Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Łąka pamięci
Korzenie Lughnasadh sięgają legend o wielkim czarodzieju Lughu, który wyprawił pierwsze uroczystości na cześć pamięci swojej przybranej matki, matki ziemi. Zgodnie z tradycją na festiwalu - oprócz hucznej zabawy - wspomina się zmarłych i pali ogniska na ich cześć. I tym razem na bocznej części plaży płonęło wielkie ognisko na cześć czarodziejów poległych na wojnie i zmarłych w minionym roku. Każdy może dorzucić do ognia gałązkę osiki, które gromadzone są w miedzianych dzbanach rozstawionych wokół paleniska, by wspomnieć bliskich lub oddać hołd poległym bohaterom.
Jeśli zdecydujesz się cisnąć w płomienie gałąź, pomyśl o zmarłych i rzuć kostką k100:
1: wymagana interwencja Mistrza Gry
2-10: nic się nie dzieje, a płomienie zdają się przygasać - czyżbyś niedostatecznie skupił/a się na zmarłych?
11-20: płomienie buchają mocniej i nagle unosi się nad nimi duch mężczyzny w mundurze londyńskiego Ministerstwa Magii. -Co to za festiwal szlam? - syczy, a jeden z pobliskich czarodziejów wyjmuje różdżkę by odegnać ducha odpowiednim zaklęciem. Zanim to uczyni, masz kilka sekund aby wdać się z duchem w krótką pyskówkę.
21-30: nad płomieniami materializuje się duch piegowatego chłopca. -Pokonaliście już smoka?- docieka, wpatrując się w leżącą na ziemi gałązkę. Drewno drga lekko pod wpływem skupienia ducha, ale pozostaje na ziemi. -Pomógłbym wam, ale potrzebuję miecza! - duch próbuje tupnąć nóżką, również bezskutecznie i wpatruje się wyczekująco to w ciebie, to w gałązkę.
31-40: przy ognisku materializuje się duch młodej dziewczyny o długim warkoczu. -Czy widzieliście gdzieś tego, komu oddałam serce? - pyta, rozchylając sukienkę. W miejscu jej serca widać jedynie pustą dziurę, przez którą prześwitują morskie fale.
41-50: płomienie zdają się przygasać, ale nagle wśród nich pojawia się duch starszego mężczyzny w mugolskim ubraniu. Przy pasie ma pistolet, ale nie wygląda na żołnierza - jest zgarbiony, a jego spojrzenie wydaje się nieco zagubione i poczciwe. Rozgląda się wkoło, szeroko otwartymi oczyma. -Co... co to za uroczystości? - pyta z wyraźną fascynacją.
51-60: za ogniskiem materializuje się postać kobiety o rozbieganych oczach i lekko zaokrąglonym brzuchu. -Nie ma i c h tutaj, prawda? - pyta, spanikowana. Jeśli uspokoisz kobietę, pośle Ci smutny uśmiech. -Dziękuję. Chciałam doczekać Festiwalu Lata... pokazać go małemu... - kładzie dłoń na brzuchu i odpływa w dal by rozejrzeć się po Festiwalu.
61-70: płomienie buchają jaśniej, a wśród nich unosi się duch młodego, zaledwie osiemnastoletniego chłopaka, z przypinką lokalnej bojówki Hipogryfów na białej koszuli. Uśmiecha się wesoło, rozgląda z podziwem po jarmarku. -To dla nas? Zostałem bohaterem? Jeśli jesteś postacią związaną z podziemnym Ministerstwem Magii, masz szansę kojarzyć tego ducha - był oddanym sprawie rebeliantem, działającym w Devon.
71-80: między płomieniami materializuje się blada, ledwo wyraźna zjawa - rozpoznajesz w duchu kogoś bliskiego, kogoś, za kim tęsknisz. Spoglądasz w twarz bliskiej osoby przez sekundę - wydaje się spokojna, pogodzona z losem. Masz szansę powiedzieć jej lub jemu kilka słów pożegnania, po których kiwnie lekko głowę by rozpłynąć się w powietrzu.
81-90: robi się zimniej i nagle obok materializuje się duch średniowiecznego rycerza w lśniącej zbroi. Zdejmuje hełm, odrzuca do tyłu, błyszczą jasne loki. -Co tu się dzieje? Kto wezwał Gilderoya Białego? - przygląda ci się uważnie. Jeśli jesteś kobietą - nachalnie oferuje ci pomoc i towarzystwo, a jeśli mężczyzną - próbuje cię wyzwać na pojedynek. Możesz porozmawiać z Gilderoyem i przekonać go do zostawienia cię w spokoju albo w inny sposób odwrócić jego uwagę.
91-99: za twoimi plecami materializuje się duch przepięknej, jasnowłosej dziewczyny w długiej, białej sukni i chabrowym wianku na głowie. Czarownica jaśnieje białą poświatą i wydaje się inna od duchów jakie do tej pory widziałeś - dostojniejsza, obdarzona silniejszą energią, właściwą prastarym zjawom. Masz wrażenie, że gdzieś w górze słyszysz łabędzi śpiew. Jasnowłosa czarownica uśmiecha się łagodnie, ale jej oczy pozostają smutne. -Cieszę się, że potomkowie pielęgnują nasze tradycje. Opowiedz mi o tegorocznym święcie. Opowiedz mi o nadziei. - prosi. Jeśli porozmawiasz z czarownicą, ta odezwie się z melancholią: -Miłość pozwoli skruszyć nawet najtwardsze serca. Nawrócić nawet tych, dla których z pozoru nie ma już powrotu. Nieś miłość i nadzieję dokądkolwiek pójdziesz, a może świat zmieni się na lepsze, a może i o n do mnie wróci... - nagle jej głos się załamuje. Zjawa odwraca się, spogląda na w dal - ale ogląda się jeszcze przez ramię. -Niech sprzyja ci szczęście, a głos twego serca niech będzie dla ciebie zrozumiały. - szepcze, rozwiewając się na wietrze. Jej słowa w dziwny sposób rozgrzeją twoje serce, a nocą będziesz mieć same piękne sny. Do końca trwania festiwalu (13 sierpnia) nie będą Cię dotyczyć efekty krytycznych porażek.
Jeśli masz biegłość historii magii I lub wyżej, rozpoznajesz w czarownicy legendarną Caer.
100: wymagana interwencja Mistrza Gry
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.01.23 19:08, w całości zmieniany 2 razy
- Mam propozycję, może... kiedy ustalimy pewne punkty i będziemy wiedzieli, na czym stoimy, to wtedy część z was - posłała wymowne spojrzenie Isabelii oraz Johny'emu - Zostanie jeszcze, żeby sobie... porozmawiać i wyjaśnić sprawy? I Johny, nie przysięgaj proszę na życie mamy, tak nie można. - Kerstin wyswobodziła się z cudzych ramion i sama również przysiadła na pieńku. Sięgnęła dłonią do zdobiących łąkę błękitnych kwiatów, a potem zaczęła wyplatać z nich najprostszy wieniec. Nie była najlepszym negocjatorem, nienawidziła sporów. Czasami jednak, żeby ochłonąć, dobrze było wyciszyć się pracą.
Włożyła wiele wysiłku w swoją poprzednią mowę, jasne pukle na karku przesiąknęły potem ze stresu, więc teraz zdecydowała się po prostu wysłuchać opinii i uwag każdego z osobna, co jakiś czas unosząc wzrok znad kwiatów i posyłając ludziom długie spojrzenia, aby mieli świadomość, że ciągle ich uważnie słucha.
- Myślę, że Florean i... i Marcella mają rację - wydukała, choć po prawdzie oschły ton i bezpośredniość panny Figg niejako ją onieśmielały. - Gwen, twoje słowa są bardzo pomysłowe, cudowny artyzm przez nie przemawia, ale w tym wypadku, tak myślę, ważne jest, żeby forma nie przerastała treści. To nie jest spektakl, tylko samo życie. - Urwała kolejnego błękitnego kwiatka i wetknęła go przyjaciółce do palców. - Śmierć jak jest ubrana w zbyt piękne słowa, to się odrealnia. A nie o to nam przecież chodzi, tylko, żeby ludzie z tego parszywego realizmu sobie w pełni zdali sprawę.
Uśmiechnęła się niewesoło, pochylając głowę, aby ukryć zaszklenie tęczówek. Nie teraz, nie znowu. Pociągnęła głośno nosem.
- Zróbmy jak mówi Johny, pomińmy historie, skupmy się na ludzkim aspekcie. To... ja... - urwała, zaciskając mocno palce na do połowy skończonym wieńcu. - Nie chcę, żeby to była propaganda. Nawet jeżeli się tego nie da do końca uniknąć, to musimy się postarać, żeby jak najwięcej ludzi mogło się z tym utożsamić, nie tylko garstka. - Uniosła głowę, by odnaleźć spojrzenie Gwen. - Ale te portrety... myślicie, że dacie radę je zrobić? Taki wizualny aspekt wiele by dodał. I nie sądzę, że to artystyczne wyżycie się - Podkreśliła. - Gdyby chodziło wyłącznie o samą sztukę, to moglibyśmy to zrobić sami dla siebie. To już na pewno nie byłoby nielegalne. - Zgorzkniała, zauważając dopiero po czasie, jak wielką rację mieli czarodzieje, mówiąc, że za przestępstwo rząd mógł dziś uznać wszystko. Czy naprawdę mogli znaleźć się przez to w niebezpieczeństwie? Chyba nie, jeżeli pozostaną anonimowi.
Choć Isabella wciąż starała się jak mogła, by w pełen przekonania sposób wzbudzić w nich wiarę w projekt, Kerstin nie mogłaby nie dostrzec, że i ona traci rezon, i ona zmaga się z niepewnością. Nie mogły nikomu zapewnić stuprocentowej pewności, że wszystko pójdzie po ich myśli, ale mogli zachować to, o czym czarownica ciągle przypominała. Nadzieję.
- Dokładnie o to nam chodzi, Bella. O to, żeby stać się iskrą. - Wyciągnęła pokrzepiająco rękę, chcąc schwycić dziewczynę za szczupłe palce. - Myślisz identycznie jak ja. I takiej pasji nam w tej grupie potrzeba. - Najważniejsze, żeby nie zagasła. Kerstin zabrała rękę i skupiła się, by dokończyć ostatnie spięcie błękitnego wianka.
Nadal zresztą pozostawały kwestie praktyczne, sowie poczty, zaklęcia, wszystko to, w czym sama nie mogła pomóc, bo od początku wiadome było, że jako współzałożycielka będzie w stanie co najwyżej spędzić parę nocy na wypisywaniu listów.
- Te zaklęcia na zwrócenie uwagi brzmią dobrze, myślicie, że zadziałają? Czy nie wystarczyłby błyszczący w ciemności atrament? Jak... jak spadające gwiazdy? - podjęła w końcu, cicho, a potem nareszcie podniosła się z pieńka, ściskając w dłoni gotowy wianek, który bez chwili zastanowienia wręczyła poddenerwowanej Isabelli.
– Właśnie tak. Tego nam trzeba. Ognia, moi najmilsi. Jego nie da się przeoczyć. Jego nie da się powstrzymać – odpowiedziała w reakcji na słowa Kerstin, a potem podłapała propozycje panny Figg.
Podobały jej się te pomysły. Skłonna była zaufać jej trzeźwemu spojrzeniu, choć ewidentnie spoglądały w zupełnie odmienne kierunki. Lecz mimo to... mimo to tym razem poczuła dziwne porozumienie. Nim jednak cokolwiek powiedziała z wdzięcznym uśmiechem przyjęła wianek, piękny podarek od panny Tonks. Isabella uśmiechnęła się do niej oczarowana. Korona z polnych kwiatów nieco ukoiła jej roziskrzone myśli, ale wcale ich nie zgasiła. Wyparowała nagle spora garść niepokoju i Bella objęła knujące towarzystwo jakby spokojniejszym spojrzeniem. Czy naprawdę właśnie tego pięknego atrybutu jej zabrakło wcześniej? Mimowolnie sięgnęła dłonią do kolorowej wiązanki. Zapomniała prawie całkowicie o gniewie z początku spotkania.
- Urodziłam się pośród mistrzów skupiania uwagi. Ludzie teatru i kolorowych płomieni. Królów perswazji. Czasem subtelnej, innym razem dosadnej. Sowy wędrujące po niebie niech niosą małe płomyki, świecące wieści, obok których nie da się przejść obojętnie. Niech wiadomości przyciągają oczy. Oko zawsze podąża za światłem, czy tego chce czy nie. Może to pieczęcie, a może i cały pergamin. Mógłby gasnąć dopiero przy pierwszym dotyku lub odczytaniu wiadomości. Tak nie rozpłynie się w nocnej ponurości. Sprawmy, by przygodni czytacze zaoferowali nam odrobinę uwagi. A my zaoferujmy im nasze symbole, nasz piękny przekaz. Światło zapewni nam większą szansę. Niech to będzie coś, czego nie da się tak po prostu przeoczyć, coś co nie utonie w kałuży miejskich… nieczystości. Och, tak czy to czujecie!? – Na koniec spytała z wyraźną ekscytacją. Odeszła kawałek, by za chwilę obrócić się znów przodem do pozostałych.
– Jak.. jak świetliki! Albo jak małe fajerwerki. Porzucona na ulicy wiadomość musi wołać. Tylko, powiedzcie mi, chcemy być szeptaczami czy chcemy wyraźnie zaznaczyć naszą sprawę? Wy wszyscy macie odwagę. I mają ją ci, którzy krzywdzą. Są w swoich mordach namiętni, potrafią czarować rzeczywistość. Ale my też mamy różdżki. I serca gotowe ciemność przełamać światłem – zakończyła natchniona. Nawet puder nie zakamuflował różowości policzków. Rozgrzała ją ta koncepcja. Ukochała pomysł z błyszczącymi wiadomościami. Nie chciała, by cała inicjatywa rozpłynęła się bez echa. Czy jednak nie przesadziła? Jej szlachetne koleżanki potrafiły czynić cuda z papeterią. Technicznie więc zadanie nie wydawało się aż tak skomplikowane, prawda?
Jak dawniej. Czy to było w ogóle możliwe? Czy ta cała sytuacja nie sprawia, że właściwie już nigdy nic nie będzie tak, jak w czasach przed? Minęło przecież zaledwie kilka miesięcy, a już tyle się zmieniło.
Nie dodała nic więcej do konfliktu Johnatana i Isabeli, bo chyba nie było trzeba. Jeśli chcą sobie coś jeszcze wyjaśnić, to na to przyjdzie czas później. Teraz musieli wszystko do końca ustalić, dopiąć na ostatni guzik i zacząć działać. Mieli ograniczony czas.
– Macie rację – przyznała. – Pomysł Johnatana jest lepszy. Marcella, ja... przepraszam, nie chciałam z tego robić czegoś takiego, tylko... to dla mnie nowe. Dla nas wszystkich chyba, choć ty się na tym pewnie lepiej znasz. – Była policjantką, musiała znać podstawy propagandy. – Światło brzmi kusząco. Właściwie możemy użyć nawet świecącego się atramentu. Nie zajmuje się za bardzo kaligrafią, ale ostatnio zaczęłam uczyć Gin... to znaczy, Virginię Macmillan, jak ładnie i równo pisać i kupiłam kilka ciekawych kolorów, mogą się nam przydać. Ale Bello... nie jestem pewna, czy mordowanie możemy nazwać odwagą. – Westchnęła. – Ja... wiesz, chyba tylko tchórz lub głupiec sięgnie po atak, aby rozwiązać konflikt. W strachu przed rozmową, w lęku przed prawdą... i my właśnie musimy im tę prawdę pokazać. Tak bez walki. Pokojowo. Aby mogli nad tym pomyśleć. – Uśmiechnęła się do Belli.
Jasnowłosa zdawała się być urokliwa, choć nieco oderwana od rzeczywistości i choć Gwen nie chciała gasić jej pięknych słów to nie była w stanie znieść nazywania morderców odważnymi. To Bertie był odważny. To Justine była odważna, nawet jeśli przy tym niewyobrażalnie głupia. A nie ci wszyscy, którzy życie ludzie mieli za nic. Ci, którzy łamali podstawowe prawa obowiązujące od wieków w społeczeństwie i zaprzeczali wszystkim boskim przykazaniom, które domagały się miłowania drugiej osoby tak, jak samego siebie. Niezależnie od pochodzenia czy narodowości. Malarka poczuła drobny przypływ nagłego oświecenia. Przecież Boży Syn oddał życie za w s z y s t k i c h. Tych złych również. Dał im przez to życie, a więc osoba, która próbuje odebrać je komuś innemu rzuca boskości największą z możliwych zniewag. Czy coś takiego w ogóle można wybaczyć?
Zatrzymała natłok myśli. Nic nie wnosił do zaistniałej sytuacji, a przecież nawet jeśli chciałaby o tym porozmawiać, otaczali ją ludzie, którzy raczej nie chcieliby z nią o tym dyskutować. Johnatana raczej to nie interesowało, Kerry chyba również nie. Poza tym czy był sens myślenia o czymś, co było częścią organizacji wykluczającej takich jak ona?
Nie, nie, absolutnie nie – powiedziała sobie twardo, choć podświadomie wiedziała, że nie była to do końca prawda.
love than fight
– To świetny pomysł! – Odwróciłem się w stronę Isabelli, że też sam na to wcześniej nie wpadłem! – Listy muszą być dobrze widoczne, nie wiemy gdzie dokładnie spadną. Wątpię, żeby sowy za każdym razem trafiały na sam środek chodnika – oczywistość, po prostu banalność, a jednocześnie tak przydatny pomysł! Tylko jak tego dokonać? Które zaklęcie wybrać? Słuchałem uwagi Gwen o atramentach – zabrzmiało tak, jakby miało się udać. – Kompletnie się na tym nie znam, może istnieje jakiś eliksir, który sprawia, że coś świeci w ciemności? Ewentualnie można rzucić na koperty coloritum, zawsze coś – myślałem na głos, mając nadzieję, że ktoś podchwyci moją myśl i wpadnie na coś lepszego. – Tak, darowałbym sobie zbyt dużą ilość rysunków, to ma być proste i konkretne. Gdybyśmy zaczęli bardziej kombinować, ludzie mogliby to źle zrozumieć – zgodziłem się z Marcellą, chociaż doceniałem malarskie zdolności Bojczuka i Gwen, to chyba nie był odpowiedni moment, żeby z nich korzystać. – No dobra, hasło mamy, treść mniej więcej też, sowy weźmiemy od znajomych i z sowiarni... – zacząłem wyliczać, żeby się nie pogubić. – Kiedy dokładnie będziemy je wysyłać? Skupiamy się na Londynie czy też na okolicach? – Osobiście uważałem, że nie ma co zwlekać – im szybciej, tym lepiej.
but a good man
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
- W porządku. - Zwróciła się do Gwen, kiwając lekko głową przy tym. - Zapewne też nie zrozumiałyśmy się dobrze. Odpowiednio przygotowana propaganda nie musi wcale choćby nawiązywać do naszych działań i nie musi wcale przypominać propagandy. Wręcz nie powinna, jeśli ma działać. - Ona bardzo chętnie by ukróciła sprawę wojny i cały spór roztrzygnęła w bardziej pacyfistyczny sposób… Miała jednak wrażenie, że taki sposób po prostu nie istnieje. Ale kto wie, w świetle ostatnich wydarzeń… Miała nadzieję, że wszyscy są zmęczeni tymi zniszczeniami i stratą. - Ja też nie znam się na eliksirach, nie wiem czy jest jakiś który świeci. Ale chyba mała zmiana w zaklęciu nie będzie trudna, jeśli będziemy chcieli, żeby coś świeciło w ciemności na tyle, by zostało spostrzeżone. To nie jest takie trudne… - Chociaż się kompletnie na tym nie znała. - Mogę pomóc w nazwiskach. W policyjnych aktach było ich pełno… Niektórych spraw się nie zapomina. - Zaginięcia dzieci były najbardziej zapamiętywalne. Marcella wyglądała w momencie wspominania o tym na bardziej przytłumioną. - Okolice są dosyć opustoszałe. Nawet niewiele patroli się tam pojawia. Ja skupiłabym się na centrum… I może spróbować w porcie?
Isabella podłapała pomysł z błyszczącymi listami i ubrała go w słowa znacznie piękniejsze niż Kerstin byłaby w stanie; odrobinę też przy tym egzaltując znaczenie odwagi oraz światła, ale może tego właśnie potrzebowali, pełnej pasji wiary w człowiecze instynkty.
- Ja nie mam różdżki, ale mam bardzo dużo chęci. Mam nadzieję, że tyle wystarczy, żeby, hmmm, ciemność przełamać światłem - wtrąciła cicho, gdy koleżanka wspomniała o różdżkach; mówiła szeptem, prawie do siebie, nieszczególnie przykładając wagę do tego, czy ktokolwiek te słowa usłyszał.
Najważniejsze dla Kerstin w tym momencie było nie pozwolić, aby rozmowa i wspólna burza pomysłów obrała tor sprzeczki lub wymiany argumentów; mieli tego uniknąć nie tylko między sobą, ale i w podstawach planu, gdyż każda akcja zbyt ukierunkowana na jedną stronę mogłaby już zostać okrzyknięta terroryzmem. Nie wierzyła zbytnio w to, że obecne media nie podłapią każdej okazji do szkalowania się nawzajem, nie mogli dawać im broni do ręki. W zamyśle mieli pokój, nie walkę, złapała więc Gwen za dłoń i mocno ścisnęła, kiedy z ust przyjaciółki padły słowa o tchórzach i głupcach. Zgadzała się z nią, to oczywiste, ale cieszyła się, że dygresja skończyła się równie szybko, co rozpoczęła.
- Ten kolorowy atrament to wspaniały pomysł - wcięła się umyślnie, a potem skinęła głową do Floreana, kiedy zaznaczył, że ilość rysunków w listach powinna być niewielka. Nie umiałaby określić różnicy między wspomnianym przez niego zaklęciem, a eliksirami, więc do tego nie była w stanie się odnieść, cieszyła się jednak, że pozostali do czegoś już dochodzą. - Wydaje mi się, że najlepiej końcem września. Dajmy sobie czas na to, aby wszystko przygotować, rozsądnie przemyśleć. Działajmy z pewnością, ale nie pochopnie - odpowiedziała na pytanie jako pierwsza, lekko się przy tym rumieniąc.
Przez kilka sekund zamilkła w zamyśleniu; chciała powiedzieć, że powinni rozszerzyć wiadomości na największy możliwy obszar Londynu, jednakże nie zdążyła rzucić propozycją, a temat podjęli Marcella i Johnny. Po prawdzie, ich pomysły wydały się Kerstin lepsze, przede wszystkim dlatego, że bardziej orientowali się w tym, jak Londyn wyglądał obecnie. Jej nie było tam od momentu, w którym miasto zostało przejęte przez magów.
Teraz wystarczyło dopiąć kwestie organizacyjne na ostatni guzik.
- Ja się mogę dorzucić, mam jeszcze oszczędności. Przed wojną chciałam sobie kupić mieszkanie na przedmieściach Londynu, ale to już nieaktualne - wymamrotała, nie czując żadnego oporu przed wydaniem groszy na słuszną sprawę. - Michael je wymienił na te czarodziejskie, chyba można ich używać. - Rozejrzała się niepewnie po twarzach, a potem zatrzymała spojrzenie na Johnnym i Gwen. - Ja do was dołączę. Jeżeli nie trzeba przy tym czarować, mogę pisać listy, trochę tego przecież będzie.
Czyżby rzeczywiście udało się wszystkich przekonać?
/zt dla Ker
Ostatnio zmieniony przez Kerstin Tonks dnia 16.01.21 21:32, w całości zmieniany 1 raz
– Coś na pewno wymyślimy w trakcie. Jakoś zaczarujemy te listy tak, aby zwracały uwagę, po prostu. Nie mogą tylko leżeć na ziemi, bo naprawdę nikt nie zwróci na nie uwagi – mówiła do Floreana, przysiadając w końcu na łąkowej trawie.
Był tak ładny i ciepły dzień. Wszyscy powinni się cieszyć, grać w różnorakie gry, rozmawiać beztrosko i śmiać się z niekoniecznie dobrych żartów. A jednak, zamiast zajmować się czerpaniem radości z życia, musieli knuć propagandowe plany, bo jeśli nie oni, nikt tego za nich nie zrobi. Gwen poczuła, że to wszystko wygląda, jakby ktoś wyjął jej życie z kart powieści albo książki historycznej. Tak, jakby nie do końca należało w tej chwili do niej samej. Ale to było nieważne. Jednoczyli się i.... to było wspaniałe.
– Zbierz, ile pamiętasz, Marcy – powiedziała, kiwając głową. Chwilę później Johnatan poruszył temat pieniędzy: – Mam trochę oszczędności, jakoś... udało mi się pozbierać. Na pewno się dołożę, a jeśli mielibyście jakieś problemy – omiotła wzrokiem zebranych – to dajcie znać, może będę w stanie trochę pomóc. Praca u Macmillanów ma swoje plusy. – Wzruszyła ramionami. Nie dość, że zapewniali jej dach nad głową, to jeszcze płacili wcale nie najgorzej.
Uśmiechnęła się szczerze, czując na swojej dłoni ciepło ręki Johnatana. Przybliżyła się do niego na moment, aby chociaż delikatnie odwzajemnić jego gest:
– Na pewno – obiecała.
Mogła go ostatnio często zawodzić, ale przecież mieli to robić razem. Nie wyobrażała sobie pracy nad czymś takim, jeśli nie miałaby chociaż części listów napisać razem z nim. Tkwili w tym razem. Nie wiedziała jednak, ile w sumie czasu uda jej się wyłuskać. Naprawdę miała dużo pracy i być może przyjdzie jej pisać część listów nocą.
– Kerry, do pisania nie potrzeba różdżki. Wybierzemy jednolitą papeterię... Może jedną z tych, których ty używasz? Te kartki są takie proste i eleganckie. A potem się nimi podzielimy i wszyscy możemy pisać.
Gwen zaczęła przeliczać w głowie koszty:
– Na pewno będziemy potrzebować kilku groszy na atrament i papier, na wosk... ale najdroższe chyba będą sowy. Ale jest nas szóstka, jeśli wszyscy się zrzucimy... jakoś to powinno być.
love than fight
Zarumieniła się lekko, kiedy pan Florean pochwalił jej koncepcję. Odpowiedziała mu promiennym uśmiechem, a potem z uwagą wsłuchiwała się w zadane pytania – tak słuszne i potrzebne. Omawiali drobnostki, podczas gdy podstawowe fakty pozostawały wciąż nieznane, a przecież od tego właśnie należało rozpocząć planowanie. I, również istotne, galeon, choć Bojczuk przemawiał raczej knutem. Niemniej mówił mądrze, jak na cwanego zbója, więc Bella skora była i jego słowa przyjąć, zaakceptować całkiem bystre uwagi. Jako upadła szlachcianka nie nosiła w sakiewce zbyt wiele, ale rozumiała, że bycie częścią ekipy oznaczało również dołożenie swoich drobniaków. Zorganizowanie morza sów będzie możliwe tylko przy użyciu odpowiednich środków. Pogrzebała dłonią w maleńkim woreczku ze skóry wsiąkiewki. – Możecie liczyć na mój wkład. Jesteśmy tutaj wszyscy razem. Choć różni, to jednak złączeni wspólną ideą – odezwała się wreszcie, rzucając na koniec nieco mniej pewne spojrzenie na Johnatana.
Emocje już przygasły, ale tylko na chwilę. Słowa Kerstin wyjątkowo ją rozczuliły.
– Oczywiście, że wystarczy. Największe światło nie wypływa z różdżki, droga panno Tonks – obwieściła poruszona i uśmiechnęła się do niej z serdecznością. Dopiero się poznawały, ale Bella skłonna była ujrzeć w niej bratnie wcielenie i wcale nie potrzebowała poszukiwać magii. Wraz z początkiem maja nauczyła się spoglądać zupełnie inaczej na życie i, choć wciąż popełniała błędy, jej serce otwierało się mocniej i chłonęło mnóstwo nieoczywistych iskier pochowanych w niewidzialnych dla niej dotąd zakątkach.
– Ja również mogę pisać listy. I jeśli jest jeszcze jakieś zadanie, które wyda się wam odpowiednie dla mnie, to proszę, powiedzcie. Nie znam się na transmutacji, ale myślę, że o ogniu wiem całkiem sporo – przyznała niech speszona, trochę na wdechu. Gdy ucichł głos, zastanawiała się, czy jej słowa mają jakikolwiek sens, ale nie dało się ich już cofnąć. Była pewna, że czarodzieje znali profesje magicznych rodzin, choć może nie było to aż tak oczywiste. Pergamin jednak znikał w oparach iskier. Należało dobrać metodę do przedmiotu. Nad tym więc powinni jeszcze pomyśleć. – Przyniosę trochę pergaminów i atrament. Jeśli każdy z nas zebrałby ze swojego domu choć odrobinę, mielibyśmy całkiem niezły zapas – stwierdziła, łapiąc się na zaskakujących rozważaniach o oszczędzaniu. Tak chyba nie myślały szlachcianki.
Życie w Kurniku ją odmieniało. Ale prawdziwej natury raczej nie dało się oszukać. Zachichotała leciutko pod nosem, zauważając połączone dłonie Gwendolyn i Johnatana. Czy to jakiś tajemniczy romans? Wciąż mu nie ufała, ale najwyraźniej panna Grey uśmiechała się nie bez powodu, a wcześniej przecież broniła go jak lwica!
– Też mogę pomóc wam pisać – wzruszyłem ramionami, ot, byłem ostatnio wolnym człowiekiem. Starałem się regularnie gotować w Oazie i pomagać przy różnych pracach, czasem nawet tych budowlanych, choć pod tym względem miałem dwie lewe ręce, ale to i tak nie równało się takiej normalnej pracy. Odkąd zamieszkałem w Oazie, już całkiem oddałem się Zakonowi. I nie zapowiadało się na to, żeby to się miało szybko zmienić.
– No to co? Chyba wszystko mamy mniej więcej ogarnięte. Spiskować z wami to czysta przyjemność – uśmiechnąłem się kątem ust, spoglądając na swoich towarzyszy. Nie mogłem się doczekać, kiedy ludzie natkną się w Londynie na nasze listy.
but a good man
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
zt.
Podsumowanie wydatków:
Kerry 46 PM
Johny 46 PM
Bella 46 PM
Gwen 46 PM
Florek 46 PM
Marcy 45 PM
= 275 PM
Bywały dni, które opisać można była rozmaicie. Dni pełne emocji, dni pełne spokoju i tej niepewności, która sprawiała, że każde oczekiwanie wydawało jej się bólem, a każda sekunda niczym godzina. Były tez dni takie jak ten, gdzie mogła powiedzieć jedynie: Kurwa jebana mać. Przeczuwała oczywiście, że nigdy nic nie pójdzie gładko w tej sprawie, ale w momencie kiedy przenosili teraz ze sobą każde kolejne rzeczy z kryjówki na statek, nikt nie przewidział drobnego konfliktu. A już zwłaszcza nie takiego, który zakończył się wylądowaniem połowy towaru gdzieś w jeziorze. Thalia mogła jednak cieszyć się tak bardzo, że zabezpieczali towar zaklęciem, tak żeby nic nie dostało się do skrzyń i tak, że nawet przy bardzo ciężkich warunkach na statku cała zawartość będzie bezpieczna i dojdzie nienaruszona. Wydawało się więc, że wylądowanie czegoś w jeziorze nie powinno być problemem, ale w tym momencie nie mogła popierać tego entuzjazmu, ostatecznie lądując w jeziorze atakowana przez druzgotki. Małe cholery którymi miała ochotę rzucić o ścianę – a już zdecydowanie przez które musiała zażyć kąpieli na którą się nie pisała.
Hans obiecał załatwić kogoś jak najszybciej, dlatego to Thalia następnego dnia zaoferowała się na wyjście i zorientowanie się w sytuacji. Użycie Accio byłoby najłatwiejszą opcja w takim wypadku, sprawy jednak miały dodatkowy obrót, bo przez mieszkające w jeziorze trytony „siłowy” transport był bardziej problematyczny. Jako osoba, która świetnie radziła sobie z językiem i kulturą tych istot, przybyła tutaj, czekając na wynajętego magizoologa, starając się jakoś zająć jakoś sobie czas.
Czy była zdenerwowana? Może trochę, przede wszystkim martwiąc się co się stanie, jeżeli nie znajdą sobie czasu na to, aby jak najszybciej wyciągnąć wszystko z jeziora. Może to dziwne, ale obawiała się tak mocno w wypadkach przemytu, martwiąc się jak zawsze na zapas – w takich wypadkach musiała przyznać, że nawet bała się Hansa. Może i był jej mentorem, ale w takich momentach za bardzo przypominał dawnego kapitana, a tym nie tylko pogardzała, ale i bała się w najgorszych sytuacjach. Jak wtedy, kiedy potrafił wypchnąć kogoś przez burtę.
Pochyliła się nad taflą, próbując przejrzeć ciemną wodę, tak aby dopatrzeć się w jakim miejscu mogą znajdować się skrzynie – nie spodziewając się, że w jej stronę znów mogą wystrzelić macki druzgotek, znów oplatając macki dookoła jej nadgarstków i części płaszcza, które mogły dorwać, znów wciągając ją pod wodę. Noż cholera jasna!
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Ostatnio zmieniony przez Thalia Wellers dnia 16.01.22 22:22, w całości zmieniany 1 raz
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
I'm a million miles ahead of where I'm from
But I still have another million miles to go
W rezerwacie wcale nie płacili źle; w porównaniu do wielu innych pracodawców i zakładów w Wielkiej Brytanii radzili sobie relatywnie dobrze, prawdopodobnie z powodu szacunku, jaki czarodzieje odczuwali wobec istot tak majestatycznych, magicznych i przydatnych jak smoki. Co prawda nie dorównywali rezerwatowi w Kent - nie dorównywali wcześniej, a teraz stracili wszelkie szanse - ale z pewnością nie prosperowali na granicach ubóstwa. Mimo to na wymyślne dania Elric ani jego koledzy z drużyny nie mogli sobie już pozwolić; tak samo jak na najnowsze wydania ksiąg z dziedziny magizoologii, czy na porządny kawałek szaty wyjściowej. To mógł być jeden z powodów, dla którego podejmował się dodatkowych zleceń po godzinach głównej pracy.
Gdyby tak jednak stwierdził, w dużej mierze oszukiwałby sam siebie. Przede wszystkim chodziło o jego własną satysfakcję, o przygodę, o ten jedyny w swym rodzaju dreszczyk emocji idący za spotykaniem kolejnych stworzeń, prowadzeniem badań w terenie, wyłapywaniem pojedynczych gagatków zapuszczających się tam, gdzie nie powinni. Pomaganiem. Podróżowaniem, choćby i po terenach Anglii, bo na dalsze wyprawy w tych czasach pozwolić sobie nie mógł - jeśli nie ze względu finansowego, to na pewno z poczucia moralnego obowiązku zostania w ojczyźnie i dobrowolnego pomagania tym, którzy na pomoc zasługiwali.
Łapał się tego, co się nawinęło, nasłuchiwał, przeglądał rubryczki ogłoszeń na tablicach i w lokalnych gazetach, czasem przybywał tam, gdzie zaproszono go z polecenia. Tak było i w przypadku Thalii Wellers, którą znał wyłącznie z krótkiego opisu przedstawionego mu przez znajomego; po prawdzie więcej już dowiedział się na temat jej problemu ze stawem pełnym wyjątkowo zajadłych druzgotków. Miał okazję się jej przyjrzeć dopiero, kiedy pojawił się w umówionym miejscu - ubrany w charakterystyczne spodnie sztruksowe, przydługi płaszcz z klamrami, poszerzany pas z futerałem na różdżkę i dodatkową torbą oraz buty na sztywnej, grubej podeszwie, rozchodzone i wprawione w różnych nieprawdopodobnych sytuacjach.
- Panna Thalia? - zawołał pogodnie, gdy teleportacja przeniosła go we właściwe miejsce. Potrzebował sekundy, by zdać sobie sprawę, że kobieta jest w niebezpieczeństwie. - O, co to, to nie. Zagryź zęby, panno Wellers. Impeta - wskazał na wychylające się ponad wodą druzgotki, pragnące wciągnąć Thalię pod wodę. Dźwięk zaboli ją w uszach, ale zdenerwuje druzgotki i sprowokuje je do ucieczki w głębiny. - Wszystko w porządku? Nazywam się Elric Lovegood, jestem magizoologiem i... czekaj. Lav? Lavinia? - Dopiero teraz rozpoznał w tych rysach, odważnych oczach i pokrętnym uśmieszku dziewczynę z Gryffindoru, która niegdyś chodziła z nim do szkoły. - Wow, nie spodziewałem się. Ile to lat minęło? - Wyciągnął do niej dłoń w męskim, biznesowym uścisku, zastanawiając się, czy dobrze zapamiętał, że nie lubiła jak się ją traktowało inaczej ze względu na płeć.
[bylobrzydkobedzieladnie]
frighten me
Ostatnio zmieniony przez Elric Lovegood dnia 06.12.21 19:13, w całości zmieniany 5 razy
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
'k100' : 40
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset