Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Boczne ognisko
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Boczne ognisko
Palenisko na plaży nieco oddalone od głównego, mniejsze, nie tak okazałe i usytuowane bardziej na uboczu, lecz nie mniej tłumnie nawiedzane w okresie festiwalu lata organizowanego corocznie przez Prewettów. Przez cały rok kamienne palenisko stoi nieużywane, lecz początkiem sierpnia otula się potężnym ogniem, w okół którego przy subtelnych dźwiękach lutni po zmroku tańczą przybyli czarodzieje.
- Zdecydowanie! - Liddy skwapliwie przytaknęła na pomysł z niekończącym się filmem do aparatu. - To by mi znacząco ułatwiło życie - uśmiechnęła się wesoło. - Póki co niestety muszę się bardziej pilnować - zakończyła ze wzruszeniem ramion, choć uśmiech nie zniknął z jej twarzy. Nie narzekała, bo naprawdę wiele z tego festiwalu już uwieczniła, a teraz mogła się mocniej skupić na swoich druhach, także na Eve, która w tej chwili wyraźnie biła się z myślami.
- Daj spokój, nic nie popsujesz. A ten moment jest dobry jak każdy inny - zapewniła Liddy lekko, niemal pogodnie. Chciała żeby przyjaciółka czuła się przy niej swobodnie i... po prostu bezpiecznie. I chyba podziałało, bo po chwili, może dwóch Eve cicho zaczęła opowiadać o zmęczeniu, udawaniu i zniszczonej zabawie. Moore momentalnie przypomniała sobie co powiedział jej kuzyn, kiedy zapytała go o to co się stało, że Eve ich zostawiła na plaży. A więc miał rację...?
- Och... To dlatego, że Steffen wyłowił twój wianek...? - zaryzykowała to stwierdzenio-pytanie, ale nie czekała na potwierdzenie, tylko kontynuowała szybko:
- Nie wiem jakie plotki o nim krążą... - zaznaczyła od razu. - Fakt, Bella od niego odeszła... ale wątpię, żeby zrobiła to z jego winy, on generalnie jest bardzo w porządku... przynajmniej dopóki nie traktuje mnie jak dziecko - nie darowała sobie i to dorzuciła przypominając sobie jak bezczelnie nie podzielił się z nią diablim zielem - ale nie w tym rzecz, chodzi mi o to, że kto by tam plotkował o tym, że to akurat on wyłowił twój wianek? A nawet jeśli, to tylko plotki. Ostatecznie... to kwestia jednego tańca z przyjacielem i to w naszym gronie, a my przecież wiemy jak jest. Nie musisz się tym martwić - zapewniła spoglądając z troską na Eve. Czasami zapominała, że niektórzy się przejmują takimi rzeczami jak opinia innych. Było to o tyle bezsensu, że nieważne kim by się nie było i jak kryształowym, zawsze znaleźliby się ludzie, którym coś by się nie podobało. Skoro tak i skoro nie robiło się niczego złego, bo przecież w tym przypadku to była tylko kwestia tradycji i tańca, to w mniemaniu Lidki powinno się szczać na takie plotki.
- Poza tym... tak nie powinno być - stwierdziła nagle marszcząc brwi, po czym na chwilę zamilkła nad czymś się zastanawiając. Wychodziło na to, że każde z nich ukrywało przed resztą swoje rozterki i smutki - ona sama, Eve, Jim, Steff właściwie też próbował, tylko był w tym dość kiepski. Czy tak samo robili: Marcel, Nela, Celine, Aisha i Finn? Czy każde z nich się z czymś zmagało samemu bojąc się pokazać tą nieuśmiechniętą twarz? Czy to nie świadczyło o nich jako kiepskich przyjaciołach? I jasne, teraz jak to w nią uderzyło, to chciała to jakoś naprawić, bo przecież chciała być osobą, do której nikt nie będzie się krępował zwrócić z jakimś problemem... tylko czy nie powinna tego naprawiać zaczynając od siebie? Ta wizja jednak była jak zadzior w tym pięknym obrazku, który stworzyła sobie właśnie w głowie i póki co zdecydowała się go zignorować. Zadzior hipokryzji.
- Każdy ma prawo być zmęczony i smutny i nie chcieć się uśmiechać przez cały czas, to zupełnie normalne. Nie popsułabyś nikomu zabawy samym tylko swoim nastrojem... a jeśli tak, to widocznie kiepsko się do tej pory bawił - mimowolnie zażartowała. - Mi byś nie popsuła, ok? - znów spoważniała i spróbowała złapać z przyjaciółką kontakt wzrokowy. - Jeśli potrzebujesz pobyć sama, to w porządku, chociaż zanim pójdziesz, możesz dać znać - spojrzała na nią znacząco, bo tyle zapewne wystarczyło - obie wiedziały do czego piła - ale... nie skazuj się na samotne wygnanie tylko za kiepski nastrój. Świat się nie zawali jak się nie uśmiechniesz, albo jak będziesz siedzieć sobie cicho z boku. A jak ktoś miałby z tym problem, to z chęcią go wyjaśnię - dodała tylko odrobinę złowrogo. - A kto wie, może w naszym towarzystwie, by ci się humor poprawił? - spróbowała trochę rozładować atmosferę, choć na wspomnienie nieprzytomnego Jima wciąż przechodziły ją ciarki. Czy Eve w ogóle wiedziała co się stało na plaży, kiedy odeszła? I czy Liddy w ogóle powinna jej o tym mówić?
- Daj spokój, nic nie popsujesz. A ten moment jest dobry jak każdy inny - zapewniła Liddy lekko, niemal pogodnie. Chciała żeby przyjaciółka czuła się przy niej swobodnie i... po prostu bezpiecznie. I chyba podziałało, bo po chwili, może dwóch Eve cicho zaczęła opowiadać o zmęczeniu, udawaniu i zniszczonej zabawie. Moore momentalnie przypomniała sobie co powiedział jej kuzyn, kiedy zapytała go o to co się stało, że Eve ich zostawiła na plaży. A więc miał rację...?
- Och... To dlatego, że Steffen wyłowił twój wianek...? - zaryzykowała to stwierdzenio-pytanie, ale nie czekała na potwierdzenie, tylko kontynuowała szybko:
- Nie wiem jakie plotki o nim krążą... - zaznaczyła od razu. - Fakt, Bella od niego odeszła... ale wątpię, żeby zrobiła to z jego winy, on generalnie jest bardzo w porządku... przynajmniej dopóki nie traktuje mnie jak dziecko - nie darowała sobie i to dorzuciła przypominając sobie jak bezczelnie nie podzielił się z nią diablim zielem - ale nie w tym rzecz, chodzi mi o to, że kto by tam plotkował o tym, że to akurat on wyłowił twój wianek? A nawet jeśli, to tylko plotki. Ostatecznie... to kwestia jednego tańca z przyjacielem i to w naszym gronie, a my przecież wiemy jak jest. Nie musisz się tym martwić - zapewniła spoglądając z troską na Eve. Czasami zapominała, że niektórzy się przejmują takimi rzeczami jak opinia innych. Było to o tyle bezsensu, że nieważne kim by się nie było i jak kryształowym, zawsze znaleźliby się ludzie, którym coś by się nie podobało. Skoro tak i skoro nie robiło się niczego złego, bo przecież w tym przypadku to była tylko kwestia tradycji i tańca, to w mniemaniu Lidki powinno się szczać na takie plotki.
- Poza tym... tak nie powinno być - stwierdziła nagle marszcząc brwi, po czym na chwilę zamilkła nad czymś się zastanawiając. Wychodziło na to, że każde z nich ukrywało przed resztą swoje rozterki i smutki - ona sama, Eve, Jim, Steff właściwie też próbował, tylko był w tym dość kiepski. Czy tak samo robili: Marcel, Nela, Celine, Aisha i Finn? Czy każde z nich się z czymś zmagało samemu bojąc się pokazać tą nieuśmiechniętą twarz? Czy to nie świadczyło o nich jako kiepskich przyjaciołach? I jasne, teraz jak to w nią uderzyło, to chciała to jakoś naprawić, bo przecież chciała być osobą, do której nikt nie będzie się krępował zwrócić z jakimś problemem... tylko czy nie powinna tego naprawiać zaczynając od siebie? Ta wizja jednak była jak zadzior w tym pięknym obrazku, który stworzyła sobie właśnie w głowie i póki co zdecydowała się go zignorować. Zadzior hipokryzji.
- Każdy ma prawo być zmęczony i smutny i nie chcieć się uśmiechać przez cały czas, to zupełnie normalne. Nie popsułabyś nikomu zabawy samym tylko swoim nastrojem... a jeśli tak, to widocznie kiepsko się do tej pory bawił - mimowolnie zażartowała. - Mi byś nie popsuła, ok? - znów spoważniała i spróbowała złapać z przyjaciółką kontakt wzrokowy. - Jeśli potrzebujesz pobyć sama, to w porządku, chociaż zanim pójdziesz, możesz dać znać - spojrzała na nią znacząco, bo tyle zapewne wystarczyło - obie wiedziały do czego piła - ale... nie skazuj się na samotne wygnanie tylko za kiepski nastrój. Świat się nie zawali jak się nie uśmiechniesz, albo jak będziesz siedzieć sobie cicho z boku. A jak ktoś miałby z tym problem, to z chęcią go wyjaśnię - dodała tylko odrobinę złowrogo. - A kto wie, może w naszym towarzystwie, by ci się humor poprawił? - spróbowała trochę rozładować atmosferę, choć na wspomnienie nieprzytomnego Jima wciąż przechodziły ją ciarki. Czy Eve w ogóle wiedziała co się stało na plaży, kiedy odeszła? I czy Liddy w ogóle powinna jej o tym mówić?
OK, so now what?
we'll fight
Liddy Moore
Zawód : Fotografka i lotniczka w Oddziale Łączności "Sowa"
Wiek : 19
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
You can count on me like:
1, 2, 3
I'll be there
1, 2, 3
I'll be there
OPCM : 7 +3
UROKI : 3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 20
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Może nie była przekonana, że to dobra chwila, aby zagłębiać się w zdecydowanie posępne tematy. Może nie chciała już próbować otwierać się przed innymi, jeżeli próby przy najbliższej jej dotąd osobie okazywały się porażką raz za razem. Jednak zapewnienie Liddy przełamało ten opór, odegnało myśli, które blokowały każde słowo. Odezwała się i mówiła szczerze, czując narastającą obawę, że to jednak nie był dobry pomysł, ale ryzykowała. I w zamian usłyszała coś, co sprawiło, że ciemne oczy otworzyły się szerzej. Po chwili zmarszczyła lekko brwi, mrużąc na moment oczy. Gama emocji, która przelała się przez twarz, pierwszy raz od dawna była tak autentyczna.
- Co? – wydusiła z siebie, jakże ambitnie. Nie rozumiała tego, co właśnie przedstawiła Moore.- Nie chodzi o to, jakie plotki krążą o Steffenie... w ogóle krążą jakieś? – zdziwiła się lekko, ale zaraz potrząsnęła głową, a ciemne kosmyki zatańczyły wokół twarzy.- Nie musisz mnie zapewniać, że Steff jest w porządku. Wiem o tym i nie ujmując nikomu, ale jest chyba najbardziej sympatyczną osobą w całym swoim całokształcie, jaką znam.- uśmiechnęła się delikatnie.- Nie wiem, czy Bella odeszła z jego winy, czy nie, ale w sumie jakie to ma znaczenie? Nie ma jej, a on został tutaj.- dodała z lekkim wzruszeniem ramion.
- On ci to powiedział? Steff pomyślał, że nie chcę tańczyć z nim, przez wzgląd na plotki krążące o nim? – odpowiedzi były oczywiste, a jednak pytania padły z jej strony.- To nie tak, źle mnie zrozumiał. Nie odmówiłam mu dlatego, że martwiłam się, że zostanę wciągnięta w plotki o nim, ale w drugą stronę. Jestem cyganką, ludzie nas nie lubią i do tego jestem w ciąży, nie chciałam, by to o nim plotkowano przez fakt, że chciał być miły. Widziałam na festiwalu kilka osób z Doliny, to by się szybko rozniosło.- wyjaśniła, jak to było naprawdę.- Wiesz, jaka za wiankami idzie tradycja? Kawalerowie wręczają je panną, którym chcą okazać swą sympatię. Mężowie wręczają je żoną, bo na ogół małżeństwa jednak się kochają. Co prawda mój mąż pokazał dobitnie, jak bardzo jestem mu nieistotna. To może i głupia symbolika, ale czarodzieje w to wierzą... ja w to naiwnie wierzyłam. Nie chciałam, by Steff wszedł w to przez przypadek, by ze współczucia zrobił coś, czego może później pożałować.- dopowiedziała, będąc już całkowicie pewną, że chce być szczera z Liddy.
Spojrzała na nią z uwagą, kiedy padły dość oczywiste słowa. Jasne, że tak nie powinno być. Nigdy. Niestety pewnych rzeczy nie dało się przeskoczyć, trzymać kroku z każdym w tej upojnej radości. Czuła się trochę wykolejona z tego toru, niezdolna, by iść tym tempem, kiedyś tak dobrze znajomym, a teraz dziwnie obcym. Może była już po prostu w innym momencie życia? Może zależało jej już na nieco innych rzeczach albo po prostu potrzebowała oddechu.
- Dzięki.- szepnęła na zapewnienie, że Liddy nie popsułaby humoru. Doceniała to, chociaż nie do końca o to chodziło. Inne zmartwienia chodziły jej po głowie.- Następnym razem, dam, obiecuję.- dodała, bo to niewiele ją kosztowało, napomknąć, że chciała po prostu zniknąć, zapaść się pod ziemię.- Waleczna jesteś.- stwierdziła z rozbawieniem, kiedy Moore gotowa była wyjaśnić takiego gagatka.
Wzruszyła lekko ramionami.
- Może i poprawiłoby mi to humor, ale chyba ostatnie, co wtedy chciałam to zaryzykować. Najłatwiej mi pozbierać się w samotności. To taka brzydka naleciałość, gdy mogłam długo liczyć tylko na siebie i od uporu zależało, jak szybko stanę na nogi.- wyjaśniła, odsłaniając przed Liddy więcej niż przed kimkolwiek. Unikała mówienia o czasie, który był dla niej trudny i rzeczywistości, która kiedyś zrównała ją z ziemią nie jeden raz.
- Co? – wydusiła z siebie, jakże ambitnie. Nie rozumiała tego, co właśnie przedstawiła Moore.- Nie chodzi o to, jakie plotki krążą o Steffenie... w ogóle krążą jakieś? – zdziwiła się lekko, ale zaraz potrząsnęła głową, a ciemne kosmyki zatańczyły wokół twarzy.- Nie musisz mnie zapewniać, że Steff jest w porządku. Wiem o tym i nie ujmując nikomu, ale jest chyba najbardziej sympatyczną osobą w całym swoim całokształcie, jaką znam.- uśmiechnęła się delikatnie.- Nie wiem, czy Bella odeszła z jego winy, czy nie, ale w sumie jakie to ma znaczenie? Nie ma jej, a on został tutaj.- dodała z lekkim wzruszeniem ramion.
- On ci to powiedział? Steff pomyślał, że nie chcę tańczyć z nim, przez wzgląd na plotki krążące o nim? – odpowiedzi były oczywiste, a jednak pytania padły z jej strony.- To nie tak, źle mnie zrozumiał. Nie odmówiłam mu dlatego, że martwiłam się, że zostanę wciągnięta w plotki o nim, ale w drugą stronę. Jestem cyganką, ludzie nas nie lubią i do tego jestem w ciąży, nie chciałam, by to o nim plotkowano przez fakt, że chciał być miły. Widziałam na festiwalu kilka osób z Doliny, to by się szybko rozniosło.- wyjaśniła, jak to było naprawdę.- Wiesz, jaka za wiankami idzie tradycja? Kawalerowie wręczają je panną, którym chcą okazać swą sympatię. Mężowie wręczają je żoną, bo na ogół małżeństwa jednak się kochają. Co prawda mój mąż pokazał dobitnie, jak bardzo jestem mu nieistotna. To może i głupia symbolika, ale czarodzieje w to wierzą... ja w to naiwnie wierzyłam. Nie chciałam, by Steff wszedł w to przez przypadek, by ze współczucia zrobił coś, czego może później pożałować.- dopowiedziała, będąc już całkowicie pewną, że chce być szczera z Liddy.
Spojrzała na nią z uwagą, kiedy padły dość oczywiste słowa. Jasne, że tak nie powinno być. Nigdy. Niestety pewnych rzeczy nie dało się przeskoczyć, trzymać kroku z każdym w tej upojnej radości. Czuła się trochę wykolejona z tego toru, niezdolna, by iść tym tempem, kiedyś tak dobrze znajomym, a teraz dziwnie obcym. Może była już po prostu w innym momencie życia? Może zależało jej już na nieco innych rzeczach albo po prostu potrzebowała oddechu.
- Dzięki.- szepnęła na zapewnienie, że Liddy nie popsułaby humoru. Doceniała to, chociaż nie do końca o to chodziło. Inne zmartwienia chodziły jej po głowie.- Następnym razem, dam, obiecuję.- dodała, bo to niewiele ją kosztowało, napomknąć, że chciała po prostu zniknąć, zapaść się pod ziemię.- Waleczna jesteś.- stwierdziła z rozbawieniem, kiedy Moore gotowa była wyjaśnić takiego gagatka.
Wzruszyła lekko ramionami.
- Może i poprawiłoby mi to humor, ale chyba ostatnie, co wtedy chciałam to zaryzykować. Najłatwiej mi pozbierać się w samotności. To taka brzydka naleciałość, gdy mogłam długo liczyć tylko na siebie i od uporu zależało, jak szybko stanę na nogi.- wyjaśniła, odsłaniając przed Liddy więcej niż przed kimkolwiek. Unikała mówienia o czasie, który był dla niej trudny i rzeczywistości, która kiedyś zrównała ją z ziemią nie jeden raz.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Na twarzy Eve odmalowało się zaskoczenie, a potem zaprzeczyła, że chodziło o plotki na temat Steffa. Czyżby jej kuzyn coś pokręcił? Ech, na to wychodziło. Czemu jej to specjalnie nie zdziwiło…? Ech...
Czy jakieś w ogóle o nim krążyły? Liddy nie miała pojęcia, powtarzała tylko jego słowa, więc powoli wzruszyła ramionami i pokręciła głową.
- Nie wiem – przyznała. – Steff coś takiego powiedział – wyjaśniła, a potem słuchała uważnie jak przyjaciółka analizuje sytuację. Uspokoiła się trochę, bo właściwie Eve potwierdziła jej własne założenia - że z tym całym wycofaniem się z wianków wcale nie chodziło o jej kuzyna... a przynajmniej nie tak, jak to sam przedstawił. Przytaknęła, kiedy Eve o to zapytała.
Tylko potem jej tłumaczenia, że to ona niejako miałaby być czarnym charakterem w plotkach o Steffie, sprawiły, że Liddy zmarszczyła brwi, a potem parę razy otwierała i zamykała usta chcąc przerwać wywód przyjaciółki, ale za każdym razem odpuszczała dając jej dokończyć kolejne zdania. Nie wytrzymała jednak, kiedy ta wspomniała o ludziach z Doliny.
- Eve... Co z tego, że widziałaś jakichś obcych? To tylko obcy, nieważne co gadają, oni zawsze będą szczekać, choćby z nudów. I zawsze, wierz mi, zawsze znajdą coś, co można wyśmiać i z czego można szydzić, nigdy nie dogodzisz tłumowi… Czy byłabyś to ty - cyganka w ciąży, czy ja biegająca w portkach , czy Neala, bo... nie wiem, jest ruda, albo Celina, bo jest za ładna i na pewno wyrywa cudzych mężów. Zawsze się coś wymyśli. Zawsze znajdą kozła ofiarnego. Nie ma więc sensu się na ten tłum szczekaczy oglądać, tak? Nie robiłaś nic złego, bawiliśmy się jak wszyscy inni, twój wianek wyciągnął przyjaciel. I my o tym wiemy. Tłum nie, ale chrzanić tłum. Nawet gdybyś wyszła na środek i zaczęła im tłumaczyć, to przecież nawet nie próbowaliby tego zrozumieć, to nie ma sensu! - wyrzuciła z siebie kolejne słowa z narastającą złością. Nie była zła na Eve, tylko na tych durnych ludzi, na tą bezosobową masę wytykaczy palcami. Całkiem nieźle znała smak oceniających spojrzeń, często towarzyszył jej szmer rozmów na swój temat i widziała grymasy pogardy na twarzach zupełnie obcych ludzi. Jasne, nie umywało się to kompletnie do tego jacy ludzie potrafili być podli w stosunku do Jima, Aishy czy Eve, ale… powiedzmy, że miała nikłe pojęcie o tym jak gadanie ludzi, ich nienawistne spojrzenia śledzące każdy ruch mimo, że nie zrobiło się nic złego, mogły być upierdliwe. I jak mogły wpływać na to, co samemu się o sobie myślało… A to jak utrudniało życie potrafiła sobie wyobrazić. Ale dopóki tylko gadali, to można to było ignorować, albo się z tym konfrontować, ale wciąż pozostawało tylko czczym szczekaniem, w które nie należało wierzyć ani się go bać. A na pewno nie, kiedy miało się przyjaciół, którzy stali za sobą murem.
- Wiem, że to może nie być łatwe… i rozumiem, że chciałaś chronić Steffa… ale jak jesteś z nami, jak jesteśmy grupą, to sobie ze wszystkim poradzimy, hm? Nikt nie musi odchodzić - zapewniła ją z mocą.
A potem Eve zaczęła mówić o tych tradycjach wiankowych i... przyjaciółka nie powiedziała tego wprost, ale po rozmowie z Jimem Liddy już domyślała się o co tak naprawdę się rozchodziło. Obiecała, że nie powtórzy Eve o czym rozmawiali i zamierzała dotrzymać słowa, ale to nie oznaczało, że zamierzała milczeć.
- Eve… - odezwała się dopiero, kiedy ta skończyła. Ostrożnie położyła jej rękę na ramieniu.
– Eve, nie jesteś nieistotna. Ani dla mnie, ani dla reszty przyjaciół, a już z całą pewnością nie dla Jima. Żałuję, że poczułaś inaczej, ale jesteś ważną częścią nas - powiedziała z naciskiem nie odrywając od niej spojrzenia. - I nikt by nie żałował, że wyłowił twój wianek. Ani Steff, ani Jim... ani ktokolwiek inny. Żałowaliśmy tylko, że poszłaś - zamilkła na chwili po czym dodała w formie żartu:
- Ja najbardziej, bo brakowało panny do tańca i Marcel w desperacji poprosił mnie - ale w sumie kiedy to powiedziała dotarło do niej, że tamta sytuacja wcale jej nie śmieszyła. Ani wcześniej, ani teraz. Poczuła się przez nią tylko gorzej, ale na szczęście nie miała czasu się użalać nad sobą i odpychając głupie myśli, skupiła się powtórnie na przyjaciółce.
Trochę jej ulżyło, kiedy Eve zapewniła, że następnym razem da jej znać, jak będzie potrzebowała pobyć sama. Uśmiechnęła się lekko, a potem szerzej, kiedy została nazwana waleczną. To miło połechtało jej ego.
- Teraz nie musisz polegać już tylko na sobie. Masz mnie, masz Jima, Marcela, Steffa i całą resztę... Możesz na nas zawsze liczyć, Eve. Po to jesteśmy, żebyś miała w nas wsparcie - zapewniła z przejęciem.
Doskonale rozumiała to podejście, to zbieranie się do kupy w samotności. Nikt nie lubi odsłaniać swoich słabości... ale przy przyjaciołach, przy bliskich powinno się móc to robić, bo jeśli nie, to co to za przyjaciele?
Czy jakieś w ogóle o nim krążyły? Liddy nie miała pojęcia, powtarzała tylko jego słowa, więc powoli wzruszyła ramionami i pokręciła głową.
- Nie wiem – przyznała. – Steff coś takiego powiedział – wyjaśniła, a potem słuchała uważnie jak przyjaciółka analizuje sytuację. Uspokoiła się trochę, bo właściwie Eve potwierdziła jej własne założenia - że z tym całym wycofaniem się z wianków wcale nie chodziło o jej kuzyna... a przynajmniej nie tak, jak to sam przedstawił. Przytaknęła, kiedy Eve o to zapytała.
Tylko potem jej tłumaczenia, że to ona niejako miałaby być czarnym charakterem w plotkach o Steffie, sprawiły, że Liddy zmarszczyła brwi, a potem parę razy otwierała i zamykała usta chcąc przerwać wywód przyjaciółki, ale za każdym razem odpuszczała dając jej dokończyć kolejne zdania. Nie wytrzymała jednak, kiedy ta wspomniała o ludziach z Doliny.
- Eve... Co z tego, że widziałaś jakichś obcych? To tylko obcy, nieważne co gadają, oni zawsze będą szczekać, choćby z nudów. I zawsze, wierz mi, zawsze znajdą coś, co można wyśmiać i z czego można szydzić, nigdy nie dogodzisz tłumowi… Czy byłabyś to ty - cyganka w ciąży, czy ja biegająca w portkach , czy Neala, bo... nie wiem, jest ruda, albo Celina, bo jest za ładna i na pewno wyrywa cudzych mężów. Zawsze się coś wymyśli. Zawsze znajdą kozła ofiarnego. Nie ma więc sensu się na ten tłum szczekaczy oglądać, tak? Nie robiłaś nic złego, bawiliśmy się jak wszyscy inni, twój wianek wyciągnął przyjaciel. I my o tym wiemy. Tłum nie, ale chrzanić tłum. Nawet gdybyś wyszła na środek i zaczęła im tłumaczyć, to przecież nawet nie próbowaliby tego zrozumieć, to nie ma sensu! - wyrzuciła z siebie kolejne słowa z narastającą złością. Nie była zła na Eve, tylko na tych durnych ludzi, na tą bezosobową masę wytykaczy palcami. Całkiem nieźle znała smak oceniających spojrzeń, często towarzyszył jej szmer rozmów na swój temat i widziała grymasy pogardy na twarzach zupełnie obcych ludzi. Jasne, nie umywało się to kompletnie do tego jacy ludzie potrafili być podli w stosunku do Jima, Aishy czy Eve, ale… powiedzmy, że miała nikłe pojęcie o tym jak gadanie ludzi, ich nienawistne spojrzenia śledzące każdy ruch mimo, że nie zrobiło się nic złego, mogły być upierdliwe. I jak mogły wpływać na to, co samemu się o sobie myślało… A to jak utrudniało życie potrafiła sobie wyobrazić. Ale dopóki tylko gadali, to można to było ignorować, albo się z tym konfrontować, ale wciąż pozostawało tylko czczym szczekaniem, w które nie należało wierzyć ani się go bać. A na pewno nie, kiedy miało się przyjaciół, którzy stali za sobą murem.
- Wiem, że to może nie być łatwe… i rozumiem, że chciałaś chronić Steffa… ale jak jesteś z nami, jak jesteśmy grupą, to sobie ze wszystkim poradzimy, hm? Nikt nie musi odchodzić - zapewniła ją z mocą.
A potem Eve zaczęła mówić o tych tradycjach wiankowych i... przyjaciółka nie powiedziała tego wprost, ale po rozmowie z Jimem Liddy już domyślała się o co tak naprawdę się rozchodziło. Obiecała, że nie powtórzy Eve o czym rozmawiali i zamierzała dotrzymać słowa, ale to nie oznaczało, że zamierzała milczeć.
- Eve… - odezwała się dopiero, kiedy ta skończyła. Ostrożnie położyła jej rękę na ramieniu.
– Eve, nie jesteś nieistotna. Ani dla mnie, ani dla reszty przyjaciół, a już z całą pewnością nie dla Jima. Żałuję, że poczułaś inaczej, ale jesteś ważną częścią nas - powiedziała z naciskiem nie odrywając od niej spojrzenia. - I nikt by nie żałował, że wyłowił twój wianek. Ani Steff, ani Jim... ani ktokolwiek inny. Żałowaliśmy tylko, że poszłaś - zamilkła na chwili po czym dodała w formie żartu:
- Ja najbardziej, bo brakowało panny do tańca i Marcel w desperacji poprosił mnie - ale w sumie kiedy to powiedziała dotarło do niej, że tamta sytuacja wcale jej nie śmieszyła. Ani wcześniej, ani teraz. Poczuła się przez nią tylko gorzej, ale na szczęście nie miała czasu się użalać nad sobą i odpychając głupie myśli, skupiła się powtórnie na przyjaciółce.
Trochę jej ulżyło, kiedy Eve zapewniła, że następnym razem da jej znać, jak będzie potrzebowała pobyć sama. Uśmiechnęła się lekko, a potem szerzej, kiedy została nazwana waleczną. To miło połechtało jej ego.
- Teraz nie musisz polegać już tylko na sobie. Masz mnie, masz Jima, Marcela, Steffa i całą resztę... Możesz na nas zawsze liczyć, Eve. Po to jesteśmy, żebyś miała w nas wsparcie - zapewniła z przejęciem.
Doskonale rozumiała to podejście, to zbieranie się do kupy w samotności. Nikt nie lubi odsłaniać swoich słabości... ale przy przyjaciołach, przy bliskich powinno się móc to robić, bo jeśli nie, to co to za przyjaciele?
OK, so now what?
we'll fight
Liddy Moore
Zawód : Fotografka i lotniczka w Oddziale Łączności "Sowa"
Wiek : 19
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
You can count on me like:
1, 2, 3
I'll be there
1, 2, 3
I'll be there
OPCM : 7 +3
UROKI : 3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 20
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Musiała to wyjaśnić ze Steffenem, skąd w ogóle myśl, że mogłaby obawiać się o swoją opinię. Ludzie i tak patrzyli na nią z góry, oceniali przez pryzmat innej urody czy skóry o parę tonów ciemniejszej niż ta angielska. Przywykła do mylnych ocen, dlatego nie przejmowałaby się, że z powodu przyjaciela, ktoś rozsiałby o niej plotkę. Nie pierwszy i nie ostatni raz. Prawda leżała w innym miejscu.
Pokręciła powoli głową, krzywiąc się minimalnie.
- Liddy, ja po prostu nie chciałam i nie chcę, żeby Steffen miał nieprzyjemności, bo przez fakt, że się przyjaźnimy, chciał być miły i dotrzymać mi towarzystwa, gdy kolejny raz mąż miał mnie gdzieś.- odparła, czując, jak pękają do końca granice, których nie chciała przekraczać w szczerości.- Steff jest na to za dobry i wiem, że ludzie zawsze będą gadać. Zderzam się z tym przez całe życie, gdy nawet jeżeli stoję z boku i nie robię nic odbiegającego od normalności, słyszę komentarze pełne wzgardy i widzę spojrzenia, jakbym miała zaraz okraść każdą napotkaną osobę albo ich czymś zarazić. Dla świata jestem marginesem, pyłem, który strzepują z mankietu, bo niszczy im nienaganny obraz.- wypuściła powietrze z płuc. Anglicy byli okropni, czuli się lepsi, jakby mieli do tego prawo. Oczywiście nie wszyscy, bo idealny przykład osoby, która nie skreślała jej za samo romskie pochodzenie, stał właśnie przed nią.- Nie chcę, żeby przyjaciele byli w to wciągani przez żądnych plotek durniów, którzy tylko czekają na dogodną chwilę, a tych nie brakuje na festiwalu. Żadne z was nie zasłużyło na to.- jakaś część jej chciała wierzyć, że pierwszy raz od dawna spotka się ze zrozumieniem.- Stare prukwy przerzucają się szeptanymi ukratkiem informacjami, jakby tylko tym żyły.- dodała z grymasem niezadowolenia.
Milczała, kiedy dziewczyna zapewniła ją, że w grupie byli silniejsi i poradzą sobie ze wszystkim. Kiedyś w to przecież wierzyła, ufała temu, że wśród innych nic złego się nie stanie. Tylko później ból sprawiać zaczęła osoba od której ciosu nigdy się nie spodziewała i to odsunęło ją znów na bok. Ucieczka przed tym, który ranił wewnątrz. Nie potrafiła tego powiedzieć, ubrać w słowa, tak, aby Liddy zrozumiała ją. Odetchnęła cicho i pokiwała powoli głową. Chciała tak na to patrzeć znów, ale nie sądziła, aby od tak się to udało. Mogła jednak spróbować, bo to kosztowało ją mniej niż optymistyczne założenie.
Zerknęła na dłoń, którą przyjaciółka ułożyła na jej ramieniu. Patrzyła w dół, jeszcze przez dłuższą chwilę, kiedy Moore mówiła. Dopiero po czasie uniosła wzrok, nabierając odwagi, aby skrzyżować spojrzenia.
Pokręciła głową, gotowa zaprzeczyć, nie zgodzić się z tym. Nie do końca.
- Wiem, że nie jestem nieistotna dla ciebie i dla przyjaciół. Wiem, że gdybym poprosiła o pomoc, dostałabym ją bez wahania od każdego z was. Czasami tylko brak mi odwagi, by prosić o coś.- wydusiła i przełknęła ciężko ślinę. Czuła, jak ściska ją w gardle.- Ale nie dostanę pomocy ani wsparcia od Jima. Wybacz, Liddy, ale taka jest prawda już od długiego czasu. Obojętnie, jak bardzo on sam próbuje zaprzeczać i wmawiać mi, że jest inaczej. Za każdym razem prędzej czy później pokazuje, że kłamał w żywe oczy. Były momenty w których go potrzebowałam, gdy czułam, że bez niego nie dam rady i kiedy panicznie szukałam jego obecności... zostawałam z niczym. Za każdym z was skoczyłby w ogień, ruszyłby za wami obojętnie, co by się działo, ale nie za mną.- mimowolnie zacisnęła lekko dłoń w pięść, tą której wnętrze zdobiła blizna. Dowód związania dwóch istnień, zmieszanej krwi, której nie dało się już rozdzielić. Nigdy nie chciała wyciągać prywatnego syfu na światło dzienne, lecz dziś czuła, że ma dosyć. Dość mówienia jej, że było piękniej niż faktycznie.
- Żałowaliście...- powtórzyła, ale wiedziała, że w tym żalu nie było Jamesa. Nie wierzyła już, że mógł też w tym być. Nie żałował, bo przecież miał to czego chciał.
Uśmiechnęła się lekko, chociaż ciemne oczy nie miały w sobie wiele radości.
- I jak się z nim tańczyło? Nie ma lepszego tancerza, co? – spytała, nie myśląc nawet o tym, że Liddy mogła odmówić Marcelowi. Chociaż z drugiej strony, pamiętała, że Moore nigdy nie lubiła tańczyć i uciekała przed tym, jak tylko się dało.- Nie odmówiłaś mu, prawda? – dopytała jeszcze z jawnym niepokojem.
Pokiwała powoli głową, kiedy padło zapewnienie, że nie musiała być już sama i miała ich wszystkich. Wiedziała o tym, a jednak usłyszenie tego, uspokajało.- Dzięki, Lidd.- szepnęła, przytulając krótko przyjaciółkę. Cofnęła się zaraz, by spojrzeć w kierunku plaży.- Usiądziemy? – spytała cicho. Czuła, że nogi się pod nią uginają, że przytłoczenie emocjami i tym wszystkim, po prostu ją ścina.
Pokręciła powoli głową, krzywiąc się minimalnie.
- Liddy, ja po prostu nie chciałam i nie chcę, żeby Steffen miał nieprzyjemności, bo przez fakt, że się przyjaźnimy, chciał być miły i dotrzymać mi towarzystwa, gdy kolejny raz mąż miał mnie gdzieś.- odparła, czując, jak pękają do końca granice, których nie chciała przekraczać w szczerości.- Steff jest na to za dobry i wiem, że ludzie zawsze będą gadać. Zderzam się z tym przez całe życie, gdy nawet jeżeli stoję z boku i nie robię nic odbiegającego od normalności, słyszę komentarze pełne wzgardy i widzę spojrzenia, jakbym miała zaraz okraść każdą napotkaną osobę albo ich czymś zarazić. Dla świata jestem marginesem, pyłem, który strzepują z mankietu, bo niszczy im nienaganny obraz.- wypuściła powietrze z płuc. Anglicy byli okropni, czuli się lepsi, jakby mieli do tego prawo. Oczywiście nie wszyscy, bo idealny przykład osoby, która nie skreślała jej za samo romskie pochodzenie, stał właśnie przed nią.- Nie chcę, żeby przyjaciele byli w to wciągani przez żądnych plotek durniów, którzy tylko czekają na dogodną chwilę, a tych nie brakuje na festiwalu. Żadne z was nie zasłużyło na to.- jakaś część jej chciała wierzyć, że pierwszy raz od dawna spotka się ze zrozumieniem.- Stare prukwy przerzucają się szeptanymi ukratkiem informacjami, jakby tylko tym żyły.- dodała z grymasem niezadowolenia.
Milczała, kiedy dziewczyna zapewniła ją, że w grupie byli silniejsi i poradzą sobie ze wszystkim. Kiedyś w to przecież wierzyła, ufała temu, że wśród innych nic złego się nie stanie. Tylko później ból sprawiać zaczęła osoba od której ciosu nigdy się nie spodziewała i to odsunęło ją znów na bok. Ucieczka przed tym, który ranił wewnątrz. Nie potrafiła tego powiedzieć, ubrać w słowa, tak, aby Liddy zrozumiała ją. Odetchnęła cicho i pokiwała powoli głową. Chciała tak na to patrzeć znów, ale nie sądziła, aby od tak się to udało. Mogła jednak spróbować, bo to kosztowało ją mniej niż optymistyczne założenie.
Zerknęła na dłoń, którą przyjaciółka ułożyła na jej ramieniu. Patrzyła w dół, jeszcze przez dłuższą chwilę, kiedy Moore mówiła. Dopiero po czasie uniosła wzrok, nabierając odwagi, aby skrzyżować spojrzenia.
Pokręciła głową, gotowa zaprzeczyć, nie zgodzić się z tym. Nie do końca.
- Wiem, że nie jestem nieistotna dla ciebie i dla przyjaciół. Wiem, że gdybym poprosiła o pomoc, dostałabym ją bez wahania od każdego z was. Czasami tylko brak mi odwagi, by prosić o coś.- wydusiła i przełknęła ciężko ślinę. Czuła, jak ściska ją w gardle.- Ale nie dostanę pomocy ani wsparcia od Jima. Wybacz, Liddy, ale taka jest prawda już od długiego czasu. Obojętnie, jak bardzo on sam próbuje zaprzeczać i wmawiać mi, że jest inaczej. Za każdym razem prędzej czy później pokazuje, że kłamał w żywe oczy. Były momenty w których go potrzebowałam, gdy czułam, że bez niego nie dam rady i kiedy panicznie szukałam jego obecności... zostawałam z niczym. Za każdym z was skoczyłby w ogień, ruszyłby za wami obojętnie, co by się działo, ale nie za mną.- mimowolnie zacisnęła lekko dłoń w pięść, tą której wnętrze zdobiła blizna. Dowód związania dwóch istnień, zmieszanej krwi, której nie dało się już rozdzielić. Nigdy nie chciała wyciągać prywatnego syfu na światło dzienne, lecz dziś czuła, że ma dosyć. Dość mówienia jej, że było piękniej niż faktycznie.
- Żałowaliście...- powtórzyła, ale wiedziała, że w tym żalu nie było Jamesa. Nie wierzyła już, że mógł też w tym być. Nie żałował, bo przecież miał to czego chciał.
Uśmiechnęła się lekko, chociaż ciemne oczy nie miały w sobie wiele radości.
- I jak się z nim tańczyło? Nie ma lepszego tancerza, co? – spytała, nie myśląc nawet o tym, że Liddy mogła odmówić Marcelowi. Chociaż z drugiej strony, pamiętała, że Moore nigdy nie lubiła tańczyć i uciekała przed tym, jak tylko się dało.- Nie odmówiłaś mu, prawda? – dopytała jeszcze z jawnym niepokojem.
Pokiwała powoli głową, kiedy padło zapewnienie, że nie musiała być już sama i miała ich wszystkich. Wiedziała o tym, a jednak usłyszenie tego, uspokajało.- Dzięki, Lidd.- szepnęła, przytulając krótko przyjaciółkę. Cofnęła się zaraz, by spojrzeć w kierunku plaży.- Usiądziemy? – spytała cicho. Czuła, że nogi się pod nią uginają, że przytłoczenie emocjami i tym wszystkim, po prostu ją ścina.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
| po łuku
Nie tego się spodziewała w ostatni dzień Festiwalu Lata. Nie tego po ostatnim dniu zakończenia zawieszenia broni. A kiedy ta myśl zawisła w jej głowie nie potrafiła nie zastanowić się, czy nie było to otwartym działaniem Rycerzy Walpurgii. Odwróciła głowę, spoglądając na podnoszącą się falę - ale czy naprawdę byliby w stanie zawładnąć żywiołem? Szczerze wątpiła.
- Zniż lot. - powiedziała do Theo, nie prosiła, tragedia nadchodziła a jej siostra nie miała jak się bronić. Musiała ją znaleźć. - Tu wysiadam. Też masz kogoś do znalezienie, nie? Ja poszukam mojej siostry, nie może używać magii. - wyjaśniała mu rozdzielając zadania. Liddy - swoją siostrę o którą pytał wcześniej. - Jeśli zrobi się gorąco wiej. Wisisz mi potem tą flaszkę. - oznajmiła mu ze spokojem a kiedy znalazł się koło ziemi i przystanął zeszła z miotły nie pozwalając sobie tak czy siak nic przemówić. Obowiązek postawienia alkoholu uznając za niewypowiedzianą obietnicę że przeżyją to wszystko. Zniknęła w tłumie, kierując się w stronę w którą wydawało jej się, że może być Kerstin. Rozrywała się na pół w chęci odnalezienia najlepszej przyjaciółki i siostry jednocześnie. Wydawało jej się, że Kerstin była gdzieś koło Herberta, wątpiła, żeby ten miał ją zostawić, ale musiała być pewna. Nie było innego wyjścia. Mogła się na nią obrażać i wściekać, ale była jej siostrą - młodszą siostra. Całkowicie bezbronną, pozbawioną możliwości sięgnięcia po czar, tylko, czy kiedy rozpadało się wszystko wokół rzeczywiście była w stanie sama cokolwiek magią osiągnąć. Widziała co się działo - co się stało. Ktoś obok niej się potknął i wywrócił, podbiegła pomagając mu wstać. Sama rozglądając się wokół i wtedy dostrzegła znajomą sylwetkę kilka kroków dalej.
- Billy! - krzyknęła unosząc rękę, żeby zamachać. - BILLY! - jeszcze raz spróbowała zwrócić na niego swoją uwagę. Ruszyła w jego kierunku. Przeciskając się pomiędzy dwójką ludzi. Szlag, w takich warunkach z jej wzrostem rzeczywiście mogło być trudno ją dostrzec. Ale w końcu znalazła się wokół. - Kerstin. - wydyszała do niego. - Widziałeś Kerstin jak lecieliście? - zapytała go rozglądając się wokół, niedaleko powinny chyba znajdować się świstokliki, może o nich wiedziała, może poszła właśnie w ich kierunku, dlatego wybrała to miejsce, licząc na to, że tutaj przetną się ich drogi. Rozejrzała się raz jeszcze. - Powiedz mi, że Hannah została w domu. - poprosiła Moora, bo Irlandzki domek wydawał się w tej chwili abstrakcyjnie bezpiecznym miejscem - czy był? Nie wiedziała. Mogła mieć tylko nadzieję. Ale nim zdążył jej odpowiedzieć jej rozbiegany wzrok zdawał się natrafić na znajome blond pukle. - KERSTIN!!! - krzyknęła próbując przebić się ponad wszystko wokół. Oh, Merlinie, niech to będzie ona.
Nie tego się spodziewała w ostatni dzień Festiwalu Lata. Nie tego po ostatnim dniu zakończenia zawieszenia broni. A kiedy ta myśl zawisła w jej głowie nie potrafiła nie zastanowić się, czy nie było to otwartym działaniem Rycerzy Walpurgii. Odwróciła głowę, spoglądając na podnoszącą się falę - ale czy naprawdę byliby w stanie zawładnąć żywiołem? Szczerze wątpiła.
- Zniż lot. - powiedziała do Theo, nie prosiła, tragedia nadchodziła a jej siostra nie miała jak się bronić. Musiała ją znaleźć. - Tu wysiadam. Też masz kogoś do znalezienie, nie? Ja poszukam mojej siostry, nie może używać magii. - wyjaśniała mu rozdzielając zadania. Liddy - swoją siostrę o którą pytał wcześniej. - Jeśli zrobi się gorąco wiej. Wisisz mi potem tą flaszkę. - oznajmiła mu ze spokojem a kiedy znalazł się koło ziemi i przystanął zeszła z miotły nie pozwalając sobie tak czy siak nic przemówić. Obowiązek postawienia alkoholu uznając za niewypowiedzianą obietnicę że przeżyją to wszystko. Zniknęła w tłumie, kierując się w stronę w którą wydawało jej się, że może być Kerstin. Rozrywała się na pół w chęci odnalezienia najlepszej przyjaciółki i siostry jednocześnie. Wydawało jej się, że Kerstin była gdzieś koło Herberta, wątpiła, żeby ten miał ją zostawić, ale musiała być pewna. Nie było innego wyjścia. Mogła się na nią obrażać i wściekać, ale była jej siostrą - młodszą siostra. Całkowicie bezbronną, pozbawioną możliwości sięgnięcia po czar, tylko, czy kiedy rozpadało się wszystko wokół rzeczywiście była w stanie sama cokolwiek magią osiągnąć. Widziała co się działo - co się stało. Ktoś obok niej się potknął i wywrócił, podbiegła pomagając mu wstać. Sama rozglądając się wokół i wtedy dostrzegła znajomą sylwetkę kilka kroków dalej.
- Billy! - krzyknęła unosząc rękę, żeby zamachać. - BILLY! - jeszcze raz spróbowała zwrócić na niego swoją uwagę. Ruszyła w jego kierunku. Przeciskając się pomiędzy dwójką ludzi. Szlag, w takich warunkach z jej wzrostem rzeczywiście mogło być trudno ją dostrzec. Ale w końcu znalazła się wokół. - Kerstin. - wydyszała do niego. - Widziałeś Kerstin jak lecieliście? - zapytała go rozglądając się wokół, niedaleko powinny chyba znajdować się świstokliki, może o nich wiedziała, może poszła właśnie w ich kierunku, dlatego wybrała to miejsce, licząc na to, że tutaj przetną się ich drogi. Rozejrzała się raz jeszcze. - Powiedz mi, że Hannah została w domu. - poprosiła Moora, bo Irlandzki domek wydawał się w tej chwili abstrakcyjnie bezpiecznym miejscem - czy był? Nie wiedziała. Mogła mieć tylko nadzieję. Ale nim zdążył jej odpowiedzieć jej rozbiegany wzrok zdawał się natrafić na znajome blond pukle. - KERSTIN!!! - krzyknęła próbując przebić się ponad wszystko wokół. Oh, Merlinie, niech to będzie ona.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Nocne niebo iskrzyło od ognistych kul i gwiazd, które ciągnęły za sobą dymiące warkocze. Z nieba sypał się popiół; meteory leciały spalając się w atmosferze — część z nich nie docierało do ziemi; część spalało się ostatecznie w chwili uderzenia, ale bywały odłamki na tyle duże, że wbijały się w ziemię, trzęsąc nią i wprawiając w drżenie całe najbliższe otoczenie.
Czarodzieje i charłaczka uciekali od łuku Durdle Door, docierając do pierwszych dogaszających ognisk kończącego się festiwalu lata, ale wciąż biegnąc wzdłuż wybrzeża nie oddalali się od nadciągającej fali. Kłęby dymu i kurzu po uderzeniu meteorytu zostawili za sobą, ale pomimo nocy rozjaśnionej spadającymi meteorami i walącym się na głowę niebem nie umknął im widok nadchodzącej fali. Ogniska były położone nisko, klify nie ochronią ani tego terenu ani żadnego innego, na którym odbywał się festiwal. Ściana wody, która zwiększała się z każdą sekundą nie tylko zaleje cały festiwal, ale także wedrze się daleko w głąb lądu, napotykając budynki Weymouth. Czas uciekał, podobnie jak ludzie wokół, próbując odnaleźć świstokliki, którymi przybyli na miejsce; odbiec jak najdalej od plaży, licząc — wierząc, że przy odrobinie szczęścia nie pochłonie ich fala.
To tylko post uzupełniający od Mistrza Gry. Fala tsunami zaleje ten wątek za 3 tury. Do tej pory powinniście się ewakuować, a jeśli chcecie w wątku pozostać to należy wziąć pod uwagę, że fala liczyć będzie sześćdziesiąt metrów, porusza się z prędkością 700 kilometrów na godzinę. Ściana wody zaleje całe Weymouth - to na nim się załamie, ale jej siła już po opadnięciu przedrze się kilka kilometrów w głąb lądu, nim wycofa się z powrotem.
Czarodzieje i charłaczka uciekali od łuku Durdle Door, docierając do pierwszych dogaszających ognisk kończącego się festiwalu lata, ale wciąż biegnąc wzdłuż wybrzeża nie oddalali się od nadciągającej fali. Kłęby dymu i kurzu po uderzeniu meteorytu zostawili za sobą, ale pomimo nocy rozjaśnionej spadającymi meteorami i walącym się na głowę niebem nie umknął im widok nadchodzącej fali. Ogniska były położone nisko, klify nie ochronią ani tego terenu ani żadnego innego, na którym odbywał się festiwal. Ściana wody, która zwiększała się z każdą sekundą nie tylko zaleje cały festiwal, ale także wedrze się daleko w głąb lądu, napotykając budynki Weymouth. Czas uciekał, podobnie jak ludzie wokół, próbując odnaleźć świstokliki, którymi przybyli na miejsce; odbiec jak najdalej od plaży, licząc — wierząc, że przy odrobinie szczęścia nie pochłonie ich fala.
Ramsey Mulciber
Wydawało się, że biegli przez dłuższy czas, że niedługo dotrą do świstoklików i uda się uciec. Gdziekolwiek, nawet tam gdzie nie jest Greengrove Farm, byle daleko od potencjalnego tsunami jakie właśnie się szykowało.
Potrącani przez ludzi, ogłuszeni przez krzyk i wybuch, biegli. Starał się biec nie puszczając dłoni Kerstin. Nie potrafiła używać magii choć ją widziała, ale nie o to chodziło. Jemu samemu magia w obliczu takiej grozy nie może pomóc. Cóż mogą zaklęcia wobec niszczycielskiej siły żywiołu. Nie powstrzyma wody, nie sprawi, że meteoryty przestaną spadać na ziemię. We dwójkę mieli większe szanse na przetrwanie. Widział jej rany i chociaż zwykły czar nie uleczył ich wszystkich to mógł sprawić, że będzie mniej bolało. On jakoś wytrzyma. Cień prawie odebrał mu życie, nosił na ciele blizny, ślady po tym starciu. Kolejne były jedynie kwestią czasu.
Rozglądał się za świstoklikami, szukał wzrokiem jakiegoś. Już wyciągał różdżkę, aby wykorzystać zaklęcie, przywołać jakiś kiedy usłyszał rozpaczliwy, rozdzierający krzyk - Kerstin!. Znał ten głos. Obejrzał się gwałtownie przez ramię.
-JUST! - Odkrzyknął starając się przedrzeć przez tłum. Gdzie ona do cholery była? -Rozglądaj się za siostrą! - Zwrócił się do Kerstin. Mocniej trzymał ją za rękę, nie chciał, aby teraz fala uciekających ludzi porwała ją ze sobą. Nie teraz kiedy zaszli tak daleko. Dostrzegł Tonks, widział jak wpatruje się w dal, wystarczy, że spojrzy bardziej w lewo i ich zobaczy. -Just! - Skierował kroki w jej stronę. Walczył z tłumem. -Tam jest. Żyje. - Słyszał tę samą panikę w głosie Kerstin jaka wybrzmiewa w krzyku Just. Znał ten dźwięk. Taki sam towarzyszył jemu i Halbertowi. Rozumiał więź jaka łączy rodzeństwo, siła która do siebie ich przyciąga. Poluzował uścisk dłoni, aby Kerstin mogła podbiec do siostry. On podążył za nią.
-Musimy uciekać. Inaczej woda na zmiecie jak domek z kart. - Powiedział i wskazał dłonią wzgórza, gdzie były świstokliki. -Zabiorą nas do punktów zbiórek. Wiem, który jest do okolic Greengrove Farm. - Tam fala nie dojdzie, był tego pewien. Mieszkał w głąb lądu, na granicy z lasem. Choć nie wiedział czy dom jeszcze stał. Miał nadzieję, że tak. Jednak musiał się liczyć z tym, że zastanie kupę kamieni.
Potrącani przez ludzi, ogłuszeni przez krzyk i wybuch, biegli. Starał się biec nie puszczając dłoni Kerstin. Nie potrafiła używać magii choć ją widziała, ale nie o to chodziło. Jemu samemu magia w obliczu takiej grozy nie może pomóc. Cóż mogą zaklęcia wobec niszczycielskiej siły żywiołu. Nie powstrzyma wody, nie sprawi, że meteoryty przestaną spadać na ziemię. We dwójkę mieli większe szanse na przetrwanie. Widział jej rany i chociaż zwykły czar nie uleczył ich wszystkich to mógł sprawić, że będzie mniej bolało. On jakoś wytrzyma. Cień prawie odebrał mu życie, nosił na ciele blizny, ślady po tym starciu. Kolejne były jedynie kwestią czasu.
Rozglądał się za świstoklikami, szukał wzrokiem jakiegoś. Już wyciągał różdżkę, aby wykorzystać zaklęcie, przywołać jakiś kiedy usłyszał rozpaczliwy, rozdzierający krzyk - Kerstin!. Znał ten głos. Obejrzał się gwałtownie przez ramię.
-JUST! - Odkrzyknął starając się przedrzeć przez tłum. Gdzie ona do cholery była? -Rozglądaj się za siostrą! - Zwrócił się do Kerstin. Mocniej trzymał ją za rękę, nie chciał, aby teraz fala uciekających ludzi porwała ją ze sobą. Nie teraz kiedy zaszli tak daleko. Dostrzegł Tonks, widział jak wpatruje się w dal, wystarczy, że spojrzy bardziej w lewo i ich zobaczy. -Just! - Skierował kroki w jej stronę. Walczył z tłumem. -Tam jest. Żyje. - Słyszał tę samą panikę w głosie Kerstin jaka wybrzmiewa w krzyku Just. Znał ten dźwięk. Taki sam towarzyszył jemu i Halbertowi. Rozumiał więź jaka łączy rodzeństwo, siła która do siebie ich przyciąga. Poluzował uścisk dłoni, aby Kerstin mogła podbiec do siostry. On podążył za nią.
-Musimy uciekać. Inaczej woda na zmiecie jak domek z kart. - Powiedział i wskazał dłonią wzgórza, gdzie były świstokliki. -Zabiorą nas do punktów zbiórek. Wiem, który jest do okolic Greengrove Farm. - Tam fala nie dojdzie, był tego pewien. Mieszkał w głąb lądu, na granicy z lasem. Choć nie wiedział czy dom jeszcze stał. Miał nadzieję, że tak. Jednak musiał się liczyć z tym, że zastanie kupę kamieni.
Zły pomysł?Nie ma czegoś takiego jak zły pomysł, tylko złe wykonanie go
Herbert Grey
Zawód : Botanik, podróżnik, awanturnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Podróżowanie to nie jest coś, do czego się nadajesz. To coś, co robisz. Jak oddychanie
OPCM : 18 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2 +1
TRANSMUTACJA : 15 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Gwen trzymała się Billa z całych sił, w jednej ręce wciąż ściskając różdżkę. W zapadającej ciemności, w panującym wokół chaosie, trudno było dostrzec kogokolwiek. W końcu jednak Moore zniżył lot. Panna Grey cały czas próbowała wypatrzyć Herberta i Kerstin, jednak jak na razie nie była w stanie. Za to w ich stronę biegła roztrzęsiona Justine, szukająca młodszej siostry. Niedaleko niej znajdował się mężczyzna, którego jednak malarka nie rozpoznawała.
Zeskoczyła z miotły, nim jeszcze ich stopy dotknęły ziemi. Wciąż będąc przy plaży, widziała potężną falę zbliżającą się do brzegu. Serce panny Grey biło zdecydowanie zbyt szybko i zbyt głośno; trzeba było się stąd jak najszybciej wynosić, ale na Merlina, nie miała zamiaru nigdzie ruszać się bez kuzyna i przyjaciółki!
– Justine! – Ruszyła w jej stronę. – Tak cholernie mi przykro, przepraszam, nie powinnam jej tu zabierać – powiedziała, czując, jak mimowolnie w jej oczach pojawiają się łzy. – Też ich nie widziałaś? Kerstin powinna być z Herbertem, musi z nim być, Herbert… Herbert na pewno jej przypilnował – mówiła, bardziej do siebie, niż do innych, próbując trochę się uspokoić. Zaczęła rozglądać się wokół, szukając jasnych włosów przyjaciółki. – Na Boga, musimy stąd iść… – Zaczęła poszukiwać w myślach zaklęcia, które mogłoby ich wszystkich ocalić jak za machnięciem różdżki, jednak żadne takie nie przychodziło jej do głowy. Nawet czary, wspaniałe i cudowne czary, miały swoje ograniczenia i w obliczu takiej katastrofy mimo wszystko na niewiele się zdawały. Zwłaszcza że lęk o bliskich, oparzenia i dławiący kurz zdecydowanie utrudniały myślenie.
– Widzisz ją? – spytała, słysząc kolejny krzyk Justine, kierując spojrzenie w tą samą stronę, co Justine.
W końcu ją dostrzegła. Gwen, nie czekając ani chwili, pobiegła do przyjaciółki, łapiąc ją w objęcia.
– Kerstin, och, nic ci nie jest? Przepraszam, że cię tu zabrałam, nie powinnam… – Łzy mimowolnie spływały po policzkach Gwen. Spojrzała na Herberta: – Tak, musimy tam iść, szybko. Wszyscy – powiedziała, spoglądając na zebranych czarodziejów. Nie mogli tu zostać, nie mogli ryzykować swoimi życiami. Być może wokół byli inni, potrzebujący pomocy, ale w tym momencie dla malarki kluczowe było upewnienie się, że jej bliscy są bezpieczni. Nie mogła uratować wszystkich, więc musiała zapewnić bezpieczeństwo choćby tym bliskim serca, a w obecnej sytuacji nikt nie był chyba tak narażony, jak Kerstin. Z pomocą Billa, Herberta, Justine i nieznajomego, kimkolwiek był, na pewno zaś uda im się opuścić plażę. To nie był czas na długie uściski; Gwen była gotowa ruszyć ku świstoklikom, upewniając się przy tym jednak, że przyjaciółka pójdzie razem z nimi.
Zeskoczyła z miotły, nim jeszcze ich stopy dotknęły ziemi. Wciąż będąc przy plaży, widziała potężną falę zbliżającą się do brzegu. Serce panny Grey biło zdecydowanie zbyt szybko i zbyt głośno; trzeba było się stąd jak najszybciej wynosić, ale na Merlina, nie miała zamiaru nigdzie ruszać się bez kuzyna i przyjaciółki!
– Justine! – Ruszyła w jej stronę. – Tak cholernie mi przykro, przepraszam, nie powinnam jej tu zabierać – powiedziała, czując, jak mimowolnie w jej oczach pojawiają się łzy. – Też ich nie widziałaś? Kerstin powinna być z Herbertem, musi z nim być, Herbert… Herbert na pewno jej przypilnował – mówiła, bardziej do siebie, niż do innych, próbując trochę się uspokoić. Zaczęła rozglądać się wokół, szukając jasnych włosów przyjaciółki. – Na Boga, musimy stąd iść… – Zaczęła poszukiwać w myślach zaklęcia, które mogłoby ich wszystkich ocalić jak za machnięciem różdżki, jednak żadne takie nie przychodziło jej do głowy. Nawet czary, wspaniałe i cudowne czary, miały swoje ograniczenia i w obliczu takiej katastrofy mimo wszystko na niewiele się zdawały. Zwłaszcza że lęk o bliskich, oparzenia i dławiący kurz zdecydowanie utrudniały myślenie.
– Widzisz ją? – spytała, słysząc kolejny krzyk Justine, kierując spojrzenie w tą samą stronę, co Justine.
W końcu ją dostrzegła. Gwen, nie czekając ani chwili, pobiegła do przyjaciółki, łapiąc ją w objęcia.
– Kerstin, och, nic ci nie jest? Przepraszam, że cię tu zabrałam, nie powinnam… – Łzy mimowolnie spływały po policzkach Gwen. Spojrzała na Herberta: – Tak, musimy tam iść, szybko. Wszyscy – powiedziała, spoglądając na zebranych czarodziejów. Nie mogli tu zostać, nie mogli ryzykować swoimi życiami. Być może wokół byli inni, potrzebujący pomocy, ale w tym momencie dla malarki kluczowe było upewnienie się, że jej bliscy są bezpieczni. Nie mogła uratować wszystkich, więc musiała zapewnić bezpieczeństwo choćby tym bliskim serca, a w obecnej sytuacji nikt nie był chyba tak narażony, jak Kerstin. Z pomocą Billa, Herberta, Justine i nieznajomego, kimkolwiek był, na pewno zaś uda im się opuścić plażę. To nie był czas na długie uściski; Gwen była gotowa ruszyć ku świstoklikom, upewniając się przy tym jednak, że przyjaciółka pójdzie razem z nimi.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Tomorrow is another day
And you won't have to hide away
But for now it's time to run
And you won't have to hide away
But for now it's time to run
Nikt nie przygotowuje cię na to jak zareagować, gdy zacznie kończyć się świat. Ani książki, fantastyczne baśnie, ani kazania różnych religii ani ratownicy w szkole pielęgniarskiej, którzy nauczeni doświadczeniami bombardowań Londynu chcieli im opowiedzieć jak pomagać ludziom w masowych tragediach, masowej panice. Niczego sobie teraz nie przypominała, o niczym nie myślała poza tym jak cholernie się boi, nie wiedząc, czy powinna osłaniać głowę (tak jakby uchroniło ją to przed zapadającym się niebem!) czy gnać na złamanie karku i nie oglądać się za siebie, żeby nie utonąć (powinna się domyśleć, że fala ją w końcu dopadnie, że ocean jej nie odpuści, nie wtedy, gdy ostatnio prawie ją miał!). Przestała już płakać, łzy wyschły na jej spieczonych policzkach od gorąca i pędu, ale chociaż w miarę zwinnie przeskakiwała nad korzeniami i przewróconymi butelkami po piwie nie była wcale silna i szybko zaczęła tracić oddech.
Herbert musiał ciągnąć ją za dłoń, bo nie była w stanie za nim nadążyć i och, czy ona go czasem nie spowalniała? Powinna chyba powiedzieć mu, żeby ją zostawił, żeby się nie oglądał... ale za bardzo się bała zostać sama.
No tak, jednak była tchórzem.
Przepychali się między ludźmi, spoconymi ciałami spanikowanych czarodziei i mugoli. Czy tak czuli się w Londynie, gdy uciekli do bunkrów na dźwięk alarmu? I co w tym czasie robili londyńscy czarodzieje?
Pisnęła, kiedy ktoś na nią wpadł, ale ściskała dłoń Herberta dość mocno, by nie dać się rozdzielić. A potem, w kakofonii dźwięków, dobiegł ją dobrze znany, mocny, prawie tubalny - niemożliwy do pomylenia z niczym innym, bo prawie nikt nie nosił tu podobnego imienia (Ale to zawsze było takie miłe, Justine i Kerstin, a Just nie lubiła gdy tak ją nazywano).
- JUST!!! - krzyknęła histerycznie w tym samym momencie co Herbert i zaczęła się rozglądać jeszcze zanim ją o to poprosił. - Justine, och, Just... - mamrotała do siebie, z sercem prawie w gardle, a gdy Herbert, wyższy, zobaczył ją pierwszy była bliska rozpłakania się znowu. Ale chyba wzięła się w garść. Chyba, choć na chwilę, uwierzyła, że gdy znowu są razem to wszystko się jakoś rozwiąże.
Wysunęła dłoń z dłoni Herberta, ale zanim zdążyłaby się rozpędzić wpadło w nią drobne ciało rozgorączkowanej czarownicy, widok na moment zasłoniły rude włosy. Instynktownie objęła czarownicę ramionami, a potem poczuła jak kolejny ciężar, kolejna niewidzialna ręka naciskająca na jej plecy, zaczyna się cofać.
- Och, Gwen, jak dobrze, że jesteś... - wydusiła, bo wcześniej myślała przecież, że przyjaciółkę stratowały konie. Dobrze było mieć ją w ramionach, trzęsącą się, mówiącą coś ciągle i ciągle, żywą. Ale Kerstin tak naprawdę jej nie słyszała. Przygładziła ostrożnie rude loki, żeby ponad ramieniem przyjaciółki spojrzeć na Williama i Just. Just. Ich spojrzenia się spotkały i chociaż cały czas głaskała Gwen po plecach, to nie mogła przestać na nią patrzeć.
Nie wiedziała co może powiedzieć, więc tylko drżąco się uśmiechnęła.
Do rzeczywistości przywołał ją Herbert.
Woda.
- Chodźmy - powiedziała zachrypniętym głosem, chwytając Gwen za rękę.
Drugą najchętniej złapałaby Just, ale wiedziała, że siostra nie da się złapać.
Nie da, bo będzie zajęta ratowaniem ich wszystkich.
Odkąd tylko pamiętał, zawsze czuł się w powietrzu bezpiecznie. Znajome drgania miotły, rączka reagująca na najlżejszy ruch, wiatr świszczący w uszach – wszystko to zwykło gwarantować mu poczucie wolności; wzbijając się ponad ziemię mógł uciec przed czającym się na niej zagrożeniem, zaskoczyć wroga, odnaleźć schronienie pośród gęstych obłoków. Wydawało mu się, że to było coś nienaruszalnego – prawdziwego zawsze, stałego; coś, nad czym miał pełną kontrolę.
Do dzisiaj.
Dzisiaj po raz pierwszy w jego życiu niebezpieczeństwo przyszło z powietrza; przecięło niebo ponad jego głową i setką płonących pocisków przemykało tuż obok, wypełniając uszy sykiem i hukiem, a nozdrza: duszącym, palącym gardło pyłem. Leciał tak szybko, jak tylko był w stanie, starając się omijać wybuchające nad nim i pod nim fragmenty skał – ale wiedział doskonale, że gdyby któryś z nich poleciał prosto na niego, nie zdążyłby przed nim uskoczyć. Serce waliło mu w piersi jak oszalałe, chciał się odwrócić, upewnić się, że jego siostra i brat lecieli za nim – ale nie mógł, nawet sekundowa nieuwaga mogła skończyć się tragicznie. Musiał najpierw wydostać się poza zasięg odłamków, mimo że nie miał pojęcia, jak daleko mogły sięgać; czy spadły też w innych częściach Weymouth? Myśl, że kataklizm mógłby spustoszyć cały kraj jeszcze nie przemknęła mu przez głowę, nie był zresztą w stanie wyobrazić sobie katastrofy tak potężnej. I nie próbował – wzrok kierując ku ziemi, starając się zorientować, gdzie dokładnie się znajdowali – kiedy chmura pyłu przerzedziła się, odsłaniając płonące namioty.
Oddech zamarł mu w klatce piersiowej, cały brzeg wyglądał jak pobojowisko; widział wyryte w ziemi kratery, sylwetki ludzi uciekających tuż pod nimi, roznoszący się wszędzie ogień. Obejrzał się za siebie, tym razem nie będąc w stanie się powstrzymać – i dopiero teraz dostrzegając, że w którymś momencie stracił z oczu Liddy i Theo. Psidwacza mać, zaklął w myślach, nie mógł opuścić półwyspu bez nich, ani (jego płuca wypełniły się płynnym lodem na samą myśl) bez Hannah i Amelii.
Obniżył lot, lądując na polanie, gdzie jeszcze do niedawna ludzie tańczyli beztrosko wokół ognisk. – Muszę znaleźć żonę i córkę – odezwał się do Gwendolyn przepraszająco; powinien zabrać ją w bezpieczne miejsce, upewnić się, że znajdzie świstoklik – ale nie mógł, nie mógł. Zeskoczył z miotły zaraz za rudowłosą, odruchowo sięgając do kieszeni, dopiero po sekundzie orientując się, że dwukierunkowe lusterko zostawił rano w namiocie, nie chcąc, żeby zgubiło się podczas wyścigu.
Szlag!
Jego imię wykrzykiwane pośród przesuwającego się nieustannie tłumu przerażonych ludzi zwróciło jego uwagę, rozejrzał się z nadzieją – ale czarownicą przepychającą się w jego stronę była Justine, nie Hannah. Powinien czuć ulgę, że się wydostała, że nic jej nie było, ale zakończeniami nerwowymi szarpał jedynie oplatający go coraz ciaśniej strach. – Tonks! – krzyknął, robiąc kilka kroków w jej stronę. – Kerstin była z Herbertem, na p-p-pewno jej pomógł – powiedział, zdając sobie jednocześnie sprawę z tego, że w tamtym momencie każde takie zapewnienie stanowiło jedynie myślenie życzeniowe. Słysząc jej kolejne pytanie poczuł się tak, jakby serce wpadło mu do żołądka. Potrząsnął głową. – Nie, była t-t-tutaj – z Mikiem i z Addą, i… – imię córki nie przeszło mu przez gardło, wyobrażał sobie, jak bardzo musiała się bać widząc spadające z nieba meteoryty; jak bardzo musiało jej to przypominać wybuch anomalii – i tamten dzień, w którym straciła matkę? Przeczesał włosy palcami. – Muszę je znaleźć – powiedział ciszej. Musiał – ale jak? Wszędzie wokół nich gęstniał tłum, mogły być wszędzie.
Odwrócił się, kiedy obok nich pojawiła się Kerstin z Herbertem, nie przerywał powitań, jedynie jednym uchem słuchając padających słów; ogarnięty coraz silniejszym wrażeniem, że świat wysuwa mu się spomiędzy palców, wypada z rąk, gotów roztrzaskać się na kawałki.
Musimy tam iść, szybko. Wszyscy. Chodźmy.
– Nie – odezwał się nagle, odwracając się w stronę Herberta i Kerstin. – Muszę najp-p-pierw znaleźć Hannah, widzieliście ją po drodze? Była z Amelią – powiedział z nadzieją w głosie; nadzieją, która miała szybko zgasnąć. Przełknął rosnącą w gardle gulę. – Idź z nimi, Tonks – zwrócił się znów do Justine. – Jeśli ją sp-p-potkacie, wyślij mi patronusa – poprosił. Ponad jej ramieniem widział zbliżającą się falę, czuł, jak jego czas się kurczy; wiedział, że nie zdąży, ale nie mógł się ruszyć – nie pozwalała mu na to ta sama siła, dzięki której przed paroma tygodniami cudem zatrzymał w sobie umykające mu życie.
Odwrócił się, przytykając dłoń do ust. – HANNAH! – wrzasnął, zaklęcie, które wzmacniało wcześniej jego głos przestało działać – ale krzyknął najgłośniej, jak potrafił, obracając się dookoła, próbując desperacko wypatrzyć znajomą twarz w mozaice innych, wystraszonych, obych.
Do dzisiaj.
Dzisiaj po raz pierwszy w jego życiu niebezpieczeństwo przyszło z powietrza; przecięło niebo ponad jego głową i setką płonących pocisków przemykało tuż obok, wypełniając uszy sykiem i hukiem, a nozdrza: duszącym, palącym gardło pyłem. Leciał tak szybko, jak tylko był w stanie, starając się omijać wybuchające nad nim i pod nim fragmenty skał – ale wiedział doskonale, że gdyby któryś z nich poleciał prosto na niego, nie zdążyłby przed nim uskoczyć. Serce waliło mu w piersi jak oszalałe, chciał się odwrócić, upewnić się, że jego siostra i brat lecieli za nim – ale nie mógł, nawet sekundowa nieuwaga mogła skończyć się tragicznie. Musiał najpierw wydostać się poza zasięg odłamków, mimo że nie miał pojęcia, jak daleko mogły sięgać; czy spadły też w innych częściach Weymouth? Myśl, że kataklizm mógłby spustoszyć cały kraj jeszcze nie przemknęła mu przez głowę, nie był zresztą w stanie wyobrazić sobie katastrofy tak potężnej. I nie próbował – wzrok kierując ku ziemi, starając się zorientować, gdzie dokładnie się znajdowali – kiedy chmura pyłu przerzedziła się, odsłaniając płonące namioty.
Oddech zamarł mu w klatce piersiowej, cały brzeg wyglądał jak pobojowisko; widział wyryte w ziemi kratery, sylwetki ludzi uciekających tuż pod nimi, roznoszący się wszędzie ogień. Obejrzał się za siebie, tym razem nie będąc w stanie się powstrzymać – i dopiero teraz dostrzegając, że w którymś momencie stracił z oczu Liddy i Theo. Psidwacza mać, zaklął w myślach, nie mógł opuścić półwyspu bez nich, ani (jego płuca wypełniły się płynnym lodem na samą myśl) bez Hannah i Amelii.
Obniżył lot, lądując na polanie, gdzie jeszcze do niedawna ludzie tańczyli beztrosko wokół ognisk. – Muszę znaleźć żonę i córkę – odezwał się do Gwendolyn przepraszająco; powinien zabrać ją w bezpieczne miejsce, upewnić się, że znajdzie świstoklik – ale nie mógł, nie mógł. Zeskoczył z miotły zaraz za rudowłosą, odruchowo sięgając do kieszeni, dopiero po sekundzie orientując się, że dwukierunkowe lusterko zostawił rano w namiocie, nie chcąc, żeby zgubiło się podczas wyścigu.
Szlag!
Jego imię wykrzykiwane pośród przesuwającego się nieustannie tłumu przerażonych ludzi zwróciło jego uwagę, rozejrzał się z nadzieją – ale czarownicą przepychającą się w jego stronę była Justine, nie Hannah. Powinien czuć ulgę, że się wydostała, że nic jej nie było, ale zakończeniami nerwowymi szarpał jedynie oplatający go coraz ciaśniej strach. – Tonks! – krzyknął, robiąc kilka kroków w jej stronę. – Kerstin była z Herbertem, na p-p-pewno jej pomógł – powiedział, zdając sobie jednocześnie sprawę z tego, że w tamtym momencie każde takie zapewnienie stanowiło jedynie myślenie życzeniowe. Słysząc jej kolejne pytanie poczuł się tak, jakby serce wpadło mu do żołądka. Potrząsnął głową. – Nie, była t-t-tutaj – z Mikiem i z Addą, i… – imię córki nie przeszło mu przez gardło, wyobrażał sobie, jak bardzo musiała się bać widząc spadające z nieba meteoryty; jak bardzo musiało jej to przypominać wybuch anomalii – i tamten dzień, w którym straciła matkę? Przeczesał włosy palcami. – Muszę je znaleźć – powiedział ciszej. Musiał – ale jak? Wszędzie wokół nich gęstniał tłum, mogły być wszędzie.
Odwrócił się, kiedy obok nich pojawiła się Kerstin z Herbertem, nie przerywał powitań, jedynie jednym uchem słuchając padających słów; ogarnięty coraz silniejszym wrażeniem, że świat wysuwa mu się spomiędzy palców, wypada z rąk, gotów roztrzaskać się na kawałki.
Musimy tam iść, szybko. Wszyscy. Chodźmy.
– Nie – odezwał się nagle, odwracając się w stronę Herberta i Kerstin. – Muszę najp-p-pierw znaleźć Hannah, widzieliście ją po drodze? Była z Amelią – powiedział z nadzieją w głosie; nadzieją, która miała szybko zgasnąć. Przełknął rosnącą w gardle gulę. – Idź z nimi, Tonks – zwrócił się znów do Justine. – Jeśli ją sp-p-potkacie, wyślij mi patronusa – poprosił. Ponad jej ramieniem widział zbliżającą się falę, czuł, jak jego czas się kurczy; wiedział, że nie zdąży, ale nie mógł się ruszyć – nie pozwalała mu na to ta sama siła, dzięki której przed paroma tygodniami cudem zatrzymał w sobie umykające mu życie.
Odwrócił się, przytykając dłoń do ust. – HANNAH! – wrzasnął, zaklęcie, które wzmacniało wcześniej jego głos przestało działać – ale krzyknął najgłośniej, jak potrafił, obracając się dookoła, próbując desperacko wypatrzyć znajomą twarz w mozaice innych, wystraszonych, obych.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
to co odliczamy - 3 było z moim pierwszym postem
2 - do fali
Niebo rozjaśniały ogniste kule, które ciągnąc za sobą warkocze spadały do dołu. Ziemia drżała a wielka fala nadchodziła, była tego pewna, ale wiedziała też, że musiała chociaż spróbować znaleźć Kerstin. W najgorszym wypadku teleportuje się pod dom. W ostatniej chwili, ostatnim momencie - prawdopodobnie srogo za to płacąc, ale nadal, mimo to, musiała spróbować. Może nie była najlepszą siostrą - najmilszą, najwłaściwszą, ale kochała Kerstin i zawsze chciała dla niej wszystkiego, co najlepsze. Zdzierała gardło przedzierając się przez tłum, ktoś ją popchnął, musiała cofnąć się o kilka kroków ale nie przestawała się rozglądać. Darła się, próbując przebić przez krzyki i inne nawoływania. Aż w końcu usłyszała swoje imię. Swoje, ale nie głosem, którego właścicielki szukała. Przystanęła rozglądając się nadal. Bo jeśli ktoś ją wołał i widział, rozsądniej było pozostać w jednym miejscu. Zaraz ktoś znów ją zawołał. Odwróciła głowę, natrafiając na rudowłosą dziewczynę, Gwen? Jakoś tak. Zmarszczyła brwi z początku nie rozumiejąc jej słów.
- Co się stało? - zapytała jej, myśląc z początku, że po prostu dziewczyna widziała jak Kerstin ginie. Jak któryś z tych meteorytów w nią uderza, ludzie ją tratują. - Mów! - ponagliła ją. Nie odwracając się w pierwszej chwili na kolejny nawoływanie jej imienia. W uszach jej zaszumiało. Billy’ego dostrzegła dopiero po chwili. Dopadła do niego, bo poza Kerstin w jej głowie obijała się jeszcze jedna, uparta czarownica, która była dla niej jak siostra. Odpowiedź Moore’a najpierw ją rozczarowała. Rozejrzała się nerwowo raz jeszcze. A chwilę później całkowicie zmroziła. Zbladła, chyba naprawdę zbladła. Dopiero kolejny krzy w innych tembrach, bardziej znajomych odwrócił jej skostniałą głowę pozwalając na to, by nabrała znów powietrza w ustach. Żyła. Na Merlina. Ale pozostawała jeszcze Hannah. Billy coś mówił. Mówił… otworzyła usta, ale zanim zdążyła coś powiedzieć, on już się odwracał. Już wołał. Dopadła do niego w jednym kroku. - Moore. Jeśli była z Mikiem… - to on o nią zadbać. Ale zamarła w pół słowa. Gdyby była na jego miejscu, czy dałaby się przekonać? Sama też nie była przekonana, jedyne co ją powstrzymywało, by ruszyć razem z nim z nim była Kerstin. - Kerstin, nic ci nie jest? - zapytała siostry przesuwając po niej spojrzeniem. Obejrzała się przez ramię, zerkając na falę, zaciskając rękę na tkaninie na jego ramieniu. Spojrzała na Herberta chcąc potwierdzić głową - oczywiście, że musieli uciekać, co do tego nie miała wątpliwości. Jeśli Moore wcześniej tak powiedział uwierzyła mu. Sama nie miała pojęcia w jaki sposób mogłaby powstrzymać tą falę. Zaciskała różdżkę w ręku mocno, knykcie jej pobielały. Gotowa, do rzucenia ochronnego zaklęcia. - Masz chwilę, rozumiesz? - musiała się upewnić, jeśli go puści i pozwoli się zmyć fali, to jeśli Hannah ją później znajdzie… wolałaby nie być we własnej skórze. - Nie możesz dać się zabić. Pomogłabym ci, ale muszę zająć się Kerstin. - jej palce zacisnęły się trochę. Mike o nią zadba - a nią i o Adę. Na pewno. Wróciła tęczówkami do Moore. - Błagam cię, nie odwal Justine. - mruknęła trochę ciszej, siląc się na marny żart, ten nawet nie był jakoś szczególnie dobry. - Idziemy, już! Prowadź Herbert. - powiedziała do mężczyzny. - Laski za nim. - wydawała dalej komendy, popychając lekko jedną i drugą. - Dalej, nie ma czasu. Będę nas chronić, gdyby któryś z tych cholerstw obrał nas za cel. Nie zatrzymujcie się. Moore sobie poradzi. - zapewniła ich jeszcze, zerkając na Billy’ego. Wolałaby, żeby poszedł z nimi, wolałaby - choć wcześniej średnio się dogadywali z czasem zaczęła go lubić i cenić. A co najważniejsze, Hannah od zawsze czuła do niego miętę. Wiedziała, że jej nie wybaczy, że nie próbowała siłą go zabrać ze sobą. Ale co miała zrobić? Uczepić się jego nogi? Był od niej silniejszy. Nawet spetryfikowanego nie dałaby rady ponieść. A na jego miejscu, nie dałaby się zawrócić z drogi. Miała szczęście, że trafiła tak szybko na Kerstin. Inaczej zostałaby tu do końca. Martwiła się też o Michaela - ale on był aurorem, musiał sobie poradzić. Nie, nie musiał - wiedziała że da radę.
2 - do fali
Niebo rozjaśniały ogniste kule, które ciągnąc za sobą warkocze spadały do dołu. Ziemia drżała a wielka fala nadchodziła, była tego pewna, ale wiedziała też, że musiała chociaż spróbować znaleźć Kerstin. W najgorszym wypadku teleportuje się pod dom. W ostatniej chwili, ostatnim momencie - prawdopodobnie srogo za to płacąc, ale nadal, mimo to, musiała spróbować. Może nie była najlepszą siostrą - najmilszą, najwłaściwszą, ale kochała Kerstin i zawsze chciała dla niej wszystkiego, co najlepsze. Zdzierała gardło przedzierając się przez tłum, ktoś ją popchnął, musiała cofnąć się o kilka kroków ale nie przestawała się rozglądać. Darła się, próbując przebić przez krzyki i inne nawoływania. Aż w końcu usłyszała swoje imię. Swoje, ale nie głosem, którego właścicielki szukała. Przystanęła rozglądając się nadal. Bo jeśli ktoś ją wołał i widział, rozsądniej było pozostać w jednym miejscu. Zaraz ktoś znów ją zawołał. Odwróciła głowę, natrafiając na rudowłosą dziewczynę, Gwen? Jakoś tak. Zmarszczyła brwi z początku nie rozumiejąc jej słów.
- Co się stało? - zapytała jej, myśląc z początku, że po prostu dziewczyna widziała jak Kerstin ginie. Jak któryś z tych meteorytów w nią uderza, ludzie ją tratują. - Mów! - ponagliła ją. Nie odwracając się w pierwszej chwili na kolejny nawoływanie jej imienia. W uszach jej zaszumiało. Billy’ego dostrzegła dopiero po chwili. Dopadła do niego, bo poza Kerstin w jej głowie obijała się jeszcze jedna, uparta czarownica, która była dla niej jak siostra. Odpowiedź Moore’a najpierw ją rozczarowała. Rozejrzała się nerwowo raz jeszcze. A chwilę później całkowicie zmroziła. Zbladła, chyba naprawdę zbladła. Dopiero kolejny krzy w innych tembrach, bardziej znajomych odwrócił jej skostniałą głowę pozwalając na to, by nabrała znów powietrza w ustach. Żyła. Na Merlina. Ale pozostawała jeszcze Hannah. Billy coś mówił. Mówił… otworzyła usta, ale zanim zdążyła coś powiedzieć, on już się odwracał. Już wołał. Dopadła do niego w jednym kroku. - Moore. Jeśli była z Mikiem… - to on o nią zadbać. Ale zamarła w pół słowa. Gdyby była na jego miejscu, czy dałaby się przekonać? Sama też nie była przekonana, jedyne co ją powstrzymywało, by ruszyć razem z nim z nim była Kerstin. - Kerstin, nic ci nie jest? - zapytała siostry przesuwając po niej spojrzeniem. Obejrzała się przez ramię, zerkając na falę, zaciskając rękę na tkaninie na jego ramieniu. Spojrzała na Herberta chcąc potwierdzić głową - oczywiście, że musieli uciekać, co do tego nie miała wątpliwości. Jeśli Moore wcześniej tak powiedział uwierzyła mu. Sama nie miała pojęcia w jaki sposób mogłaby powstrzymać tą falę. Zaciskała różdżkę w ręku mocno, knykcie jej pobielały. Gotowa, do rzucenia ochronnego zaklęcia. - Masz chwilę, rozumiesz? - musiała się upewnić, jeśli go puści i pozwoli się zmyć fali, to jeśli Hannah ją później znajdzie… wolałaby nie być we własnej skórze. - Nie możesz dać się zabić. Pomogłabym ci, ale muszę zająć się Kerstin. - jej palce zacisnęły się trochę. Mike o nią zadba - a nią i o Adę. Na pewno. Wróciła tęczówkami do Moore. - Błagam cię, nie odwal Justine. - mruknęła trochę ciszej, siląc się na marny żart, ten nawet nie był jakoś szczególnie dobry. - Idziemy, już! Prowadź Herbert. - powiedziała do mężczyzny. - Laski za nim. - wydawała dalej komendy, popychając lekko jedną i drugą. - Dalej, nie ma czasu. Będę nas chronić, gdyby któryś z tych cholerstw obrał nas za cel. Nie zatrzymujcie się. Moore sobie poradzi. - zapewniła ich jeszcze, zerkając na Billy’ego. Wolałaby, żeby poszedł z nimi, wolałaby - choć wcześniej średnio się dogadywali z czasem zaczęła go lubić i cenić. A co najważniejsze, Hannah od zawsze czuła do niego miętę. Wiedziała, że jej nie wybaczy, że nie próbowała siłą go zabrać ze sobą. Ale co miała zrobić? Uczepić się jego nogi? Był od niej silniejszy. Nawet spetryfikowanego nie dałaby rady ponieść. A na jego miejscu, nie dałaby się zawrócić z drogi. Miała szczęście, że trafiła tak szybko na Kerstin. Inaczej zostałaby tu do końca. Martwiła się też o Michaela - ale on był aurorem, musiał sobie poradzić. Nie, nie musiał - wiedziała że da radę.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Widok kuzynki uspokoił go. Ruda burza włosów przemknęła tuż obok niego, kiedy doskoczyła do Kerstin. Widok wcześniej spadającej Justine, a teraz stojącej przed nim utwierdziło go w przekonaniu, że kobieta ta była nie do zdarcia. Wokół panował chaos, chociaż oni się znaleźli nie oznaczało to, że byli bezpieczni.
Zerknął na Williama, który chciał szukać żony.
W pierwszym odruchu chciał mu pomóc, zapewnić, że nie zostanie z tym sam. Zaraz jednak uświadomił sobie, że miejsce na miotle musi być dla Hannah. Grey będzie mu jedynie wadził, stanowił przeszkodę i utrudnienie.
Herbert przeszperał swoją torbę gdzie był apart, a następnie wyciągnął fiolkę z ciemnego szkła.
-Przeciwbólowy, oby się nie przydał. - Wcisnął Moorowi w dłoń eliksir. Spojrzał na Justine oraz Gwen i Kristen; skinął głową na znak, że zbyt dużo czasu stracili. -Powodzenia. - Rzucił jeszcze do Williama. Nic więcej nie mógł dla niego zrobić. Miał nadzieję, że czarownica zdążyła już bezpiecznie uciec. Podobnie jak ciężarna, która była z nimi wcześniej, ale uznała, że musi się od nie odłaczyć. -Idziemy! - Zakrzyknął, a Justine zaraz pchnęła swoją siostrę i jego kuzynkę w przód. On sam nie marnował więcej cennych sekund i ściskając różdżkę w dłoni torował przejście. Nie wahał się przy tym używać łokci, ani odpychać ludzi, którzy próbowali się przeciskać między nimi. Pochwycił szybko dłoń Gwen. -Trzymajcie się mnie. Mocno. - Nie mogli się teraz rozdzielić. Byli już blisko miejsca gdzie znajdowały się świstokliki. Oby ten w okolice Greengrove był jeszcze dostępny, jeżeli nie, trudno, wylądują gdzieś indziej, ale daleko od zagrożenia jakim miała stać się wielka fala. Kiedy Tonks zabezpieczała tyły, on parł do przodu. Widział już wzgórze, które było ich celem. Ktoś go popchnął, obok usłyszał krzyk, nawoływanie imion, płacz. Nie mógł zwracać uwagę na innych. Miał kim się zająć, a priorytetem było dostarczenie wszystkich bezpiecznie poza zagrożony teren.
-Jest! - Zakrzyknął i wskazał zardzewiałe wiadro. Mogli się zebrać wokół niego. -Gotowe? - Zapytał jeszcze nim pochwycą świstoklik.
|Przekazuję Williamowi eliksir przeciwbólowy, 1 porcja
Zerknął na Williama, który chciał szukać żony.
W pierwszym odruchu chciał mu pomóc, zapewnić, że nie zostanie z tym sam. Zaraz jednak uświadomił sobie, że miejsce na miotle musi być dla Hannah. Grey będzie mu jedynie wadził, stanowił przeszkodę i utrudnienie.
Herbert przeszperał swoją torbę gdzie był apart, a następnie wyciągnął fiolkę z ciemnego szkła.
-Przeciwbólowy, oby się nie przydał. - Wcisnął Moorowi w dłoń eliksir. Spojrzał na Justine oraz Gwen i Kristen; skinął głową na znak, że zbyt dużo czasu stracili. -Powodzenia. - Rzucił jeszcze do Williama. Nic więcej nie mógł dla niego zrobić. Miał nadzieję, że czarownica zdążyła już bezpiecznie uciec. Podobnie jak ciężarna, która była z nimi wcześniej, ale uznała, że musi się od nie odłaczyć. -Idziemy! - Zakrzyknął, a Justine zaraz pchnęła swoją siostrę i jego kuzynkę w przód. On sam nie marnował więcej cennych sekund i ściskając różdżkę w dłoni torował przejście. Nie wahał się przy tym używać łokci, ani odpychać ludzi, którzy próbowali się przeciskać między nimi. Pochwycił szybko dłoń Gwen. -Trzymajcie się mnie. Mocno. - Nie mogli się teraz rozdzielić. Byli już blisko miejsca gdzie znajdowały się świstokliki. Oby ten w okolice Greengrove był jeszcze dostępny, jeżeli nie, trudno, wylądują gdzieś indziej, ale daleko od zagrożenia jakim miała stać się wielka fala. Kiedy Tonks zabezpieczała tyły, on parł do przodu. Widział już wzgórze, które było ich celem. Ktoś go popchnął, obok usłyszał krzyk, nawoływanie imion, płacz. Nie mógł zwracać uwagę na innych. Miał kim się zająć, a priorytetem było dostarczenie wszystkich bezpiecznie poza zagrożony teren.
-Jest! - Zakrzyknął i wskazał zardzewiałe wiadro. Mogli się zebrać wokół niego. -Gotowe? - Zapytał jeszcze nim pochwycą świstoklik.
|Przekazuję Williamowi eliksir przeciwbólowy, 1 porcja
Zły pomysł?Nie ma czegoś takiego jak zły pomysł, tylko złe wykonanie go
Ostatnio zmieniony przez Herbert Grey dnia 14.12.23 20:29, w całości zmieniany 1 raz
Herbert Grey
Zawód : Botanik, podróżnik, awanturnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Podróżowanie to nie jest coś, do czego się nadajesz. To coś, co robisz. Jak oddychanie
OPCM : 18 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2 +1
TRANSMUTACJA : 15 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Przeprosiny Billa właściwie do niej po prostu nie dotarły. Gdy on myślał o swojej rodzinie, ona skupiała się na swojej i co z tego, że akurat z Kerstin wcale nie łączyły jej więzy krwi. Dopiero, gdy pielęgniarka oraz jej kuzyn znaleźli się w zasięgu wzroku była w stanie skupić się na tym, co faktycznie było istotne – na opuszczeniu wybrzeża jak najszybciej się dało. I dopiero wtedy zorientowała się, że jednak nie są aż tak jednomyślną grupą, jeśli chodziło o opuszczenie wybrzeża.
Skupiona na Kerstin nie słyszała całej wymiany zdań między Justine, a Billym, ale wystarczająco, by domyślić się o co chodzi. Poczuła nagły ścisk w gardle. Z jednej strony rozumiała, że mężczyzna nie mógł zostawić swojej rodziny w takiej sytuacji. Ona też by tego nie zrobiła. Miał też przecież miotłę, mógł wznieść się w górę, może nawet ponad falę? Nie znała się na lataniu na tyle, by móc to określić, ale była pewna, że w ten sposób miał większą szansę, niż idąc pieszo. Z drugiej strony, na Boga, nie mógł przecież zginąć przez to, że z n o w u uratował ją, zamiast zająć się najbliższymi. Jeśli cokolwiek mu się stanie…
– Billy…? – powiedziała cicho, odwracając się w jego stronę, zatrzymując się na moment.
Może ktoś z nimi był, może ktoś im po prostu pomógł tak, jak on pomógł jej? Chciała znaleźć argument, aby go zatrzymać, ale prawda była taka, że o swoimdwukrotnym wybawcy nie wiedziała zbyt wiele. Na pewno nie na tyle, aby być w stanie go w takiej sytuacji zatrzymać. A nie wyobrażała sobie, aby próbować go siłą zaciągnąć do świstoklików. Zresztą, Justine i Herbert wcale go nie zatrzymywali, więc byłaby jedyną, która dodatkowo narażałaby Kerstin na niebezpieczeństwo, a tego nie mogła zrobić.
Nie roniła już łez. Teraz była pora na działanie, nie na płacz. Czuła, że oczy powoli zaczęły jej wysychać, a umysł próbował skupić się na tym, aby zrobić to, co trzeba było zrobić – po prostu przetrwać, nawet jeśli Billy nie pójdzie z nimi. Dlatego gdy Justine popchnęła i ją, i Kerstin, rudowłosa spojrzała na nią twardo. Mogła być artystką, ale była też swego czasu nauczycielką pięcioletniego lorda. Musiała umieć stawiać granice.
– Będziemy chronić siebie nawzajem, Justine – powiedziała tak pewnie, na ile pozwalało jej wysuszone, palące gardło.
Poruszali się tak szybko, na ile pozwalało otoczenie. Nie puszczała Kerstin, nie mogła tego zrobić. W drugiej dłoni wciąż ściskała różdżkę, a kiedy Herbert wypatrzył zaczarowane wiadro, zaczęła iść jeszcze szybciej, gotowa, aby go pochwycić; nie miała zamiaru robić tego jednak przed przyjaciółką.
– Cito – powiedziała pod nosem, celując w Kerstin, aby trochę jej pomóc.
| -5 do rzutu, czyli bonus 0
Skupiona na Kerstin nie słyszała całej wymiany zdań między Justine, a Billym, ale wystarczająco, by domyślić się o co chodzi. Poczuła nagły ścisk w gardle. Z jednej strony rozumiała, że mężczyzna nie mógł zostawić swojej rodziny w takiej sytuacji. Ona też by tego nie zrobiła. Miał też przecież miotłę, mógł wznieść się w górę, może nawet ponad falę? Nie znała się na lataniu na tyle, by móc to określić, ale była pewna, że w ten sposób miał większą szansę, niż idąc pieszo. Z drugiej strony, na Boga, nie mógł przecież zginąć przez to, że z n o w u uratował ją, zamiast zająć się najbliższymi. Jeśli cokolwiek mu się stanie…
– Billy…? – powiedziała cicho, odwracając się w jego stronę, zatrzymując się na moment.
Może ktoś z nimi był, może ktoś im po prostu pomógł tak, jak on pomógł jej? Chciała znaleźć argument, aby go zatrzymać, ale prawda była taka, że o swoim
Nie roniła już łez. Teraz była pora na działanie, nie na płacz. Czuła, że oczy powoli zaczęły jej wysychać, a umysł próbował skupić się na tym, aby zrobić to, co trzeba było zrobić – po prostu przetrwać, nawet jeśli Billy nie pójdzie z nimi. Dlatego gdy Justine popchnęła i ją, i Kerstin, rudowłosa spojrzała na nią twardo. Mogła być artystką, ale była też swego czasu nauczycielką pięcioletniego lorda. Musiała umieć stawiać granice.
– Będziemy chronić siebie nawzajem, Justine – powiedziała tak pewnie, na ile pozwalało jej wysuszone, palące gardło.
Poruszali się tak szybko, na ile pozwalało otoczenie. Nie puszczała Kerstin, nie mogła tego zrobić. W drugiej dłoni wciąż ściskała różdżkę, a kiedy Herbert wypatrzył zaczarowane wiadro, zaczęła iść jeszcze szybciej, gotowa, aby go pochwycić; nie miała zamiaru robić tego jednak przed przyjaciółką.
– Cito – powiedziała pod nosem, celując w Kerstin, aby trochę jej pomóc.
| -5 do rzutu, czyli bonus 0
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
The member 'Gwendolyn Grey' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 16
'k100' : 16
W ferworze zdarzeń nie umiała już sobie przypomnieć ludzi, których widziała na wyścigu - kto spadł, kto się utrzymał do końca, czyj koń najszybciej stracił cierpliwość. Aetonany od początku wydawały jej się jakieś zestresowane i narowiste, ale zwierzęta przecież potrafiły wyczuć zagrożenie! Och, może gdyby nie próbowała na siłę tłamsić własnego złego przeczucia mogłaby komuś o tym powiedzieć. Pytanie czy by jej uwierzyli. Pytanie czy sama by sobie jeszcze parę miesięcy temu uwierzyła.
Ale nic nie było już takie jak dawniej kiedy meteoryty spadały na ziemię jak garść rzuconych kamieni, świat zaczynał płonąć, a ocean ich ścigał. Może to po prostu była Apokalipsa? Może anglikańscy pastorzy nie kłamali i były rzeczy, których nawet czarodzieje nie byli w stanie objąć umysłem? Ostatecznie dzisiaj nie wydawali się ani trochę gotowi na bieg zdarzeń; nie gdy wrzeszczeli i uciekali na oślep.
Jak wielu ich dzisiaj zginie?
- Nie widziałam Hani ani... ani nikogo - powiedziała ze ściśniętym gardłem i szczękając zębami, a potem rzuciła Billy'emu przepraszające spojrzenie. Nie dziwiło jej wcale, że chce jej szukać, a choć łzy zbierały się na nowo w kącikach jej piekących oczu to mogła tylko skinąć głową i wyrazić miną to co Justine wbijała Moore'owi do głowy słowami. Musiał wrócić żywy. Musiał znaleźć żonę i córkę. Wszyscy musieli wrócić żywi, to się nie mogło dziać! A co jeśli w domu wcale nie było bezpieczniej? Co jeśli nigdzie nie było bezpieczniej?
Będą niby dalej od wody. Ale ognia przecież wcale nie bała się mniej.
- Nic mi nie jest - potwierdziła siostrze cicho, kiedy Gwen ją puściła i chociaż najbardziej na świecie chciała złapać Justine w ramiona to dała się posłusznie popchać i przebierała zmęczonymi nogami tak szybko jak mogła, byle tylko nie musieli jej poganiać. Była zdeterminowana, nawet jeśli nie ze względu na siebie to na nich. Dłonią odnalazła drugą rękę Herberta, gdy ten złapał Gwen. Czuła się pewniej, bezpieczniej, kiedy ściskała jego ciepłe palce. Ile razy pan Grey jeszcze przyjdzie jej z pomocą?
Przyspieszyła, kiedy mężczyzna wypatrzył świstoklik, który dla niej nie byłby niczym innym jak tylko zwykłym śmieciem porzuconym przez festiwalowiczów (czarodzieje to chyba robili specjalnie!). Ufnie pobiegła w tym kierunku, obracając się co jakiś czas tylko po to, by upewnić się, że Just nadal jest z nimi i nigdzie nie przepadła. Nie mogła teraz jej stracić.
Wydała z siebie głośne westchnienie lęku, instynktownie kuląc ramiona, kiedy Gwen skierowała w jej stronę różdżkę rzucając słowem, które kojarzyło jej się chyba tylko z medycznymi procedurami wykonywanymi jak najprędzej. Na cito. Nie odczuła większej różnicy, lecz i tak spojrzała na Gwen ze smutkiem i wstydem; zwykła ufać jej bezgranicznie, ale w ostatnich tygodniach zmieniło się tak wiele, a z Gwen spotkały się znów tak niedawno, że nie była w stanie ubrać jeszcze w słowa jak bardzo bała się za każdym razem kiedy ktoś bez ostrzeżenia chciał rzucać na nią jakieś zaklęcia.
Ale na wyjaśnienia przyjdzie czas później.
- Tak, gotowa! Gdzie on nas zabierze? - spytała, ale i tak posłusznie wyciągnęła rękę, żeby złapać świstoklik wtedy co wszyscy.
Bo właściwie gdziekolwiek było teraz lepsze niż plaża.
Ale nic nie było już takie jak dawniej kiedy meteoryty spadały na ziemię jak garść rzuconych kamieni, świat zaczynał płonąć, a ocean ich ścigał. Może to po prostu była Apokalipsa? Może anglikańscy pastorzy nie kłamali i były rzeczy, których nawet czarodzieje nie byli w stanie objąć umysłem? Ostatecznie dzisiaj nie wydawali się ani trochę gotowi na bieg zdarzeń; nie gdy wrzeszczeli i uciekali na oślep.
Jak wielu ich dzisiaj zginie?
- Nie widziałam Hani ani... ani nikogo - powiedziała ze ściśniętym gardłem i szczękając zębami, a potem rzuciła Billy'emu przepraszające spojrzenie. Nie dziwiło jej wcale, że chce jej szukać, a choć łzy zbierały się na nowo w kącikach jej piekących oczu to mogła tylko skinąć głową i wyrazić miną to co Justine wbijała Moore'owi do głowy słowami. Musiał wrócić żywy. Musiał znaleźć żonę i córkę. Wszyscy musieli wrócić żywi, to się nie mogło dziać! A co jeśli w domu wcale nie było bezpieczniej? Co jeśli nigdzie nie było bezpieczniej?
Będą niby dalej od wody. Ale ognia przecież wcale nie bała się mniej.
- Nic mi nie jest - potwierdziła siostrze cicho, kiedy Gwen ją puściła i chociaż najbardziej na świecie chciała złapać Justine w ramiona to dała się posłusznie popchać i przebierała zmęczonymi nogami tak szybko jak mogła, byle tylko nie musieli jej poganiać. Była zdeterminowana, nawet jeśli nie ze względu na siebie to na nich. Dłonią odnalazła drugą rękę Herberta, gdy ten złapał Gwen. Czuła się pewniej, bezpieczniej, kiedy ściskała jego ciepłe palce. Ile razy pan Grey jeszcze przyjdzie jej z pomocą?
Przyspieszyła, kiedy mężczyzna wypatrzył świstoklik, który dla niej nie byłby niczym innym jak tylko zwykłym śmieciem porzuconym przez festiwalowiczów (czarodzieje to chyba robili specjalnie!). Ufnie pobiegła w tym kierunku, obracając się co jakiś czas tylko po to, by upewnić się, że Just nadal jest z nimi i nigdzie nie przepadła. Nie mogła teraz jej stracić.
Wydała z siebie głośne westchnienie lęku, instynktownie kuląc ramiona, kiedy Gwen skierowała w jej stronę różdżkę rzucając słowem, które kojarzyło jej się chyba tylko z medycznymi procedurami wykonywanymi jak najprędzej. Na cito. Nie odczuła większej różnicy, lecz i tak spojrzała na Gwen ze smutkiem i wstydem; zwykła ufać jej bezgranicznie, ale w ostatnich tygodniach zmieniło się tak wiele, a z Gwen spotkały się znów tak niedawno, że nie była w stanie ubrać jeszcze w słowa jak bardzo bała się za każdym razem kiedy ktoś bez ostrzeżenia chciał rzucać na nią jakieś zaklęcia.
Ale na wyjaśnienia przyjdzie czas później.
- Tak, gotowa! Gdzie on nas zabierze? - spytała, ale i tak posłusznie wyciągnęła rękę, żeby złapać świstoklik wtedy co wszyscy.
Bo właściwie gdziekolwiek było teraz lepsze niż plaża.
Boczne ognisko
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset