Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Łąka pamięci
Korzenie Lughnasadh sięgają legend o wielkim czarodzieju Lughu, który wyprawił pierwsze uroczystości na cześć pamięci swojej przybranej matki, matki ziemi. Zgodnie z tradycją na festiwalu - oprócz hucznej zabawy - wspomina się zmarłych i pali ogniska na ich cześć. I tym razem na bocznej części plaży płonęło wielkie ognisko na cześć czarodziejów poległych na wojnie i zmarłych w minionym roku. Każdy może dorzucić do ognia gałązkę osiki, które gromadzone są w miedzianych dzbanach rozstawionych wokół paleniska, by wspomnieć bliskich lub oddać hołd poległym bohaterom.
Jeśli zdecydujesz się cisnąć w płomienie gałąź, pomyśl o zmarłych i rzuć kostką k100:
1: wymagana interwencja Mistrza Gry
2-10: nic się nie dzieje, a płomienie zdają się przygasać - czyżbyś niedostatecznie skupił/a się na zmarłych?
11-20: płomienie buchają mocniej i nagle unosi się nad nimi duch mężczyzny w mundurze londyńskiego Ministerstwa Magii. -Co to za festiwal szlam? - syczy, a jeden z pobliskich czarodziejów wyjmuje różdżkę by odegnać ducha odpowiednim zaklęciem. Zanim to uczyni, masz kilka sekund aby wdać się z duchem w krótką pyskówkę.
21-30: nad płomieniami materializuje się duch piegowatego chłopca. -Pokonaliście już smoka?- docieka, wpatrując się w leżącą na ziemi gałązkę. Drewno drga lekko pod wpływem skupienia ducha, ale pozostaje na ziemi. -Pomógłbym wam, ale potrzebuję miecza! - duch próbuje tupnąć nóżką, również bezskutecznie i wpatruje się wyczekująco to w ciebie, to w gałązkę.
31-40: przy ognisku materializuje się duch młodej dziewczyny o długim warkoczu. -Czy widzieliście gdzieś tego, komu oddałam serce? - pyta, rozchylając sukienkę. W miejscu jej serca widać jedynie pustą dziurę, przez którą prześwitują morskie fale.
41-50: płomienie zdają się przygasać, ale nagle wśród nich pojawia się duch starszego mężczyzny w mugolskim ubraniu. Przy pasie ma pistolet, ale nie wygląda na żołnierza - jest zgarbiony, a jego spojrzenie wydaje się nieco zagubione i poczciwe. Rozgląda się wkoło, szeroko otwartymi oczyma. -Co... co to za uroczystości? - pyta z wyraźną fascynacją.
51-60: za ogniskiem materializuje się postać kobiety o rozbieganych oczach i lekko zaokrąglonym brzuchu. -Nie ma i c h tutaj, prawda? - pyta, spanikowana. Jeśli uspokoisz kobietę, pośle Ci smutny uśmiech. -Dziękuję. Chciałam doczekać Festiwalu Lata... pokazać go małemu... - kładzie dłoń na brzuchu i odpływa w dal by rozejrzeć się po Festiwalu.
61-70: płomienie buchają jaśniej, a wśród nich unosi się duch młodego, zaledwie osiemnastoletniego chłopaka, z przypinką lokalnej bojówki Hipogryfów na białej koszuli. Uśmiecha się wesoło, rozgląda z podziwem po jarmarku. -To dla nas? Zostałem bohaterem? Jeśli jesteś postacią związaną z podziemnym Ministerstwem Magii, masz szansę kojarzyć tego ducha - był oddanym sprawie rebeliantem, działającym w Devon.
71-80: między płomieniami materializuje się blada, ledwo wyraźna zjawa - rozpoznajesz w duchu kogoś bliskiego, kogoś, za kim tęsknisz. Spoglądasz w twarz bliskiej osoby przez sekundę - wydaje się spokojna, pogodzona z losem. Masz szansę powiedzieć jej lub jemu kilka słów pożegnania, po których kiwnie lekko głowę by rozpłynąć się w powietrzu.
81-90: robi się zimniej i nagle obok materializuje się duch średniowiecznego rycerza w lśniącej zbroi. Zdejmuje hełm, odrzuca do tyłu, błyszczą jasne loki. -Co tu się dzieje? Kto wezwał Gilderoya Białego? - przygląda ci się uważnie. Jeśli jesteś kobietą - nachalnie oferuje ci pomoc i towarzystwo, a jeśli mężczyzną - próbuje cię wyzwać na pojedynek. Możesz porozmawiać z Gilderoyem i przekonać go do zostawienia cię w spokoju albo w inny sposób odwrócić jego uwagę.
91-99: za twoimi plecami materializuje się duch przepięknej, jasnowłosej dziewczyny w długiej, białej sukni i chabrowym wianku na głowie. Czarownica jaśnieje białą poświatą i wydaje się inna od duchów jakie do tej pory widziałeś - dostojniejsza, obdarzona silniejszą energią, właściwą prastarym zjawom. Masz wrażenie, że gdzieś w górze słyszysz łabędzi śpiew. Jasnowłosa czarownica uśmiecha się łagodnie, ale jej oczy pozostają smutne. -Cieszę się, że potomkowie pielęgnują nasze tradycje. Opowiedz mi o tegorocznym święcie. Opowiedz mi o nadziei. - prosi. Jeśli porozmawiasz z czarownicą, ta odezwie się z melancholią: -Miłość pozwoli skruszyć nawet najtwardsze serca. Nawrócić nawet tych, dla których z pozoru nie ma już powrotu. Nieś miłość i nadzieję dokądkolwiek pójdziesz, a może świat zmieni się na lepsze, a może i o n do mnie wróci... - nagle jej głos się załamuje. Zjawa odwraca się, spogląda na w dal - ale ogląda się jeszcze przez ramię. -Niech sprzyja ci szczęście, a głos twego serca niech będzie dla ciebie zrozumiały. - szepcze, rozwiewając się na wietrze. Jej słowa w dziwny sposób rozgrzeją twoje serce, a nocą będziesz mieć same piękne sny. Do końca trwania festiwalu (13 sierpnia) nie będą Cię dotyczyć efekty krytycznych porażek.
Jeśli masz biegłość historii magii I lub wyżej, rozpoznajesz w czarownicy legendarną Caer.
100: wymagana interwencja Mistrza Gry
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.01.23 19:08, w całości zmieniany 2 razy
Świetliki. To właśnie one rzucały nikłe światło na dziesiątki zgromadzonych ludzi na pniach powalonych przed dekadami drzew, każdego wieczoru festiwalu służące za siedziska pośród niezapominajek. W słojach pokaźnych rozmiarów, w okolicach rozmieszczonych na polanie konarów, migotały niebieskie ogniki stworzone za pomocą magii. Dzięki tym niewielkim światełkom i owadom unoszącym się w powietrzu, las nabierał przyjemniejszego wydźwięku… Idealnego do snucia celtyckich opowieści.
Na jednym z konarów, zasiadał nestor rodu Prewettów, by zgodnie z tradycją rozpocząć noc pełną opowiastek, podczas której za pomocą magii słów na nowo ożyją postaci z celtyckich legend. Jak co roku przybliżył zebranym piękną historię zakazanej miłości Aenghusa i Caer, poruszającą serca co wrażliwszych panien, które podczas opowieści ocierały łzy zbierające się w kącikach oczu. Malowniczy opis dziejów dwójki zakochanych urozmaicał dym wydobywający się z różdżki nestora, który formował się w najróżniejsze kształty, wizualizujące poszczególne słowa. Noc z celtyckimi historiami została rozpoczęta. Teraz przybliżenie dziejów poszczególnych bohaterów, mniej lub bardziej znanych, leżało w rękach osób zgromadzonych na polanie.
Trafił na końcówkę opowieści nestora rodu Prevett. Znał legendę, więc nie potrzebował głowić się o początki. Zastanawiał się, czy może gdzieś w pobliżu był jego przyjaciel- Ignatius.
Przez chwilę zapadła cisza, przerywana zachwyconymi westchnieniami zebranych i tęsknymi, nieco załzawionymi spojrzeniami panien. Przyjemny zapach łąkowych kwiatów, nawet na niego działał kojąco. Samuel lubił opowiadać, choć nie miał do tego wielu okazji. Jako dziecko słuchał i czytał historie, przede wszystkim związane z ulubioną boginką rodziny - Eponą, opiekunką koni.
- Słyszeliście kiedyś legendę o klątwie Epony? Słodka boginka, jak każda kobieta...zdradzona - nigdy nie zapomina krzywdy. - Odwrócił wzrok, przenosząc spojrzenie na otaczających go czarodziei. Ciemne źrenice zatrzymywały się kolejno na kobiecych licach, obdarzając każde nieodgadnionym uśmiechem.
- Moja historia nie będzie jednak opiewać źródeł przekleństwa. Poznacie w zamian maleńką perspektywę tych, którzy ową klątwą zostali pochłonięci...
Odwrócił głowę z bólem. Najpierw w jedną stronę, potem w drugą...tak! Udało się! W końcu! I nie obchodziło go, kto i dlaczego mu to umożliwił. Od nowa czuł pulsowanie krwi, która leniwie ogrzewała zesztywniałe skrawki ciała. Spojrzał w dół. Skały jak dawniej piętrzyły mu się pod kopytami. Kopytami...
Daleko, daleko w dół sięgał jego wzrok, aż do bijących szaleńczo fal, do szczerzących się ostrych skał, do bordowych plam na samym dnie. To było ostatnie, co pamiętał.
Grzmot fal, które tak go wtedy przerażały, teraz były cudowną melodią, która koiła zmysły, udowadniając kolejny raz, że ma szansę. Paskudna cisza w końcu została przełamana.
Poruszył ramionami i z uśmiechem stwierdził, że mięśnie, choć wciąż ospale, nadal z werwą słuchały jego woli. I skóra, do tej pory szara i zimna, w końcu nabrała ciepłego koloru brązu. Podniósł dłonie i dotknął twarzy. Czuł rozprzestrzeniające się ciepło, ale otrząsnął się. Był wolny, znowu. Teraz już nie będzie skał, ani gryzącej, szyderczej ciszy. Ciemność zniknęła.
Falista czerń włosów spłynęła kaskadami na ramiona i pierś, gdy kolejny raz schylił głowę w dół, ale nie spojrzał w otchłań. Kopyta nabrały już światła, rozbrzmiewając dźwięcznie, przy ruchu. Czarna sierść lśniła. Stuknął kilka razy o podłoże. Tak, bez zarzutu...Euforia niemal burzyła się pod skórą.
Nie nawykłe do uśmiechu usta, wygięły się boleśnie, odwrócił się od przepaści i pomknął skalnym korytarzem. Na jego końcu czekało światło.
Samuel nie skończył historii, choć wstrzymał się, głos zawiesił, splótł dłonie przed sobą. Zupełnie, jakby zaczynał nowa historię. A może, tylko inną perspektywę?
Odezwał się po chwili, a niskie i dźwięczne brzmienie słów, popłynęło kolejny raz, rozpraszając ciszę.
Dziewczyna stojąca przed górską jaskinią, nie myślała, że Łowca tak szybko się obudzi. Zdążyła się ukryć. Inaczej wszystko, mogłoby zarysować się w bardzo czarnych barwach. Centaury znane były ze swej porywczości, szczególnie po tak długim śnie. Dla niej przyszło uwolnić go od kamiennej twierdzy, jakim stało się jego unieruchomione ciało. Dziwna ta jego klątwa i smutna jednocześnie, bo i tak ostatecznie powróci dokładnie na to samo miejsce, zmieniony w niebywale kunsztowną rzeźbę. Będzie bez końca czekał powrotów, gdy zdesperowany wędrowiec poświęci się by, go obudzić i wziąć na usługi, aż do wypełnienia misji. Taka przecież była wola Pani.
Miała nadzieję, że Łowca ochłonął i jest w pobliżu. Druidzi mówili jej, że będzie czekał, gotów na jej rozkazy. Nie mogła zważać na nienawiść centaura, ale coś w jej sercu dygotało. Któż by kochał ciągłe poddaństwo? Nie mogła mu się dziwić, ale nie miała wyboru. Były ważniejsze sprawy. Choćby..ona. Łowca był tylko bezimiennym narzędziem, fakt, bardzo potężnym, ale nadal narzędziem. W końcu, taki los przewidziała IM Opiekunka Koni. Nie rozumiała tylko, czemu Pani, choć nadała im ramy przekleństwa, obdarzała tak wielka mocą? To ona - Wybraniec, powinna nimi władać. Na nowo rozgorzała w niej pasja i mocne postanowienie.
Skinęła dłonią w cień i weszła w skalną otchłań. Zatrzymała się na krótko, by dotknąć pierścienia, błyskającego ciemną zielenią - symbolu jej władzy i świadectwo, że to ona ma na usługach Łowcę. Teraz zabłyśnie i nikt już nie przeszkodzi w jej planach. Jacyż oni głupcy! Starcy biegający po lasach. Myśleli, że ją zatrzymają? Niech tylko zobaczą jej dzieło. Niech tylko rozwinie swoją moc , pokaże wszystkim, jaka władza przypadnie jej w udziale. Wystarczyło tylko użyć Łowcy, wystarczyło wyzwać przekleństwo, którego tak bardzo pragnęła.
Skamander na kolejną chwilę zatrzymał słowa, jakby czekając, aż kolejne spojrzenia powiodą w jego stronę. nie uśmiechał się. jego głos nabierał mocy, modulował ton, by przeniknąć krótką opowieścią, do swoich słuchaczy.
Światło błysnęło koszmarnie jasnym blaskiem. Zasłaniał się rękoma i rył kopytami o ziemię. Dopiero refleksja upomniała go, że światło nie rani - blask dnia nie działał na niego w ten upokarzający, zdradliwy sposób. Był wolny. Prawie. Wystarczyło zaczekać i dopełnić umowy. Tym razem na jego warunkach. Pani przecież obiecała.
Stanął przy wejściu do groty z nieskrywaną niecierpliwością, a może to pułapka?...Nie, tak nie mogło być. Obietnica, którą mu dano musiała się spełnić i niemal czuł Jej słodki głos w pulsowaniu krwi, w dudnieniu dźwięków...zaczeka.
Jeszcze jedno westchnienie, by zwilżyć wargi i opowieść została kontynuowana. Nie odrywał spojrzenia od zgromadzonych, wciąż spoglądając na poszczególnych słuchaczy. Jakby słowa kierował do każdego z osobna.
Tak jak myślała, stał u wejścia. I choć opowiadali jej jak ma wyglądać, drgnęła niespokojnie widząc tę rosłą istotę, która przysłaniała światło, a jednocześnie jakby je pochłaniał i rozpraszał. Westchnęła w duchu by dumnym krokiem zbliżyć się do centaura
"Witaj Łowco, jam jest tą, której teraz będziesz służył, odstąp od swej nienawiści i skłoń się...." Jej głos rozbrzmiał z mocą i formułą, której starannie się wyuczyła, ale nie stało się nic, co przewidywała. A przynajmniej tak jej się wydawało do czasu, gdy usłyszała gromki śmiech. Nie był to głos uległości. Czysta nienawiść i wzgarda dudniła w jej uszach czy, niczym szarpiący ją, wściekły pies. Czy tak miało być?...Cofnęła się krok, szukając już odpowiedniej broni, ale śmiech się urwała i tym razem usłyszała tubalny, ale dźwięczny męski głos...
"Witaj moja Pani..." wypowiedział słowa wymuszone zaklęciem. działały w nim teraz dwa rozkazy. Od jego uporu i woli będzie zależało, czy zdoła się jednemu oprzeć. Cofnął się i schylił głowę. Włosy opadły, gdy zgiął przednie kopyta w drwiącym ukłonie. Czekał, aż podejdzie. Musiała podejść, wiedział o tym. Wtedy będzie miał szansę.
Trwał tak, aż nie poczuł dotyku na skroniach i szept charakterystyczny, tryumfalny, ale było za późno. Dla niej.
Dawno nie opowiadał tak długo. dawno nie miał okazji przedstawić historii, którą zasłyszał, a która ujęła jego serce. Niemal widział przed oczami przedstawione losy Łowcy. Niemal widział na jego miejscu siebie.
Kontynuował.
Poczuła ból w piersi, który pulsował coraz silniejszym tchnieniem, nie rozumiała co się stało. W głowie panował chaos, poczuła drżenia i zawroty głowy. Upadła na kolana. Dopiero potem dostrzegła, że Łowca przyciska dłonie do jej czoła. Przytrzymywał ją, by nie upadła całkowicie.
To nie miało prawa się wydarzyć! Przecież miało być inaczej! tak wołały rozchylone niemo usta, tak krzyczało zamroczone spojrzenie, a potem...jej świat zawirował i znikł.
Ocknęła się w jaskini. Stała patrząc przed siebie. Była odrętwiała, ale czuła, że żyje. Co się wydarzyło? Koszmar, przestroga, wizja? Powoli spojrzała w dół i dostrzegła wzburzoną toń. Do jej uszu wdarł się szaleńczy łomot, chciała krzyczeć, ale usta miała sztywne, zimne. Dopiero po chwili z jej gardła wydobył się schrypiały jęk. Co się działo?
W końcu poruszyła ramionami i nogą, usłyszała pusty dźwięk...kopyt? Skąd u niej kopyta? Rozejrzała się, niemal całkowicie odzyskując sprawność i zachłysnęła się powietrzem. Od pasa w górę była sobą, a dół...dół należał do konia! A jednak, to musiał być podły koszmar!
jednak głos, który dotarł do jej uszu był realny. Głos, który zmuszał do wyjścia natychmiastowego i całkowitego poddaństwa. Narastał w niej gniew, który mieszał się z wymuszona uległością. Szarpnęła się dziko, ale na próżno.
"Witaj Łowco, jam jest tym, któremu teraz będziesz służył, odstąp od swej nienawiści i skłoń się..."
Zakończył i podniósł się. Czy go słuchali? Czy opowieść, którą snuł ujęła zebranych na łące? Wpatrzone w niego spojrzenia były niewyraźne. Widział za to przed sobą postać Łowcy, zupełnie, jakby stanął na wezwanie jego opowieści. Zjawa uśmiechnęła się i zniknęła.
Samuel przez chwilę wpatrywał się w projekcję swego umysłu, by w końcu odwzajemnić uśmiech - już w przestrzeń.
- Niełatwo w krótkich i prostych słowach streścić jedną z najpiękniejszych opowieści o miłości - zaczęłam cicho, gdy w końcu wskazano na moją kolej. W środku aż się paliłam, by zaprezentować najbardziej rozległą wersję znanej mi legendy, ale wiedziałam, że prędzej czy później połowa słuchaczy zaczęłaby po prostu pochrapywać. - Legenda o Tristanie i Izoldzie, choć nie tak stara jak wiele celtyckich opowieści, zasługuje jednak zdecydowanie na to, by zostać dzisiaj opowiedziana...
Dzieje Izoldy z Irlandii i walecznego Tristana pogromcy Morhołta znaczone są drogą smutku i bezgranicznej miłości, która przezwyciężyła nawet śmierć. Tristan przyszedł na świat w smutku swych rodziców - zmarły ojciec nie doczekał narodzin syna, a matka wkrótce pożegnała się z ziemskim żywotem. Chłopca wychowywał Rohałt Dzierżący Słowo, a on sam długo nie znał swojego szlachetnego pochodzenia ni pokrewieństwa z Królem Markiem, któren stał się niedługo przyczyną kolejnych nieszczęść. Tristan dorastał, szkoląc się w wojennej sztuce, polując i służąc Markowi jako rycerz, uczestnicząc w wojennych wyprawach i dzielnie stając w szranki na rycerskich turniejach. Młokosem jeszcze będąc wrócił do swojego rodzinnego kraju, Lonii i wyzwał diuka Morgana, ówcześnie tam panującego, pokonując go w pojedynku i odzyskując dla siebie swoją własność. W ten sam czas w niebezpieczeństwie znalazła się Kornwalia, w której dorastał. Kraina choć rządzona przez Marka, otulona była jednak widmem trybutu płaconego Irlandii.
I tutaj dzielna postawa Tristana na jaw wychodzi ponownie - wyzwawszy on na pojedynek Morhołta, wojownika o sile czterech mężów, śmieć mu zadał, znacząc nią zwycięstwo dla Kornwalii. Został jednak raniony jego mieczem z bolesną trucizną. Jedynie Izolda Jasnowłosa, córka władcy Irlandii, była w stanie ranę wyleczyć, ale pałając nienawiścią do Tristana, nie udzieliłaby mu żadnej pomocy. Tedy młodzieniec używając podstępu, w przebraniu lutnika, zgłosił się do niej po pomoc i wnet ją uzyskał, zdrowiejąc od razu. I na tym ponury los Tristana mógłby się zakończyć, gdyby nie... smok. Smok ten pustoszył krainę Izoldy, aż jej ojciec obiecał jej rękę temu, kto smoka pokona. I tak, tak, moi kochani, dzielny rycerz znów wykazał się heroizmem, bestię przyszpilając, aż ostatni dech oddała. Izoldę na statek zapakował, tam jej dopiero prawdę wyznając - że to on zabił Morhołta i że nie dla siebie ją pozyskał, ale dla swojego króla, Marka z Kornwalii. Zdarzyło się jednak, że matka Izoldy oddała w pieczę służce, która towarzyszyła córce, magiczną miksturę wywołującą miłość między tymi, którzy ją wypiją - z poleceniem, by miksturę rozlała w puchary Izoldy i Marka przed nocą poślubną. Legenda nie byłaby jednak nieszczęśliwą opowieścią, gdyby tejże mikstury nie wypiła Izolda i Tristan właśnie. Natentychmiast zapałali do siebie bezgraniczną miłością i jeszcze ten samem nocy oddali się tejże miłości w łożnicy nie-małżeńskiej. Wielkie to było bluźnierstwo przeciw Markowi, ale co począć, gdy opętała ich magia i puścić nie chciała?
Nic już miało kochanków nie rozdzielić - Tristan jako najbliższy króla rycerz i jego siostrzeniec miał prawo sypiać w królewskiej komnacie i nie budziły niepokoju jego częste tam wizyty pod obecność królowej Izoldy. W sercu króla Marka zasiano jednak coraz więcej niepewności; nieprzychylni Tristanowi dworzanie plotkowali głośno, by Marek mógł plotki usłyszeć, rzucali oskarżenia, wskazując na grzeszny romans kochanków i zdradę, jakiej dopuszczali się względem króla. Tristan na pewien czas został wręcz oddalony z zamku, ale i to nie przeszkadzało się im spotykać w tajemnicy. Król za namową dworzan próbował podstępem sprawdzić, czy opowieści o zdradzie są prawdą - pierwszy, drugi, trzeci raz kochankowie wykryli pułapkę, udowadniając przed nieświadomym Markiem swą niewinność. Z czasem jednaj stracili czujność, a tajemnica w końcu się wydała; Marek zapałał gniewem i kazał ich uśmiercić.
Tristanowi prowadzonemu na śmierć udało się uciec, wnet też uwolnił swoją ukochaną, uciekając w leśne knieje, gdzie wiedli żywot nędzny, acz szczęśliwy, w końcu będąc razem. Ich szczęście nie trwało jednaj długo; nękające ich wątpliwości sprawiły, że postanowili wrócić do Króla Marka - Izolda miała ponownie stać się jego żoną, a Tristan miał odjechać w odległe kraje, by nie wystawiając się na większe kuszenie. Marek miał jednak inne plany - postanowił wystawić Izoldę na próbę, by sprawdzić, czy kochankowie nie darzyli się występną miłością i czy nie dopuścili się prawdziwej zdrady, a jedynie jak twierdzili, pałali do siebie miłością jeno platoniczną. Przygotował próbę żelaza, którą dzięki swoistemu podstępowi Izoldzie udało się przejść, udowadniając tym samym - choć nieszczerze - swą wierność względem małżonka. Tristanowi opanowanemu miłością nie udało się jednak dotrzymać słowa danemu Markowi, że opuści Kornwalię. Wciąż zakradał się do sypialni Izoldy i dopiero będąc przyłapanym przez dworzan, zabił dwóch z nich i uciekł do Galii. Tułał się po świecie przeszło dwa lata, poślubiając w końcu Izoldę o Białych Dłoniach i próbując w ten sposób ugasić swój nieukojony ból. Na nic się to jednak zdało; Tristan owładnięty miłością względem jednej Izoldy, nie był w stanie pokochać drugiej.
Po kilku miesiącach nieszczęśliwego małżeństwa wyruszył na powrót do Kornwalii, gdzie ubłagał Izoldę, by go przyjęła na widzenie. Do spotkania jednak nie doszło na skutek przykrego zbiegu okoliczności - królowa poinformowana została, że na widok jej orszaku Tristan zbiegł, podczas gdy on czatował w krzakach, z zbiegli tylko jego giermkowie, przestraszywszy się nadciągających rycerzy. Izolda nie chciała już więcej go widzieć; zrozpaczony Tristan poddał się szaleństwu duszy i ciała, docierając w końcu na dwór Króla Marka, by jeszcze raz choćby ujrzeć swą ukochaną. Przebrał się za błazna i niepoznany zabawiał królewską parę; dopiero gdy zaczął opowiadać rzeczy, które znane były tylko jemu i Izoldzie, królowa uwierzyła, że ma do czynienia z prawdziwym ukochanym, którego przyrzekła już nigdy więcej nie oglądać. Kochankowie ogarnięci miłością znów poddali się swojemu uczuciu, spędzając w tajemnicy kilka nocy - po których Tristan wyruszył na kolejną wyprawę. Tym razem los nie okazał swojej łaskawości; młodzieniec został śmiertelnie raniony, a jego jedynym pragnieniem było jeszcze raz zobaczyć ukochaną. Izolda wyruszyła więc rychło na spotkanie kochanka - zazdrosna żona Tristana jednak widząc zbliżający się statek, oznajmiła Tristanowi, że ma czarne żagle na znak odrzuconego przez Izoldę wezwania. Zrozpaczony Tristan poddaje się w końcu śmierci, a Izolda przybywa za późno. Ułożywszy się obok swego wybranka, oddaje po nim swoje ostatnie tchnienie. Król Marek kazał pochować ich osobno, jednak nawet ludzka nienawiść nie była w stanie pokonać miłości. Między ich grobami wyrósł głóg, który już na zawsze miał łączyć ze sobą nieszczęśliwych kochanków.
Zamilkłam w końcu, oglądając z niecierpliwością twarze słuchaczy, ale na szczęście nie wydawali się senni. Nic dziwnego, legenda o Tristanie i Izoldzie, choć znana wszystkim w kilku różnych wersjach, zawsze budziła wiele emocji - ale nigdy, przenigdy nie powodowała senności. Nieszczęścia, jakie ogarniały kochanków, zbiegi okoliczność i przewrotność losu sprawiały, że opowieści słuchało się zawsze z zapartym tchem. I marzeniem, że może teraz, może tym razem będą jednak szczęśliwi.
Siedząc na obalonym niegdyś konarze, wsłuchiwał się w opowieści innych, w duchu chłonąc ich klimat, delektując się każdym słowem tkającym celtyckie historie. Powędrował spojrzeniem ku dzieciom zgromadzonym przy swoich rodzinach, nie mogąc nie dostrzec oczu pochłoniętych przez wielką fascynację i ust ułożonych w wyrazie oczekiwania na każde ze zdań, które miało wkrótce paść.
Wreszcie zapadła cisza, wykorzystał ją, by uśmiechnąć się lekko, ulotnie, smutno - tak, jakby jego myśli wędrowały już daleko przy akompaniamencie ciężkich oddechów czarodziejów, którzy w zniecierpliwieniu oczekiwali na historie, jakie nie zdążyły jeszcze rozbrzmieć, tnąc nocną melodię szumów i szelestów.
- Teren Carterhaugh od zawsze należał do Tam Liena, ulotnego jak mgła, grzmiącego jak burza, silnego jak podmuch wiatru - zaczął Garrett, a podszepty zgromadzonych ucichły; nieśpiesznym słowom towarzyszyły wyłącznie delikatne szelesty liści i śpiewne cykania świerszczy. Weasley dostrzegł wbijające się z niego spojrzenia, zdawało mu się, że nawet dusze zaklęte w kwiatach nachylały się, by wysłuchać historii miłości silniejszej od przeznaczenia.
- Wzgórze, nad którym sprawował opiekę, pokryte było różami o płatkach jaśniejących czerwienią podobną do krwi. Rozkosznym zapachem prowadziły młode kobiety na bezkresną łąkę, a gdy te zrywały kwiaty, z cienia rzucanego przez drzewa wyłaniał się sam Tam Lien, skradając im to, co było dla nich najważniejsze. - Przerwał, ze smutnym półuśmiechem błąkającym po bladych wargach wpatrując się gdzieś w dal, by zaraz kontynuować opowieść. - Urodę Janet opiewano jeszcze za jej życia. Włosy barwy złocistego zboża spływały kaskadami na wątłe ramiona, jasne oczy jak dwa ogniki błyszczały na tle twarzy bladej jak mleko. Ją również los zwiódł wprost na wzgórze Tam Liena, gdzie zaraz spostrzegła bezbrzeżne fale pięknych róż. Zerwała jeden z czerwieniących się kwiatów, dziwiąc się jego niezwykłością; wtem tuż przed nią pojawiła się postać ulotna jak mgła, grzmiąca jak burza, silna jak podmuch wiatru. Kto pozwolił ci zerwać kwiat?, spytał głosem brzmiącym jak deszcz uderzający o liście, a Janet zadrżała. Kto pozwolił ci przybyć do Carterhaugh, zmącić mój spokój?, grzmiał dalej, jednak Janet uśmiechnęła się tylko. Carterhaugh nie należy do ciebie, to ziemia mojego ojca; pięknych róż jest tu wiele, zerwę tylko jedną, powiedziała pewnie, a Tam Lien zdziwił się, bo nikt dotąd nie odważył się mu sprzeciwić. Dlatego skradł to, co było dla Janet najcenniejsze - jej serce, jej myśli, jej niewinność.
Oczy dzieci błyszczały w nocnej ciemności na równi ze świetlikami, a Garrett nie mógł powstrzymać uśmiechu, który wkradł mu się na usta. Przerwał, może siejąc ziarno niepokoju, może chcąc złapać swobodny oddech; nieważne, słuchacze pragnęli chłonąć historię dalej, zauroczeni gwieździstym nieboskłonem, który rozciągał się tuż nad ich głowami.
- Gdy księżyc jaśniał pełnią, topiąc Carterhaugh w bladym świetle, Janet wróciła na wzgórze pokryte różami. Nie wahając się, zerwała jedną z nich, a już wtedy rozległ się znajomy głos. Kto pozwolił ci zerwać kwiat? Kto pozwolił ci zmącić mój spokój?, spytał mężczyzna ulotny jak mgła, choć już wraz z pierwszym spojrzeniem rozpoznał złotowłosą. Będę zrywać kwiaty, Tam Lienie, będę mącić spokój, tylko pozwól mi być twoją już na zawsze, wyszeptała Janet, a Tam Lien uległ pod ciężarem jej mądrego spojrzenia.
Kątem oka Garrett dostrzegł samotną łzę zakręconą w oku jednej ze słuchających go z uwagą kobiet; rozjaśnił twarz w jeszcze większym uśmiechu satysfakcji, który na szczęście skrył się w ciemności oplatającej łąkę tonącą w niebieskich niezapominajkach. Każdego roku prześcigał sam siebie, grając na emocjach, chociaż tego jednego dnia pozwalając sobie na melancholię i egzaltowaną sentymentalność.
- Wracała do niego każdej nocy, jakby zaklęta najpiękniejszym z uroków, plotąc wianki z nieposkromionych, dzikich róż; składała miłosne wiązanki na jego skroniach, wciąż pytając, dlaczego Tam Lien nie może odejść razem z nią. W końcu przyznał się, składając pocałunek na jej dłoni, że kiedyś też był człowiekiem, któremu w Carterhaugh skradziono to, co dla niego najważniejsze: wolność. Królowa Elfów zaklęła mnie, na zawsze przywiązując do tego miejsca, wyjaśnił cicho, obdarzając ją spojrzeniem tak ulotnym, jak mgła. Tylko ty możesz mnie uratować i tylko jednej nocy; pierwszy dzień letniego powiewu niesie za sobą orszak Królowej Elfów, paradę, za którą podążam też ja. Musisz uchwycić mnie i objąć mocno, najmocniej. Przyjmę różne postacie, więc nie bój się, klątwa jest silna, jednak obejmuj mnie tak mocno, jak mocno mnie kochasz; wiatr zawyje, zaszumią liście, zagrzmi burza i zaśpiewa świerszcz, a ja odzyskam dawną postać, tłumaczył, a Janet skinęła głową, nie wahając się ani chwili.
- Sowa pohukiwała w ciemności, mgła osiadała na łące, a chmury burzowe kłębiły się, gdy noc przeciął piękny śpiew. Janet bała się, biegnąc w samotni wśród wysokich traw i czerwieniących się róż Carterhaugh, których kwiaty spoglądały w niebo, a kolce prężyły się w milczeniu, obserwując każdy jej ruch. Na tle wzgórza objawił się pochód; dziesięciu mężczyzn snuło się przez cień, a wkoło nich tańczyły nimfy, nucąc smutną pieśń skazanych na zapomnienie. Wśród nich szła postać ulotka jak mgła, grzmiąca jak burza, silna jak wiatr. Tam Lien o włosach białych jak mleko dostrzegł ją, złotowłosą, wśród oceanu róż, a Janet pobiegła ku niemu, obejmując go tak mocno, jak mocno go kochała. Nie bój się mnie, zawył wiatr, gdy Tam Lien przybrał w jej ramionach postać białego wilka. Nie zlękła się, a prawdziwa miłość dała jej siłę, by przytrzymać ukochanego. Nie bój się mnie, to ja, zaszumiały liście, gdy Tam Lien przybrał w jej ramionach postać białego niedźwiedzia. Nie zlękła się, a prawdziwa miłość pozwoliła jej dostrzec w dzikich ślepiach duszę ukochanego. Nie bój się mnie, najdroższa, zagrzmiała burza, gdy Tam Lien przybrał w jej ramionach postać białego lwa o grzywie jasnej jak mleko. Janet zlękła się, a Królowa Elfów, dostrzegłszy jej obawy, roześmiała się okrutnie. Złotowłosa wciąż jednak obejmowała Tam Liena tak mocno, jak mocno go kochała, a prawdziwa miłość dała jej siłę, by przytrzymać ukochanego pomimo lęku rodzącego się w sercu, łez gromadzących się w jasnych oczach; wtedy świerszcz zaśpiewał, a Tam Lien przybrał w ramionach Janet ostatnią postać. Obejmij mnie mocno, nie bój się, powiedział wreszcie, stając się człowiekiem, a Janet złożyła na jego ustach pocałunek.
- Słowa nie opiszą furii, która rozgrzała serce Królowej Elfów; miłość kochanków pokonała przeznaczenie, które naznaczyło Tam Liena, skazując go na służbę w Carterhaugh. Pocałunek związał ich na zawsze razem, zespolił dwie dusze. Królowa Elfów postanowiła to wykorzystać - jej rzucone w złości zaklęcie sprawiło, że ich połączone dłonie przemieniły się w liście, łzy spływające po utęsknionych obliczach stały się ostrymi kolcami, serca bijące w jednym rytmie zakwitły jako dwa pęki róż osadzone na jednej łodydze - jeden z kwiatów mienił się złotem zbóż, drugi był biały jak poranna mgła osnuwająca Carterhaugh. Już na zawsze mieli być razem, strzegąc wzgórza i obdarzając się miłością, która trwać będzie całą wieczność.
- Mówią, że Janet i Tam Lien trwają tak po dziś dzień, kwitnąc wśród oceanów czerwonych róż. A ponoć raz do roku, gdy lato wspina się na wzgórze w Carterhaugh w towarzystwie elfiego orszaku nimf i zabłąkanych dusz, świat snuje smutną historię kochanków. Wiatr wyje, liście szumią, burza grzmi, a świerszcz śpiewa, nie mogąc zapomnieć o złotowłosej o bystrych oczach i mężczyźnie ulotnym jak mleczna mgła.
Garrett zamilknął, wsłuchując się w ciszę, błądząc spojrzeniem pomiędzy kolejnymi parami błyszczących z fascynacji tęczówek. Wiatr wciąż przynosił lekką woń morza, niezapominajki emanowały błękitem, a świetliki tańczyły w powietrzu w rytm odległych pohukiwań sowy.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Jak to bywa w romantycznych baśniach, gdy pewnego dnia król Munsteru ujrzał nadobną dziewicę, pokochał ją i uczynił swoją żoną. W całym kraju nie widziano kobiety piękniejszej od szlachetnej Edain, a sława jej urody dotarła aż do wielkiego i potężnego władcy i wodza ludu Tuatha-de-Danann, którego zwano Midarem. Mąż ów był tak poruszony roztaczanym przed nim obrazem, udał się na dwór króla Munsteru w przebraniu wędrownego barda, by móc choć przez chwilę popatrzeć na śliczną Edainn. Przybywszy na miejsce, Midar wyzwał monarchę na pojedynek szachowy.
- Zmierz się ze mną, panie – rzekł nieznajomy – znajdziesz we mnie godnego przeciwnika.
Król przyjął wyzwanie, a jego żona, zapragnęła obejrzeć ów pojedynek. Kiedy Midar ją zobaczył, piękność Edain tak go oślepiła, iż patrzył na nią w całkowitym milczeniu, niezdolny do wymówienia choćby i jednego słowa. Zachowanie barda wprawiło królową w zakłopotanie, więc opuściła graczy, wymawiając się obowiązkami. Monarcha Munsteru zdawał się jednak niczego nie zauważać. Przyjął zakład wędrownego śpiewaka, ustalając stawkę: zwycięzca miał określić nagrodę, a przegrany zaakceptować każdy jego wyrok. Po kilku godzinach zmagań, nieznajomy postawił mata. Król Munsteru za swą pychę musiał zapłacić cenę straszliwą, bowiem przebiegły Midar zażądał w nagrodę królowej – zastrzegając wszakże, aby oddać mu ją wcześniej niż za rok, po czym tajemniczo opuścił zamek. Zmartwiony i wielce skonfundowany król zapamiętał dobrze dzień tego wydarzenia i dokładnie dwanaście miesięcy później wydał w Tarze wielką ucztę. Zaproszono wielu książąt, a wokół pałacu rozstawiono w potrójnych szeregach najsilniejszych wojowników. Pod groźbą śmierci zakazano wstępu wszystkim nieznajomym. Gdy król upewnił się, że wszystko przebiega pod najściślejszą kontrolą i że nie grozi im żadne niebezpieczeństwo – zajął miejsce przy stole tuż obok swej pięknej Edain. Królowa była przystrojona szlachetnymi kamieniami, na głowie zaś miała złocistą koronę i zdawało się, że cała promienieje lśniącą poświatą. Zabawa trwała, lecz o północy, wraz z wybiciem ostatniego, dwunastego uderzenia zegara, król na środku sali balowej spostrzegł nieznajomego. Nikt prócz niego nie widział obcego, który wpatrywał się wyłącznie w królową. Zbliżał się do niej wolnym krokiem, uderzając jednocześnie w struny złotej harfy i słodko śpiewając:
O Edain, pójdźże ze mną
Do wspaniałego zamku
Tam bielą się zęby, tam brwi zawsze ciemne,
Szkarłatny miód warg kochanków.
Pani, gdy staniesz przed mym dumnym ludem,
Korona twą głowę otoczy.
Zamieszkasz na ziemi, gdzie szemrze strumień,
Tam poznasz słodycze miłości.
Potem delikatnie objął królową w talii i poprzez tłum gości powiódł ją z dala od jej prawowitego małżonka. Nikt nie próbował ich zatrzymać, nawet sam władca zamarł, niezdolny cokolwiek powiedzieć lub zrobić – pogrążony jakby we śnie, marazmie, bezsilności. Kiedy oprzytomniał, zrozumiał jednak, że nieznajomy, który uprowadził piękną Edain do zaklętego dworu dokonał tego za pomocą magicznej siły i należy do grona zaczarowanych wodzów Tuatha-de-Danann, z czwartej rasy najeźdźców Irlandii. Rozesłał więc wici do wszystkich królów Erynu, by zburzyli twierdze znienawidzonego ludu, zabijali każdego bez litości, póki nie zostanie mu zwrócona jego piękna, młoda żona. Lecz Edain nie wracała. Opanowany żądzą zemsty król rozkazał mężczyznom pozamykać wszystkie stajnie, w których przebywały królewskie konie Danann. Miały ginąc z głodu, lecz ich szlachetna krew sprawiła, iż żadne zapory ni przeszkody nie potrafiły ich powstrzymać. Wyłamywały wrota i gnały jak wichry, rozpierzchły się po całej ziemi. A królowie oślepieni pięknem rumaków, zapomnieli o poszukiwaniu ślicznej Edain. Pragnęli tylko jednego – pochwycić dla siebie jak najwięcej nieposkromionych koni o srebrnych podkowach i złotych uzdach.
Wówczas król bardzo się rozgniewał i posłał po najwyższego druida. Oświadczył mu, że zginie, jeśli nie znajdzie miejsca, w którym ukryto królową. Ruszył więc druid przez całą Irlandię na poszukiwania i wycinał na czterech leszczynowych różdżkach zaklęcia w oghanie. Zostało mu wówczas objawione, że królową Edain ukryto głęboko w górach środkowej Italii, w zaklętym pałacu zaczarowanego wodza Midara. Król zebrał wielką armię i otoczył wzgórze. Żołnierze zaczęli kopać, aż dokopali się do samego środka góry. A gdy ujrzeli już bramy zaklętego pałacu, Midar zrobiwszy użytek ze swych czarów, posłał im naprzeciw pięćdziesiąt przepięknych kobiet. Zbiegły ze wzgórza, by rozproszyć uwagę wojowników, a wszystkie tej samej figury, w takich samych, białych sukienkach, były podobne do królowej. Nawet jej mąż nie potrafił orzec, czy znajduje się wśród nich prawdziwa Edain. Gdy jednak branka zobaczyła swego ukochanego, poczuła w sercu nagły przypływ miłości. Moc czarów odstąpiła z jej duszy, więc podeszła do niego, a on, rozpoznawszy w niej swą dawno utraconą żonę, pochwycił ją na koń i czule ucałował. Wrócili bezpiecznie do królewskiego zamku w Tarze, gdzie odtąd żyli długo i szczęśliwie. Wkrótce potęga Tuatha-de-Danann została złamana na zawsze, a niedobitki ludu skryły się w jaskiniach oraz grotach podziemnych, gdzie żyją aż po dzień dzisiejszy. Tam też uprawiają czarnomagiczne rytuały, rzucają zaklęcia i warzą eliksiry. Mimo ciążących nad nimi grzechów, potomkowie Tuatha pozostaną wolni od śmierci i unikną kary, aż do dnia sądu ostatecznego.
Miłość zwyciężyła – nawet cykanie świerszczy ucichło, kiedy kończył swą historię. Skąpany w srebrzystej poświacie księżyca mógł wydawać się nierzeczywisty – oderwany od rzeczywistości, uduchowiony, kiedy z patosem podsumowywał opowiastkę, tuląc do piersi swoją małą córeczkę. Ufnie poddającą się jego pieszczotom i szukającej schronienia; dawne zło zostało przegnane, ale tylko w bajce. Pośród nich czaiły się moce znacznie gorsze. W ludziach – również w nim samym?
'Twas death and death indeed.
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
- Czy wiecie, dlaczego kiedyś niechlubne samobójstwa popełniano najczęściej skacząc z klifu do morza? - moje pytanie rozbrzmiewa w chłodnym, letnim powietrzu. Wcale nie oczekuję odpowiedzi. Chcę, aby uwaga wszystkich została skierowana na mnie. Wyciągam różdżkę i unoszę ku górze. - Nieszczęśliwie zakochani - mówię - wierzyli, że osoba, którą kochają zdoła przybiec na czas i magią poderwać ich ku górze nim zetkną się z morderczą taflą. Skąd ten zabobon? Nie mam pojęcia jak i wy, ale na jego prawdziwość liczyła piękna Meliase, gdy rzucała się dawno temu z klifu. Spytacie, kim była owa Meliase? Prostą zielarką w małym, portowym miasteczku, w czasach, gdy magia żyła dziko pośród wszystkich ludzi. Terminowała u pewnej starej, pomarszczonej kobiety, o której mówiono, że przeżyła własne dzieci, męża i wnuki, przez co była najbardziej zgorzkniałą mieszkanką tamtego uroczego zakątka. Meliase jednak ani trochę to nie przeszkadzało. Imponowała jej wiedza nauczycielki, która wydawała się nie mieć końca. Podobno - przerywam, aby zerwać z ziemi kwiatek - niezapominajki były wtedy jedną z magicznych ingrediencji, a za ich sprawą powstawały najsilniejsze eliksiry miłości. Gdy usłyszała o tym Rana, siostra Meliase, jeszcze niezamężna i nieprzyrzeczona żadnemu mężczyźnie dziewczyna, zapragnęła wypróbować ten niesamowity specyfik. Trzeba bowiem rzec, że w porównaniu do starszej siostry, Rana nie była tak piękna. W ogóle nie można powiedzieć, aby dziewka w jakiś sposób grzeszyła urodą. Włosy miała w mysim kolorze, proste jak słoma. Twarz pucołowatą, a cerę ziemistą. Oczy niby duże, ale kolor ich, królewski błękit, wydawał się być niczym farba zbytnio rozwodniona wodą. Nie miała też żadnych kształtów, które w owych czasach winna mieć kobieta chcąca urodzić gromadę zdrowych, rumianych dzieci. Była to dla Rany wielka tragedia, zwłaszcza, że biedaczka miała pełną świadomość swoich mankamentów. Żaden mężczyzna w miasteczku nie spoglądał na nią z takim błyskiem w oku, jakiego po dziś dzień kobiety pragną się doszukać w spojrzeniu tego jedynego. Meliase natomiast zbierała wiele takich spojrzeń, chociaż na żadne nie mogła odpowiedzieć. Zgodnie z zasadami terminowania u starej zielarki musiała poświęcić się temu całkowicie i na siedem lat pozostać czystą, tym samym zrzekając się zamążpójścia w tym czasie.
Dziewczyna miała dobre serduszko, więc nie potrafiła odmówić swej ukochanej młodszej siostrzyczce. Dlatego też za dnia wypełniała sumiennie swe zadania, a nocą kartkowała księgi i ważyła eliksir. Praca była ta niezwykle mozolna i trudna, ale poświęcony czas nie poszedł na marne. Młodej zielarce udało się stworzyć idealny eliksir miłości o barwie i zapachu niezapominajek, jej ukochanych kwiatków. Oddała go siostrze instruując, aby ta dodała go do kielicha wybranka dwie krople, ale nie miała jej mówić, którego mężczyznę wybrała. Rana podziękowała i od razu skierowała swe krok do gospody, w której rybacy spędzali czas szóstego dnia tygodnia po zakończonej pracy. Trzeba wam wiedzieć, że o ile dziewczyna była całkiem sprytna to także okropnie ślepa. Upatrzyła sobie bowiem Maksymiliana, oznaczającego się największą urodą młodzieńca w wiosce. Nie miała jednak pojęcia, że jej siostra cicho wzdycha do tego mężczyzny. Jednak nie za sprawą wyglądu. Maksymilian, jako jeden z najlepszych w mieścinie opanował sztukę obchodzenia się z pierwotną w tamtych czasach magią. Oznaczało to, że jego umysł jest niezwykle bystry i plastyczny. Przyczyniło się to do tego, że często rozmawiał z Meliase, która przecież też obcowała z magią. Oboje byli jednak czystego serca i żadne z nich nawet nie myślało o naruszeniu złożonej przez dziewczynę przysięgi.
Rena jednak nie wiedziała żadnej z tych rzeczy i za sprawą eliksiru skusiła właśnie jego. Tutaj trzeba napomknąć o bardzo istotnym fakcie. - Pauza może tylko brzmi tak dramatycznie, ale ja po prostu bardzo potrzebuję chwili na głęboki oddech. - Nawet teraz eliksir miłości, czyli amortencja nie jest w stanie wywołać miłości. Zauroczenie? Owszem. Oślepiające zapatrzenie, wręcz maniakalne uwielbienie tak, ale to nigdy nie będzie uczucie płynące z serca.
Kiedy Meliase usłyszała, że jej siostra wychodzi za mąż o mało nie oszalała z rozpaczy. Dopiero właśnie wtedy uświadomiła sobie prawdę o swoich uczuciach do Maksymiliana. Świadomość tego, co sama sobie uczyniła zabijała ją każdego dnia od środka. Nie zrobiła jednak nic, aby zmienić bieg wypadków. Przyjęła je jako karę za swoje winy. Tymczasem Rena zaczęła wieść spokojne, dostatnie życie, regularnie pojąc małżonka eliksirem. Chociaż ten czcił wręcz ziemię, po której ta stąpała to teraz już kobieta czuła, że coś nie jest tak jak być powinno. Zignorowała to jednak, tak samo jak dziwne zachowanie siostry. Mimo to zwróciła się do niej o nową porcję eliksiru. Kiedy ta odmówiła popadła w wielki gniew. Obwiniła ją o stanie na drodze do jej szczęścia. Zdesperowana Rena zerwała wszystkie rosnące w okolicy niezapominajki licząc, że chociaż wywar z tych kwiatów w jakimś stopniu wpłynie na męża. Jednak skutek był żaden, w dodatku intensywna woń niezapominajek, która w przypadku eliksiru dodanego do napoju obudziła w Maksymilianie wspomnienia o Meliase. Spotykał się bowiem z nią właśnie na łączce usłanej tymi kwiatami. Kobieta nie mogła pozwolić, aby małżonek wymknął się z jej rąk, zwłaszcza, że okres terminowania jej siostry dobiegał końca. Dlatego sprowadzona do ostateczności Rena po raz kolejny udała się do swej siostry po pomoc. Tym razem przekładając jej nóż do gardła zażądała świeżej porcji eliksiru. Przerażona zielarka zgodziła się. Ważyła eliksir do momentu, w którym powinna dodać niezapominajki. Nie mogła jednak znaleźć ani jednego kwiatuszka. Wtedy z pomocą przyszła jej nauczycielka, która tak naprawdę wiedziała wszystko od początku. Kazała zamienić składnik "czymś, czego wąchanie sprawia jej przyjemność". Tak więc kawałki świeżo upieczonego chleba uratowały Meliase przed śmiercią. Rena podała mężowi eliksir, ale skutki były inne niż dotychczas. Maksymilian obdarzył uczuciem pierwszą kobietę, którą ujrzał, a tak się złożyło, że była nią siostra jego żony. Eliksir podziałał silniej dzięki uczuciom, które drzemały w sercu mężczyzny. Rena nie mogła tego znieść. Kiedy tylko to dostrzegła zabiła męża. Jakie pobudki dokładnie nią kierowały tego nie wie nikt. Wiadomo jednak, że Meliase odwiedziła feralnego dnia dom siostry i stała się przypadkowym świadkiem. Na widok martwego ukochanego jej biedne serce nie wytrzymało. Pobiegła na klif, z którego skoczyła w morskie odmęty, a żadna magia, nawet tak potężna jak miłość nie mogła jej uratować. – Machnięcie różdżką wywołuje niosący się echem dźwięk naśladujący cichy plusk. Wszystko na polanie chyba umilkło na tę chwilę. – Legenda głosi także, że krótko po śmierci młodej zielarki z przyczyn naturalnych, a być może z żałości, zmarła stara. Miasteczko pozostawione bez pieczy kogoś tak cennego popadło w chaos. Podobno Rena oszalała i do końca swych dni szeptała pod nosem „To, czego chcę, a nie to, czego potrzebuję.” Mieszkańcy wymarli, wioska popadła w ruinę, a wkrótce upomniała się o nie naturę. Tam, gdzie kiedyś było znajduje się teraz ogromna polana niezapominajek. – Uśmiecham się szeroko i spoglądam na wszystkich zebranych. – Nie smućmy się jednak. Wszyscy przecież wiemy, że przeznaczone sobie dusze w końcu się odnajdują.
Wstaję, otrzepuję spodnie z ziemi, a polanę przecina szmer rozmów. Chyba właśnie zdobyłem rangę dobrego wieszcza, mogę być z siebie dumny.
- I jeszcze jedno. Podobno, dlatego teraz amortencja pachnie tym, co kochamy najbardziej.
I was born in mine; I don't mind it anymore
oh, but you should, you should mind it
I do, but I say I don't
- Pat Diver był wędrowną złotą, czarodziejską rączką. Prócz zręcznych palców miał także niezwykle donośny głos, którym ogłaszał się melodyjnie, zauważając każde większe skupisko ludzkich siedzib. Młodzieniec był pracowity, a co więcej - szczwany, więc zawsze znajdował sobie zajęcie, nierzadko podkradając robotę miejscowym. Imał się każdej pracy, od postawienia prymitywnego płotu, po zaklęcie mocno zużytej czapki-niewidki, utkanej z włosów demimoza, by posłużyła właścicielowi jeszcze przez jakiś czas.
W wigilię Samhain wieczór złapał Pata nieoczekiwanie – niebo gwałtownie pociemniało i zasnuło się ciężkimi, ołowianymi chmurami zwiastującymi burzę, wysokie drzewa zaszumiały ostrzegawczo, a na odległych polach wzbiły się ogromne tumany kurzu, widoczne gołym okiem z kilku mil. Wioska jak na komendę zamarła i obumarła, tętniący życiem rynek opustoszał, a dookoła słychać było jedynie huk ryglowanych z impetem drzwi i zamykanych z trzaskiem okiennic. Coś złego nadchodzi, szeptali ludzie, pośpiesznie chowając się po domach i lękliwie spoglądając w górę na ponure powidoki. Gęsty deszcz począł siąpić nieprzyjemną mżawką, prędko przeistaczającą się w prawdziwą nawałnicę, przecinającą piaszczyste drogi strugami wody, wycinającymi w niej głębokie koleiny. Młodzieniec naciągnął na głowę zielony kaptur pocerowanej peleryny i niestrudzenie pukał od drzwi do drzwi, prosząc o nocleg oraz miskę strawy. Po raz pierwszy nie dopisało mu szczęście - nigdzie nie było dla niego miejsca. Pat nie wierzył w opowieści szeptuch, ani najstarszych mężczyzn, biadolących o czyhającej wysoko grozie, lecz nie uśmiechało mu się spędzać nocy bez dachu nad głową, kiedy potężne grzmoty świstały mu nad uchem, a wiatr hulał tak mocno, że giął do ziemi wierzchołki potężnych sosen. Klnąc pod nosem, młodzieniec zaszedł aż pod progi najbardziej imponującej budowli w całej wiosce, siedziby protoplastów starożytnego rodu Crouchów i zastukał trzy razy w okute żelazem drzwi. Te otworzyły się po chwili i oczom Pata ukazała się sylwetka sługi dziedzica.
-Czy mogę zatrzymać się u was na noc? Wiele mi nie trzeba, zadowolę się kątem do spania, nawet garścią słomy - zapytał śmiało chłopak, nachylając się do mężczyzny, gotów wsunąć się w ciepło bijące z wnętrza domostwa.
- Umiesz opowiadać historie? - odparł zimno sługa, nie ruszając się z miejsca, obojętny na zabiegi wszędobylskiego Pata i nadal twardo zastępujący mu drogę.
- Historie? Czy ja wyglądam na wierszokletę? Nie jestem bajarzem, tylko majsterklepką! - obruszył się młodzian, zastanawiając się, cóż za niedorzeczności plecie ten pachołek. Pat potrafił obracać językiem, kiedy było trzeba, lecz nie znał opowieści, jakimi mógłby kogoś zabawiać. Nie tym zarabiał, nie to oferował - w zamian za nocleg mogę załatać dziurę w dachu albo posklejać stłuczone gadające lustro, tak, by już nigdy nie wygadywało bzdur, kiedy pęknie - zaproponował, próbując negocjacji. Wciąż liczył, że spędzi noc w cieple, może na podłodze przy palenisku, a może nawet za piecem.
- Nie masz tu czego szukać, skoro nie potrafisz opowiadać historii - odpowiedział nieporuszony sługa i zamknął drzwi, nie zważając na zrozpaczony wyraz twarzy młodziana, który jeszcze przez kilka minut siedział na schodach domostwa, chcąc wierzyć, że to jedynie kiepski żart ze strony gospodarza. Nikt jednak nie nadchodził, światła w oknach pogasły, za to rozpadało się jeszcze mocniej, więc Pat chcąc nie chcąc, zebrał się w drogę. Poprawił kaptur zsuwający się z głowy, zarzucił na ramię tobołek ze skromnym dobytkiem i podrałował przed siebie, przeklinając głośno fanaberie szlachetnego pana.
- Historie, dobre sobie - prychnął, przechodząc przez kałużę i czując, jak woda wcieka mu do kilkukrotnie naprawianych butów. Nie miał czasu, by ją wylewać, deszcz przybierał na sile, a żadne schronienie nie majaczyło na horyzoncie. Skręcił w pierwszą leśną dróżkę, marząc o chatce myśliwego lub chociaż suchej pieczarze jakiegoś stworzenia. Czuł piasek pod powiekami, lecz maszerował dzielnie, do momentu, w którym nie wypatrzył dwóch rosłych sylwetek, zmierzających w ku niemu z przeciwnej strony. Zląkł się: był sam jeden i choć biedny jak mysz kościelna, ani myślał jeszcze umierać, a śmierć z rąk zbójców (bo któż włóczył się nocą po lesie?) do najprzyjemniejszych nie należała. Wdrapał się na drzewo i postanowił przeczekać niebezpieczeństwo - nie przewidział jednak, że wędrowcy zatrzymają się u stóp klonu, który wybrał na swe schronienie.
-Nie będę już go niósł, teraz twoja kolej - posłyszał ordynarny głos jednego z mężczyzn.
-Wypchaj się, nie mam zamiaru. Tam na górze siedzi Pat Diver, na pewno chętnie ci pomoże - odparł drugi, wywołując u młodzieńca gęsią skórkę.
- Złaź Pat, no dalej, widzimy cię - zawołali mężczyźni, więc chłopak zsunął się po pniu drzewa, dygocząc ze strachu. Obaj byli olbrzymi, więc nawet nie próbował się stawiać, zarzucając sobie przez ramiona ciężki toboł i posłusznie krocząc przed nimi. Prędko się zmęczył - pakunek zdawał się zwiększać, on tracił siły, a wkrótce potężni mężczyźni zostawili go daleko w tyle. Starał się nadążać, lecz próba truchtu zakończyła się upadkiem; potknął się o korzeń i wylądował twarzą w błocie, zaś jutowy wór potoczył się nieco dalej. Pat podciągnął się, by podnieść go i ruszyć dalej, lecz sparaliżowało go przerażenie, kiedy dziura w materiale odsłoniła przed nim zastygłą twarz. Wrzasnął krótko i pognał przed siebie, zostawiając wór i ciało, które dźwigał. Nie myślał za wiele, po prostu uciekał, pragnąc znaleźć się jak najdalej od tego miejsca, od przeklętego lasu i tamtych strasznych ludzi, dysponujących nieodgadnionymi mocami. Sam nie wiedział, jak długo biegł, aż nagle jego oczom ukazała się rozlatująca się szopa. Pusta, otwarta – nie musiał nawet wyłamywać sobie wejścia - a także wyściełana świeżą i czystą słomą. Zadowolony zaczął przygotowywać sobie posłanie: zdjął przemoczoną szatę, w kącie rozpalił niewielkie ognisko, aby ogrzać przy nim zziębnięte dłonie, rzucił w kąt kilka wiązek słomy, i okrył je ciężkim pledem, wyjętym z tobołka. Wtem jednak usłyszał głosy i ciężkie kroki podkutych butów - młodzieniec zatrwożył się, porwał pelerynę i ukrył się za chwiejną stertą lepkich od żywicy bali, skąd pozostawał niewidoczny, ale mógł obserwować, co dzieje się w szopie. Ledwo zdołał się schować, do środka weszło dwóch potężnej postury mężczyzn - wzrostem przewyższali Pata o trzy głowy, a i szerokością dorównałoby im kilku rosłych mężów. Jeden z nich niósł coś ciężkiego, ziemia aż się zatrzęsła, kiedy upuścił na nią pakunek. Pat momentalnie spocił się ze strachu: miał wrażenie, że wyższy z olbrzymów spojrzał wprost na niego, więc spuścił wzrok, wciągnął brzuch i starał się ograniczyć oddychanie do minimum. Co stało się ciężkie, kiedy do jego nozdrzy wdarł się cudowny zapach pieczonego mięsa. Kiszki zagrały mu marsza, całodzienny post dał o sobie znać, a w brzuchu zaburczało mu głośno. Zdecydowanie za głośno.
- Nie chce mi się go obracać, teraz twoja kolej - chłopak usłyszał głęboki, chrapliwy głos jednego z mężczyzn.
- Mi też się nie chce, ale tam w rogu, za deskami kryje się Pat Diver i na pewno cię zastąpi - posłyszał odpowiedź i struchlał cały, kiedy dotarł do niego jej sens.
- No wyłaź, wyłaź Pat, jestem już straszliwie zmęczony - zawołał wielkolud, a w jego tonie czaiła się groźba. Zielony ze strachu młodzieniec usłuchał i na trzęsących się nogach wysunął się zza piramidy bali.
- Obracaj go, aż zrobi się miękki i zarumieniony z każdej strony - przykazał mu brodaty olbrzym, kiwając głową w stronę paleniska. Na różnie tkwił kawał mięsa, niepokojąco przypominający ludzkie ciało - nie spal go tylko, bo inaczej zjemy ciebie – przestrzegł go wielkolud i poklepał go ogromną dłonią po ramieniu. Po tych słowach Pat czym prędzej chwycił za rożen i bez zastanowienia zaczął kręcić, choć ręce prędko mu zdrętwiały. Mężczyźni widząc go przy pracy, poradzili się chwilę szeptem i bez słowa wyszli, najwyraźniej pewni, że Pat nie ośmieli się ulotnić. I rzeczywiście, młodzian wytrwale pracował, nie myśląc o ucieczce: jeden krok olbrzymów równał się jego dziesięciu, więc szans na przeżycie dopatrywał się w rzetelnym wykonaniu zadania.
Trach!
Drzewce, na które nadziane było ciało pękło, mięso zaś wpadło w gorące płomienie i momentalnie się zwęgliło. Pat poderwał się na równe nogi i nie oglądając się za siebie wybiegł z szopy, gnając jak na złamanie karku. Nie przestawał biec, dopóki nie poczuł, że zaraz wypluje płuca - wówczas zwolnił tępo i zaczął maszerować, dostrzegając, iż zaczyna się przecierać. Świtało, po nocnej zawierusze słońce zdawało się świecić blaskiem mocniejszym niż zazwyczaj, a odgłosy budzącego się lasu brzmiały przyjaźnie. Pat rozejrzał się dookoła dzikim, rozbieganym wzrokiem, lecz zagajnik pozostał bez zmian, idylliczny i spokojny. Tylko rozkołatane serce młodziana zdradzało nieprzespaną noc, tylko zmarszczki przecinające zazwyczaj pogodną twarz mówiły o strapieniu, tylko cień pozostały w oczach sugerował, że chłopak zobaczył i przeżył coś, co bardzo chciałby wyprzeć z pamięci.
Minął rok i Patowi się udało. Nie wracał wspomnieniami do leśnej przygody, usiłując wmówić sobie, iż był zwyczajnie i po irlandzku – mocno pijany. Zwidy, ingerencja złośliwych elfów, fatamorgana po spożyciu domowego bimbru. To nic, że wówczas stronił od kieliszka, to nic, że nadal czuł widmo oddechu brodatego wielkoluda, to nic, że od czasu do czasu wzdrygał się nerwowo i obracał przez ramię, aby upewnić się, że nikt nie idzie za nim. Wyparł przykre doświadczenia z pamięci, tuszując je piętrzącą się pracą, pędzonym alkoholem i hulankami. Doroczny jarmark w Surrey był dobrą okazją - jak każda inna – do zabawy i zakopywania urazów pod warstwą kolorowych obrazków fajerwerków i kręcących się w rytm muzyki dziarskich dziewcząt.
- Jak się masz, Pat Diver? - usłyszał głos zza pleców, więc obrócił się i zamarł na widok olbrzymiego mężczyzny.
- Chyba mnie pan z kimś pomylił - wypluł z siebie, oszołomiony, ale nadal na tyle przytomny, by zapierać się przy swojej nieświadomości.
- Nie sądzę, Pat Diver. Kiedy następnym razem będziesz szukał noclegu w Londynie, będziesz miał co opowiadać.
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
- Moja opowieść nie będzie długa, nie będzie zawierała szalonych zwrotów akcji czy historii miłosnej, jednak chcę wam powiedzieć o pewnym miejscu i pewnych… postaciach? Istotach? Nie wiem czy wiecie ale w Dorset mamy jeden z ciekawszych dowodów na to w co wierzyli nasi przodkowie. W kredowej glebie setki lat temu wycięto bowiem postać giganta dzierżącego w dłoni maczugę jeszcze większą od niego. Kiedy siąść obok niego można obserwować jak się porusza, patrzy na ludzi którzy przyglądają się jemu, czasem wymachuje swoją maczugą jeśli ci zachowują się jego zdaniem w sposób nieodpowiedni. Może pokazywać młodym damom swój taniec, skłonić się lub spacerować po swojej ścianie. Gigant ten jest bardzo przyjazny, choć bardzo wstydzi się mugoli. W jakiś sposób ich rozpoznaje przed nimi nieruchomieje zawsze w tej samej wypracowanej przez wiele lat pozycji. Niewątpliwie nie chce ściągnąć na siebie ich uwagi jako że ci nie nawykli do poruszających się rzeźb. Nawet pracownicy Ministerstwa nie musieli nic z nim robić, czy zabezpieczać, sam z siebie pilnuje by nikt nieodpowiedni nie zobaczył czym jest tak naprawdę.
Zaczęła od wprowadzenia. Nie miała wielkiego talentu do opowieści, doświadczenie z literaturą miała jedynie teoretyczne a jej praktyczne próby wiązały się z pisaniem, nie z opowieściami, nie potrafiła wyczuć co innych interesuje najbardziej tak po prostu kiedy siedziała między nimi. Ona lubiła ciekawostki, lubiła także to miejsce, poruszające się w skale linie za którymi ukryta jest fascynująca historia i liczyła że dookoła znajdzie się ktoś, lub kilka osób które jej fascynację podzielą. Rzecz jasna - może to być jedynie głupi żart jakiegoś potężnego czarodzieja sprzed wieków, może nawet nie potężnego a żart, którego nigdy nikomu nie chciało się przerwać - Julia choć szukała, nigdy nie odnalazła żadnych naukowych opracowań na ten temat, choć czasami widziało się tam czarodzieja który usiłował obiekt badać. Chyba jednak po prostu chciała wierzyć, że to czego można się dowiedzieć o owym duchu jak lubiła o nim myśleć to prawda. Ludzie nie lubią w pełni tracić wiary w swoje dziecinne mrzonki.
- Porusza się jednak oczywiście nie mówi ani słowa - przynajmniej w dosłowny sposób, nie usłyszycie jego głosu choćbyście z uporem stali przed nim kilka godzin. Jeśli jednak trawę przed miejscem w którym go wykuto wybierzecie sobie za miejsce drzemki… gotów jest zdradzić wam jedną z pasjonujących wizji na temat jego istnienia. Tak się składa, że położyłam się przy nim nie raz, kiedy jako dziewczynka wypoczywałam wraz z rodzicami w tamtej okolicy, a i jako dorosła kobieta niejednokrotnie tam wracałam. Nie mam daru jasnowidzenia, niewiele z resztą wiem o tej dziedzinie, jednak to miejsce niemal za każdym razem zsyłało na mnie… coś. Jakąś wizję. Można rozumieć ją na różne sposoby, można uznać że to bujna dziecięca wyobraźnia przyjęła lekką ręką bajki i przeistoczyła je po swojemu, a obecnie jedynie oddaję się dawnym marzeniom. Można jednak także podejrzewać że jest w tym coś więcej, od was zależy czy uwierzycie, czy może sprawdzicie na własnej skórze czy mówię prawdę.
Dookoła było przyjemnie cicho. Przez chwilę Julia udawała, że mówi sama do siebie. Ludzie dookoła się przemieszczali, jedni siedli przy niej i słuchali, kilka osób po chwili odeszło, ktoś nowy przyszedł, jednak wszyscy zachowywali się cicho żeby nie przeszkadzać. Nie znała wszystkich osób jakie tu siedziały, nie miała się jednak za wytrawnego mówcę i choć sama uwielbiała ten posąg i sny jakie jej zesłał, odczuwała swego rodzaju tremę przed prowadzeniem opowieści dla całego tłumu. Na szczęście jednak był już wieczór, cichy i spokojny, nie musiała przyglądać się twarzom dookoła, a cisza jaka panowała wokół dawała jej do zrozumienia iż przynajmniej część słuchaczy ma ochotę dowiedzieć się, co takiego lady Prewett ma do powiedzenia. Poprawiła więc swoją suknię - brązową z ciemno żółtymi motywami roślinnymi oraz guzikami oznaczonymi symbolem paproci - i mówiła dalej.
- Myślę, że to dawny bóg Daga zdradza swoją historię, zaklętą w owym reliefie na wieki. Zdradza ją przy pomocy pojedynczych wizji które my sami musimy połączyć w całość jeśli poświęcimy im odpowiednią ilość czasu. Wierzcie w to lub nie - myślę, że nikt tego nie udowodni. W jednym z pierwszych snów widziałam łąkę na której znajdowały się różne byty, dawni bogowie celtyccy. Łąkę taka jak ta, cichą i spokojną, na której każdy znajdzie kąt dla siebie. I choć nie mogłam wiedzieć co widzę, jednak w niejasny sposób wszystko rozumiałam, byłam pewna tego na jaką postać w danej chwili patrzę, zupełnie jakby Daga oddał mi trochę swojej wiedzy.
W oddali trzaskały odniska. Zerknęła w tamtą stronę. Ona sama wolała jednak pozostać w ciemności, ta wydawała jej się bardziej odpowiednia dla historii o dawnych bogach, potworach i bohaterach. Dodatkowo ułatwiała Julii mówienie. Prewett nie lubiła być w centrum uwagi, co w chwili prowadzenia opowieści jest raczej niezbędne - kiedy jednak nie widziała wpatrujących się w nią oczu, obecność ludzi dookoła jej nie przeszkadzała.
Przesuwała dłonią po delikatnych kwiatach niezapominajek, nie zrywając ich jednak.
- Mnie dane było jednak obserwować jedynie Dagę i jego małżonkę obdarzoną różnymi imionami takimi jak Królowa Demonów, czy Panika choć obserwując ją w kolejnych snach doszłam do wniosku iż najbardziej odpowiednim imieniem jaki jej nadano jest Kruk Bitwy. Mówi się iż przed największymi i najbardziej krwawymi bitwami można dosłyszeć krakanie kruków, podobno to właśnie Badb Catha obserwuje i cieszy się na nadchodzącą rzeź. Jest to bogini w jakimś stopniu szalona. Ze swego miejsca dogląda ludzi i nakłania ich do brutalności. Potrafi zawrócić w głowie, podobno dotarła do serca niejednego dawnego króla, każąc mu wysłać swych ludzi na bitwy, by mogła ona napawać się widokiem ich krwi.
Może być dziwne, iż właśnie taka bogini stała się małżonką Daga, boga dobrego. Dobrego nie tylko w rozumieniu "zdolnego", bo i tak niekiedy tłumaczy się jego imię, ale także dobrego w większości swoich czynów i działań. Ja jednak dostrzegam w tym pewną logikę, pewien pociąg do skrajności, które potrzebują siebie nawzajem aby funkcjonować. Tam na łące choć nie mogłam zobaczyć wiele, a jako dziewczynka niewiele też rozumiałam, byłam przekonana iż wiąże ich coś wyjątkowo silnego. Nie delikatnego i kruchego, nie w pełni po prostu romantycznego, była to miłość inna, w jakiś sposób wyjątkowa, w jakiś sposób ciekawa. Może… coś jakby tak na prawdę stanowili jedność? Jak dwie skrajne wizje które podszeptują nam w głowach na przemian co mamy zrobić, a słuchanie jednego bez przerwy może nie okazać się ostatecznie dla nas dobre czy korzystne, niezależnie jakich pozorów by nie tworzyli.
I choć nikt nie zwracał na mnie uwagi i niczego tak naprawdę nie powiedziano, wiedziałam kim oni są oraz jakimi bogami są, wiedziałam czego można się po nich spodziewać i że lepiej nie zwracać ku sobie uwagi przerażającej bogini. Chwilami odnosiłam także wrażenie, że Daga mnie dostrzega i odwraca uwagę swojej żony. Myślę, że żadne z nich nie jest tak naprawdę dobre ani tak naprawdę złe, myślę że mogą stanowić pewien symbol czegoś co wszyscy mamy w sobie, może symbol zaślepienia w kierunku wyłącznie jednej strony patrzenia. Choć każde z nich może symbolizować dobro lub zło, funkcjonują obok siebie.
Choć przygotowała tę opowieść, wcale nie czuła się pewnie. Czuła wręcz, że trochę plącze się w słowach, choć to co chciała przekazać - prócz legendy, bo ostatecznie relief przedstawiający celtyckiego boga mógł być wszystkim, podobnie jak sny które pojawiały się w jej głowie, jak i głowach wielu innych osób które tam spały. Jeśli chcieć - można wierzyć, iż jest to potral swego rodzaju, iż Daga chce by mogli obserwować dawny "panteon" i ona chyba chce w to wierzyć nawet jeśli wie iż jest to w gruncie rzeczy dość naiwne. Tutaj nie ma to znaczenia.
Przede wszystkim jednak chciała pokazać dwie postaci, dwa charaktery, dwie skrajności, które nie istnieją bez siebie. Być może także to, że każdy ma w sobie odrobinę szaleństwa, odrobinę dobra i zła. Być może po trosze tłumaczyła siebie i swoje działania, zapewne tak było. Nie chciała zastanawiać się nad tym głębiej. Być może chciała samej sobie wyjaśnić że czasami do czynienia dobra potrzebna jest odrobina, a nawet nie odrobina a większa ilość zła - że szczytne cele czasami wymagają szaleństwa?
- W kolejnych snach widziałam, jak obijają się o siebie, pilnując nas, doprowadzając do katastrof lub pomagając nam - ludziom - odnaleźć właściwą drogę. Z czasem, powoli tracąc przy tym jednak wyznawców - mordercza bogini nie była tym do kogo chcieliśmy się zwracać, a dobry Daga często wydawał nam się nieodpowiedni, zbyt zawodny, być może był z resztą zawodny, ulegając lub nie będąc w stanie dopilnować swej małżonki, jednak czy ona doprowadziłaby do czegokolwiek sama gdybyśmy to my nie mieli wcześniej w sobie jej pierwiastka? Ostatecznie zostali w dużej mierze zapomniani, obserwować można ich już tylko przez sen czy wierzyć, że to co możemy zobaczyć jest prawdziwe czy nie - to już wola każdego z nas z osobna. Ostatecznie można stwierdzić, że każdy z nas ma cząstkę z nich w sobie. Odrobinę dobra, choćby nawet najmniejszą, choćby nawet skierowaną tylko w konkretną stronę lub osobę. I częstkę zła, jakiegoś szaleństwa - którą być może mądrze jest sobie uświadomić i mieć na wodzy jak Daga swoją małżonkę. Być może czasami nie można czynić dobra nie posługując się także złem?
Podsumowała swoją krótką opowieść-nie-opowieść o miejscu jakie zdarzyło jej się odwiedzić i jakie z całego serca także polecała innym. By poszli, zobaczyli, wysłuchali. Bez znaczenia czy jest to fałsz stworzony przez kogoś, wspomagany wyobraźnią dzieci jakie ciągną tam najchętniej - czy prawda, co wydaje się równie realne co niemożliwe.
To anyone willing to buy.
He steals the image in her kiss,
From her hearts apocalypse.
- Czy słyszeliście w jaki sposób Pani Jeziora zyskała swój przydomek i w jaki sposób utkwiła jako duch w jeziorach gdzieś w Kumbrii? Otóż wiele lat temu było tam właściwie jedno jezioro, wielkie nieprzedzielone, pełne ryb. Nad tym jeziorem wybudowało się miasto, ludzie chodzili drewnianymi kładkami ustawionymi na palach, poruszali się na tratwach, w łódkach czy pływali wpław. Woda w jeziorze była niesamowicie czysta, było ono jednak tak głębokie że na samym środku nie dało się dostrzec jego dna.
Rozpoczął, zarysowując pierwsze obrazy. Mówił póki co dość cicho, obserwował otoczenie. Część twarzy znał, innych nie, to jednak nie miało dla niego znaczenia. Nie peszyli go widzowie, zawsze lubił mówić, pokazywać się, być w centrum uwagi.
- Miastem tym rządziła kobieta. Jak to się stało? Otóż oficjalnie władzę dzierżył jej mąż. Był to dobry władca, lubujący się w pokoju, stabilności i dobrym winie. Niestety jednak choroba sprawiła iż od lat nie był już w stanie chodzić, spoczywał na łóżku, a co gorsza jego umysł zawodził coraz mocniej. Król Theodor tracił pamięć, tracił ją jednak fragmentarycznie i czasowo by w jednej chwili całkowicie zapomnieć że jest królem, w innej nie pamiętać czy cokolwiek jadł, a po chwili usiłować wysyłać wojska na wojnę która już dawno została zażegnana. W ten oto sposób starszyzna miasta zgodnie postanowiła, iż najbardziej rozsądnym będzie jeśli zostanie on usunięty na dalszy plan, a reprezentować będzie go małżonka.
Tak działo się przez długie lata, na jeziorze panował spokój. Jedynym, co od czasu do czasu poruszało serca rybaków były pogłoski o potworze, który podobno zamieszkuje głębiny jeziora. Mawiano, iż woda jest tak czysta i tak doskonale przejrzysta, że niemożliwym jest by dno jeziora spowijała taka ciemność. Niektórzy mawiali także, że potwór bywa widoczny w trakcie burz, podejrzewany był nawet o silniejsze wzburzanie wody, podobno jego macki od czasu do czasu sięgały i niszczyły jeziorne chodniki, a na niektórych domach znajdowano ślady olbrzymich szczęk.
Mówiąc żywo gestykulował, zmieniał ton głosu. W jednej chwili jego dłonie zbyt mocno zbliżyły się do ognia, na sekundę zaledwie przerwał opowieść, widząc jednak iż nic poważnego się nie stało, kontynuował. W tej historii zawsze ciekawił go właśnie potwór, jako chłopiec lubił go sobie wyobrażać, był ciekaw czy naprawdę istnieją czarodzieje zdolni zmienić człowieka w coś całkowicie innego. Jak to się robi? Dlaczego? Czy taki czar kiedyś znika? W bajkach zawsze w końcu potwory były wieczne. A co z tymi które kiedyś były ludźmi?
I czy dobry potwór to też potwór?
Teraz oczywiście myślał o tym trochę inaczej, jednak samą historię nadal lubił.
- Wydawało się jednak, iż jest to tylko legenda, plotki, dziecięcy straszak - i tylko żona króla, Thamila wiedziała, że na dnie jeziora faktycznie coś zamieszkuje. Stworzenie o złotym sercu przeobrażone z człowieka w potwora przez bardzo potężnego czarnoksiężnika pewnego razu uratowało jej życie gdy w trakcie nocnego spaceru spadła do wody w której zachłysnęła się i omal nie utopiła. W pierwszej chwili zobaczyła jakby człowieka o wielu długich mackach jakby przypominających ośmiornicze oraz o zniekształconej twarzy, z płaskim nosem oraz szczęką wystającą, w której znajduje się niesamowicie wiele zębów. Thamila była pewna, że oto nadszedł jej koniec i potwór z głębin jak nic, za chwilę zamorduje ją i zje, wtem jednak silne macki owinęły ją, wyciągnęły nad ziemię i ścisnęły, by wypluła całą wodę z płuc.
Na chwilę zapadła cisza, w końcu Bott znów kontynuował. Obserwował twarze słuchających go, starając się wzbudzić zaciekawienie. Trzaskanie ogniska i dźwięki pobliskiego lasu, jak również szumy innych opowieści w okolicy stanowiły całkiem niezłe tło.
- Od tej pory piękna, wciąż całkiem młoda kobieta nocami zaczęła nurkować w głąb jeziora by widywać istotę która uratowała jej życie. Z początku z wdzięczności, później z ciekawości, ostatecznie jednak najzwyczajniej zakochała się w potworze o złotym wnętrzu. Schadzki te niewykryte przez nikogo trwały całe lata, para zdołała poznać się dobrze i zżyć, rozmawiali wielokrotnie chowając się pod pałacem, gdzie nikt nie mógł ich dostrzec, wciąż byli w wodzie, jednak Thamila mogła swobodnie oddychać.
Trwało to długo, jednak nie nieskończenie. Otóż ciekawski młodzieniec widział kilkakrotnie jak pani jego miasta nurkuje pod wodę, za którymś razem był w stanie dostrzec także gdzie poruszają się dwa cienie z czego jeden niesamowicie szybki ciągnie ze sobą drugiego. Pobiegł za nimi, by ostatecznie wskoczyć do wody. Tam, pod pałacem dostrzegł z oddali swoją królową dyskutującą o czymś z potworem. Natychmiast uciekł na powierzchnię gdzie wszczął alarm. Zaczął krzyczeć i wołać straże, by ratowano Thamilę z rąk strasznej istoty.
Cały hałas zaalarmował także parę, która musiała się rozdzielić. Potwór uciekł w głębiny, za to królowa wypłynęła na powierzchnię, gdzie cała armia rycerzy gotowa była skakać do wody na jej ratunek. Nie było jednak dobrze - zaczęły się pytania.
Kiedy był mały, zastanawiał się, jak to jest że Thamila ma męża, jednak może kochać kogoś jeszcze - w jego dziecięcej głowie nie mieściła się zdrada czy możliwość że mąż i żona mogą nie być w sobie zakochani. Po usłyszeniu tej opowieści, długo zadręczał pytaniami na ten temat całą rodzinę, by i tak zrozumieć wszystko dopiero po czasie, gdy odpowiednio do tego dojrzał.
- Żona króla nie mogła rzecz jasna przyznać się do schadzek z kimkolwiek, a tym bardziej z potworem. Nie mogła także zaprzeczyć temu że się z nim widuje. Nie wiedząc co powiedzieć, oznajmiła w końcu swoim ludziom, iż każdej nocy pertraktuje z wodną bestią na temat losów ich miasta, usiłuje przekonać go by nie zjadał wszystkich ryb w jeziorze, by nie poruszał burzy, by nie niszczył domów. Nie mając wyboru przedstawiła ukochanego jako potwora, istotę nerwową której nerwy jednak da się załagodzić śpiewem - przekonywała iż ta waluta wystarcza, by każdego dnia stworzenie wracało na dno swojego jeziora.
To jednak nie uspokoiło mieszczan - ponieważ nawet jeśli śpiew potworowi wystarcza, co się stanie gdy królowa śpiewać nie będzie mogła, gdy straci głos, gdy jej zabraknie? Czy potwór przyjmie inny głos w zamian? I co ważniejsze - ludzie mając już pewność iż dno jeziora zamieszkuje potwór zapomnieli o tym, że od zawsze właściwie żyło im się dobrze i spokojnie i zwyczajnie zaczęli się bać. Nikt już nie kąpał się w jeziorze, po wodę sięgano trwożnie, do łódek nawet wchodzono z obawą. Całe miasto było przerażone.
Musiał się w końcu ziścić mroczny scenariusz, przynajmniej jeden z wielu. Pewien odważny wybak zabierając ze sobą nóż zanurkował by zabić bestię której tak wszyscy się obawiali. Nie dał jednak rady, wodne stworzenie było zbyt silne, zbyt szybkie, wciąż usiłowało uniknąć potyczki i przepędzić przeciwnika - straszył go swoją przerażającą szczęką, odpychał mackami. Człowiek utonął jednak nim przerażony zdołał wydostać się na powierzchnię.
Ciąg kłamstw ciągnie za sobą tylko nieszczęścia - być może właśnie to miała mówić ta opowieść? A może to wszystko dzieje się dookoła nieszczęśliwej miłości i lęku przed ocenami? Trudno jednak patrzeć tak głęboko w opowieść sprzed wielu lat, gdy normy ideały były jednak całkowicie inne. Bott mówił teraz trochę ciszej, łagodniej i nawet jego szalone dłonie trochę się uspokoiły (tak, dopiero teraz, ogień wcześniej nieszczególnie dał radę im to narzucić).
- O śmierć człowieka obwiniono rzecz jasna potwora. Królowa stanęła przed wyborem: powiedzieć prawdę lub pozwolić by rozwścieczona armia wyruszyła zapolować na jej ukochanego. Tchórzliwa kobieta wybrała drugą opcję i tym sposobem kolejnego dnia cały tłum uzbrojonych ludzi zszedł do jeziora, by zamordować żyjącego w morskiej toni potwora.
Umierając Feodor bo tak właśnie miał na imię nim przestał być człowiekiem - swoimi ruchami wywołał jednak potężny sztorm na jeziorze. Rozjuszony niesprawiedliwością jaka go dotknęła wił się i szarpał, wierzgał mackami. Woda szalała jeszcze po jego śmierci, miasto niszczało do okropnego stanu.
W trakcie tej burzy zaginęła także królowa. Podobno są tacy co widzieli jak idzie zniszczonym chodnikiem, by na jego końcu rzucić się w fale. Podobno zło jakie z jej winy miało miejsce przeobraziło się w klątwę która zamknęła ją na tym terenie po wieki. Błądzi dnem jeziora i usiłuje odszukać ukochanego. Śpiewa, a głos ma doprawdy piękny i liczy, że jeszcze kiedyś go odnajdzie.
Zakończył swoją opowieść. Zapewne niewiele osób polubi Panią Jeziora z jego opowieści. On sam jako dziecko nieznosił potwornej niesprawiedliwości jaka się w całej tej historii nie raz przewija. Kiedy jednak zastanawiał się o czym opowiedzieć, właśnie to nasunęło mu się pierwsze - co zapewne zdziwiło kilka osób, które oczekiwałyby raczej opowieści będącej w całości jakimś jego żartem lepszej lub gorszej jakości. Cóż - to pewnie też się wydarzy jednak nie dzisiaj!
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Wino, gorzkie i niezbyt smaczne, przelewające się nad krawędziami drewnianych pucharów. Egzotyczne potrawy, sprowadzane z dziwnych krain, roztaczające wokół siebie aromaty intensywnych przypraw. Drewniane stoiska jarmarków, różnobarwne mansardy, zwieszające się tuż nad lśniącymi przedmiotami niezbyt codziennego użytku. Świecidełka i drobiazgi przeróżnej maści, unoszące się nad aksamitnym tłem, obracając się wokół własnej osi i zachwycając kupujących. Benjamin czerpał z Festiwalu Lata wszelkimi zmysłami, krążył i wokół jarmarku i wokół ognisk, wyrzucających w powietrze setki iskier; nie potrafił jednak znaleźć dla siebie miejsca. Ciągle był zgrzany i zmęczony po wyścigu, ukończył go ramię w ramię z Rosierem, a zaklęcie mające spowodować wyrzut ślimaków z jego szlacheckiej mordy spełzło na niczym, czuł się więc przegrany. Zirytowany. Samotny. I dziwnie nostalgiczny; każde drzewo, które mijał w Weymouth przypominało mu to, pod którym witał się przed rokiem z powracającym znikąd Percivalem. Nienawidził nostalgii, wyrzekał się takich słabości, będąc jednocześnie żałośnie podatnym na podszepty przeszłości. Wizje nerwowej rozmowy - i rozmowy wcześniejsze, toczone pod bezkresnym błękitem bałkańskiego nieba, pod podziurawionym brezentem starych namiotów, pod łukowym sklepieniem Pokoju Życzeń, gdzie po raz ostatni wymierzał mu sprawiedliwość, marząc o tym, by pięść łamiąca Ślizgonowi szczękę została zastąpiona spierzchniętymi ustami.
Gubił się w swoich uczuciach, w niepokoju, w poczuciu winy; anomalie szalały, zbierając potężne żniwo, Ministerstwo Magii rozsypało się w popiołach - przez niego. Walczył ze złem i z samym sobą na raz, nieudolnie starając się zachować przy tym pozory normalności. Uśmiechać się, rozmawiać na niezbyt ważkie tematy, chodzić do pracy, opiekować się smokami. Zachowywać się tak, jak tego oczekiwano, niczym - oprócz przemęczonego spojrzenia - nie zdradzając się ze swymi prawdziwymi myślami. Potrafił kłamać, lecz nie aż tak; dystansował się więc od świętujących koniec wyścigu pod Durdle Door przyjaciół, wybierając samotny spacer po otaczającym wybrzeże lesie. Za towarzyszkę mając tylko butelkę ognistej whisky i schowane w kieszeni skórzanej, brązowej kurtki, mugolskie papierosy. Na razie ich nie zapalał, popijał tylko z ciemnozielonego szkła, wałęsając się to tu, to tam, by w końcu znaleźć się w pobliżu opustoszałej łąki pamięci.
Zobaczył go od razu, spojrzenie czekoladowych tęczówek momentalnie, jak wiedzione magnesem, pognało w stronę smukłej sylwetki stojącego nieopodal drzew Percivala - a Benjamina zalała krew, gęsta, gorąca, wściekła. Zacisnął dłonie na szyjce butelki, która tylko cudem nie pękła pod naporem siły; najchętniej roztłukłby szkło na jego głowie. Zdrajca. Przyjaciel Rosiera. Morderca. Czy mógł przewidzieć to już wtedy, gdy decyzje Notta skazały na okrutną śmierć wszystkich mugoli zamieszkujących tamtą wioskę? Czy mógł temu zapobiec? Czy mógł go zmienić - pomóc mu odnaleźć ścieżkę, która nie zawiodłaby go w rejony zła, nie skazałaby na śmierć w męczarniach? Wątpliwości i żal rozlały się goryczą w gardle; przełknął ślinę, przez dłuższą chwilę wpatrując się w nieco rozwiane z tyłu włosy, w plecy odziane w elegancką szatę, w wysoko uniesioną głowę; wpatrywał się w zgromadzonych na środku polany czarodziejów a może znalazł się tu przypadkiem; nieistotne. Podszedł do niego cicho, w jednej ręce ściskając alkohol, w drugiej różdżkę. Starał się robić jak najmniej hałasu, nie zwracać na siebie uwagi; było już ciemno a Percival nie popisał się na wyścigu na tyle, by skupiać na sobie spojrzenia zachwyconych fanek.
Gdy znalazł się tuż przy nim, od razu wcisnął różdżkę między jego żebra, z tyłu. - Odwróć się i idź przed siebie - wychrypiał, gotów w każdej chwili wypowiedzieć paraliżującą inkantację; był rozchwiany, nostalgiczny i zawiedziony; gniew pojawiał się dopiero na ostatnim miejscu, umożliwiając jednak wpatrywanie się w przystojny profil Percivala bez przesadnej rozpaczy. - Nie żartuję - dodał cicho i złowieszczo, krzywiąc się, gdy poczuł zapach jego perfum; woń, jaka do niedawna wypełniała jego Nokturnowe mieszkanie.
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
Skupiony na wojnie toczącej się w jego własnej głowie, zgubił gdzieś poczucie upływającego czasu – nie usłyszał też zbliżających się w jego stronę kroków, nie poświęcając otaczającym go dźwiękom na tyle uwagi, by odróżnić je od całej reszty przechadzających się tu od czasu do czasu czarodziejów. Nagłe, tępe ukłucie między żebrami spotkało się więc z uzasadnionym zaskoczeniem, które wymalowało się na jego twarzy czysto i wyraźnie, pogłębione dodatkowo przez głos, który rozpoznał w ułamku sekundy, zanim jeszcze dotarł do niego sens słów i absurdalny wydźwięk całej sytuacji. Właściwie był moment – krótki, trwający może pół uderzenia serca, wciśnięty między odruchową reakcję na bliskość Benjamina, a chwilę, w której doścignęły go wspomnienia i zdrowy rozsądek, brutalnie ściągając go na ziemię – w którym wszystkie pogrążone w chaosie elementy jego świata znalazły się magicznie na swoim miejscu, a sam Percival po raz pierwszy od niepamiętnych czasów poczuł spokój. Dopiero później na ziemię brutalnie ściągnęła go rzeczywistość, przypominając, że nie miał już prawa do tej radości – i że nie miał go już od dawna, a Benjamin nie pojawił się u jego boku, żeby zaproponować mu kolejkę Ognistej, zamiast tego… wypowiadając pod jego adresem groźby?
Cały wewnętrzny konflikt, który rozegrał się pod czaszką Percivala, trwał może pół sekundy, po której natychmiast powróciła do niego czujność, a mięśnie napięły się, jak w sytuacji zagrożenia. Zmusił się do opanowania wyrazu twarzy, obracając lekko głowę i kątem oka odnajdując zarys sylwetki Bena, zupełnie, jakby potrzebował upewnienia, że to rzeczywiście był on, choć tak naprawdę wcale nie miał co do tego wątpliwości. Do jego nozdrzy dotarło fantomowe echo znajomej woni alkoholu. – Postradałeś zmysły? – wycedził przez zaciśnięte zęby, wlewając w poszczególne głoski więcej gniewu, niż pierwotnie zamierzał. Nie podobała mu się sytuacja, w której się znalazł, niezależnie od tego, czy działania Jaimiego były podyktowane upojeniem Ognistą, czy czymś zupełnie innym; Wright wybrał sobie zły wieczór na dramatyczne zagrania. – Masz dwie sekundy na opuszczenie różdżki – dodał, jednocześnie zdając sobie sprawę, że niewypowiedziana groźba, którą podszył to zdanie, była groźbą pustą; w chwili obecnej nie miał w dłoni różdżki, nie miał też szans, by zdążyć po nią sięgnąć, a nad próbą obezwładnienia Benjamina siłą nie było nawet sensu się zastanawiać. Nie miał jednak zamiaru potulnie wypełnić polecenia mężczyzny, cierpliwość tracąc już gdzieś między odwróć się, a idź przed siebie.
I am not there
I do not sleep
kissing
d e a t h
and losing my breath
Mimo tego, podszedł do bruneta z własnej, nieprzymuszonej woli, z podobnych pobudek dźgając go różdżką i grożąc. W imię dobra - chociaż skłamałby, gdyby stwierdził, że uczynił to wyłącznie dla dobra świata.
Tęsknił za nim. Mimo tego, co mu zrobił; mimo ślubu, mimo zdrady najgorszej z możliwych; mimo wkroczenia na ścieżkę morderstw; mimo przyjaźni z najpodlejszymi szumowinami stąpającymi po tym świecie. Tęsknił za zjadliwym uśmiechem, cedzeniem głosek, zapachem drogich perfum, odstającym lokiem nad jego lewym uchem. Za zgrzytem zębów wieńczącym każdą niezbyt bystrą wypowiedź Benjamina, nonszalanckim uniesieniem brwi, wysoko zadartym podbródkiem. Za tym, jak bardzo nie pasował do jego nokturnowego mieszkania - i jednocześnie za tym, jak szybko stał się częścią tej prostej codzienności. W Jaimie'm zawrzało, sapnął dziwnie, ostrzegawczo, i gdyby nie fakt, że znajdowali się na względnym widoku, wbiłby różdżkę głębiej, z całych sił, trafiając pomiędzy żebra. - Raz - i dwa - policzył odważnie sekundy na głos, a gdy nic się nie stało, wyszczerzył zęby - choć umknęło to na pewno uwadze Percivala - Nie chcesz, żebym wszczął tutaj aferę, ściągając na ciebie uwagę całej szlacheckiej hałastry - wychrypiał prosto do jego ucha, ostrzegawczo, zastraszająco a nie perswazyjnie. - Ja nie mam reputacji, którą można by zniszczyć, ale ty...pieprzony paniczyk musi dbać o doskonałą opinię, co nie? - syknął we wzburzeniu, mocniej naciskając drewnem na plecy Percivala. Nie obchodziło go to, co za moment się tutaj zadzieje; mógł rzucić na niego Petryficusa a potem zaciągnąć na jakąś polanę i tam poważnie porozmawiać; jego decyzja. Liczył jednak na zdrowy rozsądek - na pewną nostalgię za czasami ich przyjaźni? - doprowadzający ich w dyskretniejsze miejsce. Obawiał się finału tej rozmowy, ale nie potrafił odpuścić: już nie. Nie po tym wszystkim, co usłyszał na spotkaniu Zakonu Feniksa; nie po decyzjach, które tak lekkomyślnie podjął Nott, śmiało wchodząc w szeregi najgorszych morderców, wyznawców chorej ideologii. - Odwróć się i idź przed siebie - ponowił dość chmurnie, uważnie obserwując ruchy dłoni mężczyzny, zamierzając zareagować zawczasu, nim ten sięgnie po różdżkę do kieszeni szaty.
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
Wyprostował się z uporem, podczas gdy z jego gardła wydarło się pozbawione humoru parsknięcie; towarzystwo ewentualnych gapiów było ostatnim, co go obchodziło. – Nawet po tylu latach nie jesteś w stanie wymyślić innych argumentów? – zapytał, w myślach właściwie decydując już, że i tak za nim pójdzie – Jaimie zachowywał się zbyt porywczo i irracjonalnie, żeby mógł go zignorować – ale nie miał zamiaru aż tak szybko ogłaszać kapitulacji. – Chyba niespecjalnie sobie to przemyślałeś, jeśli sądzisz, że ta szlachecka hałastra uwierzyłaby, że z własnej woli pobiłem się z upadłą gwiazdką Quidditcha – dodał, choć jego słowa zabrzmiały zdecydowanie mniej szyderczo, niż sobie to zaplanował, głównie przez dziwny ucisk w gardle, którego źródła nie był w stanie umiejscowić ani wyjaśnić. Wmawiał sobie, że chodziło o złość, ale to nie gniew bulgotał wściekle w jego klatce piersiowej; to nie irytacja kazała mu wreszcie głośno wypuścić powietrze z płuc; to nie strach zmusił go do pochylenia do przodu sztucznie wyprostowanych ramion. Wszystko to krążyło co prawda w jego żyłach, zatruwając organizm i komplikując procesy myślowe, ale jeżeli miałby być szczery sam ze sobą, to czuł głównie powleczony niezrozumiałą nostalgią smutek. I przerażające przeczucie, że o cokolwiek chodziło Benowi, to ich spotkanie nie miało skończyć się dobrze.
Jak mogłoby?
– Dobrze, niech będzie po twojemu – wyrzucił w końcu, w razie gdyby jego przyjaciel zdecydował jednak zbyt pochopnie wypowiedzieć inkantację zaklęcia, chociaż nawet biorąc pod uwagę woń alkoholu i naglący ton, nie potrafił uwierzyć, że Jaimie rzuciłby mu klątwą w plecy. Dla potwierdzenia swoich słów uniósł wyżej dłonie, w geście kogoś, kto się poddaje – i ruszył w stronę porastających łąkę drzew, powstrzymując odruch obejrzenia się za siebie i starając się zakamuflować wyraźne utykanie. Zatrzymał się dopiero, gdy rząd pni całkowicie odciął ich od zgromadzonych na polanie czarodziejów, tworząc złudną iluzję prywatności; przypadkowi spacerowicze wciąż mogli się na nich natknąć, ale w gęstniejącym mroku było to zdecydowanie mniej prawdopodobne. – Tak z czystej ciekawości – odezwał się już głośniej, z przesadną (i nieszczerą) nonszalancją odwracając się o sto osiemdziesiąt stopni, aż on i Benjamin znaleźli się naprzeciwko siebie, stojąc twarzą w twarz. – Co zakładał twój genialny plan, w razie gdybym odmówił ruszenia się z miejsca? – Jak daleko miałeś zamiar się posunąć, Ben?
I am not there
I do not sleep
kissing
d e a t h
and losing my breath
Problematyczna kwestia szlacheckiego pochodzenia Notta stanowiła trzon ich rozmów i relacji, idealny powód do żartów i koronny argument podczas właściwie każdej sprzeczki. Niezmienny przez lata, to przecież arystokratyczną krew winił za to, co stało się z ich chłopięcymi marzeniami dotyczącymi planów po opuszczeniu szkoły. Gdyby wtedy nie zrezygnował, nie uległ ojcu; gdyby wtedy wybrał jego, wszystko potoczyłoby się inaczej. Żal mieszał się z wściekłością, wyrywając z ust Benjamina ochrypłe prychnięcie śmiechu, wtórujące niemalże dźwiękowi wydanemu przez zirytowanego Percivala. - Jestem przekonujący - odparł głupio, ze stuprocentową pewnością, absolutnie niezgodnie z prawdą. Artykułował swe przekonania wyłącznie przy pomocy pięści i coraz częściej zapominanego uroku osobistego niezbyt bystrej gwiazdy Quidditcha. Pragnął dodać coś jeszcze, coś, co poszłoby Nottowi w achilessową piętę czy w coś takiego, ale nic mądrego nie przychodziło mu do głowy. Wszelkie rozsądne myśli wyczyścił alkohol a później - poprawiła jeszcze obecność Notta. Żywego. Oddychającego. Namacalnego. Nie wyimaginowanego konstruktu, złożonego z samych wad i plugastw, który to z łatwością wzbudzał czystą nienawiść. Stojący przed nim mężczyzna był czymś, kimś więcej; wspomnieniami najpiękniejszymi i najgorszymi zarazem - z czym Jaimie nie mógł się pogodzić.
Z wewnętrzną ulgą przyjął zgodę Percivala, mimo wszystko nie chciał wszczynać burdy, dość sensownie bojąc się, że może nie podołać dawnemu przyjacielowi; podążył za nim, tak dyskretnie, jak zdołał, nie spuszczając z niego ani wzroku ani końcówki różdżki. Zwinnie przekraczał powalone drzewa i opadłe gałęzie, tak naprawdę nie wiedząc, gdzie zmierzali - ale w końcu znaleźli się na tyle daleko od podchmielonych festiwalowiczów, że Ben poczuł się względnie komfortowo.
Na kilka sekund, bowiem swoboda zmalała do zera, przyjmując wręcz wartość minusową, gdy Percival odwrócił się w jego stronę. Wright zdębiał, liczył na jeszcze kilka chwil spaceru, podczas którego mógłby pochwycić chaotyczne myśli, nadać im sens i przećwiczyć ich werbalizowanie. Niestety, został zaskoczony, a Nott hardo stawiał mu czoła. Będąc zbyt blisko i będąc zbyt realnym, rzeczywistym, dawnym, by Jaimie mógł powalić go prawym sierpowym, w instynktownym odruchu unieszkodliwienia własnych emocji. - Sprawny petryfikus, jestem w nim mistrzem, a potem po prostu zaciągnąłbym cię tutaj. Może zdjął zaklęcie, może nie, zależnie - zdradził prostolinijnie swój niezbyt wyrafinowany plan, wpatrując się prosto w tęczówki o barwie zgaszonej, jesiennej zieleni; kolorze przekwitających liści i szykujących się na śmierć traw. - Byłbyś w stanie mnie zabić? - spytał po prostu, po przedłużającej się chwili ciszy. Inaczej to sobie zaplanował, ale wszystko, co chciał powiedzieć, wyleciało mu z głowy, zastąpione drżącym wymieszaniem żalu i gniewu. Wstąpił w szeregi organizacji mordującej niewinnych, mordującej osoby pochodzenia mugolskiego; wiedział przecież, że jego matka pochodzi z niemagicznej rodziny. Znał poglądy Wrighta i brudną krew - czy byłby w stanie unieść na niego różdżkę. Własną - Ben ciągle ściskał w dłoni, tym razem naciskając drewnem w środek klatki piersiowej Percivala.
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset