Większa sala boczna
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★
[bylobrzydkobedzieladnie]
Większa sala boczna
To największa spośród bocznych sal. Znajduje się tutaj duży kominek z dwoma zużytymi fotelami wokół, kilka stolików wraz z ławami z charakterystycznymi futrzanymi narzutami. Cztery skrzypiące schody prowadzą na podwyższenie, gdzie znajduje się kilka miejsc z doskonałym widokiem na salę. Całość sprawia zaskakująco przytulne wrażenie, wręcz należy mieć się na baczności, by nie zapomnieć, że to jednak wciąż Nokturn.
Możliwość gry w kościanego pokera
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:44, w całości zmieniany 1 raz
Z różdżki Edgara ponownie wydobyło się niewiele więcej ponad kilka zbłąkanych iskier, co wprawiło go w stan jeszcze większej złości i osłupienia jednocześnie. Przez głowę przemknęła mu myśl, że być może to demony uniemożliwiają im korzystanie z magii – ich czarnomagiczna aura była niezwykle silna, niemożliwa do zignorowania, były wręcz jej ucieleśnieniem. Edgar zaczynał rozumieć, że jego opór nie zda się na zbyt wiele, ale coś musiał zrobić. Nie mógł bezczynnie stać i czekać na rozwój zdarzeń, tak jak większość osób siedzących przy stole. Nie obchodziło go co się z nimi stanie, natomiast sam chciał się stąd wydostać żywy.
Ponownie spojrzał na demona stojącego najbliżej, próbując wymyśleć wyjście z tej patowej sytuacji, kiedy coś zaczęło się zmieniać. Jego rysy stawały się coraz bardziej znajome. Coraz mniej przypominał czarnomagiczne stworzenie, a coraz bardziej... Craiga? To z pewnością kolejne halucynacje, przecież Craig umarł w podziemiach Banku. Edgar poczuł jak oblewa go zimny pot, oddech znacznie przyspiesza swój rytm – podświadomie bronił się przed tą wiedzą. Zdenerwowany rzucił przelotne spojrzenie na stół, odnajdując tam więcej znajomych osób. Mulciber, Multon, Shafiq, Rookwood. Też tam byli, wszystko widzieli, przeżyli to razem z nim. Dłonie powędrowały mu do skroni, wkrótce zaciskając się na włosach. To niemożliwe. Co się tu działo? Już nic z tego nie rozumiał. Kim byli ci ludzie? Znał ich czy nie, byli po jego stronie czy wręcz przeciwnie? Musiał podjąć decyzję, zaryzykować.
W końcu opuścił ręce, a w jego oczach pojawił się błysk, świadczący o tym, że wrócił. Przynajmniej częściowo, bo mnóstwo wątpliwości wciąż czaiło mu się z tyłu głowy, ale podjął decyzję. Usłyszawszy coś o ofiarach, niewiele myśląc otworzył drzwi i wyszedł na główną salę, omiatając ją wzrokiem. – Wasza trójka – powiedział głośno, zerkając na dwóch mężczyzn i kobietę stojących za barem. – Chodźcie na chwilę – co do tego nie miał wątpliwości. Cienie nie pozostawiały złudzeń odnośnie swoich intencji. – Szybciej! – Niecierpliwie pogonił ich różdżką, oczekując z ich strony posłuszeństwa.
Ponownie spojrzał na demona stojącego najbliżej, próbując wymyśleć wyjście z tej patowej sytuacji, kiedy coś zaczęło się zmieniać. Jego rysy stawały się coraz bardziej znajome. Coraz mniej przypominał czarnomagiczne stworzenie, a coraz bardziej... Craiga? To z pewnością kolejne halucynacje, przecież Craig umarł w podziemiach Banku. Edgar poczuł jak oblewa go zimny pot, oddech znacznie przyspiesza swój rytm – podświadomie bronił się przed tą wiedzą. Zdenerwowany rzucił przelotne spojrzenie na stół, odnajdując tam więcej znajomych osób. Mulciber, Multon, Shafiq, Rookwood. Też tam byli, wszystko widzieli, przeżyli to razem z nim. Dłonie powędrowały mu do skroni, wkrótce zaciskając się na włosach. To niemożliwe. Co się tu działo? Już nic z tego nie rozumiał. Kim byli ci ludzie? Znał ich czy nie, byli po jego stronie czy wręcz przeciwnie? Musiał podjąć decyzję, zaryzykować.
W końcu opuścił ręce, a w jego oczach pojawił się błysk, świadczący o tym, że wrócił. Przynajmniej częściowo, bo mnóstwo wątpliwości wciąż czaiło mu się z tyłu głowy, ale podjął decyzję. Usłyszawszy coś o ofiarach, niewiele myśląc otworzył drzwi i wyszedł na główną salę, omiatając ją wzrokiem. – Wasza trójka – powiedział głośno, zerkając na dwóch mężczyzn i kobietę stojących za barem. – Chodźcie na chwilę – co do tego nie miał wątpliwości. Cienie nie pozostawiały złudzeń odnośnie swoich intencji. – Szybciej! – Niecierpliwie pogonił ich różdżką, oczekując z ich strony posłuszeństwa.
We build castles with our fears and sleep in them like
kings and queens
kings and queens
Edgar Burke
Zawód : nestor, B&B, łamacz klątw
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Gdybym był babą, rozpłakałbym się rzewnie nad swym losem, ale jestem Burkiem, więc trzymam fason.
OPCM : 25 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +1
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 9
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Świat spowijała nadal puszysta mgła szmaragdu, wibrowała wokół jak kokon, muskała skórę toksycznym ciepłem, które zmogło ją, gdy tylko doszło do przemiany Craiga. Świadomie nie miała pojęcia, co ani dlaczego się wydarzyło, odbierała rzeczywistość na poziomie podstawowej emocjonalnej percepcji - najpierw był to gęsty strach, później tęsknota, żądza, złość. W mgnieniu oka odebrano jej wspomnienia, magia uczyniła z niej byt bez przeszłości, smutną czarownicę pozbawioną kontroli nad tym, co działo się wokół niej. Czuła, że siedzi przy stole, że bierze (brała?) udział w obradach, ale każda twarz była obca, większość z nich ponadto budziła negatywne wrażenie, jak wtedy, gdy spotkany na ulicy nieznajomy przyglądał ci się ukradkiem z uśmiechem ukazującym zbyt wiele zębów. Tylko Mulcibera rozpoznawała, tylko on był jej bliski, paradoksalnie, bo przecież łączyła ich historia pozbawiona róż, mleka i miodu.
Wyciągała do niego dłonie, wysnuwała żądania niezrozumiałe nawet dla niej samej; ale pozostawał beznamiętny, jakby w tym całym chaosie wcale jej nie dostrzegał. Dlaczego, kiedy ona widziała wyłącznie jego?
Dostaniemy ofiary, tak powiedział, ale czy on? Miękkie usta nie poruszały się, oczy szukały czegoś za jej plecami. Odwróciła się nieco, w porę, by usłyszeć ostatnią deklarację potwora; ujrzeć jego nagą czaszkę, krwiste ślady na szczęce i przypomnieć sobie wszystko, co dotąd pozostawało w sferze zapomnienia. Wygodnie. Czy stwory przywędrowały za nimi z podziemi, czy zamierzały teraz odebrać to, co zostało im skradzione? Szerokimi ze strachu oczami wodziła po pozostałych Rycerzach, łącząc wreszcie twarze z imieniem i nazwiska z emocją. Rookwood, Mulciber, Schmidt, Cillian... wszyscy żywi przy stole, choć jak długo? Wzdrygnęła się dostrzegalnie i złapała palcami za krawędź stołu, gdy coś otarło się o jej bok. Dwa cienie zmierzały w stronę szczytu stołu i na moment zrobiło jej się niedobrze, gdyż uznała, że idą tam, gdzie Sigrun i Drew, ale zatrzymały się w połowie, wisząc nad Zacharym. Co powinni zrobić?
Mulciber nakazał przyprowadzić ofiary, skrzypnęły drzwi. Jak pomóc? Biała dłoń z drżeniem odszukała różdżkę, ale poza zaciśnięciem na niej pięści, nie wypowiedziała żadnego zaklęcia. Wychyliła się tylko przez stół, zamiatając blat długimi włosami. Chciała ujrzeć twarze Zachary'ego, Cilliana. I Drew, na którym zatrzymała wzrok na dłużej, boleśnie przygryzając wargę.
- Czarny Pan... - wymamrotała wreszcie, cicho. Wezwijcie go.
Czekała.
Wyciągała do niego dłonie, wysnuwała żądania niezrozumiałe nawet dla niej samej; ale pozostawał beznamiętny, jakby w tym całym chaosie wcale jej nie dostrzegał. Dlaczego, kiedy ona widziała wyłącznie jego?
Dostaniemy ofiary, tak powiedział, ale czy on? Miękkie usta nie poruszały się, oczy szukały czegoś za jej plecami. Odwróciła się nieco, w porę, by usłyszeć ostatnią deklarację potwora; ujrzeć jego nagą czaszkę, krwiste ślady na szczęce i przypomnieć sobie wszystko, co dotąd pozostawało w sferze zapomnienia. Wygodnie. Czy stwory przywędrowały za nimi z podziemi, czy zamierzały teraz odebrać to, co zostało im skradzione? Szerokimi ze strachu oczami wodziła po pozostałych Rycerzach, łącząc wreszcie twarze z imieniem i nazwiska z emocją. Rookwood, Mulciber, Schmidt, Cillian... wszyscy żywi przy stole, choć jak długo? Wzdrygnęła się dostrzegalnie i złapała palcami za krawędź stołu, gdy coś otarło się o jej bok. Dwa cienie zmierzały w stronę szczytu stołu i na moment zrobiło jej się niedobrze, gdyż uznała, że idą tam, gdzie Sigrun i Drew, ale zatrzymały się w połowie, wisząc nad Zacharym. Co powinni zrobić?
Mulciber nakazał przyprowadzić ofiary, skrzypnęły drzwi. Jak pomóc? Biała dłoń z drżeniem odszukała różdżkę, ale poza zaciśnięciem na niej pięści, nie wypowiedziała żadnego zaklęcia. Wychyliła się tylko przez stół, zamiatając blat długimi włosami. Chciała ujrzeć twarze Zachary'ego, Cilliana. I Drew, na którym zatrzymała wzrok na dłużej, boleśnie przygryzając wargę.
- Czarny Pan... - wymamrotała wreszcie, cicho. Wezwijcie go.
Czekała.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Pogrążenie się w szaleństwie było jedynie kroplą w morzu pragnień uwolnienia własnego mroku. Jak iskra zapalna wywołująca pożar, którego nie dało się opanować w żaden ze znanych sposobów. Pożar, który musiał strawić wszystko. Ciemność, która dawno temu zrodziła się w jego duszy znalazła w końcu ujście. Dźwięk miażdżonych kości był melodią, która prowadziła tą cząstkę na powierzchnię, prostą drogą, która mogła jedynie doprowadzić do destrukcji. Nigdy nie pozwalał sobie na zatracenie, na całkowite poddanie się wewnętrznym pragnieniom, wiedząc jak zgubne w skutkach może być.
Zmasakrowane ciało leżące na ziemi było jak przyjemny obraz zwieńczający całe dzieło. Nie wiedział już kto to był, kim mógł być ów osobnik, który jeszcze chwilę temu przypominał Alpharda. Czy to miało znaczenie? Ten dźwięk tak koił duszę, rozbrzmiewał się coraz ciszej jak przyjemne wspomnienie, którego nie mógł zapomnieć, nie chciał go zapomnieć. Pragnął więcej. Ta melodia gasła w jego umyśle, a on nie chciał jej odpuścić. Chciał tego zaznać raz jeszcze, po raz kolejny móc oddać się przyjemnej ekstazie płynącej z tego doświadczenia. Mógł to mieć… Mógł spełnić własne pragnienie, wystarczyło po nie sięgnąć, wystarczyło wyciągnąć rękę przed siebie i wypowiedzieć inkantację zaklęcia, aby ponownie to usłyszeć. Głosy w jego głowie wiodły go na pokuszenie, wzmagały ukryte pragnienie, które kiełkowało coraz bardziej, coraz mocniej.
Wzrok powoli przesunął się na Zachary’ego. Przyjaciel, który tak niedawno uratował mu życie, zrobił wszystko, aby nie wykrwawił się na Wyspie, a później dbał o jego powrót do zdrowia w bezpiecznych murach Château Rose. Teraz mógł mu pomóc znów, ponownie mógł ukoić jego duszę, raz jeszcze. Jedno ze stworzeń wskoczyło na blat, krew kapała z jego pyska, a on szukał kolejnej ofiary. Spojrzał na Shafiqa, a Rosier poczuł ukłucie zazdrości, przecież to on chciał…. to on miał w całym tym szaleństwie po raz kolejny usłyszeć ten dźwięk. Drugi cień zrobił to samo, wyminął go i też chciał to zrobić. Dlaczego chciały odebrać mu tą przyjemność? Dlaczego chciały pozbawić go tej możliwości? Zacisnął palce na różdżce.
- On jest mój… – wychrypiał nienaturalnie niskim dla siebie głosem, jego oczy pociemniały, błyszczały w pewien dziwny, nieodgadniony sposób. Zupełnie tak, jakby całkowicie stracił nad sową kontrolę popadając w zatracenie. Wyciągnął przed siebie rękę wiodącą, w której dzierżył arganową różdżkę. Wycelował pomiędzy Zachary’ego, a ciene, bliżej krawędzi stołu. Chciał odseparować go od nich, nie chciał dzielić się tym… Chciał im pomóc, ale też pragnął dokonać tego sam. Nie chciał kryć swoich pragnień za ich zasługami, niech wiedzą, niech widzą… - Expulso - wypowiedział inkantację wyraźnie, skupiając całą swoją uwagę na tym, co właśnie robił. Nie mogły mu tego odebrać, same tego chciały, aby sięgnął po to, co należało się właśnie jemu.
Zmasakrowane ciało leżące na ziemi było jak przyjemny obraz zwieńczający całe dzieło. Nie wiedział już kto to był, kim mógł być ów osobnik, który jeszcze chwilę temu przypominał Alpharda. Czy to miało znaczenie? Ten dźwięk tak koił duszę, rozbrzmiewał się coraz ciszej jak przyjemne wspomnienie, którego nie mógł zapomnieć, nie chciał go zapomnieć. Pragnął więcej. Ta melodia gasła w jego umyśle, a on nie chciał jej odpuścić. Chciał tego zaznać raz jeszcze, po raz kolejny móc oddać się przyjemnej ekstazie płynącej z tego doświadczenia. Mógł to mieć… Mógł spełnić własne pragnienie, wystarczyło po nie sięgnąć, wystarczyło wyciągnąć rękę przed siebie i wypowiedzieć inkantację zaklęcia, aby ponownie to usłyszeć. Głosy w jego głowie wiodły go na pokuszenie, wzmagały ukryte pragnienie, które kiełkowało coraz bardziej, coraz mocniej.
Wzrok powoli przesunął się na Zachary’ego. Przyjaciel, który tak niedawno uratował mu życie, zrobił wszystko, aby nie wykrwawił się na Wyspie, a później dbał o jego powrót do zdrowia w bezpiecznych murach Château Rose. Teraz mógł mu pomóc znów, ponownie mógł ukoić jego duszę, raz jeszcze. Jedno ze stworzeń wskoczyło na blat, krew kapała z jego pyska, a on szukał kolejnej ofiary. Spojrzał na Shafiqa, a Rosier poczuł ukłucie zazdrości, przecież to on chciał…. to on miał w całym tym szaleństwie po raz kolejny usłyszeć ten dźwięk. Drugi cień zrobił to samo, wyminął go i też chciał to zrobić. Dlaczego chciały odebrać mu tą przyjemność? Dlaczego chciały pozbawić go tej możliwości? Zacisnął palce na różdżce.
- On jest mój… – wychrypiał nienaturalnie niskim dla siebie głosem, jego oczy pociemniały, błyszczały w pewien dziwny, nieodgadniony sposób. Zupełnie tak, jakby całkowicie stracił nad sową kontrolę popadając w zatracenie. Wyciągnął przed siebie rękę wiodącą, w której dzierżył arganową różdżkę. Wycelował pomiędzy Zachary’ego, a ciene, bliżej krawędzi stołu. Chciał odseparować go od nich, nie chciał dzielić się tym… Chciał im pomóc, ale też pragnął dokonać tego sam. Nie chciał kryć swoich pragnień za ich zasługami, niech wiedzą, niech widzą… - Expulso - wypowiedział inkantację wyraźnie, skupiając całą swoją uwagę na tym, co właśnie robił. Nie mogły mu tego odebrać, same tego chciały, aby sięgnął po to, co należało się właśnie jemu.
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
The member 'Mathieu Rosier' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 94
'k100' : 94
Obnażył zęby, niczym dzikie zwierzę, które próbuje okazać swoją siłę i determinację. Nie było mowy o tym, żeby przegrał - to zwyczajnie nie wchodziło w rachubę. Poświęcił już dużo, zbyt dużo żeby teraz odpuścić. Nagłe pojawienie się cienistych, rogatych, krwiożerczych cieni nie było czymś, czego którekolwiek z nich mogło się spodziewać - ale skoro już podobna sytuacja zaistniała, skoro zaakcentowały swoją obecność, Craig mógł tylko po to sięgnąć. Pomimo terroru, pomimo bólu, krwi i przerażenia, któremu musiał stawić czoła, zamierzał wygrać. Nie byłby w stanie spojrzeć sobie samemu w oczy, gdyby taka moc po prostu im umknęła. Ba, gdyby jeszcze dodatkowo zaczęła szaleć i stała się permanentnym zagrożeniem? Czy byłby sobą rozczarowany? To było bardzo, bardzo lekkie określenie. Nie darowałby sobie tego. Ha, Czarny Pan by mu nie darował. Moc pochodząca z serca samego Locus Nihil? Tutaj, na powierzchni? Niemalże w zasięgu ręki?
- Moje łowy... już trwają - wycharczał, odpowiadając głosowi, który rozbrzmiał w jego głowie. Bo tak też w istocie było. Polowali na brud, polowali na szlam, polowali na skażenie, które rujnowało perfekcyjny świat, w którym prawo mieli żyć tylko ci właściwi. Eksterminowali szkodniki, z zawziętością drapieżników, które zaciekle podążały tropem zdrajców i opozycjonistów. Poświęcili temu zadaniu cząstkę własnej duszy, w zamian za moc ściągnęli na siebie klątwę - jak widać, kolejną już. - Łowy... a nie bezmyślna rzeź. - podkreślił. Craig nie był pewny, jak wiele jeszcze potrafiły znieść jego ciało i umysł - oba nie raz zostały już wystawione na szwank, oba nosiły wyraźne blizny. Gotów był jednak przyjąć kolejne - i kolejne, i kolejne - jeśli tylko oznaczało to opanowanie siły Cernunnosa - lub cokolwiek to było, a co zostało przyniesione z samego serca Locus Nihil.
Spróbował skupić całą swoją uwagę na bestii, która stała przed nim. Zdawał sobie sprawę, że głos, z którym rozmawiał, właściwie wydobywał się zewsząd, również z jego głowy - łatwiej było jednak uznać cienie za jego personifikację. Spojrzał z determinacją w puste oczodoły czaski, podejmując tę swoistą walkę na spojrzenia. Kątem oka dostrzegł jak Edgar opuszcza komnatę - nie był jednak pewny czy kuzyn postanowił w końcu się ulotnić, czy może postanowił spełnić polecenie Ramseya i ściągnąć im jakieś ofiary.
- Na kolana - wywarczał, świdrując wzrokiem demona przed sobą. Były pustymi naczyniami, monstrami pod komendą, żaden z nich nie miał prawa ani go obrażać, ani tym bardziej podejmować jakiejś akcji bez zezwolenia. Jeśli chciały ofiar, musiały na nie zaczekać. Zapracować. Zasłużyć. Burke desperacko łapał tę słabnącą nić wiążącą go z demonami - uwolnienie ich było równoznaczne z samobójstwem. Magia nie była im posłuszna, widział to. Widział, gdy spoglądał na zakrwawionego Cilliana, na to co stało się z Edgarem. Jedyną możliwością było podporządkowanie sobie ich za wszelką cenę.
- Wszystkie trzy. DO MNIE - po raz kolejny podniósł głos, przenosząc spojrzenie na pozostałe dwa monstra, które zamierzały właśnie zaatakować Zachary'ego. Nie mógł do tego dopuścić. Musiał powstrzymać je przed byciem zagrożeniem dla wszystkich zebranych w pomieszczeniu. Wziąć na smycz, niczym posłuszne, choć bardzo niechętne i piekielnie niebezpieczne ogary obronne - NA KOLANA.
Nadal próbuję utrzymać więź
- Moje łowy... już trwają - wycharczał, odpowiadając głosowi, który rozbrzmiał w jego głowie. Bo tak też w istocie było. Polowali na brud, polowali na szlam, polowali na skażenie, które rujnowało perfekcyjny świat, w którym prawo mieli żyć tylko ci właściwi. Eksterminowali szkodniki, z zawziętością drapieżników, które zaciekle podążały tropem zdrajców i opozycjonistów. Poświęcili temu zadaniu cząstkę własnej duszy, w zamian za moc ściągnęli na siebie klątwę - jak widać, kolejną już. - Łowy... a nie bezmyślna rzeź. - podkreślił. Craig nie był pewny, jak wiele jeszcze potrafiły znieść jego ciało i umysł - oba nie raz zostały już wystawione na szwank, oba nosiły wyraźne blizny. Gotów był jednak przyjąć kolejne - i kolejne, i kolejne - jeśli tylko oznaczało to opanowanie siły Cernunnosa - lub cokolwiek to było, a co zostało przyniesione z samego serca Locus Nihil.
Spróbował skupić całą swoją uwagę na bestii, która stała przed nim. Zdawał sobie sprawę, że głos, z którym rozmawiał, właściwie wydobywał się zewsząd, również z jego głowy - łatwiej było jednak uznać cienie za jego personifikację. Spojrzał z determinacją w puste oczodoły czaski, podejmując tę swoistą walkę na spojrzenia. Kątem oka dostrzegł jak Edgar opuszcza komnatę - nie był jednak pewny czy kuzyn postanowił w końcu się ulotnić, czy może postanowił spełnić polecenie Ramseya i ściągnąć im jakieś ofiary.
- Na kolana - wywarczał, świdrując wzrokiem demona przed sobą. Były pustymi naczyniami, monstrami pod komendą, żaden z nich nie miał prawa ani go obrażać, ani tym bardziej podejmować jakiejś akcji bez zezwolenia. Jeśli chciały ofiar, musiały na nie zaczekać. Zapracować. Zasłużyć. Burke desperacko łapał tę słabnącą nić wiążącą go z demonami - uwolnienie ich było równoznaczne z samobójstwem. Magia nie była im posłuszna, widział to. Widział, gdy spoglądał na zakrwawionego Cilliana, na to co stało się z Edgarem. Jedyną możliwością było podporządkowanie sobie ich za wszelką cenę.
- Wszystkie trzy. DO MNIE - po raz kolejny podniósł głos, przenosząc spojrzenie na pozostałe dwa monstra, które zamierzały właśnie zaatakować Zachary'ego. Nie mógł do tego dopuścić. Musiał powstrzymać je przed byciem zagrożeniem dla wszystkich zebranych w pomieszczeniu. Wziąć na smycz, niczym posłuszne, choć bardzo niechętne i piekielnie niebezpieczne ogary obronne - NA KOLANA.
Nadal próbuję utrzymać więź
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Craig Burke' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 68
'k100' : 68
Są cenne. Nakarm je. W pierwszej chwili uznała palący, naglący, krytyczny głos w swojej głowie za wyrzuty sumienia; za sugestię dotyczącą bliźniąt, dziwacznych, nieporadnych stworzeń, których potencjał magiczny na razie nie istniał; dopiero po jednym, głębokim, spazmatycznym oddechu pojęła, co działo się dookoła - i w niej samej. Czuła zapach krwi, słyszała nieco sprzeczne wypowiedzi popleczników Czarnego Pana, wyczuwała konsekwencje wybranego zaklęcia, wspartego przez Lyannę, lecz zakaz Ramseya wywracał lęk do góry nogami równie mocno, co przeszywający szept, wypełniający jej czaszkę. Zamrugała gwałtownie, na długi moment nieruchomiejąc, zagubiona w całym tym chaosie, kątem oka widząc przerażającą transformację Craiga, wydającego dość niemoralne rozkazy. Czy tak zachowywał się też w Wenus, wypowiadając te same słowa? Nie zdekoncentrowała się tą wizją, skupiona na tym, co miał jej do przekazania głos. Ostry, mroczny, wymagający, ociekający toksycznym fioletem, nakazujący koncentrację na siedzącym nieopodal czarnoksiężniku.
Spojrzała więc na Mulcibera; zagubiona i posłuszna zarazem; posłuszna temu, co wibrowało w niej. - Twoje intencje są nieczyste, Ramseyu- odpowiedziała spokojnym, choć drżącym głosem, nieco obcym, niedorzecznym w tej absurdalnej sytuacj. - Nie myślisz jasno, chcesz zaszkodzić naszej sprawie, chcesz zaszkodzić mi. A na to nie mogę ci pozwolić - wyartykułowała konkretnie, przekręcając się na krześle w bok, w kierunku czarodzieja; w kierunku ostatniego z wieloletnich przyjaciół, jaki jej pozostał. Był jednak zagrożeniem, tak mówił głos, tak mówił rozsądek, tak mówiło szaleństwo, przejmujące ją coraz mocniej we władanie, osiadające na źrenicach fioletowym blaskiem, który zdawał się rozlewać złowrogą aurą znad ręki Lyanny. - Nie martw się, zrobię to delikatnie. Najpierw cię unieruchomię. Nie poczujesz bólu - kontynuowała, podnosząc się z krzesła, jak w transie, wyciągając przed siebie różdżkę, by wycelować ją prosto w pierś Mulcibera, jakby nieświadoma szaleństwa, które wokół niej rozpościerało się jak diabelskie sidła, pochłaniające kolejnych Rycerzy Walpurgii. Musiała działać zgodnie z głosem, naprawić swój błąd, krok po kroku, najpierw pozbywając się zagrożenia w postaci Mulcibera. Potem: zajmie się stworzeniami - i czynieniem tego, co spodoba się Czarnemu Panu, przybliżając ją do jego łaski. - Petryficus totalus - wypowiedziała beznamiętnie, chcąc unieruchomić Mulcibera, pozbawić go możliwości sięgnięcia po różdżkę, zakląć w nieruchomy posąg, z którym będzie mogła zrobić to, co konieczne.
| rzut na Petryficusa na Ramseya
Spojrzała więc na Mulcibera; zagubiona i posłuszna zarazem; posłuszna temu, co wibrowało w niej. - Twoje intencje są nieczyste, Ramseyu- odpowiedziała spokojnym, choć drżącym głosem, nieco obcym, niedorzecznym w tej absurdalnej sytuacj. - Nie myślisz jasno, chcesz zaszkodzić naszej sprawie, chcesz zaszkodzić mi. A na to nie mogę ci pozwolić - wyartykułowała konkretnie, przekręcając się na krześle w bok, w kierunku czarodzieja; w kierunku ostatniego z wieloletnich przyjaciół, jaki jej pozostał. Był jednak zagrożeniem, tak mówił głos, tak mówił rozsądek, tak mówiło szaleństwo, przejmujące ją coraz mocniej we władanie, osiadające na źrenicach fioletowym blaskiem, który zdawał się rozlewać złowrogą aurą znad ręki Lyanny. - Nie martw się, zrobię to delikatnie. Najpierw cię unieruchomię. Nie poczujesz bólu - kontynuowała, podnosząc się z krzesła, jak w transie, wyciągając przed siebie różdżkę, by wycelować ją prosto w pierś Mulcibera, jakby nieświadoma szaleństwa, które wokół niej rozpościerało się jak diabelskie sidła, pochłaniające kolejnych Rycerzy Walpurgii. Musiała działać zgodnie z głosem, naprawić swój błąd, krok po kroku, najpierw pozbywając się zagrożenia w postaci Mulcibera. Potem: zajmie się stworzeniami - i czynieniem tego, co spodoba się Czarnemu Panu, przybliżając ją do jego łaski. - Petryficus totalus - wypowiedziała beznamiętnie, chcąc unieruchomić Mulcibera, pozbawić go możliwości sięgnięcia po różdżkę, zakląć w nieruchomy posąg, z którym będzie mogła zrobić to, co konieczne.
| rzut na Petryficusa na Ramseya
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
The member 'Deirdre Mericourt' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 9
'k100' : 9
Zzzzginął, syczał głos w jej głowie. Tak, zginął wtedy i zginął teraz. Kiedy umarł naprawdę? Co było prawdziwe? Sigrun znów zaczynała tracić pewność. Poczuła się zagubiona. Myślała, że jedynie ona dostrzega Alpharda, a teraz raczej czarną, zmasakrowaną masę, którą zmiażdżył cień, spojrzawszy jednak na Mathieu... Dostrzegła, że on też na niego patrzył.
Miała już pewność, że on wie. Poczuła więc wściekłość. Nie zwróciła uwagi na stworzenie, które wskoczyło na stół, obejrzało się na Mulcibera, zaraz po tym pomknęło dalej. Ze złością patrzyła na Mathieu.
- WYNOŚ SIĘ Z MOJEJ GŁOWY, ROSIER - wrzasnęła na niego, a jej oczy zapłonęły od gniewu.
Cienie mówiły, że dostaną ofiary, że je sobie wezmą. Edgar przywołał kogoś, słuchając polecenia Mulcibera, Sigrun wiedziała już jednak, że to za mało. Stanowczo za mało. Potrzebowali więcej - a ona musiała dowieść, że jest warta tego, że zasługiwała na więcej.
- Weźcie jego. Weźcie Mathieu - wysyczała jadowicie, mierząc w smokologa oskarżycielsko palcem.
Mógł nie poddać się łatwo. Tak jak ci, których zwabić próbował Burke. Musiała uczynić wszystko, aby ofiara została złożona - nikt nie opuści tej sali, dopóki tak się nie stanie.
- Incarcerare - powiedziała cicho, unosząc przy tym różdżkę i wykonując nią odpowiedni gest, by nikt nie mógł opuścić sali bocznej.
Miała już pewność, że on wie. Poczuła więc wściekłość. Nie zwróciła uwagi na stworzenie, które wskoczyło na stół, obejrzało się na Mulcibera, zaraz po tym pomknęło dalej. Ze złością patrzyła na Mathieu.
- WYNOŚ SIĘ Z MOJEJ GŁOWY, ROSIER - wrzasnęła na niego, a jej oczy zapłonęły od gniewu.
Cienie mówiły, że dostaną ofiary, że je sobie wezmą. Edgar przywołał kogoś, słuchając polecenia Mulcibera, Sigrun wiedziała już jednak, że to za mało. Stanowczo za mało. Potrzebowali więcej - a ona musiała dowieść, że jest warta tego, że zasługiwała na więcej.
- Weźcie jego. Weźcie Mathieu - wysyczała jadowicie, mierząc w smokologa oskarżycielsko palcem.
Mógł nie poddać się łatwo. Tak jak ci, których zwabić próbował Burke. Musiała uczynić wszystko, aby ofiara została złożona - nikt nie opuści tej sali, dopóki tak się nie stanie.
- Incarcerare - powiedziała cicho, unosząc przy tym różdżkę i wykonując nią odpowiedni gest, by nikt nie mógł opuścić sali bocznej.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Sigrun Rookwood' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 27
'k100' : 27
Pięść w końcu spotkała się tkanką, wywołując ból na twarzy czarownicy. Dokładnie tak, jak powinno być i jak było już nie raz w jego długawym życiu. Friedrich nie raz lał się na pięści, nie raz również dziwnie wplątywał się w zamieszania, kończąc będąc zmuszonym do użycia przemocy. Nie, żeby nie był z tego zadowolony - na przestrzeni lat przeszedł z zadowolenia do zwykłej obojętności wynikającej z monotonii egzystencji. I tym razem, w normalnych okolicznościach, zapewne by odpuścił. Okoliczności jednak nie były normalne, a jego żyły przepełniał dziki gniew, oraz jeszcze dziksze pragnienie krwi. Czerwonej, obficie spływającej po jego dłoniach oraz posadzce, odbierającej bólem wszelką nadzieję dziewczynie, na którą padła jego uwaga. Nie znał jej dobrze, lecz w tym momencie pragnął jej krwi, pragnieniem ważniejszym oraz silniejszym od wszystkiego, co działo się podczas spotkania. Nie interesowały go przybyłe istoty, nie interesowały go słowa, jakie padały z ust innych Rycerzy Walpurgii - liczyło się jedynie to, by upuścić krwi z ciała Lyanny; pozbawić ją każdej, nawet najmniejszej kropelki krwi aż braknie jej sił, by błagać o łaskę. Przerażenie jakie pojawiło się na ślicznej twarzy jedynie podsycało łaknienie krwi sprawiając, iż choćby nie zawahał się nad kolejnym kolejnym krokiem. Sprawnym ruchem złapał Lyannę za ciemnobrązowe włosy zaciskając na nich silne palce. Mocno. Stanowczo. Nie bacząc na ból, jakie mógł tym gestem sprawić. Liczyło się jedynie to, by roztrzaskać śliczną twarzyczkę, zobaczyć krew zdobiącą przyjemne dla oka rysy.
- Ich werde dich ermorden. - Wysyczał wściekle, mocniej zaciskając palce na ciemnych włosach, by chwilę później najzwyczajniej w świecie zmusić jej głowę do powędrowania w kierunku blatu stołu, celem roztrzaskania ślicznej twarzyczki o dębowy blat. W ruch ten włożył całą swoją siłę, całe swoje pragnienie krwi oraz niezwykłą determinację aby rozbić jej nos, by wydostać z niego krew. A później powtórzy ruch, dopóki nie roztrzaska jej twarzy na malutkie kawałeczki, zaspokajając dziwne pragnienie krwi.
| Próbuję roztrzaskać Lyannie głowę o blat stołu, nie wiem czy mam na to rzucać czy nie, więc rzucam na wszelki.
- Ich werde dich ermorden. - Wysyczał wściekle, mocniej zaciskając palce na ciemnych włosach, by chwilę później najzwyczajniej w świecie zmusić jej głowę do powędrowania w kierunku blatu stołu, celem roztrzaskania ślicznej twarzyczki o dębowy blat. W ruch ten włożył całą swoją siłę, całe swoje pragnienie krwi oraz niezwykłą determinację aby rozbić jej nos, by wydostać z niego krew. A później powtórzy ruch, dopóki nie roztrzaska jej twarzy na malutkie kawałeczki, zaspokajając dziwne pragnienie krwi.
| Próbuję roztrzaskać Lyannie głowę o blat stołu, nie wiem czy mam na to rzucać czy nie, więc rzucam na wszelki.
Getadelt wird wer schmerzen kennt Vom Feuer das die haut verbrennt Ich werf ein licht In mein Gesicht Ein heißer Schrei Feuer frei!.
The member 'Friedrich Schmidt' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 6
'k100' : 6
Słuchał innych. Śledził przebieg spotkania, w swym pierwszym odruchu zamierzając także udzielić pomocy Edgarowi, lecz to chyba właśnie wtedy dziwne szepty zbiegły się z mrokiem, który ogarnął salę spotkania. Machinalnie zamknął oczy. Nie było sensu rozglądać się, kiedy dostrzec nie dało się nic. Pozbywając się jednego zmysłu, wzmagał pozostałe. Słuch pozwalał Zachary'emu lepiej słyszeć oraz czuć przestrzeń komnaty, w której znajdowali się pozostali; oraz nowi goście. Nie otworzył oczu nawet, kiedy świece zostały ponownie zapalone i przez powieki czuł, że światło ponownie rozproszyło mrok. Dłuższą, zdecydowanie zbyt długą, chwilę trwał w tej pozycji. Wiedział, że inni coś robili. Słyszał, co mówili, lecz jednocześnie doskwierał mu przeraźliwy chłód, którego źródła upatrywał w tym, co się właśnie wydarzyło. Każdy pojedynczy staw boleśnie kłuł. Pulsował coraz mocniej. Czuł to dzisiaj tuż przed spotkaniem, w trakcie. Wszystko kumulowało się teraz do spółki z szeptami wdzierającymi się do głowy, a których nie potrafił zignorować i mógł jedynie wsłuchiwać się, biernie czekając na dalszy ciąg wydarzeń.
Zakon Feniksa zginie, powtórzył we własnych myślach. Niemagiczni zginą, raz jeszcze. Wy też zginiecie, ostatni raz rozbrzmiał, tym razem czując niebywały ciężar tego, co miało, a może mogło nadejść. Nie dostrzegał pewności w znaczeniu usłyszanych słów od gości. Nie wiedział, kim byli, czym. Siedział w bezruchu i nawet gdy już otworzył oczy, nie potrafił pojąć, co zaszło. Właściwie nie podjął żadnej próby, nie mając ku temu odpowiedniej sposobności. Szepty istot przybranych w czaszki oraz poroża powtarzał bezwiednie. Z wolna mamrotał pod nosem te same trzy zwroty, a palcami lewej dłoni lekko postukiwał w blat stołu, za każdym razem niemal słysząc zgrzytanie stawów, choć było to zapewne wyolbrzymione wyobrażenie Zachary'ego w reakcji na doświadczenia z Locus Nihil. Niezmiennie przetwarzał je od tamtej nocy, dzień za dniem zmagając się z konsekwencjami oraz nieprzyjemną dolegliwością objawiającą się właśnie wtedy, gdy odczuwał zimno.
Słyszał kolejne inkantacje padające w sali; kolejne polecenia, rozkazy mające rozwikłać sytuację, w której stworzenia pojawiły się w komnacie, domagając się... właściwie wszystkiego, z ofiarą pośród nich włącznie. Kto z nich miał się nią stać? To jedno pytanie tkwiło w nim raptem kilka urywanych w pośpiechu oddechów, które poświęcił na dobycie różdżki z fałd szaty. Jedno ze stworzeń już zbliżało się do niego powoli, uzmysławiając Shafiqowi, że to właśnie on miał zostać ofiarą, nawet jeśli inni próbowali sprowadzić kogoś, kto rzeczywiście powinien tę funkcję spełnić. Jeśli Zachary mógł coś w tej chwili zrobić, poza oczywistym zdziwieniem w reakcji na to, co robił Rosier, to zaledwie spróbować grać na czas. Chcecie krwi?, postawił pytanie we własnych myślach, pozostając w przekonaniu, że istoty były w stanie to usłyszeć. Spoglądał w oczodoły tej czaszki, która zbliżała się z lewej strony. Czekał, wiedząc, że znajdował się w położeniu, z którego nie mógł tak łatwo się wydostać. Nawet przy użyciu różdżki. W zamian pragnął zrozumieć, co przywiodło je właśnie do niego; czy składały mu zaszczyt, czy może kpiły z tego, kim Zachary był.
Zakon Feniksa zginie, powtórzył we własnych myślach. Niemagiczni zginą, raz jeszcze. Wy też zginiecie, ostatni raz rozbrzmiał, tym razem czując niebywały ciężar tego, co miało, a może mogło nadejść. Nie dostrzegał pewności w znaczeniu usłyszanych słów od gości. Nie wiedział, kim byli, czym. Siedział w bezruchu i nawet gdy już otworzył oczy, nie potrafił pojąć, co zaszło. Właściwie nie podjął żadnej próby, nie mając ku temu odpowiedniej sposobności. Szepty istot przybranych w czaszki oraz poroża powtarzał bezwiednie. Z wolna mamrotał pod nosem te same trzy zwroty, a palcami lewej dłoni lekko postukiwał w blat stołu, za każdym razem niemal słysząc zgrzytanie stawów, choć było to zapewne wyolbrzymione wyobrażenie Zachary'ego w reakcji na doświadczenia z Locus Nihil. Niezmiennie przetwarzał je od tamtej nocy, dzień za dniem zmagając się z konsekwencjami oraz nieprzyjemną dolegliwością objawiającą się właśnie wtedy, gdy odczuwał zimno.
Słyszał kolejne inkantacje padające w sali; kolejne polecenia, rozkazy mające rozwikłać sytuację, w której stworzenia pojawiły się w komnacie, domagając się... właściwie wszystkiego, z ofiarą pośród nich włącznie. Kto z nich miał się nią stać? To jedno pytanie tkwiło w nim raptem kilka urywanych w pośpiechu oddechów, które poświęcił na dobycie różdżki z fałd szaty. Jedno ze stworzeń już zbliżało się do niego powoli, uzmysławiając Shafiqowi, że to właśnie on miał zostać ofiarą, nawet jeśli inni próbowali sprowadzić kogoś, kto rzeczywiście powinien tę funkcję spełnić. Jeśli Zachary mógł coś w tej chwili zrobić, poza oczywistym zdziwieniem w reakcji na to, co robił Rosier, to zaledwie spróbować grać na czas. Chcecie krwi?, postawił pytanie we własnych myślach, pozostając w przekonaniu, że istoty były w stanie to usłyszeć. Spoglądał w oczodoły tej czaszki, która zbliżała się z lewej strony. Czekał, wiedząc, że znajdował się w położeniu, z którego nie mógł tak łatwo się wydostać. Nawet przy użyciu różdżki. W zamian pragnął zrozumieć, co przywiodło je właśnie do niego; czy składały mu zaszczyt, czy może kpiły z tego, kim Zachary był.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie powinien tego robić, bezmyślne działania zawsze prowadziły do kłopotów, a teraz było to wręcz dopraszanie się o konsekwencje, których dokładnie przewidzieć nie mógł. Mimo to nie zawahał się i szybko przekonał, jak duży błąd popełnił. Widział, jak prawidłowo rzucone zaklęcie, formuje się w wiązkę, która miała polecieć ku istocie. Niestety samego momentu, wyraźnego spowolnienia nie był w stanie już zobaczyć. Czarna mgła otulająca dłoń i dziwny bursztynowy kolor barwiący na chwilę żyły, skupiły całą jego uwagę na tych parę sekund, gdy jeszcze nie wiedział. Wystarczyło jednak ledwie mrugnięcie okiem, nim poczuł ostry ból, który wyrwał z jego gardła krzyk. Palce trzymające różdżkę rozchyliły się niekontrolowanie, by zaraz zacisnąć znów w pięść tknięte impulsem okropnego bólu, jakiego nie spodziewał się poczuć właśnie teraz. Patrzył na własną dłoń z niedowierzaniem i niezrozumieniem, co właśnie się wydarzyło. Nie ruszała go krew w żadnej ilości, dawno zobojętniał na rozlewaną posokę, nawet jeśli należała do niego, lecz wyrastająca z knykci narośl, wyglądała strasznie. Jednak nawet na tym nie mógł skupić się dłużej, bo mroczki przed oczami zatańczyły zbyt mocno. W odruchu zacisnął palce drugiej ręki na oparciu krzesła, chcąc utrzymać kontakt z rzeczywistością i nie poddać się słabości otępiającej na dłużej niżby chciał. Nadal było jednak mało, kaskadę najgorszych odczuć uzupełnił głośny pisk tłumiący wszystko, co działo się w otoczeniu i wpatrzone w niego puste ślepie stworzenia, które próbował powstrzymać przed zranieniem Śmierciożercy. Nieświadomie wstrzymał na moment oddech, czując, jakby pod tym spojrzeniem tracił część siebie… tracił i zyskiwał coś innego, nienależącego już w pełni do niego, ta dziwna wieź. Wciągnął ze świstem powietrze do płuc, by równie gwałtownie pochylić głowę i mimo bólu w jednej dłoni, zasłonić obiema rękoma uszy. Chciał to uciszyć, nie słyszeć pisku, który zbyt ostry wwiercał się w czaszkę, drażniąc nieprzyjemnie.
W głębokich dolinach zbiera się cień.
Ma barwę nocy…
Ma barwę nocy…
lecz pachnie jak krew
Cillian Macnair
Zawód : Łowca magicznych stworzeń, szmugler
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Krok wstecz to nie zmiana.
Krok wstecz to krok wstecz
Krok wstecz to krok wstecz
OPCM : 20 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 11
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Wokół rozgrywało się istne szaleństwo, przeskakiwał spojrzeniem od jednego Rycerza do drugiego. W zasięgu wzroku miał wciąż Elvirę, która ledwie co wyciągała w jego kierunku szpony, by zaraz potem zobaczyć jak Fried wymierza Lyannie cios w twarz. Zogniskował spojrzenie na Drew, który podważył jego decyzję, nakazując wszystkim zostać. Spojrzał na niego cierpko i zimno, ale kiedy podniosła się wokół wrzawa, zaczęły padać inkantację, nie zamierzał wszystkich przekrzykiwać, by wyjaśnić mu gdzie było jego miejsce. Głos młodszego Rosiera ze słowami tak podobnymi do tych, wypowiedzianych przez Multon ściągnęły jego uwagę, nie zareagował jednak. Cofnął się, dopiero, kiedy Deirdre podniosła się z krzesła, zwracając w jego stronę. I znów ona — kto jeszcze stanie dziś zdecyduje się stanąć przeciwko niemu? Wszystko dziś było przeciwko niemu. Prócz chwilowego zaskoczenia nie poczuł jednak nic, żadnego niepokoju. Cofnął się, choć nie ze strachu — po to, by zrobić sobie odruchowo miejsce i móc unieść różdżkę gotową do obrony. Zamiast wypowiedzenia inkantacji blokującej, wypowiedział sekundy po niej:
— Petryficus totalus!— Celował prosto w jej pierś, reagując tak szybko jak tylko był w stanie posłać w jej stronę zaklęcie. Ktoś musiał ją uspokoić, jeśli nie potrafiła zrobić to sama. Wcześniej był zażenowany jej zachowaniem, teraz miał pewność, że wszystkich obezwładniało szaleństwo. Wszystkich. Słyszał za sobą, że Sigrun próbowała ich powstrzymać, ale nie mogli tego zrobić.
— Rookwood!— podniósł głos, obracając głowę w jej stronę tuż po wypowiedzeniu inkantacji. Słyszał to, co się działo. Słyszał głosy, ten jeden, konkretny głos. Ten, który mu coś odebrał. Odbierał cały czas, bez ustanku. — Masz im pozwolić się pożywić. Masz pozwolić Edgarowi sprowadzić tu dla nich ludzi. Jeśli nie, jeśli mu na to nie pozwolisz, jeśli nas tu wszystkich zatrzymasz będziesz przystawką — wcale nie żartował. Utkwił w niej spojrzenie, a potem spojrzał na cienistą kreaturę. Cofnął się znów, chcąc znaleźć jak najdalej od nich wszystkich, od Dei, Multon, Rookwood, i stwora.
— Petryficus totalus!— Celował prosto w jej pierś, reagując tak szybko jak tylko był w stanie posłać w jej stronę zaklęcie. Ktoś musiał ją uspokoić, jeśli nie potrafiła zrobić to sama. Wcześniej był zażenowany jej zachowaniem, teraz miał pewność, że wszystkich obezwładniało szaleństwo. Wszystkich. Słyszał za sobą, że Sigrun próbowała ich powstrzymać, ale nie mogli tego zrobić.
— Rookwood!— podniósł głos, obracając głowę w jej stronę tuż po wypowiedzeniu inkantacji. Słyszał to, co się działo. Słyszał głosy, ten jeden, konkretny głos. Ten, który mu coś odebrał. Odbierał cały czas, bez ustanku. — Masz im pozwolić się pożywić. Masz pozwolić Edgarowi sprowadzić tu dla nich ludzi. Jeśli nie, jeśli mu na to nie pozwolisz, jeśli nas tu wszystkich zatrzymasz będziesz przystawką — wcale nie żartował. Utkwił w niej spojrzenie, a potem spojrzał na cienistą kreaturę. Cofnął się znów, chcąc znaleźć jak najdalej od nich wszystkich, od Dei, Multon, Rookwood, i stwora.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Większa sala boczna
Szybka odpowiedź