Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Boczne ognisko
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Boczne ognisko
Palenisko na plaży nieco oddalone od głównego, mniejsze, nie tak okazałe i usytuowane bardziej na uboczu, lecz nie mniej tłumnie nawiedzane w okresie festiwalu lata organizowanego corocznie przez Prewettów. Przez cały rok kamienne palenisko stoi nieużywane, lecz początkiem sierpnia otula się potężnym ogniem, w okół którego przy subtelnych dźwiękach lutni po zmroku tańczą przybyli czarodzieje.
w pobliżu plaży wiankowej na terenie festiwalu lata
Nigdy, przenigdy nie będzie miała dość tego bukietu zapachów - słonej morskiej bryzy, nagrzanej słońcem ziemi, owoców i warzyw wystawianych na zatłoczonym targu i dziesiątek przeplecionych ze sobą gatunków kwiatów, jednego słodszego od drugiego. Każdy oddech ugaszczał w płucach wiązkę nowej nuty, aż ich sploty utworzyły we wnętrzu Celine wianek, jedyny w swoim rodzaju, rosnący na żyznej glebie tkanek i złaknionej duszy. Uśmiechnęła się do siebie na tę myśl, tak cudownie pasującą do dzisiejszych okoliczności. Jeśli tylko dałoby się uchwycić esencję festiwalu lata w perfumach, o poranku skrapiałaby nimi szyję i nadgarstki kilkoma kroplami, intensywnymi i rześkimi jednocześnie, niemalże kolorowymi w aranżacji aromatów, a przy wieczornej toalecie zmywałaby je z siebie z ciężkim sercem, zatapiając się w tęsknocie do następnego wschodu słońca, żeby znów opróżnić flakonik i przenieść się do wybrzeży Dorset.
Już od początku sierpnia wyczekiwała nadejścia tego dnia jak na szpilkach. Idea puszczenia uplecionych girland w wodne przestworza i gonitwy za nimi przez dzielnych, zauroczonych młodzieńców sprawiały, że jej rozochocony duch drżał z inspiracji. Czy może ze strachu? Nie oczekiwała, że ktokolwiek wyłowi jej florystyczny twór, właściwie może byłoby lepiej, gdyby nikt nie kłopotał się pogonią za wiązanką uwitą przez dłoń półwili, skoro nie wynikałoby to z prawdziwego, czystego zainteresowania, a ledwie z działania genów... Ale jeśli miała być ze sobą szczera, nie odmówiła sobie nadziei, że wianek nie przepadnie na dnie morskich szlaków. Nie potrafiła. Romantyzm ścierał się w sercu z odrazą i zgniecionym poczuciem własnej wartości i trudno było orzec, które z nich wygrywało.
- Wcześniej naliczyłam już trzy gąsienice. Ta jest czwarta - rzuciła z rozkojarzeniem, unosząc ku górze dłoń. Na palcu wskazującym, ułożonym tak delikatnie, jakby za moment miała popłynąć w pierwszym baletowym akcie, przesiadywał teraz niezbyt dużych rozmiarów owad o zielonym, pulchnym ciałku i stanowczo zbyt dużej liczbie odnóży, żeby koordynacja nad nimi mogła być wygodna. Celine podniosła insekta z jednego z polnych kwiatów, którymi wyłożyła wnętrze wiklinowego koszyka o rączce wsuniętej w zgięcie łokcia drugiej ręki. - Myślisz, że to jakiś znak? One coś symbolizują? - zwróciła się do idącej obok Neali. Poruszyła niebo i ziemię, żeby przyprowadzić ze sobą płomiennowłosą przyjaciółkę, nie usłuchała ani jednego komentarza o walce z przeznaczeniem, bezsensowności puszczania wianków i stawaniu okoniem do zakochania, zdeterminowana, żeby razem z nią zjawić się w umówionym z dziewczynami miejscu. Miały spotkać się z Liddy i Eve przy letniej figurze ułożonej ze zbitego siana, gdzie wszystkie razem mogły zapleść wianki, a później puścić je na wodę w oczekiwaniu na księcia z bajki. Mrzonki, czcze marzenia, dla innej absolutna niewygoda i strata czasu, w tej czwórce istniały cztery różne opinie.
Półwila schyliła się, żeby odłożyć żyjątko na niskorosły krzew o drobnych listkach, i posłała Neali zadziorny uśmiech, dotykając potem ramieniem jej ramienia. - Rozchmurz się, bo inaczej kwiaty nam zwiędną ze strachu, a wtedy będę musiała cofnąć się po nowe i wszystko potrwa dwa razy dłużej - wymruczała pogodnie. Tego ranka - lub raczej jeszcze przed pełnym wzejściem słońca, kiedy na kobaltowym niebie rozciągały się pierwsze smugi ciepłej czerwieni - wyszła na łąki przy Dolinie Godryka i zebrała tyle polnych kwiatów, ile zdołała. Resztę roślin dobrała z ogrodu, przez sztachety w płocie podkradła nawet śliczną azalię z klombu sąsiadki, a na dodatek odwiedziły ją aż cztery tłuste gąsienice. Takich wyników nie należało marnować.
Przenosząc wzrok z piegowatej twarzy przyjaciółki na świat rozpostarty przed nimi, dostrzegła dwie postaci zatrzymane przy rzeźbie z siana. Zmrużyła oczy, przyjrzała się im na tyle dokładnie, na ile mogła z tej odległości, i kiedy doszła do wniosku, że rzeczywiście były to Eve i Liddy, zamachała do nich radośnie. - Cześć! - zawołała, uśmiechnięta, przyspieszywszy nieco kroku.
| tydzień na turę, drogie panie?
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Lubiła kwiaty, zwłaszcza te polne przywodzące ze sobą wspomnienia dzieciństwa. Kojarzyły jej się głównie z polanami w pobliżu, których zatrzymywał się tabor i wolnym czasem, który spędzała z kuzynkami zbierając, co ładniejsze kwiaty na wianki czy drobne bukieciki. Potrafiła jeszcze przywołać tamte beztroskie rozmowy, szeptane między nimi słowa i zwierzenia w którym chłopcu zadurzyła się każda z nich. Były kochliwe, zafascynowane chłopcami, którzy pozostawali niedostępni. Mimowolnie uśmiechnęła się, gdy tamte chwile wróciły do niej na moment. Ostatnio łatwiej było wspominać i omijając dzień, który zniszczył tamtą rzeczywistość. Odwróciła głowę, orientując się, że za długo wpatrywała się w jeden punkt. Dziś dała się namówić na coś, czego nie robiła dawno. Ostatni raz na parę tygodni przed ślubem, przepełniona ułudnym zauroczeniem w przyjacielu. Wtedy... tamten wianek znaczył wszystko, był wydźwiękiem uczuć, które dopiero się tworzyły nabierając jakiś kształtów, których nie do końca rozumiała. Był nadzieją i szczęściem, gdy wrócił do jej rąk. Dziś nie wiedziała jeszcze czym tak naprawdę będzie, ale to się okaże w momencie, gdy zaplecie jego podstawę. Czuła narastające zdenerwowanie, ten przenikający na wskroś stres, który zdawał się szarpać nerwy i nieprzyjemnie ocierać o wnętrzności, kości oraz wszystko, co tylko było podatne. Uniesione kąciki ust twardo trzymały się swego miejsca w delikatnym uśmiechu, ukrywającym inne emocje. Może zdradzało ją rozbiegane spojrzenie, które na nowo zaczęło bez celu błądzić po otoczeniu, może palce, które mięły materiał błękitnej sukienki z dekoltem głębszym, niż może powinna. Nie wiedziała czego spodziewać się po dzisiejszym dniu ani jak opanować szaleńczo bijące serce. Bała się wianków. Merlinie, to było głupie. Po tylu miesiącach nadal pozostawała w niej jakaś cząstka, która w takich chwilach dochodziła do głosu i otulała umysł mgiełką strachu przed... przed czym? Rozczarowaniem? Odrzuceniem? Stanięciem blisko brzegu pośród tych wszystkich par, które tym głupim gestem deklarowały sobie cokolwiek? Tak, to sprawiało, że miała ochotę wykręcić się i zostawić koleżanki same. Wypuściła powoli powietrze z płuc, a dłoń odruchowo powędrowała ku końcówce grubego warkocza w który wplotła dwie wstążki. Nie, koniec. Starczy tego, nie mogła tak dalej. Nie mogła reagować i pozwalać by emocje robiły z nią, co chciały.
Poruszyła lekko barkami, by zaraz spojrzeć na stojącą obok Liddy.
- Mam nadzieję, że również będziesz plotła wianek dla jakiegoś przystojnego kawalera, a nie wykręcisz się robieniem zdjęć.- odezwała się z pogodnością, którą usłyszała we własnym głosie i przyjęła to z czystą ulgą.- Pamiętaj, że ani Ja, ani pewnie dziewczyny nie pozwolimy ci na to.- dodała zaraz półżartem.
- Już są.- rzuciła pod nosem, widząc dwie zbliżające się sylwetki i tą jedną, która radośnie machała do nich.- Cześć.- przywitała się z obiema, lecz spojrzenie ciemnych oczu ledwie musnęło młodszą z dziewczyn, by osiąść na dłużej na Lovegood.- Widzę, że jesteś porządnie przygotowana.- dodała z rozbawieniem, gdy zobaczyła, co mieści się w koszu niesionym przez Celinę.
Poruszyła lekko barkami, by zaraz spojrzeć na stojącą obok Liddy.
- Mam nadzieję, że również będziesz plotła wianek dla jakiegoś przystojnego kawalera, a nie wykręcisz się robieniem zdjęć.- odezwała się z pogodnością, którą usłyszała we własnym głosie i przyjęła to z czystą ulgą.- Pamiętaj, że ani Ja, ani pewnie dziewczyny nie pozwolimy ci na to.- dodała zaraz półżartem.
- Już są.- rzuciła pod nosem, widząc dwie zbliżające się sylwetki i tą jedną, która radośnie machała do nich.- Cześć.- przywitała się z obiema, lecz spojrzenie ciemnych oczu ledwie musnęło młodszą z dziewczyn, by osiąść na dłużej na Lovegood.- Widzę, że jesteś porządnie przygotowana.- dodała z rozbawieniem, gdy zobaczyła, co mieści się w koszu niesionym przez Celinę.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
- Hm? - mruknęłam w pierwszym momencie mało przytomnie, wracając spojrzeniem do Celine. Nie byłam pewna czy do końca uśmiecha mi się ten festiwal dzisiaj i te wianki całe. Trochę żałowałam że Ted jednak nie mial gabinetu otwartego teraz, bo mogłabym do niego pójść i to by był dostatecznie dobry powód, żeby wymówić się od tych wianków całkiem. Spojrzała na gąsienicę na palcu Celine marszcząc lekko brwi. - Nie wiem. - przekrzywiłam głowę. - Może zmiany? W końcu przekształcają się w motyle, nie? - zapytała, unosząc wzrok na znajomą blondynkę. - O biedronkach wiem więcej. - orzekłam, dźwigając niepewnie kącik ust. Sensu to nie miało, żebym ja na wianki szła. Prychnąć mi się chciało na to, że niby miłość, coś tam jakoś tam. Zwłaszcza, że po tym wszystkim ostatnio wcale jej nie chciałam. Serce mi tęskniło, ale za kimś innym. Do innego czegoś. A może nie czegoś - a kogoś. Naprawdę nie widziałam sensu w tym, żeby zjawiać się dzisiaj tutaj, ale Celine wydawała się niezłomna w swych próbach zbijając każdy z moich argumentów, że w końcu z westchnieniem zgodziłam się pójść razem z nią.
- Chmurzy to się niebo. - odcięłam się marszcząc trochę nos zaraz wzdychając niemal cierpiętniczo. Rozejrzałam się, patrząc na mijających nas ludzi wokół. - I od tego kwiaty nie więdną. - dodałam jeszcze z pewnością, jakbym wiedziała dokładnie, że prawdę u swojego boku miałam niezmienną. Jasne spojrzenie rozciągało się wokół w poszukiwaniu znajomych twarzy. Liczyłam, że może dzisiaj wpadnę na Leandra - nie udało mi się go złapać wcześniej. Ale po nim śladu widać nie było. No i inna sprawa, że liczyłam, że znów nie będę się zachowywać, jakby mi piątej klepki brakowało. To mnie przerażało - może dlatego wolałam nie chodzić między ludzi. Zwłaszcza tych, co od razu wotum nieufności przegłosowali na mnie. Ale nie chciałam też sprawiać Celine przykrości. Więc oto tutaj byłam. Mądra Neala, na wiankach. Świetnie. - Miejmy to szybko z głowy, dobra? - zapytałam przyjaciółki, kiedy uniosła rękę żeby pomachać do Eve. Eve, która lubiła obwiniać mnie, za swoje problemy z mężem. Mimowolnie wyprostowałam się trochę. A niech się wszystko weźmie i ode mnie oddynda. Moczenie nóg w wodzie, jest przyjemne. Chociaż tyle będzie z tego dnia. Pozytywów szukaj Neala. Pozytywów. Twój wianek na bank utopi się w wodzie. A nawet gdyby nie, to i tak nikt się na niego nie pokusi, więc cmoknę przeznaczenie w nos ponownie. Na razie chyba wygrywałam trochę, albo remis nam jakoś wychodził.
- Cześć. - odpowiedziałam, witając się potknięciem głowy. Przez chwilę spoglądała na Eve, ale ta zdawała się postanowić ignorować skupić się na Celine. Jej wzrok mimowolnie najpierw zawisł na jej brzuchu, a potem przeniósł się ku Liddy. Zmrużyłam lekko oczy. - Będziesz plotła wianek? - zapytałam rozciągając usta w uśmiechu, nie potrafiąc sobie tego nawet za bardzo wyobrazić. - Lidds, nie podmienili cię ostatnio? Rytuały, wianki, może w końcu założysz spódnicę. - zaproponowałam a co mi tam, może jak już tak jedno za drugim nowe próbuje to i na to się weźmie i zgodzi. A może już zaszalała dzisiaj całkiem, a ja się nie przyglądałam, więc tęczówki przesunęłam niżej, na jej dolną część garderoby by ocenić ją odpowiednio. - Nie to, żebym uważała, żeby ja plącąca wianek w czasie mojej wojny nie była absurdem, ale ta pani obok mnie się uparła, że to nieważne. - westchnęłam ciężej wydymając ust w niezadowoleniu.
| a i od razu k6 na konsekwencje po bagnach
- Chmurzy to się niebo. - odcięłam się marszcząc trochę nos zaraz wzdychając niemal cierpiętniczo. Rozejrzałam się, patrząc na mijających nas ludzi wokół. - I od tego kwiaty nie więdną. - dodałam jeszcze z pewnością, jakbym wiedziała dokładnie, że prawdę u swojego boku miałam niezmienną. Jasne spojrzenie rozciągało się wokół w poszukiwaniu znajomych twarzy. Liczyłam, że może dzisiaj wpadnę na Leandra - nie udało mi się go złapać wcześniej. Ale po nim śladu widać nie było. No i inna sprawa, że liczyłam, że znów nie będę się zachowywać, jakby mi piątej klepki brakowało. To mnie przerażało - może dlatego wolałam nie chodzić między ludzi. Zwłaszcza tych, co od razu wotum nieufności przegłosowali na mnie. Ale nie chciałam też sprawiać Celine przykrości. Więc oto tutaj byłam. Mądra Neala, na wiankach. Świetnie. - Miejmy to szybko z głowy, dobra? - zapytałam przyjaciółki, kiedy uniosła rękę żeby pomachać do Eve. Eve, która lubiła obwiniać mnie, za swoje problemy z mężem. Mimowolnie wyprostowałam się trochę. A niech się wszystko weźmie i ode mnie oddynda. Moczenie nóg w wodzie, jest przyjemne. Chociaż tyle będzie z tego dnia. Pozytywów szukaj Neala. Pozytywów. Twój wianek na bank utopi się w wodzie. A nawet gdyby nie, to i tak nikt się na niego nie pokusi, więc cmoknę przeznaczenie w nos ponownie. Na razie chyba wygrywałam trochę, albo remis nam jakoś wychodził.
- Cześć. - odpowiedziałam, witając się potknięciem głowy. Przez chwilę spoglądała na Eve, ale ta zdawała się postanowić ignorować skupić się na Celine. Jej wzrok mimowolnie najpierw zawisł na jej brzuchu, a potem przeniósł się ku Liddy. Zmrużyłam lekko oczy. - Będziesz plotła wianek? - zapytałam rozciągając usta w uśmiechu, nie potrafiąc sobie tego nawet za bardzo wyobrazić. - Lidds, nie podmienili cię ostatnio? Rytuały, wianki, może w końcu założysz spódnicę. - zaproponowałam a co mi tam, może jak już tak jedno za drugim nowe próbuje to i na to się weźmie i zgodzi. A może już zaszalała dzisiaj całkiem, a ja się nie przyglądałam, więc tęczówki przesunęłam niżej, na jej dolną część garderoby by ocenić ją odpowiednio. - Nie to, żebym uważała, żeby ja plącąca wianek w czasie mojej wojny nie była absurdem, ale ta pani obok mnie się uparła, że to nieważne. - westchnęłam ciężej wydymając ust w niezadowoleniu.
| a i od razu k6 na konsekwencje po bagnach
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Neala Weasley' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 1
'k6' : 1
Festiwal Lata rozkręcał się w najlepsze, a z nim również i Lydia. Choć niekoniecznie pod względem miłosnym, z czym zazwyczaj kojarzono ten czas, ale fotograficznym. Liddy Moore była w raju. Pogoda niezmiennie dopisywała, widoki były bajkowe... nic dziwnego, że aparat fotograficzny niemal palił się jej w dłoniach od trzaskania zdjęć. Starała się powstrzymywać w tym zakresie, bo przecież filmy do aparatu jej się pokończą jak tak dalej pójdzie, ale... nie było to proste. Nie przy takich widokach.
Kiedy usłyszała, że dziewczyny zamierzają dziś pleść wianki i wrzucać je w morskie fale, Liddy, wbrew temu co można było o niej myśleć, była zachwycona tym planem i od razu oświadczyła, że się do nich przyłącza. To znaczy... nie jako wiankowa twórczyni oczywiście. Chodziło o - cóż za zaskoczenie - zdjęcia.
Maszerowała więc dziarsko u boku Eve, zatrzymując się czasami lub zwalniając kroku, kiedy jakiś widok przykuł jej uwagę, i nie zraziła się ani trochę zaczepką przyjaciółki. Przez tyle lat nic się w sumie nie zmieniło.
- Po pierwsze: robienie zdjęć to nie żaden wykręt od plecenia wianków. Dzięki temu wszyscy będziemy mieli pamiątki po Festiwalu i jeszcze będziecie mi za to wdzięczne - zaczęła Lidka nawet się na tym specjalnie nie skupiając, bo większą część jej uwagi przykuwała obserwacja otoczenia w poszukiwaniu najlepszych kadrów. Znów uniosła aparat do twarzy i spojrzała przez wizjer na chwilę się zatrzymując. Ostatecznie jednak najwyraźniej się rozmyśliła, bo ruszyła dalej nie naciskając na wyzwalacz. Zdawać by się mogło, że zapomniała już o rozmowie, ale podjęła temat na nowo:
- Moim wykrętem jest to, że nie mam obecnie żadnego kawalera na oku i w związku z tym nie wzięłam też ze sobą młotka i gwoździ - sprostowała wesoło robiąc znaczącą pauzę i pozwalając swoim słowom wybrzmieć odpowiednio - bo jedyny wianek jaki umiałabym zrobić, to taki zbity z desek - tym razem spojrzała już na Eve z uśmiechem rozbawienia na twarzy, ale mówiła całkiem na poważnie. Nigdy się nie nauczyła plecenia wianków czy włosów, a wszystkie jej próby zazwyczaj kończyły się jakimś solidnym, ale zdecydowanie nieestetycznym supłem. Może miała do takich rzeczy tak samo dwie lewe ręce, jak i dwie lewe nogi do tańca? Wydawało jej się to wysoce prawdopodobne.
Pewnie podyskutowałaby na ten temat dłużej, ale akurat jak stanęły przy przygotowanym na wieczór ognisku, Liddy zauważyła Nealę i Celine i odmachała im z uśmiechem.
- Hej! - przywitała się z nimi, gdy znalazły się już całkiem blisko, a potem parsknęła wesołym śmiechem na słowa Neali. Spojrzała jeszcze w dół na nogawki swoich ciemnych portek i na czystą, choć wysłużoną lekko, przewiewną koszulę, a potem znów na przyjaciółkę.
- Masz coś do moich aerodynamicznych spodni? - odparła pół żartem-pół serio unosząc wyzywająco brodę, ale wciąż uśmiechając się serdecznie. - Uplotę wianek innym razem - dodała jeszcze pogodnie. - Za to dziś wykonam najpiękniejsze zdjęcia, jakie kiedykolwiek ktokolwiek wam zrobił - oznajmiła zdecydowanym tonem, gładząc z uśmiechem swój aparat. - To jak? Potrzebujecie czegoś jeszcze czy rozglądamy się za fajnym miejscem do siedzenia? Tylko nie w takim zupełnym cieniu, dobra? Wiem, że jest gorąco, ale muszę mieć dobre światło. O, może tam? - wskazała na piaszczysty pagórek kawałek dalej.
Kiedy usłyszała, że dziewczyny zamierzają dziś pleść wianki i wrzucać je w morskie fale, Liddy, wbrew temu co można było o niej myśleć, była zachwycona tym planem i od razu oświadczyła, że się do nich przyłącza. To znaczy... nie jako wiankowa twórczyni oczywiście. Chodziło o - cóż za zaskoczenie - zdjęcia.
Maszerowała więc dziarsko u boku Eve, zatrzymując się czasami lub zwalniając kroku, kiedy jakiś widok przykuł jej uwagę, i nie zraziła się ani trochę zaczepką przyjaciółki. Przez tyle lat nic się w sumie nie zmieniło.
- Po pierwsze: robienie zdjęć to nie żaden wykręt od plecenia wianków. Dzięki temu wszyscy będziemy mieli pamiątki po Festiwalu i jeszcze będziecie mi za to wdzięczne - zaczęła Lidka nawet się na tym specjalnie nie skupiając, bo większą część jej uwagi przykuwała obserwacja otoczenia w poszukiwaniu najlepszych kadrów. Znów uniosła aparat do twarzy i spojrzała przez wizjer na chwilę się zatrzymując. Ostatecznie jednak najwyraźniej się rozmyśliła, bo ruszyła dalej nie naciskając na wyzwalacz. Zdawać by się mogło, że zapomniała już o rozmowie, ale podjęła temat na nowo:
- Moim wykrętem jest to, że nie mam obecnie żadnego kawalera na oku i w związku z tym nie wzięłam też ze sobą młotka i gwoździ - sprostowała wesoło robiąc znaczącą pauzę i pozwalając swoim słowom wybrzmieć odpowiednio - bo jedyny wianek jaki umiałabym zrobić, to taki zbity z desek - tym razem spojrzała już na Eve z uśmiechem rozbawienia na twarzy, ale mówiła całkiem na poważnie. Nigdy się nie nauczyła plecenia wianków czy włosów, a wszystkie jej próby zazwyczaj kończyły się jakimś solidnym, ale zdecydowanie nieestetycznym supłem. Może miała do takich rzeczy tak samo dwie lewe ręce, jak i dwie lewe nogi do tańca? Wydawało jej się to wysoce prawdopodobne.
Pewnie podyskutowałaby na ten temat dłużej, ale akurat jak stanęły przy przygotowanym na wieczór ognisku, Liddy zauważyła Nealę i Celine i odmachała im z uśmiechem.
- Hej! - przywitała się z nimi, gdy znalazły się już całkiem blisko, a potem parsknęła wesołym śmiechem na słowa Neali. Spojrzała jeszcze w dół na nogawki swoich ciemnych portek i na czystą, choć wysłużoną lekko, przewiewną koszulę, a potem znów na przyjaciółkę.
- Masz coś do moich aerodynamicznych spodni? - odparła pół żartem-pół serio unosząc wyzywająco brodę, ale wciąż uśmiechając się serdecznie. - Uplotę wianek innym razem - dodała jeszcze pogodnie. - Za to dziś wykonam najpiękniejsze zdjęcia, jakie kiedykolwiek ktokolwiek wam zrobił - oznajmiła zdecydowanym tonem, gładząc z uśmiechem swój aparat. - To jak? Potrzebujecie czegoś jeszcze czy rozglądamy się za fajnym miejscem do siedzenia? Tylko nie w takim zupełnym cieniu, dobra? Wiem, że jest gorąco, ale muszę mieć dobre światło. O, może tam? - wskazała na piaszczysty pagórek kawałek dalej.
OK, so now what?
we'll fight
Liddy Moore
Zawód : Fotografka i lotniczka w Oddziale Łączności "Sowa"
Wiek : 19
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
You can count on me like:
1, 2, 3
I'll be there
1, 2, 3
I'll be there
OPCM : 7 +3
UROKI : 3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 20
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Czemu o biedronkach? Też cię tłumnie odwiedzały? - spytała konspiracyjnym szeptem, gorącym od rozweselenia, niewrażliwa przy tym na skwaszoną minę rozlaną na ślicznej, piegowatej twarzy przyjaciółki. Poranek zdążył ją na to uodpornić. - Ani mi się śni. Zostaniemy tu do wieczora i w bordowej poświacie zachodzącego słońca puścimy na wodę nasze wianki, a potem poczekamy, aż syreny zaciągną je do morskich głębin. No już, nie dąsaj się tak! Czy może boisz się, że tym razem przeznaczenie cię przechytrzy, Nealo Weasley? - blask odbity w tarczach błękitno-zielonych tęczówek kąpał się w ciepłych, wyzywających kolorach animuszu, którego dodawał jej festiwal lata. Noc po rytuale oczyszczenia napełniła jej ciało odpoczynkiem tak abstrakcyjnie satysfakcjonującym, że Celine po raz pierwszy od wielu miesięcy czuła się prawdziwie wyspana i lekka, wprawiona, ku tragedii arystokratki, w pełen determinacji humor. Nie istniała siła, która mogłaby dziś uratować Nealę. Nie pomagały ręce na biodrach ani gniewne miny, ani nawet brwi ściągnięte w pochmurnym wyrazie, ryjące w miękkiej skórze czoła podłużne zmarszczki. Zbyt szybko uciekła z plaży pierwszego dnia sierpnia, żeby półwila była w stanie teraz jej odpuścić. Musiała przeżyć ten czas jak należy - w wyciosanej z poprzednich lat tradycji kwiatów, słonej wody i piasku łaskoczącego spody stóp.
W porównaniu do rudowłosej złośnicy, zarówno Eve, jak i Liddy wydawały się pogodne, co za ulga. Odmachały, a więc Celine zamachała im raz jeszcze, by przypieczętować powitanie, po czym zerknęła na trzymany przez siebie koszyk i poszerzyła półksiężyc szczęśliwego uśmiechu, z ochotą kiwnąwszy głową. Tego dnia nie mogła się nie przygotować, natchniona, zainspirowana, z nieśmiałą myślą o tęsknocie do chwil rodem z francuskich poezji.
- Na wypadek gdyby wam zabrakło kwiatów - oznajmiła i zakołysała wiklinową kobiałką. Maki wylegiwały się obok chabrów, dzwonki tuliły do siebie rodzynka, którym na polnym tle stała się azalia, a kaczeńce, cykorie, mięty i wyki rozpychały się łokciami wśród naręcza dziurawców i jaskrów. Każda z nich mogła dobrać coś dla siebie. W porównaniu do ogrodowych, czy nawet szklarniowych kwiatów, zbiory półwili wypadały niczym uliczne kundelki przy rasowych, wypielęgnowanych psach - ale były świeże, piękne i stworzone przez nasączoną latem glebę, nie przez cudzą intencję i umizgi nad konewką. Powiodła spojrzeniem do Liddy, opuściła je na rozkloszowane nogawki spodni i na moment aż otwarła usta ze zdziwienia, choć czuła, że powinna już właśnie tego się spodziewać. Chłopięcy ubiór, zbójnicki charakter, zadziorny błysk w oku i te krótkie włosy przeczące wszelkim konwenansom, jaka ona była kolorowa. - Dużo takich masz? - spytała dziewczyny, nie mogąc powstrzymać zdumionej ciekawości. Czy to w ogóle było wygodne? Nie wyglądało na wygodne. I skąd je miała, podkradała braciom? Czekała, aż wyrosną z przykrótkich nogawek i buszowała w ich szafach, wydobywając z nich skarby? - No nie, jak to innym razem? Ty też? Wiesz w ogóle przez ile kręgów piekielnych musiałam przejść, żeby namówić Nealę do uplecenia wianka? Jeśli będzie trzeba, przejdę je znowu - pochyliła się ku Liddy w teatralnej groźbie i zerknęła w kierunku Eve, posyłając jej spojrzenie przesiąkłe romantycznym fanatyzmem. - Ty mi tego nie zrobisz, prawda? - zwróciła się do Doe i sięgnęła po jej dłoń, splatając z nią palce.
Wydma wybrana przez Liddy zgrywała ze sobą dwa światy - jeden przyjemnie zacieniony, tam, gdzie na piaszczyste podłoże opadała aura rozłożystych gałęzi drzewa tak wysokiego, że nierozsądnym zadaniem byłoby się na nie wspinać, oraz drugi skąpany w jaskrawym blasku słońca, gdzie beżowe drobiny rozgrzane były tak mocno, że niemal parzyłyby nagą skórę. Celine pokiwała głową w pochwale i nie minęła chwila, jak pociągnęła za sobą Eve i Nealę, żałując jedynie, że zabrakło jej trzeciej ręki, by pociągnąć również Moore.
- Przygotowujesz album na pamiątkę festiwalu? - spytała, wskazawszy na aparat w dłoniach Liddy. Dziewczyna nie rozstawała się z nim ani na moment, uważna, skora w każdej chwili przysunąć go do twarzy i nacisnąć palcem wyzwalacz. Można było zazdrościć jej tego zaangażowania, pasji, którą kipiała w każdym powłóczystym spojrzeniu poświęcanym okolicy, poszukującym harmonii między sylwetką, światłem a pejzażem tła. - Przyniosłam koc - wysupłała go spod pierzyny polnych kwiatów i rozłożyła równomiernie pomiędzy dwoma płaszczyznami pagórka, słonecznej i ciemnawej. Sama usiadła gdzieś na pograniczu i zaoferowała Eve rękę, na wypadek gdyby ta potrzebowała pomocy. Wypukłość brzucha wciąż ją zadziwiała, dziecko rosło z dnia na dzień, rozpychając się w tymczasowej kołysce bez łaski względem matczynego ciała. - Myślałam, że wszystkie dziewczęta potrafią pleść wianki, ale ostatnio okazało się, że nie - z czułością wspomniała spotkanie z Adrianą na szumiącej plaży, gdzie dłonie uczyły dłonie, a dusza obnażała się przed duszą. - To... bez znaczenia. Jeśli nikt ich nie wyłowi. Robimy to dla siebie - rzuciła nagle z mętniejącą w głosie melancholią, zanim powróciła wzrokiem do każdej bliskiej jej twarzy. Nie chodziło o chłopców, choć serce rwało się w niemądrym marzeniu, że zjawi się ten, który wskoczy w fale i wydobędzie jej girlandę, ten jeden jedyny. Chodziło o tradycję, o przyjaźń. O to, że robiły to razem, dla siebie. O to, że wciąż żyły, by móc to robić.
| jeśli chcecie skorzystać z kwiatów, które przyniosłam, rzućcie kością k10 tyle razy, ile wam się podoba! możecie dobrać je do swoich kwiatów, albo stworzyć z nich cały wianek, zapraszam
k1 - maki; k2 - chabry; k3 - kaczeńce; k4 - dziurawce; k5 - jaskry; k6 - wyki; k7 - dzwonki; k8 - cykorie; k9 - kwiaty mięty; k10 - szczęśliwa azalia (kto pierwszy ten lepszy)
W porównaniu do rudowłosej złośnicy, zarówno Eve, jak i Liddy wydawały się pogodne, co za ulga. Odmachały, a więc Celine zamachała im raz jeszcze, by przypieczętować powitanie, po czym zerknęła na trzymany przez siebie koszyk i poszerzyła półksiężyc szczęśliwego uśmiechu, z ochotą kiwnąwszy głową. Tego dnia nie mogła się nie przygotować, natchniona, zainspirowana, z nieśmiałą myślą o tęsknocie do chwil rodem z francuskich poezji.
- Na wypadek gdyby wam zabrakło kwiatów - oznajmiła i zakołysała wiklinową kobiałką. Maki wylegiwały się obok chabrów, dzwonki tuliły do siebie rodzynka, którym na polnym tle stała się azalia, a kaczeńce, cykorie, mięty i wyki rozpychały się łokciami wśród naręcza dziurawców i jaskrów. Każda z nich mogła dobrać coś dla siebie. W porównaniu do ogrodowych, czy nawet szklarniowych kwiatów, zbiory półwili wypadały niczym uliczne kundelki przy rasowych, wypielęgnowanych psach - ale były świeże, piękne i stworzone przez nasączoną latem glebę, nie przez cudzą intencję i umizgi nad konewką. Powiodła spojrzeniem do Liddy, opuściła je na rozkloszowane nogawki spodni i na moment aż otwarła usta ze zdziwienia, choć czuła, że powinna już właśnie tego się spodziewać. Chłopięcy ubiór, zbójnicki charakter, zadziorny błysk w oku i te krótkie włosy przeczące wszelkim konwenansom, jaka ona była kolorowa. - Dużo takich masz? - spytała dziewczyny, nie mogąc powstrzymać zdumionej ciekawości. Czy to w ogóle było wygodne? Nie wyglądało na wygodne. I skąd je miała, podkradała braciom? Czekała, aż wyrosną z przykrótkich nogawek i buszowała w ich szafach, wydobywając z nich skarby? - No nie, jak to innym razem? Ty też? Wiesz w ogóle przez ile kręgów piekielnych musiałam przejść, żeby namówić Nealę do uplecenia wianka? Jeśli będzie trzeba, przejdę je znowu - pochyliła się ku Liddy w teatralnej groźbie i zerknęła w kierunku Eve, posyłając jej spojrzenie przesiąkłe romantycznym fanatyzmem. - Ty mi tego nie zrobisz, prawda? - zwróciła się do Doe i sięgnęła po jej dłoń, splatając z nią palce.
Wydma wybrana przez Liddy zgrywała ze sobą dwa światy - jeden przyjemnie zacieniony, tam, gdzie na piaszczyste podłoże opadała aura rozłożystych gałęzi drzewa tak wysokiego, że nierozsądnym zadaniem byłoby się na nie wspinać, oraz drugi skąpany w jaskrawym blasku słońca, gdzie beżowe drobiny rozgrzane były tak mocno, że niemal parzyłyby nagą skórę. Celine pokiwała głową w pochwale i nie minęła chwila, jak pociągnęła za sobą Eve i Nealę, żałując jedynie, że zabrakło jej trzeciej ręki, by pociągnąć również Moore.
- Przygotowujesz album na pamiątkę festiwalu? - spytała, wskazawszy na aparat w dłoniach Liddy. Dziewczyna nie rozstawała się z nim ani na moment, uważna, skora w każdej chwili przysunąć go do twarzy i nacisnąć palcem wyzwalacz. Można było zazdrościć jej tego zaangażowania, pasji, którą kipiała w każdym powłóczystym spojrzeniu poświęcanym okolicy, poszukującym harmonii między sylwetką, światłem a pejzażem tła. - Przyniosłam koc - wysupłała go spod pierzyny polnych kwiatów i rozłożyła równomiernie pomiędzy dwoma płaszczyznami pagórka, słonecznej i ciemnawej. Sama usiadła gdzieś na pograniczu i zaoferowała Eve rękę, na wypadek gdyby ta potrzebowała pomocy. Wypukłość brzucha wciąż ją zadziwiała, dziecko rosło z dnia na dzień, rozpychając się w tymczasowej kołysce bez łaski względem matczynego ciała. - Myślałam, że wszystkie dziewczęta potrafią pleść wianki, ale ostatnio okazało się, że nie - z czułością wspomniała spotkanie z Adrianą na szumiącej plaży, gdzie dłonie uczyły dłonie, a dusza obnażała się przed duszą. - To... bez znaczenia. Jeśli nikt ich nie wyłowi. Robimy to dla siebie - rzuciła nagle z mętniejącą w głosie melancholią, zanim powróciła wzrokiem do każdej bliskiej jej twarzy. Nie chodziło o chłopców, choć serce rwało się w niemądrym marzeniu, że zjawi się ten, który wskoczy w fale i wydobędzie jej girlandę, ten jeden jedyny. Chodziło o tradycję, o przyjaźń. O to, że robiły to razem, dla siebie. O to, że wciąż żyły, by móc to robić.
| jeśli chcecie skorzystać z kwiatów, które przyniosłam, rzućcie kością k10 tyle razy, ile wam się podoba! możecie dobrać je do swoich kwiatów, albo stworzyć z nich cały wianek, zapraszam
k1 - maki; k2 - chabry; k3 - kaczeńce; k4 - dziurawce; k5 - jaskry; k6 - wyki; k7 - dzwonki; k8 - cykorie; k9 - kwiaty mięty; k10 - szczęśliwa azalia (kto pierwszy ten lepszy)
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Gwar. Śmiech. Napitki. Mogłoby się wydawać, że żaden racjonalnie myślący czarodziej, doświadczający skutków toczącej się niemal na całym obszarze Wielkiej Brytanii wojny, nie śmiałby nawet pomyśleć o możliwości zawieszenia prowadzenia działań w celu zorganizowania letniego festiwalu. Mając w pamięci nagle urywające się pełne rozpaczy krzyki, które jeszcze niedawno przedzierały się przez spowite szarą mgłą przedmieścia Londynu, ciężko było uwierzyć, że ktokolwiek jest w stanie zapomnieć o minionych chwilach, by przez kilka dni ośmielić się oddychać pełną piersią. Mimo wszystko nawet w najtrudniejszych, a wręcz krytycznych okolicznościach, dusza człowieka szuka pocieszenia. Podobno należy dążyć do zachowania harmonii i równowagi. Jednak jak pozwolić sobie na odrobinę wytchnienia, będąc świadkiem niekończących się represji? Jak przyznać sobie prawo do chwili zapomnienia? Jak zamknąć oczy, by nie widzieć?
Tego wieczora słońce niespiesznie chowało się za horyzontem, malując na niebie wielobarwne smugi, przypominające wstążki oplatające rzucane przez młode dziewczęta wianki. Gdzieniegdzie zza chmur przebijały się ostatkiem sił łuny świata, które z biegiem czasu powoli ustępowały miejsca czerwieni. Natura właśnie rozpoczynała przygotowania do nocnego widowiska.
Zachęcona zasłyszanymi wcześniej opowieściami o możliwości wzięcia udziału w spektaklu odgrywanym przy mniejszym, bocznym ognisku, Francesca żwawym krokiem zmierzała na miejsce. Szybkimi ruchami odgarniała z twarzy plączące się ciemne kosmyki włosów, jednocześnie uważnie stawiając kolejne kroki. Usilnie pragnęła wierzyć, że może w tak zjawiskowym miejscu i jej uda się na chwilę wyprzeć z pamięci troski dnia codziennego. Nawet jeżeli miałoby to trwać przez zaledwie kilka chwil, to i tak byłoby warto.
Miejsce, przy którym znajdowało się ognisko wprost oszałamiało. W powietrzu unosił się wyczuwany tylko przez ułamek sekundy słodki zapach letnich kwiatów, który przywoływał wspomnienie beztroskiego dzieciństwa spędzonego pośród niekończących się łąk w sąsiedztwie jej rodzinnego domu. Powitanie tym zapachem trwało jednak zbyt krótko, bo niemalże od razu zastępowała go charakterystyczna woń palonego drewna. Obserwując dyskretnie zbliżających się w stronę paleniska czarodziejów, Francesca wciąż nie potrafiła podjąć decyzji o tym, czy chce uczestniczyć w tym wydarzeniu wyłącznie w postaci obserwatora, czy jednak jest w stanie przełamać wszystkie swoje obawy, dołączając do bawiącej się społeczności. Taniec wokół trzaskających wesoło płomieni wydawał się być tak nierealny i odległy, jak zaprowadzenie pokoju na świecie. Ludzie wiwatowali i głośno się śmiali, czerpiąc śmiało z letniego festiwalu. Przecież przez długie lata nikt go nie obchodził. Część głęboko zakorzenionej anglosaskiej tożsamości mogła na zawsze przeminąć. Edward Rineheart byłby mocno zawiedziony, widząc w tej chwili swoją córkę. Celem jego istnienia było wpojenie swoim najbliższym miłości do tradycji i własnego pochodzenia. Pewnie nawet by zuchwale stwierdził, że tak naprawdę te wakacyjne obrzędy wywodzą się ze średniowiecznej Irlandii. Odczuwając jeszcze lekkie wahanie, Franny nieznacznie zbliżyła się w stronę buchającego ognia.
Tego wieczora słońce niespiesznie chowało się za horyzontem, malując na niebie wielobarwne smugi, przypominające wstążki oplatające rzucane przez młode dziewczęta wianki. Gdzieniegdzie zza chmur przebijały się ostatkiem sił łuny świata, które z biegiem czasu powoli ustępowały miejsca czerwieni. Natura właśnie rozpoczynała przygotowania do nocnego widowiska.
Zachęcona zasłyszanymi wcześniej opowieściami o możliwości wzięcia udziału w spektaklu odgrywanym przy mniejszym, bocznym ognisku, Francesca żwawym krokiem zmierzała na miejsce. Szybkimi ruchami odgarniała z twarzy plączące się ciemne kosmyki włosów, jednocześnie uważnie stawiając kolejne kroki. Usilnie pragnęła wierzyć, że może w tak zjawiskowym miejscu i jej uda się na chwilę wyprzeć z pamięci troski dnia codziennego. Nawet jeżeli miałoby to trwać przez zaledwie kilka chwil, to i tak byłoby warto.
Miejsce, przy którym znajdowało się ognisko wprost oszałamiało. W powietrzu unosił się wyczuwany tylko przez ułamek sekundy słodki zapach letnich kwiatów, który przywoływał wspomnienie beztroskiego dzieciństwa spędzonego pośród niekończących się łąk w sąsiedztwie jej rodzinnego domu. Powitanie tym zapachem trwało jednak zbyt krótko, bo niemalże od razu zastępowała go charakterystyczna woń palonego drewna. Obserwując dyskretnie zbliżających się w stronę paleniska czarodziejów, Francesca wciąż nie potrafiła podjąć decyzji o tym, czy chce uczestniczyć w tym wydarzeniu wyłącznie w postaci obserwatora, czy jednak jest w stanie przełamać wszystkie swoje obawy, dołączając do bawiącej się społeczności. Taniec wokół trzaskających wesoło płomieni wydawał się być tak nierealny i odległy, jak zaprowadzenie pokoju na świecie. Ludzie wiwatowali i głośno się śmiali, czerpiąc śmiało z letniego festiwalu. Przecież przez długie lata nikt go nie obchodził. Część głęboko zakorzenionej anglosaskiej tożsamości mogła na zawsze przeminąć. Edward Rineheart byłby mocno zawiedziony, widząc w tej chwili swoją córkę. Celem jego istnienia było wpojenie swoim najbliższym miłości do tradycji i własnego pochodzenia. Pewnie nawet by zuchwale stwierdził, że tak naprawdę te wakacyjne obrzędy wywodzą się ze średniowiecznej Irlandii. Odczuwając jeszcze lekkie wahanie, Franny nieznacznie zbliżyła się w stronę buchającego ognia.
Francesca Rineheart
Zawód : pracownik Służb Administracyjnych Wizengamotu, była uzdrowicielka
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nigdy nie wierzył w przeczucia; z tego samego powodu nie ufał też wróżbitom ani szklanym kulom. On sam podczas nauki w Hogwarcie zdołał dostrzec w nich co najwyżej odbicia własnego skrzywionego nosa i słaby poblask sceptycznego spojrzenia. Nie lubił zbytnio zastanawiać się nad przeznaczeniem, biorąc pod uwagę, jak paskudnie zwykło się z nim obchodzić do tej pory. Zupełnie tak, jakby snucie jakichkolwiek planów miało doprowadzić do tego, że je zapeszy i obróci w proch i w pył, tak, jak potrafił najlepiej. A jednak nie mógł odpędzić tego dziwnego uczucia, które zdawało się pełznąć mu pod skórą i osiadać gdzieś głęboko, boleśnie, jak dodatkowy ciężar ciągnący go ku ziemi. Niemrawe, mgliste poczucie, jakby czegoś zapomniał- jakby umykało mu coś bardzo, bardzo ważnego, czego nie potrafił zrozumieć ani skategoryzować. Czymkolwiek było to uczucie, skutecznie doprowadziło go finalnie do ataku złości (jak wiele, wiele innych rzeczy)- rozkojarzenie powodowało, że był nieuważny, i w końcu poparzył się przy podjętej bez przekonania próby pracy w warsztacie. Klnąc paskudnie, zabandażował piekące żywym ogniem ramię kawałkiem znalezionej w domu szmaty. Gdyby myślał jaśniej, zapewne poprosiłby o pomoc kogoś, kto zaproponowałby mu raczej zaklęcie niż obrane przez niego zagryzienie zębów i zignorowanie palącego problemu; nie myślał jednak, więc podjął zgoła inną decyzję, i teleportował się na teren Festiwalu Lata.
Ta nazwa wywoływała na jego ustach kpiący uśmiech. Dla niego Festiwal Lata okazał się być raczej Festiwalem Darmowego Piwa, z którego korzystał skwapliwie i które postanowił zastosować jako skuteczne remedium na piekący ból oparzenia. Nie znajdował radości w przemieszczeniu się w roześmianym tłumie; potężne skupisko budziło w nim raczej silny dyskomfort, popychając go na ubocza wydeptanych przez setki stóp ścieżek. Kiedy był tutaj z Orestesem, znacznie łatwiej było mu dostrzegać sens osobliwej zabawy. Chłopięcy uśmiech i oczy pełne zachwytu rekompensowały mu inne niedogodności, i prawie zapominał, jak wielkim przeciwnikiem przebywania w przestrzeni publicznej zdążył się stać, zbyt zajęty wyszukiwaniem chłopcu jak najfajniejszych atrakcji.
Teraz jednak był sam. Nie oczekiwał więc od życia wiele więcej, niż słodkiego zapomnienia w postaci piwa zmieszanego z miodem, lepkiego posmaku na języku i smug na palcach, kiedy przejmował chętnie podaną mu misę. Zaczerpnął niespiesznie potężny łyk, niechętnie przekazując naczynie dalej i-
-i właśnie wtedy świat zatrzymał się nagle, wypadając z orbity i uderzając go prosto w głowę.
Bo osobą stojącą najbliżej, której właśnie próbował wręczyć naczynie, była zjawa. Duch. Wspomnienie przeszłego życia, ubrane w pośpiechu w znajomą sylwetkę kobiety, wciśnięte w drobną figurkę, która tak często powracała do niego w snach. Wyobraźnia ewidentnie płatała mu figle- nie byłby to zresztą pierwszy raz. Spędził wiele miesięcy jak w gorączce, posądzając wszystkie mijany kobiety o bycie tą jedną, konkretną, która zdawała się spalić za sobą wszystkie mosty i zniknąć z jego życia jak senne marzenie. Mylił się wielokrotnie, strasząc pielęgniarki i uzdrowicielki w Mungu, kiedy dopadał je na korytarzach z pełnym nadziei obłędem w oczach. Ale żadna z nich nie była nią, nigdy; miały inne oczy albo inne włosy, albo uśmiechały się w inny sposób, albo pachniały inaczej niż piwonie i migdały. Więc tym razem- tym razem to nie mogła być ona. Nie, kiedy już przestał rozpaczliwie szukać jej w każdym napotkanym tłumie twarzy.
Ale-
-ale jednak była tu, stała tuż obok niego, blisko na wyciągnięcie ręki, której jednak nie wyciągał. To samo spojrzenie spod długich rzęs, może była jedynie odrobinę mniej blada, niż ją zapamiętał. Być może bez niego powodziło jej się znacznie lepiej; może nowe życie pomalowało jej twarz tym rumieńcem, którego już nie pamiętał. A on stał, zawieszony w pół ruchu, z sercem dudniącym rozpaczliwie głośno w klatce piersiowej i z nagłym mdlącym, paskudnym bólem w nadbrzuszu, zupełnie tak, jakby teleportował się bez końca, pozostając w tym samym miejscu.
Jak witało się duchy?
-Francesca- Na nic więcej nie było go stać. Życie zdawało się przelatywać mu przed oczami; strzępy, urywki, prefektka wlepiająca mu szlaban, uśmiech Fran, kiedy wręczał jej prezent w pierwsze wspólne święta, jego ręka wsuwająca pierścionek na jej palec, łzy wiszące na kurtynach ciemnych rzęs, jej krzyk odbijający się od skromnych ścian ich wspólnego domu. Biała kartka, leżąca samotnie na drewnianym stole. Stojąca na strychu kołyska, nigdy nie zamieszkana, nigdy nie zakołysana jego ręką. Mdlący smak eliksirów przeciwbólowych, spokojne, smukłe dłonie leczące jego zakrwawione ręce. Żar buchający z warsztatu, iskry strzelające z kutego żelaza, ściągnięta w wyrazie szoku i złości twarz Billy’ego, łzy na twarzy Liddy. Czuł, że coraz silniej i szybciej kręciło mu się w głowie, i wyjątkowo nie była to sprawa wypitego wcześniej alkoholu.
Wyobrażał sobie tę chwilę po setki, tysiące razy, odtwarzając ją w swojej głowie bez ustanku przez poprzednie lata- tylko po to, żeby okazała się być zupełnie inną, niż mógł się spodziewać.
Ta nazwa wywoływała na jego ustach kpiący uśmiech. Dla niego Festiwal Lata okazał się być raczej Festiwalem Darmowego Piwa, z którego korzystał skwapliwie i które postanowił zastosować jako skuteczne remedium na piekący ból oparzenia. Nie znajdował radości w przemieszczeniu się w roześmianym tłumie; potężne skupisko budziło w nim raczej silny dyskomfort, popychając go na ubocza wydeptanych przez setki stóp ścieżek. Kiedy był tutaj z Orestesem, znacznie łatwiej było mu dostrzegać sens osobliwej zabawy. Chłopięcy uśmiech i oczy pełne zachwytu rekompensowały mu inne niedogodności, i prawie zapominał, jak wielkim przeciwnikiem przebywania w przestrzeni publicznej zdążył się stać, zbyt zajęty wyszukiwaniem chłopcu jak najfajniejszych atrakcji.
Teraz jednak był sam. Nie oczekiwał więc od życia wiele więcej, niż słodkiego zapomnienia w postaci piwa zmieszanego z miodem, lepkiego posmaku na języku i smug na palcach, kiedy przejmował chętnie podaną mu misę. Zaczerpnął niespiesznie potężny łyk, niechętnie przekazując naczynie dalej i-
-i właśnie wtedy świat zatrzymał się nagle, wypadając z orbity i uderzając go prosto w głowę.
Bo osobą stojącą najbliżej, której właśnie próbował wręczyć naczynie, była zjawa. Duch. Wspomnienie przeszłego życia, ubrane w pośpiechu w znajomą sylwetkę kobiety, wciśnięte w drobną figurkę, która tak często powracała do niego w snach. Wyobraźnia ewidentnie płatała mu figle- nie byłby to zresztą pierwszy raz. Spędził wiele miesięcy jak w gorączce, posądzając wszystkie mijany kobiety o bycie tą jedną, konkretną, która zdawała się spalić za sobą wszystkie mosty i zniknąć z jego życia jak senne marzenie. Mylił się wielokrotnie, strasząc pielęgniarki i uzdrowicielki w Mungu, kiedy dopadał je na korytarzach z pełnym nadziei obłędem w oczach. Ale żadna z nich nie była nią, nigdy; miały inne oczy albo inne włosy, albo uśmiechały się w inny sposób, albo pachniały inaczej niż piwonie i migdały. Więc tym razem- tym razem to nie mogła być ona. Nie, kiedy już przestał rozpaczliwie szukać jej w każdym napotkanym tłumie twarzy.
Ale-
-ale jednak była tu, stała tuż obok niego, blisko na wyciągnięcie ręki, której jednak nie wyciągał. To samo spojrzenie spod długich rzęs, może była jedynie odrobinę mniej blada, niż ją zapamiętał. Być może bez niego powodziło jej się znacznie lepiej; może nowe życie pomalowało jej twarz tym rumieńcem, którego już nie pamiętał. A on stał, zawieszony w pół ruchu, z sercem dudniącym rozpaczliwie głośno w klatce piersiowej i z nagłym mdlącym, paskudnym bólem w nadbrzuszu, zupełnie tak, jakby teleportował się bez końca, pozostając w tym samym miejscu.
Jak witało się duchy?
-Francesca- Na nic więcej nie było go stać. Życie zdawało się przelatywać mu przed oczami; strzępy, urywki, prefektka wlepiająca mu szlaban, uśmiech Fran, kiedy wręczał jej prezent w pierwsze wspólne święta, jego ręka wsuwająca pierścionek na jej palec, łzy wiszące na kurtynach ciemnych rzęs, jej krzyk odbijający się od skromnych ścian ich wspólnego domu. Biała kartka, leżąca samotnie na drewnianym stole. Stojąca na strychu kołyska, nigdy nie zamieszkana, nigdy nie zakołysana jego ręką. Mdlący smak eliksirów przeciwbólowych, spokojne, smukłe dłonie leczące jego zakrwawione ręce. Żar buchający z warsztatu, iskry strzelające z kutego żelaza, ściągnięta w wyrazie szoku i złości twarz Billy’ego, łzy na twarzy Liddy. Czuł, że coraz silniej i szybciej kręciło mu się w głowie, i wyjątkowo nie była to sprawa wypitego wcześniej alkoholu.
Wyobrażał sobie tę chwilę po setki, tysiące razy, odtwarzając ją w swojej głowie bez ustanku przez poprzednie lata- tylko po to, żeby okazała się być zupełnie inną, niż mógł się spodziewać.
Theo Moore
Zawód : eks-zawodnik Jastrzębi, obecnie magikowal
Wiek : 33
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
When the heart would cease
Ours never knew peace
Ours never knew peace
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czy przeznaczenie naprawdę ma taką moc sprawczą, jaką przypisuje jej się w księgach do nauki wróżbiarstwa? Skrupulatnie je studiując można dojść do wniosku, że całokształt otaczającego nas świata został zaplanowany tysiące lat temu. Sekunda po sekundzie. Dzieje historii toczyły się według dokładnie opracowanego schematu, który nie został nigdy należycie skonsultowany. Na pewno wiele osób chciałoby mieć wpływ na przypisane im losy, zgłaszając uargumentowane uwagi zarówno do tych fundamentalnych wydarzeń własnego życia, jak i tych pomniejszych. Niby można zgodzić się, że niektóre istoty, obdarzone specjalnymi umiejętnościami, posiadały zdolność przewidywania przyszłości. Jednak, czy były one nieomylne? Czy dostrzegały wszystkie szczegóły, a najważniejsze było to, czy niczego nie zatajały? Zrzucając odpowiedzialność za własne niepowodzenia na przeznaczenie, Francesca, w pewien sposób mogła rozgrzeszyć swoje postępowanie. Wszystko co ją spotkało, zostało zapisane w odległych, wszystkowiedzących gwiazdach. Naiwni Ci, którzy wierzą w cuda, bo przecież los nie może się mylić, prawda? A może jednak w końcu trzeba przestać słuchać złych wróżb, by podjąć walkę o własne życie?
Rozgrzane do czerwoności wysokie ognisko, zdawało się ją przyciągać. Jakby posiadało magiczną zdolność do zjednywania sobie wszystkich ludzi wokół. Było piękne i niebezpieczne. Przecinało mrok, dając nadzieję na szczęśliwy poranek, jak cud. Widok tańczących płomieni nagle został przysłonięty przez grupę czarodziejów, którzy dzielili się napojem z jednej misy, w czym Fran upatrywała gestów prawdziwego zjednoczenia. Nawet nie zauważyła, kiedy życzliwe towarzystwo wyciągnęło w jej stronę naczynie. To było takie proste. Napić się i dać się porwać nocy. Gdy z wdzięcznością wysunęła ręce, niespodziewanie jej wzrok spotkał się ze znajomymi jej szarozielonymi tęczówkami. Znała te oczy. Przez długie lata widziała w nich tysiące emocji. Niektóre ją przerażały, ale częściej spotykała w nich radość i coś, czego w tym momencie nie chciała wprost nazywać.
On tu był. Zaledwie kilka stóp od niej. Nie miała co do tego żadnych wątpliwości. Niczym tchórz, momentalnie odwróciła wzrok, kierując go w stronę płonącego stosu. Czuła piekielny ból, wydawało jej się, że właśnie teraz jej ciało jest stopniowo pożerane przez płomienie. Zaciskając nerwowo dłonie, jedyne co Francesca była w stanie usłyszeć to przyspieszone bicie własnego serca. Wręcz dokuczliwie wyło jej w głowie, nie pozwalając na podjęcie jakiegokolwiek działania. Dlaczego kiedy w końcu powzięła decyzję o dopuszczeniu do siebie odrobiny radości, los musiał o sobie przypomnieć? To do niego miało należeć ostatnie słowo.
W chwili, w której Theo wyszeptał jej imię, powoli przymknęła powieki. W kącikach czekoladowych oczu zaczęły zbierać się słone łzy, o których istnieniu w żadnym wypadku nie mógł się dowiedzieć. Dzieliły ich tysiące niewypowiedzianych nigdy słów, ciągnące się latami niezakończone sprawy i wzajemne zarzuty co do ich wspólnego, przeszłego życia. Tego cierpienia było dla niej za dużo. Egoistycznie chciałaby wiedzieć, czy ta sytuacja jest dla niego tak samo bolesna, jak i dla niej.
- Theo – szepnęła cicho, chociaż tak naprawdę nie była pewna, czy jakikolwiek dźwięk wydobył się z jej gardła. Wyobrażała sobie, że mówi pewnym, mocno postawionym głosem, jednak rzeczywistość po raz kolejny boleśnie zweryfikowała jej plany. Bo co mu miała powiedzieć? Czy to, że miło go zobaczyć, czy jednak neutralnie zapytać o atrakcje festiwalu? A może to, że żałuje, że osiem lat temu nie znalazła w sobie wystarczającej ilości siły na ostateczną konfrontację, zostawiając po sobie jedynie chłodny list? Dorośli tak nie postępują i teraz Francesca to wiedziała. Ale co z tego, skoro i tak nie można było już tego zmienić.
- Ja… nie mogę. Muszę iść – wychrypiała, całkowicie poddając się ogarniającemu ją poczuciu strachu. Tak bardzo nieprzewidywalna mogła być rozmowa z nim, że bezpieczniejszą opcją, wydawała się być ucieczka. To było tak do niej podobne. Nie potrafiła nawet zachować konwenansów, prowadząc rozmowę na zupełnie nieistotne tematy. Przez ostatnie lata była świadkiem niezliczonej ilości ulicznych łapanek i całkowicie niesprawiedliwych sądowych procesów. W tajemnicy przed przełożonymi często w pośpiechu przeglądała opatrzone klauzulą ,,zastrzeżone” dokumenty, w poszukiwaniu informacji na temat znanych jej niegdyś osób. Nie mogła zapomnieć widoku tych wszystkich mugolaków, którzy w przerażeniu czekali na śmierć.
- Cieszę się, że żyjesz – odrzekła zgodnie z prawdą, spoglądając ostatni raz na jego twarz. W świecie pochłoniętym przez nienawiść i chore przekonania, szczerze ucieszyła się, że jemu udało się przetrwać.
Rozgrzane do czerwoności wysokie ognisko, zdawało się ją przyciągać. Jakby posiadało magiczną zdolność do zjednywania sobie wszystkich ludzi wokół. Było piękne i niebezpieczne. Przecinało mrok, dając nadzieję na szczęśliwy poranek, jak cud. Widok tańczących płomieni nagle został przysłonięty przez grupę czarodziejów, którzy dzielili się napojem z jednej misy, w czym Fran upatrywała gestów prawdziwego zjednoczenia. Nawet nie zauważyła, kiedy życzliwe towarzystwo wyciągnęło w jej stronę naczynie. To było takie proste. Napić się i dać się porwać nocy. Gdy z wdzięcznością wysunęła ręce, niespodziewanie jej wzrok spotkał się ze znajomymi jej szarozielonymi tęczówkami. Znała te oczy. Przez długie lata widziała w nich tysiące emocji. Niektóre ją przerażały, ale częściej spotykała w nich radość i coś, czego w tym momencie nie chciała wprost nazywać.
On tu był. Zaledwie kilka stóp od niej. Nie miała co do tego żadnych wątpliwości. Niczym tchórz, momentalnie odwróciła wzrok, kierując go w stronę płonącego stosu. Czuła piekielny ból, wydawało jej się, że właśnie teraz jej ciało jest stopniowo pożerane przez płomienie. Zaciskając nerwowo dłonie, jedyne co Francesca była w stanie usłyszeć to przyspieszone bicie własnego serca. Wręcz dokuczliwie wyło jej w głowie, nie pozwalając na podjęcie jakiegokolwiek działania. Dlaczego kiedy w końcu powzięła decyzję o dopuszczeniu do siebie odrobiny radości, los musiał o sobie przypomnieć? To do niego miało należeć ostatnie słowo.
W chwili, w której Theo wyszeptał jej imię, powoli przymknęła powieki. W kącikach czekoladowych oczu zaczęły zbierać się słone łzy, o których istnieniu w żadnym wypadku nie mógł się dowiedzieć. Dzieliły ich tysiące niewypowiedzianych nigdy słów, ciągnące się latami niezakończone sprawy i wzajemne zarzuty co do ich wspólnego, przeszłego życia. Tego cierpienia było dla niej za dużo. Egoistycznie chciałaby wiedzieć, czy ta sytuacja jest dla niego tak samo bolesna, jak i dla niej.
- Theo – szepnęła cicho, chociaż tak naprawdę nie była pewna, czy jakikolwiek dźwięk wydobył się z jej gardła. Wyobrażała sobie, że mówi pewnym, mocno postawionym głosem, jednak rzeczywistość po raz kolejny boleśnie zweryfikowała jej plany. Bo co mu miała powiedzieć? Czy to, że miło go zobaczyć, czy jednak neutralnie zapytać o atrakcje festiwalu? A może to, że żałuje, że osiem lat temu nie znalazła w sobie wystarczającej ilości siły na ostateczną konfrontację, zostawiając po sobie jedynie chłodny list? Dorośli tak nie postępują i teraz Francesca to wiedziała. Ale co z tego, skoro i tak nie można było już tego zmienić.
- Ja… nie mogę. Muszę iść – wychrypiała, całkowicie poddając się ogarniającemu ją poczuciu strachu. Tak bardzo nieprzewidywalna mogła być rozmowa z nim, że bezpieczniejszą opcją, wydawała się być ucieczka. To było tak do niej podobne. Nie potrafiła nawet zachować konwenansów, prowadząc rozmowę na zupełnie nieistotne tematy. Przez ostatnie lata była świadkiem niezliczonej ilości ulicznych łapanek i całkowicie niesprawiedliwych sądowych procesów. W tajemnicy przed przełożonymi często w pośpiechu przeglądała opatrzone klauzulą ,,zastrzeżone” dokumenty, w poszukiwaniu informacji na temat znanych jej niegdyś osób. Nie mogła zapomnieć widoku tych wszystkich mugolaków, którzy w przerażeniu czekali na śmierć.
- Cieszę się, że żyjesz – odrzekła zgodnie z prawdą, spoglądając ostatni raz na jego twarz. W świecie pochłoniętym przez nienawiść i chore przekonania, szczerze ucieszyła się, że jemu udało się przetrwać.
Francesca Rineheart
Zawód : pracownik Służb Administracyjnych Wizengamotu, była uzdrowicielka
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Wyobrażał sobie ich spotkanie tysiące razy.
Na początku nie miał pojęcia, jak długo przyjdzie mu na nie czekać. Zaczął jej szukać kolejnego dnia po jej zniknięciu, wcześniejszą noc przepijając, bliski niemęskiego szlochu w bezpiecznych ramionach przyjaciela. I szukał wszędzie; jeszcze rozpaczliwie pewien, że był w stanie ją odzyskać, że to był ostateczny dzwonek, który go ocucił, i że chciała tylko sprawić, żeby o nią zawalczył. Gorzkie zrozumienie przyszło wiele, wiele później. Później wyobrażanie sobie zobaczenia jej po raz kolejny stało się zbyt bolesne, żeby ciągle próbować. Po pewnym czasie- za długim, ale przepracowanie wszystkich jego trudnych emocji trwało za długo, na Merlina, mijał dziewiąty rok, w którym cierpiał z powodu utraconej kariery- pogodził się więc z tym, że zniknęła. Tym razem ostatecznie. W jego życiu istniało przecież wiele duchów; nie powinien się dziwić, że w końcu stała się kolejnym z nich.
Ale teraz była tu- boleśnie cielesna. Był dotkliwie świadomy, jak blisko niego stała; że pachniała tak, jak zawsze, tak, jak kiedyś pachniał dom. Wspomnienia, które tak długo starał się wyprzeć, napływały do niego falami, nakładając się, mieszając z rzeczywistością. To, w jaki sposób się śmiała, kiedy uporczywie starał się transmutować jej rękawiczki w bukiet peonii. Pierwsze wspólne święta w jego rodzinnym domu, ciepły uśmiech na twarzy mamy, kiedy wspólnie zagniatały w kuchni masę na cukrowe ciasteczka. Urządzanie pierwszego mieszkania, wspólnego mieszkania; on był gotów przystać na puste ściany i łóżko, to ona sprawiała, że dom był ciepłym, przytulnym miejscem, do którego uwielbiał wracać. Jej roziskrzony wzrok, kiedy wypatrywała go na trybunach, i znajome ramiona, które ciasno obejmowały go w pasie, kiedy lądował; kotwica trzymająca go bezpiecznie przy ziemi.
To, w jaki sposób na niego patrzyła, kiedy po raz pierwszy przewrócił się, próbując wstać ze szpitalnego łóżka. To, jak ocierała łzy, zawsze szybkim, zrywnym gestem, prawie gniewnie, odwracając się od niego. Przerażenie wypisane na jej twarzy, kiedy krzyczał, krzyczał i krzyczał, bez ustanku, rozsierdzony, obolały, wściekły na los. Poczucie rosnącej między nimi pustki, leżenie we wspólnym łóżku w ciszy i zimnie, kiedy byli odlegli od siebie o całe miliony lat i nigdy niewypowiedzianych słów. To, w jaki sposób wył, skończywszy czytać jej ostatni list; obolałe ręce, krew na ścianach i na jego spodniach, krew była wszędzie, kiedy skończył demolować ich mieszkanie, kiedy roztłukł wszystkie doniczki z kwiatami, o które tylko ona miała cierpliwość dbać.
To, jak uczył się, czym była prawdziwa samotność, odmierzając godziny w ciszy, którą po sobie zostawiła.
Nie mógł na nią patrzeć, ale jednocześnie nie mógł zmusić się, żeby przestać; w głowie szumiało mu boleśnie, słyszał w uszach paniczne bicie własnego serca. Ktoś trącił go w ramię, zniecierpliwiony, wyciągając rękę po misę z miodem. Skrzywił się wściekle, podając ją za siebie na oślep i ignorując oburzone krzyki wszystkich tych, których zdołał oblać, niecierpliwie pchając misę w obce ręce. Nie słyszał już niczego poza nią. Kiedyś tak właśnie było- wszystkie jego zmysły były skupione na niej, i tylko na niej, przez cały czas. Na ciemnych, lśniących włosach, prostym nosie, wąskiej talii. Na czekoladowych oczach, które teraz szkliły się od łez.
Dźwięk jego imienia spływającego z jej ust sprawił mu prawie fizyczny ból, tępe echo bólu, który po jej zniknięciu towarzyszył mu każdego dnia, nie pozwalając mu zasnąć. Drgnął niespokojnie, z goryczą rejestrując, jak szybko odwróciła wzrok. Nawet nie mogła na niego patrzeć; czy mógł się jej dziwić? Chciała od życia czegoś innego, zasługiwała od życia czegoś innego, niż kaleki, zdesperowany narzeczony. Mąż. Nie winił jej, on też przez długi czas nie mógł znieść swojego odbicia w lustrze, a jednak- i tak zabolało. Mimowolnie przesunął wzrokiem po niej całej, zawieszając się na krótką, bolesną chwilę na płaskim brzuchu, który kiedyś miał szansę stać się domem jego dziecka.
Ich dziecka.
Cieszę się, że żyjesz; zmarszczył brwi, czując, jak zaciska mu się gardło. Zawsze był przy niej taki, zawsze sprawiała, że był bezbronny, że czuł bardziej- szczególnie to, co bolało.
-..Co?- Odpowiedział więc z niedowierzaniem. To było to, co jako jedyne zamierzała powiedzieć mu po tylu latach? Cieszę się, że żyjesz? Cieszę się, ale odchodzę, odchodzę i zabieram ze sobą wszystkie odpowiedzi na te pytania, które chciałbyś mi zadać. Cieszę się, ale nie mam ochoty Cię oglądać, nigdy, nigdy więcej. Czuł, jak jego mięśnie napięły się boleśnie, jakby gotowe do ruszenia za nią w pościg.- Francesca, pisałem do Ciebie. Szukałem Cię. To ja bałem się, że nie żyjesz.
Odsunął się o krok, niepewnie, i podniósł przed siebie obie ręce, jak w obronie przed niechybnie nadchodzącym ciosem. Mimowolnie poszukał wzrokiem jej palców, czy nosiła czyjś inny pierścionek?
-Nie musisz odchodzić- Dodał obcym, nieswoim głosem.- Nie po raz kolejny. Ja… zrozumiałem już za pierwszym razem.
Serce skurczyło się boleśnie i nagle poczuł, jak bardzo brakowało mu tchu. Nie chciał jej spłoszyć. Nie znowu.
-Nie wiem co mogę powiedzieć, żebyś nie uciekła- Dodał już ciszej, z rezygnacją, opuszczając ręce.- Wyglądasz na szczęśliwą. Miałem nadzieję, że jesteś szczęśliwa.
Na początku nie miał pojęcia, jak długo przyjdzie mu na nie czekać. Zaczął jej szukać kolejnego dnia po jej zniknięciu, wcześniejszą noc przepijając, bliski niemęskiego szlochu w bezpiecznych ramionach przyjaciela. I szukał wszędzie; jeszcze rozpaczliwie pewien, że był w stanie ją odzyskać, że to był ostateczny dzwonek, który go ocucił, i że chciała tylko sprawić, żeby o nią zawalczył. Gorzkie zrozumienie przyszło wiele, wiele później. Później wyobrażanie sobie zobaczenia jej po raz kolejny stało się zbyt bolesne, żeby ciągle próbować. Po pewnym czasie- za długim, ale przepracowanie wszystkich jego trudnych emocji trwało za długo, na Merlina, mijał dziewiąty rok, w którym cierpiał z powodu utraconej kariery- pogodził się więc z tym, że zniknęła. Tym razem ostatecznie. W jego życiu istniało przecież wiele duchów; nie powinien się dziwić, że w końcu stała się kolejnym z nich.
Ale teraz była tu- boleśnie cielesna. Był dotkliwie świadomy, jak blisko niego stała; że pachniała tak, jak zawsze, tak, jak kiedyś pachniał dom. Wspomnienia, które tak długo starał się wyprzeć, napływały do niego falami, nakładając się, mieszając z rzeczywistością. To, w jaki sposób się śmiała, kiedy uporczywie starał się transmutować jej rękawiczki w bukiet peonii. Pierwsze wspólne święta w jego rodzinnym domu, ciepły uśmiech na twarzy mamy, kiedy wspólnie zagniatały w kuchni masę na cukrowe ciasteczka. Urządzanie pierwszego mieszkania, wspólnego mieszkania; on był gotów przystać na puste ściany i łóżko, to ona sprawiała, że dom był ciepłym, przytulnym miejscem, do którego uwielbiał wracać. Jej roziskrzony wzrok, kiedy wypatrywała go na trybunach, i znajome ramiona, które ciasno obejmowały go w pasie, kiedy lądował; kotwica trzymająca go bezpiecznie przy ziemi.
To, w jaki sposób na niego patrzyła, kiedy po raz pierwszy przewrócił się, próbując wstać ze szpitalnego łóżka. To, jak ocierała łzy, zawsze szybkim, zrywnym gestem, prawie gniewnie, odwracając się od niego. Przerażenie wypisane na jej twarzy, kiedy krzyczał, krzyczał i krzyczał, bez ustanku, rozsierdzony, obolały, wściekły na los. Poczucie rosnącej między nimi pustki, leżenie we wspólnym łóżku w ciszy i zimnie, kiedy byli odlegli od siebie o całe miliony lat i nigdy niewypowiedzianych słów. To, w jaki sposób wył, skończywszy czytać jej ostatni list; obolałe ręce, krew na ścianach i na jego spodniach, krew była wszędzie, kiedy skończył demolować ich mieszkanie, kiedy roztłukł wszystkie doniczki z kwiatami, o które tylko ona miała cierpliwość dbać.
To, jak uczył się, czym była prawdziwa samotność, odmierzając godziny w ciszy, którą po sobie zostawiła.
Nie mógł na nią patrzeć, ale jednocześnie nie mógł zmusić się, żeby przestać; w głowie szumiało mu boleśnie, słyszał w uszach paniczne bicie własnego serca. Ktoś trącił go w ramię, zniecierpliwiony, wyciągając rękę po misę z miodem. Skrzywił się wściekle, podając ją za siebie na oślep i ignorując oburzone krzyki wszystkich tych, których zdołał oblać, niecierpliwie pchając misę w obce ręce. Nie słyszał już niczego poza nią. Kiedyś tak właśnie było- wszystkie jego zmysły były skupione na niej, i tylko na niej, przez cały czas. Na ciemnych, lśniących włosach, prostym nosie, wąskiej talii. Na czekoladowych oczach, które teraz szkliły się od łez.
Dźwięk jego imienia spływającego z jej ust sprawił mu prawie fizyczny ból, tępe echo bólu, który po jej zniknięciu towarzyszył mu każdego dnia, nie pozwalając mu zasnąć. Drgnął niespokojnie, z goryczą rejestrując, jak szybko odwróciła wzrok. Nawet nie mogła na niego patrzeć; czy mógł się jej dziwić? Chciała od życia czegoś innego, zasługiwała od życia czegoś innego, niż kaleki, zdesperowany narzeczony. Mąż. Nie winił jej, on też przez długi czas nie mógł znieść swojego odbicia w lustrze, a jednak- i tak zabolało. Mimowolnie przesunął wzrokiem po niej całej, zawieszając się na krótką, bolesną chwilę na płaskim brzuchu, który kiedyś miał szansę stać się domem jego dziecka.
Ich dziecka.
Cieszę się, że żyjesz; zmarszczył brwi, czując, jak zaciska mu się gardło. Zawsze był przy niej taki, zawsze sprawiała, że był bezbronny, że czuł bardziej- szczególnie to, co bolało.
-..Co?- Odpowiedział więc z niedowierzaniem. To było to, co jako jedyne zamierzała powiedzieć mu po tylu latach? Cieszę się, że żyjesz? Cieszę się, ale odchodzę, odchodzę i zabieram ze sobą wszystkie odpowiedzi na te pytania, które chciałbyś mi zadać. Cieszę się, ale nie mam ochoty Cię oglądać, nigdy, nigdy więcej. Czuł, jak jego mięśnie napięły się boleśnie, jakby gotowe do ruszenia za nią w pościg.- Francesca, pisałem do Ciebie. Szukałem Cię. To ja bałem się, że nie żyjesz.
Odsunął się o krok, niepewnie, i podniósł przed siebie obie ręce, jak w obronie przed niechybnie nadchodzącym ciosem. Mimowolnie poszukał wzrokiem jej palców, czy nosiła czyjś inny pierścionek?
-Nie musisz odchodzić- Dodał obcym, nieswoim głosem.- Nie po raz kolejny. Ja… zrozumiałem już za pierwszym razem.
Serce skurczyło się boleśnie i nagle poczuł, jak bardzo brakowało mu tchu. Nie chciał jej spłoszyć. Nie znowu.
-Nie wiem co mogę powiedzieć, żebyś nie uciekła- Dodał już ciszej, z rezygnacją, opuszczając ręce.- Wyglądasz na szczęśliwą. Miałem nadzieję, że jesteś szczęśliwa.
Theo Moore
Zawód : eks-zawodnik Jastrzębi, obecnie magikowal
Wiek : 33
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
When the heart would cease
Ours never knew peace
Ours never knew peace
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
post
Wiedziała, że dla Liddy robienie zdjęć to coś poważnego, coś, czemu poświęcała się, kiedy tylko mogła. Właśnie dlatego nieco pożałowała własnych słów w zestawieniu z odpowiedzią przyjaciółki. Nie zabrzmiało to dobrze. Uśmiechnęła się ładnie, trochę przepraszająco.
- Wiem i masz rację. To będzie świetna pamiątka po dzisiejszym dniu.- odparła, nie wątpiąc w to ani trochę. Czas spędzony z przyjaciółkami wart był zapamiętania i wspomnień uwiecznionych na fotografiach, które bez wątpienia były trwalsze niż wspomnienia.
Obejrzała się przez ramię na Moore, kiedy ta parę razy przystanęła najwyraźniej zainteresowana jakimś widokiem. Nie spieszyła się, dlatego po paru krokach zatrzymywała się również, obserwując poczynania dziewczyny. Uniosła brew i zaśmiała się miękko, gdy Liddy określiła czym mogłaby stworzyć swój wianek.- Byłby bardziej wyjątkowy niż wszystkie inne i pierwszy taki.- stwierdziła z rozbawieniem. Chciałaby to zobaczyć, ten indywidualizm Liddy utrwalony w zbitym z drewna wianku. Z drugiej strony wątpiła, aby mogło to być wygodne, ale może wcale nie miała racji? Może kiedyś się przekona, pytając o wnioski z takiego tworu.- Mogę nauczyć cię zaplatać najprostsze wianki, a po twojej stronie będzie już stworzenie czegoś bardzo swojego.- zaoferowała, ale bez nacisku na już i teraz. Znała ją i wiedziała dobrze, że nie będzie garnęła się do podobnych zajęć.- Trochę wprawy w tym mam. To była jedna z niewielu akceptowalnych rozrywek, jak byłam mała.- dodała z lekkim wzruszeniem ramion. Inną sprawą było, że o wiele bardziej lubiła poświęcać się wtenczas tym nieakceptowalnym. Miała jednak do tego towarzystwo i dość temperamentu, aby nie reagować na złość rodziców.
Kiedy dziewczyny dołączyły do nich, słuchała przez chwilę wymiany zdań między nimi. Nie chciała za bardzo wchodzić w rozmowę z Nealą, woląc jedynie akceptować jej obecność. Chciała się dziś dobrze bawić i wyprzeć z myśli wszelkie dręczące kwestie, a nie wchodzić w słowne przepychanki na zasadzie kto ma rację. Przygryzła dolną wargę, by ukryć potęgujące się rozbawienie, gdy Celine zapowiedziała gotowość, by raz jeszcze przebrnąć przez namawianie. Można było się tego spodziewać.
- Prawda. Nie odważyłabym się zrobić ci tego.- zapewniła z szerokim uśmiechem. Zerknęła w dół na dłoń blondynki, gdy poczuła jej palce na własnych. W tej chwili kontrast karnacji wydawał się o wiele większy, ale przynajmniej jej to nie przeszkadzało. Splotła ich palce pewniej.- W końcu po wianki i odważnych kawalerów tu jesteśmy.- dodała, odrobinę mniej przekonana przy kwestii kawalerów. Nie dla niej oni byli, niestety. Obiecana wierność jednemu obejmowała nawet coś tak trywialnego, jak wianki.
Pociągnięta przez Lovegood podążyła za nią.- Poczekaj, pomogę ci.- zaoferowała, by po wyciągnięciu koca faktycznie pomóc dziewczynie z rozłożeniem. Widząc, że przyjaciółka chciała jej pomóc usiąść, machnęła lekko ręką.- Spokojnie, dam radę. Gorzej będzie wstać później.- prychnęła na pograniczu śmiechu, ale nie zdecydowała się jeszcze usiąść. Potrzebowała zerwać trochę długiej trawy na podstawę wianka i może coś z polnych kwiatów, które pozostały na łące będącej kawałek od nich.
Milczała dłuższą chwilę, odwracając na moment głowę w kierunku brzegu. Kilka par stało blisko wody, jakiś chłopak wbiegał do jeziora, inna grupka dziewczyn podobnie, jak one rozsiadała się dopiero do zaplatania wianków. Niepokój w trzewiach narastał, podsycany echem podenerwowania.
Jeśli nikt ich nie wyłowi. Robimy to dla siebie. Słowa Celiny przebiły się przez zamyślenie, więc powróciła wzrokiem do swoich towarzyszek. Parę lat temu pewnie oburzyłaby się, pełna naiwności i chęci, by stanął przed nią jakiś chłopak. Może wcale nie jakiś? Tylko ten jeden, ten konkretny. Wypuściła powoli powietrze z płuc, uśmiechając się pod nosem delikatnie. Jak szybko się to zmieniło.
- To zaczynamy? – spytała lekkim tonem, ale nie potrzebowała odpowiedzi tak naprawdę. Odeszła od nich kawałek, by dotrzeć do celu, jakim była łąka. Szybko znalazła, co potrzebowała, a nawet zebrała więcej dla towarzyszących jej dziewczyn. Usiadła w końcu na kocu, zaczynając tę zabawę. Zapomniała już jak wyciszające było to zajęcie, gdy w pełni skupiała się na kolejnych splotach. Wprawa nabyta dawniej nie zniknęła, nawet jeśli parę razy smukłe palce zatrzymały się, gdy zawahała się, jak to dalej zapleść. Wplotła dwie żółte prymulki, kilka mleczy polnych i ślicznie nasyconych stokrotek, które znalazła oraz trochę trawy by wyglądał na pełniejszy. Brakowało jej jednak czegoś, dlatego sięgnęła do kwiatów, które przygotowała dla nich Celina. Dwa wystarczą, by nie przesadzić.
| przepraszam za pauzę i zgarniam dwa kwiatki
Wiedziała, że dla Liddy robienie zdjęć to coś poważnego, coś, czemu poświęcała się, kiedy tylko mogła. Właśnie dlatego nieco pożałowała własnych słów w zestawieniu z odpowiedzią przyjaciółki. Nie zabrzmiało to dobrze. Uśmiechnęła się ładnie, trochę przepraszająco.
- Wiem i masz rację. To będzie świetna pamiątka po dzisiejszym dniu.- odparła, nie wątpiąc w to ani trochę. Czas spędzony z przyjaciółkami wart był zapamiętania i wspomnień uwiecznionych na fotografiach, które bez wątpienia były trwalsze niż wspomnienia.
Obejrzała się przez ramię na Moore, kiedy ta parę razy przystanęła najwyraźniej zainteresowana jakimś widokiem. Nie spieszyła się, dlatego po paru krokach zatrzymywała się również, obserwując poczynania dziewczyny. Uniosła brew i zaśmiała się miękko, gdy Liddy określiła czym mogłaby stworzyć swój wianek.- Byłby bardziej wyjątkowy niż wszystkie inne i pierwszy taki.- stwierdziła z rozbawieniem. Chciałaby to zobaczyć, ten indywidualizm Liddy utrwalony w zbitym z drewna wianku. Z drugiej strony wątpiła, aby mogło to być wygodne, ale może wcale nie miała racji? Może kiedyś się przekona, pytając o wnioski z takiego tworu.- Mogę nauczyć cię zaplatać najprostsze wianki, a po twojej stronie będzie już stworzenie czegoś bardzo swojego.- zaoferowała, ale bez nacisku na już i teraz. Znała ją i wiedziała dobrze, że nie będzie garnęła się do podobnych zajęć.- Trochę wprawy w tym mam. To była jedna z niewielu akceptowalnych rozrywek, jak byłam mała.- dodała z lekkim wzruszeniem ramion. Inną sprawą było, że o wiele bardziej lubiła poświęcać się wtenczas tym nieakceptowalnym. Miała jednak do tego towarzystwo i dość temperamentu, aby nie reagować na złość rodziców.
Kiedy dziewczyny dołączyły do nich, słuchała przez chwilę wymiany zdań między nimi. Nie chciała za bardzo wchodzić w rozmowę z Nealą, woląc jedynie akceptować jej obecność. Chciała się dziś dobrze bawić i wyprzeć z myśli wszelkie dręczące kwestie, a nie wchodzić w słowne przepychanki na zasadzie kto ma rację. Przygryzła dolną wargę, by ukryć potęgujące się rozbawienie, gdy Celine zapowiedziała gotowość, by raz jeszcze przebrnąć przez namawianie. Można było się tego spodziewać.
- Prawda. Nie odważyłabym się zrobić ci tego.- zapewniła z szerokim uśmiechem. Zerknęła w dół na dłoń blondynki, gdy poczuła jej palce na własnych. W tej chwili kontrast karnacji wydawał się o wiele większy, ale przynajmniej jej to nie przeszkadzało. Splotła ich palce pewniej.- W końcu po wianki i odważnych kawalerów tu jesteśmy.- dodała, odrobinę mniej przekonana przy kwestii kawalerów. Nie dla niej oni byli, niestety. Obiecana wierność jednemu obejmowała nawet coś tak trywialnego, jak wianki.
Pociągnięta przez Lovegood podążyła za nią.- Poczekaj, pomogę ci.- zaoferowała, by po wyciągnięciu koca faktycznie pomóc dziewczynie z rozłożeniem. Widząc, że przyjaciółka chciała jej pomóc usiąść, machnęła lekko ręką.- Spokojnie, dam radę. Gorzej będzie wstać później.- prychnęła na pograniczu śmiechu, ale nie zdecydowała się jeszcze usiąść. Potrzebowała zerwać trochę długiej trawy na podstawę wianka i może coś z polnych kwiatów, które pozostały na łące będącej kawałek od nich.
Milczała dłuższą chwilę, odwracając na moment głowę w kierunku brzegu. Kilka par stało blisko wody, jakiś chłopak wbiegał do jeziora, inna grupka dziewczyn podobnie, jak one rozsiadała się dopiero do zaplatania wianków. Niepokój w trzewiach narastał, podsycany echem podenerwowania.
Jeśli nikt ich nie wyłowi. Robimy to dla siebie. Słowa Celiny przebiły się przez zamyślenie, więc powróciła wzrokiem do swoich towarzyszek. Parę lat temu pewnie oburzyłaby się, pełna naiwności i chęci, by stanął przed nią jakiś chłopak. Może wcale nie jakiś? Tylko ten jeden, ten konkretny. Wypuściła powoli powietrze z płuc, uśmiechając się pod nosem delikatnie. Jak szybko się to zmieniło.
- To zaczynamy? – spytała lekkim tonem, ale nie potrzebowała odpowiedzi tak naprawdę. Odeszła od nich kawałek, by dotrzeć do celu, jakim była łąka. Szybko znalazła, co potrzebowała, a nawet zebrała więcej dla towarzyszących jej dziewczyn. Usiadła w końcu na kocu, zaczynając tę zabawę. Zapomniała już jak wyciszające było to zajęcie, gdy w pełni skupiała się na kolejnych splotach. Wprawa nabyta dawniej nie zniknęła, nawet jeśli parę razy smukłe palce zatrzymały się, gdy zawahała się, jak to dalej zapleść. Wplotła dwie żółte prymulki, kilka mleczy polnych i ślicznie nasyconych stokrotek, które znalazła oraz trochę trawy by wyglądał na pełniejszy. Brakowało jej jednak czegoś, dlatego sięgnęła do kwiatów, które przygotowała dla nich Celina. Dwa wystarczą, by nie przesadzić.
| przepraszam za pauzę i zgarniam dwa kwiatki
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
The member 'Eve Doe' has done the following action : Rzut kością
'k10' : 9, 7
'k10' : 9, 7
Można uciekać w nieskończoność, ale prawda jest taka, że wszędzie tam, gdzie się zatrzymasz, w końcu dopadnie Cię Twoje życie. Nawet usilnie próbując wyprzeć z pamięci niewygodne wspomnienia, one i tak prędzej czy później znajdą sposób, by powrócić. Będą natarczywie wirować obok Ciebie, kąsać po kolejnym odepchnięciu, ale nigdy się ich nie pozbędziesz. Wrócą ze wzmożoną intensywnością w najmniej spodziewanym momencie, przekornie wybierając na to aurę zachwycającego zachodu słońca. Gdyby tylko istniał sposób, by można było je w jakiś sposób dawkować, stopniowo wprowadzać. Wyjątkowo krzywdzące, a wręcz niemożliwe do zniesienia było sprowadzanie od razu jego obecności.
Czy to właśnie tu, tego ciepłego, letniego wieczora, w otoczeniu tańczącego ognia, Francesca musiała bezwzględnie rozliczyć się z własną przeszłością? Z ich wspólną przeszłością, bo bez wątpienia była mu to winna. Ten niespłacony dług ciążył na niej boleśnie od chwili, w której po raz ostatni zamykała drzwi ich wspólnego mieszkania. Wtedy nie była świadoma, iż odrywając drżącą dłoń od wysłużonej już drewnianej klamki, sama przypieczętowała swój los. Jeden, skreślony w pośpiechu list w żadnym razie nie mógł być wystarczający, by zakończyć związek. Taki związek. Poczucie wszechogarniającej bezsilności, które przerywane niekiedy wybuchami płaczu i całonocnymi awanturami, w tamtym czasie nie potrafiło jej opuścić. Ona, namaszczona ideałami domu Kruka, nigdy nie była tak waleczna jak Theo. A jednak, po spędzonych osobno milionach nocy, on nadal tu był, gotów definitywnie zmierzyć się z duchami dawnych lat. Więc i ona postanowiła zostać. Do tej pory wszelkie prowadzone przez nich rozmowy nigdy do niczego nie doprowadziły. Każde z nich coś mówiło, ale nikt chyba tak naprawdę nie słuchał, przekonany o wyższości swoich racji.
- Tak, wiem o tym, że mnie szukałeś – zawsze była tego świadoma. Nawet wtedy, gdy przebywając w rodzinnym domu patrzyła jak ojciec niewzruszenie wrzuca do ognia kolejne listy, usilnie przekonując, że to urodzinowe życzenia od bliskich przyjaciół. Za każdym razem składał na głowie córki krótki pocałunek i oddalał się, mamrocząc coś o konieczności zajęcia się bieżącymi sprawunkami. Tylko dlaczego ktoś miałby niszczyć taką korespondencję? Nigdy go o to nie zapytała. Nie można też zapomnieć o wizytach w jej miejscu pracy, gdy ochoczo zgłosiła się do pełnienia dyżurów na zamkniętym tymczasowo oddziale z powodu zakażenia Skrofungulusem. Próbując za wszelką cenę zapobiec wybuchowi epidemii, kierujący placówką zadecydowani, iż personel medyczny nie może opuszczać zachodniego skrzydła, co w tamtym momencie niezmiernie jej odpowiadało. Przekazywano jej jednak wiadomości o tym, że ten przystojny gracz Quidditcha nieustannie o nią wypytuje, zaczepiając niemalże każdą kobietę w żółto-zielonej szacie uzdrowiciela. Podczas nieprzespanych nocy często rozmyślała o tym, czy dobrze postąpiła. Przecież go kochała. Bardzo. Z bólem serca musiała jednak postępować konsekwentne, gdyż podejmując taką decyzję, trzeba było liczyć się z jej bolesnymi następstwami.
- Dobrze, nie ucieknę. – odpowiedziała, przekonując raczej samą siebie - Ale czy możemy przejść trochę dalej? – przebywanie wśród roześmianego i biesiadującego wokół paleniska tłumu, powodowało w niej uczucie dyskomfortu. Niewyobrażalnie ciężko było jej znieść otaczający ich bezmiar radości, uśmiechów i szczerych gestów prawdziwego pojednania.
Kiedy wiatr delikatnie muskał jej szyję, przy okazji rozwiewając niedbale jej ciemne loki, Francesca powoli skierowała swoje kroki wzdłuż ledwie już widocznej linii brzegowej. Jaśniejący już wysoko na niebie księżyc, niemalże niezauważalnie odbijał się w morskiej tafli, tworząc sprzyjającą pełną intymności aurę – Ty też wyglądasz na szczęśliwego – wyszeptała. Wciąż nie czuła się całkowicie swobodnie w jego obecności, więc wolała nie rozprawiać na temat własnego zadowolenia z życia. A raczej doskwierającego mocno jego braku.
Dopiero po pokonaniu kilku metrów po nieznacznie zapadającym się pod jej stopami piasku, znalazła w sobie minimum odwagi, by z ukrycia przyjrzeć się Theo. Był wielki, większy niż pamiętała. W półmroku już sam widok jego idealnie wyrzeźbionej sylwetki mógł wzbudzać w kobietach głośne westchnienia zachwytu. Tylko jedna rzecz nie pasowała do tego osobliwego i powodującego rumieńce widoku. Jedno ramię owinięte miał szczelnie bawełnianą szmatą, która już z daleka nie wyglądała na najczystszą – Wiem, że to nie moja sprawa, ale co Ci się stało w ramię? Nie powiesz mi chyba, że nosisz tę szmatkę dla ozdoby.
Czy to właśnie tu, tego ciepłego, letniego wieczora, w otoczeniu tańczącego ognia, Francesca musiała bezwzględnie rozliczyć się z własną przeszłością? Z ich wspólną przeszłością, bo bez wątpienia była mu to winna. Ten niespłacony dług ciążył na niej boleśnie od chwili, w której po raz ostatni zamykała drzwi ich wspólnego mieszkania. Wtedy nie była świadoma, iż odrywając drżącą dłoń od wysłużonej już drewnianej klamki, sama przypieczętowała swój los. Jeden, skreślony w pośpiechu list w żadnym razie nie mógł być wystarczający, by zakończyć związek. Taki związek. Poczucie wszechogarniającej bezsilności, które przerywane niekiedy wybuchami płaczu i całonocnymi awanturami, w tamtym czasie nie potrafiło jej opuścić. Ona, namaszczona ideałami domu Kruka, nigdy nie była tak waleczna jak Theo. A jednak, po spędzonych osobno milionach nocy, on nadal tu był, gotów definitywnie zmierzyć się z duchami dawnych lat. Więc i ona postanowiła zostać. Do tej pory wszelkie prowadzone przez nich rozmowy nigdy do niczego nie doprowadziły. Każde z nich coś mówiło, ale nikt chyba tak naprawdę nie słuchał, przekonany o wyższości swoich racji.
- Tak, wiem o tym, że mnie szukałeś – zawsze była tego świadoma. Nawet wtedy, gdy przebywając w rodzinnym domu patrzyła jak ojciec niewzruszenie wrzuca do ognia kolejne listy, usilnie przekonując, że to urodzinowe życzenia od bliskich przyjaciół. Za każdym razem składał na głowie córki krótki pocałunek i oddalał się, mamrocząc coś o konieczności zajęcia się bieżącymi sprawunkami. Tylko dlaczego ktoś miałby niszczyć taką korespondencję? Nigdy go o to nie zapytała. Nie można też zapomnieć o wizytach w jej miejscu pracy, gdy ochoczo zgłosiła się do pełnienia dyżurów na zamkniętym tymczasowo oddziale z powodu zakażenia Skrofungulusem. Próbując za wszelką cenę zapobiec wybuchowi epidemii, kierujący placówką zadecydowani, iż personel medyczny nie może opuszczać zachodniego skrzydła, co w tamtym momencie niezmiernie jej odpowiadało. Przekazywano jej jednak wiadomości o tym, że ten przystojny gracz Quidditcha nieustannie o nią wypytuje, zaczepiając niemalże każdą kobietę w żółto-zielonej szacie uzdrowiciela. Podczas nieprzespanych nocy często rozmyślała o tym, czy dobrze postąpiła. Przecież go kochała. Bardzo. Z bólem serca musiała jednak postępować konsekwentne, gdyż podejmując taką decyzję, trzeba było liczyć się z jej bolesnymi następstwami.
- Dobrze, nie ucieknę. – odpowiedziała, przekonując raczej samą siebie - Ale czy możemy przejść trochę dalej? – przebywanie wśród roześmianego i biesiadującego wokół paleniska tłumu, powodowało w niej uczucie dyskomfortu. Niewyobrażalnie ciężko było jej znieść otaczający ich bezmiar radości, uśmiechów i szczerych gestów prawdziwego pojednania.
Kiedy wiatr delikatnie muskał jej szyję, przy okazji rozwiewając niedbale jej ciemne loki, Francesca powoli skierowała swoje kroki wzdłuż ledwie już widocznej linii brzegowej. Jaśniejący już wysoko na niebie księżyc, niemalże niezauważalnie odbijał się w morskiej tafli, tworząc sprzyjającą pełną intymności aurę – Ty też wyglądasz na szczęśliwego – wyszeptała. Wciąż nie czuła się całkowicie swobodnie w jego obecności, więc wolała nie rozprawiać na temat własnego zadowolenia z życia. A raczej doskwierającego mocno jego braku.
Dopiero po pokonaniu kilku metrów po nieznacznie zapadającym się pod jej stopami piasku, znalazła w sobie minimum odwagi, by z ukrycia przyjrzeć się Theo. Był wielki, większy niż pamiętała. W półmroku już sam widok jego idealnie wyrzeźbionej sylwetki mógł wzbudzać w kobietach głośne westchnienia zachwytu. Tylko jedna rzecz nie pasowała do tego osobliwego i powodującego rumieńce widoku. Jedno ramię owinięte miał szczelnie bawełnianą szmatą, która już z daleka nie wyglądała na najczystszą – Wiem, że to nie moja sprawa, ale co Ci się stało w ramię? Nie powiesz mi chyba, że nosisz tę szmatkę dla ozdoby.
Francesca Rineheart
Zawód : pracownik Służb Administracyjnych Wizengamotu, była uzdrowicielka
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Atmosfera panująca w Weymouth od samego początku sierpnia wydała się niezwykła; świętowane przez czarodziejów Lughnasadh było czasem, kiedy tętniąca we wszystkich żywych istotach magia była silniejsza, bliższa. Nawet duchy podążały w jej kierunku, migając pomiędzy drzewami i kręcąc się wieczorami przy płonących na plaży ogniskach, szukając utraconego już dawno ciepła tak, jak ćmy miały w zwyczaju poszukiwać światła. Neala mogła odnieść wrażenie, że czuła ich obecność w powietrzu już od chwili, w której pojawiła się w pobliżu wybrzeża; choć ich nie widziała, zdawały się podążać za nią, chowając się gdzieś na krawędzi pola widzenia. Mogła je ignorować, rozmowa z przyjaciółkami skutecznie zagłuszała ich milczące szepty, ale kiedy jej wzrok przemknął po kwiatach zgromadzonych w koszu Celine, zalało ją uczucie tak silne, że na moment przestała słyszeć słowa pozostałych dziewcząt.
Poczuła tęsknotę; pragnienie, które ogarnęło ją nagle i bez ostrzeżenia, po paru oddechach krystalizując się w jej pamięci pod postacią obrazu, wspomnienia - tak żywego, że mogłoby należeć do niej. W jej umyśle pojawił się leśny staw, niewielkie jezioro o krystalicznie czystej wodzie, w której odbijały się rosnące nad nim drzewa - o koronach tak gęsto pokrytych liśćmi, że niemal zupełnie przysłaniały prześwitujące pomiędzy nimi słońce. W dłoniach trzymała wianek, skromną, kwiatową wiązankę, uplecioną głównie z dzikich, polnych kwiatów, gdzieniegdzie poprzetykaną iglastymi gałązkami. Razem z nią podeszła do brzegu, bose stopy ślizgały się po wilgotnych kamieniach, a kiedy jedną nogą przez nieuwagę wdepnęła w płytką wodę, wzdłuż jej kręgosłupa przebiegł przyjemny dreszcz. Dzień był ciepły, letni; chłód wody smakował jak ukojenie od upału, znacznie silniejsza była jednak nadzieja, która wypełniła jej serce, gdy pochyliła się, żeby położyć na powierzchni wianek - a później popchnąć go w stronę drugiego krańca jeziorka. W jego powierzchni, przez moment, dostrzegła mignięcie własnego odbicia, jasnych włosów uplecionych w gruby warkocz, prostej, lnianej sukienki. Posławszy wianek w wodną podróż, cofnęła się, spojrzenie kierując w stronę drzew porastających przeciwległy brzeg; niecierpliwość zatańczyła pod skórą, ale wiedziała - była pewna - że ten, dla którego wiązanka była przeznaczona, niedługo się pojawi.
Neala również nabrała tego przekonania. Chociaż nie miało to sensu, bo znajdowała się w innym czasie i miejscu - tym razem ani na moment nie tracąc świadomości tego, gdzie i z kim była - to ogarnęła ją niezbita pewność, że jeśli tylko puści wianek na wodę, to Leander zjawi się, żeby go wyłowić. Chciała, żeby się zjawił - jej serce i dusza pragnęły tego prawie do bólu, czy to były jej uczucia, czy należały do kogoś innego - nie była w stanie rozróżnić, ale zdawało się nie mieć to dla niej w tamtej chwili znaczenia.
Liddy, jeśli znów przyłożyła oko do wizjera aparatu fotograficznego, dostrzegła dziwną poświatę pojawiającą się i znikającą, skoncentrowaną wokół postaci rudowłosej przyjaciółki - ale nie była w stanie stwierdzić, czy oznaczało to szwankowanie samego urządzenia, czy coś zupełnie innego.
Jest to ingerencja w związku z wyrzuceniem 1 na kości przez Nealę, postacie niewchodzące z nią w bezpośrednią interakcję mogą zignorować post.
Mistrz gry będzie kontynuował rozgrywkę.
Poczuła tęsknotę; pragnienie, które ogarnęło ją nagle i bez ostrzeżenia, po paru oddechach krystalizując się w jej pamięci pod postacią obrazu, wspomnienia - tak żywego, że mogłoby należeć do niej. W jej umyśle pojawił się leśny staw, niewielkie jezioro o krystalicznie czystej wodzie, w której odbijały się rosnące nad nim drzewa - o koronach tak gęsto pokrytych liśćmi, że niemal zupełnie przysłaniały prześwitujące pomiędzy nimi słońce. W dłoniach trzymała wianek, skromną, kwiatową wiązankę, uplecioną głównie z dzikich, polnych kwiatów, gdzieniegdzie poprzetykaną iglastymi gałązkami. Razem z nią podeszła do brzegu, bose stopy ślizgały się po wilgotnych kamieniach, a kiedy jedną nogą przez nieuwagę wdepnęła w płytką wodę, wzdłuż jej kręgosłupa przebiegł przyjemny dreszcz. Dzień był ciepły, letni; chłód wody smakował jak ukojenie od upału, znacznie silniejsza była jednak nadzieja, która wypełniła jej serce, gdy pochyliła się, żeby położyć na powierzchni wianek - a później popchnąć go w stronę drugiego krańca jeziorka. W jego powierzchni, przez moment, dostrzegła mignięcie własnego odbicia, jasnych włosów uplecionych w gruby warkocz, prostej, lnianej sukienki. Posławszy wianek w wodną podróż, cofnęła się, spojrzenie kierując w stronę drzew porastających przeciwległy brzeg; niecierpliwość zatańczyła pod skórą, ale wiedziała - była pewna - że ten, dla którego wiązanka była przeznaczona, niedługo się pojawi.
Neala również nabrała tego przekonania. Chociaż nie miało to sensu, bo znajdowała się w innym czasie i miejscu - tym razem ani na moment nie tracąc świadomości tego, gdzie i z kim była - to ogarnęła ją niezbita pewność, że jeśli tylko puści wianek na wodę, to Leander zjawi się, żeby go wyłowić. Chciała, żeby się zjawił - jej serce i dusza pragnęły tego prawie do bólu, czy to były jej uczucia, czy należały do kogoś innego - nie była w stanie rozróżnić, ale zdawało się nie mieć to dla niej w tamtej chwili znaczenia.
Liddy, jeśli znów przyłożyła oko do wizjera aparatu fotograficznego, dostrzegła dziwną poświatę pojawiającą się i znikającą, skoncentrowaną wokół postaci rudowłosej przyjaciółki - ale nie była w stanie stwierdzić, czy oznaczało to szwankowanie samego urządzenia, czy coś zupełnie innego.
Mistrz gry będzie kontynuował rozgrywkę.
- Oh, hm. W sumie nie. - przyznałam zgodnie z prawdą. - Ale to w historii celtów wyczytałam kiedyś, że ważne dla nich były. - wyjaśniłam, a potem mina zrzedła mi trochę. Ani jej się śni? Ani jej się śni?! Z zmarszczonymi brwiami i twarzą, która wyrażała niechęć i brak wiary w tą historię, co to ją Celine tworzyła wędrowałam obok, ale ostatnie zdanie sprawiło że zatrzymałam się, dłonie układając na ramionach.
- Nic mnie nie przechytrzy, Celine. Teraz w drugą stronę będzie na pewno. - zapowiedziałam jej, unosząc brodę i marszcząc brwi trochę urażona, że to przeznaczenie przeciw mnie wzięła i zaczęła wyciągać. Byłam rozdrażniona, stęskniona, zmęczona. Średnią miałam chęć na wianki. Zwłaszcza po tej plaży. Ale Celine nie dało się odmówić, znaczy pewnie dało, ale w końcu mnie przekonała. A ja, nie chciałam być sama. Choć tęsknota w sercu gorejąca sprawiała, że ostatnio często się taka czułam. A znów obecność którą czułam, jedynie wzbudzała mój niepokój, co jakiś czas odwracając głowę. Zerknęłam na koszyk Celine teraz jeszcze dokładniej. Ale pozostawiłam to bez komentarza. Może to ta obecność wokół wprawiała mnie w rozdrażnienie, może w obawie, że zaraz wszystko posypie się całkiem jak w Brenyn, nie byłam w stanie oddać się zabawie.
- Wszystko Liddy, dosłownie wszystko mam do nich, mogę ci rozprawkę napisać o tym. - powiedziałam wzdychając ciężko i kręcąc głową. - Nie, nie, nie. Jak Liddy nie musi, to ja też, nie? - zapytałam, spoglądając w ramach potwierdzenia na Celine. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego czy coś, tak czytałam gdzieś wcześniej.
Wyrwana z zamyślenia szłam ciągnięta przez Celine, milcząco podążając za nią. A potem stałam rozglądając się lekko.
- Pomo... - powiedziałam, chcąc doskoczyć, żeby złapać jego boki i opuścić na ziemię. Ale nie było w czym. Spojrzałam w bok. Może zawadzałam wszędzie tylko. A potem usiadłam, na własnych piętach, poprawiając spódnicę. Sztywno dość, splatając dłonie i układając je na udach, spoglądając na kwiaty w koszyku, które przyniosła Celine. Miałam coś wtrącić jeszcze, ale tęsknota która przyszła nagle, ścisnęła mi gardło całkiem pogrążając mnie w milczeniu. Oddychałam, próbując ją zrozumieć, może jakoś sobie z nią poradzić a może odnaleźć jej przyczynę. Zacisnęłam rękę na materiale spódnicy. I nagle je znalazłam. Wspomnienie. Wspomnienie niewielkiego jeziora o ładnej czystej wodzie, drzew które pięły się wysoko w końcu wianku, który złożyłam w wodzie wraz z nadzieją, łagodnie otulającą moje serce. Pięknym go zrobiłam, skromnym, ale pięknym, leśno polnym. Mrugnęłam, raz biorąc wdech w płuca. On dzisiaj przyjdzie - uświadomiłam sobie nagle, rozszerzając oczy w zdziwieniu. No jasne, chciał mi zrobić niespodziankę, dlatego ukrywał się wcześniej. Musiał, prawda? Chciał? Ja nie chciałam niczego więcej, by to właśnie on wziął i wyciągnął mój wianek, moje serce przecież miał już na pewno.
- Zmieniłam zdanie. - sapnęłam, podrywając się, żeby ruszyć do iglastego drzewa, chciałam żeby był taki jak wcześniej. Podobny chociaż, żeby mógł go rozpoznać bez problemu. Wróciłam na koc rzucając je, przesuwając po nich wzrokiem, policzki zaszły mi rumieńcem. - Leander. - szepnęłam rozszerzając trochę oczy. - Leander dzisiaj zjawi się na pewno, czuję to mocno. - odbiłam się kilka razy piętami nie potrafiąc zapanować nad rozbijającym się we mnie, rosnącym szczęściem. - Aaaa. - zaklaskałam w dłonie, opadając na kolana. To było przeczucie, graniczące z pewnością. A fakt ten napawał mnie radością, z tęsknoty przestawałam być sobą. Zajęłam się więc splataniem kwiatów polnych, koniecznie polnych przeplotę ją iglakami jak wcześniej. - Oh, nie mogę się doczekać. Tak strasznie za nim tęskniłam. - rozgadałam się, nic mi już nie przeszkadzało, ani słońce, ani Eve. Nawet gdyby spadł teraz deszcz to by mnie nie powstrzymał.
- Nic mnie nie przechytrzy, Celine. Teraz w drugą stronę będzie na pewno. - zapowiedziałam jej, unosząc brodę i marszcząc brwi trochę urażona, że to przeznaczenie przeciw mnie wzięła i zaczęła wyciągać. Byłam rozdrażniona, stęskniona, zmęczona. Średnią miałam chęć na wianki. Zwłaszcza po tej plaży. Ale Celine nie dało się odmówić, znaczy pewnie dało, ale w końcu mnie przekonała. A ja, nie chciałam być sama. Choć tęsknota w sercu gorejąca sprawiała, że ostatnio często się taka czułam. A znów obecność którą czułam, jedynie wzbudzała mój niepokój, co jakiś czas odwracając głowę. Zerknęłam na koszyk Celine teraz jeszcze dokładniej. Ale pozostawiłam to bez komentarza. Może to ta obecność wokół wprawiała mnie w rozdrażnienie, może w obawie, że zaraz wszystko posypie się całkiem jak w Brenyn, nie byłam w stanie oddać się zabawie.
- Wszystko Liddy, dosłownie wszystko mam do nich, mogę ci rozprawkę napisać o tym. - powiedziałam wzdychając ciężko i kręcąc głową. - Nie, nie, nie. Jak Liddy nie musi, to ja też, nie? - zapytałam, spoglądając w ramach potwierdzenia na Celine. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego czy coś, tak czytałam gdzieś wcześniej.
Wyrwana z zamyślenia szłam ciągnięta przez Celine, milcząco podążając za nią. A potem stałam rozglądając się lekko.
- Pomo... - powiedziałam, chcąc doskoczyć, żeby złapać jego boki i opuścić na ziemię. Ale nie było w czym. Spojrzałam w bok. Może zawadzałam wszędzie tylko. A potem usiadłam, na własnych piętach, poprawiając spódnicę. Sztywno dość, splatając dłonie i układając je na udach, spoglądając na kwiaty w koszyku, które przyniosła Celine. Miałam coś wtrącić jeszcze, ale tęsknota która przyszła nagle, ścisnęła mi gardło całkiem pogrążając mnie w milczeniu. Oddychałam, próbując ją zrozumieć, może jakoś sobie z nią poradzić a może odnaleźć jej przyczynę. Zacisnęłam rękę na materiale spódnicy. I nagle je znalazłam. Wspomnienie. Wspomnienie niewielkiego jeziora o ładnej czystej wodzie, drzew które pięły się wysoko w końcu wianku, który złożyłam w wodzie wraz z nadzieją, łagodnie otulającą moje serce. Pięknym go zrobiłam, skromnym, ale pięknym, leśno polnym. Mrugnęłam, raz biorąc wdech w płuca. On dzisiaj przyjdzie - uświadomiłam sobie nagle, rozszerzając oczy w zdziwieniu. No jasne, chciał mi zrobić niespodziankę, dlatego ukrywał się wcześniej. Musiał, prawda? Chciał? Ja nie chciałam niczego więcej, by to właśnie on wziął i wyciągnął mój wianek, moje serce przecież miał już na pewno.
- Zmieniłam zdanie. - sapnęłam, podrywając się, żeby ruszyć do iglastego drzewa, chciałam żeby był taki jak wcześniej. Podobny chociaż, żeby mógł go rozpoznać bez problemu. Wróciłam na koc rzucając je, przesuwając po nich wzrokiem, policzki zaszły mi rumieńcem. - Leander. - szepnęłam rozszerzając trochę oczy. - Leander dzisiaj zjawi się na pewno, czuję to mocno. - odbiłam się kilka razy piętami nie potrafiąc zapanować nad rozbijającym się we mnie, rosnącym szczęściem. - Aaaa. - zaklaskałam w dłonie, opadając na kolana. To było przeczucie, graniczące z pewnością. A fakt ten napawał mnie radością, z tęsknoty przestawałam być sobą. Zajęłam się więc splataniem kwiatów polnych, koniecznie polnych przeplotę ją iglakami jak wcześniej. - Oh, nie mogę się doczekać. Tak strasznie za nim tęskniłam. - rozgadałam się, nic mi już nie przeszkadzało, ani słońce, ani Eve. Nawet gdyby spadł teraz deszcz to by mnie nie powstrzymał.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Boczne ognisko
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset