysz, Hectorze? - Miała ochotę się roześmiać, ale nie chciała wprawiać go w niepokój. Nie tak szybko. Poprosił ją cicho o pozwolenie na naprawę błędów, ale Elvira Multon wiedziała najlepiej, że impulsów i popędów nie dało się tak po prostu cofnąć. - Nie. Nie ma potrzeby. Będą mi o tobie przypominać do naszego następnego spotkania. Liczę na nie - odparła więc równie cicho, instynktownie zabierając dłoń i po raz ostatni przytykając ją do ust. Potem sięgnęła po filiżankę, niestłuczoną. Została w niej resztka kawy.
Przypływ gorąca nie opuścił jej całkiem, oddychała głębiej i szybciej, więc nie dziwiła się sobie, że temat szlamiego uzdrowiciela podjęła z gładkością i rozbawieniem, których nie chciałaby okazywać na początku rozmowy.
- Oburzające - wtrąciła od razu, gdy Hector prychnął. - Henry Hopkirk, kojarzę to nazwisko - stwierdziła wreszcie, dopijając kawę jednym łykiem i kładąc ramię na powrót na oparciu kanapy. W jej oczach połyskiwało mroczne rozbawienie, gdy bezwiednie przesunęła palcami po nieblednącym zaczerwienieniu na swoim nadgarstku. - Dziękuję, że mi o tym powiedziałeś, Hectorze. Doprawdy, jeśli jest coś czego szczerze nienawidzę... - Po raz pierwszy uśmiechnęła się tak jak zwykła uśmiechać się w samotności do własnego odbicia. - ...to z pewnością szkodliwe uzdrowicielstwo i eksperymenty na dzieciach.
I może byłaby dalej tylko złośliwa i podła, ale kiedy jest się złośliwym i podłym wystarczy zaledwie jeden impuls - jedno gwałtowne zdarzenie, które w jej przypadku przybrało sylwetkę Drew Macnaira - by przeobrazić się w człowieka okrutnego. A z okrucieństwa spadało się już tylko głębiej; przez satysfakcję z cudzego cierpienia do chęci jego indukowania.
- Każdy szanowany czarodziej chce być normalny. Taki jak wypada - powtórzyła po nim, powoli, jakby testowała słowa na języku. Uśmiechała się przy tym niemal tak sarkastycznie jak on, wyłapując już fakt, że żadna życzliwość w manierze Hectora nie sięga jego wzroku, że jego blade oczy zawsze są surowe, nawet kiedy mówi o tym co go fascynuje. I naprawdę, czy powinna wysilać się, by udawać lepiej od niego, tylko dlatego, że to byłoby bardziej kobiece? - Co przez to rozumiesz? O jakiej definicji normalności teraz rozmawiamy? Jakich popędach? Ojcach pożądających własne córki? Pederastach? A może o czymś jeszcze innym? Na przykład o sadyzmie? - Przygryzła wargę, mocno, aż zbielała, a potem parsknęła. - Ciekawi mnie jak radzisz sobie z tym, by prowadzić tych ludzi przez terapię i nie sądzić, głęboko w duchu, że są obrzydliwi? - Przechyliła głowę z pewnym wyrachowaniem, sama zachowując się teraz jak patolog grzebiący w płatach mózgu; zafascynowana tym co skrywa głowa Hectora Vale'a.
Wpatrywali się sobie w oczy tak długo, że zawahała się, kiedy opuścił wzrok podczas jej krótkiego monologu. Nie wiedziała jeszcze, czy Hector jest zdolny do tego, by się rumienić (sama czerwieniła się głównie gdy była wściekła, i nie cierpiała tego, nie cierpiała, ale nie była w stanie nic poradzić na bladą karnację), ale tego by się po nim teraz spodziewała. Bo wydawał się zmieszany. Albo zamyślony? Czyżby był jednym z tych uzdrowicieli, którzy chcieli zbawiać świat?
A czy ona była dużo lepsza? Mówiąc o teorii zawsze brzmiała na mądrzejszą niż w rzeczywistości, ale w gruncie rzeczy jej skrytym pragnieniem było zwyciężenie własnej śmierci.
Mruknęła niewyraźnie pod nosem, trochę mimowolnie, ale nie próbowała tego dociekać. Jeszcze nie. Nie dzisiaj.
- Serpentyna. - Na pytanie odpowiedziała bez większego wahania. - Jeśli mówimy o fascynacji. To bardzo rzadka choroba, spotkałam zaledwie trzy kobiety, które na nią chorowały. - W tym lady Evandrę Rosier, ale tym nie chciała się teraz chwalić. - Ale jej mechanizm... och, Hector, ta choroba z jakiejś przyczyny dotyka wyłącznie kobiety, ale czyni je przy tym... personifikacją chaosu. Magii zbyt potężnej, by dać się zamknąć, mocy zarówno kreacji jak i destrukcji. Nie mając dużego pola do testów studiowałam manuskrypty. Ich organy niszczą się jeden po drugim, tkanki się rwą i pękają, krew przestaje krążyć, wszystko obumiera... a potem naprawia się samo. W nieskończonym cyklu do momentu, w którym wyczerpują się mechanizmy kompensacyjne. Jedyne leczenie jest przyczynowe, właściwie eksperymentalne. To choroba magii, a nie ciała. Magii albo duszy. Do eliksirów wzmacniających trzeba dodawać składniki amortencji chorej. W tym jednym przypadku, który miałam w Mungu, dodawaliśmy do niego kurz z konkretnej biblioteki! - Westchnęła, w łakomej i okrutnej tęsknocie do wiedzy. Gdyby serpentyna nie była chorobą stricte dziedziczną chętnie sztucznie zainfekowałaby nią dziecko, byleby móc zbadać dlaczego magia może stawać się w nim aż tak niestabilna. - Teraz ty. Która choroba psychiczna fascynuje cię najbardziej? - Oparła brodę na dłoni.
Na wspomnienie sinicy uniosła nieco brew i w odruchu bezwarunkowym przyjrzała się własnym palcom, jakby próbowała tam znaleźć jej objawy. Wiedziała, że nie jest chora, domyśliłaby się tego dawno, ale faktem pozostawało, że jej skóra - zwłaszcza w świetle słońca - miewała szarawy odcień, że fioletowe żyły prześwitywały jej wyraźniej niż kiedyś. Że niezależnie od tego w co się ubrała zawsze była zimna. Zbyła to milczeniem, nie zamierzała się do niczego przyznawać. Z cieniem życzliwszego uśmiechu wzruszyła ramieniem na zarzucony temat legilimencji (musiała pamiętać, że Hector nigdy nie spotkał Czarnego Pana, nie mógłby zrozumieć), a potem zmrużyła oczy z podejrzliwością. Nie odnotowała w toku ich dyskusji, że niewłaściwie zinterpretowała jego słowa o przemocy; że właściwie przypisanie podobnych technik tym zimnym, niebieskim oczom przyszło jej naturalnie. Czy przyjdzie jej się zawieść?
- Hmm. - Coś w jej pomruku nosiło znamiona pobłażliwego rozbawienia. - No tak, chodzi o Munga. Słyszałam o tych technikach, aczkolwiek nigdy nie widziałam ich na własne oczy. - Westchnęła bezgłośnie, gdy wspomniał mugoli. Uniosła filiżankę, żeby zabić cierpkość własnej niechęci gorzkim smakiem czarnej kawy. - Mają? Skąd o tym wiesz? - To nie oskarżenie, była ciekawa. Sama śledziła niegdyś część z ich osiągnięć medycznych; zanim, rzecz jasna, zrozumiała ich absurdalną prymitywność.
Wspólny śmiech w towarzystwie przyszedł jej zaskakująco lekko - nie była pewna, czy jest z tego faktu w zupełności zadowolona. Nic dziwnego, że gdy już zdusiła w sobie chichot spojrzała na Hectora w inny sposób. Niemal ostrożnie, niemal z urazą. Zaraz jednak przywołała swój grzeczny uśmiech, o którym we wspólnej fascynacji zdawała się zapominać.
- Ciężko jest mi pomyśleć o najciekawszym. Było ich dużo. Złamania otwarte, klątwy, efekty wybuchów i postrzały. - Pokręciła głową, chętnie odpowiadając na pytania, lubiła wszak dźwięk własnego głosu, nawet jeśli skrupuły (wyuczone) nie pozwalały jej mówić swobodnie o wszystkim. - Wyciąganie tych mugolskich metalowych drobin z wewnątrz ciała to paskudna rzecz. Sama zostałam kiedyś trafiona. Jeżeli mugoli jest kilku i cię otaczają nie zawsze jesteś w stanie zatrzymać każdego z nich. - Powiodła paznokciem kciuka po dolnej wardze, przygryzła go, a potem szybko odsunęła rękę, dostrzegając, że się zapomniała. - Miałam też nieprzyjemność być... hmm, zobaczyć eksplozję. Mugolską. Silniejszą nawet niż Bombarda Maxima. Jeden z moich przyjaciół wpadł wtedy na pręt, który przebił go na wylot. Przeżył, ja... - Urwała, przesunęła językiem po zębach, nerwowo, jakby dopiero teraz, dopiero teraz zrozumiała rozmiar i implikacje historii, którymi dzieliła się lekko, bo były medyczne, były anegdotami zawodowymi. Ale przecież nie tylko. Każdy obywatel Anglii był w pewnym sensie ofiarą tej wojny, ale jej opowieści były zbyt szczegółowe, było ich zbyt dużo, zbyt wyraźnie dawała do zrozumienia, że nie jest tylko przypadkowym elementem w tym wielkim mechanizmie. Bo czy nie zaczęła właśnie malować przed sobą, przed nim obrazu eksplozji w twierdzy Warwick? - Można powiedzieć, że byłam... przed zawieszeniem broni... wcześniej... medykiem rezerwy - powiedziała powoli, mrużąc oczy i spoglądając na Hectora znad krawędzi swojej filiżanki. - Lądowałam w różnych miejscach. Kiedy ratujesz życia na wojnie... ludzie rzadziej pytają o to dlaczego nie masz męża - Spróbowała obrócić to w żart, uśmiechnąć się z tą swoją charakterystyczną ironią. Nie była pewna, czy odniosła skutek. Mogła jednak zmienić temat, wrócić do bezpiecznego prosektorium; mimo tego, że widoczne ożywienie i entuzjazm, który psychiatra wciąż starał się maskować (nieskutecznie) sprawiał, że krew w jej żyłach płynęła szybciej i była ciepła. - Tak, badam również mózgi. To najtrudniejsza, najbardziej subtelna część autopsji. Powinieneś kiedyś odwiedzić moje prosektorium. Poznać moją technikę. Ja za to, kto wie... może poddam się eksperymentalnej terapii. Wojna bywa traumatyczna. A nie powiem, bym nie była niezmiernie ciekawa tego co mógłbyś odkryć... Hectorze Vale. - Sugestywna nuta w twierdzeniu była właściwie przypadkiem. Dała jej jednak wybrzmieć, pochylając nieco głowę, by spojrzeć na niego inaczej, spod rzęs. Ale na ustach... na ustach wciąż miała uśmiech i chłodny i podły.
Spodziewała się zawodowego zainteresowania, gdy podwijała rękaw koszuli. Była wszak zadowolona, dumna ze sprawności, którą udało jej się odzyskać nie tylko dzięki wiedzy i doświadczeniu Cassandry, ale też dlatego, że nigdy nie odpuściła, nigdy nie pogodziła się z perspektywą bycia kaleką i robiła wszystko, by udowodnić sobie i innym, że nie da się jej złamać. To czego się nie spodziewała to cień dobrze jej znanego pragnienia, które zamajaczyło na twarzy Hectora, pewna samolubna żądza wiedzy, ochrypły ton wkradający się do głosu. Rozchyliła usta i (może) nieco się zarumieniła. Potem jednak Hector spojrzał na nią tak jakby jej współczuł i chwila rozmyła się, pozostawiając Elvirze zaledwie ochotę na wywrócenie oczami. Powstrzymała się. Oczywiście, że tak.
- Uciekłam. Pokonałam... można tak powiedzieć. O co pytasz, Hectorze? - może to chwilowy, ulotny zawód sprawił, że w ten sposób złośliwie próbowała wyciągnąć z niego coś co chciał zostawić w niedopowiedzeniu. Może to dlatego odwróciła wzrok i zapatrzyła się w swoją kawę z pewnym rozbawieniem, jakby tylko czekała, prowokowała go do tego, by wyznał co naprawdę go interesuje. A przecież podejrzewała. A może tylko projektowała na niego to co chciała w nim zobaczyć? Skinęła neutralnie głową, gdy powiedział, że mu przykro. A potem odstawiła filiżankę na kraniec stolika, czując bolesny prąd przechodzący przez prawe przedramię. - Dawna przyjaciółka. Uzdrowicielka. Niezbyt znana, ale cholernie dobra - odpowiedziała cicho, nie chcąc dzielić się nazwiskiem, które w ostatnim czasie stało się niezwykle znane. Nie chcąc rozdrapywać żalu, który dla Elviry wciąż pozostawał zbyt świeży.
Nie lubiła melancholii, zwłaszcza w towarzystwie. Preferowała krew niż gorzki smak zmartwienia, miała też zwyczaj stawać się wyzywająca i bezczelna, gdy podłość opuszczała jej podświadomość, manifestując się poprzez zaognianie zbyt spokojnych okoliczności. Być może przejawem bezczelności była właśnie próba dotknięcia jego nogi. Może nieświadomie sabotowała samą siebie i relację, która zaczynała być zbyt dobra, chcąc odwrócić uwagę od współczucia skierowanego w nią, równocześnie osiągając satysfakcję w obliczu dyskomfortu Vale'a. Ale dyskomfort - choć niewątpliwy - nie był jedynym co udało jej się z niego wydusić. Osiągnęła nawet więcej niż sama się spodziewała, kończąc z obolałym nadgarstkiem. Próbował ją przeprosić, ale ona tylko się uśmiechała, rozcierając zbyt mocno siniaki, które jeszcze nie zdążyły wykwitnąć.
- Nie przepraszaj dla zasady - Czy tylko w jej uszach słowa zabrzmiały zbyt ostro? Nie próbowała ich jednak łagodzić, a najchętniej by nim potrząsnęła i wyszarpnęła z jego serca i oczu te przebłyski żalu, wstydu, skrupułów. Po cholerę mu one? - To dobry odruch. Słuszny. - zaznaczyła głosem wciąż niskim, wciąż nieco zachrypniętym. - Podświadomość... no tak. Podświadomość to zabawna dziwka - dodała szeptem, przekonana o tym, że nie spodziewał się z jej ust tak drastycznego słowa. I to właśnie sprawiło, że uśmiechnęła się jeszcze szerzej. - Za to świadomość jest tą szlachetną. W to właśnie wierzysz, Hectorze? - Miała ochotę się roześmiać, ale nie chciała wprawiać go w niepokój. Nie tak szybko. Poprosił ją cicho o pozwolenie na naprawę błędów, ale Elvira Multon wiedziała najlepiej, że impulsów i popędów nie dało się tak po prostu cofnąć. - Nie. Nie ma potrzeby. Będą mi o tobie przypominać do naszego następnego spotkania. Liczę na nie - odparła więc równie cicho, instynktownie zabierając dłoń i po raz ostatni przytykając ją do ust. Potem sięgnęła po filiżankę, niestłuczoną. Została w niej resztka kawy.
Przypływ gorąca nie opuścił jej całkiem, oddychała głębiej i szybciej, więc nie dziwiła się sobie, że temat szlamiego uzdrowiciela podjęła z gładkością i rozbawieniem, których nie chciałaby okazywać na początku rozmowy.
- Oburzające - wtrąciła od razu, gdy Hector prychnął. - Henry Hopkirk, kojarzę to nazwisko - stwierdziła wreszcie, dopijając kawę jednym łykiem i kładąc ramię na powrót na oparciu kanapy. W jej oczach połyskiwało mroczne rozbawienie, gdy bezwiednie przesunęła palcami po nieblednącym zaczerwienieniu na swoim nadgarstku. - Dziękuję, że mi o tym powiedziałeś, Hectorze. Doprawdy, jeśli jest coś czego szczerze nienawidzę... - Po raz pierwszy uśmiechnęła się tak jak zwykła uśmiechać się w samotności do własnego odbicia. - ...to z pewnością szkodliwe uzdrowicielstwo i eksperymenty na dzieciach.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Również znalazł tarczę w złośliwości, od małego inny i zmuszony do radzenia sobie z brutalnością świata. Uważaj na siebie, Hector, prosiła zawsze matka, a Victor robił wszystko aby go ochronić, ale z biegiem czasu jej bezużyteczna nadopiekuńczość zaczęła drażnić, a brat go porzucił. Musiał zacząć radzić sobie sam. A pacjenci byli dla niego zarówno kotwicą, jak i okazją do zaspokojenia przebłysków, które zwykle spełniał w Wenus - miotał się pomiędzy szczerą chęcią pomocy i fascynacją z obserwacji ich bólu. Dwa przemnożone przez siebie minusy dają plusa, czy to dlatego nie odczuwał chęci by być złośliwym dla Elviry Multon?
-Dokładnie. - sprawiło mu satysfakcję, że powtórzyła jego własne słowa. Wyliczenie wszystkich perwersji jakie liczył sprawiło mu jeszcze większą satysfakcję, ale ta igrała tylko w jego źrenicach i powstrzymywanym uśmiechu. Zamiast potaknąć, wymownie milczał. -Nie mogę powiedzieć, to już detale - i tajemnica lekarska. - przechylił głowę, pozwolił sobie na lekki uśmiech, ale trudno było powiedzieć czy się z nią droczy. Wmawiał sobie, że nie, przecież w sprawach tajemnic bywał uparty. -Może nie każda inność jest obrzydliwa. - wzruszył lekko ramionami, tym razem uśmiech był praktyczną maską. Granice oddzielające go od własnych pacjentów były bardzo cienkie, a chwile zapomnienia z Oliverem i cykl zapomnienia w Wenus przypominały mu o tym, że klątwa z dzieciństwa wyciąga po niego macki. Nienormalny. Jakie miał prawo, by oceniać własnych pacjentów? Pomagając im, gorączkowo szukał ratunku dla siebie - a przy okazji nauczył się ukrywać i zaspokajać własne mroczne impulsy, bo do Wenus zaprowadził go kolega i były pacjent.
-Choroba duszy. - powtórzył w zamyśleniu po Elvirze, jak poetycko. -Jak choruje zatem dusza chorej, dlaczego? Skoro amortencja, to być może z - histerii, ale dorówna jej poezją -niedoboru miłości? Przyznam, że nie miałem pacjentek z serpentyną, ale magipsychiatryczne spojrzenie na sprawę szalenie by mnie ciekawiło, czy zetknęłaś się już z wnioskami na temat dusz chorych? - dociekał. Uzdrowiciele zamykali się w specjalizacjach, a interdyscyplinarność i współpraca mogły przecież dokonać przełomu. -Socjopatia. - odpowiedział bez namysłu, wspominając zimne oczy ojca. -Niezdolność odczuwania empatii, narcyzm, pewien brak w psychice, który mimo wszystko może zdawać się zaletą, umiejętnością manipulowania innymi, charyzmą. Niestety, trudno takie osoby zbadać, zwykle nie szukają pomocy ani nie chcą jej szukać. Nie wiem nawet, czy jej potrzebują. - potrzebują jej za to graniczne przypadki, takie jak ja. Potrafił katować mrówkę i kobietę, ale wzruszać się losem pacjenta lub dziecka, co to właściwie oznaczało? -Tak czy siak, to odbiegnięcie od normy, które może być zaletą, nie wadą. Przynajmniej dla chorego, niekoniecznie dla otoczenia. Dało mi impuls do badania innych, przekonania się jak można nauczyć pacjentów żyć ze swoimi przypadłościami. Zresztą, funkcjonujący, zdrowsi i zarabiający, płacą mi lepiej i chętniej. Czyż celem medycyny nie powinno być wspomaganie produktywnych jednostek, a nie zamykanie w Mungu tych spisanych na straty? - uśmiechnął się i uśmiech ten sięgnął oczu. -Mają, Herr Freud to porównywał. Czarodziej z Wiednia, pod koniec życia musiał uciekać przed mugolską nietolerancją. - westchnął z oburzeniem.
Rozszerzył lekko oczy, bo mugolskie pasy i prądy były niczym w obliczu spraw, które opisywała Elvira. Słuchał, uważnie, nie wytrzymał dopiero przy opowieści o pręcie, którą tak bezczelnie urwała. Jako chłopiec nigdy nie znosił bajek, które kończyły się przed morałem. Zamiast zasypiać, zmuszał matkę do czytania do końca.
-A ty? - uzupełnił, niecierpliwie. -Wyjęłaś pręt na miejscu? Transmutowałaś, by się skurczył, czy znieczuliłaś i wyszarpnęłaś? Czy zdołałaś go przenieść do szpitala polowego, i czy pręt tamował krwotok czy wręcz przeciwnie? - pytał chciwie, słuchając opowieści, których nie słyszał od czasu stażu w Mungu. Z uwagi na kalectwo nie mógł służyć na froncie, jak niektórzy medycy, którzy wspomagali służby w Ministerstwie. Teraz też nie, przynajmniej to wygodna wymówka.
Uśmiechnął się ze współczuciem.
-Kiedy nie mówisz pacjentom o rodzinie, nie składają ci kolejnych i kolejnych i kolejnych kondolencji. Nie robiłem tego z powodu metody leczenia, ale się przydaje. - przytaknął, widząc pewną analogię. Zdradził się z tym, że kondolencje po śmierci żony go męczyły, ale nie widział powodu aby nie - każdy przeżywał żałobę po swojemu, rozdrapywanie ran mogło drażnić nawet normalne osoby, a minął już prawie rok. Miriam udawała nawet, że pełen rok, skoro umówiła ich na to spotkanie.
Spotkanie, po którym nie miały nastąpić kolejne, ale propozycja odwiedzin w prosektorium... nie wydawała się niepożądana. Nie przerywał kontaktu wzrokowego, choć w jego spojrzeniu odbiła się ciarwośc. Co mógłby odkryć? Czy ona próbowała z nim flirtować?
-Chętnie je odwiedzę. - uznał po chwili namysłu, ale kwestię odkryć postanowił dyplomatycznie zastąpić innym tematem. -Gdybyś potrzebowała... rady, chętnie porozmawiam, lub napisz. Wiem jak to jest, otwierać własną praktykę. Jak sobie radzisz? Jak wojna wpłynęła na ceny autopsji? - nie zastanawiał się nad tym, bo ich nie oferował, czy wzrósł popyt na przyczyny śmierci zasłużonych bohaterów, czy może w obliczu nadmiaru śmierci śledztwa traktowano teraz po macoszemu? Śledził za to rynek alchemicznych ingrediencji i cen prywatnych uzdrowicieli, dostosowując do realiów własne stawki - nabrał w tym wprawy i, gdyby poprosiła, mógłby pomóc.
Słuchając o rebeliantach, zaczął się zastanawiać, czy rumieńce na jej twarzy to wstyd, wyrzuty sumienia, cień dawnego strachu czy może coś jeszcze innego. I nad tym, ile czasu potrzebowałby by ją poznać i móc to lepiej ocenić.
-Pokonać można kogoś na... różne sposoby. Ale nie musimy rozmawiać o tych traumatycznych zdarzeniach. - upewnił się, choć zawsze chciał rozmawiać o traumatycznych zdarzeniach. Stwarzanie fikcyjnej furtki na wycofanie się ułatwiało po prostu rozmowę z ambitnymipacjentami rozmówcami, którzy nie lubili się wycofywać. Elvira Multon wydawała się ambitna.
-Przepraszam szczerze. Nie zasłużyłaś na... mój wybuch. - nie zasłużyłaś na siniaki, bo nie jesteś dziwką i chyba nawet nie chciałaś mnie dotknąć. Nieświadomie, albo podświadomie zdradził się z koncepcją, że na przemoc trzeba zasłużyć. Zacisnął lekko usta, gdy powiedziała "dziwka", ale choć ten tik mógł zostać zinterpretowany jako oburzona reakcja na wulgaryzm, to tak naprawdę był jedynie nerwową reakcją na skojarzenie z osobami, które chciał uderzać. -Elviro. - zaprotestował, ale już cofnęła rękę, a on nerwowo cofnął wzrok. Nie zdarzały mu się... nie tak, co się z nim działo? W marcu spoliczkował Olivera, w lutym powiedział Lecie kilka okrutnych słów, co jeśli klątwa postępuje szybciej?
Nie, nie. Po prostu był zestresowany. Przez kryzys, przez wojnę, przez kometę, przez wszystko.
Słowa o Hopkirku popłynęły swobodnie, jak wygodnie było skatalizować złość i wstyd w opowieść z przeszłości.
-Mhm, pracował na własną reputację - eksperymentując na dzieciach. - westchnął. -Obiecywał cuda, a moi rodzice nie znali się na medycynie i oczekiwali cudu, a zyskali... - wzruszył ramionami, uśmiechnął się gorzko. -...ostatecznie poskładał mnie ktoś inny, on tylko zaszkodził. I nie przestawał. Ale nie chciałbym kończyć spotkania na tej gorzkiej nucie, Elviro. Za kwadrans muszę wyjść do pacjenta, ale skusisz się jeszcze na ciasto? - wybrałby coś słodkiego, ale miał ochotę na tort Sachera z gorzką czekoladą i kwaśnym dżemem.
-Dokładnie. - sprawiło mu satysfakcję, że powtórzyła jego własne słowa. Wyliczenie wszystkich perwersji jakie liczył sprawiło mu jeszcze większą satysfakcję, ale ta igrała tylko w jego źrenicach i powstrzymywanym uśmiechu. Zamiast potaknąć, wymownie milczał. -Nie mogę powiedzieć, to już detale - i tajemnica lekarska. - przechylił głowę, pozwolił sobie na lekki uśmiech, ale trudno było powiedzieć czy się z nią droczy. Wmawiał sobie, że nie, przecież w sprawach tajemnic bywał uparty. -Może nie każda inność jest obrzydliwa. - wzruszył lekko ramionami, tym razem uśmiech był praktyczną maską. Granice oddzielające go od własnych pacjentów były bardzo cienkie, a chwile zapomnienia z Oliverem i cykl zapomnienia w Wenus przypominały mu o tym, że klątwa z dzieciństwa wyciąga po niego macki. Nienormalny. Jakie miał prawo, by oceniać własnych pacjentów? Pomagając im, gorączkowo szukał ratunku dla siebie - a przy okazji nauczył się ukrywać i zaspokajać własne mroczne impulsy, bo do Wenus zaprowadził go kolega i były pacjent.
-Choroba duszy. - powtórzył w zamyśleniu po Elvirze, jak poetycko. -Jak choruje zatem dusza chorej, dlaczego? Skoro amortencja, to być może z - histerii, ale dorówna jej poezją -niedoboru miłości? Przyznam, że nie miałem pacjentek z serpentyną, ale magipsychiatryczne spojrzenie na sprawę szalenie by mnie ciekawiło, czy zetknęłaś się już z wnioskami na temat dusz chorych? - dociekał. Uzdrowiciele zamykali się w specjalizacjach, a interdyscyplinarność i współpraca mogły przecież dokonać przełomu. -Socjopatia. - odpowiedział bez namysłu, wspominając zimne oczy ojca. -Niezdolność odczuwania empatii, narcyzm, pewien brak w psychice, który mimo wszystko może zdawać się zaletą, umiejętnością manipulowania innymi, charyzmą. Niestety, trudno takie osoby zbadać, zwykle nie szukają pomocy ani nie chcą jej szukać. Nie wiem nawet, czy jej potrzebują. - potrzebują jej za to graniczne przypadki, takie jak ja. Potrafił katować mrówkę i kobietę, ale wzruszać się losem pacjenta lub dziecka, co to właściwie oznaczało? -Tak czy siak, to odbiegnięcie od normy, które może być zaletą, nie wadą. Przynajmniej dla chorego, niekoniecznie dla otoczenia. Dało mi impuls do badania innych, przekonania się jak można nauczyć pacjentów żyć ze swoimi przypadłościami. Zresztą, funkcjonujący, zdrowsi i zarabiający, płacą mi lepiej i chętniej. Czyż celem medycyny nie powinno być wspomaganie produktywnych jednostek, a nie zamykanie w Mungu tych spisanych na straty? - uśmiechnął się i uśmiech ten sięgnął oczu. -Mają, Herr Freud to porównywał. Czarodziej z Wiednia, pod koniec życia musiał uciekać przed mugolską nietolerancją. - westchnął z oburzeniem.
Rozszerzył lekko oczy, bo mugolskie pasy i prądy były niczym w obliczu spraw, które opisywała Elvira. Słuchał, uważnie, nie wytrzymał dopiero przy opowieści o pręcie, którą tak bezczelnie urwała. Jako chłopiec nigdy nie znosił bajek, które kończyły się przed morałem. Zamiast zasypiać, zmuszał matkę do czytania do końca.
-A ty? - uzupełnił, niecierpliwie. -Wyjęłaś pręt na miejscu? Transmutowałaś, by się skurczył, czy znieczuliłaś i wyszarpnęłaś? Czy zdołałaś go przenieść do szpitala polowego, i czy pręt tamował krwotok czy wręcz przeciwnie? - pytał chciwie, słuchając opowieści, których nie słyszał od czasu stażu w Mungu. Z uwagi na kalectwo nie mógł służyć na froncie, jak niektórzy medycy, którzy wspomagali służby w Ministerstwie. Teraz też nie, przynajmniej to wygodna wymówka.
Uśmiechnął się ze współczuciem.
-Kiedy nie mówisz pacjentom o rodzinie, nie składają ci kolejnych i kolejnych i kolejnych kondolencji. Nie robiłem tego z powodu metody leczenia, ale się przydaje. - przytaknął, widząc pewną analogię. Zdradził się z tym, że kondolencje po śmierci żony go męczyły, ale nie widział powodu aby nie - każdy przeżywał żałobę po swojemu, rozdrapywanie ran mogło drażnić nawet normalne osoby, a minął już prawie rok. Miriam udawała nawet, że pełen rok, skoro umówiła ich na to spotkanie.
Spotkanie, po którym nie miały nastąpić kolejne, ale propozycja odwiedzin w prosektorium... nie wydawała się niepożądana. Nie przerywał kontaktu wzrokowego, choć w jego spojrzeniu odbiła się ciarwośc. Co mógłby odkryć? Czy ona próbowała z nim flirtować?
-Chętnie je odwiedzę. - uznał po chwili namysłu, ale kwestię odkryć postanowił dyplomatycznie zastąpić innym tematem. -Gdybyś potrzebowała... rady, chętnie porozmawiam, lub napisz. Wiem jak to jest, otwierać własną praktykę. Jak sobie radzisz? Jak wojna wpłynęła na ceny autopsji? - nie zastanawiał się nad tym, bo ich nie oferował, czy wzrósł popyt na przyczyny śmierci zasłużonych bohaterów, czy może w obliczu nadmiaru śmierci śledztwa traktowano teraz po macoszemu? Śledził za to rynek alchemicznych ingrediencji i cen prywatnych uzdrowicieli, dostosowując do realiów własne stawki - nabrał w tym wprawy i, gdyby poprosiła, mógłby pomóc.
Słuchając o rebeliantach, zaczął się zastanawiać, czy rumieńce na jej twarzy to wstyd, wyrzuty sumienia, cień dawnego strachu czy może coś jeszcze innego. I nad tym, ile czasu potrzebowałby by ją poznać i móc to lepiej ocenić.
-Pokonać można kogoś na... różne sposoby. Ale nie musimy rozmawiać o tych traumatycznych zdarzeniach. - upewnił się, choć zawsze chciał rozmawiać o traumatycznych zdarzeniach. Stwarzanie fikcyjnej furtki na wycofanie się ułatwiało po prostu rozmowę z ambitnymi
-Przepraszam szczerze. Nie zasłużyłaś na... mój wybuch. - nie zasłużyłaś na siniaki, bo nie jesteś dziwką i chyba nawet nie chciałaś mnie dotknąć. Nieświadomie, albo podświadomie zdradził się z koncepcją, że na przemoc trzeba zasłużyć. Zacisnął lekko usta, gdy powiedziała "dziwka", ale choć ten tik mógł zostać zinterpretowany jako oburzona reakcja na wulgaryzm, to tak naprawdę był jedynie nerwową reakcją na skojarzenie z osobami, które chciał uderzać. -Elviro. - zaprotestował, ale już cofnęła rękę, a on nerwowo cofnął wzrok. Nie zdarzały mu się... nie tak, co się z nim działo? W marcu spoliczkował Olivera, w lutym powiedział Lecie kilka okrutnych słów, co jeśli klątwa postępuje szybciej?
Nie, nie. Po prostu był zestresowany. Przez kryzys, przez wojnę, przez kometę, przez wszystko.
Słowa o Hopkirku popłynęły swobodnie, jak wygodnie było skatalizować złość i wstyd w opowieść z przeszłości.
-Mhm, pracował na własną reputację - eksperymentując na dzieciach. - westchnął. -Obiecywał cuda, a moi rodzice nie znali się na medycynie i oczekiwali cudu, a zyskali... - wzruszył ramionami, uśmiechnął się gorzko. -...ostatecznie poskładał mnie ktoś inny, on tylko zaszkodził. I nie przestawał. Ale nie chciałbym kończyć spotkania na tej gorzkiej nucie, Elviro. Za kwadrans muszę wyjść do pacjenta, ale skusisz się jeszcze na ciasto? - wybrałby coś słodkiego, ale miał ochotę na tort Sachera z gorzką czekoladą i kwaśnym dżemem.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przymknęła na sekundę powieki w parsknięciu rozbawienia, które - zaskakująco - nie było już złośliwe, co najwyżej podszyte zdziwieniem. Zupełnie jakby ta krótka i przypadkiem zaaranżowana rozmowa dawała jej podstawy do poczucia, że coś o tym mężczyźnie wie. Że rozumie, przynajmniej w części, którą zdecydował się przed nią odsłonić (i ile w tym wszystkim było prawdy, ile jeszcze ukrywał, nienawidziła nie wiedzieć) sposób w jaki pracował jego umysł. Ale to mogły być zaledwie życzenia, prawda? Hector Vale był tylko taki jakim chciała go widzieć; poszlaki i niedopowiedzenia, które uzupełniała sobie sama, mogły być wciąż wytworem jej przeżartej zgorzknieniem wyobraźni.
- Wiesz, że nie każę ci łamać tajemnicy. Uzdrowiciele mają prawo do wymieniania się doświadczeniami, nie dzieląc danymi pacjentów... w ten sposób się rozwijamy - Uniosła nieco brew, jakby chciała dodać, że powątpiewa w to, czy naprawdę tak mu zależy na utrzymaniu tych słodkich przysięg, które musieli niegdyś składać z różdżką przed sercem. - Lecz jeśli nie chcesz o tym mówić... - Wzruszyła ramieniem z kontrolowaną nonszalancją i wymownym uśmiechem. Och, jakże wiele przyjemności sprawiała jej ta gra między nimi! Mogła nawet, przez tę parę chwil, oszukiwać się, że jeszcze więcej przyjemności nie sprawiłoby jej zirytowanie go. Ale nauczyła się, choć częściowo, panować nad własnymi popędami. Do czasu. - Oczywiście, że nie każda. Ostatecznie, inność czyni nas też wyjątkowymi - Mimowolnie pomyślała o obrzydlistwach, których dopuszczała się obejmując w ciepłej wodzie młodsze od siebie dziewczęta, przesuwając paznokciami po ich połyskujących skórach. O wewnętrznym żarze, który płonął w jej brzuchu gdy razem z Tatianą podawały sobie narkotyki wprost do krwioobiegu po to, by później... - Czy jest jakaś inność, którą ty nazwałbyś obrzydliwą? Proszę, Hectorze, przecież wiem, że z pacjentami jesteś profesjonalistą. Nie będę cię oceniać - spytała lekko, łagodnie, zwodniczo.
Przy temacie serpentyny przesuwała palcem po krawędzi swojej filiżanki, z wyraźną ekscytacją i pasją wychylając bliżej mężczyzny. Zmrużyła nieco oczy, gdy ich dyskurs zboczył w kierunki zupełnie abstrakcyjne i poetyckie (nienawidziła poezji, jakim sposobem nie dotarło do niej, że sama po nią bezwiednie sięga). Niemniej jednak wciąż była tak samo zafascynowana.
- Przyczyny i mechanizmy dziedziczenia serpentyny nie zostały poznane. Przypadków jest zbyt mało, by przeprowadzić sensowne badania, ale większość autorów, z którymi stykałam się do tej pory zwykło twierdzić, że jest to potężny magiczny potencjał przekazywany w czystokrwistych rodach... bo chorują głównie czystokrwiści... do którego wątłe ciało kobiety nie jest przystosowane - Upiła łyk kawy i spojrzała z uśmiechem na czarny płyn. W jej oczach zatańczyło coś kpiącego. - Ja tak nie uważam. Nie uważam też by odpowiadał za to niedobór miłości - Nie wierzyła w miłość, nie prawdziwą. Czystą. - Osobiście skłaniam się w kierunku teorii Leonarda Marshella. Wedle tego osiemnastowiecznego uzdrowiciela do serpentyny trzeba mieć dziedziczne skłonności, które są następnie katalizowane przez zewnętrzny czynnik... jakim jest hamowanie swobodnego rozwoju u młodych panien z najwyższych sfer. Dziewczynek, które są karane za destrukcyjne przejawy przypadkowej magii, uczone od najmłodszych lat, że muszą zawsze zachowywać kontrolę nad sobą, nad otoczeniem, być małymi laleczkami bez skazy. Ma to sens, że taka represjonowana magia... może dusza... obraca się przeciw samej sobie. Ale nie słyszałam o przypadkach leczenia tej choroby psychiatrycznie. Jak mówiłam, jest nadzwyczaj rzadka - Pokręciła głową, a potem po raz kolejny pokusiła się o długie, elektryzujące zetknięcie równie lodowatych tęczówek, gdy dała Hectorowi pole do opowiedzenia o socjopatyzmie. I chociaż nigdy nie przykładała wagi do tego typu diagnoz, nie mogłaby nie rozchylić nieco ust; zasłuchana i równie oczarowana co zaniepokojona. Potem... potem oblizała wargę i uśmiechnęła się, błyskając perfekcyjnie białymi zębami. Czy była, czy nie była socjopatką, wątpiła, by potrzebowała pomocy. Jej prawdziwszym problemem pozostawała klątwa, koszmary. Wrogość innych do niej i jej własna, niekontrolowana. - Zaletą dla chorego? Chętnie posłuchałabym o tym więcej... - przyznała, właściwie szczerze. Znów oparła brodę na dłoni, marszcząc brwi tylko nieznacznie, jakby nie była przekonana czy powinna przyznać się do tego co wkrótce wyszło z jej ust: - Nie podoba mi się, że nasz czas jest ograniczony. Nie podoba mi się, że to spotkanie zaaranżowała moja matka. Jeszcze będę zmuszona jej teraz podziękować.
Zgrzytnęła zębami i prychnęła wraz z nim, gdy wspomniał o mugolskich prześladowaniach. Czy nie było więc rzeczą piękną, że Wielka Brytania na ich oczach zmieniała się na lepsze? W warunkach wojennych czuła się doskonale, czuła się wolna, ważna i potężna, i niezwykle łatwo było jej zapędzić się w historiach, które trudno byłoby wyjaśnić bez przyznawania, że stoi całą sobą po jednej stronie reżimu. Czym innym była spolegliwość i posłuszeństwo wobec władz, czym innym było niesienie zmiany na własnych ramionach - zmiany, która dla niektórych musiała stać się opresją. Hector Vale był czystej krwi, ale wiedziała doskonale, że i wśród róż zdarzały się usychające łodygi. I choć do tej pory nie dał jej powodu sądzić, że jest zdrajcą, nie czuła się komfortowo z wyjawianiem na swój temat tak dużo, tak wcześnie. To dlatego urwała w połowie zdania, niepewna, a potem uniosła brwi, gdy nerwowo zaczął ciągnąć ją za język. Kącik ust zadrżał jej w rozbawieniu graniczącym z podziwem. Przygryzła wargę raz jeszcze, próbując przypomnieć sobie tamten dzień lepiej, ale po prawdzie pamiętała głównie smród popiołu i gruzów, widok krwi na własnych rękach, we włosach Tristana, szkarłatu zalewającego spodnie Mathieu. Pamiętała ból we wszystkich kościach, potykanie się co kilka kroków, obraz zamazujący z wyczerpania. I wstyd. Wstyd zapamiętała najlepiej.
Dopilnowałaby majora, gdyby tylko lepiej radziła sobie z podszeptami cieni. Ale czy nie nauczyła się już, że dobrymi chęciami i wyrzutami sumienia było piekło wybrukowane?
- Wyjęłam pręt na miejscu, bez znieczulenia. Natychmiast zatamowałam krwotok, a dokładnym leczeniem obrażeń wewnętrznych zajęłam się później. Przeżył, trzyma się dobrze. - Ale wtedy, tamtego dnia, Rosier musiał wstać, musiał być w stanie wstać i iść i żaden ból go nie usprawiedliwiał, choćby upierdoliło mu obie nogi. Bo skoro Elvira mogła dostać się do ołtarza bez ręki, to dlaczego on miałby być s ł a b s z y. - Nie oferuję szczegółów, bo nie jestem z tych czynności dumna. Wiele rzeczy zrobiłabym inaczej, gdybym była w pełni sił. Ale sama byłam ranna, miałam zwichniętą, może nawet złamaną nogę po wybuchu tych mugolskich śmieci. Nie pamiętam. I kilku rannych, którzy wymagali pomocy natychmiast. Przez kilka dni później miałam problem z rzucaniem najprostszych zaklęć, zupełnie się tego dnia wyczerpałam. - Uśmiechnęła się kątem ust. Czy brzmiała jak altruistyczna bohaterka? Chyba tak. Nie jak bezlitosny żołnierz, który pomógł odbić twierdzę, wyrżnąć wszystkich mugoli na miejscu i choćby nie wiem co nie mógł się poddać, bo odpowiadałby za to osobiście, gdyby lordowie mimo jego obecności zginęli z powodu obrażeń.
Zaczęła, znów, bezwiednie bawić się swoim szmaragdowym naszyjnikiem, słuchając analogii i opowieści, pytań i zadumy, zapatrzona na Hectora z wyrazem twarzy, który można było już chyba nazwać zalążkiem sympatii. Nie umknęło jej uwadze, że nie odniósł się do jej propozycji terapii, ale nie nalegała na nią, bo czuła, że nie jest jej potrzebna. Wspomniała o tym właściwie tylko po to by zobaczyć jego reakcję, bo była ciekawa tego co myślał o niej. I nie miała wątpliwości, że dowie się tego prędzej czy później. Nie będzie w stanie hamować się wiecznie.
- Otworzyłam własną praktykę już w trakcie wojny. Ciężko mi porównywać sytuację przed i po... ironicznie, za czasów pokoju miałam jeszcze wygodną, ciepłą i jakże nudną posadę w państwowej placówce - Miała, rzecz jasna, na myśli Munga. - Niemniej jednak, chętnie skorzystam z rad człowieka, który prowadzi własny biznes od dawna. Wciąż nie jestem przekonana co do prawidłowości moich ksiąg rachunkowych. Przydałaby mi się chłodna opinia. - Wzruszyła ramieniem i chciała odstawić filiżankę, ale kolejne słowa Hectora sprawiły, że zakręciła nią w powietrzu i ponownie przyłożyła do ust, tak była rozbawiona. Traumatyczne zdarzenia, tak chciał z nią pogrywać? - Jesteś ciekawy, czy jestem morderczynią - powiedziała pustym głosem. - Każda rozsądna osoba na moim miejscu odpowiedziałaby ci, że nie - Przechyliła głowę z kocią wręcz figlarnością, odstawiła filiżankę, oparła dłoń na kanapie między nimi. - Poza tym, powiedz, czy kolejne spotkania byłyby wciąż interesujące, gdybyśmy oskubali się ze wszystkich opowieści już dzisiaj?...
Ona z pewnością zamierzała oskubać go z jego historii; z pytań, których nie wypadało zadawać od razu, na które zareagował wymijająco lub z nerwowością, z agresją. Jego chwilowy wybuch oszołomił ją i pobudził na sposób zupełnie inny niż mogłaby się spodziewać, ale to wcale nie oznaczało, że sprawa jego nogi nadal nie była dla niej fascynująca. I to, i przeszłość, o której wspominał, i zainteresowanie socjopatią, i ten szlami uzdrowiciel, który momentalnie przykuł jej uwagę.
I, rzecz jasna, ten chłód, ten rozkoszny chłód, który widziała w jego oczach i który nie mógł być tylko wytworem jej wyobraźni.
- Czy to ma znaczenie... na co zasłużyłam? - wyszeptała powoli, przesuwając palcami po własnej szyi, jakby nagle oddychało jej się trudniej. W rzeczywistości była jedynie zarumieniona. Miała też ogromną chęć zapalić, a nie wzięła ze sobą papierośnicy. - Mmm, to prawda, mnie też wzywają obowiązki. Niemniej jednak, skuszę się na szarlotkę. I, jeśli pozwolisz, zadam jeszcze jedno, ostatnie pytanie: - Wskazała na niego łyżeczką, którą wyjęła ze swojej pustej filiżanki. - Gdybyś spotkał tę szla... tego człowieka dzisiaj. Teraz. Jako doświadczony i w pełni samodzielny uzdrowiciel, cholernie inteligentny jak śmiem sądzić po tej krótkiej rozmowie... - Czy właśnie komplementowała kogoś kto dopiero co brutalnie ściskał ją za nadgarstek? Och, ale przecież właśnie takie zachowania do komplementów ją popychały... - Co byś mu powiedział? Co byś mu powiedział, wiedząc, że z pewnością stracił pracę w Mungu i większość reputacji? Że nikt nie pozwoliłby mu już postawić stopy wśród czarodziei w Londynie? - Teraz to ona nie odrywała od niego analitycznego spojrzenia. Była ciekawa czy znajdzie w nim choć cząstkę współczucia wobec szlamy; wobec uzdrowiciela, który zadał mu tyle bólu.
Od tego właśnie - od sumienia, które Vale wciąż mógł posiadać w nadmiarze - zależało wiele z planów, które pomału ale sukcesywnie formowały się w jej głowie.
Ostatecznie... ostatecznie mogła pozbyć się szlamy sama.
Nuda.
- Wiesz, że nie każę ci łamać tajemnicy. Uzdrowiciele mają prawo do wymieniania się doświadczeniami, nie dzieląc danymi pacjentów... w ten sposób się rozwijamy - Uniosła nieco brew, jakby chciała dodać, że powątpiewa w to, czy naprawdę tak mu zależy na utrzymaniu tych słodkich przysięg, które musieli niegdyś składać z różdżką przed sercem. - Lecz jeśli nie chcesz o tym mówić... - Wzruszyła ramieniem z kontrolowaną nonszalancją i wymownym uśmiechem. Och, jakże wiele przyjemności sprawiała jej ta gra między nimi! Mogła nawet, przez tę parę chwil, oszukiwać się, że jeszcze więcej przyjemności nie sprawiłoby jej zirytowanie go. Ale nauczyła się, choć częściowo, panować nad własnymi popędami. Do czasu. - Oczywiście, że nie każda. Ostatecznie, inność czyni nas też wyjątkowymi - Mimowolnie pomyślała o obrzydlistwach, których dopuszczała się obejmując w ciepłej wodzie młodsze od siebie dziewczęta, przesuwając paznokciami po ich połyskujących skórach. O wewnętrznym żarze, który płonął w jej brzuchu gdy razem z Tatianą podawały sobie narkotyki wprost do krwioobiegu po to, by później... - Czy jest jakaś inność, którą ty nazwałbyś obrzydliwą? Proszę, Hectorze, przecież wiem, że z pacjentami jesteś profesjonalistą. Nie będę cię oceniać - spytała lekko, łagodnie, zwodniczo.
Przy temacie serpentyny przesuwała palcem po krawędzi swojej filiżanki, z wyraźną ekscytacją i pasją wychylając bliżej mężczyzny. Zmrużyła nieco oczy, gdy ich dyskurs zboczył w kierunki zupełnie abstrakcyjne i poetyckie (nienawidziła poezji, jakim sposobem nie dotarło do niej, że sama po nią bezwiednie sięga). Niemniej jednak wciąż była tak samo zafascynowana.
- Przyczyny i mechanizmy dziedziczenia serpentyny nie zostały poznane. Przypadków jest zbyt mało, by przeprowadzić sensowne badania, ale większość autorów, z którymi stykałam się do tej pory zwykło twierdzić, że jest to potężny magiczny potencjał przekazywany w czystokrwistych rodach... bo chorują głównie czystokrwiści... do którego wątłe ciało kobiety nie jest przystosowane - Upiła łyk kawy i spojrzała z uśmiechem na czarny płyn. W jej oczach zatańczyło coś kpiącego. - Ja tak nie uważam. Nie uważam też by odpowiadał za to niedobór miłości - Nie wierzyła w miłość, nie prawdziwą. Czystą. - Osobiście skłaniam się w kierunku teorii Leonarda Marshella. Wedle tego osiemnastowiecznego uzdrowiciela do serpentyny trzeba mieć dziedziczne skłonności, które są następnie katalizowane przez zewnętrzny czynnik... jakim jest hamowanie swobodnego rozwoju u młodych panien z najwyższych sfer. Dziewczynek, które są karane za destrukcyjne przejawy przypadkowej magii, uczone od najmłodszych lat, że muszą zawsze zachowywać kontrolę nad sobą, nad otoczeniem, być małymi laleczkami bez skazy. Ma to sens, że taka represjonowana magia... może dusza... obraca się przeciw samej sobie. Ale nie słyszałam o przypadkach leczenia tej choroby psychiatrycznie. Jak mówiłam, jest nadzwyczaj rzadka - Pokręciła głową, a potem po raz kolejny pokusiła się o długie, elektryzujące zetknięcie równie lodowatych tęczówek, gdy dała Hectorowi pole do opowiedzenia o socjopatyzmie. I chociaż nigdy nie przykładała wagi do tego typu diagnoz, nie mogłaby nie rozchylić nieco ust; zasłuchana i równie oczarowana co zaniepokojona. Potem... potem oblizała wargę i uśmiechnęła się, błyskając perfekcyjnie białymi zębami. Czy była, czy nie była socjopatką, wątpiła, by potrzebowała pomocy. Jej prawdziwszym problemem pozostawała klątwa, koszmary. Wrogość innych do niej i jej własna, niekontrolowana. - Zaletą dla chorego? Chętnie posłuchałabym o tym więcej... - przyznała, właściwie szczerze. Znów oparła brodę na dłoni, marszcząc brwi tylko nieznacznie, jakby nie była przekonana czy powinna przyznać się do tego co wkrótce wyszło z jej ust: - Nie podoba mi się, że nasz czas jest ograniczony. Nie podoba mi się, że to spotkanie zaaranżowała moja matka. Jeszcze będę zmuszona jej teraz podziękować.
Zgrzytnęła zębami i prychnęła wraz z nim, gdy wspomniał o mugolskich prześladowaniach. Czy nie było więc rzeczą piękną, że Wielka Brytania na ich oczach zmieniała się na lepsze? W warunkach wojennych czuła się doskonale, czuła się wolna, ważna i potężna, i niezwykle łatwo było jej zapędzić się w historiach, które trudno byłoby wyjaśnić bez przyznawania, że stoi całą sobą po jednej stronie reżimu. Czym innym była spolegliwość i posłuszeństwo wobec władz, czym innym było niesienie zmiany na własnych ramionach - zmiany, która dla niektórych musiała stać się opresją. Hector Vale był czystej krwi, ale wiedziała doskonale, że i wśród róż zdarzały się usychające łodygi. I choć do tej pory nie dał jej powodu sądzić, że jest zdrajcą, nie czuła się komfortowo z wyjawianiem na swój temat tak dużo, tak wcześnie. To dlatego urwała w połowie zdania, niepewna, a potem uniosła brwi, gdy nerwowo zaczął ciągnąć ją za język. Kącik ust zadrżał jej w rozbawieniu graniczącym z podziwem. Przygryzła wargę raz jeszcze, próbując przypomnieć sobie tamten dzień lepiej, ale po prawdzie pamiętała głównie smród popiołu i gruzów, widok krwi na własnych rękach, we włosach Tristana, szkarłatu zalewającego spodnie Mathieu. Pamiętała ból we wszystkich kościach, potykanie się co kilka kroków, obraz zamazujący z wyczerpania. I wstyd. Wstyd zapamiętała najlepiej.
Dopilnowałaby majora, gdyby tylko lepiej radziła sobie z podszeptami cieni. Ale czy nie nauczyła się już, że dobrymi chęciami i wyrzutami sumienia było piekło wybrukowane?
- Wyjęłam pręt na miejscu, bez znieczulenia. Natychmiast zatamowałam krwotok, a dokładnym leczeniem obrażeń wewnętrznych zajęłam się później. Przeżył, trzyma się dobrze. - Ale wtedy, tamtego dnia, Rosier musiał wstać, musiał być w stanie wstać i iść i żaden ból go nie usprawiedliwiał, choćby upierdoliło mu obie nogi. Bo skoro Elvira mogła dostać się do ołtarza bez ręki, to dlaczego on miałby być s ł a b s z y. - Nie oferuję szczegółów, bo nie jestem z tych czynności dumna. Wiele rzeczy zrobiłabym inaczej, gdybym była w pełni sił. Ale sama byłam ranna, miałam zwichniętą, może nawet złamaną nogę po wybuchu tych mugolskich śmieci. Nie pamiętam. I kilku rannych, którzy wymagali pomocy natychmiast. Przez kilka dni później miałam problem z rzucaniem najprostszych zaklęć, zupełnie się tego dnia wyczerpałam. - Uśmiechnęła się kątem ust. Czy brzmiała jak altruistyczna bohaterka? Chyba tak. Nie jak bezlitosny żołnierz, który pomógł odbić twierdzę, wyrżnąć wszystkich mugoli na miejscu i choćby nie wiem co nie mógł się poddać, bo odpowiadałby za to osobiście, gdyby lordowie mimo jego obecności zginęli z powodu obrażeń.
Zaczęła, znów, bezwiednie bawić się swoim szmaragdowym naszyjnikiem, słuchając analogii i opowieści, pytań i zadumy, zapatrzona na Hectora z wyrazem twarzy, który można było już chyba nazwać zalążkiem sympatii. Nie umknęło jej uwadze, że nie odniósł się do jej propozycji terapii, ale nie nalegała na nią, bo czuła, że nie jest jej potrzebna. Wspomniała o tym właściwie tylko po to by zobaczyć jego reakcję, bo była ciekawa tego co myślał o niej. I nie miała wątpliwości, że dowie się tego prędzej czy później. Nie będzie w stanie hamować się wiecznie.
- Otworzyłam własną praktykę już w trakcie wojny. Ciężko mi porównywać sytuację przed i po... ironicznie, za czasów pokoju miałam jeszcze wygodną, ciepłą i jakże nudną posadę w państwowej placówce - Miała, rzecz jasna, na myśli Munga. - Niemniej jednak, chętnie skorzystam z rad człowieka, który prowadzi własny biznes od dawna. Wciąż nie jestem przekonana co do prawidłowości moich ksiąg rachunkowych. Przydałaby mi się chłodna opinia. - Wzruszyła ramieniem i chciała odstawić filiżankę, ale kolejne słowa Hectora sprawiły, że zakręciła nią w powietrzu i ponownie przyłożyła do ust, tak była rozbawiona. Traumatyczne zdarzenia, tak chciał z nią pogrywać? - Jesteś ciekawy, czy jestem morderczynią - powiedziała pustym głosem. - Każda rozsądna osoba na moim miejscu odpowiedziałaby ci, że nie - Przechyliła głowę z kocią wręcz figlarnością, odstawiła filiżankę, oparła dłoń na kanapie między nimi. - Poza tym, powiedz, czy kolejne spotkania byłyby wciąż interesujące, gdybyśmy oskubali się ze wszystkich opowieści już dzisiaj?...
Ona z pewnością zamierzała oskubać go z jego historii; z pytań, których nie wypadało zadawać od razu, na które zareagował wymijająco lub z nerwowością, z agresją. Jego chwilowy wybuch oszołomił ją i pobudził na sposób zupełnie inny niż mogłaby się spodziewać, ale to wcale nie oznaczało, że sprawa jego nogi nadal nie była dla niej fascynująca. I to, i przeszłość, o której wspominał, i zainteresowanie socjopatią, i ten szlami uzdrowiciel, który momentalnie przykuł jej uwagę.
I, rzecz jasna, ten chłód, ten rozkoszny chłód, który widziała w jego oczach i który nie mógł być tylko wytworem jej wyobraźni.
- Czy to ma znaczenie... na co zasłużyłam? - wyszeptała powoli, przesuwając palcami po własnej szyi, jakby nagle oddychało jej się trudniej. W rzeczywistości była jedynie zarumieniona. Miała też ogromną chęć zapalić, a nie wzięła ze sobą papierośnicy. - Mmm, to prawda, mnie też wzywają obowiązki. Niemniej jednak, skuszę się na szarlotkę. I, jeśli pozwolisz, zadam jeszcze jedno, ostatnie pytanie: - Wskazała na niego łyżeczką, którą wyjęła ze swojej pustej filiżanki. - Gdybyś spotkał tę szla... tego człowieka dzisiaj. Teraz. Jako doświadczony i w pełni samodzielny uzdrowiciel, cholernie inteligentny jak śmiem sądzić po tej krótkiej rozmowie... - Czy właśnie komplementowała kogoś kto dopiero co brutalnie ściskał ją za nadgarstek? Och, ale przecież właśnie takie zachowania do komplementów ją popychały... - Co byś mu powiedział? Co byś mu powiedział, wiedząc, że z pewnością stracił pracę w Mungu i większość reputacji? Że nikt nie pozwoliłby mu już postawić stopy wśród czarodziei w Londynie? - Teraz to ona nie odrywała od niego analitycznego spojrzenia. Była ciekawa czy znajdzie w nim choć cząstkę współczucia wobec szlamy; wobec uzdrowiciela, który zadał mu tyle bólu.
Od tego właśnie - od sumienia, które Vale wciąż mógł posiadać w nadmiarze - zależało wiele z planów, które pomału ale sukcesywnie formowały się w jej głowie.
Ostatecznie... ostatecznie mogła pozbyć się szlamy sama.
Nuda.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Jeśli zastanawiała się nad tym, ile o sobie wiedzą, to zdecydowanie zbyt rzadko ulegała Miriam w sprawie aranżowanych spotkań. Odsłaniali przed sobą tylko tyle, ile chcieli by jedno o drugim wiedziało i Hector był doskonale tego świadomy. Tyle, że samemu odbiegł nieco od zaplanowanego przez siebie scenariusza. Planował ją znudzić i z czysto zawodowej ciekawości wybadać, na czym polega jej praktyka. Niespodziewanie zainteresował się całą rozmową, niespodziewanie poczuł do niej nić sympatii. Nie pożądania, bo to nigdy nie przychodziło mu łatwo, zagłuszone gamą nabytych lęków.
-Sieć moich pacjentów jest po prostu mniejsza i bardziej... długoterminowa niż niektórych spoza dziedziny magipsychiatrii. Poza tym, choć przeważnie nazwiska nie wyciekają, twoja matka poleciła mnie kilkorgu koleżankom, a chyba nie chciałabyś zgadywać czy imają się ich zboczenia? - wytłumaczył z pozoru spokojnie, ale jego oczy rozbłysły w rozbawieniu. Oczywiście, że byś chciała, prawda?
Przekonanie, z jakim Elvira mówiła o inności zdawało się być mocniejsze od jego własnej wiary. On nie próbował siebie zaakceptować, może co najwyżej usprawiedliwiać. Wszystko, czego dopuszczał się w burdelu było brudne, bo kojarzyło mu się z ojcem. Wszystko, co robił z pewnym złotowłosym mugolakiem zasłużyłoby na potępienie ojca - czy właśnie dlatego tak łatwo zamienił jedne uniesienia na inne, wracając do starych pokus? Zdążył już nieco ochłonąć po szokowej terapii w Wenus, ale i tak łatwość tego, jak prędko wrócił do dawnych nawyków, zdążyła go zaskoczyć i wymagała pewnej analizy.
-Pedofilów nie przyjmuję w gabinecie, ich miejsce jest w Mungu albo Azkabanie. - odpowiedział surowo, gdy spytała o obrzydliwe inności. Inne wyjątki nie przychodziły mu do głowy, leczył każdego, raz popełnił nawet błąd i przyjął na terapię ojca bijącego nastoletnie córki. Dobrze płacił, więc kontynuował spotkania, każdego miesiąca spoglądając w lustro z coraz większym obrzydzeniem.
Słuchał uważnie o serpentynie, początkowo z naukowym zainteresowaniem, ale nagle mięsień jego policzka drgnął, a spojrzenie stało się bardziej intensywne. Próbował sobie przypomnieć, czy ojciec kiedykolwiek karał tak siostry, ale gdy Leta była malutka interesowały go mrówki i baśnie - nie pamiętał szczegółów tego, jak traktowali ją rodzice i ogromnie żałował.
-Serpentyna to uśpiona, chaotyczna, wybuchająca magia, a charłactwo - które leczy się psychiatrycznie - to wygasła lub uśpiona magia, bo przecież nie zrównamy charłaka z czystokrwistej lub szlachetnej rodziny z mugolem. Musi istnieć powód zniknięcia magii - upierał się, może bardziej emocjonalnie niż powinien. -Jak wyglądałoby to w teorii Marshella, może powody są podobne? Albo - podeślij mi ją, jeśli możesz. - zadecydował, te badania o serpentynie mu umknęły, a musiał teraz ją przeczytać.
-Obawiam się, że nie streszczę tych zalet w kwadrans. - mruknął, gdy spytała o zalety psychopatii. -Ale przychodzi do mnie wiele nadwrażliwych pacjentów, zwłaszcza pacjentek. Zaniedbujących własne potrzeby na rzecz innych. Choćby twoja matka - nie leczę jej, dla jasności, ale mogę pohipotetyzować - wkłada tyle zmartwień i energii w zorganizowanie ci życia, a mogłaby poświęcić się swoim pasjom. -albo uwieść młodego ogrodnika, Miriam nie była przecież brzydka i nie była jeszcze stara. -Osoby, które posiadają mniej empatii, po prostu by się tym nie przejmowały. Prą do celu, nie oglądając się na innych. - jak jego ojciec, który wspinał się coraz wyżej i wyżej i wyżej, jaśniejąca gwiazda w naukowym świecie - dopóki nie spadł ze schodów. Tik-tak. Uśmiechnął się półgębkiem, gdy przyznała, że podziękuje Miriam. Tym lepiej dla niego, krowy z którymi się przyjaźniła kupią od niego najbzdurniejsze meridiany.
-Och, ależ ja jestem dumny. Wyjęcie prętu ze znieczulenia, spoglądanie na cudzy ból... - zamrugał, urywając na moment kontakt wzrokowy, jak krzyczałaby Katia, gdyby pobił ją nie laską, a prętem?, odchrząknął. -...wymaga pewnej odwagi i zimnej krwi. A skoro pacjent żyje, to należą ci się gratulacje. - uspokoił Elvirę. Poczuł ukłucie zazdrości, czy gdyby nie kulał i znał OPCM lepiej to też byłby medykiem polowym? Nie, nie będąc samotnym ojcem półsieroty. Ale istniała przeszłość, w której mógłby wybrać taką drogę.
-Chętnie udzielę zatem chłodnej opinii. - obiecał, umawiając się tym samym na spotkanie w jej prosektorium. Lubił logikę liczb, przejrzenie jej ksiąg rachunkowych nie będzie problemem. Lubił też widzieć hochsztaplerstwo w innych uzdrowicielach (no, jej tego nie powie) i naciągactwo wśród handlarzy ingrediencjami. Chętnie przestrzeże ją przed mniej lub bardziej wyimaginowanymi zagrożeniami i nienachalnie zareklamuje własne usługi jako alchemika.
Pragmatyczny nastrój zniknął, gdy użyła zdecydowanie zbyt mocno nacechowanego emocjonalnie słowa.
-Morderczynią? - powtórzył ze zdumieniem. -Gdybym cię tak nazwał, to tak jakbym wyzywał moich pacjentów od wariatów. - obruszył się. To tak, jakbym potępił siebie i Victora. -Zabójstwo w samoobronie to nie morderstwo. Wiem, do czego zdolni są mężczyźni i domyślam się, co zrobiliby dalej skoro oderżnęli ci rękę. - łatwo było mówić w ten sposób o anonimowych rebeliantach, jakiejś dziczy sprzymierzonej z mugolami. Niewygodnie byłoby tak myśleć o Billym lub Theo lub nawet Oliverze, ale na szczęście nie musiał.
Czy to ta wiedza rozpaliła jego wyobraźnię, czy za krótko został wczoraj w Wenus, czy jeszcze rano miotały nim zbyt sprzeczne emocje? Spróbował unormować oddech, kątem oka widząc plamy, jakie pozostawił na jej skórze. Rozgorączkowanie splotło się z jej pytaniem, na które odpowiedział w roztargnieniu i z sardonicznym uśmiechem.
-Och, pewnie spytałbym czy nie boi się o swoje dzieci. - mruknął kąśliwie, wiedząc, jakie ciosy bolą najmocniej. -Były z nami w Hogwarcie, syn tak szybko biegał, a córka świetnie tańczyła. Im jakoś nie chciał odcinać nóżek. - zacisnął palce na filiżance tak mocno, że aż zreflektował się, że zaraz ją zbije. -Szarlotkę, dwa razy. - poprosił kelnerkę, zapominając z roztargnienia o torcie Sachera.
/zt x 2
-Sieć moich pacjentów jest po prostu mniejsza i bardziej... długoterminowa niż niektórych spoza dziedziny magipsychiatrii. Poza tym, choć przeważnie nazwiska nie wyciekają, twoja matka poleciła mnie kilkorgu koleżankom, a chyba nie chciałabyś zgadywać czy imają się ich zboczenia? - wytłumaczył z pozoru spokojnie, ale jego oczy rozbłysły w rozbawieniu. Oczywiście, że byś chciała, prawda?
Przekonanie, z jakim Elvira mówiła o inności zdawało się być mocniejsze od jego własnej wiary. On nie próbował siebie zaakceptować, może co najwyżej usprawiedliwiać. Wszystko, czego dopuszczał się w burdelu było brudne, bo kojarzyło mu się z ojcem. Wszystko, co robił z pewnym złotowłosym mugolakiem zasłużyłoby na potępienie ojca - czy właśnie dlatego tak łatwo zamienił jedne uniesienia na inne, wracając do starych pokus? Zdążył już nieco ochłonąć po szokowej terapii w Wenus, ale i tak łatwość tego, jak prędko wrócił do dawnych nawyków, zdążyła go zaskoczyć i wymagała pewnej analizy.
-Pedofilów nie przyjmuję w gabinecie, ich miejsce jest w Mungu albo Azkabanie. - odpowiedział surowo, gdy spytała o obrzydliwe inności. Inne wyjątki nie przychodziły mu do głowy, leczył każdego, raz popełnił nawet błąd i przyjął na terapię ojca bijącego nastoletnie córki. Dobrze płacił, więc kontynuował spotkania, każdego miesiąca spoglądając w lustro z coraz większym obrzydzeniem.
Słuchał uważnie o serpentynie, początkowo z naukowym zainteresowaniem, ale nagle mięsień jego policzka drgnął, a spojrzenie stało się bardziej intensywne. Próbował sobie przypomnieć, czy ojciec kiedykolwiek karał tak siostry, ale gdy Leta była malutka interesowały go mrówki i baśnie - nie pamiętał szczegółów tego, jak traktowali ją rodzice i ogromnie żałował.
-Serpentyna to uśpiona, chaotyczna, wybuchająca magia, a charłactwo - które leczy się psychiatrycznie - to wygasła lub uśpiona magia, bo przecież nie zrównamy charłaka z czystokrwistej lub szlachetnej rodziny z mugolem. Musi istnieć powód zniknięcia magii - upierał się, może bardziej emocjonalnie niż powinien. -Jak wyglądałoby to w teorii Marshella, może powody są podobne? Albo - podeślij mi ją, jeśli możesz. - zadecydował, te badania o serpentynie mu umknęły, a musiał teraz ją przeczytać.
-Obawiam się, że nie streszczę tych zalet w kwadrans. - mruknął, gdy spytała o zalety psychopatii. -Ale przychodzi do mnie wiele nadwrażliwych pacjentów, zwłaszcza pacjentek. Zaniedbujących własne potrzeby na rzecz innych. Choćby twoja matka - nie leczę jej, dla jasności, ale mogę pohipotetyzować - wkłada tyle zmartwień i energii w zorganizowanie ci życia, a mogłaby poświęcić się swoim pasjom. -albo uwieść młodego ogrodnika, Miriam nie była przecież brzydka i nie była jeszcze stara. -Osoby, które posiadają mniej empatii, po prostu by się tym nie przejmowały. Prą do celu, nie oglądając się na innych. - jak jego ojciec, który wspinał się coraz wyżej i wyżej i wyżej, jaśniejąca gwiazda w naukowym świecie - dopóki nie spadł ze schodów. Tik-tak. Uśmiechnął się półgębkiem, gdy przyznała, że podziękuje Miriam. Tym lepiej dla niego, krowy z którymi się przyjaźniła kupią od niego najbzdurniejsze meridiany.
-Och, ależ ja jestem dumny. Wyjęcie prętu ze znieczulenia, spoglądanie na cudzy ból... - zamrugał, urywając na moment kontakt wzrokowy, jak krzyczałaby Katia, gdyby pobił ją nie laską, a prętem?, odchrząknął. -...wymaga pewnej odwagi i zimnej krwi. A skoro pacjent żyje, to należą ci się gratulacje. - uspokoił Elvirę. Poczuł ukłucie zazdrości, czy gdyby nie kulał i znał OPCM lepiej to też byłby medykiem polowym? Nie, nie będąc samotnym ojcem półsieroty. Ale istniała przeszłość, w której mógłby wybrać taką drogę.
-Chętnie udzielę zatem chłodnej opinii. - obiecał, umawiając się tym samym na spotkanie w jej prosektorium. Lubił logikę liczb, przejrzenie jej ksiąg rachunkowych nie będzie problemem. Lubił też widzieć hochsztaplerstwo w innych uzdrowicielach (no, jej tego nie powie) i naciągactwo wśród handlarzy ingrediencjami. Chętnie przestrzeże ją przed mniej lub bardziej wyimaginowanymi zagrożeniami i nienachalnie zareklamuje własne usługi jako alchemika.
Pragmatyczny nastrój zniknął, gdy użyła zdecydowanie zbyt mocno nacechowanego emocjonalnie słowa.
-Morderczynią? - powtórzył ze zdumieniem. -Gdybym cię tak nazwał, to tak jakbym wyzywał moich pacjentów od wariatów. - obruszył się. To tak, jakbym potępił siebie i Victora. -Zabójstwo w samoobronie to nie morderstwo. Wiem, do czego zdolni są mężczyźni i domyślam się, co zrobiliby dalej skoro oderżnęli ci rękę. - łatwo było mówić w ten sposób o anonimowych rebeliantach, jakiejś dziczy sprzymierzonej z mugolami. Niewygodnie byłoby tak myśleć o Billym lub Theo lub nawet Oliverze, ale na szczęście nie musiał.
Czy to ta wiedza rozpaliła jego wyobraźnię, czy za krótko został wczoraj w Wenus, czy jeszcze rano miotały nim zbyt sprzeczne emocje? Spróbował unormować oddech, kątem oka widząc plamy, jakie pozostawił na jej skórze. Rozgorączkowanie splotło się z jej pytaniem, na które odpowiedział w roztargnieniu i z sardonicznym uśmiechem.
-Och, pewnie spytałbym czy nie boi się o swoje dzieci. - mruknął kąśliwie, wiedząc, jakie ciosy bolą najmocniej. -Były z nami w Hogwarcie, syn tak szybko biegał, a córka świetnie tańczyła. Im jakoś nie chciał odcinać nóżek. - zacisnął palce na filiżance tak mocno, że aż zreflektował się, że zaraz ją zbije. -Szarlotkę, dwa razy. - poprosił kelnerkę, zapominając z roztargnienia o torcie Sachera.
/zt x 2
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Mała kawiarnia
Szybka odpowiedź